10473
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10473 |
Rozszerzenie: |
10473 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10473 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10473 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10473 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Honore de Balzac
Kobieta Trzydziestoletnia
Przekład i wstęp: Tadeusz Boy - Żeleński
SKAM
Września 1998
Skład: Jacek Marciniak
Projekt okładki: Piotr Rudny
Ilustracja na okładce: Anna Ziniewicz
ISBN 83-87612-01-4
¦Li
Wydawnictwo SKAM s.c. tel.(061)43-61-747
Druk: Drukarnia Leszek Rulewski & Stanisław Kuczorski Toruń, tel. (056) 652-72-33 .
Od tłumacza
Wśród wszystkich utworów Balzaka, ten tytuł „Kobieta trzydziestoletnia" najbardziej może zrósł się z jego nazwiskiem: dla wielu osób stojących dalej od literatury, Balzac jest autorem „Kobiety trzydziestoletniej". Jest to, na pozór, wypadek dość osobliwy: ani powieść ta nie jest najdoskonalszym utworem Balzaka, ani opowiadania, które się nią składają, nie nosiły pierwotnie tego tytułu. Opowiadania te powstały między rokiem 1832 a 1835, mimo iż skupiwszy je w całość, Balzac datuje je latami 1828 - 1842. To przesunięcie chronologii wynika zapewne stąd, że w pierwotnej redakcji były to oddzielne epizody; ba, bohaterka ich nie była jedną i tą samą osobą! Później dopiero, Balzac, widząc w nich jedność wewnętrzną, stopił je (o tyle o ile) w jedną całość, uczynił z nich życie jednej kobiety na przestrzeni paru dziesiątków lat. Stopienie to nie jest zresztą zupełne; czytelnik z łatwością zauważy, iż zarówno chronologia jak i charakterystyka osób (np. generała d'Aiglemont), ich wzajemny do siebie stosunek, nie mają cech jednolitości. Zapewne, gdy rzecz rozgrywa się na tak znacznej przestrzeni lat, i charaktery i stosunki mogą się zmienić; bądź co bądź, dla
Sam Balzac pisze o tym w przedmowie z 1834 roku tak: „Wiele osób pytało, czy bohaterka... nie jest pod różnymi nazwiskami jedną i tą samą osobą. Autor nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Ale może myśl jego wyrazi się w tytule, który łączy te rozmaite sceny. Osoba, która przebywa niejako sześć obrazów... to nie jest postać; to jest myśl. Im bardziej ta myśl przywdziewa rozmaite stroje, tym lepiej oddaje intencje autora. Ambicją jego jest zrodzić w duszy mglistą zadumę, w której kobiety zdołałyby odnaleźć pewne wrażenia, wspomnienia, wyczytać z niej pewne nauki... Kobiety wypełnią zapewne te luki; być zaś jednakowo zrozumianym przez wszystkich, to niepodobieństwo..." Mimo to, później Balzac dał bohaterce sześciu epizodów jedno nazwisko.
należytego zrozumienia tej książki nie od rzeczy jest znać jej genezę.
Mimo tych ułomności, nie dziwmy się, że tytuł „Kobieta trzydziestoletnia" przylgnął tak do nazwiska autora. Jest on, w całym jego dziele, najbardziej poniekąd „programowy". Streszcza jedno z tych jego odkryć, o których można powiedzieć, że doniosłość ich z literatury rozciągnęła się na samo życie.
Pierwszą niemal książką, którą Balzac wszedł w literaturę, była „Fizjologia małżeństwa". Też znamienny tytuł. Kto, przed Balzakiem, zajmował się małżeństwem? - Nikt. Miłością, owszem; a i to miłością romansową; ale małżeństwem nie. W tych dwóch słowach tytułu tkwił już cały Balzac: każde z nich było zarazem małą rewolucją. Fizjologia, ten naukowy termin w odniesieniu do iTLZZTy, której pojęcie leżało poza obrębem nauki, to brutalne słowo w stosunku do spraw, wcześniej rozważanych jedynie z punktu „harmonii dusz"... Od fizjologii małżeństwa zaczyna się też w tej powieści jego psychologia.
Podobnie i tytuł „Kobieta trzydziestoletnia" jest małą rewolucją. Przed Balzakiem kobieta w ogóle nie miała wieku. Kochanka była z obowiązku młoda i piękna; nikt jakoś nie zauważył, że w życiu plecie się różnie. Niejeden może, jak Balzac, pił pierwsze słodycze miłości z ust kobiety powyżej lat czterdziestu, ale i w literaturze transponowało się to na szesnastoletnią dziewicę, lub raczej w ogóle nie było przyjęte określanie wieku. W ogóle, przez parę stuleci abstrakcyjnej literatury, nie zauważono, że wiek ludzi odbył tymczasem znamienną ewolucję. Królowa Nawary, autorka „Heptameronu", mawiała, że „po trzydziestce kobieta powinna zmienić przydomek piękna na dobra"... Okropność!
Przyczyny tej ewolucji (poza rozwojem kosmetyki i higieny) są rozmaite. Przede wszystkim, trzeba powiedzieć, że literatura żyje w znacznej mierze konwencją, konwencja zaś ta szła z Włoch i z Hiszpanii, tych kolebek literatury pięknej, gdzie jak wiadomo, kobieta wcześniej dojrzewa i wcześniej przekwita, i gdzie w miłości dominuje przede wszystkim jej prosty, zmysłowy wyraz. W życie natomiast wkradł się inny czynnik, nie-
zmiernie z pewnością szlachetny i ważny, mianowicie przesuniecie w znacznej mierze wartości miłosnych ze sfery fizycznej na duchową, na intelektualną. Czyż tym, czym była dla Balzaka pani de Berny, kochanką, przyjaciółką, powiernicą, pomocnicą jego prac, mogła być szesnastoletnia lub nawet dwudziestoletnia dziewczyna? „Jedynie ostatnia miłość kobiety może nasycić pierwszą miłość mężczyzny", te słowa, którymi Balzac, zapewne przez wspomnienie swojej pierwszej miłości, kończy historię o Księżnej de Langeais, są wówczas rewolucyjnie śmiałe.
Balzac obala obowiązującą poetykę, która na ołtarzu stawia dziewiczą młodość i która przebierała realności życia w poetyckie transpozycje. Jak wszędzie, tak i tutaj, Balzac widzi (dar niezmiernie rzadki!) życie bezpośrednio, a nie przez pryzmat konwenansu literatury. Szczerość jego, bezwzględna, brutalna, która z tej „Komedii ludzkiej" czyni, obok „Wyznań" Russa, najodważniejszą może spowiedź, i tu otwiera oczy na rzeczywistość. Naraz zjawia się pisarz, który tę fatalną przed nim i tak głupio poniżoną „trzydziestkę" (a Balzac przeciąga ją delikatnie dość daleko) stroi we wszystkie uroki, który w lekko zmęczonych rysach kobiety widzi całe bogactwo serca i myśli i zmysłów, o ileż ponętniejsze od banalnych i bezosobistych powabów młodości. Z jakim zachwytem kobiety ówczesne musiały czytać tę nową ewangelię, o tym nie możemy mieć nawet pojęcia dziś, gdy przesąd wieku dawno jest przezwyciężony, gdy kobieta trzydziestoletnia jest... niemal dzieckiem i gdy w ogóle spojrzenie Balzaka na te sprawy weszło w krew pokoleń.
