Andrzej Trepka Rezerwat Carlos nie może doczekać się przyjaciela. Żałuje, że od razu wyjawił mu wszystko. Byłby zrobił lepiej, zapowiadając tylko niespodziankę. Teraz Alain zapewne pruje co sił na swej motorówce, choć morze jest wyjątkowo niespokojne. Ale jak tu zważać na cokolwiek? Podchodzi do okna, jakby chciał ujrzeć Alain’a, lecz tylko sinawy przestwór znaczony białymi płatkami grzywaczy unosi się po widnokrąg. Spiker kończy poranny dziennik z Santiago: „Uwaga! Przed chwilą nadeszła rewelacyjna depesza. Głębinowe Obserwatorium Neutrinowe w Rowie Atakamskim odebrało modulowany sygnał prawie dokładnie z kierunku nadiru. To pierwszy w dziejach kosmiczny list do nas. Rozpoznanie całkowicie pewne. Oczekujemy szczegółów”. Carlos od nowa przeżywa swój triumf. „Ale mogli podać moje nazwisko” - przemyka mu przez myśl. Po chwili macha ręką. Później i tak będzie głośno, że właśnie on pochwycił to przesłanie. Poszczęściło mu się: akurat miał dyżur. Jednak Alain nie popłynął motorówką. Czekając na mały hydroplan, który lada chwila ma wziąć zaopatrzenie dla Stacji, rozważa wytęskniony sukces. Tak nagle spadł mu dosłownie z nieba. Właściwie dotarł spod ziemi, lecz musiał mknąć prosto z Kosmosu. Od gwiazd via Staruszka Ziemia - pomyślał. Neutrina, cząstki o znikomo małej masie, pozbawione ładunku elektrycznego, są najbardziej przenikliwym spośród poznanych rodzajów promieniowań. Ten produkt uboczny rozmaitych reakcji jądrowych swobodnie wydostaje się z gęstego wnętrza swej gwiazdy- rodzicielki, a później pokonuje choćby miliardy lat świetlnych, przy sposobności przebijając na wskroś ciała kosmiczne spotkane po drodze. Tak samo przezroczysta dla neutrin jest kula ziemska. Dlatego modulowaną ich wiązkę, dobiegającą ze środka Ziemi, zinterpretował Alain jako posłanie odległych kosmitów, które, lecąc z nieba od strony antypodów Stacji, przeszyło glob na wylot i spod dna oceanu dotarło do głębinowych detektorów neutrin. Nie budzi niczyjej wątpliwości ani sztuczny charakter tego zjawiska, ani jego obce pochodzenie. Ślepe siły przyrody nie mogą w żadnych warunkach słać tak gęstego strumienia neutrin, a tym bardziej modulować go w ten sposób, by pewne cząstkowe sygnały - niby litery alfabetu - powtarzały się w coraz innych zestawieniach. Jest to z całą pewnością przesył informacji. Musi pochodzić od kosmitów, bo ludzie dopiero co zdołali zarejestrować wiązki neutrin, lecz nie umieją ich jeszcze wysyłać. Na falach Pacyfiku, kołysany lekką bryzą, pływa budyneczek nazywany Stacją, choć mógłby uchodzić za dyżurkę. Właściwa Stacja, całkowicie bezludne Głębinowe Obserwatorium Neutrinowe objętości kilkunastu kilometrów sześciennych toni morskiej, składa się przede wszystkim z wykrywaczy neutrin, rozmieszczonych aż do dna Rowu Atakamskiego. Na tym statku-platformie Carlos Mistral od pół roku odbywa staż, jako jeden z kilku Chilijczyków w międzynarodowej obsadzie tej chilijskiej placówki, do której - jak pszczoły do miodu - ściągają fachowcy z całego świata, zwabieni jej unikalnością. Dane, nieprzerwanie nadchodzące z podwodnych urządzeń, .Carlos analizuje za pomocą komputera, porównuje z wcześniejszymi i ze średnią statystyczną, robi notatki. Po pięciogodzinnym dniu pracy przekazując dyżurowanie jednemu z kolegów, na którego przypada kolej, krótkofalówką wysyła raport na ląd, do Instytutu Astronomii Neutrinowej w Antofagasta. Jednym z czołowych badaczy w tej bardzo młodej placówce jest paryżanin Alain Cayatte, z którym Carlos - o kilka lat młodszy - zaprzyjaźnił się na studiach. Teraz witają się serdecznie. - Słuchałeś radia? - pyta Alain, wciąż mocno podniecony. Carlos skinął głową. - Wstępnie zasygnalizowałem. Ale bomba pękła - entuzjazmuje się Francuz. - Telefon w Instytucie dudni bez przerwy. Na razie tylko potwierdzamy tę wiadomość. Niech czekają na bliższe dane. - A nie ośmieszymy się? - dorzuca na wpół pytająco. - Zapisu nie podrobiłem - uśmiecha się Chilijczyk. - Ty go oceniałeś. - No tak... Nie dostałem kota w worku. Rzuca zapalczywie: - Daj tę taśmę! Obaj spędzają resztę dnia nad zagadkowym zapisem. Domyślają się, że sporządził go inny Rozum i techniką wyższą od ludzkiej cisnął w dal Wszechświata. Z minuty na minutę tajemnicze posłanie nabiera wagi i znaczenia. Jego kopię otrzymały już wszystkie ważniejsze placówki związane z fizyką i astronomią. Najsprawniejsze komputery odkomenderowano do wstępnej analizy tego prezentu z nieba, w nadziei uzyskania wskazówek do sporządzenia odpowiednio przydatnych konwernomów. Do przeszkód przewidywanych doszły niespodzianki. Może zawiniło to, że początkowo bezzasadnie uwierzono w analogię tworzywa przesłania z językiem LINCOS, wymyślonym w latach sześćdziesiątych do porozumiewania się z wszelkimi psychozoami o szczeblu rozwoju zbliżonym do naszego. Ale już powierzchowna obróbka neutrinogramu wskazała, że był to fałszywy trop: nadawcy listu raczej zakładali jedynie daleko idące zbieżności struktury obu języków. Prasa codzienna wysunęła stąd wniosek, że kosmici - których ktoś nazwał Agajami, i to się przyjęło - wysoko ocenili poziom umysłowy Ziemian wierząc, iż oni sobie poradzą z rozszyfrowaniem każdego tekstu, choćby opartego o całkiem inne zasady semantyki i gramatyki. Była to pierwsza pochwała Agajów, będąca w gruncie rzeczy zakamuflowanym samochwalstwem wobec inteligencji ludzi. Uczeni zbyli to lekceważeniem. Natomiast dobrze rozumieli, że droga, po jakiej poszli Agajowie pragnąc przekazać nam pewne treści, przez swą naiwność dotkliwie utrudnia choćby przybliżone rozszyfrowanie zapisu. Nie bardzo wiadomo, jak się zabrać do tej sprawy i od czego zacząć. W miarę zmniejszania szans rychłego poznania treści zapisu, w kołach naukowych coraz więcej uwagi poświęca się ogólnemu charakterowi tej neutrinowej emisji, której przecież nie rozpoznano jednoznacznie jako listu skierowanego do Ziemian. Na razie jest to tylko pobożne życzenie, wprawdzie nie naciągnięte przesadnie, lecz dalekie od sprawdzenia. Dzieje się to w grudniu roku 1992. Wykorzystanie neutrin do badań nieba stawia dopiero nieśmiałe, pierwsze kroki. Niedawno założony Instytut Astronomii Neutrinowej w Antofagasta był z początku placówką badań teoretycznych - dopóki nie uruchomiono pierwszego w świecie Podmorskiego Obserwatorium Neutrinowego w Rowie Atakamskim. Piorunujący sukces w postaci przejęcia kosmicznego przesłania jest wspaniałą nobilitacją astronomii neutrinowej, spełnieniem ambitnych marzeń jej jeszcze nielicznych, a jakże zagorzałych adeptów. Specjalistów bynajmniej nie dziwi fakt, że sygnały nie dochodzą z góry, ale spod dna oceanu. Niebo, jako bezkres Wszechświata, otula przecież kulę ziemską ze wszystkich stron. Znając przenikliwość neutrin, każdy kierunek jest dla nich w równym stopniu kierunkiem z Kosmosu. Komunikat może pochodzić z bardzo daleka, nawet z obcej galaktyki. Ale nigdy nie zdarzyło się w żadnej sprawie, by głos zabierali ludzie wyłącznie powołani do tego. Więc również teraz pojawiają się hipotezy zrodzone z emocji i przekazywane bez zastanowienia. Ze szczególną lubością podchwytuje takie wydziwiania sensacyjna prasa, beztrosko komentując je w sposób jeszcze bardziej nieodpowiedzialny. „Od dawna wiadomo - niefrasobliwie pisze Kurier Oceanu Spokojnego - że życie może się narodzić niemal w każdym środowisku, a tylko rutyniarze temu zaprzeczają, kierując się nadmierną ostrożnością. Właśnie oni, nie wierząc temu, czego nie mogą namacać, utrącili tylekroć ponawianą hipotezę pirozoów. Ileż jest poezji w dawnym, a przecież nie obalonym odkryciu myśli o mieszkańcach najgłębszych czeluści Ziemi, świetlistych, karmiących się ogniem! To oni ślą nam ze swych gorących obozowisk pozdrowienia i pouczenia: list nadany tym najprzenikliwszym rodzajem promieniowania, dla którego i płynne, i zastygłe skalne warstwy Planety są tak przezroczyste, jak dla nas próżnia. Jeśli teraz nie potrafimy jeszcze odpowiedzieć im tym samym sposobem, to przynajmniej wysłuchamy ich w skupionym zachwycie.” Te oraz inne objawienia wartogłowów, od których roi się na całym świecie, wzburzają umysły, i podniecają ciekawość, ale nie mogą wpłynąć na trzeźwy sąd badawczy. Pod wrażeniem odkrytego fenomenu postanowiono maksymalnie skrócić prace nad ukończeniem pokrewnej placówki, nawet o nieco większej mocy: Głębinowego Obserwatorium Neutrinowego w Rowie Filipińskim. Jego położenie jest o tyle wygodne, że znajduje się ono mniej więcej na antypodach Stacji chilijskiej. Instytut Astronomii Neutrinowej w Cebu jest już gotów, a pod- morskie obserwatorium uruchomiono w maju. Nie odebrano w nim żadnych modulowanych sygnałów. Trudno się temu dziwić, skoro także do Rowu Atakamskiego już od dawna przestało docierać tajemnicze przesłanie. W ogóle przyjęto je tylko dwa razy, dzień po dniu, około południa. Z tym większym zacięciem oba obserwatoria głębinowe prowadzą nasłuch na pełnych obrotach. Różne domniemania co do charakteru listu kosmicznego zakładają mniejsze lub większe prawdopodobieństwo powtórnego odbioru. Pozostaje cierpliwie czekać. Ale rozgorączkowanym badaczom to nie wystarczy. Kiedy próby rozszyfrowania kodu na razie zawiodły, skulili się oni na ogólnym charakterze listu. Prawie nikt nie wątpi, że to pakiet informacji skierowany bądź do Ziemian, wcześniej wykrytych metodami astronomicznymi lub astronautycznymi, bądź przeszukujący niebo dla znalezienia rozumnych odbiorców. Emisja powinna objąć całą Ziemię i być osiągalna w obydwu obserwatoriach - zresztą tym bardziej, że leżą one prawie na tej samej linii przebiegu strumienia neutrin. Obie placówki porozumiały się co do ścisłej współpracy. Przeważa pogląd, że kierowane gdzieś w Kosmos sygnały przechodzą przez Układ Słoneczny w ten sposób, iż co pewien czas - zależny od programu spełnianego przez nadawców - Ziemia wpada w modulowaną strugę neutrin. Inni przypuszczają, że wiązka informacjonośna kierowana jest stale w ten sam punkt nieba, a tylko Ziemia w swej rocznej wędrówce dokoła Słońca napotyka się nań na krótki czas, zawsze w tym samym położeniu na swej orbicie. W takim razie powtórzenia się zjawiska należy oczekiwać w grudniu. I tak się stało rzeczywiście. Lecz jakież było zaskoczenie, kiedy niezwykły list odebrano tylko w Stacji chilijskiej, podczas gdy do Rowu Filipińskiego nie dotarł żaden ślad modulowanego sygnału. Wiązkę neutrin przechwycono dzień wcześniej niż przed rokiem. Fenomen powtarzał się jeszcze przez dwa następne dni, tak samo w południe, za każdym razem o cztery minuty prędzej - co wskazywało na jego związek z dobą gwiazdową. Wśród wielu prób wyjaśnienia tej niespodzianki, polski astronom Fabian Nicki wysunął przypuszczenie, że wprawdzie jest to przesłanie, lecz nie skierowane do ludzi. Jego zdaniem, bardzo krótki czas trwania zjawiska, świadczący o wyjątkowo zbieżnej wiązce neutrin, wyklucza nadawanie jej z kosmicznych odległości: źródło przekazu znajduje się bądź na powierzchni Ziemi, bądź na jej stacjonarnym sztucznym księżycu. Powtarzające się zaś z dnia na dzień czterominutowe przyśpieszenie audycji świadczy, że jest wycelowana zawsze w ten sam punkt nieba położony w gwiazdozbiorze Strzelca. Wygląda więc na to, że Planetę odwiedzili jacyś kosmici, którzy stąd ślą meldunki na ojczysty glob. Baza ich znajduje się bądź na satelicie pozornie tkwiącym nieruchomo nad Archipelagiem Malajskim, bądź została ukryta na którejś z tamtejszych wysp. W takim razie tylko szczęśliwy przypadek sprawia, że sygnały są w zasięgu chilijskiej Stacji. Oczywiście nie może być mowy o przechwyceniu ich w Rowie Filipińskim, położonym bardzo blisko miejsca emisji, więc niemal prostopadle do kierunku wysyłania wiązki neutrin. Porównanie tych nowych neutrinogramów z ubiegłorocznym zapisem wskazuje, że nie jest to powtórzenie dawnych sygnałów - choć niewątpliwie sporządzono je tym samym kodem. List niesie więc jakieś świeże informacje. Czego dotyczą, kto je wysyła i dla kogo? Uczeni są dalecy od rozwikłania tej zagadki. Znacznie łatwiej radzą sobie z tym ufolodzy, psionicy i mitomani od siedmiu boleści, którzy jak stado sępów opadli prasę codzienną, raz po raz przenikając do magazynów ilustrowanych, skorych zwiększyć w ten sposób swoje nakłady. Złaknieni nowości ludzie chłoną te sensacje, każdy po swojemu; ze śmiertelną powagą albo z przymrużeniem oka. Przeciwstawiając się tym naciąganym przypuszczeniom, Nicki wskazał gwiazdę najbardziej prawdopodobną jako słońce układu planetarnego, dokąd słany jest zapis neutrinowy. To chłodniejsza od Słońca gwiazda typu widmowego G9 w Strzelcu, odległa od Ziemi o dwadzieścia sześć lat świetlnych. Ponieważ tym razem przygotowano się nader starannie do obserwacji spodziewanego fenomenu, rozpracowanie zdobytych danych pozwoliło niebawem ustalić parametry zjawiska, na razie pomijając samą treść zapisu. To, co Nicki przewidział w znacznym stopniu intuicyjnie, zyskuje realne potwierdzenie. Porównując kierunek docierania emisji do dwóch skrajnie położonych odbiorników w Rowie Atakamskim (na linii północ - południe), odległych o pięć i pół kilometra, oraz różnicę momentu pojawiania się w nich sygnału, ustalono, że źródło promieniowania spoczywa na powierzchni Ziemi. Umiejscowiono je z dokładnością do kilkuset metrów w górskiej puszczy na Sumatrze. Poszukiwanie emitora neutrin może okazać się żmudne, wobec braku przyrządów reagujących na bezpośrednie zbliżanie się do niego. Z drugiej strony trudno przypuścić, że znajduje się tam tylko to jedno urządzenie. Kosmici musieli przylecieć statkiem międzygwiezdnym, a nawet jeśli na Sumatrze wylądowali w mniejszym pojeździe typu taksówki kosmicznej - nie mogą obyć się na obcej planecie bez różnorodnego sprzętu, służącego im choćby tylko do utrzymania się przy życiu. Tymczasem Stacja chilijska odbiera drugą emisję, biegnącą z przeciwstawnego kierunku. Dociera ona z gwiazdozbioru Strzelca, przenikając wiązkę lecącą jej naprzeciw. Zapis dokonany jest tym samym kodem. Natomiast częste przerwy po krótkich sekwencjach sugerują, że to chyba nie opis wydarzeń, lecz konkretne, zwięzłe polecenia. Jeszcze jedna ważna właściwość różni ten strumień neutrin od wcześniej poznanego, jaki dochodzi z Sumatry. Tamten jest tak zgęstniały, jakby wyostrzony w szczególny sposób, że z początku poważnie obawiano się uszkodzenia odbierających go przyrządów. Była to zresztą pierwsza poszlaka, która naprowadziła Nickiego na myśl, że źródło sygnałów znajduje się w obrębie Ziemi. Natomiast emisja z gwiazdozbioru Strzelca jest delikatniejsza, jakby trochę rozmyta. Drugostronny potok neutrin pobudza łowców sensacji do snucia coraz dziwaczniejszych przypuszczeń. Często ci sami, którzy dopiero co kreślili wizje zamieszkałego rozpalonego wnętrza Ziemi, teraz bez ociągania się przenoszą partnerów dialogu na Słońce. Jeden z poczytnych tygodników, Kosmiczny horyzont, wychodzący w Lizbonie i znany na całym świecie, pozwala sobie na takie objawienia: „Cóż z tego, że akurat teraz Słońce znajduje się w Strzelcu? Zawsze jest ono w jakimś gwiazdozbiorze Zodiaku, dokonując pozornej rocznej wędrówki po firmamencie. Ale nie w Strzelcu dopatrujemy się tej gwiazdy, z której układu rzekomo pochodzi modulowany strumień neutrin. Nie wierzymy rozmaitym astronomom, choćby nawet sławnym. Rozwikłania zagadki szukamy miliony razy bliżej: na naszej dziennej gwieździe. Tak będzie prościej, więc nawet metodologia nauk to zaleca (a sławna brzytwa Ockhama w szczególności). Niech żyją pirozoa słoneczne! To przecież list od nich. Ci pływacy chromosferycznego oceanu płomieni, starsi od nas o tyle, o ile Słońce jest starsze od Ziemi, ślą młodszym braciom swe mądrości ognia, uwznioślonej ekspresji życia. Nie zaprzepaśćmy szansy, która może się nie powtórzy!” Podobny ton przebija również z mnóstwa innych publikacji. Nie wszystkie dotyczą pirozoów, natomiast zgadzają się z tym, że jest to kosmiczny list skierowany do Ziemian w uznaniu ich wyjątkowej inteligencji i zacności. Ten egocentryzm chwilami zaćmiewa rozum: fakty sobie, zadufki sobie. Tymczasem coraz ciekawiej rozwija się naukowa strona problemu. Przesłanie z kierunku gwiazdozbioru Strzelca dociera równocześnie do Rowu Filipińskiego. Obsługa tamtejszej Stacji ma ręce pełne roboty, bo seans trwa tu o wiele dłużej. A ponadto występuje dodatkowo w różnych nieprzewidzianych porach doby i jest wtedy nieosiągalny na odwrotnej stronie Ziemi. To już druga grota tego popołudnia. Wcześniejsza sprawiała wrażenie bardziej obiecującej, bo z odkrytym wejściem; płytka, prawie widna. Lecz okazała się pusta. Teraz wszystko wygląda inaczej. Grube, poskręcane