10525
Szczegóły |
Tytuł |
10525 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10525 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10525 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10525 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Trepka
Rezerwat
Carlos nie może doczekać się przyjaciela. Żałuje, że od razu wyjawił mu wszystko.
Byłby zrobił lepiej, zapowiadając tylko niespodziankę. Teraz Alain zapewne pruje co sił na
swej motorówce, choć morze jest wyjątkowo niespokojne. Ale jak tu zważać na cokolwiek?
Podchodzi do okna, jakby chciał ujrzeć Alain’a, lecz tylko sinawy przestwór znaczony
białymi płatkami grzywaczy unosi się po widnokrąg.
Spiker kończy poranny dziennik z Santiago:
„Uwaga! Przed chwilą nadeszła rewelacyjna depesza. Głębinowe Obserwatorium
Neutrinowe w Rowie Atakamskim odebrało modulowany sygnał prawie dokładnie z kierunku
nadiru. To pierwszy w dziejach kosmiczny list do nas. Rozpoznanie całkowicie pewne.
Oczekujemy szczegółów”.
Carlos od nowa przeżywa swój triumf. „Ale mogli podać moje nazwisko” - przemyka
mu przez myśl. Po chwili macha ręką. Później i tak będzie głośno, że właśnie on pochwycił to
przesłanie. Poszczęściło mu się: akurat miał dyżur.
Jednak Alain nie popłynął motorówką. Czekając na mały hydroplan, który lada chwila
ma wziąć zaopatrzenie dla Stacji, rozważa wytęskniony sukces. Tak nagle spadł mu
dosłownie z nieba. Właściwie dotarł spod ziemi, lecz musiał mknąć prosto z Kosmosu. Od
gwiazd via Staruszka Ziemia - pomyślał.
Neutrina, cząstki o znikomo małej masie, pozbawione ładunku elektrycznego, są
najbardziej przenikliwym spośród poznanych rodzajów promieniowań. Ten produkt uboczny
rozmaitych reakcji jądrowych swobodnie wydostaje się z gęstego wnętrza swej gwiazdy-
rodzicielki, a później pokonuje choćby miliardy lat świetlnych, przy sposobności przebijając
na wskroś ciała kosmiczne spotkane po drodze. Tak samo przezroczysta dla neutrin jest kula
ziemska. Dlatego modulowaną ich wiązkę, dobiegającą ze środka Ziemi, zinterpretował Alain
jako posłanie odległych kosmitów, które, lecąc z nieba od strony antypodów Stacji, przeszyło
glob na wylot i spod dna oceanu dotarło do głębinowych detektorów neutrin. Nie budzi
niczyjej wątpliwości ani sztuczny charakter tego zjawiska, ani jego obce pochodzenie. Ślepe
siły przyrody nie mogą w żadnych warunkach słać tak gęstego strumienia neutrin, a tym
bardziej modulować go w ten sposób, by pewne cząstkowe sygnały - niby litery alfabetu -
powtarzały się w coraz innych zestawieniach. Jest to z całą pewnością przesył informacji.
Musi pochodzić od kosmitów, bo ludzie dopiero co zdołali zarejestrować wiązki neutrin, lecz
nie umieją ich jeszcze wysyłać.
Na falach Pacyfiku, kołysany lekką bryzą, pływa budyneczek nazywany Stacją, choć
mógłby uchodzić za dyżurkę. Właściwa Stacja, całkowicie bezludne Głębinowe
Obserwatorium Neutrinowe objętości kilkunastu kilometrów sześciennych toni morskiej,
składa się przede wszystkim z wykrywaczy neutrin, rozmieszczonych aż do dna Rowu
Atakamskiego. Na tym statku-platformie Carlos Mistral od pół roku odbywa staż, jako jeden z
kilku Chilijczyków w międzynarodowej obsadzie tej chilijskiej placówki, do której - jak
pszczoły do miodu - ściągają fachowcy z całego świata, zwabieni jej unikalnością. Dane,
nieprzerwanie nadchodzące z podwodnych urządzeń, .Carlos analizuje za pomocą komputera,
porównuje z wcześniejszymi i ze średnią statystyczną, robi notatki. Po pięciogodzinnym dniu
pracy przekazując dyżurowanie jednemu z kolegów, na którego przypada kolej,
krótkofalówką wysyła raport na ląd, do Instytutu Astronomii Neutrinowej w Antofagasta.
Jednym z czołowych badaczy w tej bardzo młodej placówce jest paryżanin Alain Cayatte, z
którym Carlos - o kilka lat młodszy - zaprzyjaźnił się na studiach.
Teraz witają się serdecznie.
- Słuchałeś radia? - pyta Alain, wciąż mocno podniecony.
Carlos skinął głową.
- Wstępnie zasygnalizowałem. Ale bomba pękła - entuzjazmuje się Francuz. - Telefon
w Instytucie dudni bez przerwy. Na razie tylko potwierdzamy tę wiadomość. Niech czekają
na bliższe dane.
- A nie ośmieszymy się? - dorzuca na wpół pytająco.
- Zapisu nie podrobiłem - uśmiecha się Chilijczyk. - Ty go oceniałeś.
- No tak... Nie dostałem kota w worku.
Rzuca zapalczywie:
- Daj tę taśmę!
Obaj spędzają resztę dnia nad zagadkowym zapisem. Domyślają się, że sporządził go
inny Rozum i techniką wyższą od ludzkiej cisnął w dal Wszechświata.
Z minuty na minutę tajemnicze posłanie nabiera wagi i znaczenia. Jego kopię
otrzymały już wszystkie ważniejsze placówki związane z fizyką i astronomią.
Najsprawniejsze komputery odkomenderowano do wstępnej analizy tego prezentu z nieba, w
nadziei uzyskania wskazówek do sporządzenia odpowiednio przydatnych konwernomów. Do
przeszkód przewidywanych doszły niespodzianki. Może zawiniło to, że początkowo
bezzasadnie uwierzono w analogię tworzywa przesłania z językiem LINCOS, wymyślonym w
latach sześćdziesiątych do porozumiewania się z wszelkimi psychozoami o szczeblu rozwoju
zbliżonym do naszego. Ale już powierzchowna obróbka neutrinogramu wskazała, że był to
fałszywy trop: nadawcy listu raczej zakładali jedynie daleko idące zbieżności struktury obu
języków.
Prasa codzienna wysunęła stąd wniosek, że kosmici - których ktoś nazwał Agajami, i
to się przyjęło - wysoko ocenili poziom umysłowy Ziemian wierząc, iż oni sobie poradzą z
rozszyfrowaniem każdego tekstu, choćby opartego o całkiem inne zasady semantyki i
gramatyki. Była to pierwsza pochwała Agajów, będąca w gruncie rzeczy zakamuflowanym
samochwalstwem wobec inteligencji ludzi.
Uczeni zbyli to lekceważeniem. Natomiast dobrze rozumieli, że droga, po jakiej poszli
Agajowie pragnąc przekazać nam pewne treści, przez swą naiwność dotkliwie utrudnia
choćby przybliżone rozszyfrowanie zapisu. Nie bardzo wiadomo, jak się zabrać do tej sprawy
i od czego zacząć.