Balzac zrywa z dawną heroiną romansów, która była zawsze „młoda i piękna". Miłość u niego nie jest abstrakcją, ale jest żywą siłą; i to siłą nie działającą w próżni, ale w realnych warunkach społecznych; współgrająca z całym splotem innych sił. Jest wypadkową instynktu, ambicji, próżności, interesu, intelektu. Rzetelne odważenie tych sił sprawia, że prawdziwą bohaterką romansu okazuje się nie osiemnastoletnia dziewica, jak chciał konwenans powieściowy, ale trzydziestoletnia mężatka, i taką też na długo zostaje bohaterka pobalzakowskiej powieści.
Ale nie tylko pod tym względem powieść ta jest rewelacją. Zważmy sam jej początek: zadzierzgnięcie romansu Julii i Wiktora. Cóż widzimy? Młodą dziewczynę i napoleońskiego junaka, coś niby mickiewiczowską Zosię i Tadeusza, tę idealną parę wyciętą z winiety. Jak odnosiła się do takiej pary powieść? Z chwilą, gdy młodzi się pobiorą, był koniec powieści; któż troszczy się o to, jak popłynie pożycie Zosi z Tadeuszem albo Anieli z Gustawem ze „Ślubów Panieńskich"? Otóż Balzac zauważył rzecz tak prostą jak jajko Kolumba: mianowicie, że tam, gdzie powieść się zazwyczaj kończy, tam życie się dopiero zaczyna; zwłaszcza dla kobiety. Ogarnął swą koncepcją wielopla-nowośćżycia, różność człowieka zależnie od warunków w jakich się znajdzie i od żądań jakie mu życie stawia. Ten, kto byłby bohaterem w bitwie, może być szubrawcem jak Filip Bridau, albo durniem, jak Wiktor d'Aiglemont. Dalej jeszcze jedno odkrycie. Kiedy pobrało się dwoje młodych ludzi, pięknych, bogatych, cóż może stanąć na przeszkodzie ich szczęściu? Chyba jakieś wielkie katastrofy. Otóż Balzac poddaje analizie życie codzienne, potoczne; to, którym powieść nie raczyła się zajmować. Ukazuje, jakie dramaty może stworzyć samo życie, prostym faktem gry swoich sił. Ukazuje, jak ciężką próbą jest małżeństwo samo w sobie, nawet przy najbardziej sprzyjających zewnętrznych warunkach. Pierwszy raz może spowiada kobiety - jak owa stara ciotka - z ich najtajniejszych, najwstydliwiej skrywanych niedoli i zawodów. Wprowadza, on pierwszy, moment życia fizycznego, które wcześniej, o ile bywało brane w rachubę, to jedynie w najbanalniejszej formie „młodej żony przy starym mężu", i służyło raczej za temat do konceptów. Słowem, on pierwszy odsłania całą zawiłość, całą dramatyczność powszedniego życia.
Zarazem ta powieść jest dokumentem feminizmu Y»2\-L2k&. Zanim George Sand zacznie walczyć o wolność kobiety, tutaj, u Balzaka, pada już to ciężkie, brutalne słowo: „małżeństwo, takie jak dziś istnieje, jest legalną prostytucją". Namiętna tyrada, którą wyrzuca ź siebie w rozmowie z proboszczem wiejskim hrabina Julia, jakim echem musiała się rozlegać w sercach ko-
Y
biet całej Europy! Balzac był jednym z pierwszych szermierzy, walczących o tę przyszłość kobiety, która dopiero w naszych oczach staje się rzeczywistością.
Balzakowskim jest to ogarnianie życia na szerokiej przestrzeni i to wiązanie odległych na pozór jego zjawisk. Odsłania nam kompleks walk, zawodów, zawiedzionych marzeń, dramatów, które później, dla publiczności, streszczały się w jednym słowie: „Pani X. ma kochanka".
Dziś, życie kobiety jest sferą, w której stosunki od czasów Balzaka przeobraziły się może najistotniej. To, co było wtedy inwazją życia, rzeczywistości, stało się niemal egzotyzmem. Ale może gdzieś, „w cichym dworze", daleko od połączeń kolejowych, lub na zapadłej prowincji, tłucze i dziś jeszcze głową o ściany swojej klatki jakaś „kobieta trzydziestoletnia". Dla niej ta książka będzie żywym słowem. Dla innych kobiet, jakże cudownie wolnych w porównaniu z życiem ich babek, będzie ta powieść wzruszającym dokumentem doli kobiecej.
Boy
Warszawa, w czerwcu 1926.
Poświęcone Ludwikowi Boulanger, malarzowi
I
Pierwsze błędy
Było to w początku kwietnia 1813 roku, w niedzielę. Ranek wróżył jeden z owych pięknych dni, w których Paryżanie pierwszy raz w roku widzą bruk bez błota i niebo bez chmur. Przed południem, wykwintny kabriolet, zaprzężony w parę rączych koników, skręcił w ulicę Rivoli z ulicy Castiglione i zatrzymał się za kilkoma pojazdami u tarasy des Feuillants. Lekki ten pojazd prowadził człowiek o wyglądzie stroskanym i chorowitym. Siwiejące włosy, niedostatecznie okrywające żółtą czaszkę, postarzały go przedwcześnie. Rzucił lejce konnemu lokajowi jadącemu z tyłu i wysiadł, aby pomóc wysiąść młodej dziewczynie, której subtelna uroda ściągała uwagę przechodniów.
Mała osóbka, znalazłszy się na stopniu, pozwoliła się ująć wpół i okoliła ramionami szyję swego opiekuna, który ją postawił na chodniku, nie zmiąwszy falbanek zielonej rypsowej sukienki. Kochanek nie byłby tak uważnym. Nieznajomy musiał być ojcem tej dziewczyny, która, nie dziękując, ujęła go poufale pod rękę i pociągnęła żywo do ogrodu. Stary ojciec zauważył zachwycone spojrzenia paru młodych ludzi; smutek malujący się na jego twarzy pierzchnął na chwilę. Mimo, iż od dawna doszedł do wieku, w którym mężczyznom trzeba się zadowolić zwodnymi uciechami próżności, uśmiechnął się.
¦— Biorą cię za moją żonę - szepnął do ucha młodej osóbki, Prostując się i krocząc powoli mimo jej rozpaczy.
11
Widocznie dumny był z córki i bardziej może od niej cieszył się spojrzeniami, jakimi ciekawi obejmowali jej brązowe prune-lowe ciżemki, rozkoszną kibić znaczącą się pod lekką sukienką, oraz świeżą szyjkę, wychylającą się z haftowanego kołnierzyka. Żywy ruch podnosił niekiedy sukienkę dziewczyny i pozwalał oglądać ponad ciżemkami krągłą i zgrabną nóżkę, obciągniętą jedwabną ażurową pończoszką. Toteż niejeden przechodzień wyprzedził tę parę, aby ujrzeć raz jeszcze młodą twarzyczkę, dokoła której igrały pukle ciemnych włosów. Białość jej i rumieniec podkreślał jeszcze odblask różowego atłasu, którym podbity był wykwintny kapturek; a niemniej pragnienie i niecierpliwość iskrzące się w rysach tej ładnej osóbki. Niewinny spryt błyszczał w jej czarnych oczach, wyciętych w migdał, ozdobionych ładnym łukiem brwi, długimi rzęsami, oczach wilgotnych i lśniących. Życie i młodość roztaczały swoje skarby na tej figlarnej twarzyczce i na biuście powabnym, mimo paska, umieszczonego, wedle ówczesnej mody, pod samymi piersiami.