korzenie drzewa chlebowego tworzą coś w rodzaju girlandy oplatającej przeraźliwie czarny otwór, niby otchłań bez dna. Alain podchodzi bliżej. Nic nie wskazuje na to, że nadajnik tkwi właśnie tu. Ale musi być niedaleko. Znajdują się trzysta metrów od środka koła o kilometrowym promieniu, które Francuz nakreślił cyrklem na mapie sztabowej. Z tego koła, obejmującego kotlinkę oraz niższe partie dwóch przeciwległych zboczy, ktoś wysyła uparte sygnały. - Urbi et orbi, czyli Kosmitom i Ziemianom - myśli Alain. Dwaj tragarze znikają we wnętrzu groty. To wstępny, ogólnikowy rekonesans, by sprawdzić jak obszerna jest jaskinia” czy ma widoczne rozgałęzienia, wnęki, przejścia w głąb. Alain zapala papierosa i z prawdziwą przyjemnością podziwia widok rozciągający się przed nim. Wzrok jego stacza się po łagodnej, zielonej pochylni, aż do dna niewielkiego zapadliska, za którym takim samym skłonem pnie się podnóże sąsiedniego szczytu. Wyrównane linie tych zboczy wskazują, że w ciągu ostatnich wieków nie były widownią katastrof tektonicznych. To spokojne, górskie odludzie, raczej bezpieczne od trzęsień ziemi i wybuchów wulkanicznych znakomicie nadaje się do umiejscowienia jakiejś zakonspirowanej stacji badawczej. - Byle nie na dnie kotlinki, gdzie mogą się zbierać wody burzowe - myśli Alain. Nagle w pieczarze zabrzmiały podniecone głosy. Francuz podchodzi nad samą krawędź, a opodal znajdujący się jego współpracownik nadbiega zaciekawiony, pytając czy coś wykryto. - Zaraz zobaczymy - rzuca Alain. Pochyla się nad otworem i świecąc latarką, szuka ludzi pracujących w głębi. Zasłania ich okap groty. Strumień światła ślizga się po korzeniach chlebowca, sięga lekko pochyłego dna z wilgotnych bloków skalnych i gubi się w dość szerokim, zrazu poziomym korytarzu. Głosy ożywiają się znowu. Dochodzą z bliska i można by je zrozumieć, gdyby nie to, że rozmowa toczy się po malajsku. Alain nie korzysta z radia i woła wprost: - Macie coś? - A jakże! Tylko nie da się podnieść. Za ciężkie. - Niczego nie ruszajcie! Wskażcie mi drogę - niemal wrzeszczy Alain, przejęty do głębi. Tak się zaczęło. Szpula, poszukiwana od miesięcy, ma wygląd dużego bębna zasilanego reaktorem nuklearnym na niższym poziomie groty. Naturalne ściany i sufit zostały znacznie wzmocnione intarsją jakiejś masy plastycznej. Wszystkie te urządzenia znamionuje technika nie tylko wyższa od ludzkiej, lecz odmiennie ukierunkowana. W jaskini nie jest ani duszno, ani wilgotno. Urządzenia klimatyzacyjne, rozproszone na kilku poziomach, utrzymują znaczną suchość powietrza i stałą temperaturę dwudziestu czterech stopni, która podnosi się dopiero tuż przed wyjściem z podziemi. Czyżby takie właśnie były - bardzo zbliżone do Judzkich - wymagania biologiczne Agajów? Czy oni chodzą po tych korytarzach, kontrolują pracę urządzeń, uzupełniają zadania zlecone komputerom, programują całokształt badań? Czy muszą nosić skafandry ochronne? Kim są, jak wyglądają? Alain wychodzi na zewnątrz. Słońce jeszcze parzy, choć zniża się ku zachodowi. Duszny wieczór. Francuz wciąga w płuca mocny oddech, wolno robi pełny obrót rozglądając się po dolinie i zielonych szczytach otoczonych przezroczystą mgiełką. Więc to tu... Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwa mu obrazy gości z nieba - karłów i gigantów, podobnych i niepodobnych do ludzi, dziwacznych albo swojskich. Ma wrażenie, graniczące z pewnością, że skądś, z bliska albo z daleka, świdrują go mądre oczy, przyjazne czy wrogie, ale na pewno nie są one obojętne. Odkrycie Szpuli postawiło badania w całkiem nowym świetle. Wprawdzie nadal daleko do odsłonięcia jej zagadkowych treści, a nawet choćby tylko rozwikłania, dla kogo jest przeznaczona. Z pewnością Nicki ma słuszność, że dwustronny przesył modulowanych strumieni neutrinowych służy wymianie danych między centralą kosmitów w ich ojczyźnie, gdzieś w gwiazdozbiorze Strzelca, a bazą astronautyczną na Sumatrze. Ale dla kogo jest Szpula? Spenetrowanie jaskini nie przedstawiało trudności technicznych. Sprowadzeni w tym celu grotołazi po dwóch dniach wnikliwych poszukiwań stwierdzili, że najniższy poziom sięga tylko trzystu metrów. Dokładne ostukanie ścian upewniło ich o braku ukrytych przejść i zakonspirowanych pomieszczeń. O domniemanych śladach Agajów w tych podziemnych labiryntach głosiły te same źródła, które już wcześniej prześcigały się w sensacjach na temat pochwyconego kontaktu. Ale początkowe poszlaki okazały się zwodnicze. Żadne odciski, rysy ani zadrapania nie świadczyły jednoznacznie, że wyżłobiły je istoty żyjące. Równie dobrze mogły one pochodzić od automatycznych urządzeń eksplorujących bliższą lub dalszą okolicę pod nadzorem komputerów, jakie wykryto w grocie. Bowiem bez pomocy robotów, prowadzących badania w plenerze, trudno było sobie wyobrazić uzyskanie jakichkolwiek wartościowych informacji o odwiedzonym globie. Przecież nie po to zdobywa się obcą planetę, by zadowolić się opisem drobnego, tak bardzo nietypowego jej wycinka, jaki stanowi jedna jaskinia. Tymczasem Alain pogodził się z myślą, że sztafecie odtworzenia listu dał tylko pierwszy impuls. Teraz pałeczkę przejęli od niego inni badacze. Ale i on nie zasypia gruszek w popiele. Odnaleziona Szpula, tajemnicza, natchniona burzą treści nie pochodzących od ludzi, jest czymś nad wyraz swoistym. Samo tłumaczenie jej na kręgi naszych pojęć zlecono konwernomom. A to nie taki przekład, jak z ziemskiego języka, choćby ten przestał być żywą mową od zamierzchłych czasów. Dlatego interpretacja otrzymywanych rozwiązań, w różnych miejscach znakowana rozmaitym stopniem przybliżenia, a zawsze obarczona ryzykiem zupełnej pomyłki - nie należy już ani do komputerów, ani do cybernetyków. Nie ma dotąd takiej jedynej specjalności, która mogłaby sprostać tej prometejskiej misji: oświetlić i zrozumieć coś, co stworzył inny Rozum. Zgromadzono więc sztab uczonych, powierzając każdemu wąski zakres ekspertyz najlepiej mieszczących się w jego kompetencjach. W miarę napływu coraz obszerniejszych i bardziej zróżnicowanych materiałów, niejasności rosną wykładniczo. Powołuje się więc wciąż nowe sekcje badań, by te z kolei dzielić na podsekcje i jeszcze mniejsze grupki robocze. Drogi analiz przemieniają się w ścieżki, a te w ścieżynki tworzące zawiły labirynt. Żartownisie twierdzą, że tłumaczenie każdego wyznacznika z kosmicznego listu warto przydzielić osobnemu, jedynemu w świecie znawcy tego właśnie pojęcia - może w ogóle nieobecnego w wyobrażeniach ludzi. Wyodrębniono sto kilkadziesiąt specjalności, każdą z nich powierzając grupce ekspertów wytypowanych komputerowo. Zwolennicy „wąskich ścieżek” skapitulowali. Wprawdzie nie zniesiono tej osobliwej machiny badań, lecz odjęto jej powagę instytucjonalnej wyroczni, a ludzie wprzęgnięci do tych prac sami przestali wierzyć, że każdy z nich jest naprawdę tym niezastąpionym autorytetem od „swojego” hasła, wezwania, terminu naukowego; a może tylko od pojedynczej drobiny obiektywnego świata, bądź pozaludzkich meandrów myślowych. Wówczas poczęły róść w znaczenie prywatne dociekania natur upartych, które przywiodła na tę drogę potrzeba umysłu, chęć przysłużenia się ludzkości, a czasami zwykła ciekawość. Jedni liczą na sławę, drudzy pragną pognębić rywala - w komputerowej ocenie sprawniejszego do tej misji. Jeszcze inni traktują to jak bardzo pogmatwany rebus i chcą sprawdzić siebie - podobni do tych, którzy uparli się, by rozwiązać takie równania matematyczne, które sam Einstein postawił; albo do tłumaczy starożytnych inskrypcji w nie rozszyfrowanym języku. Rzadko kiedy wywodzą się spośród uczonych. W tym gronie dociekliwych szperaczy, tylko okazjonalnie kontaktujących się z sobą, obok artystów i myślicieli nie brak mitomanów, zwariowanych konstruktorów perpetuum mobile, indywidualistów wszelkiej maści, którzy umieją oryginalnie postrzegać świat, albo tak o sobie mniemają. Wielu zdało ten egzamin na piątkę. Lecz zarazem promieniują od nich wieści nie przesiane przez żadne sito, którym plotka żądna sensacji doprawia najcudaczniejsze skrzydła. Podobnie jak siedem greckich miast przez długie wieki spierało się o to, w którym z nich urodził się Homer, teraz kraje, miasta, poważne instytuty i mniej poważne stowarzyszenia, aż do towarzystw wzajemnej adoracji i niezliczonych osób prywatnych - kłóciły się ze sobą i z innymi, a nierzadko ze zdrowym rozsądkiem, o palmę zasług w zrozumieniu Szpuli. „Zrozumienie” było właśnie tym wyrazem, którym szermowano najchętniej i najgłośniej - rzadko kiedy zastanawiając się, jak bardzo nie pasuje on do tych mglistych domniemań, przeczuć i pobożnych życzeń, które starając się przeniknąć obcy, kosmiczny Rozum, nie sięgają głębiej niż Mickiewiczowski „myśliwiec krążący wokół puszcz litewskich łoża”. Polska ma na tym polu wygórowane, lecz jakże uzasadnione ambicje, pomna pionierskich rozpraw naukowych Mieczysława Subotowicza i tytanicznie śmiałych wizji Stanisława Lema na szlakach astronomii neutrinowej w czasach, kiedy ona jeszcze nie była nazwana. Niemal w każdym większym mieście rozprawia się o Szpuli, ale najmocniej, a w każdym razie najkrzykliwiej, zajęła się tym Warszawa. Sławek i Rom, dwaj uczestnicy jednej z niezliczonych tamtejszych narad, podczas której emocje i zawikłane hipotezy szły o lepsze z pasją docieczenia prawdy, spacerują milcząco Nowym Światem, każdy z głową zapchaną mnóstwem dopiero co zasłyszanych albo wypowiedzianych nowin, propozycji, konceptów, które ani rusz nie dają się powiązać z sobą. Gdy przystanęli na rogu Foksalu, Rom spojrzał na zegarek. - Mam cztery godziny do konferencji prasowej - mówi niezdecydowanie. - Ale to nic. O tej porze w Stowarzyszeniu Dziennikarzy jest sporo kolegów na obiedzie, spotkam najbardziej pochłoniętych sprawą Szpuli, razem przygotujemy się do dyskusji. - A gdybyś wstąpił do mnie? - proponuje Sławek. - Przetrawimy to wszystko, może zyskasz świeższe spojrzenie. Dawno nie gawędziliśmy prywatnie o Agajach. Rom chętnie daje się namówić, bo to dla niego dobra okazja. Choć Sławek nie ma sztywnych powiązań z Instytutem Badań Szpuli, cieszy się autorytetem wśród dociekliwych szperaczy roztrząsających tę zagadkę na własny rachunek. Sławek mieszka blisko. Wprowadziwszy gościa do siebie, rzuca już w przedpokoju: - Sęk w tym, że oni dotąd nie zdradzili się. Rom zbiera niepoukładane myśli. Kiedy zasiedli przy małym stoliku pod oknem, Sławek stawia retoryczne pytanie: - Co wiesz o nich? - Hm... - stropił się Rom. - Rzeczywiście mało. - A nie wiedziałbyś zgoła nic, gdyby nie ten szczególny opis Ziemi i ludzi, pełen porównań z ich własnym światem. Nawet to, że są Agajami, po prostu wymyśliliśmy. Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. W ich nazwie można było równie dobrze uczcić Sokratesa, bociana albo pieska pokojowego. Zgodzisz się? - Bez sprzeciwu. - Więc zgódź się dalej, że brak im podstawowych manier. - Jeśli mówisz żartem... - No pewnie! Na cóż Agajom nasze formy towarzyskie... Ale przeczuwasz, o co mi chodzi? - Nie bardzo. - Gdybyś ty miał pierwszy przemówić do Agajów, zacząłbyś mniej więcej tak: „Przybyłem z Układu Słońca, z planety Trzeciej. Siebie nazywam Człowiekiem, a swój glob - Ziemią.” Potem mógłbyś przedstawić się prywatnie: Roman Kłos, Polak, dziennikarz, mieszkaniec Warszawy. Musiałbyś też wyjaśnić, czym jest imię i nazwisko, narodowość, zawód, miasto. Nie są to przecież aksjomaty, lecz pojęcia i struktury, jakie stworzyliśmy na własny użytek. A wcześniej podałbyś współrzędne Słońca na ich niebie, jego odległość w latach świetlnych i jeszcze wiele innych spraw. - Najpierw próbowałbym jakoś wyłożyć zasady języka, w którym przemawiam - wtrąca Rom. - Oni natomiast wystąpili bez żadnych objaśnień, chyba uznając nas za wszechświatowych poliglotów z genetycznie zaprogramowaną wiedzą o zbiorczej, nadrzędnej, ponadjęzykowej gramatyce, która da się ująć w matematyczne formuły. Sławomir Sorgoń, lingwista porównawczy, replikuje: - Jeśli tak jest naprawdę, to zmartwię cię, że twoi pupile nie wymyślili niczego oryginalnego. Kubek w kubek to samo rozwinął w latach siedemdziesiątych amerykański językoznawca Noam Chomsky, nazywając to generatywną gramatyką transformacyjną. Według niego, samą tylko drogą osłuchania się i naśladownictwa małe dziecko nie zdołałoby tak szybko, jak to się zwykle dzieje, poznać biegle język ojczysty. Dlatego sądzi on, że pewne - dotąd nie sprecyzowane - ogólne prawa rządzące strukturą wszystkich języków dziedziczymy jako jedną z wrodzonych właściwości naszego umysłu. Dzięki temu już przedszkolaki używają takich zwrotów, których nigdy nie słyszały. - Ale Chomsky ograniczył to chyba do ludzi... - ...aby twoi Agajowie mogli jego odkrycie ekstrapolować na Kosmos. Roześmiali się. Dzwonek telefonu przerwał ich rozmowę. - Słucham - Sławek podnosi słuchawkę i zaraz przechodzi na język francuski. - Przy aparacie... A, to wybornie. Jest u mnie Roman Kłos... Zgadłeś, rozmawiamy o Agajach... Oczywiście, przyjdź zaraz. Co trzy głowy, to nie dwie. - Czyżby Benoit? - Nie. Wyobraź sobie, że Cayatte jest przejazdem w Warszawie. Rano odlatuje do Płowdiwu na Kongres Antropologów. - To mu po drodze z Paryża? - Może załatwia jakieś sprawy? - A ponadto, przecież on jest fizykiem. - I antropologiem-amatorem. To znaczy - paleoantropologiem. Odkrył jakieś ważne szczątki praludzi czy może istot człowiekowatych, nie pamiętam dokładnie. Alain Cayatte wszedł z szerokim dobrodusznym uśmiechem, jaki nie opuszcza go prawie nigdy. Przywitawszy się, rzuca na fotel sporą teczkę i zaczyna bez wstępów: - Agajowie nie są aż tak zagadkowi, jak to wynika z różnych publikacji Instytutu Badań Szpuli. Byle nie zapominać, że to inny świat. Mierzenie go naszą miarką prowadzi do śmieszności. - A doszedłeś, jak to robić inaczej? - pyta Rom. - Spróbujmy razem. Po to zawadziłem o Warszawę. Nawiasem mówiąc, w Płowdiwie będą poruszone antropologiczne aspekty Szpuli. To znaczy, sensacyjne agajskie odkrycie żywych neandertalczyków, także gigantopiteków, wzajemne relacje pomiędzy nimi, a nadto z populacją Praweddów, którzy dotarli na Sumatrę chyba krótko przed agajskim lądowaniem. W tych tekstach pełno niejasności, jak w całej Szpuli. Głównie w celu wyjaśnienia tego tematu jadę na Kongres. Alain otwiera teczkę i układa na stole różne pogryzmolone karteluszki, perforowane taśmy, maszynopisy, broszury, wycinki z prasy. - To tylko materiały pomocnicze - zauważa. - Czuję się wtedy pewniej. Za chwilę podejmuje: - Mam prośbę: to, czym się zajmiemy, potraktujmy jako zabawę towarzyską. I zaraz wyjaśnia: - Tak będzie lepiej. Chmurna powaga z jaką sztywni, utytułowani spece podchodzą w Instytucie do każdego fragmentu Szpuli, wydała żałosne owoce. Jedni się ośmieszyli, inni puścili w obieg wręcz niebezpieczne sugestie. - O agresywności Agajów? - pyta Rom. - Tak. Ni mniej ni więcej, tylko to, że chcą podbić Ziemię. Po chwili Sławek proponuje: - Wyjaśnij, jak ma wyglądać nasza zabawa. - Zaraz zobaczycie. Chciałbym to nagrać. - Oczywiście. Alain włącza kieszonkowy magnetowid i wypowiada niedbale: - OJCZYZNA. Nie znalazłszy oddźwięku, uzupełnia: - Macie przed sobą Agaja. Pojęcie, które wymienił, jest dla niego czymś innym niż dla was. Niemniej, wyraża coś konkretnego. Znając Szpulę, rozprawiajcie o tym problemie tak, aby on nie siedział jak na tureckim kazaniu. Dłuższą chwilę ciszy przerywa Rom: - Nie dawałbym obcym wyobrażeniom swojskich nazw. To nie to... Alain denerwuje się. - Hm... Zabawa w Agaja nie wychodzi. Muszę więc odpowiedzieć zwyczajnie jak człowiek do ludzi. - I nadal tak ciągnijmy - proponuje Rom. - Może mniej efektownie, lecz z pewnością bardziej zrozumiale. Chyba, że czujesz się już Agajem z prawdziwego zdarzenia... Francuz machnąwszy ręką, wraca do przerwanej rozmowy: - Nie dawałbyś obcym wyobrażeniom swojskich nazw... A jak inaczej? Upstrzyć tłumaczenie mozaiką wymyślonych słów, które - z kolei - dla nas są pustym dźwiękiem? - Można je wyjaśnić opisowo. A tak... - ...zdajemy się na wyczucie - dopowiada Alain. - Cóż z tego? - oponuje Sławek. - Gdy mówisz „ojczyzna” rozumiem, o co chodzi. Tymczasem zastrzegasz, że to nie to. W takim razie - co? - Żebym wiedział... - Więc w jaki sposób chciałeś grać Agaja? - Mniejsza z tym. Jak serio to serio. „Ojczyzna” w świadomości Agajów... Dużo myślałem na ten temat. Rozbieżne opinie dopasowywałem do różnych tekstów Szpuli; nawet takich, które mówią o czymś zgoła innym. - I co? - Teraz wiem jeszcze mniej niż na początku. Za chwilę podejmuje: - Wszystko się gmatwa. Z góry odpada to najbardziej zasadnicze dla nas pojęcie