W miarę zmniejszania szans rychłego poznania treści zapisu, w kołach naukowych
coraz więcej uwagi poświęca się ogólnemu charakterowi tej neutrinowej emisji, której
przecież nie rozpoznano jednoznacznie jako listu skierowanego do Ziemian. Na razie jest to
tylko pobożne życzenie, wprawdzie nie naciągnięte przesadnie, lecz dalekie od sprawdzenia.
Dzieje się to w grudniu roku 1992. Wykorzystanie neutrin do badań nieba stawia
dopiero nieśmiałe, pierwsze kroki. Niedawno założony Instytut Astronomii Neutrinowej w
Antofagasta był z początku placówką badań teoretycznych - dopóki nie uruchomiono
pierwszego w świecie Podmorskiego Obserwatorium Neutrinowego w Rowie Atakamskim.
Piorunujący sukces w postaci przejęcia kosmicznego przesłania jest wspaniałą nobilitacją
astronomii neutrinowej, spełnieniem ambitnych marzeń jej jeszcze nielicznych, a jakże
zagorzałych adeptów.
Specjalistów bynajmniej nie dziwi fakt, że sygnały nie dochodzą z góry, ale spod dna
oceanu. Niebo, jako bezkres Wszechświata, otula przecież kulę ziemską ze wszystkich stron.
Znając przenikliwość neutrin, każdy kierunek jest dla nich w równym stopniu kierunkiem z
Kosmosu. Komunikat może pochodzić z bardzo daleka, nawet z obcej galaktyki. Ale nigdy
nie zdarzyło się w żadnej sprawie, by głos zabierali ludzie wyłącznie powołani do tego. Więc
również teraz pojawiają się hipotezy zrodzone z emocji i przekazywane bez zastanowienia. Ze
szczególną lubością podchwytuje takie wydziwiania sensacyjna prasa, beztrosko komentując
je w sposób jeszcze bardziej nieodpowiedzialny.
„Od dawna wiadomo - niefrasobliwie pisze Kurier Oceanu Spokojnego - że życie
może się narodzić niemal w każdym środowisku, a tylko rutyniarze temu zaprzeczają,
kierując się nadmierną ostrożnością. Właśnie oni, nie wierząc temu, czego nie mogą namacać,
utrącili tylekroć ponawianą hipotezę pirozoów. Ileż jest poezji w dawnym, a przecież nie
obalonym odkryciu myśli o mieszkańcach najgłębszych czeluści Ziemi, świetlistych,
karmiących się ogniem! To oni ślą nam ze swych gorących obozowisk pozdrowienia i
pouczenia: list nadany tym najprzenikliwszym rodzajem promieniowania, dla którego i
płynne, i zastygłe skalne warstwy Planety są tak przezroczyste, jak dla nas próżnia. Jeśli teraz
nie potrafimy jeszcze odpowiedzieć im tym samym sposobem, to przynajmniej wysłuchamy
ich w skupionym zachwycie.”
Te oraz inne objawienia wartogłowów, od których roi się na całym świecie, wzburzają
umysły, i podniecają ciekawość, ale nie mogą wpłynąć na trzeźwy sąd badawczy. Pod
wrażeniem odkrytego fenomenu postanowiono maksymalnie skrócić prace nad ukończeniem
pokrewnej placówki, nawet o nieco większej mocy: Głębinowego Obserwatorium
Neutrinowego w Rowie Filipińskim. Jego położenie jest o tyle wygodne, że znajduje się ono
mniej więcej na antypodach Stacji chilijskiej.
Instytut Astronomii Neutrinowej w Cebu jest już gotów, a pod- morskie
obserwatorium uruchomiono w maju. Nie odebrano w nim żadnych modulowanych
sygnałów. Trudno się temu dziwić, skoro także do Rowu Atakamskiego już od dawna
przestało docierać tajemnicze przesłanie. W ogóle przyjęto je tylko dwa razy, dzień po dniu,
około południa. Z tym większym zacięciem oba obserwatoria głębinowe prowadzą nasłuch na
pełnych obrotach. Różne domniemania co do charakteru listu kosmicznego zakładają
mniejsze lub większe prawdopodobieństwo powtórnego odbioru. Pozostaje cierpliwie czekać.
Ale rozgorączkowanym badaczom to nie wystarczy. Kiedy próby rozszyfrowania
kodu na razie zawiodły, skulili się oni na ogólnym charakterze listu. Prawie nikt nie wątpi, że
to pakiet informacji skierowany bądź do Ziemian, wcześniej wykrytych metodami
astronomicznymi lub astronautycznymi, bądź przeszukujący niebo dla znalezienia rozumnych
odbiorców. Emisja powinna objąć całą Ziemię i być osiągalna w obydwu obserwatoriach -
zresztą tym bardziej, że leżą one prawie na tej samej linii przebiegu strumienia neutrin.
Obie placówki porozumiały się co do ścisłej współpracy. Przeważa pogląd, że
kierowane gdzieś w Kosmos sygnały przechodzą przez Układ Słoneczny w ten sposób, iż co
pewien czas - zależny od programu spełnianego przez nadawców - Ziemia wpada w
modulowaną strugę neutrin. Inni przypuszczają, że wiązka informacjonośna kierowana jest
stale w ten sam punkt nieba, a tylko Ziemia w swej rocznej wędrówce dokoła Słońca
napotyka się nań na krótki czas, zawsze w tym samym położeniu na swej orbicie. W takim
razie powtórzenia się zjawiska należy oczekiwać w grudniu.
I tak się stało rzeczywiście. Lecz jakież było zaskoczenie, kiedy niezwykły list
odebrano tylko w Stacji chilijskiej, podczas gdy do Rowu Filipińskiego nie dotarł żaden ślad
modulowanego sygnału.
Wiązkę neutrin przechwycono dzień wcześniej niż przed rokiem. Fenomen powtarzał
się jeszcze przez dwa następne dni, tak samo w południe, za każdym razem o cztery minuty
prędzej - co wskazywało na jego związek z dobą gwiazdową.
Wśród wielu prób wyjaśnienia tej niespodzianki, polski astronom Fabian Nicki
wysunął przypuszczenie, że wprawdzie jest to przesłanie, lecz nie skierowane do ludzi. Jego
zdaniem, bardzo krótki czas trwania zjawiska, świadczący o wyjątkowo zbieżnej wiązce
neutrin, wyklucza nadawanie jej z kosmicznych odległości: źródło przekazu znajduje się bądź
na powierzchni Ziemi, bądź na jej stacjonarnym sztucznym księżycu. Powtarzające się zaś z
dnia na dzień czterominutowe przyśpieszenie audycji świadczy, że jest wycelowana zawsze w
ten sam punkt nieba położony w gwiazdozbiorze Strzelca.