Nieczuła na hołdy, młoda dziewczyna patrzyła z wyraźnym niepokojem na pałac Tuilleryjski, będący widocznie celem jej niecierpliwej przechadzki. Było trzy kwadranse na dwunastą. Mimo że godzina była wczesna, wiele wystrojonych kobiet wracało z pałacu, odwracając głowę z dąsem, jak gdyby nie rade, że się spóźniły na upragnione widowisko. Kilka słów niezadowolenia, jakie piękna nieznajoma pochwyciła w lot na ustach owych wystrojonych kobiet, zaniepokoiło ją widocznie. Starzec śledził okiem bardziej ciekawym niż drwiącym oznaki niecierpliwości i lęku, malujące się na uroczej twarzy towarzyszki; a przyglądał się jej zbyt bacznie, aby pod tym spojrzeniem nie miała się kryć jakaś myśl ojcowska.
Była to trzynasta niedziela roku 1813. Za dwa dni Napoleon miał ruszyć na ową nieszczęsną kampanię, w której miał stracić kolejno Bessieres'a i Duroc'a, wygrać pamiętne bitwy pod Liitzen i Bautzen, patrzeć na zdradę Austrii, Saksonii, Bawarii i Bernadot-te'a i stoczyć straszliwy bój pod Lipskiem. Wspaniała parada, urządzona przez cesarza, miała być ostatnią z tych, które tak długo budziły podziw Paryżan i cudzoziemców. Stara gwardia gotowała
12
się po raz ostatni wykonać wyuczone obroty, których imponująca ścisłość zdumiewała niekiedy samego olbrzyma, gotującego się wówczas do pojedynku z Europą. Smutne uczucie przywiodło do Tuillery świetną i ciekawą publiczność. Każdy niejako odgadywał przyszłość i przeczuwał może, iż nieraz wyobraźnia będzie musiała odtworzyć sobie obraz tej sceny, kiedy ta heroiczna epoka Francji nabędzie, jak dziś, odcienia niemal bajki.
— Prędzej, prędzej, ojcze - przymilała się panienka, ciągnąc za sobą starca. - Słyszę bębny.
— To wojsko wchodzi do Tuillery - odparł ojciec.
— Albo defiluje, wszyscy wracają! - odparła z dziecinną goryczą, która sprawiła, że starzec się uśmiechnął.
— Parada zaczyna się dopiero o wpół do pierwszej - rzekł ojciec, ledwo mogąc nadążyć za porywczą dziewczyną.
Idąc, machała żywo prawą ręką, jak gdyby sobie nią pomagała w biegu. Mała jej rączka w obcisłej rękawiczce gniotła niecierpliwie chusteczkę, podobna wiosłu prującemu fale. Starzec uśmiechał się, ale chwilami wyraz troski osmucał jego wyschłą twarz. Miłość do tego ślicznego stworzenia sprawiała, iż zarówno cieszył się teraźniejszością, co lękał przyszłości. Mówił niejako sam do siebie:
— Jest szczęśliwa dzisiaj, czy będzie nią zawsze?
Bo starcy skłonni są darzyć własnymi cierpieniami przyszłość .młodych. Kiedy ojciec i córka dotarli do przedsionka pawilonu, z którego szczytu powiewała trójbarwna chorągiew i którędy przechodzi się z ogrodu Tuillery na plac Karuzeli, warty odezwały się surowo: „Już nie wolno!".
Dziewczyna wspięła się na palcach i ujrzała tłum strojnych kobiet po obu stronach starej marmurowej arkady, przez którą miał wyjść cesarz.
— Widzisz, ojcze, wyszliśmy za późno.
Strapiona minka zdradzała, jak bardzo zależało jej na tym, aby być na tej rewii.
— A więc, Julciu, chodźmy; nie lubisz tłoku.
— Zostańmy, papo. Stąd mogę chociaż zobaczyć cesarza; gdyby zginął w tej kampanii, nigdy bym go nie widziała.
13
Ojciec zadrżał, słysząc te samolubne słowa, bo córka miała łzy w oczach. Spojrzał na nią, spostrzegł pod przymkniętą powieką parę łez, wyciśniętych nie tyle zawodem, ile jednym z owych pierwszych zmartwień, których tajemnicę nietrudno odgadnąć staremu ojcu. Naraz Julia zarumieniła się i wydała lekki krzyk, którego znaczenia nie zrozumiał ani szyldwach, ani starzec. Na ten krzyk, oficer, który biegł od dziedzińca ku schodom, odwrócił się nagle, zbliżył do arkady, poznał młodą osobę, zasłoniętą przez grenadierskie bermyce i natychmiast uchylił dla tej pary wydany przez siebie zakaz. Następnie, nie troszcząc się o szemranie wykwintnego tłumu oblegającego arkadę, przyciągnął z lekka ku sobie uszczęśliwione dziewczę.
— Nie dziwi mnie już jej gniew ani jej pośpiech, skoro ty jesteś na służbie - rzekł starzec na pół serio, na pół drwiąco do oficera.
— Drogi panie - odparł młodzieniec -jeżeli państwo chcecie mieć dobre miejsce, nie traćmy czasu na gawędę. Cesarz nie lubi czekać, a marszałek posyła mnie doń, aby go uprzedzić.
To mówiąc, ujął dość poufale rękę Julii i pociągnął ją szybko w stronę Karuzelu. Julia spostrzegła ze zdumieniem olbrzymi tłum, cisnący się w małej przestrzeni między szarymi murami pałacu a łańcuchem, który okala wielkie, piaskiem wysypane kwadraty na dziedzińcu. Kordon, ustawiony aby zabezpieczyć wolne miejsce dla cesarza i sztabu, z trudnością bronił się naciskowi tłumu, brzęczącego jak rój pszczół.
— To będzie bardzo ładnie? - spytała Julia z uśmiechem.
— Niechże pani uważa! - wykrzyknął oficer, ujmując Julię wpół i unosząc ją zręcznie, aby ją postawić tuż koło kolumny.
Gdyby nie ten energiczny gest, ciekawą jego kuzynkę potrąciłby biały koń w aksamitnym, złotozielonym rzędzie. Mameluk Napoleona trzymał go za uzdę, prawie pod arkadą, o dziesięć kroków za innymi końmi, czekającymi na świtę Cesarza. Młody człowiek umieścił ojca i córkę koło słupa, przed tłumem, i skinieniem głowy polecił ich dwóm starym grenadierom. Kiedy oficer wracał do pałacu, wyraz radości i szczęścia zajął na jego twarzy miejsce lęku, spowodowanego nagłym ruchem konia:
14
Julia ścisnęła mu tajemnie rękę, czy aby mu podziękować za tę drobną usługę, czy aby rzec: „Zobaczę więc pana nareszcie!". Skinęła nawet lekko główką w odpowiedzi na pełen szacunku ukłon, jaki oficer złożył jej i ojcu, zanim znikł szybko.