ojczyzna jako kraju rodzinnego. I cóż zostaje? Tylko niepewność, w jakim stopniu i w jaki sposób stosują je do całej swojej planety. Rom nie daje za wygraną: - Rzeczywiście ustalił się pogląd, że u nich nie ma narodów. Ale pomyśl, czy ty, przekazując na Ziemię opis odkrytego globu, podkreślałbyś w nim, że jesteś Francuzem? Patriotyzmu nie deklarujemy ani na płotach, ani w sprawozdaniach naukowych. - Oczywiście. Ale Agajowie szczerze dziwią się samemu występowaniu u nas jakichkolwiek problemów narodowościowych. Dla nich to egzotyka czystej wody. - Wiem - potwierdza Sławek. - Przy różnych sposobnościach nazywają je dziwactwem, urojeniem, a nawet źródłem wszelkiego zła. Lecz to może być tylko inne ujęcie zagadnienia. - Im chodzi przede wszystkim o zbrojne konflikty - wtrąca Rom. - Może sobie ubzdurali, że na Ziemi „naród” jest kategorią militarną i niczym więcej. Albo przynajmniej taką zmilitaryzowaną społecznością, jak dawna Sparta. - Wątpię - rzuca Alain. - Zważcie przy tym, że agajskie potępienie wojen jest odrębne od naszego. Nigdy przy tej okazji nie wspominają o krzywdzie ludzi. Za to z miejsca wypływa zagrożenie jakiegoś „dobra świata”. Chyba sądzą, że gdyby nie było narodów, nie byłoby i wojen. Tym tłumaczę epitet o „źródle wszelkiego zła”, który długo rozważałem. Przypuszczam - ciągnie Francuz - że oni stanowią jednorodną planetarną społeczność, w której - siłą rzeczy - pojęcie narodu traci sens. To tylko my, dla wygody, czasami wprowadzamy do Szpuli słowo „naród”. W języku agajskim ono nie istnieje. Sięgnąłem do surowych tłumaczeń, jeszcze nie poddanych obróbce. Tam to wygląda odmiennie: „grupy”, „zrzeszenia”, „braterstwa krwi”, „związki osobników upodobnionych”... Kluczą jak mogą. Tylko „ludzi silnych” i „ludzi słabych” z prahistorii uznają za odrębne populacje; może nawet za dwa pokrewne gatunki. Zresztą i u nas tak było do niedawna, zanim antropologia potraktowała neandertalczyka jako podgatunek człowieka współczesnego. Kto wie, czy jutro na Kongresie nie będzie prób podważania takiego stanowiska, w oparciu o Szpulę. W każdym razie zyskaliśmy bezcenne materiały do dyskusji: opis żywych neandertalczyków, któremu nie sposób odmówić fachowości. - A dyskusyjna wierność tłumaczeń? - nadmienia Sławek. - Nadto, spojrzenie istot nie znających antropogenezy tak, jak my... - Z tym można polemizować. Mniejszą precyzję spojrzenia z zewnątrz nagradza z nawiązką jego świeżość: brak obciążeń przyjętymi kanonami, które też mogą być zawodne. Ale odbiegliśmy od tematu - zauważa Francuz. - A kosmiczna ojczyzna? - podejmuje Rom. - Czy w tym względzie nie zrozumielibyśmy się z Agajami? - Raczej nie. - Dlaczego? Alain zastanowią się. - Nasz planetarny patriotyzm jest najświeższej daty. Rzymianom było zbędne słowo „zagranica”. Słynne urbi et orbi odnosiło się do Rzymu oraz imperium, na którym kończył się świat: dalej była barbarzyńska próżnia. A nawet po Magellanie i Koperniku wciąż jeszcze Ziemia pozostawała w ludzkich odczuciach nawet nie pępkiem świata - lecz całym światem. I to bez różnicy, kim ktoś sobie zamarzył zaludniać niebo: aniołami czy kosmitami. Ludzi, którzy sto lat temu rozumieli, że inne światy nie tylko istnieją, ale że zdołamy dotrzeć do nich - udało się zliczyć na palcach. Najbardziej pewny był Ciołkowski, ale ogółowi uświadomił tę prawdę dopiero widok astronautów. - Agajowie pojęli to już w czasach grecko-rzymskich, albo prędzej - wtrąca Rom. - Właśnie. A przecież niełatwo sobie wyobrazić nasz stosunek do Ziemi-ojczyzny za dwa tysiące lat. Sądzę, że będzie bardziej synowski niż dziś. - Jak, twoim zdaniem, odczuwają to Agajowie? - Ich planeta, Lesja, jest platformą startową we Wszechświat rzuca Alain. - Niczym więcej? - Tego nie twierdzę, ale mam wrażenie, iż bez żalu zamieniliby ją na inny glob o korzystniejszych warunkach. Rom ma minę powątpiewającą. - Każdy gatunek przystosowuje się na tyle do otoczenia, w którym powstał, że chyba nie może czuć się lepiej w żadnym innym siedlisku. - Nie jestem przekonany - replikuje Francuz. - Klimat, jaki panował w mezozoiku, odpowiadałby nam bardziej; głównie dzięki wyrównanym temperaturom, bez wydatnych polarnych zlodowaceń. - Czyż musimy sięgać tak daleko? - popiera go Sławek. - Eskimosi mile powitaliby nagłe nastanie w Grenlandii europejskiej pogody. - Agajowie zaś, ze swymi pływającymi wyspami - ciągnie Alain są w położeniu człowieka, który się urodził na statku oceanicznym i spędził tam całe życie. Wszak chętnie zamieszkałby na stałym lądzie. Ten argument spotyka się z milczącą aprobatą. Rom proponuje: - No cóż, ciągnijmy naszą zabawę. Weźmy nowe hasło. Czy ty będziesz podawał - zwraca się do Cayatte’a - czy wszyscy na przemian? - Kolejno, jak siedzimy. - Więc Sławek ma głos. - DOBRO ŚWIATA. Francuz poruszył się niespokojnie. - Tu nam zabiłeś ćwieka. Jak widzę, nie próżnowaliście nad Szpulą. - Chcemy wykorzystać wizytę Agaja - rzuca Rom z leciutką uszczypliwością. - Poddaję się. To znaczy, jako Agaj. Jeszcze nie potrafię nim być. - A jako badacz Szpuli? - podchwytuje Sławek. - Zapytam was z kolei, w którym miejscu tekstu po raz pierwszy zastanowiliście się głębiej nad owym dobrem świata, które jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych agajskich pojęć. To ważne dla naszej gawędy. - Owszem - potwierdza Rom. - Sprawa jest tak zagmatwana, iż gdziekolwiek pochwycić nitkę, ciągnie się ją w złudnej nadziei, że zaprowadzi do kłębka. Nas to tknęło we fragmencie: „Ziemianie mają, czego chcą. Ubolewamy tylko, że na tym cierpi dobro świata.” - Przy okazji drugiej wojny światowej - kwituje Alain. - Walk na Pacyfiku - uściśla Sławek. - Racja - przytakuje Francuz. - Ich macki informacyjne chyba nigdy nie sięgały do Europy. A w każdym razie nie w czasach nowożytnych. Według Szpuli, druga wojna światowa rozpoczęła się od napaści na Pearl Harbour i Filipiny. Mają dokładne rozeznanie tej zbójeckiej akcji Japończyków, nie tylko wskutek okupowania przez nich Sumatry. Wiedzą o późniejszych bojach na Dalekim Wschodzie, wiedzą o Hiroszimie i Nagasaki. I zamiast gorszyć się tym, jaki los człowiek zgotował człowiekowi, mówią o jakimś dobru świata. - Ja też tak to widzę - podejmuje Rom. - Ale w tej chwili doznaję zwątpienia: czy się nie mylimy? - To znaczy? - Może to zagadkowe dobro świata da się utożsamić z dobrem człowieka? - Na razie nic z tego nie wychodzi - zauważa Francuz. - Czasami te pojęcia występują równolegle albo nawet przeciwstawnie, jak choćby w cytacie, który przytoczyłeś. - Wprawdzie nie moja kolej - rzuca Sławek - lecz akurat mam hasło, którym się pasjonuję. - Świetnie, wyręczysz mnie - zachęca Rom. - A więc: RYWALIZACJA. - Ale jaka? Polityczna, sportowa, kulturalna...? - pyta Alain. - Najogólniejsza. Polityka jest dla nich - zdaje się - próżnią. O sporcie agajskim nie wiemy nic... - Chyba nie mieli sposobności go poruszyć - wtrąca Rom. - Jestem przekonany, że mają mniej okazji do rywalizowania aniżeli my. Francuz kiwa głową z aprobatą. - Załóżmy - rzuca wolno - że wszystko to, cośmy dotąd powiedzieli, jest w połowie prawdziwe. Myślę o mniejszym rozwarstwieniu Agajów od nas. Jeśli u nich nie ma narodów, sfer społecznych, podziałów zawodowych i wielu innych różnic, bez których nie wyobrażamy sobie społeczeństwa - to kto z kim mógłby rywalizować, i o co? - Uważam to samo. Ale nie spierajmy się, jakie podziały istnieją u nich, bo zabrniemy w kompletne fantazjowanie. Spójrzmy na rywalizację najogólniej i zastanówmy się, jakie elementy w naszym świecie dziwią ich pod tym względem. Albo śmieszą, gorszą... - Zaprowadzi to rykoszetem do spraw wojny - konstatuje Rom. Tylko tu widzę ich ocenę rywalizacji między ludźmi, jaką jest każda wojna, przy całej niewątpliwej zbrodniczości: rywalizację sił, postaw, nadziei. A to już było: wojna oburza ich, przynajmniej dlatego, że zagraża jakiemuś dobru świata, którego nie umiemy rozszyfrować. - I to wszystko? - pyta Sławek. - Szpula nie powiedziała dotąd niczego więcej - stwierdza Francuz. - Intuicyjnie podejrzewam, iż rywalizacja ma u nich inny wymiar niż u nas. Ale to może nie być nawet w połowie prawdziwe - uśmiecha się. Rom proponuje kolejne hasło: SZTUKA. - Tu też panuje niezły rozgardiasz - zauważa Sławek. Alain zastanawia się: - Trudno o sensowne rozeznanie, póki mierzymy naszą miarką. Przyrównujemy do tego, co my uznajemy za sztukę. Jeśli słowo to żyje w języku agajskim, ma szersze znaczenie, z którym nie potrafimy się obchodzić. - W każdym razie całkiem inne - podtrzymuje Sławek. - Powtarzam: szersze. Znacznie rozleglejszy jest obszar, który oni zaliczają do sztuki. Dla Agajów sztuką jest przyroda: gejzery, skalne ostańce, kaniony, wreszcie rośliny i zwierzęta. I odwrotnie, pewne fragmenty Szpuli wskazują, że niektórych zabytków, wysoko cenionych przez nas, ci przybysze nie dostrzegają jako pomników kultury. - Może zawiniło tłumaczenie? - wtrąca Rom. - Kiedy to występuje nie raz - rzuca Sławek. - Badałem jeden szczególnie symptomatyczny urywek. Konwernom podszedł do niego trochę tak, jak do podręcznego rejestru dzieł sztuki. Jak byś robił notatki ze zwiedzania muzeum. I cóż? Efekt wręcz komiczny: obok tatuażu oraz innych sposobów zdobienia ciała przez mężczyzn i kobiety - mamy systemy wodociągów, narzędzia i broń, przyrządzanie potraw, codzienne stroje i zwykłe zaprzęgi wraz z ciągnącymi je zwierzętami, ulice o sztampowej architekturze. Z tym wszystkim sąsiaduje jakiś wulkan, to znów skała podmorska, rafa koralowa, żywioły pogody, organizmy żywe i skamieniałości. - Mnie uderza - włącza się Francuz - że w plastyce i architekturze Agajowie stosują specyficzny podział motywów na dwie grupy: linearne abstrakcje oraz naśladownictwo rzeczywistości. Do pierwszych zaliczają bryły czyste i wszelkie figury geometryczne; do drugich - wzory roślinne, zwierzęce, krajobrazowe, a także wizerunki ludzi. Nas przy tym nie wyróżniają w jakikolwiek sposób. Nie mówią oddzielnie o postaciach bogów i herosów, o bitwach, wznoszeniu monumentalnych budowli i scenach z codziennego życia. Ziemianie występują w ich opisach obok roślin i zwierząt - w środku, na końcu albo na początku takiej wyliczanki - najwyraźniej zdają się być po prostu jednym z gatunków zamieszkujących Ziemię; ani mniej, ani bardziej ważnym od innych. - Za to świat istot żywych ma dla nich ogromne znaczenie - uzupełnia Rom. - Właśnie. Coś, jakby znamienny, niemal nabożny kult życia. - Kult życia? - powtarza Sławek z niedowierzaniem. Alain zastanawia się. - To przenośnia. Brakuje nam dowodów wierzeń religijnych Agajów. I spodziewam się, że dawno je przezwyciężyli, jeśli w ogóle mieli kiedykolwiek. Teologia i wyprawy międzygwiezdne nie pasują do siebie. - A jednak o kulcie powiedziałeś właśnie ty - zauważa Rom. - Chciałem przybliżyć dyskusję do naszych wyobrażeń. Jeszcze dziś pobożni Hindusi w niektórych okolicach skrzętnie ochraniają szarańczę. Czy gdybyś nie wiedział, że ją uznają za zwierzę święte i tak nie nazwałbyś tego kultem? Rom przytakuje. - A jeśli ktoś, kto nie jest wariatem, ocenia deratyzację jako zbrodnię - czy nie nazwiesz go czcicielem szczurów? - Tak. Ale czy Szpula wypowiada się o tym? - Owszem - potwierdza Alain. - Dokładnie zbadałem sprawę. Ten fragment omawiano dopiero tydzień temu. Chyba ja pierwszy odkryłem jego „szczurzy” charakter. Agajowie piętnują załogę statku, która wyrzuciła za burtę około sześćdziesięciu drobnych ssaków, martwych w wyniku „podstępnego otrucia”. Mowa o szczurze wędrownym: takie szczegóły, jak ogon krótszy od głowy wraz z tułowiem, tępo zakończony pysk, małe uszy - wystarczą, by nie pomylić go ze szczurem śniadym. Chwilę milczenia przerywa Rom: - Wracając do dzieł sztuki, stosunek do nich również sprawia wrażenie, jak gdyby oni otaczali je czymś w rodzaju kultu. Francuz skrzywił się lekko. - Żałuję, że wprowadziłem to słowo do naszej dyskusji. Nie nadużywajmy go. Przykład ze szczurami może nie wyjaśnił wszystkiego, lecz powinien nam uświadomić, że Agajowie chyba stawiają sentymenty wyżej od przeliczalnych korzyści. - Na przykład sentyment do szkodników na obcej planecie? drwiąco zauważa Sławek. - Tak. To, co nieopatrznie nazwałem kultem życia, może mieć u nich podłoże estetyczne, którego przecież i my nie jesteśmy pozbawieni. A szkody gospodarcze? Mogą ich nie doceniać, bądź zgoła nie dostrzegać. Albo w ich świecie te sprawy mają całkiem inny wymiar. A jest jeszcze jedna ewentualność. W wielu przypadkach podejrzewam taką egzaltowaną manierę, jak przysłowiowa chińska uprzejmość; o tym, co ich porusza do żywego, mówią żarliwie, czasami nawet kwieciście, bez zimnego umiaru cechującego nasze opisy naukowe. Lecz z podtekstów zdaje się wynikać, że oni są w działaniach trzeźwiejsi i bardziej zrównoważeni od nas. - Ale zgodzisz się - przekonuje Rom - że sztuka jest dla Agajów oczkiem w głowie? - W każdym razie mają do niej szczególne podejście, które przy powierzchownym czytaniu tekstów istotnie może się wydawać niemal nabożne. Mam na myśli ich uporczywe dociekania, czy ludzie uprawiają sztukę „bezinteresownie”. Zwróciliście uwagę, że ten zwrot powtarza się często? Sławek i Rom skinęli głowami. - Nawet sprawia wrażenie - kończy Alain - iż dla nich to problem olbrzymiej wagi, przesądzający o całościowej ocenie Ziemian jako kultury planetarnej. Francuz, na którego przypada kolej, po chwili namysłu podaje hasło: PRAWEDDOWIE I NEANDERTALCZYCY. Wzbudza ono pewne wątpliwości. - O co wam chodzi? - broni się Alain. - Że zbyt konkretne podmioty? Z takim samym przekonaniem podałbym za hasło siebie w oczach was dwóch i w oczach agajskich zwiadowców. Wierzcie, byłyby to portrety nader niepodobne. - Antropologia to twoja dziedzina. Rozpocznij! - rzuca Rom pojednawczo. - Szczególne to i prawdziwie szokujące zdarzenie, kiedy ważkie informacje o rodowodzie Homo zdobyliśmy - mówiąc obrazowo z zaświatów. Sławek pyta: - Czy stale ponawiana interpretacja „ludzi słabych” jako Praweddów, a „ludzi silnych” - neandertalczyków, ma mocne uzasadnienie? - Z pewnością. Bo nawet nie stosując porównania z neandertalczykiem, typ weddyjski dobrze poddaje się określeniu: „ludzie słabi”. Nie cechuje go ani pokaźny wzrost, ani muskularna budowa. Dlatego ludy te wycofywały się - czy to przed plemionami drawidyjskimi, czy innymi rosłymi najeźdźcami. Nieraz uchodziły w góry, gdzie dotąd wiodą koczowniczy, wyjątkowo prymitywny tryb życia - jak wymierający cejlońscy Weddowie, zepchnięci w puszczę przez Syngalezów i Tamilów. - Czy Praweddów nie można tu pomylić na przykład z Dajakami? - pyta Rom. Francuz potrząsa przecząco głową. - Opis tych ludzi jest wystarczająco dokładny. Ponadto, w tamtych czasach Sumatrę zasiedliły właśnie plemiona weddyjskie. Dajakowie stanowili kolejną falę migracyjną. Zresztą o nich mowa oddzielnie w późniejszych partiach Szpuli. - Wszystko gra, jeśli datowanie przylotu próbnika jest dobre. Z powodu braku drewnianych przedmiotów, nie można tego sprawdzić metodą węgla promieniotwórczego - zauważa Sławek. - Tak czy inaczej - stwierdza Alain - druga informacja, dla nas najcenniejsza, jest bardzo jasna: obraz „ludzi silnych” nie przystaje do którejkolwiek z żyjących ras. To portret neandertalczyka, tak dokładny w szczegółach, że mógłby go nakreślić tylko dobry znawca problemu. Albo... naoczny świadek. - Czy nie przesadzasz z tym dobrym znawcą? - rzuca Sławek wątpiąco. - Bynajmniej. Przecież mianem neandertalczyka określimy nie jakiś wąski typ rasowy (jak Japończycy, Buszmeni albo wymarli Tasmańczycy), lecz grupę rozległą, nader zróżnicowaną, zwłaszcza w kwestii budowy czaszki. Pod tym względem nie będzie to analogia do którejś z trzech podstawowych dzisiejszych odmian człowieka - a raczej do całej współczesnej ludzkości, z jej przebogatym zróżnicowaniem rasowym. Otóż opis zawarty w Szpuli nie dotyczy ani neandertalczyków klasycznych z Europy, ani tych bardziej posuniętych w rozwoju, których szczątki odkryto w Izraelu, ani rozmaitych znalezisk afrykańskich - lecz tylko i wyłącznie form pasujących jak ulał do szczątków z Jawy... - Pierwszego pitekantropa z Trinilu? - przerywa Rom. Francuz żywo oponuje: - Skądże! Tamto odkrycie sprzed stu lat nie dotyczyło przecież jak sam to stwierdzasz - neandertalczyka. Mnie natomiast chodzi o Ngadong: stanowisko antropologiczne nad tą samą rzeką Solo, gdzie w roku 1931 odsłonięto jedenaście niekompletnych czaszek ludzkich, będących pozostałością uczty kanibalskiej sprzed niespełna dwustu tysięcy lat. Są to formy dość prymitywne, prawdopodobnie pochodzące w prostej linii od wspomnianych pitekantropów z tego