Wygląda więc na to, że Planetę odwiedzili jacyś kosmici, którzy stąd ślą meldunki na
ojczysty glob. Baza ich znajduje się bądź na satelicie pozornie tkwiącym nieruchomo nad
Archipelagiem Malajskim, bądź została ukryta na którejś z tamtejszych wysp. W takim razie
tylko szczęśliwy przypadek sprawia, że sygnały są w zasięgu chilijskiej Stacji. Oczywiście
nie może być mowy o przechwyceniu ich w Rowie Filipińskim, położonym bardzo blisko
miejsca emisji, więc niemal prostopadle do kierunku wysyłania wiązki neutrin. Porównanie
tych nowych neutrinogramów z ubiegłorocznym zapisem wskazuje, że nie jest to powtórzenie
dawnych sygnałów - choć niewątpliwie sporządzono je tym samym kodem. List niesie więc
jakieś świeże informacje. Czego dotyczą, kto je wysyła i dla kogo? Uczeni są dalecy od
rozwikłania tej zagadki. Znacznie łatwiej radzą sobie z tym ufolodzy, psionicy i mitomani od
siedmiu boleści, którzy jak stado sępów opadli prasę codzienną, raz po raz przenikając do
magazynów ilustrowanych, skorych zwiększyć w ten sposób swoje nakłady. Złaknieni
nowości ludzie chłoną te sensacje, każdy po swojemu; ze śmiertelną powagą albo z
przymrużeniem oka. Przeciwstawiając się tym naciąganym przypuszczeniom, Nicki wskazał
gwiazdę najbardziej prawdopodobną jako słońce układu planetarnego, dokąd słany jest zapis
neutrinowy. To chłodniejsza od Słońca gwiazda typu widmowego G9 w Strzelcu, odległa od
Ziemi o dwadzieścia sześć lat świetlnych.
Ponieważ tym razem przygotowano się nader starannie do obserwacji spodziewanego
fenomenu, rozpracowanie zdobytych danych pozwoliło niebawem ustalić parametry zjawiska,
na razie pomijając samą treść zapisu. To, co Nicki przewidział w znacznym stopniu
intuicyjnie, zyskuje realne potwierdzenie. Porównując kierunek docierania emisji do dwóch
skrajnie położonych odbiorników w Rowie Atakamskim (na linii północ - południe),
odległych o pięć i pół kilometra, oraz różnicę momentu pojawiania się w nich sygnału,
ustalono, że źródło promieniowania spoczywa na powierzchni Ziemi. Umiejscowiono je z
dokładnością do kilkuset metrów w górskiej puszczy na Sumatrze.
Poszukiwanie emitora neutrin może okazać się żmudne, wobec braku przyrządów
reagujących na bezpośrednie zbliżanie się do niego. Z drugiej strony trudno przypuścić, że
znajduje się tam tylko to jedno urządzenie. Kosmici musieli przylecieć statkiem
międzygwiezdnym, a nawet jeśli na Sumatrze wylądowali w mniejszym pojeździe typu
taksówki kosmicznej - nie mogą obyć się na obcej planecie bez różnorodnego sprzętu,
służącego im choćby tylko do utrzymania się przy życiu.
Tymczasem Stacja chilijska odbiera drugą emisję, biegnącą z przeciwstawnego
kierunku. Dociera ona z gwiazdozbioru Strzelca, przenikając wiązkę lecącą jej naprzeciw.
Zapis dokonany jest tym samym kodem. Natomiast częste przerwy po krótkich sekwencjach
sugerują, że to chyba nie opis wydarzeń, lecz konkretne, zwięzłe polecenia. Jeszcze jedna
ważna właściwość różni ten strumień neutrin od wcześniej poznanego, jaki dochodzi z
Sumatry. Tamten jest tak zgęstniały, jakby wyostrzony w szczególny sposób, że z początku
poważnie obawiano się uszkodzenia odbierających go przyrządów. Była to zresztą pierwsza
poszlaka, która naprowadziła Nickiego na myśl, że źródło sygnałów znajduje się w obrębie
Ziemi. Natomiast emisja z gwiazdozbioru Strzelca jest delikatniejsza, jakby trochę rozmyta.
Drugostronny potok neutrin pobudza łowców sensacji do snucia coraz dziwaczniejszych
przypuszczeń. Często ci sami, którzy dopiero co kreślili wizje zamieszkałego rozpalonego
wnętrza Ziemi, teraz bez ociągania się przenoszą partnerów dialogu na Słońce. Jeden z
poczytnych tygodników, Kosmiczny horyzont, wychodzący w Lizbonie i znany na całym
świecie, pozwala sobie na takie objawienia:
„Cóż z tego, że akurat teraz Słońce znajduje się w Strzelcu? Zawsze jest ono w jakimś
gwiazdozbiorze Zodiaku, dokonując pozornej rocznej wędrówki po firmamencie. Ale nie w
Strzelcu dopatrujemy się tej gwiazdy, z której układu rzekomo pochodzi modulowany
strumień neutrin. Nie wierzymy rozmaitym astronomom, choćby nawet sławnym.
Rozwikłania zagadki szukamy miliony razy bliżej: na naszej dziennej gwieździe. Tak będzie
prościej, więc nawet metodologia nauk to zaleca (a sławna brzytwa Ockhama w
szczególności).
Niech żyją pirozoa słoneczne! To przecież list od nich. Ci pływacy
chromosferycznego oceanu płomieni, starsi od nas o tyle, o ile Słońce jest starsze od Ziemi,
ślą młodszym braciom swe mądrości ognia, uwznioślonej ekspresji życia. Nie zaprzepaśćmy
szansy, która może się nie powtórzy!”
Podobny ton przebija również z mnóstwa innych publikacji. Nie wszystkie dotyczą
pirozoów, natomiast zgadzają się z tym, że jest to kosmiczny list skierowany do Ziemian w
uznaniu ich wyjątkowej inteligencji i zacności. Ten egocentryzm chwilami zaćmiewa rozum:
fakty sobie, zadufki sobie.
Tymczasem coraz ciekawiej rozwija się naukowa strona problemu. Przesłanie z
kierunku gwiazdozbioru Strzelca dociera równocześnie do Rowu Filipińskiego. Obsługa
tamtejszej Stacji ma ręce pełne roboty, bo seans trwa tu o wiele dłużej. A ponadto występuje
dodatkowo w różnych nieprzewidzianych porach doby i jest wtedy nieosiągalny na odwrotnej
stronie Ziemi.
To już druga grota tego popołudnia. Wcześniejsza sprawiała wrażenie bardziej
obiecującej, bo z odkrytym wejściem; płytka, prawie widna. Lecz okazała się pusta.
Teraz wszystko wygląda inaczej. Grube, poskręcane korzenie drzewa chlebowego
tworzą coś w rodzaju girlandy oplatającej przeraźliwie czarny otwór, niby otchłań bez dna.
Alain podchodzi bliżej. Nic nie wskazuje na to, że nadajnik tkwi właśnie tu. Ale musi być
niedaleko. Znajdują się trzysta metrów od środka koła o kilometrowym promieniu, które
Francuz nakreślił cyrklem na mapie sztabowej. Z tego koła, obejmującego kotlinkę oraz
niższe partie dwóch przeciwległych zboczy, ktoś wysyła uparte sygnały. - Urbi et orbi, czyli
Kosmitom i Ziemianom - myśli Alain.
Dwaj tragarze znikają we wnętrzu groty. To wstępny, ogólnikowy rekonesans, by
sprawdzić jak obszerna jest jaskinia” czy ma widoczne rozgałęzienia, wnęki, przejścia w głąb.
Alain zapala papierosa i z prawdziwą przyjemnością podziwia widok rozciągający się
przed nim. Wzrok jego stacza się po łagodnej, zielonej pochylni, aż do dna niewielkiego
zapadliska, za którym takim samym skłonem pnie się podnóże sąsiedniego szczytu.