Starzec, który jak gdyby umyślnie zostawił młodych samym sobie, stał poważnie, trochę w tyle za córką, ale przyglądał się jej ukradkiem, udając - aby jej nie spłoszyć - że cały pochłonięty jest wspaniałym widowiskiem, jakie przedstawiał w tej chwili Karuzel. Kiedy Julia zwróciła na ojca wzrok niespokojnego ucz-niaka, starzec odpowiedział jej łagodnym i wesołym uśmiechem; ale bystre jego oko biegło za oficerem aż do arkady i żaden szczegół tej krótkiej sceny nie uszedł jego baczenia.
— Co za piękny widok - szepnęła Julia, ściskając ojca za rękę.
Wspaniały, malowniczy obraz, jaki przedstawiał w tej chwili Karuzel, wydarł ten okrzyk tysiącom widzów. Wszystkie twarze były olśnione. Drugi rząd publiczności, równie stłoczony jak ten, w którym znajdował się starzec z córką, zajmował, równolegle do pałacu, szczupłą, brukowaną przestrzeń wzdłuż kraty. Barwne stroje kobiet uwydatniały olbrzymi czworobok, jaki tworzą zabudowania Tuillery oraz te świeżo wówczas założone sztachety. Pułki starej gwardii, które miały odbyć rewię, wypełniały to obszerne pole, gdzie tworzyły na wprost pałacu imponujące, błękitne linie, na dziesięć szeregów grube. Poza tą przestrzenią i w samym Karuzelu znajdowały się, również równolegle ustawione, pułki piechoty i kawalerii, gotujące się do defilady pod łukiem triumfalnym, na którego szczycie widniały w owej epoce wspaniałe weneckie konie. Muzyka wojskowa, umieszczona pod galeriami Luwru, zakryta była przez pełniących służbę polskich lansjerów. Wielka część wysypanego piaskiem czworoboku była pusta, niby arena przygotowana do ruchów owych niemych ciał, których masy, rozmieszczone z całą symetrią sztuki wojennej, odbijały promienie słońca w trój-graniastych zwierciadłach dziesięciu tysięcy bagnetów. Wiatr, poruszając kitki żołnierskie, kołysał nimi jak lasem gnącym się pod naporem wichru. Te stare pułki, błyszczące i nieme, ude-
15
rżały tysiącznymi kontrastami barw, zrodzonymi z rozmaitości mundurów, wyłogów, broni i akselbantów.
Ten olbrzymi obraz, miniatura pola bitwy przed walką, znalazł bogatą i poetyczną ramę w wysokich, majestatycznych budynkach, których nieruchomość naśladowali niejako wodzowie i żołnierze. Widz mimo woli porównywał te mury ludzi z tymi murami z kamienia. Wiosenne słońce, zalewające swym blaskiem zarówno ściany wzniesione wczoraj, jak stare odwieczne mury, oświecało w całej pełni te niezliczone, ogorzałe twarze, wszystkie opowiadające o niebezpieczeństwach minionych i oczekujące poważnie niebezpieczeństw przyszłych. Jedynie pułkownicy krążyli za frontem, utworzonym przez tych bohaterskich ludzi. Dalej, za masą tych wojsk, upstrzonych srebrem, błękitem, purpurą i złotem, ciekawi mogli ujrzeć trójbarwne chorągiewki sześciu niezmordowanych jeźdźców polskich, którzy, podobni psom prowadzącym trzodę, uganiali wciąż pomiędzy wojskiem a ciekawymi, aby tym ostatnim nie dać przekroczyć szczupłego miejsca, jakie im wyznaczono przy kracie cesarskiej. Gdyby nie te ruchy, można by mniemać, że się jest w pałacu śpiącej królewny. Wietrzyk wiosenny, który wiał przez bermyce grenadierów, uwydatniał nieruchomość żołnierzy, tak jak głuchy szmer tłumu pogłębiał ich milczenie. Czasami tylko odgłos bębenka lub mimowolne potrącenie wielkiego bębna, powtórzone przez echa cesarskiego pałacu, przypominały odległy grzmot, zwiastujący burzę.
Nieopisany zapał czuło się w oczekującym tłumie. Francja miała się pożegnać z Napoleonem w przededniu kampanii, której niebezpieczeństwa rozumiał najlichszy z mieszkańców. Tym razem chodziło dla cesarstwa o kwestię bytu lub niebytu. Ta myśl ożywiała zarówno cywilną ludność, jak armię, które cisnęły się, jednako milczące, na placu, gdzie władały orły i geniusz Napoleona.
Ci żołnierze, nadzieja Francji, ci żołnierze, ostatnia kropla jej krwi, również byli przedmiotem niespokojnej ciekawości widzów. Między większością obecnych a wojskowymi odbywały się pożegnania, może na wieki; ale wszystkie serca, nawet naj-
16
bardziej wrogie cesarzowi, słały do nieba gorące modły za sławę ojczyzny. Ludzie najbardziej zmęczeni walką podjętą między Europą a Francją, odłożyli wszyscy swoje nienawiści, przechodząc pod łukiem tryumfalnym, pojmując, że w dniu niebezpieczeństwa, Napoleon, to cała Francja.
Zegar pałacowy wydzwonił wpół. W tej chwili szmer tłumu ucichł; cisza stała się tak głęboka, że usłyszałoby się głos dziecka. Starzec i jego córka, którzy zdawali się żyć jedynie wzrokiem, usłyszeli wówczas dźwięk ostróg oraz szczęk szabel, rozlegający się pod przysionkiem pałacu.
Mały człowiek, dość otyły, ubrany w zielony mundur, w białych spodniach, w butach ze sztylpami, ukazał się nagle. Na głowie miał trójgraniasty kapelusz, mający tyleż uroku co i sam człowiek; szeroka wstęga Legii Honorowej bujała mu na piersi; niewielka szpada u boku. Człowieka tego spostrzegły wszystkie oczy, naraz, ze wszystkich punktów. Natychmiast odezwały się bębny, dwie orkiestry uderzyły akord, którego wojenny ton podjęły wszystkie instrumenty od najsłodszego fletu aż do wielkiego bębna. Na tę męską pobudkę serca zadrżały, chorągwie pochyliły się, żołnierze sprezentowali broń jednomyślnym i regularnym ruchem, który wstrząsnął wszystkie fuzje od pierwszego do ostatniego szeregu na całym placu. Słowa komendy przebiegały od szeregu do szeregu, jak echo. Rozentuzjazmowany tłum wydawał okrzyki: „Niech żyje cesarz!". Wszystko zaczęło drżeć, poruszać się, chwiać. Napoleon wsiadł na konia. Gest ten nadał życie tym milczącym masom, dał głos instrumentom, rozmach orłom i sztandarom, wzruszenie wszystkim twarzom. Wyniosłe mury tego starego pałacu zdawały się krzyczeć również: „Niech żyje cesarz!" To było już coś nadludzkiego, to był czar, wizja potęgi bożej lub raczej przelotny obraz tego tak przelotnego panowania. Człowiek, otoczony taką miłością, entuzjazmem, poświęceniem, życzeniami, człowiek, dla którego słońce spędziło chmury z nieba, siedział na koniu, o trzy kroki przed małą, złocistą świtą, która jechała za nim, mając wielkiego marszałka po lewej ręce, a marszałka służbowego po prawej. Wśród tylu Wrażeń jakie budził, żaden rys jego twarzy nie drgnął.