rejonu (żyjących pół miliona lat wcześniej) - lecz już na wyraźnie neandertalskim szczeblu ewolucji; tym samym - podgatunek człowieka dzisiejszego. - W zeszłym roku - ciągnie Alain - niedaleko Ngadong natrafiono na nader podobne szczątki, lecz o wiele bardziej kompletne, sprzed sześćdziesięciu tysięcy lat. Porównywałem ich rekonstrukcje z opisem „ludzi silnych”: oba obrazy są identyczne! Doniosłą niespodziankę stanowi fakt, że niedobitki neandertalczyków z Archipelagu Malajskiego przetrwały na Sumatrze aż do czasów historycznych - o czym dowiedzieliśmy się dopiero od Agajów. Wprawdzie przebąkiwano o tym w naszym stuleciu (nawet o neandertalczykach rzekomo dotąd zasiedlających górskie tereny Sumatry), lecz dopiero tu mamy niepodważalny dowód naukowy. To samo dotyczy gigantopiteków, olbrzymich małp człekokształtnych (inteligentniejszych od orangutana), o których mówi Szpula - o mocno rozbudowanej psychice i blisko spokrewnionych z człowiekiem. - Czyż nie jest to swoiste zwycięstwo tak wyśmiewanej astroarcheologii? - wtrąca Sławek. Alain zastanawia się chwilę. - Owszem. Co jednak nie znaczy, byśmy dotychczasowe rojenia astroarcheologów mieli nagle potraktować poważniej od alchemii i astrologii. Wieści o przeszłości - bezcenne dla nauki - przyszły z innej strony i pod inną postacią, niż obiecywali nam tak zwani piramidolodzy, psionicy, wywoływacze duchów i inni mitomani spod najrozmaitszych godeł. W gruncie rzeczy, agajskie przesłanie to sprawa całkiem odmienna. Krótkie milczenie przerywa Rom: - Czy nie wydają ci się dziwne najwcześniejsze prognozy Agajów dotyczące rychłego wymarcia ludzi? Z upływem czasu oni to wyrażają oględniej, zaczynają mówić o większych szansach przeżycia - zwłaszcza „ludzi silnych”. I niespodzianka: już po paruset latach Agajowie przekonują się, że właśnie subtelniejsza odmiana człowieka opanowała nie tylko Sumatrę, lecz także inne rejony globu i nic jej nie wróży zagłady. Cayatte replikuje: - tamte pierwsze przewidywania zakrawają na bezpodstawne lecz tylko nam się tak wydaje. Po pierwsze - jako Ziemianom, znającym wszystkie karty w tej grze. Po drugie - jako obserwatorom z perspektywy tysiącleci. - Chyba nigdy w czasach historycznych ludzkość nie była na skraju wymarcia - zauważa Sławek. - Ani nawet w paleolicie - potwierdza Francuz. - Mimo to Agajowie mogli snuć błędne przypuszczenia - z różnych przyczyn. Ze Szpuli jasno wynika, że w każdym okresie i przy każdym temacie porównują Ziemię i Lesję; nas - i siebie samych. - Co z tego wypływa w tym wypadku? - zapytuje Rom. - Bardzo wiele. Tylko niektórych spraw domyślamy się, zawsze niedokładnie. A może wprost opacznie... - Tak rażąca pomyłka nie świadczy dobrze o poziomie ich nauk biologicznych - wtrąca Sławek. - A przecież z wielu miejsc Szpuli wypływa fascynacja życiem jako takim. - Nawet więcej: prawdziwe znawstwo - podtrzymuje Alain. Ale jedno nie kłóci się z drugim. Ich biologia, wnikliwie rozwinięta, jest biologią agajską. Jak cała agajska wiedza, kultura, cywilizacja. To wytwór innych istot, których nie znamy i nie pojmujemy. - Lecz oni też zdają sobie sprawę z naszej odrębności - odpiera Sławek. - To nie wystarczy do zrozumienia nas. Tym bardziej, że nie mają prawidłowego rozeznania rodowodu Homo sapiens. Często nawiązują do agojogenezy, która - rzecz jasna - przebiegała inaczej. Rozprawiając o niej popełniałbym podobne błędy. -’ Czy przynajmniej domyślasz się tych różnic? - pyta Rom. - Nader mgliście. Być może droga Agajów od instynktu do rozumu wiodła mniej dramatycznie niż nasze dzieje. Może walka o byt jest tam w ogóle łagodniejsza. Może obserwacja ziemskiej przyrody, bujnej i drapieżnej, wskazywała według norm zaczerpniętych z Lesji, że gatunek nie wyposażony w ostre kły, mocne pazury, rogi albo inny oręż, nie ostanie się w tej walce konkurencyjnej. - Najbardziej przerażała ich znaczna, często masowa śmiertelność, zwłaszcza wśród „ludzi słabych” - zauważa Rom. - Dla mnie ten punkt jest najmniej zagadkowy. Po pierwsze, średnia długość życia ówczesnych mieszkańców Sumatry nie przekraczała - jak się zdaje - trzydziestu lat. Podobnie było w Indiach jeszcze w czasach nowożytnych. A nuż kosmici natrafili w rejonie lądowania na jakąś epidemię dziesiątkującą ludzi? Chociażby zwykłą grypę. - Praweddowie mogli być na nią bardziej podatni od neandertalczyków - nieśmiało wtrąca Sławek. - Nawet musieli być, jako przybysze, mniej odporni na miejscowe choroby niż autochtoni. Agajowie zaś, widząc wymieranie całych rodzin, ba! - nawet rodów, wytłumaczyli to jako pandemię, która szybko wygubi rodzaj ludzki. Teraz przychodzi kolej na Sławka. - KOMPLEKS AGRESJI - rzuca niedbale. - Czyj? - Alain i Rom pytają równocześnie. - No... nasz w oczach Agajów. Zresztą, jak kto chce. - Ocena wojen? - Może być. W takim razie zacznijmy od sugestii, że Agajowie nie traktują wojny jako zbrodni. Alain potwierdzająco kiwa głową. - Widzą w niej brak rozsądku - ciągnie Sławek. - Powiedzmy dobitniej: głupotę. I abstrakcyjną obcość; jakby w całych swoich dziejach nigdy nie wojowali. - Wszystko na to wskazuje - oznajmia Alain. - Dlatego oni w ogóle nie dostrzegają dehumanizacji, jaką niesie każda wojna. Nie współczują jej ofiarom, nie rozumieją sponiewieranych ludzkich istnień. - Jak to? - sprzeciwia się Rom. - Przecież widzieli Pearl Harbour i inne bitwy. Francuz ożywia się. - Właśnie, tylko widzieli. I bez względu na to, czy oglądali je sami z bliska, czy poznali z zapisu mechanicznych zwiadowców, odbierają podobnie jak my - wyreżyserowane w atelier gwiezdne wojny, gdzie nawet galaktyka może walczyć przeciw galaktyce. Czy mocno was wzrusza taki film? - Nie. Ale tamto nie było filmem. - Dla nas: winowajców, uczestników, ofiar. A oni nie potrafią wczuć się w tak niepojętą grozę z obcego świata. Dlatego nie opisują wojny jako czegoś ostro wyodrębnionego z innych ludzkich działań. Dla nich to tylko jeden, może wcale nie najważniejszy, spośród przejawów kompleksu agresji, który poruszasz - spojrzał na Sławka. - Obarczają nas nim ze szczególnym upodobaniem - dorzuca Sławek. - Tak. Niemal we wszystkich sytuacjach konfliktowych Agajowie podkreślają wyjątkową, może aż patologiczną agresywność Ziemian. Szczególnie mocno rzuca się to w oczy, porównując najświeższe teksty z nagraniami ze starożytności, a także - nowoczesne wojny z utarczkami plemiennymi w dżungli i wypadami łowców głów po upragnione trofea. Do tego samego worka pakują waśnie szczepowe i rodowe, a nawet domowe kłótnie. Rom wtrąca: - W jednym miejscu usiłują to wyjaśnić „programowaniem i forsowaniem określonych poglądów wobec określonych grup Ziemian”. - Ale zaraz dodają - uzupełnia Sławek - że to hipoteza raczej fantastyczna. Jakby żadne konflikty nie mieściły się im w głowie. Rom podaje kolejne hasło: ASTRONAUTYKA. - Nie przychodzi mi na myśl nic lepszego - usprawiedliwia się. - Też zmartwienie!... - rzuca Alain. - To, co piszą i mówią o astronautyce Agajów, można zebrać w wiele tomów. - Ale jakie mamy sprawdzone dane na ten temat? W mojej biblii, to jest w Szpuli, nie znalazłem nic konkretnego. Francuz zauważa spokojnie: - W starożytności wysłali na Ziemię statek kosmiczny; najprawdopodobniej załogowy. - Więc skąd mowa o kilkudziesięciu czy nawet paruset systemach planetarnych odwiedzonych przez nich? A to się powtarza w tylu źródłach, przy rozmaitych okazjach. - Z prostej dedukcji. Jak zwykle, przymierzamy do siebie. Jeśli nie w nadchodzącym wieku, to najdalej w następnym wyruszy z Ziemi pierwszy statek międzygwiezdny. Może celem pionierskiej wyprawy nie będzie jeszcze Lesja, bo jest za daleka. Lecz nie o to mi chodzi. Tak samo jak po Gagarinie wystartowali następni, i to liczni astronauci, loty międzygwiezdne z całą pewnością nie skończą się na jednej ekspedycji. Ile układów planetarnych zwiedzimy w ciągu paru tysięcy lat? Rom zawahał się: - Czy ja wiem... Może pięćdziesiąt. - Tym samym sądzisz, że Agajowie spenetrowali około pięćdziesięciu globów krążących wokół rozmaitych gwiazd. Bo lot na Ziemię, stanowiącą jeden z najbliższych ciekawych obiektów, odbyli zapewne w początkach uprawiania podróży transgalaktycznych. Sławek pyta: - Jak przypuszczasz, po co oni lecą we Wszechświat? Alain zastanawia się. - Poznawać, a potem ciągnąć wymierne korzyści - to będą bodźce i efekty naszych rejsów międzygwiezdnych. A oni... - No cóż, czekamy na kolejne hasło - zwraca się Rom do Francuza. - KWESTIA KOBIECA. - Agajowie nieraz zdradzili się jako zdeklarowani antyfeminiści - zaczyna Sławek. Rom chce go poprzeć, kiedy Alain występuje z krytyczną uwagą: - Czy musimy nazywać to akurat antyfeminizmem? - A jak inaczej? Wiesz, o co mi chodzi. - Dobrze wiem. Ale znów zastępujemy cudze pojęcia naszymi własnymi, drastycznie nadużywając stosowania terminu językowego. - Więc jak oni to widzą? - zdumiewa się Sławek. - Powiem, co sądzę, ale tylko intuicyjnie: wcale im nie chodzi o pochwałę albo naganę równouprawnienia kobiet. Powątpiewam, czy problem tak postawiony w ogóle oznacza dla nich cokolwiek. Na zdziwione spojrzenie swych rozmówców, dorzuca: - Może są obojnakami? - Masz dowody? - pyta Rom. - Żadnych. Luźna sugestia. Gdyby się potwierdziła, niektóre fragmenty Szpuli stałyby się bardziej przejrzyste. - Ale jak wtedy włączyć się w strumień rozumowania Lesjan? - Piekielnie trudno. Jeśli mój domysł jest słuszny, Agajowie mogą instynktownie traktować kobietę nie jak osobowość, a tylko część ciała, kaprysem natury oddzieloną od reszty organizmu. Tak jakby chodzącą samopas macicę... - Przesadzasz! - wota Sławek. - Chyba nie. A nawet powiem więcej: w tej chwili hipoteza, że Agajowie są obojnakami, wydaje mi się dość prawdopodobna. Rozważ, co oni mówią o matriarchacie, z którym zetknęli się w początkowym okresie pobytu na Ziemi: „Ludzie podporządkowali swój rozum i wolę foremce do rodzenia dzieci.” - To przecież nader wymowne. Przeciągające się milczenie przerywa Sławek: - Zastąp mnie, Rom. Na razie wyczerpałem pomysły. - PRACA. Nie spotkawszy oddźwięku, wyjaśnia: - Agajskie wartościowanie samego pojęcia pracy jest bardzo osobliwe. Dlatego warto je przemyśleć. Raz próbowałem ze Sławkiem dojść do jakichś wniosków, ale stanęliśmy w martwym punkcie. - Dlatego nie odpowiedziałem z miejsca na twoje hasło. Alain będzie miał świeższe spojrzenie. - No cóż... - zaczyna Francuz. - Niedawno byłem świadkiem jałowej dysputy wokół tego, że Agajów szokuje „bezpośredniość” wykonywania pracy przez Ziemian. - Najdziwniejsze - dorzuca Rom - że to się odnosi i do starożytności, i do ostatnich nagrań. - W obu przypadkach musi mieć odmienny sens - zauważa Sławek. - Ale tego się nie odczuwa - stwierdza Rom. Alain zastanawia się. - Właśnie. A przecież nie uwierzę, by Agajowie nie dostrzegali różnic między pracą człowieka epoki brązu - a inżyniera elektronika. - Czym to wyjaśnić? - rzuca Rom w przestrzeń. Po chwili dodaje: - Czy może istnieć jakiś czynnik zgoła nie przeczuwany, który te z gruntu odrębne metody zajęć sprowadza do wspólnego mianownika niezrozumiałej dla nas „bezpośredniości”? - Snują mi się po głowie luźne domysły - replikuje Alain. - Zastrzegam: nie traktujmy ich zbyt sztywno. Więc przypuśćmy, że ta część Agajów, która zdobyła znaczenie i władzę - ujarzmiła resztę współbraci, uznając ich z jakichś przyczyn i pod jakimiś względami za „gorszych”. My nazwiemy to rasizmem albo systemem niewolnictwa, albo jeszcze inaczej... Rom uzupełnia: - Ich roztrząsania na temat, czy należy dopomóc „ludziom słabym” (czy - odwrotnie - „ludziom silnym”) w pokonaniu zagrażającego im, bądź co bądź ludzkiego przeciwnika - wskazują, iż takie tendencje nie są obce Agajom. - Czyżby oni istotnie zniewolili jakąś grupę swoich ziomków? zastanawia się Sławek. - Jeśli tak, to bardzo dawno temu - rzuca Francuz. - Tak dawno, że na całej swojej kulturze odcisnęli piętno odrazy do pracy, jako czegoś hańbiącego. To tłumaczyłoby tak trudne do pojęcia zdumienie nad „bezpośredniością wykonywania wszelkich prac przez Ziemian. Sławek, który uprzednio opuścił swą kolejkę, teraz nie każe się prosić. - UŻYTKOWANIE ENERGII - proponuje. - Agajowie często, przy lada sposobności krytykują szafowanie przez nas energią - stwierdza Rom. - Owszem. Mówi o tym wiele fragmentów - przytakuje Alain. Lecz są i takie, z których przebija nieśmiałe usprawiedliwianie ludzi. Wtedy chętnie przyrównują nasze czasy do swojej Epoki Marnotrawnych Synów, kiedy chyba postępowali podobnie jak my. Może uznają to za nieunikniony, wynikający z historycznych uwarunkowań, okres każdej cywilizacji - zanim ona przestawi się na inne technologie. - Związane z czym? - przerywa Sławek. - Mówiąc najoględniej, z racjonalniejszym sposobem myślenia. - W pierwszym rzędzie szokuje ich nasze rabunkowe eksploatowanie coraz trudniej dostępnych złóż węgla i ropy naftowej - zauważa Rom. - Dziwi to cię? - rzuca Francuz. - Przy dzisiejszym tempie wydobywania tych kopalin, niedobór ropy może wystąpić już za kilkanaście lat, a węgla kamiennego - za kilkadziesiąt. Co potem? - Olbrzymie połacie globu czekają na przebadanie - wtrąca Sławek. - Zgoda. Odkrywanie nowych pokładów oddali katastrofę surowcową. Ale przecież jej nie zapobiegnie. A teraz weźmy samo zapotrzebowanie na energię, jako oddzielny problem. - Może już niedługo opracujemy metodę kontrolowanych reakcji termojądrowych, wykorzystując deuter zawarty w wodach oceanów replikuje Rom. - Może... Jednak mnie chodzi o samo zużycie energii, z pominięciem jej źródeł. Przyjmując skromnie, że ziemska energetyka będzie wzrastała tylko o trzy promile rocznie, więc znacznie wolniej, niż to dzieje się obecnie - za dwa i pół tysiąclecia globalna produkcja energii przekroczy dzisiejszy poziom dziesięć miliardów razy. Jest to stokrotna wartość energii, jaką Ziemia pobiera od Słońca. Dodajmy dla porównania: śmiało wystarczy, by w ciągu niewielu dni wyparowały oceany! - Rozumiem. Ale do czego zmierzasz? - pyta Rom. - Jasne jest, że zatrzymamy się na jakiejś sensownej, bezpiecznej granicy. - Nie ma w tym nic oczywistego. Już produkowanie dziesięciu procent tej ilości energii, jaką otrzymujemy ze Słońca, byłoby przekroczeniem bariery cieplnej; wywołałoby stopienie polarnych lodowców, przez to zalanie znacznych połaci lądów i nieobliczalne zmiany klimatyczne. W przyrodzie ta równowaga jest nader subtelnie wyważona. - Sądzisz, że Agajowie to przewidują? - rzuca Sławek. Alain obrusza się. - Do tego wystarczy szkolna znajomość rachunków. Wykładniczy wzrost „fizycznych apetytów” jakiejkolwiek społeczności prowadzi w prostej linii do katastrofy. Już sam fakt, że Agajowie osiągnęli nasz poziom techniczny parę tysięcy lat temu - przesądza, że potem musieli sięgnąć po inne rozwiązania w dziedzinie źródeł energii oraz ograniczyć jej globalne zużycie. W przeciwnym razie dawno przestaliby istnieć. Po chwili dodaje: - Agajowie mają to już za sobą. W jaki sposób rozwiązali problem? Nie wiem. I nie wiem, jak my go rozwiążemy. Lecz oni, znający z własnego doświadczenia widmo „zagłady z obfitości”, przed którą się ustrzegli, wierzą, że podobnie (choć może innymi metodami) musi się obronić każda cywilizacja - po to, aby nie zginąć marnie. Dzięki temu ostrzej widzą, że my jesteśmy właśnie na tym niebezpiecznym zakręcie. - I dlatego snują domysły, jak uporamy się z tą dramatyczną sytuacją - wtrąca Rom. - Tak. Wyobrażają sobie i przewidują. W związku z tym, zajmijmy się następnym hasłem: FUTUROLOGIA. - Sądzę, że największe korzyści możemy wyciągnąć z dalekosiężnych agajskich prognoz. - Dotyczących nas? - pyta Sławek. - Wielorakich aspektów ludzkiej przyszłości. - Ale jaką wartość mogą mieć te przewidywania wydumane przez kogoś, kto w gruncie rzeczy nas nie zna? - W szczegółach będą chybione. Lecz jako panorama potencjalnych możliwości mają bezcenny walor prognoz obiektywnych. Pochodzą z zewnątrz, więc nic ich nie wiąże ze światem naszych pragnień, od którego nie potrafimy się uwolnić. Zbyt wiele spraw przymierzamy do własnych, gorących życzeń, mało się licząc z przeszkodami bądź naturalnymi, bądź wywołanymi ludzką działalnością. Gdyby istnieli Marsjanie, nasze dyskusje o ich przyszłości byłyby o tyle trzeźwiejsze, że pozbawione emocji. - i Rom i ja sporo zastanawialiśmy się nad futurologią Agajów - stwierdza Sławek. - Chodziło nam głównie o to, jakie jej elementy tkwią korzeniami w agajskim dniu dzisiejszym. - Sądzę, że nieliczne. Przede wszystkim zdajmy sobie sprawę, iż w nagraniach Szpuli brak jest tekstów o charakterze ścisłych, futurologicznych opracowań. Są to raczej prognozowania ad hoc: uwagi o podglądaniu nas