Wyrównane linie tych zboczy wskazują, że w ciągu ostatnich wieków nie były widownią
katastrof tektonicznych. To spokojne, górskie odludzie, raczej bezpieczne od trzęsień ziemi i
wybuchów wulkanicznych znakomicie nadaje się do umiejscowienia jakiejś zakonspirowanej
stacji badawczej. - Byle nie na dnie kotlinki, gdzie mogą się zbierać wody burzowe - myśli
Alain.
Nagle w pieczarze zabrzmiały podniecone głosy. Francuz podchodzi nad samą
krawędź, a opodal znajdujący się jego współpracownik nadbiega zaciekawiony, pytając czy
coś wykryto.
- Zaraz zobaczymy - rzuca Alain.
Pochyla się nad otworem i świecąc latarką, szuka ludzi pracujących w głębi. Zasłania
ich okap groty. Strumień światła ślizga się po korzeniach chlebowca, sięga lekko pochyłego
dna z wilgotnych bloków skalnych i gubi się w dość szerokim, zrazu poziomym korytarzu.
Głosy ożywiają się znowu. Dochodzą z bliska i można by je zrozumieć, gdyby nie to,
że rozmowa toczy się po malajsku. Alain nie korzysta z radia i woła wprost:
- Macie coś?
- A jakże! Tylko nie da się podnieść. Za ciężkie.
- Niczego nie ruszajcie! Wskażcie mi drogę - niemal wrzeszczy Alain, przejęty do
głębi.
Tak się zaczęło. Szpula, poszukiwana od miesięcy, ma wygląd dużego bębna
zasilanego reaktorem nuklearnym na niższym poziomie groty. Naturalne ściany i sufit zostały
znacznie wzmocnione intarsją jakiejś masy plastycznej. Wszystkie te urządzenia znamionuje
technika nie tylko wyższa od ludzkiej, lecz odmiennie ukierunkowana.
W jaskini nie jest ani duszno, ani wilgotno. Urządzenia klimatyzacyjne, rozproszone
na kilku poziomach, utrzymują znaczną suchość powietrza i stałą temperaturę dwudziestu
czterech stopni, która podnosi się dopiero tuż przed wyjściem z podziemi. Czyżby takie
właśnie były - bardzo zbliżone do Judzkich - wymagania biologiczne Agajów? Czy oni
chodzą po tych korytarzach, kontrolują pracę urządzeń, uzupełniają zadania zlecone
komputerom, programują całokształt badań? Czy muszą nosić skafandry ochronne? Kim są,
jak wyglądają?
Alain wychodzi na zewnątrz. Słońce jeszcze parzy, choć zniża się ku zachodowi.
Duszny wieczór. Francuz wciąga w płuca mocny oddech, wolno robi pełny obrót rozglądając
się po dolinie i zielonych szczytach otoczonych przezroczystą mgiełką. Więc to tu...
Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwa mu obrazy gości z nieba - karłów i gigantów,
podobnych i niepodobnych do ludzi, dziwacznych albo swojskich. Ma wrażenie, graniczące z
pewnością, że skądś, z bliska albo z daleka, świdrują go mądre oczy, przyjazne czy wrogie,
ale na pewno nie są one obojętne.
Odkrycie Szpuli postawiło badania w całkiem nowym świetle. Wprawdzie nadal
daleko do odsłonięcia jej zagadkowych treści, a nawet choćby tylko rozwikłania, dla kogo jest
przeznaczona. Z pewnością Nicki ma słuszność, że dwustronny przesył modulowanych
strumieni neutrinowych służy wymianie danych między centralą kosmitów w ich ojczyźnie,
gdzieś w gwiazdozbiorze Strzelca, a bazą astronautyczną na Sumatrze. Ale dla kogo jest
Szpula?
Spenetrowanie jaskini nie przedstawiało trudności technicznych. Sprowadzeni w tym
celu grotołazi po dwóch dniach wnikliwych poszukiwań stwierdzili, że najniższy poziom
sięga tylko trzystu metrów. Dokładne ostukanie ścian upewniło ich o braku ukrytych przejść i
zakonspirowanych pomieszczeń.
O domniemanych śladach Agajów w tych podziemnych labiryntach głosiły te same
źródła, które już wcześniej prześcigały się w sensacjach na temat pochwyconego kontaktu.
Ale początkowe poszlaki okazały się zwodnicze. Żadne odciski, rysy ani zadrapania nie
świadczyły jednoznacznie, że wyżłobiły je istoty żyjące. Równie dobrze mogły one pochodzić
od automatycznych urządzeń eksplorujących bliższą lub dalszą okolicę pod nadzorem
komputerów, jakie wykryto w grocie. Bowiem bez pomocy robotów, prowadzących badania
w plenerze, trudno było sobie wyobrazić uzyskanie jakichkolwiek wartościowych informacji
o odwiedzonym globie. Przecież nie po to zdobywa się obcą planetę, by zadowolić się opisem
drobnego, tak bardzo nietypowego jej wycinka, jaki stanowi jedna jaskinia.
Tymczasem Alain pogodził się z myślą, że sztafecie odtworzenia listu dał tylko
pierwszy impuls. Teraz pałeczkę przejęli od niego inni badacze. Ale i on nie zasypia gruszek
w popiele.
Odnaleziona Szpula, tajemnicza, natchniona burzą treści nie pochodzących od ludzi,
jest czymś nad wyraz swoistym. Samo tłumaczenie jej na kręgi naszych pojęć zlecono
konwernomom. A to nie taki przekład, jak z ziemskiego języka, choćby ten przestał być żywą
mową od zamierzchłych czasów. Dlatego interpretacja otrzymywanych rozwiązań, w różnych
miejscach znakowana rozmaitym stopniem przybliżenia, a zawsze obarczona ryzykiem
zupełnej pomyłki - nie należy już ani do komputerów, ani do cybernetyków.
Nie ma dotąd takiej jedynej specjalności, która mogłaby sprostać tej prometejskiej
misji: oświetlić i zrozumieć coś, co stworzył inny Rozum. Zgromadzono więc sztab
uczonych, powierzając każdemu wąski zakres ekspertyz najlepiej mieszczących się w jego
kompetencjach. W miarę napływu coraz obszerniejszych i bardziej zróżnicowanych
materiałów, niejasności rosną wykładniczo. Powołuje się więc wciąż nowe sekcje badań, by
te z kolei dzielić na podsekcje i jeszcze mniejsze grupki robocze. Drogi analiz przemieniają
się w ścieżki, a te w ścieżynki tworzące zawiły labirynt. Żartownisie twierdzą, że tłumaczenie
każdego wyznacznika z kosmicznego listu warto przydzielić osobnemu, jedynemu w świecie
znawcy tego właśnie pojęcia - może w ogóle nieobecnego w wyobrażeniach ludzi.
Wyodrębniono sto kilkadziesiąt specjalności, każdą z nich powierzając grupce
ekspertów wytypowanych komputerowo. Zwolennicy „wąskich ścieżek” skapitulowali.