17
— Och, mój Boże, tak. Pod Wagram w największym ogniu, pod Moskwą pośród trupów, ON zawsze jest jednako spokojny!
Taką odpowiedź dał na liczne pytania grenadier, który znajdował się koło młodej dziewczyny. Julia utonęła na chwilę w tej twarzy, której spokój świadczył o takiej pewności i mocy. Cesarz spostrzegł pannę de Chatillonest i pochylił się do Duroca, aby mu szepnąć coś, co wywołało uśmiech wielkiego marszałka. Zaczęły się manewry. Jeśli dotychczas młoda osóbka dzieliła swoją uwagę między niewzruszoną twarz Napoleona a błękitne, zielone i czerwone linie wojska, od tej chwili, wśród szybkich i regularnych poruszeń tych starych żołnierzy, zajęła się prawie wyłącznie młodym oficerem, który uwijał się na koniu między szeregami i wracał niestrudzenie do grupy, na której czele błyszczała skromna postać Napoleona. Oficer ten, siedzący na pysznym karym koniu, wyróżniał się w pstrym tłumie błękitnym mundurem ordynansow Cesarza. Hafty błyszczały w słońcu tak jasno, a smukła kitka na czaku migotała tak żywy blaskiem, że widzowie mimo woli porównywali go do błędnego ognika, do niewidzialnej duszy, której cesarz kazał ożywiać i prowadzić owe bataliony. Broń ich migotała ogniem, kiedy, na znak dany jedynie jego oczami, łamały się, skupiały, przewalały niby odmęt mórz, lub też przepływały przed nim niby długie, proste i wysokie fale, jakimi rozgniewany ocean ciska o brzegi.
Kiedy manewry się skończyły, oficer ordynansowy nadjechał pędem i zatrzymał się przed cesarzem, oczekując na rozkazy. W tej chwili był o dwadzieścia kroków od Julii, na wprost grupy cesarskiej, w postawie dość podobnej do tej, jaką Gerard dał generałowi Rapp w obrazie przedstawiającym bitwę pod Au-sterlitz. Młoda dziewczyna mogła wówczas podziwiać swego wybrańca w całym jego marsowym blasku.
Pułkownik Wiktor d'Aiglemont, liczący zaledwie trzydzieści lat, był wysoki, smukły, dobrze zbudowany, a przymioty te uwydatniały się najlepiej wówczas, kiedy powodował koniem; gibki i wykwintny grzbiet zwierzęcia giął się niejako pod jego ręką. Męska i smagła twarz posiadała ów niewytłumaczalny czar, jaki doskonała regularność rysów daje młodym ludziom.
18
Czoło miał szerokie i wyniosłe. Płomienne oczy, ocienione gęstymi brwiami i okolone długimi rzęsami, rysowały się białym owalem między tymi dwiema czarnymi liniami. Nos był zgrabny jak łuk orlego dzioba. Czerwień ust lśniła pod obowiązującym czarnym wąsikiem. Szerokie i rumiane policzki barwiły się ciemniejszymi tonami, świadczącymi o niepospolitej sile. Cała twarz, nosząca piętno dzielności i odwagi, przedstawiała typ, jakiego szuka dziś artysta, kiedy chce przedstawić bohatera cesarskiej Francji. Koń, zlany potem, niecierpliwie kręcący głową, zaryty przednimi nogami w ziemię, machał długim i obfitym ogonem, a posłuszeństwo jego było żywym obrazem posłuszeństwa jego pana wobec cesarza. Widząc swego ukochanego, tak chciwie chwytającego spojrzenia Napoleona, Julia uczuła drgnienie zazdrości na myśl, że on jeszcze na nią nie spojrzał.
Naraz, na jedno słowo wyrzeczone przez władcę, Wiktor spina konia i puszcza się galopem; ale cień kolumny padający na piasek przeraża konia, który się płoszy, cofa się, staje dęba. Julia wydaje krzyk, blednie, wszyscy patrzą na nią z ciekawością, ona nie widzi nikogo; oczy jej wpiły się w zbyt ognistego konia, którego oficer karci, śpiesząc zanieść rozkazy Napoleona. Wzruszenia te tak bardzo pochłonęły Julię, że bezwiednie uczepiła się ręki ojca, zdradzając mu mimo woli swoje myśli drżeniem palców. Kiedy Wiktor omal nie runął z koniem, uczepiła się ojca jeszcze silniej, jak gdyby jej samej groził upadek. Starzec spoglądał z posępnym i bolesnym niepokojem na rozjaśnioną twarz córki; litość, zazdrość, nawet żal odbiły się w jego zmarszczkach. Ale kiedy niezwykły blask oczu Julii, kiedy krzyk jaki wydała oraz konwulsyjny skurcz jej palców zdradziły mu do reszty tajemną jej miłość, musiał ujrzeć zapewne jakąś smutną wizję przyszłości, bo twarz jego przybrała złowrogi wyraz. W tej chwili dusza Julii jakby przeszła w duszę oficera. Myśl okrutniejsza od wszystkich tych, które gnębiły go dotąd, ściągnęła zbolałą twarz starca, kiedy ujrzał, jak d'Aiglemont, mijając ich, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Julią, której oczy były wilgotne, a której policzki zarumieniły się żywo. Pociągnął żywo córkę do ogrodu.
19
— Ależ, ojcze - rzekła - są jeszcze na placu Karuzeli pułki, które będą manewrować.
— Nie, dziecko, cała armia defiluje.
— Zdaje mi się, papo, że ty się mylisz. Pan d'Aiglemont właśnie dał rozkaz...
— Moje dziecko, ja jestem cierpiący i nie mogę zostać. Julia bez trudu uwierzyła ojcu, kiedy spojrzała na jego twarz,
która, pod wpływem ojcowskich niepokojów, przybrała wyraz znękany.
— Czy bardzo cierpisz? - spytała obojętnie, tak bardzo myśli jej były gdzie indziej.
— Czyż każdy dzień nie jest mi darowany? - odparł starzec.
— Znowu mnie chcesz martwić, mówiąc mi o śmierci. Byłam tak wesoła! Zaraz proszę mi wypędzić te czarne myśli.
— Ach - westchnął ojciec - zepsute dziecko. Najlepsze serca bywają bardzo okrutne. Oddać wam życie, myśleć jedynie
0 was, pracować na wasz dobrobyt, poświęcić waszym kaprysom nasze istnienie, ubóstwiać was, oddać nawet krew, więc to nic? Ach tak, wszystko przyjmujecie niedbale. Aby wciąż zdobywać wasze uśmiechy i waszą łaskawą miłość, trzeba by mieć potęgę Boga. A potem, w końcu, przychodzi inny - kochanek, mąż,
1 wydzierają nam wasze serca.
Julia zdziwiona spojrzała na ojca, który szedł wolno i patrzył na nią bladym wzrokiem.
— Kryjecie się nawet przed nami - ciągnął - ale może i przędą sobą...