samych i naszych spraw. - Ale nie grzeszą bezmyślnością - wtrąca Rom. - Na pewno. I możemy z nich wiele skorzystać, jeśli zachowamy podwójny dystans: pozaludzkiego charakteru zarówno ich autorów, jak samych treści. - Czy one pokrywają się z przewidywaniami dotyczącymi samych Agajów? - pyta Sławek. - W pewnym stopniu. Nie wiem, na ile oni znają i biorą pod rozwagę różnice obu tych kosmicznych kultur. Także nie wiem, jak głęboko sięgają te rozbieżności. Podejrzewam natomiast, iż futurologią agajska jest zasadniczo inna od naszej. - Pod jakim względem? - zaciekawia się Rom. - Skali czasowej. My rzadko sięgamy w naukowych przewidywaniach poza rok 2025. Wiek dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci i dalsze zostawiamy fantastom. Inna sprawa, że wiele ich prognoz się spełni, chociażby na zasadzie czystego przypadku. Mimo to fachowcy odżegnują się od takich wróżb. Agajowie zaś, moim zdaniem, śmiało sięgają w przyszłość na setki lub nawet tysiące pokoleń. - Jak długo oni żyją? - wtrąca Sławek. - Nie udało nam się tego dociec nawet w przybliżeniu. - Bo nie piszą o tym wprost - wyjaśnia Francuz. - Szpula nie zawiera komentarzy o długości trwania ludzkiego życia. A oni uznają za normalne tylko to, co przebiega podobnie jak u nich. Niezależnie od tego, jak jest naprawdę - dodaje po chwili - przy porównywaniu dwóch futurologii, stworzonych przez odrębne kultury psychozoów, więcej sensu ma agajski zwyczaj sprowadzania ich do liczby pokoleń niż lat, nawet gdyby istniały znaczne różnice w długowieczności tych gatunków. Choć tego nie podkreślamy, przecież historię najdobitniej odmierzają przemijające ludzkie pokolenia. - A z czego wnioskujesz, że agajskie prognozy są aż tak dalekosiężne? - pyta Rom. - Głównie z tego, iż na równych prawach przewidują postęp nauki i bieg ewolucji przyrodniczej. Czy przy jakichkolwiek rozważaniach o historycznej przyszłości wzięlibyśmy pod rozwagę, że niedźwiedź polarny może się przekształcić w zwierzę wyłącznie morskie o takich uwstecznionych płetwowatych odnóżach, jakie mają foki i morsy? - Ale to jest całkiem prawdopodobne. A przynajmniej byłoby, gdyby nie brutalność ludzkiej gospodarki - stwierdza Rom. - Nie ulega wątpliwości, że lądowi przodkowie ssaków płetwonogich, w okresie gdy przymierzali się do zmiany środowiska swego bytowania - krok za krokiem zdobywali zestaw podobnych przystosowań, jakie cechują białego niedźwiedzia, W tekście, do którego nawiązujesz, Agajowie nie odkryli nic, nowego. Dowiedli tylko zrozumienia procesów ewolucji, wsiądzie w naszej okolicy Wszechświata toczących się według tych samych reguł ogólnych, identycznie zresztą jak wszelkie prawa przyrody. - Nie o to mi chodzi - zauważa Alain ze zniecierpliwieniem. Dla przyrodnika jest oczywiście tak, jak mówisz. Ale dla historyka?... Wprawdzie jeszcze pół wieku temu dyskutowano, czy Hannibal przeprowadził przez Alpy słonie afrykańskie czy też indyjskie - ale nikt nie rozważał odrębności tych zwierząt od ich dzisiejszych populacji. Tak samo Cezar nie dosiadał hippariona - lecz zwykłego konia. Inna jest miara czasu w paleontologii, a inna w historii. Natomiast agajska prognoza o potomkach niedźwiedzia polarnego tkwi ni mniej, ni więcej, tylko w obrębie przewidywań nowych technologii stosowanych przez ludzi. - To się mocno wiąże z tym - wtrąca Sławek - że oni nigdzie w stanowczy sposób nie wyodrębniają Ziemian z kontekstu całej biosfery. - Zgoda. To wyjaśnia dlaczego płetwonogi niedźwiedź i techniki dalekiej przyszłości znalazły się obok siebie. Ale dla mnie ów niedźwiedź jest tu swoistym probierzem miary czasu; czymś w typie zegara promieniotwórczego. Mimo wszelkich możliwych odchyleń, tempo przebiegu ewolucji jest stabilniejsze od rozwoju techniki. - Imponująco dalekosiężna futurologia - konstatuje Rom. - Wydaje mi się - podsumowuje Alain - że to się wiąże z agajską egzosocjologią, która wypracowała modele kultur kosmicznych sięgających późnych stadiów ich rozwoju. Powodem zwołania konferencji prasowej są alarmujące wieści kolportowane w różnych krajach i przy rozmaitych sposobnościach albo bez żadnej okazji - przez wszelkie środki masowego przekazu. W radiu pojawiają się ostatnio słuchowiska pozorujące kosmiczną napaść, na wzór słynnego reportażu radiowego Orsona Wells’a z 30 października 1938 roku o rzekomym najeździe Marsjan. Telewizja sugestywnie ukazuje Agajów szczelnie ukrytych w skafandrach przypominających zbroje rycerskie, z zapamiętaniem siejących śmierć i zniszczenie, odpornych na kule, gazy bojowe i miotacze płomieni. Prasa nie chce pozostać w tyle. Znane magazyny przedstawiają podobne sceny, nieraz wzmacniając je umiejętnie wyważonym blefem o perfidnych grabieżcach, gotujących się do śmiertelnej rozprawy z Ziemianami. A pisma codzienne folgują sobie bez żadnego umiaru. Sensacyjne popołudniówki robią to wprost, na pierwszej stronie, zaś bardziej szanujące się dzienniki, którym wypada utrzymać dystans do takich osobliwości, puszczają je pod płaszczykiem dodatków nadzwyczajnych. Coraz modniejsze są w nich fantazjowania na temat rewelacji, raz po raz objawianych przy tłumaczeniu coraz to innego fragmentu Szpuli, nieraz bardziej niż dowolnie. Po kilku wystąpieniach utrzymanych w rzeczowym tonie, zabiera glos ceniony badacz Szpuli, włoski fizykochemik Agostino Lauretti: - Poważny mój niepokój budzi zwłaszcza jedno: sprawa dziennikarskiej odpowiedzialności. Bo cóż się dzieje? Dobrzy publicyści, czasami nawet znani na całym świecie, lansują bardzo niepewne informacje. - Niepewne jest całe tłumaczenie zapisu - odzywa się zapalczywy głos z końca stołu. Przewodniczący upomina niecierpliwym ruchem ręki o niestosowności przerywania prelegentowi. Ale ten podchwytuje z niezmąconym spokojem: - Wiadomo. I nie trzeba powtarzać tego w każdym artykule. Lecz także nie powinno się spośród kilku proponowanych interpretacji jakiegoś fragmentu Szpuli wybierać właśnie najbardziej sensacyjnej - zgoła nie wspominając o innych, nieraz mocniej przekonujących wersjach. Ale i to można wybaczyć, dopóki nie wchodzi w grę sianie zamętu. - Zamętu? - powtarza ktoś ironicznie. - A tak! Oto urywek najświeższego Zygzaka: „Agajowie są społecznością nie tylko żądną podbojów, lecz nie dostrzegającą niczego złego w zaborze cudzych ziem dla powiększenia swej przestrzeni życiowej. Biada nam, jeśli przyrodnicze warunki Ziemi odpowiadają wymogom ich organizmów”. I tak dalej. Anonimowy autor, który nie powołuje się na żadnych konkretnych badaczy Szpuli, a mimo to wie, jak bardzo napastliwi są Agajowie - w dalszym ciągu pragnie w nas wmówić tym mentorskim tonem, że w każdej chwili możemy się spodziewać najazdu. - Proszę o uwagę - pada głos z naprzeciwka, a kiedy mówca przyzwolił, zaatakowany dziennikarz przedstawia się i zaczyna z dużą pewnością siebie: - W Zygzaku nie podpisujemy redakcyjnych artykułów; tylko czasami, jeśli dotyczą bardzo ważkich problemów. - Czyżby domniemane zagrożenie Ziemi - takie, jak pan je przedstawił - było błahostką? - Bynajmniej. Lecz to samo dotyczy całej Szpuli. Nie okłamujmy siebie, jakoby ona była fascynującym odkryciem naukowym - i kropka. Lepiej przyznać otwarcie, że Agajów nie rozumiemy. W takim razie oni też nas nie zrozumieją. Więc zrobią z nami to samo, co my z mrowiskiem na trasie budowanej autostrady. - Pana prywatny domysł. Jeśli mało pojmujemy Agajów na podstawie przesłania, które zawiera Szpula, nie znaczy to, że te trudności utrzymają się przy osobistym kontakcie. Oby nastąpił jak najprędzej! Mówię to z całą odpowiedzialnością. Można mi zarzucić, że także mało wiem o Agajach. Prawda. Nie wiem o nich prawie nic. Ale czy jeśli kogoś nie znam, wolno mi powiedzieć: On szykuje napaść na mój dom? - W tym wypadku lepiej mieć się na baczności. - Nie ma potrzeby. Natomiast w spekulacjach takich, jak pańska - zresztą mnożących się jak grzyby po deszczu - widzę złą robotę. Złą oczywiście dla naszych ziemskich spraw. Agajowie... Czy są silniejsi od nas? Chyba tak. Wysłali statek międzygwiezdny w czasach, kiedy my nie znaliśmy innego źródła energii prócz pracy żywych mięśni. Jak liczni są ci kosmici, jak są uzbrojeni? Rzecz jasna nie mam pojęcia. Ale przypuśćmy, że ich siła uderzeniowa jest przytłaczająca. I w dalszym ciągu - żeby panu dogodzić - niech będą krwiożerczy i okrutni. Powtarzam: niech będą! Mielibyśmy nad czym biadolić, gdyby zamieszkiwali Księżyc. Bo z odległości dwudziestu sześciu lat świetlnych mogą tylko wyszczerzać na nas zębiska. - Zdaje się, że oni nie mają zębów - pada anonimowy głos. Przewodniczący uderza młoteczkiem w stół. - Natomiast pan i pana stronnicy - ciągnie Lauretti - podsycacie niechcący nastroje zagrożenia, które znajdują ujście w niepoczytalnym wyścigu zbrojeń. Nie bójmy się kosmitów, tylko siebie samych. - Chciałbym się jednak wytłumaczyć - nalega redaktor Zygzaka - dlaczego napisałem o agresywności Agajów. - Proszę bardzo. Dyskutant wyjmuje z teczki grubą książkę i podnosi w górę, aby wszyscy mogli rozpoznać dobrze znaną okładkę. - To już nie kaczka dziennikarska, lecz tekst firmowany przez Instytut Badań Szpuli. Na stronie sześćdziesiątej dziewiątej czytamy: „Jeśli jednych i drugich nie wygubią choroby, pustoszące ich rodzaj (gatunek) w skali wprost niewyobrażalnej - będzie to kres naszego globu, obojętne czy zwyciężą „ludzie silni” czy „ludzie słabi”. Wtedy sponiewierają (zbezczeszczą) dobro świata, jak gdyby nie należeli do niego.” Dziennikarz rozgląda się po zgromadzonych i dodaje z naciskiem: - Nie wiem, na ile ten przekład jest wierny. Lecz jeśli Agajowie nazywają Ziemię „swoim globem”, i to od wielu stuleci - spełniłem tylko swą powinność pisząc, że szykują się do podboju. Lauretti zastanawia się. - Nie mieszajmy odrębnych spraw - zaczyna powoli. - Pojęcie „nasz glob”, które już obrosło mnóstwem komentarzy, jest jednym z najbardziej nieprecyzyjnych w całej Szpuli. Z pewnością tłumaczenie tylko w niewielkim stopniu oddaje istotny jego sens. Może to mieć podkład emocjonalny. Czyż nie powiedzielibyśmy od czasu do czasu „nasi kosmici” o badanej kulturze planetarnej z sąsiedniego układu? Dlatego nie powinniśmy na tak kruchej podstawie oskarżać Agajów o chęć napaści. Prędzej czy później znajdziemy się w takim samym położeniu gdzieś w Kosmosie - i przecież nie zechcemy, aby tam poczytano nasz zwiad badawczy za straż przednią najazdu. - Dziękuję - odpowiada redaktor Zygzaka. - Nie jestem całkowicie przekonany, ale mogę przyjąć, że tłumaczenie Szpuli - siłą rzeczy niepewne - potraktowałem zbyt dosłownie i za mocno wziąłem do serca ten zwrot, który mnie przeraził. Bo tylko o to chodziło. Do dyskusji włącza się Roman Kłos: - Termin „nasz glob” rzeczywiście powtarza się w Szpuli zbyt często, by przejść nad nim do porządku dziennego. Żywiłbym obawy co do lojalności tych kosmitów wobec nas - gdyby nie fakt, że przez parę tysięcy lat nie podjęli żadnych kroków zaczepnych. Był to okres wystarczający, by się przygotować do najazdu. Dlatego sądzę, że powinniśmy spać spokojnie. „Nasz glob”... Może to zdawkowy, kurtuazyjny zwrot w stosunku do nas. Na przykład deklarują w ten sposób swoją przyjaźń. Dla nich może to być tak proste, że nie wymaga stawiania kropki nad „i”. Albo wyrazili to gdzieś mimochodem, a konwernomy przeoczyły. Z kolei zabiera głos redaktor paryskich Horyzontów: - Nie wystarczy mi stwierdzenie, powtarzane zresztą ustawicznie, że nie można polegać na wierności tłumaczenia zapisu. My się jednak stale opieramy w publikacjach na tekstach firmowanych przez Instytut, dodatkowo uwzględniając postronne, „dzikie” przekłady. Chodzi mi właśnie o to sławetne określenie „nasz glob”. Jestem indagowany z różnych stron, czy nadawać mu znaczenie polityczne. Mówca patrzy na przewodniczącego konferencji, lecz ten proponuje: - Może wypowie się przedstawiciel Instytutu Badań Szpuli. Dotychczas słuchamy prywatnych opinii na ten temat. Instytut reprezentuje na konferencji dwoje ludzi. Spojrzeli po sobie, a z ich wzroku łatwo było wyczuć, że każdy z nich rad by ten kłopotliwy obowiązek zepchnąć na kolegę. Wreszcie przemawia Storten: - Czy określeniu „nasz glob” nadawać znaczenie polityczne? powtarza. - Sądzę stanowczo, że nie. W kontekście całej Szpuli nic nie wskazuje na to, by Agajowie pragnęli kiedykolwiek podbić Ziemię. Ich zainteresowanie nami jest chyba innego rodzaju. - Jakiego? - Gubimy się w domysłach. Najprościej byłoby uznać je za zwykłą ciekawość. Jednak do niektórych fragmentów zapisu to nie pasuje. Oni często podkreślają, że wiążą z tym jakieś korzyści osobiste. - Czyż poznawanie świata nie jest autentyczną, jakże cenną korzyścią? - Dla nas jest. Może dla nich także. Mimo to coś tu nie gra. Raz nawet mówią w jednym i tym samym zdaniu, że ten właśnie „ich glob” i zaspokaja ciekawość, i przynosi korzyść. Ale jaką? Głos zabiera Andonios Karagizopulos z ateńskiego tygodnika Kontakt, w lwiej części poświęconego rozmaitym sugestiom nawiedzania Ziemi od dawna przez obcych astronautów. - Miejmy nadzieję - mówi z przekonaniem - że już niebawem dowiemy się o tym u źródła. Storten marszczy brwi. - W jaki sposób? - Zaprosiwszy do dialogu pierwszego napotkanego Agaja. Przecież to oczywiste. - Dla mnie ani trochę - szybko włącza się drugi przedstawiciel Instytutu Badań Szpuli - norweski fizyk Halfdan Degge, uczulony na wszelkie niesprawdzone nowinki o deptaniu Lesjanom po piętach. Patrząc trzeźwo na te sprawy zgódźmy się, że poszukiwania Agajów przybierają raz po raz maniakalne formy. - Dlaczego? - Bo to najświeższe” wydanie osławionych latających spodków, które od pół wieku ośmieszają samozwańczych proroków, a ogłupiają naiwnych, którzy im zawierzyli. Cokolwiek ktoś przelotnie zobaczy, we mgle albo w pijanym widzie - oczywiście UFO. Latający spodek! Jego piloci podglądają nas, pomagają, szkodzą, wpływają na wielką politykę i na zwykłą codzienność. I czego jeszcze nie wyczyniają!... - Jednak UFO wylądowało na Ziemi. - Raz jeden, dawno temu. Nie było obserwowane przez ufologów i nie miało kształtu odwróconego spodka do herbaty. - Tego nie wiemy. Próbnik został przywieziony jakimś pojazdem, którego nikt nie odnalazł. Tak samo nikt jeszcze nie spotkał Agajów, którzy są wśród nas. - Jak to rozumieć? - Przebywają na Ziemi. Wykluczone, aby wszystkie te informacje, jakie zawiera Szpula, zostały zabrane z tamtego jednego miejsca przez zestaw makiawelsko ukrytych przyrządów. - Naprawdę sądzi pan, że Agajowie przylecieli i zabawiają się w szpiegów? - Myszkują, porównują, dociekają. To samo robiliby nasi astronauci, wylądowawszy na obcym globie. Gdyby Agajowie postępowali inaczej, nie mieliby takich informacji, jak przetrzebienie australijskich torbaczy w początkach stulecia albo zagłada drontów na Maskarenach i krowy morskiej u brzegów Wyspy Beringa; jak degradacja naturalnych biotopów Madagaskaru, Hawajów, Nowej Zelandii... Bądź co bądź te regiony nie sąsiadują z Sumatrą. O japońskim ataku na Pearl Harbour i wojnie na Pacyfiku także nie dowiedzieli się z gazet. CZĘŚĆ DRUGA AGAJ Amaltea, 3 maja 2039 r. Może lepiej, że ten zuchwały tekst, pełen domniemań, piszę właśnie tu, na niewielkim księżycu Jowisza - jakże obiecującym, bo od kilku lat przekształconym w kriotronowe kompendium całej ludzkiej wiedzy. Już teraz zapisów tych jest tak dużo, że i ja często z nich korzystam bądź odnajdując nowości, bądź wspomagając własną pamięć. Na Ziemi nie potrafiłbym tak się skupić. Ot, chociażby to, że napierałby zewsząd barwny, rozśpiewany, wonny pochód wiosny. A widoki za oknem nasuwałyby tyle skojarzeń do pisania scen... Nawet do tych, w których człowiek będzie tylko katalitycznym medium czyjegoś obrazu świata. Tu nie mam zmian pór roku ani pogody, ani tysięcy naturalnych bodźców pchających się urokliwie z zewnątrz. Za iluminatorem lodowe torosy, a po czarnym wygwieżdżonym niebie, obok małego, oślepiającego Słońca przesuwa się - jak globus z taniego filmu olbrzymi, pasiasto kolorowy Jowisz. Rozkład dnia zależy ode mnie, gdyż doba jest umowna. Tak. Tylko tutaj potrafię podyktować tę opowieść, która nie pretenduje ani do literatury, ani do nauki. A jak to robię? Po prostu głośno myślę. Wyrzucam jednym tchem, co czuję w tej sprawie. Kto chce, niech czyta i czytając współtworzy od nowa impresje o Ziemi, która nie może być Lesją, i o Lesji, która nie może być Ziemią. Odkrycie w roku 1994 agajskiej Szpuli, obejmującej prawie cztery tysiąclecia obserwacji Ziemian - z siedmiowiekową luką u progu czasów nowożytnych - było szokiem tak wyjątkowym, że ludzkość bynajmniej nie otrząsnęła się z niego do tej patetycznej