Wprawdzie nie zniesiono tej osobliwej machiny badań, lecz odjęto jej powagę
instytucjonalnej wyroczni, a ludzie wprzęgnięci do tych prac sami przestali wierzyć, że każdy
z nich jest naprawdę tym niezastąpionym autorytetem od „swojego” hasła, wezwania, terminu
naukowego; a może tylko od pojedynczej drobiny obiektywnego świata, bądź pozaludzkich
meandrów myślowych. Wówczas poczęły róść w znaczenie prywatne dociekania natur
upartych, które przywiodła na tę drogę potrzeba umysłu, chęć przysłużenia się ludzkości, a
czasami zwykła ciekawość. Jedni liczą na sławę, drudzy pragną pognębić rywala - w
komputerowej ocenie sprawniejszego do tej misji. Jeszcze inni traktują to jak bardzo
pogmatwany rebus i chcą sprawdzić siebie - podobni do tych, którzy uparli się, by rozwiązać
takie równania matematyczne, które sam Einstein postawił; albo do tłumaczy starożytnych
inskrypcji w nie rozszyfrowanym języku. Rzadko kiedy wywodzą się spośród uczonych. W
tym gronie dociekliwych szperaczy, tylko okazjonalnie kontaktujących się z sobą, obok
artystów i myślicieli nie brak mitomanów, zwariowanych konstruktorów perpetuum mobile,
indywidualistów wszelkiej maści, którzy umieją oryginalnie postrzegać świat, albo tak o sobie
mniemają. Wielu zdało ten egzamin na piątkę. Lecz zarazem promieniują od nich wieści nie
przesiane przez żadne sito, którym plotka żądna sensacji doprawia najcudaczniejsze skrzydła.
Podobnie jak siedem greckich miast przez długie wieki spierało się o to, w którym z
nich urodził się Homer, teraz kraje, miasta, poważne instytuty i mniej poważne
stowarzyszenia, aż do towarzystw wzajemnej adoracji i niezliczonych osób prywatnych -
kłóciły się ze sobą i z innymi, a nierzadko ze zdrowym rozsądkiem, o palmę zasług w
zrozumieniu Szpuli. „Zrozumienie” było właśnie tym wyrazem, którym szermowano
najchętniej i najgłośniej - rzadko kiedy zastanawiając się, jak bardzo nie pasuje on do tych
mglistych domniemań, przeczuć i pobożnych życzeń, które starając się przeniknąć obcy,
kosmiczny Rozum, nie sięgają głębiej niż Mickiewiczowski „myśliwiec krążący wokół
puszcz litewskich łoża”.
Polska ma na tym polu wygórowane, lecz jakże uzasadnione ambicje, pomna
pionierskich rozpraw naukowych Mieczysława Subotowicza i tytanicznie śmiałych wizji
Stanisława Lema na szlakach astronomii neutrinowej w czasach, kiedy ona jeszcze nie była
nazwana. Niemal w każdym większym mieście rozprawia się o Szpuli, ale najmocniej, a w
każdym razie najkrzykliwiej, zajęła się tym Warszawa.
Sławek i Rom, dwaj uczestnicy jednej z niezliczonych tamtejszych narad, podczas
której emocje i zawikłane hipotezy szły o lepsze z pasją docieczenia prawdy, spacerują
milcząco Nowym Światem, każdy z głową zapchaną mnóstwem dopiero co zasłyszanych albo
wypowiedzianych nowin, propozycji, konceptów, które ani rusz nie dają się powiązać z sobą.
Gdy przystanęli na rogu Foksalu, Rom spojrzał na zegarek.
- Mam cztery godziny do konferencji prasowej - mówi niezdecydowanie. - Ale to nic.
O tej porze w Stowarzyszeniu Dziennikarzy jest sporo kolegów na obiedzie, spotkam
najbardziej pochłoniętych sprawą Szpuli, razem przygotujemy się do dyskusji.
- A gdybyś wstąpił do mnie? - proponuje Sławek. - Przetrawimy to wszystko, może
zyskasz świeższe spojrzenie. Dawno nie gawędziliśmy prywatnie o Agajach.
Rom chętnie daje się namówić, bo to dla niego dobra okazja. Choć Sławek nie ma
sztywnych powiązań z Instytutem Badań Szpuli, cieszy się autorytetem wśród dociekliwych
szperaczy roztrząsających tę zagadkę na własny rachunek.
Sławek mieszka blisko. Wprowadziwszy gościa do siebie, rzuca już w przedpokoju:
- Sęk w tym, że oni dotąd nie zdradzili się.
Rom zbiera niepoukładane myśli. Kiedy zasiedli przy małym stoliku pod oknem,
Sławek stawia retoryczne pytanie:
- Co wiesz o nich?
- Hm... - stropił się Rom. - Rzeczywiście mało.
- A nie wiedziałbyś zgoła nic, gdyby nie ten szczególny opis Ziemi i ludzi, pełen
porównań z ich własnym światem. Nawet to, że są Agajami, po prostu wymyśliliśmy. Nie
wiem, kto wpadł na ten pomysł. W ich nazwie można było równie dobrze uczcić Sokratesa,
bociana albo pieska pokojowego. Zgodzisz się?
- Bez sprzeciwu.
- Więc zgódź się dalej, że brak im podstawowych manier.
- Jeśli mówisz żartem...
- No pewnie! Na cóż Agajom nasze formy towarzyskie... Ale przeczuwasz, o co mi
chodzi?
- Nie bardzo.
- Gdybyś ty miał pierwszy przemówić do Agajów, zacząłbyś mniej więcej tak:
„Przybyłem z Układu Słońca, z planety Trzeciej. Siebie nazywam Człowiekiem, a swój glob -
Ziemią.” Potem mógłbyś przedstawić się prywatnie: Roman Kłos, Polak, dziennikarz,
mieszkaniec Warszawy. Musiałbyś też wyjaśnić, czym jest imię i nazwisko, narodowość,
zawód, miasto. Nie są to przecież aksjomaty, lecz pojęcia i struktury, jakie stworzyliśmy na
własny użytek. A wcześniej podałbyś współrzędne Słońca na ich niebie, jego odległość w
latach świetlnych i jeszcze wiele innych spraw.
- Najpierw próbowałbym jakoś wyłożyć zasady języka, w którym przemawiam -
wtrąca Rom. - Oni natomiast wystąpili bez żadnych objaśnień, chyba uznając nas za
wszechświatowych poliglotów z genetycznie zaprogramowaną wiedzą o zbiorczej,
nadrzędnej, ponadjęzykowej gramatyce, która da się ująć w matematyczne formuły.
Sławomir Sorgoń, lingwista porównawczy, replikuje:
- Jeśli tak jest naprawdę, to zmartwię cię, że twoi pupile nie wymyślili niczego
oryginalnego. Kubek w kubek to samo rozwinął w latach siedemdziesiątych amerykański
językoznawca Noam Chomsky, nazywając to generatywną gramatyką transformacyjną.
Według niego, samą tylko drogą osłuchania się i naśladownictwa małe dziecko nie zdołałoby
tak szybko, jak to się zwykle dzieje, poznać biegle język ojczysty. Dlatego sądzi on, że pewne
- dotąd nie sprecyzowane - ogólne prawa rządzące strukturą wszystkich języków
dziedziczymy jako jedną z wrodzonych właściwości naszego umysłu. Dzięki temu już
przedszkolaki używają takich zwrotów, których nigdy nie słyszały.
- Ale Chomsky ograniczył to chyba do ludzi...
- ...aby twoi Agajowie mogli jego odkrycie ekstrapolować na Kosmos.
Roześmiali się.
Dzwonek telefonu przerwał ich rozmowę.
- Słucham - Sławek podnosi słuchawkę i zaraz przechodzi na język francuski.