— Co ty mówisz, ojcze?
— Myślę, Julio, że ty masz tajemnicę przede mną. Ty kochasz - podjął żywo strzec, widząc rumieniec córki. - Och! Łudziłem się, że pozostaniesz wierna staremu ojcu aż do jego śmierci, spodziewałem się zachować cię przy sobie, szczęśliwą i świetną, podziwiać cię taką, jaką byłaś dotąd. Nie znając twego losu, mógłbym roić spokojną przyszłość dla ciebie; ale obecnie niepodobna mi wierzyć w twoje szczęście, bo ty bardziej jeszcze kochasz pułkownika, niż kuzyna. Niepodobna mi wątpić o tym.
20
__Ą czemuż nie byłoby mi wolno kochać go? - spytała
z żywą ciekawością.
__. Acn, Julio, nie zrozumiałabyś mnie - odparł ojciec z westchnieniem.
__Powiedz i tak, ojczulku - odrzekła figlarnie.
__A więc, dziecko, posłuchaj mnie. Młode dziewczyny tworzą sobie często szlachetne i urocze obrazy, na wskroś idealne postacie, mają fantastyczne pojęcia o ludziach, o uczuciach, o świecie; następnie stroją niewinnie kogoś w te wymarzone przez siebie doskonałości i wierzą w nie. Kochają w swoim wybranym tę urojoną istotę, ale później, kiedy już nie pora ratować się z nieszczęścia, ten zwodny pozór, to pierwsze ich bożyszcze, zmienia się we wstrętny szkielet. Julio, wolałbym, abyś pokochała starca, niż właśnie pułkownika. Ach, gdybym mógł ci pokazać życie na dziesięć lat naprzód, przyznałabyś słuszność memu doświadczeniu. Znam Wiktora: wesołość jego jest tępa, żołdacka; on sam jest bez zdolności, a rozrzutny. To jeden z tych ludzi, których niebo stworzyło, aby jedli i trawili cztery razy dziennie, spali, kochali pierwszą lepszą i bili się. Nie rozumie życia. Jego dobre serce, bo on ma dobre serce, sprawi, iż odda czasem sakiewkę biedakowi, koledze; ale jest gruboskórny, nie posiada owej delikatności serca, która każe nam się poświęcić szczęściu kobiety; ale jest nieuk, samolub... Ma dużo ale.
— Jednak, ojcze, musi mieć przecież i rozum i zdolności, skoro został pułkownikiem...
— Moje dziecko, Wiktor zostanie całe życie pułkownikiem. Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by mi się wydał godny ciebie - ciągnął starzec w podnieceniu.
Zatrzymał się chwilę, przypatrzył się córce i dodał:
— Ale, moja biedna Julciu, ty jesteś za młoda, za wątła, za delikatna, aby znosić przykrości i utrapienia małżeństwa. Wiktora psuli rodzice tak samo jak ciebie psuliśmy oboje z matką. Jakim cudem was dwoje, upartych, samowolnych, zgodziłoby się z sobą? Będziesz albo ofiarą albo tyranem. Jedno i drugie jest nieszczęściem dla kobiety. Ale ty jesteś łagodna i skromna; ty
21
pierwsza się ugniesz. Przy tym ty masz - rzekł zmienionym głosem - wdzięk uczuć, którego on nie oceni, a wówczas... Nie dokończył, łzy go dławiły.
— Wiktor - dodał po pauzie - urazi wszystkie naiwne przymioty twojej młodej duszy. Ja znam wojskowych, moja Julciu, żyłem wśród nich, w armii. Rzadko serce tych ludzi zwycięża nawyki zrodzone z niedoli lub przygód ich awanturniczego życia.
— Chcesz zatem, ojcze - odparła Julia pół serio pół żartem -pogwałcić moje uczucia, wydać mnie za mąż dla siebie, nie dla mnie?
— Dla siebie! - wykrzyknął ojciec zdumiony. - Dla siebie! Ależ, dziecko, niedługo już będziesz słyszała mój głos gderający na ciebie przyjaźnie. Dzieci zawsze przypisują osobistym pobudkom poświęcenia rodziców. Idź za Wiktora, Julio. Kiedyś gorzko będziesz opłakiwała jego nicość, nieporządek, egoizm, jego nie-delikatność, gruboskórność i tysiące innych zgryzot, których zaznasz przez niego. Wówczas przypomnij sobie, że pod tymi drzewami proroczy głos starego ojca na próżno przemawiał do ciebie!
Starzec zamilkł, widząc, że córka filuternie potrząsa głową. Doszli do bramy, przy której stał powóz. Przez tę chwilę panienka śledziła ukradkiem twarz ojca, powoli zanikał dąs z jej twarzy. Głęboki ból wyryty na tym pochylonym czole sprawił na niej wielkie wrażenie.
— Przyrzekam ci, ojcze - rzekła łagodnym i wzruszonym głosem - nie wspomnieć ci o Wiktorze poty, póki się nie rozproszą twoje uprzedzenia.
Starzec popatrzył na córkę zdziwiony. Dwie łzy zakręciły mu się w oczach i spłynęły po policzkach. Nie mógł ucałować Julii wobec otaczającego tłumu, ale uścisnął czule jej rękę. Kiedy wsiadł do powozu, smutne myśli, które nagromadziły się na jego czole, pierzchły zupełnie. Lekki smutek córki niepokoił go o wiele mniej, niż niewinna radość, której tajemnica wymknęła się Julii podczas rewii.