chwili, kiedy rok temu tj. w 2038 r. Człowiek i Agaj stanęli twarz w twarz na Planecie Ziemia, którą każdy z nich inaczej rozumiał i rościł sobie do niej odmienne prawa. Wcześniejsze, pełne emocji dyskusje, toczące się wokół Szpuli wyczerpały w zasadzie możliwe warianty rozumienia agajskich problemów. Nie wątpiono, że mimo ogromnej ilości poglądów i ocen - w sprawach szczególnych ktoś przecież musi mieć rację. Ale gdzież tam! Cokolwiek jawiło się wtedy jako ekstrema racjonalnych przewidywań - było żałosnym pokazem zaściankowości i antropocentryzmu. Zabrakło trzeźwego zrozumienia, że wszystko to, co mienimy światem - jest bardziej stwarzane przez nas aniżeli odkrywane. Podobnie jak ludzi ukształtowała Ziemia, Agajowie są nieodrodnymi dziećmi swojej ojczyzny. Historia Lesji nie różni się zasadniczo od naszej. Macierzysta jej gwiazda Viva Strzelca, klasą widmową zbliżona do Słońca, w akcie planetotwórczym tak samo wyrzuciła na równiku dysk gorących gazów, rozdzielony potem na osobne pierścienie, z których - w wyniku rozerwania się i skupienia w wielkie „krople” - okrzepło siedem globów. W partiach centralnych, gdzie tworzywa było najwięcej, siła przyciągania ośrodków planetarnych zatrzymała nawet lekkie gazy, a najwięcej wodoru. Rodzące się globy wewnętrzne zgromadziły głównie metale, krzemiany oraz inne związki chemiczne, zwłaszcza wodę. W tej grupie planet, drugą w kolejności była Lesja. Nieco mniejsza od Ziemi, o podobnej gęstości średniej, po ostygnięciu utrzymała bardziej wyrównaną powierzchnię. To przesądziło, że masy wód rozlały się równomierniej, w zasadzie okrywając ją całkowicie. Wprawdzie w różnych erach geologicznych to tu, to tam wypiętrzał się jakiś skrawek Lądu, lecz takie występy, zewsząd otoczone oceanem, zapewne nigdy nie tworzyły rozległych kontynentów. Mimo wysokiego poziomu agajskiej wiedzy przyrodniczej szczegóły tych spraw pozostały nieznane. Sporządzenie jako tako dokładnych map Lesji z różnych okresów jej historii jest niepodobieństwem nie tylko dlatego, że ukształtowania skrawków Lądu zmieniały się szybko. Działalność sejsmiczną, słabszą niż u nas, cechowała i nadal cechuje znacznie większa równomierność. Trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów są tam bardzo ściśle sprzężone z sobą. W przeciwieństwie do Ziemi, cała powierzchnia globu stale poddaje się łagodnej, ale nieustającej aktywności sił wewnętrznych. Poznawszy ziemską meteorologię, Agajowie chętnie porównują niepokoje skorupy swej planety do zjawisk w naszej atmosferze, określając je jako podmorskie burze. Istotnie, energia i liczba burz na Ziemi - z jednej strony, oraz erupcji wulkanicznej na Lesji - z drugiej, są tego samego rzędu. Stara legenda głosi o rajskich czasach przed potopem, kiedy nad oceanem górował kontynent wbity w skalne podłoże. Nazywał się Kolebką, a ponoć także - Ojczyzną. Agajowie żyli tam roztropnie i spokojnie, bez dzisiejszych trosk o ustawiczną konserwację swoich kruchych krain niebezpiecznie wędrujących po płynnej masie globu. Teraźniejsza Lesja to świat wysp żeglujących z wiatrem i prądami morskimi po wszechoceanie. Tam, gdzie podstawowym produktem wybuchów wulkanicznych jest porowata skała lżejsza od wody, przypominająca pumeks - musi ona wypływać od niepamiętnych czasów na powierzchnię, układając się w różnokształtne kry. Największe osią gają obszar Polski, a grubość paruset metrów. Podobnie jak nasze góry lodowe, przewagę swej masy utrzymują w zanurzeniu, toteż tylko nieznacznie wystają z wody. Choć rozmaite żywe i obumarłe struktury organiczne od dawien dawna wiążą ruchome pseudolądowe formacje - nie mogą one być tak zwarte jak kontynenty czy choćby prawdziwe wyspy. Te specyficzne układy przyrodnicze nie sprzyjają dobremu poznaniu dróg rozwojowych biosfery. Nasza Ziemia wiernie przechowała w skale panoramy odległych epok, pełne wizytówek poszczególnych sfosylizowanych organizmów, czy choćby tylko ich odcisków, tkwiących w kolejnych warstwach, których wiek oceniamy z ich ułożenia, a czasami - odwrotnie - według skamieniałości przewodnich. Tymczasem na Lesji podobne świadectwa rozproszyły się i przemieszały tak gruntownie, że z luźnych, niczemu nie podporządkowanych znalezisk nie sposób sklecić sensownej mozaiki. Jeśli udo się tam, metodą zegara promieniotwórczego, ustalić wiek bezwzględny pewnej skamieliny to już prawie wszystko. Przy dobrze zachowanych okazach można co najwyżej snuć przypuszczenia o trybie życia badanej rośliny albo zwierzęcia - lecz bez powiązań z innymi ustrojami, które przecież musiały tworzyć zwarte współzależne zespoły. Tylko w rzadkich przypadkach jakiś blok skalny, wydobyty z dna morskiego, zawiera fragmenty większej liczby organizmów, jakie niegdyś żyły obok siebie. Nie są to jednak materiały dostateczne dla odtworzenia oblicza dawnego życia na tle dawnych krajobrazów - co jest chlebem codziennym ziemskiej paleontologii. Niepewność wprawdzie mniejsza, lecz zawsze niepewność dotyczy agajogenezy. I znów te same różnice z Ziemią. My znamy z wykopalisk, wystarczająco dokładnie, ponad pół miliarda lat własnego rodowodu: nie tylko naszych człowiekowatych przodków i starszych antenatów w rzędzie naczelnych aż do kopalnych pramałpiatek sprzed sześćdziesięciu milionów lat, ale potrafimy sensownie łączyć te ostatnie z liniami mezozoicznych ssaków do ich powstania z triasowych gadów, zejść z kolei do płazów karbońskich, dalej - poprzez ryby trzonopłetwe - do rybokształtnych morskich bezczaszkowców; dopiero w odmętach prekambryjskich mórz obraz rozmywa się w mgłach domysłów. Agajowie natomiast nie znają nawet tak zasadniczej sprawy, w jakich warunkach przyrodniczych zwierzęcy ich przodkowie weszli na szlak, który zaowocował Rozumem. Problem wraca do tego samego: czy naprawdę istniała Kolebka, gdzie była, jaki obszar zajmowała i co wyróżniło jej biotopy, tak trudne do wyobrażenia dla mieszkańców pływających wysp? Układ Słoneczny, odległy od Lesji o dwadzieścia sześć lat świetlnych, oczywiście nie był celem pierwszego rekonesansu. Kiedy technika agajska dorosła do wysyłania próbników międzygwiezdnych, skierowano je w okolice paru najbliższych gwiazd, przeważnie czerwonych karłów, jakich w Galaktyce jest najwięcej. Plon tych badań okazał się mizerny. Obcego życia, którego poszukiwanie było głównym, prawie jedynym celem tych kosztownych przedsięwzięć, przez pierwsze dwa wieki nie odkryto nigdzie. Wtedy Agajowie wprowadzili do planów astronautycznych ściślejszą selekcję obiektów badań, wybierając gwiazdy podobne do ich własnego słońca oraz nieco jaśniejsze, jako rokujące nadzieje powstania w tych systemach planetarnych samoistnych gniazd życia białkowego. Tak natrafili na Ziemię. Była to Wielka Przygoda, której oczekiwały wszystkie agajskie pokolenia. Nie chodziło o korzyści gospodarcze. Najwyższą, bezcenną, nie porównywalną z niczym korzyścią było samo poznanie. Introspekcja Życia... Agajowie podchodzili do tego dzieła tak, jak gdyby z życiem zetknęli się po raz pierwszy. Znaleźli w szerokim niebie swoją miłość, wiarę, natchnienie - i ten świat spełnionych marzeń nazwali zgodnie z przeznaczeniem: Rezerwat PLANETA ZIEMIA. Nie zamierzali inwestować weń, ani czerpać jego surowców, ani zmieniać czegokolwiek. Nie pragnęli go uwznioślać, rozwijać, nawet przyozdabiać. Usilnie, drapieżnie chcieli go mieć - po wszystkie czasy. W latach uczniowskich namiętnie zazdrościłem tym, którzy byli pierwsi. Pierwsi w takich dokonaniach, zdarzeniach czy choćby tylko przypadkach, z których owoców ludzkość czerpie po dziś dzień. Wiedziałem, że to brzydko, oganiałem się od takiej zazdrości jak od złej muchy, ale bezskutecznie. Uczucie to było tym mocniejsze, że w marzonym panteonie herosów i szczęściarzy nie widziałem siebie w żadnych dostępnych mi rojeniach. Nie będę Prometeuszem, który rozpalił pierwsze ognisko w puszczy, nie odkryję Ameryki pod żaglami „Santa Marii”, nie zatknę flagi na dziewiczych śniegach biegunów i szczytach najwyższych gór, nie ogarnę całej Ziemi pierwszym spojrzeniem astronauty. Wydawało mi się, że nawet gdybym sięgnął w Kosmos znacznie dalej niż inni - będzie to tylko kolejny krok na drodze już przetartej przez ludzi. A jednak... Może w tej chłopięcej zazdrości tliła się iskra przeczucia, że jeszcze jest do zrobienia coś takiego, co nie ma poprzedników. I oto jestem tym szczęściarzem, który pierwszy stanął twarzą w twarz z kosmitą. Kiedy dziś przeglądam ówczesną prasę, taśmy dzienników telewizyjnych, wyciągi z rozmaitych narad - trudno mi uwierzyć, że to tak niedawno. I że to właśnie ja. Ot, choćby ta ic:powiedź w Gwiazdozbiorze z szesnastego marca zeszłego roku: „W ciągu ubiegłych sześciu tygodni prasę, radio i telewizję na całym świecie zasypywano pytaniami w kwestii obcego pojazdu, który ponoć wylądował na Ziemi z żywą załogą. Mniej odpowiedzialni reporterzy i mniej poważne źródła informacji rozsiewały niewybredne plotki, a wszelkiej maści ufolodzy, mistycy i - delikatnie mówiąc mitomani, bredzili o groźbie powszechnej zagłady, o roztoczeniu nad nami protektoratu przez inteligencje tak rozwinięte, że zgoła niezro zumiałe dla ludzkich umysłów; dalej - o twierdzy kosmitów na Malajach, o posiłkach zdążających im na odsiecz, o ich nadnaturalnych możliwościach i o tym, że nie cenią nas wyżej od owadów społecznych... Dzisiejszej nocy Rada Planetarna ujawniła faktyczny stan rzeczy. Jest on bardziej sensacyjny od tamtych nowinek - bo prawdziwy. Nasi Czytelnicy wiedzą już z komunikatu w globowizji, że czwartego listopada ubiegłego roku zawitał na Ziemię statek przestrzeni z obcym astronautą. Nie jest on zresztą tak zupełnie obcy: jego rodacy od czterdziestu wieków podglądają nas za pomocą swego próbnika, którego wykrycie na Sumatrze stało się największą rewelacją astroarcheologii. A więc poznaliśmy Agaja, przybysza z układu Viva Strzelca. Nie upłynęła godzina od ogłoszenia tej wiadomości, a już pojawiły się dodatki nadzwyczajne różnych gazet, rozbujane domorosłym fantazjowaniem. Niektóre utrzymują, że pilot statku został internowany, że jest zakładnikiem, a nawet obiektem wiwisekcji. Smutne to, że głód sensacji tłumi poczucie rozsądku i dobrych manier. Udało się nam porozumieć z profesorem Janem Wrzosem, który obiecał udzielić we wtorek krótkiego wywiadu dla naszego pisma. Na razie firmował swym autorytetem, że wszystkie aspekty pobytu Agaja na Ziemi będą ujawnione. Dotyczy to i osoby kosmity, i toczonych z nim dyskusji. Nie rokowań, a właśnie dyskusji: nasz uczony podkreślił, że to najstosowniejsze słowo. Wystrzegając się niezdrowych sensacji, na razie publikujemy tylko, że ten gwiezdny wędrowiec nie jest parlamentariuszem. Przyleciał jako gość prywatny, być może w tajemnicy przed swymi rodakami. Nie jest ani więźniem, ani zakładnikiem. Porozumieć się z nim jest łatwiej, niż można było sądzić. Przebywa na Sumatrze, w miejscu gdzie czterdzieści cztery lata temu odkryto agajską Stację ze słynną Szpulą. Opodal rozbili obozowisko uczeni, wśród których jest profesor Wrzos. W ostatnich dniach konwernomy doprowadziły do wzajemnego tłumaczenia dialogu sprawniej niż przy rozszyfrowywaniu Szpuli. To dzięki strukturze języka agajskiego, który jest mową dźwiękową. Wprawdzie w bezpośrednim przekazie ludzkie ucho odbiera ją jako jednostajny szum, lecz przy odtwarzaniu nagrania w zwolnionym tempie słychć ciąg trzasków o różnym natężeniu, przypominających alfabet Morse’a. Sposób myślenia Agaja różni się nader od ludzkiego, co można było przewidzieć. Agaj nie ma wyglądu człowieka, lecz biorąc pod uwagę przypuszczalną różnorodność form istot inteligentnych we Wszechświecie, sylwetkę jego da się uznać za człekokształtną. Nie obawiajmy się, nic nam nie grozi. We wtorek po południu dodatek nadzwyczajny z wywiadem profesora Wrzosa!” Historyczny komunikat w globowizji ogłoszono wcześniej niż planowano. Sprawiły to przecieki informacji, które z dnia na dzień zataczały coraz szersze kręgi. Zresztą panikarskie plotki, o których mowa w cytowanym artykule, potem rozhulały się jeszcze śmielej. Przeróżnymi kanałami (których wielu nawet nie sposób się domyśleć) wartko popłynęły najdziwaczniejsze przestrogi i petycje, hiobowe wróżby i wstrząsające horoskopy, domorosłe objawienia, egzaltowane prośby i zuchwałe żądania. Agaj, choć przyleciał na Ziemię wyłącznie dla skomunikowania się z ludźmi, nie szukał kontaktu za wszelką cenę. Taktownie wyczekiwał sposobności, kiedy to nie będzie kontakt przypadkowy. Na szczęście, pojęliśmy to i wykorzystali. Błogosławię traf, że właśnie na mnie spadła ta zaszczytna misja. Przez pierwsze dwa miesiące byłem jedynym łącznikiem między obiema kulturami kosmicznymi. Tę wyłączność obcowania tylko jednego człowieka z naszym kosmitą podyktowała chęć nawiązania jakiejś nici osobistego porozumienia. Nie powiem: przyjaźni - choć wtedy po części i na to liczyliśmy. Sam łudziłem się, że to może tak wyglądać. Dziś uśmiecham się pobłażliwie na myśl, jak bardzo oderwana od życia była tamta egzosocjologia przed pierwszym spotkaniem. Wyśpiewywaliśmy sobie a muzom o przyjaźni i zrozumieniu jak gdyby Wszechświat ogarniał wielką rodzinę szczepów Rozumu, którym wystarczy tylko się zetknąć - a zrozumienie spełni się samo. Wyrażaliśmy jedność pragnień, poczynań, zainteresowań, zmierzań ku abstrakcyjnej doskbnałości. W starciu z realiami te iluzje prysły jak bańka mydlana. Stał przede mną Agaj, początkowo tajemniczy sfinks, a w miarę jak konwernomy nabierały sprawności - jędrna, krwista postać z innego świata. W osobowości tego posłańca z gwiazd wszystko jest strawne dla ludzkiego umysłu - na tej zasadzie, na jakiej poznawalna jest cała przyroda, cała fizyczna rzeczywistość. Wygląd Agaja ani pociąga, ani przeraża - byle nie tkwić w mrocznej antropocentrycznej dyrdymałce, że z Rozumem musi być sprzężona... ludzka postać. Prawda, iż jego sylwetkę na upartego można uznać za człekokształtną, choć dla naszych potocznych wyobrażeń wydaje się to mocno naciągnięte. Przywykliśmy, że człekokształtny jest szympans. To na Ziemi. A cóż wiemy o rozmieszczeniu form w biokosmosie? Zapewne na tle niezliczonych pełzających, ryjących, skaczących dziwolągów, o planie budowy może nie współbrzmiącym z niczym, cokolwiek dotąd poznaliśmy, a jednak twórców kultury Agaj jest człekokształtny w kosmicznym sensie tego słowa. Lesjanie odcinają się od ojczystej przyrody żywej dobitniej aniżeli my na Ziemi. Fauna ich wodnej planety, choć da się podzielić na szereg gromad niższych i wyższych zwierząt, bardziej przypomina ogród zoologiczny z reprezentacją tylko pewnych wybranych gatunków, niż biosferę w komplecie. Podmorskie wybuchy wulkanów, jako zjawisko powszednie, w znacznej mierze ograniczyły różnicowanie organizmów oceanicznych. Przede wszystkim spowodowały prawie zupełny brak bentosu, czyli form zasiedlających dno - stale albo tylko w pewnym okresie życia, podczas gdy na Ziemi w skład bentosu wchodzi aż 98 procent gatunków zwierząt morskich. Jednak lokalne wrzenie wód, występujące często, choć na małych przestrzeniach, dotkliwie utrudnia ewoluowanie populacji żyjących w toni oraz ogranicza ich rozrost. Największe szansę przetrwania mają ustroje mogące szybko umknąć z niebezpiecznej strefy. Mimo tych zagrożeń na Lesji nie tylko istnieje plankton, lecz łączną masą przewyższa całą resztę fauny i flory; z konieczności jest nadzwyczaj plenny. W powietrzu nie ma życia, a wyspy zasiedlone są skromnie. Z większych zwie’rząt, w dalekiej analogii porównywalnych do kręgowców, przeważają formy, które nie zerwały kontaktów z wodą. Obydwa ży- wioły nieodzowne są jednym na co dzień, inne zaś przechodzą bądź do wody, bądź na suchy ląd tylko w okresie godów albo rozrodu; niektóre zamieszkują morze wyłącznie w okresie larwalnym. Spośród owych quasikręgowców zaledwie jedna gromada, o najwyższym rozwoju funkcji psychicznych, prowadzi ściśle naziemny tryb życia. Z niej wywodzą się Agajowie, którzy jednak odeszli tak daleko od tego rodowego pnia, że trzeba ich zaliczyć do osobnej gromady, jako jedyny w niej gatunek. Taka odrębność Agajów, nie mających żadnych bliskich krewnych, mówi niewiele: wszak cała przyroda tamtej planety jest równie egzotyczna jak oni sami. Nadmieniam jednak już teraz o tych relacjach z dalekiego świata, gdyż one rzutują na stosunek Agajów do Ziemi i do ludzi. Ta wiedza pomoże wystrzegać się tłumaczenia wyłącznie psychiką tego kosmity, obcą i hermetyczną - nawet takich rozumowań, które z grubsza mieszczą się w nasze] własnej mentalności. Sonda trafiła na Ziemię co najmniej tysiąc lat przed Homerem. Techniczny i