- Przy aparacie... A, to wybornie. Jest u mnie Roman Kłos... Zgadłeś, rozmawiamy o
Agajach... Oczywiście, przyjdź zaraz. Co trzy głowy, to nie dwie.
- Czyżby Benoit?
- Nie. Wyobraź sobie, że Cayatte jest przejazdem w Warszawie. Rano odlatuje do
Płowdiwu na Kongres Antropologów.
- To mu po drodze z Paryża?
- Może załatwia jakieś sprawy?
- A ponadto, przecież on jest fizykiem.
- I antropologiem-amatorem. To znaczy - paleoantropologiem. Odkrył jakieś ważne
szczątki praludzi czy może istot człowiekowatych, nie pamiętam dokładnie.
Alain Cayatte wszedł z szerokim dobrodusznym uśmiechem, jaki nie opuszcza go
prawie nigdy. Przywitawszy się, rzuca na fotel sporą teczkę i zaczyna bez wstępów:
- Agajowie nie są aż tak zagadkowi, jak to wynika z różnych publikacji Instytutu
Badań Szpuli. Byle nie zapominać, że to inny świat. Mierzenie go naszą miarką prowadzi do
śmieszności.
- A doszedłeś, jak to robić inaczej? - pyta Rom.
- Spróbujmy razem. Po to zawadziłem o Warszawę. Nawiasem mówiąc, w Płowdiwie
będą poruszone antropologiczne aspekty Szpuli. To znaczy, sensacyjne agajskie odkrycie
żywych neandertalczyków, także gigantopiteków, wzajemne relacje pomiędzy nimi, a nadto z
populacją Praweddów, którzy dotarli na Sumatrę chyba krótko przed agajskim lądowaniem.
W tych tekstach pełno niejasności, jak w całej Szpuli. Głównie w celu wyjaśnienia tego
tematu jadę na Kongres.
Alain otwiera teczkę i układa na stole różne pogryzmolone karteluszki, perforowane
taśmy, maszynopisy, broszury, wycinki z prasy.
- To tylko materiały pomocnicze - zauważa. - Czuję się wtedy pewniej.
Za chwilę podejmuje:
- Mam prośbę: to, czym się zajmiemy, potraktujmy jako zabawę towarzyską.
I zaraz wyjaśnia:
- Tak będzie lepiej. Chmurna powaga z jaką sztywni, utytułowani spece podchodzą w
Instytucie do każdego fragmentu Szpuli, wydała żałosne owoce. Jedni się ośmieszyli, inni
puścili w obieg wręcz niebezpieczne sugestie.
- O agresywności Agajów? - pyta Rom.
- Tak. Ni mniej ni więcej, tylko to, że chcą podbić Ziemię.
Po chwili Sławek proponuje:
- Wyjaśnij, jak ma wyglądać nasza zabawa.
- Zaraz zobaczycie. Chciałbym to nagrać.
- Oczywiście.
Alain włącza kieszonkowy magnetowid i wypowiada niedbale:
- OJCZYZNA.
Nie znalazłszy oddźwięku, uzupełnia:
- Macie przed sobą Agaja. Pojęcie, które wymienił, jest dla niego czymś innym niż dla
was. Niemniej, wyraża coś konkretnego. Znając Szpulę, rozprawiajcie o tym problemie tak,
aby on nie siedział jak na tureckim kazaniu.
Dłuższą chwilę ciszy przerywa Rom:
- Nie dawałbym obcym wyobrażeniom swojskich nazw. To nie to...
Alain denerwuje się.
- Hm... Zabawa w Agaja nie wychodzi. Muszę więc odpowiedzieć zwyczajnie jak
człowiek do ludzi.
- I nadal tak ciągnijmy - proponuje Rom. - Może mniej efektownie, lecz z pewnością
bardziej zrozumiale. Chyba, że czujesz się już Agajem z prawdziwego zdarzenia...
Francuz machnąwszy ręką, wraca do przerwanej rozmowy:
- Nie dawałbyś obcym wyobrażeniom swojskich nazw... A jak inaczej? Upstrzyć
tłumaczenie mozaiką wymyślonych słów, które - z kolei - dla nas są pustym dźwiękiem?
- Można je wyjaśnić opisowo. A tak...
- ...zdajemy się na wyczucie - dopowiada Alain.
- Cóż z tego? - oponuje Sławek. - Gdy mówisz „ojczyzna” rozumiem, o co chodzi.
Tymczasem zastrzegasz, że to nie to. W takim razie - co?
- Żebym wiedział...
- Więc w jaki sposób chciałeś grać Agaja?
- Mniejsza z tym. Jak serio to serio. „Ojczyzna” w świadomości Agajów... Dużo
myślałem na ten temat. Rozbieżne opinie dopasowywałem do różnych tekstów Szpuli; nawet
takich, które mówią o czymś zgoła innym.
- I co?
- Teraz wiem jeszcze mniej niż na początku.
Za chwilę podejmuje:
- Wszystko się gmatwa. Z góry odpada to najbardziej zasadnicze dla nas pojęcie
ojczyzna jako kraju rodzinnego. I cóż zostaje? Tylko niepewność, w jakim stopniu i w jaki
sposób stosują je do całej swojej planety.
Rom nie daje za wygraną:
- Rzeczywiście ustalił się pogląd, że u nich nie ma narodów. Ale pomyśl, czy ty,
przekazując na Ziemię opis odkrytego globu, podkreślałbyś w nim, że jesteś Francuzem?
Patriotyzmu nie deklarujemy ani na płotach, ani w sprawozdaniach naukowych.
- Oczywiście. Ale Agajowie szczerze dziwią się samemu występowaniu u nas
jakichkolwiek problemów narodowościowych. Dla nich to egzotyka czystej wody.
- Wiem - potwierdza Sławek. - Przy różnych sposobnościach nazywają je
dziwactwem, urojeniem, a nawet źródłem wszelkiego zła. Lecz to może być tylko inne ujęcie
zagadnienia.
- Im chodzi przede wszystkim o zbrojne konflikty - wtrąca Rom. - Może sobie
ubzdurali, że na Ziemi „naród” jest kategorią militarną i niczym więcej. Albo przynajmniej
taką zmilitaryzowaną społecznością, jak dawna Sparta.
- Wątpię - rzuca Alain. - Zważcie przy tym, że agajskie potępienie wojen jest odrębne
od naszego. Nigdy przy tej okazji nie wspominają o krzywdzie ludzi. Za to z miejsca
wypływa zagrożenie jakiegoś „dobra świata”. Chyba sądzą, że gdyby nie było narodów, nie
byłoby i wojen. Tym tłumaczę epitet o „źródle wszelkiego zła”, który długo rozważałem.
Przypuszczam - ciągnie Francuz - że oni stanowią jednorodną planetarną społeczność,
w której - siłą rzeczy - pojęcie narodu traci sens. To tylko my, dla wygody, czasami
wprowadzamy do Szpuli słowo „naród”. W języku agajskim ono nie istnieje. Sięgnąłem do
surowych tłumaczeń, jeszcze nie poddanych obróbce. Tam to wygląda odmiennie: „grupy”,
„zrzeszenia”, „braterstwa krwi”, „związki osobników upodobnionych”... Kluczą jak mogą.