W pierwszych dniach marca 1814 roku, w niespełna rok po tej cesarskiej rewii, kolaska toczyła się drogą z Amboise do
22
Tours. Wyjechawszy z pod sklepienia zieleni, pod którą kryje ie urząd pocztowy we Fnlliere, powóz pomknął tak chyżo, że w jednej chwili przybył na most na Cizie, w miejscu gdzie ta rzeka wpada do Loary. Tu zatrzymał się. Rzemień zerwał się od gwałtownego pędu, jakim na rozkaz swego pana, młody poczty-lion popędził cztery najsilniejsze konie pocztowe. W ten sposób, dzięki przypadkowi, dwie osoby znajdujące się w kolasce, zbudzone nagle, miały sposobność ujrzeć jeden z najpiękniejszych widoków, jakimi czarują oko urocze brzegi Loary. Na prawo, podróżny ogarnia jednym spojrzeniem wszystkie zakręty Cizy, która jak srebrny wąż wije się wśród łąk połyskujących wczesną wiosną kolorem szmaragdu. Na lewo - Loara w całej swej wspaniałości. Fale, marszczone zimnym wiatrem porannym, toczą się szeroką, majestatyczną płaszczyzną. Tu i ówdzie zielenią się wyspy wyłaniające się z wody, podobne ogniwom | szmaragdowego naszyjnika. Z drugiej strony rzeki, najpiękniejsze wioski Turenii roztaczają jak okiem sięgnąć swoje skarby. W oddali oko zatrzymuje się aż na wzgórzach Gher, których wierzchołki rysowały się w tej chwili błyszczącą linią na czystym lazurze nieba. W głębi obrazu, hen, poza młodą zielonością wysp, Tours wynurza się niby Wenecja z łona wód. Wieżyce starej katedry strzelają w niebo, stapiając się z fantastycznymi kontuarami sinych obłoków. Za mostem, na którym zatrzymał się powóz, podróżny ujrzał przed sobą, od Loary aż do Tours, łańcuch skał, rzucony tam jakby naumyślnie przez kaprys przyrody, aby okuć tę rzekę, której fale nieustannie podmywają kamień. Widok ten zawsze budzi zdumienie podróżnych. Wioska Vouwray znajduje się tam jakby wtłoczona w gardziele i wyrwy tych skał, które tworzą łuk tuż przed mostem na Cizie. Następnie, od Vouvray aż do Tours, krzesanice tego poszarpanego wzgórza zamieszkane są przez ludność hodującą wino. Gdzieniegdzie znajdują się trzypiętrowe domy wyżłobione w skale i połączone niebezpiecznymi schodami również wykutymi w kamieniu. Szczytem dachu młoda dziewczyna w czerwonej spódnicy biegnie do swego ogrodu. Dym z komina wznosi się między szczepami i młodymi pędami wina. Rolnicy orzą
23
prostopadłe pola. Staruszka, siedząc spokojnie na złomie pod-mytej skały, kręci swój kołowrotek pod kwitnącym migdałem spoglądając na przejeżdżających u jej stóp podróżnych i uśmiecha się z ich przerażenia. Równie mało troszczy się o rozpadliny ziemne co o wiszące ruiny starego muru, którego podstawę utwierdzają jedynie kręte korzenie pnącego się bluszczu. Pod młotem bednarzy rozbrzmiewają sklepienia napowietrznych piwnic. Ziemia jest wszędzie uprawna i wszędzie żyzna, tam gdzie natura odmówiła ziemi ludzkiemu przemysłowi. Toteż nic nad całą Loarą nie da się porównać z bogatą panoramą, jaką Turenia nastręcza oczom podróżnego. Troisty obraz, który tu ledwie zaznaczyliśmy, budzi w duszy wrażenie na zawsze odciskające się w pamięci; a kiedy sycił się nim poeta, w marzeniach swoich często będzie wskrzeszał te romantyczne, do bajki podobne widoki.
W chwili gdy powóz wjeżdżał na most, kilka białych żagli zamajaczyło między wysepkami Loary, dając nowy wdzięk uroczemu obrazowi. Zapachy wierzb nadbrzeżnych przepajały wnikliwą wonią wilgotny powiew. Głosy ptaków splatały się w bogaty koncert; monotonny śpiew koziarza dawał mu akcent melancholii, okrzyki zaś marynarzy przypominały o dalekim życiu. Miękkie mgły, kapryśnie czepiające się drzew, przydawały jeszcze harmonii temu pejzażowi. Była to Turenia w całej swej chwale, wiosna w całym przepychu. Ta część Francji, której wojska nieprzyjacielskie nie miały zamącić, była w tej chwili jedyną, gdzie panował spokój; można by rzec iż urągała najazdowi.
Głowa okryta wojskową czapeczką wychyliła się z powozu, jak tylko się zatrzymał. Niebawem niecierpliwy wojskowy sam otworzył drzwiczki i wyskoczył aby połajać pocztyliona. Inteligencja, z jaką Tureńczyk naprawiał zerwany rzemień, uspokoiła pułkownika hrabiego d'Aiglemont, który wrócił do powozu przeciągając się dla rozprężenia zdrętwiałych członków; ziewnął, spojrzał na krajobraz i dotknął ramienia kobiety starannie otulonej w futra.
— Julio - rzekł schrypłym głosem - obudźże się i patrz! Wspaniale!
24
Tulia wysunęła głowę. Miała na głowie kapturek podbity łasicą, a futro, w które się zawinęła, tak szczelnie okryło jej kształty, że można było widzieć tylko twarz. Julia d'Aiglemont nie była już podobna do owej młodej dziewczyny, która tak radośnie biegła kiedyś na rewię cesarską. Twarz jej, zawsze delikatna, straciła rumieńce, które dawały jej niegdyś tyle blasku. Ciemne pukle rozfryzowane od nocnej wilgoci, uwydatniały matową bladość główki, której dawna żywość zdawała się uśpiona. Oczy błyszczały wprawdzie nienaturalnym ogniem, ale pod powiekami sinawe plamy znaczyły się na zmęczonych licach. Powiodła obojętnym wzrokiem po wybrzeżach Loary, po czym, nie patrząc na uroczą dolinę Cizy, cofnęła się w głąb i rzekła głosem, który na powietrzu zdawał się jeszcze słabszy:
— Tak, to cudowne.
Widzimy, iż, na swoje nieszczęście, pokonała opór ojca.
— Julio, czy nie chciałabyś mieszkać tutaj?
— Och! Tu czy gdzie indziej... - rzekła obojętnie.
— Czyś cierpiąca? - spytał pułkownik d'Aiglemont.
— Nie, nie - odparła młoda kobieta z chwilowym ożywieniem. Popatrzyła na męża z uśmiechem i dodała: - Spać mi się chce.
W tej chwili rozległ się galop koński. Wiktor d'Aiglemont puścił rękę żony i obrócił głowę ku zakrętowi, jaki droga czyniła w tym miejscu. Z chwilą gdy Julia przestała czuć oko męża, wesołość, w jaką oblekła bladą twarz, znikła tak, jakby zgasło jakieś światło. Nie ciekawa ani widoków, ani tego kim był jeździec galopujący tak wściekle, wtuliła się w głąb powozu i patrzyła przed siebie wzrokiem nie zdradzającym żadnego uczucia. Miała minę tak bezmyślną, jak chłop bretoński słuchający kazania.
Młody człowiek na rasowym koniu wynurzył się nagle z kępki topoli i kwitnącej tarniny.
— To Anglik - rzekł pułkownik.
— Tak, panie generale - odparł pocztylion. - To jeden z tych, co to (gadają ludzie) chcą połknąć całą Francję.
Nieznajomy był z liczby podróżników, którzy znaleźli się na kontynencie, w chwili gdy Napoleon zatrzymał wszystkich An-
25
glików w odwecie za pogwałcenie prawa narodów, popełnione przez gabinet Saint-James'a po zerwaniu traktatu w Amiens. Kaprys cesarza nie zostawił jeńców w miejscowościach gdzie ich pojmano, ani w tych, które z początku pozwolono im sobie wybrać. Większość tych, którzy przebywali w tej chwili w Ture-nii, przeniesiono tam z różnych punktów cesarstwa, gdzie pobyt ich zagrażał jakoby interesom polityki kontynentalnej. Młody jeniec, który w tej chwili rozpraszał swoją poranną nudę, był ofiarą potęgi biurokracji. Od dwóch lat rozkaz, wydany przez ministerstwo spraw zagranicznych, wyrwał go z Montpelier, gdzie zerwanie pokoju przerwało mu kurację: był chory na piersi. Skoro tylko młody człowiek poznał wojskowego w osobie hrabiego d'Aiglemont, starał się uniknąć jego wzroku, odwracając dość nagle głowę ku wybrzeżom Cizy.
— Wszyscy ci Anglicy są impertynenci, jakby świat cały do nich należał! - mruknął pułkownik. - Na szczęście Soult da im nauczkę.