organizacyjny geniusz ludzki uczynił tamte czasy historycznymi tylko w paru enklawach, otoczonych okresami barbarzyństwa. Tam, skąd płynęły na Lesję wieści o odkrytym globie, czas mierzony ludzką działalnością nie przekroczył wczesnego neolitu. Sumatra miała tak niewielu mieszkańców, że mechaniczni radiozwiadowcy nie od razu zameldowali o wykryciu ich. Do tego czasu Agajów wystarczająco ekscytowało najbardziej zdumiewające odkrycie: kontynent! Nie była to pierwsza twarda ziemia, nie zalana wodą, o jakiej ich powiadomiły sondaże astronautyczne. Wprost przeciwnie, mieli pokaźną dokumentację globów skwamych albo zmrożonych, stanowią- cych bezkresny ląd chociażby z tego względu, że woda wyparowała z ich powierzchni do atmosfery - jak na Wenus - albo zamarzła, nawet razem z takimi gazami jak azot, argon, metan - jak na Plutonie. Znali również planety częściowo lub całkowicie zalane innymi cieczami niż woda: amoniakiem, siarką, olejami krzemoorganicznymi. Ale traktowali je jak próbki obcych środowisk, niegościnnych, niemożliwych do swobodnego zamieszkania pod gotym niebem. Co innego Ziemia. Była nie tylko największym odkryciem przyrodniczym, lecz nadto zmusiła do rewizji niektórych z dawien dawna ugruntowanych poglądów na szerokie, uniwersalne prawa biokosmosu. Jeden z takich kanonów, powszechnie uznawanych przez agajskich astronomów i egzobiologów, głosił, że obca planeta nigdy nie spełni podstawowych wymagań organizmu przybyłych astronautów w takiej mierze, jak ich ojczysty glob - o ile nie nastąpiły na nim wtórne, katastrofalne zmiany środowiska. Ziemia przeczyła tej regule. Istniało aż kilka czynników, które przesądzały - z pozycji Agajów - o bezdyskusyjnej wyższości tej planety nad ich własną ojczyzną. Pierwszy stanowiły lądy przytwierdzone do podłoża. Jeśli legenda o Kolebce była prawdziwa i właśnie tam Agajowie wznieśli się ponad poziom zwierząt - dałoby się bronić wspomnianego kanonu właśnie przypadkiem głębokich zmian zaszłych w ojczyźnie. Ale fakt pozostawał faktem. Inne zaś prerogatywy Ziemi nie mieściły się w tym zastrzeżeniu. Dotyczyło to bardziej słonecznej pogody, a przede wszystkim górowań estetycznych: zróżnicowania krajobrazów oraz nieprzebranego bogactwa fauny i flory. Dawniej Agajowie zgoła sobie nie wyobrażali, co oznacza rozległy, stabilny ląd i jakie formacje widokowe przyroda może wyczarować rozporządzając tak wspaniałą sceną. Toteż pierwsze wieści z Sumatry brzmiały jak zmaterializowany mit Kolebki: legendarnej agajskiej Atlantydy, rajskiego przybytku stabilności, który nie może z niczym się zderzyć, pokruszyć, nasiąknąć wodą, zdryfować ku krom polarnym, wypłynąć na gorący prąd wzbudzony podmorskim wybuchem wulkanicznym. Dla tych wiecznych morskich tułaczy Sumatra była kontynentem z prawdziwego zdarzenia. Najpierw oprócz niej poznali tylko część Półwyspu Malajskiego, Jawę, Bali oraz plejadę pomniejszych wysp. Nieważne, że jeszcze nic nie wiedzieli o rozmieszczeniu rzeczywistych kontynentów. Przymierzali te sprawy do stosunków u siebie. Na Lesji istnieje tylko trochę wulkanów samotnie sterczących z morza, o zboczach prawie pozbawionych życia, gdyż są to twory dość efemeryczne. Powierzchnia żadnego z nich nie przekracza kilometra kwadratowego. Stanowią zresztą przekleństwo, nie przez swoje erupcje, gdyż one rzadko powtarzają się w tym samym miejscu, lecz wskutek groźby uszkodzenia czy nawet pokruszenia nacierających zamieszkałych wysp, kiedy niekorzystny wiatr utrudnia ominięcie ich za pomocą żagli oraz innych technik. Te namiastki lądu, nie przynoszące żadnych korzyści, budzą więc tylko niemiłe skojarzenia. Wychodząc z takich porównań, Agajowie odnieśli kryterium kontynentu do charakteru formacji, zamiast do odpowiednio dużej powierzchni. Za kontynent gotowi byli uznać każdy skrawek Iądu stałego, czyli spojonego z podłożem - byle on był siedliskiem roślinno- zwierzęcych zespołów na tyle trwałych, że ewoluujących w nurcie epok geologicznych. Biocenozy bowiem agajskich pływających wysp są strukturami znacznie bardziej rozchwianymi. Takim wymogom odpowiadała nie tylko Sumatra, lecz i pomniejsze wyspy. W miarę nanoszenia na mapę Ziemi coraz rozleglejszych obszarów, zahaczających o wybrzeża Borneo i Półwyspu Indochińskiego - Lesjanie zaczęli uznawać te „ziemie na morzu” za prawdziwy kontynent, w różnych czasach porozrywany transgresjami oceanicznymi. Takiemu podejściu sprzyjała obserwacja wielu czynnych wulkanów, świadczących o gwałtownych ruchach skorupy ziemskiej. W odkrytej planecie widzieli dynamiczną scenę zmagania się witalnych sił przyrody i retortę bujnych, żywiołowych przemian Życia. Lesja wydawała się w porównaniu z Ziemią globem starym, stabilnym, aż stetryczałym. Już te fragmentaryczne dane upewniały ich, że Ziemia nadaje się pod osadnictwo. Pierwszy raz odkryto tak obiecujący glob i pierwszy raz roztrząsano ewentualność założenia drugiej, samodzielnej społeczności Agajów. Nie był to szał parcia w Kosmos za wszelką cenę. Ta kultura, zrównoważona pod względem społecznym i energetycznym, była samowystarczalna. Sprowadzania jakichkolwiek surowców z odległości międzygwiezdnych nie brano w rachubę, gdyż to wymagało uruchomienia wielkich, szybkich flotylli, przywrócenia do tego celu potężnych przemysłów - jednym słowem, regresu ku Epoce Marnotrawnych Synów, zarzuconej uchwałą wieczystą. Bo chcąc eksploatować Wszechświat - trzeba najpierw ograbić własną siedzibę z najcenniejszych substancji, koniecznych dla rozruchu takiego przedsięwzięcia. Lesja nie była przeludniona i nie zanosiło się na to w przewidywalnej przyszłości. Ponadto dla Agajów, nawykłych mierzyć swoją nadchodzącą historię okresami astronomicznymi, Słońce nie stanowiło atrakcyjnej gwiazdy do zamieszkania w zasięgu jego życiodajnych promieni. Viva Strzelca, o typie widmowym G9, tym samym mniejsza i chłodniejsza od Słońca, więc powolniej przekształcająca w swym wnętrzu zapasy wodoru w hel w reakcjach termojądrowych, zapewniała Lesji stabilne świecenie - czyli warunki naturalne podtrzymujące życie co najmniej o kilka miliardów lat dłużej niż spodziewamy się tego dla Ziemi. Nawet gdyby kiedyś migracje do innych części Wszechświata były wskazane ze względów populacyjnych, założenie kolonii na Ziemi nie zmniejszyłoby zaludnienia Lesji. Zamiast masowego wychodźstwa wchodziłoby w rachubę zaledwie wysłanie kilku statków, może z dwudziestoma Agajami i haremem złożonym z setki ich żon. Zabrawszy sprzęt, materiały i dokumentację, u celu podróży byliby zdani na własne siły. Mieliby kontakt neutrinowy z ojczyzną - ale to już wszystko. Regularna komunikacja na trasie Lesja - Ziemia wymagałaby złamania uchwały wieczystej, zakazującej szafowania energią. To było nie do pomyślenia. Odkrycie bujnej ziemskiej przyrody wprawdzie wznieciło mnóstwo emocji, lecz nie tego typu, żeby koniecznie tam lecieć. Ziemia stała $}ą obiektem zachwytów i najbardziej lubianym tematem rozmów towarzyskich. Przeciętny Agaj śledził te wieści jak grzmiące echa z bardzo obcego, dalekiego świata „gdzieś w niebie”, które nie mogą wywrzeć istotnego wpływu na codzienne życie i dalszy bieg historii społeczeństwa. Inaczej reagowali intelektualiści, nie dzielący się sztywno w swych zamiłowaniach na takie kategorie, jak filozofia, sztuka, nauka. Od początku ujawnienia tej astronomicznej rewelacji toczyły się w ich kręgach dyskusje w różnych kierunkach. Już wstępne dane ogromnie rozszerzyły zasięg znajomości przyrody martwej i żywej. Wiadomo było, że plon badań radiozwiadowców, gromadzony na’ Sumatrze w Szpuli i stamtąd stale słany emisją neutrinową na Lesję, z dnia na dzień będzie zaokrąglał ten skarbiec danych, pozwalając wszystkim zainteresowanym czerpać zeń pełnymi garściami. Wielu odczuwało dotkliwy niedosyt takich tylko sprawozdawczych informacji. Ich uściślenia oraz hierarchii ważności poszczególnych dziedzin zwiadu nie dało się regulować na bieżąco, gdyż odpowiedź na zadane pytanie bądź wynik wypełnienia rozkazu nadchodziły dopiero po pięćdziesięciu dwóch latach. Ci entuzjaści marzyli o osobistym udaniu się na Ziemię. Podkreślali, że na Ziemi - dzięki istnieniu lądów stałych - jest łatwy dostęp do wszystkich ważniejszych pierwiastków, z metalami włącznie. Wydatnie obniżało to koszty wyprawy, pozwalając produkować znaczną część niezbędnego wyposażenia już na miejscu. Były to wspaniałe perspektywy naukowe. Wszystkie gałęzie wiedzy przyrodniczej wzbogaciłyby się nie tylko o mnóstwo rewelacyjnych danych, lecz także o całkiem nowe możliwości badawcze. Paleontologia przestałaby być tylko wąską, mało wydajną paleontologią pod: morską, jaką jest na Lesji z wyjątkiem odpowiednika holocenu gdyż trwałość pływających wysp nie przekracza kilkunastu tysiącleci. Marzono także o stworzeniu, a później ekstrapolacji na przyrodę Wszechświata, takich nauk, jak limnologia i glacjologia. Ważny głos w sprawie Ziemi mieli przyrodnicy. Nie należy tego rozumieć w naszych kategoriach myślenia, że planetolodzy (z biologami na czele), zarówno profesjonaliści jak amatorzy, pasjonowali się odkrytym globem, a przedstawiciele innych nauk i innych zawodów tylko na tyle, na ile inteligentne istoty nie zamykają się jak ślimak w skorupie wobec odkryć, które poszerzają obraz świata. Podobnie jak człowiek o rozległych horyzontach siłą rzeczy jest huma nistą z ducha, bez względu na to, czym się zajmuje - w tym samym rozumieniu każdy Agaj czuje się przyrodnikiem. Jest to jedną z pryncypialnych cech tego ludu, wyrażaną tak sugestywnie, że wszystkim rozprawiającym z naszym gościem udzielała się z narkotyczną mocą - choć przecież nie w pełnym, agajskim wydaniu. To pełne wydanie - w które wczuć się bardzo trudno - głosi, że Życie jest niepodzielne. W puli treści istnienia, którą stanowi biokosmos, wieczny w najdosłowniejszym znaczeniu wyrazu - poszczególne komórki (niech to będą pojedyncze organizmy) nie dzielą się na ważne i mniej ważne. Odzwierciedla się to praktycznie w podziale nauk biologicznych. Na przykład lekarz agajski zna się równie dobrze na leczeniu zwierząt i roślin; uwłaczałoby splendorowi Życia, gdyby swych pobratymców uznawał za element wyróżniony, z natury godny szczególniejszej troski. Tylko nauki społeczne zajmują się samymi sprawami agajskimi, lecz to się wiąże z naturalnym faktem żywszego przebiegu czynności psychicznych u istot rozumnych, tutaj tym mocniej podkreślonym, że najinteligentniejsze z lesjańskich zwierząt stoją nie na poziomie delfina lub szympansa, lecz kangura. Po tym wyjaśnieniu stanie się zrozumiałe, że głos przyrodników w sprawie Ziemi był głosem całej agajskiej społeczności. Niezależnie od zawodowych biologów - a także badaczy wód, skał, klimatu każdy Lesjanin tą najbardziej rozentuzjazmowaną „przyrodniczą” stroną psychiki rezonował o „swojej” planecie w dalekim niebie. „Swojej” - tylko my bierzemy w cudzysłów. W tamtej początkowej fazie żaden Agaj nie dostrzegał różnicy Własnych uprawnień do Lesji i do Ziemi. I tu, i tam przestrzegał bezwzględnego poszanowania wszelkiego życia. Nawet spożywane rośliny eksploatował w taki sposób, aby nie niszczył całości organizmu. Korzystał z różnych produktów zwierzęcych jak my korzystamy z mleka i miodu, lecz życia zwierzęcia chronił na równi ze swoim własnym. To samo stosował do Ziemi, ubolewając, że na razie jest to tylko teoria: nie mógł podziwiać tamtego życia z bliska. Zachwycał się jego pięknem, po części dla kuszącej egzotyki, a po części dla rzeczywistych walorów: jest ono znacznie bujniejsze i bardziej zróżnicowane niż na Lesji. Już początkowo zarysowywały się dwa przeciwstawne nurty potraktowania „sprawy Ziemi”. Pierwszy brał w rachubę zasiedlenie jej, co wymagało budowy flotylli załogowych statków międzygwiezdnych i związanego z tym powołania odpowiednich przemysłów. Ponieważ zużycia energii nie można było zwiększyć ponad granicę obwarowaną uchwałą wieczystą, taki wydatek obniżyłby poziom życia przynajmniej jednego pokolenia. Byłaby to akcja dorywcza: statki pozostałyby na Ziemi wraz z Agajami, bez perspektyw dosyłania w przyszłości jakiegokolwiek wyposażenia, a tym bardziej - podróżowania między tymi dwoma agajskimi światami. Te trudności i przeszkody sprawiły, że zwolennicy założenia pierwszej kosmicznej kolonii nie byli ani liczni, ani zbyt natarczywi. Wiązało się to z naturą Agajów, którym spokojne bytowanie, brak poważniejszych zagrożeń i łatwość życia nie wpoiły ani pędu do walki z przeciwnościami, ani otaczania takich zmagań aurą heroizmu. U siebie musieli tylko baczyć, aby utrzymać w dobrym stanie pływające wyspy - ale do tego przywykli tak samo, jak chłop na Ziemi przywykł obsiewać pole i zbierać plon. Rychło więc zwyciężyła druga koncepcja: ogłoszenia Ziemi rezerwatem przyrody. Było to pojęcie całkiem nowe w społeczeństwie nie mającym u siebie parków narodowych ani żadnych obszarów chronionych. Na Lesji były one zbędne, tak samo jak nawoływanie do ochrony przyrody. Miałoby to taki sam posmak śmieszności, jak u nas, powiedzmy, „Stowarzyszenie nie kradnących”. Bujność przyrody Ziemi onieśmielała Agajów w kontekście kolonizowania tego globu. W przeciwieństwie do ich ojczystych wysp porośniętych skąpą, przeważnie drobną florą, gdzie każdą roślinkę dawało się pieczołowicie przesadzić na inne miejsce ilekroć zagospodarowywano jakiś teren - zwykle o powierzchni niewielu hektarów - zasiedlanie Ziemi pociągałoby nieuchronne zniszczenia. Nie miało przecież sensu budować siedzib na lodowcach, piaszczystych pustyniach albo skalnych szczytach. Gdzie indziej wywołałoby to zmiany w krajobrazach i biotopach - jakich łatwo się ustrzec na Lesji, gdzie istnieje tylko ocean i płaskie pływające wyspy, kubek w kubek podobne do siebie prócz kształtu i rozmiarów. Badany glob uzyskał swój status jako Rezerwat PLANETA ZIEMIA. Niebawem potwierdzono to uchwałą wieczystą, co świadczyło o olbrzymim znaczeniu, jakie Rada Naukowa przywiązywała do tej sprawy. Ale zaraz potem nadeszła z Ziemi wiadomość, która zrównoważonych Agajów zelektryzowała do głębi: było nią odkrycie rozumnych gospodarzy globu. Pomijam rewelacyjność tamtych badań dla antropologii w postaci danych o żywych neandertalczykach i gigantopitekach - pochodzących z czasów, w których obie te formy uważaliśmy za dawno wymarłe. Szok, jakiego doznali Agajowie, był nie mniejszy, choć całkiem innego rodzaju. Przeraziło ich, że Rezerwatowi grozi wiele niszczących zmian, którym oni sami - właściciele Rezerwatu - nie mogli zapobiec z przyczyn zasadniczych, czyli moralnych. Własność Rezerwatu stała się problematyczna. W porównaniu z Agajami, szczebel rozwojowy Ziemian był nader niski - dopiero układali podwaliny cywilizacji. Mimo to w zachowaniu i sposobie bycia dawali się łatwo odróżnić od zwierząt. Filmy, odtwarzane na Lesji z bieżących przekazów, nie zostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Wyglądało to tym ciekawiej dla agajskich faunistów, że już wczesnej opisali krewnych człowieka zasiedlających Sumatrę. Wśród tych małp były także formy człekokształtne: orangutan i dwa gatunki gibbonów. U Lesjan przeważał pogląd (nie umiemy sprawdzić, czy słusz ny), że istoty rozumne mogą być naziemne, wodne, fruwające - ale nigdy nadrzewne. Nasz gość, którego spytałem o to wprost, wyjaśnił ogólnikowo, że środowisko zielonych gąszczy, zawieszone między ziemią a niebem, nie wydaje się stosownym dla istoty myślącej, ciekawej świata. Jest ono zbyt ograniczone w dopływie bodźców z zewnątrz. Mam wrażenie, iż Agajowie stale wystawieni na rozległe widoki, których nie zasłaniają góry ani nawet rosłe drzewa, odczuwają lęk przed brakiem przestrzeni, przed poczuciem uwięzienia w pułapce. Zazdroszczą nam słonecznej pogody, bo zachwyca ich jasność i wolna przestrzeń (Lesja jest bardziej zamglona). Duszny półmrok i gałęzie splecione wysoko nad stałym gruntem wydają im się chyba niedorzeczne wobec istnienia - oprócz puszcz - rozległych plenerów, gdzie wzrok sięga daleko bez przeszkód, aż po horyzont ślizgający się między niebem a ziemią. Ale to dotyczy istot rozumnych. Zwierzę tkwi tam, gdzie osadziła je ewolucja. Przy takich założeniach, nawet znaczna inteligencja orangutanów nie wskazywała, aby one były na drodze ku rozumności. Wąsko wyspecjalizowane do życia w koronach drzew, nader rzadko opuszczały dobrowolnie to swoje zielone, wyniosłe piętro mieszkalne. Raz na parę dni schodziły pić, jeśli nie znalazły wody deszczowej w dziupli lub na szerokich nieckowatych liściach. Wtedy trwożliwie rozglądały się, czy nie ma w pobliżu lamparta, albo najsilniejszego ich wroga - tygrysa. W tym Agajowie mieli zupełną