Tylko „ludzi silnych” i „ludzi słabych” z prahistorii uznają za odrębne populacje; może nawet
za dwa pokrewne gatunki. Zresztą i u nas tak było do niedawna, zanim antropologia
potraktowała neandertalczyka jako podgatunek człowieka współczesnego. Kto wie, czy jutro
na Kongresie nie będzie prób podważania takiego stanowiska, w oparciu o Szpulę. W każdym
razie zyskaliśmy bezcenne materiały do dyskusji: opis żywych neandertalczyków, któremu
nie sposób odmówić fachowości.
- A dyskusyjna wierność tłumaczeń? - nadmienia Sławek. - Nadto, spojrzenie istot nie
znających antropogenezy tak, jak my...
- Z tym można polemizować. Mniejszą precyzję spojrzenia z zewnątrz nagradza z
nawiązką jego świeżość: brak obciążeń przyjętymi kanonami, które też mogą być zawodne.
Ale odbiegliśmy od tematu - zauważa Francuz.
- A kosmiczna ojczyzna? - podejmuje Rom. - Czy w tym względzie nie
zrozumielibyśmy się z Agajami?
- Raczej nie.
- Dlaczego?
Alain zastanowią się.
- Nasz planetarny patriotyzm jest najświeższej daty. Rzymianom było zbędne słowo
„zagranica”. Słynne urbi et orbi odnosiło się do Rzymu oraz imperium, na którym kończył się
świat: dalej była barbarzyńska próżnia. A nawet po Magellanie i Koperniku wciąż jeszcze
Ziemia pozostawała w ludzkich odczuciach nawet nie pępkiem świata - lecz całym światem. I
to bez różnicy, kim ktoś sobie zamarzył zaludniać niebo: aniołami czy kosmitami. Ludzi,
którzy sto lat temu rozumieli, że inne światy nie tylko istnieją, ale że zdołamy dotrzeć do nich
- udało się zliczyć na palcach. Najbardziej pewny był Ciołkowski, ale ogółowi uświadomił tę
prawdę dopiero widok astronautów.
- Agajowie pojęli to już w czasach grecko-rzymskich, albo prędzej - wtrąca Rom.
- Właśnie. A przecież niełatwo sobie wyobrazić nasz stosunek do Ziemi-ojczyzny za
dwa tysiące lat. Sądzę, że będzie bardziej synowski niż dziś.
- Jak, twoim zdaniem, odczuwają to Agajowie?
- Ich planeta, Lesja, jest platformą startową we Wszechświat rzuca Alain.
- Niczym więcej?
- Tego nie twierdzę, ale mam wrażenie, iż bez żalu zamieniliby ją na inny glob o
korzystniejszych warunkach.
Rom ma minę powątpiewającą.
- Każdy gatunek przystosowuje się na tyle do otoczenia, w którym powstał, że chyba
nie może czuć się lepiej w żadnym innym siedlisku.
- Nie jestem przekonany - replikuje Francuz. - Klimat, jaki panował w mezozoiku,
odpowiadałby nam bardziej; głównie dzięki wyrównanym temperaturom, bez wydatnych
polarnych zlodowaceń.
- Czyż musimy sięgać tak daleko? - popiera go Sławek. - Eskimosi mile powitaliby
nagłe nastanie w Grenlandii europejskiej pogody.
- Agajowie zaś, ze swymi pływającymi wyspami - ciągnie Alain są w położeniu
człowieka, który się urodził na statku oceanicznym i spędził tam całe życie. Wszak chętnie
zamieszkałby na stałym lądzie.
Ten argument spotyka się z milczącą aprobatą. Rom proponuje:
- No cóż, ciągnijmy naszą zabawę. Weźmy nowe hasło. Czy ty będziesz podawał -
zwraca się do Cayatte’a - czy wszyscy na przemian?
- Kolejno, jak siedzimy.
- Więc Sławek ma głos.
- DOBRO ŚWIATA.
Francuz poruszył się niespokojnie.
- Tu nam zabiłeś ćwieka. Jak widzę, nie próżnowaliście nad Szpulą.
- Chcemy wykorzystać wizytę Agaja - rzuca Rom z leciutką uszczypliwością.
- Poddaję się. To znaczy, jako Agaj. Jeszcze nie potrafię nim być.
- A jako badacz Szpuli? - podchwytuje Sławek.
- Zapytam was z kolei, w którym miejscu tekstu po raz pierwszy zastanowiliście się
głębiej nad owym dobrem świata, które jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych agajskich
pojęć. To ważne dla naszej gawędy.
- Owszem - potwierdza Rom. - Sprawa jest tak zagmatwana, iż gdziekolwiek
pochwycić nitkę, ciągnie się ją w złudnej nadziei, że zaprowadzi do kłębka. Nas to tknęło we
fragmencie: „Ziemianie mają, czego chcą. Ubolewamy tylko, że na tym cierpi dobro świata.”
- Przy okazji drugiej wojny światowej - kwituje Alain.
- Walk na Pacyfiku - uściśla Sławek.
- Racja - przytakuje Francuz. - Ich macki informacyjne chyba nigdy nie sięgały do
Europy. A w każdym razie nie w czasach nowożytnych. Według Szpuli, druga wojna
światowa rozpoczęła się od napaści na Pearl Harbour i Filipiny. Mają dokładne rozeznanie tej
zbójeckiej akcji Japończyków, nie tylko wskutek okupowania przez nich Sumatry. Wiedzą o
późniejszych bojach na Dalekim Wschodzie, wiedzą o Hiroszimie i Nagasaki. I zamiast
gorszyć się tym, jaki los człowiek zgotował człowiekowi, mówią o jakimś dobru świata.
- Ja też tak to widzę - podejmuje Rom. - Ale w tej chwili doznaję zwątpienia: czy się
nie mylimy?
- To znaczy?
- Może to zagadkowe dobro świata da się utożsamić z dobrem człowieka?
- Na razie nic z tego nie wychodzi - zauważa Francuz. - Czasami te pojęcia występują
równolegle albo nawet przeciwstawnie, jak choćby w cytacie, który przytoczyłeś.
- Wprawdzie nie moja kolej - rzuca Sławek - lecz akurat mam hasło, którym się
pasjonuję.
- Świetnie, wyręczysz mnie - zachęca Rom.
- A więc: RYWALIZACJA.
- Ale jaka? Polityczna, sportowa, kulturalna...? - pyta Alain.
- Najogólniejsza. Polityka jest dla nich - zdaje się - próżnią. O sporcie agajskim nie
wiemy nic...
- Chyba nie mieli sposobności go poruszyć - wtrąca Rom.
- Jestem przekonany, że mają mniej okazji do rywalizowania aniżeli my.
Francuz kiwa głową z aprobatą.
- Załóżmy - rzuca wolno - że wszystko to, cośmy dotąd powiedzieli, jest w połowie
prawdziwe. Myślę o mniejszym rozwarstwieniu Agajów od nas. Jeśli u nich nie ma narodów,
sfer społecznych, podziałów zawodowych i wielu innych różnic, bez których nie wyobrażamy
sobie społeczeństwa - to kto z kim mógłby rywalizować, i o co?
- Uważam to samo. Ale nie spierajmy się, jakie podziały istnieją u nich, bo zabrniemy
w kompletne fantazjowanie. Spójrzmy na rywalizację najogólniej i zastanówmy się, jakie
elementy w naszym świecie dziwią ich pod tym względem. Albo śmieszą, gorszą...