Mijając kolasę, jeniec zapuścił wzrok w jej wnętrze. Mimo że spojrzenie było przelotne, podchwycił nim wyraz melancholii, który dawał fizjonomii hrabiny nieokreślony urok. Są mężczyźni, których wzrusza potężnie sam widok cierpienia u kobiety: boleść zda się im obietnicą stałości lub miłości. Julia, zatopiona w przyglądaniu się poduszce na przednim siedzeniu, nie zwróciła uwagi ani na konia, ani na jeźdźca.
Rzemień naprawiono mocno i szybko. Hrabia wsiadł do powozu. Pocztylion starał się nadrobić stracony czas i pomknął szybko drogą okoloną urwiskami, w których łonie dojrzewa wino Vouvray, gdzie wznosi się tyle ładnych domów i gdzie w oddali widać ruiny sławnego opactwa Marmoutiers, schronienia świętego Marcina.
— Czego chce od nas ten przezroczysty milordzik - wykrzyknął pułkownik, obracając głowę, aby się upewnić, że jeździec, który od mostu jechał za powozem, jest tym samym młodym Anglikiem.
Ponieważ nieznajomy, przejeżdżając się po grobli, nie naruszał żadnego z praw grzeczności, pułkownik cofnął się w głąb
26
karety, zmierzywszy Anglika groźnym spojrzeniem. Ale, mimo wei mimowolnej niechęci, nie mógł nie zauważyć urody konia • wdzięku jeźdźca. Młody człowiek miał ów angielski typ, o cerze tak delikatnej, a skórze tak białej i gładkiej, że nie powstydziłoby się jej delikatne ciało dziewczyny. Włosy miał blond, był wysoki i szczupły; ubrany wytwornie i schludnie, jak przystało elegantowi rodem ze wstydliwej Anglii. Można by rzec, iż na widok hrabiny zarumienił się raczej ze wstydu niż z przyjemności. Raz jeden Julia podniosła oczy na cudzoziemca: ale zmusił ją do tego poniekąd mąż, który kazał jej podziwiać nogi rasowego konia. Oczy Julii spotkały się wówczas z oczyma nieśmiałego Anglika. Od tej chwili, jeździec, zamiast jechać obok kolasy, jechał o parę kroków w tyle.
Hrabina ledwo spojrzała na nieznajomego. Nie dostrzegła żadnej z ludzkich i końskich zalet jakie jej wskazywano; wtuliła się w głąb, lekkim drgnieniem brwi potwierdziwszy zdanie męża. Pułkownik zasnął. Małżonkowie dojechali do Tours nie zamieniwszy ani słowa: ani razu cudowne widoki zmieniającego się wciąż krajobrazu nie zwróciły uwagi Julii. Gdy mąż drzemał, pani d'Aiglemont spojrzała na niego kilka razy. Przy ostatnim spojrzeniu, wstrząs powozu rzucił na kolana młodej kobiety medalion, wiszący na jej szyi na żałobnym łańcuszku: ujrzała nagle portret ojca. Na ten widok, dotąd wstrzymywane łzy popłynęły z jej oczu. Anglik ujrzał może wilgotne ślady tych łez, które błyszczały chwilę na licach hrabiny, ale rychło obeschły.
Wysłany przez cesarza z rozkazami dla marszałka Soult, mającego bronić Francji przeciw inwazji angielskiej w Bearnii, pułkownik d'Aiglemont skorzystał ze swej misji, aby uchronić żonę od niebezpieczeństw grożących wówczas Paryżowi. Wiózł ją do Tours, do swojej starej krewnej. Niebawem powóz potoczył się po bruku Tours, po moście, po ulicy Wielkiej i zatrzymał się przed starożytnym pałacem, gdzie mieszkała osoba, będąca niegdyś hrabiną de Listomere-Landon.
Hrabina de Listomere-Landon była to jedna z owych pięknych staruszek o bladej cerze, białych włosach i sprytnym uśmiechu. Suknie ich zawsze robią wrażenie robronu, na głowie
27
noszą czepeczek nieznanej już mody. Te kobiety, siedemdziesięcioletnie portrety epoki Ludwika XV, mają zwykle coś pieszczotliwego, tak jakby jeszcze kochały. Są nie tyle pobożne, ile dewotki, a mniej dewotki niż na to wyglądają, zawsze pachnące pudrem a la marechale, dobrze opowiadają, rozmawiają jeszcze lepiej i śmieją się bardziej ze wspomnienia niż z konceptu. Nie lubią współczesności.
Kiedy stara pokojówka przyszła oznajmić hrabinie (miała bowiem niedługo odzyskać tytuł) odwiedziny siostrzeńca, którego nie widziała od początku wojny hiszpańskiej, zdjęła skwapliwe okulary, zamknęła „Galerię dawnego dworu", ulubioną swoją książkę, po czym odzyskała dawną zwinność, aby przybyć na ganek w chwili, gdy młoda para wchodziła na schody.
Ciotka i siostrzenica zmierzyły się szybkim spojrzeniem.
— Dzieńdobry, droga ciociu - wykrzyknął pułkownik, obejmując staruszkę i całując ją serdecznie. - Przywożę ci pod opiekę tę młodą osóbkę. Słowem, powierzam ci mój skarb. Moja Julcia nie jest ani zalotna ani zazdrosna, słodka jest jak anioł... Ale mam nadzieję, że się tu nie zepsuje - wtrącił.
— Nicponiu! - odparła hrabina, odpowiadając mu szelmowskim spojrzeniem.
I pierwsza pochyliła się z wdziękiem, aby uściskać Julię, która stała zamyślona i zdawała się bardziej zakłopotana niż ciekawa.
— Zatem poznamy się, drogie serce? - rzekła hrabina. - Nie bój się mnie zanadto, staram się nigdy nie być starą z młodymi.
Prowincjonalnym zwyczajem, nim doszła do salonu, hrabina już zarządziła śniadanie dla swych gości: ale Wiktor powstrzymał wymowę ciotki, oświadczając poważnie, że nie może jej poświęcić więcej czasu, niż wymaga przeprzężenie koni pocztowych. Przeszli więc do salonu, gdzie pułkownik zaledwie miał czas opowiedzieć ciotecznej babce polityczne i wojenne wypadki, które zmuszały go prosić o schronienie dla młodej żony. W czasie tego opowiadania, ciotka spoglądała kolejno na siostrzeńca mówiącego bez przerwy i na siostrzenicę, której bladość i smutek zdawały się płynąć z tego przymusowego rozłączenia. Widocznie powiadała sobie w duchu:
28
___ Ba, ba, ci młodzi się kochają.
W tej chwili trzask z bicza rozległ się na tym starym, cichym dziedzińcu, gdzie kamienie były poprzerastane kępkami trawy. Wiktor uściskał znów hrabinę i wypadł z pokoju.
__Bądź zdrowa, dziecko - rzekł, ściskając żonę, która odprowadziła go aż do powozu.
__Och! Wiktorze, pozwól mi odwieźć cię kawałek drogi -
rzekła z pieszczotą - nie chciałabym się z tobą rozstać...
— Cóż za pomysł!
__A więc - rzekła Julia - bądź zdrów, skoro taka twoja wola.
Powóz znikł.
— Kochasz tedy bardzo mego poc