- Zaprowadzi to rykoszetem do spraw wojny - konstatuje Rom. Tylko tu widzę ich
ocenę rywalizacji między ludźmi, jaką jest każda wojna, przy całej niewątpliwej
zbrodniczości: rywalizację sił, postaw, nadziei. A to już było: wojna oburza ich, przynajmniej
dlatego, że zagraża jakiemuś dobru świata, którego nie umiemy rozszyfrować.
- I to wszystko? - pyta Sławek.
- Szpula nie powiedziała dotąd niczego więcej - stwierdza Francuz. - Intuicyjnie
podejrzewam, iż rywalizacja ma u nich inny wymiar niż u nas. Ale to może nie być nawet w
połowie prawdziwe - uśmiecha się.
Rom proponuje kolejne hasło: SZTUKA.
- Tu też panuje niezły rozgardiasz - zauważa Sławek.
Alain zastanawia się:
- Trudno o sensowne rozeznanie, póki mierzymy naszą miarką. Przyrównujemy do
tego, co my uznajemy za sztukę. Jeśli słowo to żyje w języku agajskim, ma szersze znaczenie,
z którym nie potrafimy się obchodzić.
- W każdym razie całkiem inne - podtrzymuje Sławek.
- Powtarzam: szersze. Znacznie rozleglejszy jest obszar, który oni zaliczają do sztuki.
Dla Agajów sztuką jest przyroda: gejzery, skalne ostańce, kaniony, wreszcie rośliny i
zwierzęta. I odwrotnie, pewne fragmenty Szpuli wskazują, że niektórych zabytków, wysoko
cenionych przez nas, ci przybysze nie dostrzegają jako pomników kultury.
- Może zawiniło tłumaczenie? - wtrąca Rom.
- Kiedy to występuje nie raz - rzuca Sławek. - Badałem jeden szczególnie
symptomatyczny urywek. Konwernom podszedł do niego trochę tak, jak do podręcznego
rejestru dzieł sztuki. Jak byś robił notatki ze zwiedzania muzeum. I cóż? Efekt wręcz
komiczny: obok tatuażu oraz innych sposobów zdobienia ciała przez mężczyzn i kobiety -
mamy systemy wodociągów, narzędzia i broń, przyrządzanie potraw, codzienne stroje i
zwykłe zaprzęgi wraz z ciągnącymi je zwierzętami, ulice o sztampowej architekturze. Z tym
wszystkim sąsiaduje jakiś wulkan, to znów skała podmorska, rafa koralowa, żywioły pogody,
organizmy żywe i skamieniałości.
- Mnie uderza - włącza się Francuz - że w plastyce i architekturze Agajowie stosują
specyficzny podział motywów na dwie grupy: linearne abstrakcje oraz naśladownictwo
rzeczywistości. Do pierwszych zaliczają bryły czyste i wszelkie figury geometryczne; do
drugich - wzory roślinne, zwierzęce, krajobrazowe, a także wizerunki ludzi. Nas przy tym nie
wyróżniają w jakikolwiek sposób. Nie mówią oddzielnie o postaciach bogów i herosów, o
bitwach, wznoszeniu monumentalnych budowli i scenach z codziennego życia. Ziemianie
występują w ich opisach obok roślin i zwierząt - w środku, na końcu albo na początku takiej
wyliczanki - najwyraźniej zdają się być po prostu jednym z gatunków zamieszkujących
Ziemię; ani mniej, ani bardziej ważnym od innych.
- Za to świat istot żywych ma dla nich ogromne znaczenie - uzupełnia Rom.
- Właśnie. Coś, jakby znamienny, niemal nabożny kult życia.
- Kult życia? - powtarza Sławek z niedowierzaniem.
Alain zastanawia się.
- To przenośnia. Brakuje nam dowodów wierzeń religijnych Agajów. I spodziewam
się, że dawno je przezwyciężyli, jeśli w ogóle mieli kiedykolwiek. Teologia i wyprawy
międzygwiezdne nie pasują do siebie.
- A jednak o kulcie powiedziałeś właśnie ty - zauważa Rom.
- Chciałem przybliżyć dyskusję do naszych wyobrażeń. Jeszcze dziś pobożni Hindusi
w niektórych okolicach skrzętnie ochraniają szarańczę. Czy gdybyś nie wiedział, że ją uznają
za zwierzę święte i tak nie nazwałbyś tego kultem?
Rom przytakuje.
- A jeśli ktoś, kto nie jest wariatem, ocenia deratyzację jako zbrodnię - czy nie
nazwiesz go czcicielem szczurów?
- Tak. Ale czy Szpula wypowiada się o tym?
- Owszem - potwierdza Alain. - Dokładnie zbadałem sprawę. Ten fragment omawiano
dopiero tydzień temu. Chyba ja pierwszy odkryłem jego „szczurzy” charakter. Agajowie
piętnują załogę statku, która wyrzuciła za burtę około sześćdziesięciu drobnych ssaków,
martwych w wyniku „podstępnego otrucia”. Mowa o szczurze wędrownym: takie szczegóły,
jak ogon krótszy od głowy wraz z tułowiem, tępo zakończony pysk, małe uszy - wystarczą,
by nie pomylić go ze szczurem śniadym.
Chwilę milczenia przerywa Rom:
- Wracając do dzieł sztuki, stosunek do nich również sprawia wrażenie, jak gdyby oni
otaczali je czymś w rodzaju kultu.
Francuz skrzywił się lekko.
- Żałuję, że wprowadziłem to słowo do naszej dyskusji. Nie nadużywajmy go.
Przykład ze szczurami może nie wyjaśnił wszystkiego, lecz powinien nam uświadomić, że
Agajowie chyba stawiają sentymenty wyżej od przeliczalnych korzyści.
- Na przykład sentyment do szkodników na obcej planecie? drwiąco zauważa Sławek.
- Tak. To, co nieopatrznie nazwałem kultem życia, może mieć u nich podłoże
estetyczne, którego przecież i my nie jesteśmy pozbawieni. A szkody gospodarcze? Mogą ich
nie doceniać, bądź zgoła nie dostrzegać. Albo w ich świecie te sprawy mają całkiem inny
wymiar. A jest jeszcze jedna ewentualność. W wielu przypadkach podejrzewam taką
egzaltowaną manierę, jak przysłowiowa chińska uprzejmość; o tym, co ich porusza do
żywego, mówią żarliwie, czasami nawet kwieciście, bez zimnego umiaru cechującego nasze
opisy naukowe. Lecz z podtekstów zdaje się wynikać, że oni są w działaniach trzeźwiejsi i
bardziej zrównoważeni od nas.
- Ale zgodzisz się - przekonuje Rom - że sztuka jest dla Agajów oczkiem w głowie?
- W każdym razie mają do niej szczególne podejście, które przy powierzchownym
czytaniu tekstów istotnie może się wydawać niemal nabożne. Mam na myśli ich uporczywe
dociekania, czy ludzie uprawiają sztukę „bezinteresownie”. Zwróciliście uwagę, że ten zwrot
powtarza się często?
Sławek i Rom skinęli głowami.
- Nawet sprawia wrażenie - kończy Alain - iż dla nich to problem olbrzymiej wagi,
przesądzający o całościowej ocenie Ziemian jako kultury planetarnej.
Francuz, na którego przypada kolej, po chwili namysłu podaje hasło:
PRAWEDDOWIE I NEANDERTALCZYCY. Wzbudz