słuszność: daleko posunięta specjalizacja zamykadrogę ewolucji w innych kierunkach. Nie rozważyli natomiast, że z tego samego pnia małp mogła wyrosnąć jakaś linio o odmiennych przystosowaniach, pociągających znaczny rozwój wyższych czynności psychicznych. Łatwiej naprowadziłyby ich na tę myśl jeszcze większe, dwunożne, dwu i pół metrowe małpy, zasiedlające halizny i stoki z rzadka porośnięte krzakami. Ale gigantopiteki, ten trzeciorzędowy relikt, którego niedobitki były już nader nieliczne, zrazu uszły uwadze radiozwiadowców. Wcześniej odkryli grupkę Praweddów, akurat przy poczynaniach bardziej złożonych: krzesaniu ognia, a potem pieczeniu upolowanego dzika. W miesiąc później wyśledzono neandertalczyków. Agajowie sklasyfikowali obie te grupy ludzkie jako odrębne, choć bardzo blisko spokrewnione gatunki. Pierwszych nazwali „ludźmi słabymi”, drugich „ludźmi silnymi”. Obydwa te odkrycia dały asumpt do przewlekłych polemik, które wykraczały daleko poza spory biologów. Agajscy intelektualiści mocno związali istnienie gospodarzy globu ze swoim oczkiem w głowie: Rezerwatem PLANETA ZIEMIA. W pierwszym rzędzie poczuli się okradzeni z jedynowładztwa, jakie ostro w siebie wmówili. Rzeczywistość zadała kłam tym marzeniom. Choć Ziemia nadal pozostawała samoistnym światem, którego podglądanie służyło agajskiej wiedzy i dawała radość poznania to już nie było tamto. Lesjanie wcześniej odczuli na własnej skórze trudne drogi twórców cywilizacji zagospodarowujących swój glob na coraz wyższym poziomie technicznym. Nie tylko sami byli o krok od zguby, lecz i pospołu ze swą ojczyzną. A choć tamtą, niechtęnie wspominaną Epokę Marnotrwanych Synów mieli już bezpowrotnie za sobą - sprawy te były jeszcze bardzo świeże, obecne nie tylko w historii, lecz także w emocjach. Tym dobitniej rozumieli, czym pachną takie igraszki z ogniem. Na razie podobna klęska nie groziła Ziemi. Obie ludzkie populacje były zbyt prymitywne, aby zagrozić całości przyrody. Wprost przeciwnie, ulegały jej naciskom i z trudem walczyły o utrzymanie się na powierzchni. Agajowie wszelako mają zbyt mocne poczucie ciągłości trwania, by cokolwiek rozpatrywać tylko na dziś. Fundamentalną cechą ich umysłowości jest uznawanie własnej kultury za ponadczasowo zintegrowaną i dosłownie wieczną. Pewne analogie do tego, choć znacznie prymitywniej ujęte, znajdziemy u niektórych pierwotnych grup etnicznych, które za plemię uznają - oprócz żyjących - ciąg przodków od protoplasty plemienia, i ciąg potomków wiodący w nieskończoność; obecne pokolenie jest dla nich tylko jedną z komórek takiego scalonego organizmu - ani bardziej realną od pozostałych, ani najważniejszą. Im lepiej Agajowie poznawali stosunki panujące w ich Rezerwacie, w tym większe wprawiały ich zdumienie; toteż Ziemię zaczęli nazywać Zbzikowanym Globem. Stworzyli wiele nowych pojęć przyrodniczych - takich jak drapieżność, pasożytnictwo, kanibalizm, a zwłaszcza mięsożerność. Bliższe przypatrywanie się ludziom kazało nie tylko określić rozmaite ich czynności, nieznane na Lesji, lecz także dać wartościującą ocenę ich zachowań. Tak powstały w języku agajskim przymiotniki: podstępny, niegodziwy, przewrotny, służalczy i wiele, wiele innych. Agajowie pojmowali nad wszelką wątpliwość, że były to cechy ewolucyjnie bardzo świeże, których powstanie umożliwił wydatny rozwój mózgu; że ludzie nie dzielą ich ze światem zwierząt, lecz wprost przeciwnie - tymi właściwościami coraz ostrzej wyobcowują się z niego. Nie miały ich żadne małpy, nawet gigantopiteki - gdyż na to były za głupie. Dalszy marsz w tym kierunku, który powinien się pogłębiać zgodnie z ogólnymi prawami rozwojowymi, śmiertelnie zagrażał ładowi i harmonii Rezerwatu. Wydawało się oczywiste, że skoro ludzie nie pobłażają własnym współplemieńcom, i wyzyskują posiadaną inteligencję dla dogodzenia sobie ich kosztem - nie okażą względów reszcie przyrody. A nawet - to się już rozpoczęło. Łowy na grubego zwierza z ubyciem wymyślnych broni i podstępnych pułapek, wyrywanie z ko- rzeniami całych drzewek dla łatwiejszego obrania z owoców, wypła szanie ofiar ogniem i pędzenie zwartą ławą płomieni nad strome urwisko - szokowały Agajów. Wydawały się im zatrutym oddechem tamtego świata, którym rządziła naczelna zasada: Pożryj drugiego, abyś sam nie został pożarty! A jednak kochali swój odkryty glob, więc nie bardzo wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć. Rezerwat to obszar, na którym wolna przyroda rządzi się własnymi prawami. Badanie tych praw i złożoności, w całym ich naturalnym bogactwie, jest celem samym w sobie. Byli tacy, nawet liczni, którzy żałowali pochopnego powzięcia uchwały wieczystej w sprawie Ziemi. Ale klamka zapadła. Uchwała jest na Lesji jedyną formą postanowień nieodwracalnych - i na dziś, i dla wszystkich pokoleń potomnych. Zostawało więc tylko poszukiwać furtki, która pozwoliłaby włączyć się w bieg wydarzeń - ściśle w obronie naturalnego ładu. Gdyby Ziemianie, przybywszy z innej planety, tłamsili wolną przyrodę narzucanymi jej rygorami - można by uznać ich za czynnik zewnętrzny, zasługujący na wyplenienie w obronie globu. Jednak hipoteza pochodzenia ludzi z najazdu nie miała racji bytu. Po pierwsze, byli bardzo dalecy od szczebla uprawiania astronautyki. Po drugie i chyba najważniejsze, mieli w tych samych siedliskach bliższych i dalszych krewnych. Lesjanie dobrze rozeznali się w tych parantelach, zaliczając do tego samego pnia rodowodowego (my powiedzielibyśmy: do rzędu naczelnych) nawet drobne, pocieszne wyraki-upiory o olbrzymich oczach, które świecą nocami jak dwie latarenki skaczące wśród gałęzi. Tymczasem Agajowie coraz mocniej dochodzili do wniosku, że ludzie, gatunek niewątpliwie rozumny, są kolosem na glinianych nogach - niewydarzonym tworem natury. Na taki pogląd wpłynęło zbyt dosłowne przenoszenie znanych prawideł przyrody lesjańskiej na nieznaną, ziemską. Lesja nie ma drapieżników. Większe zwierzęta są roślinożerne, mniejsze czasami spozywają obumarłe szczątki organiczne, na przykład przecedzając muł. Jest trochę padlinożerców. Ze względu na nieobecność pasożytów i drobnoustrojów chorobotwórczych, nie ma również chorób zakaźnych. Istnienie tych wszystkich zagrożeń na Ziemi, i to w stopniu dla Agajów przerazającym, wyrobiło w nich przekonanie, że ludzie są chybionym eksperymentem ewolucji, z góry skazanym na zagładę. Mocno powątpiewali, by stwory pozbawione ostrych kłów i mocnych pazurów, a zarazem bardziej podatne na epidemie niż ich prześladowcy - mogły przetrwać całe okresy geologiczne. Walka o byt posiada na Lesji nie mniejsze znaczenie niż na Ziemi, choć pozornie przebiega znacznie łagodniej. W krainie, gdzie nikt nikogo nie pożera, jest to współzawodnictwo o miejsce i o pokarm. Nieraz giną znaczne populacje lądowych roślin i zwierząt wskutek pokruszenia się ich rodzimej wyspy. Kiedy indziej niekorzystne wa runki pogodowe ograniczają wzrost flory, co ściąga głód na całe grupy roślinożerców. Są to jednak czynniki znacznie mniej widowiskowe niż działalność drapieżców na Ziemi. Przymierzając do porządków z własnego podwórka Lesjanie sądzili, że wystarczyłoby sprowadzić do nich którąś z drobnych łasz - na Sumatrze pospolitych w wielu gatunkach - aby dokładnie wytępiła miejscową faunę. Agajowie nigdy nie wyobrażali sobie groźnych zwierząt. Już niedźwiedź malajski i pantera mglista, mięsożercy średnich rozmiarów, na ogół nieagresywni wobec człowieka, a w każdym razie do zwalczenia grubym kijem - jawiły im się niby apokaliptyczne bestie. A lampart, tygrys, krokodyl różańcowy, rozzłoszczony słoń - przekraczały zasięg ich najśmielszych fantazji. Do tego dochodziły choroby wywoływane przez pierwotniaki, bakterie i wirusy. Agajowie nie przywykli - poza promieniotwórczością do zagrożeń niewidzialnym gołym okiem. Atak nieprzebranych rzesz mikroskopijnych istotek na żywy organizm wydawał im się rodem z koszarnych snów. Zbadali jednak te procesy i sklasyfikowali wiele gatunków drobnoustrojów na tyle dokładnie, że w oparciu o ich dokumentację nie tylko wzbogaciliśmy wiedzę o tym, jakie choroby najczęściej trapiły wówczas ludność Archipelagu Malajskiego, lecz nawet mogliśmy scharakteryzować drobiazgowe cechy kolejnych populacji zarazków w różnych okresach ich występowania oraz stopień zjadliwości. Pierwsze wrażenie Lesjan było tym silniejsze, że właśnie w okresie odkrycia Ziemian panoszyła się na Sumatrze wyjątkowo złośliwa grypa. Dziesiątkowała przede wszystkim koczujące, zbierackie grupy Praweddów, którzy - jako niedawni przybysze - byli na nią mniej odporni od neandertalczyków-autochtonów. Ta lokalna epidemia wydała się niektórym agajskim przyrodnikom wręcz pandemią, która w krótkim czasie doszczętnie wygubi ród ludzki. Agajowie powszechnie uznawali, że Ziemianie są rasą tragiczną, która miała pecha powstać na fatalnym globie, gdzie święci triumfy okrucieństwo przyrody. A zarazem byli zdania, iż Rezerwat zyska na wyginięciu ludzi. Dyskutowali, w jaki sposób ułoży się to „pożeranie wszystkich przez wszystkich” wówczas, gdy odpadnie czynnik wprowadzający dokuczliwą sztuczność do biocenoz rządzących się normami wprawdzie brutalnymi, które trudno pojąć - lecz według logicznego klucza wypracowanego przez ewolucję. Gdy nazwałem to pogwarkami przy łożu konającego o spadku po nim, Agaj się nie oburzył. Lesjanie są mało wyczuleni pod tym względem, len zimny racjonalizm odbieraliśmy początkowo jako brak wszelkich uczuć. A to nieprawda. Po prostu każda kultura istot myślących ma własny skarbiec emocji i własny skarbiec rozumu. Te wartości są autonomiczne i nieprzywiedlne. W tym przypadku podejście Agajów było właśnie emocjonalne. Skoro zrezygnowali z osadnictwa na Ziemi i z eskploatacji jej bo gactw, nie byli - w naszym pojęciu - materialnie zainteresowani czerpaniem z niej korzyści. Tak rozumuje człowiek. Ale nie Agaj. Ten lud w zasadzie nie dzieli wartości na materialne i duchowe. Jak rzymska „virtus” oznaczała męstwo i cnotę zespolone nierozerwalnie - tak agajskie „bogactwo” stanowi dobro duchowe, którym służebnie podporządkowane są materialne wartości świata, na jakich te dobra wzrastają niby zboże na urodzajnej glebie. Nam potrzebne jest zboże, ale zbożu - gleba. Własną korzyść, podniesioną do najwyższej rangi, Lesjanie widzieli w harmonijnym rozwoju Rezerwatu. Cokolwiek mogło zakłócać tę harmonię, było dla nich samych wrogiem numer jeden. Taki wróg właśnie wzrastał - był nim Ziemianin. Dobrze wiedzieli, że nie zatrzyma się na obecnym prymitywnym szczeblu rozwoju: spotężnieje i dotkliwie nadweręży ład Rezerwatu. Lecz także może przepaść jak zły sen, przywracając spokój przyrodzie. Z punktu widzenia specyficznego agajskiego pojęcia dobra świata, korzystniejsze było to drugie rozwiązanie. W mężniejącym, rozumiejącym człowieku dostrzegali Lesjanie już wtedy czynnik antagonistyczny wobec przyrody. Inna sprawa, że - jak to wynika z rozlicznych wypowiedzi Agaja - nawet w najśmielszych prognozach nie podejrzewali, iż te obawy spełnią się tak szybko i w tak drastycznym wymiarze. Ewentualnością bardziej prawdopodobną wydawało im się wymarcie Ziemian i powrót przyrody do naturalnej równowagi. Snuli o tym wiele futurologicznych rozważań. Sądzili, że opierają je na mocnych podstawach. Wprawdzie - dla zachowania incognito - nie dokonywali wielkich prac wykopaliskowych, mieli jednak mocne atuty w poznaniu aktualnej pozycji ludzi na tle biosfery: w pokrewieństwie ich grup między sobą oraz bliższych i dalszych kuzynów w świecie zwierząt. Nietrudno było zauważyć, że dwie odrębne rasy ludzkie, różniące się wyglądem i sposobem życia, ostro współzawodniczą o miejsce pod słońcem. Nie były to walki wręcz. Odwrotnie: jeśli zdarzały się starcia brutalnej siły, to wewnątrz odłamów tej samej społeczności. Neandertalczycy i Praweddowie nie wadzili sobie wzajemnie. Zasiedlali inne biotopy, wiedli odmienny tryb życia. Stykali się rzadko, a wtedy nie mieli sobie nic do powiedzenia - dosłownie i w przenośni. Mieszane pary zdarzały się tylko wyjątkowo i przeważnie były nietrwałe. Te jednak, które udało się Agajom zaobserwować, użyczyły nadzwyczaj cennego spostrzeżenia: że obie formy krzyżują się bez przeszkód, dając płodne potomstwo. Z perspektywy półwiecza od znalezienia Szpuli, sporo ówczesnych domysłów razi banalną wprost naiwnością. Zwłaszcza wokół niezrozumiałych wtedy pojęć „nasz glob” i „dobro świata”, a także zdziwienia Agajów nad „bezpośredniością” wykonywania pracy przez Ziemian - rzucaliśmy, w charakterze pomówienia, jakże niemiłe sło wo: rasizm. Kontakty kosmiczne niosą dużo oszałamiających zaskoczeń. Do największych należy to, że właśnie owo pomówienie powróciło do nas jak bumerang. Agaj, z którym rozmawiałem, nie jest w stanie inaczej odebrać ludzkiego przeświadczenia o służebnej roli przyrody względem gospodarki człowieka. Perorował z głębokim przekonaniem, że wywyższanie jakiegokolwiek gatunku nad inny, choćby dzieliła je przepaść rozumu i instynktu albo nawet umysłu i braku wszelkiej świadomości, bodaj na najniższym poziomie (w relacjach: człowiek - roślina), powinno być objęte ukutym przez Ziemian terminem rasizmu. Wśród agajskich biologów początkowo przeważał pogląd, że jeśli jednak przeżyje jakaś ludzka rasa - to neandertalczycy. Wynikał on z sugestii, iż na okrutnej, bezlitosnej Ziemi siła fizyczna jest mocniejszym atutem w walce o byt niż rozum. Było to przymierzanie zwariowanych praw do Zbzikowanego Globu. Chodziło nie tylko o masywniejszą budowę autochtonów. Z przerażeniem śledząc rozwój epidemii grypy, Lesjanie prowadzili statystyki zachorowań i zgonów. Szczuplejsi przybysze z sąsiedniego lądu, charakteryuzjący się delikatną kompleksją, byli bardziej podatni na tę chorobę i rzadziej powracali do zdrowia. Jednak niektórzy Agajowie w tym biegu o przetrwanie stawiali na „ludzi słabych”. Ale sądzili, że również ich szansa jest mała. Mówiło się jeszcze o trzeciej ewentualności: jeśli wymrą obie ludzkie rasy - olbrzymie dwunożne małpy, straciwszy konkurentów, mogą się uczłowieczyć. Trawołby to milion albo więcej lat, lecz Agajowie są cierpliwi: rozwoju Rezerwatu nie mierzą epokami historycznymi, tylko geologicznymi. Gdyby nie uchwała wieczsyta w sprawie Ziemi, można by jakoś pomóc w opanowaniu globu rasie fizycznie słabszej a inteligentniejszej. Taka swoista eugenika nie kłóciłaby się z agajskim morale pod warunkiem nieszkodzenia neandertalczykom wprost. Byłby to nawet pouczający eksperyment. Agajowie mogliby w ten sposób pośrednio dowiedzieć się co nieco o własnej drodze do rozumności, której wczesne ślady przepadły wraz z pokruszeniem się starych wysp. Te rozważania stanowiły sztukę dla sztuki: status Rezerwatu wykluczał wszelką ingerencję. Pozostawały zdalne śledzenia, coraz ostrożniejsze w miarę przekonywania się, że populacja ludzka jest znacznie liczniejsza niż sądzono początkowo. Nigdzie natomiast poza Sumatrą nie natrafiono na „ludzi silnych”. Za to mieszkańcy poszczególnych krain wykazywali duże zróżnicowanie rasowe. Niektórzy mieli na tyle muskularną budowę, że agajscy biolodzy z biegiem czasu coraz rzadziej używali terminu „ludzie słabi”. Raczej mówili o ludziach w ogóle, neandertalczyków zaś z Sumatry określali mianem pratuziemców. W centrum uwagi znajdowały się wszelkie pozostałe grupy Ziemian, jako potencjalni wrogowie naturalnego ładu w Rezerwacie. W wysoce ustabilizowanym społeczeństwie Agajów sztuka czysta i wiedza czysta odgrywają rolę przewodnią. Nauki społeczne rozwinięte są słabiej od biologicznych. Te ostatnie ujmują przyrodę jako integralną całość, czyniąc wszystko, aby - w granicach rozsądku jak najmniej dzielić ją na poszczególne elementy. Znalazło to mocny wyraz w ich spojrzeniu na Rezerwat. Lesjanie od początku rozpatrywali naszą biosferę jako zwartą jedność, złożoną - jakby z komórek - z licznych gatunków roślin i zwierząt. Człowiek jest dla nich jednym z tych gatunków. Jest po prostu ssakiem o wysokim stopniu rozwoju mózgu. Agajowie traktują instynkt i rozum jako dwie drogi ewolucyjne o tyle zbieżne, że służące temu samemu celowi: przystowaniu się do środowiska. Toteż nie stosują ostrego rozgraniczenia badań fauny od badań ludzi. W gruncie rzeczy, działania społeczne Ziemian i behawior zwierząt są dla nich tym samym. Wszelkie sprawy związane z Ziemią koordynował Instytut Badań Rezerwatu, który stał się niebawem jedną z najbardziej wpływowych organizacji. Miało to mocne uzasadnienie w ustroju społecznym Lesji, niepodobnym do jakiejkolwiek historycznej formacji u nas. Obecna tam jakby namiastka zwierzchnictwa nie jest odpowiednikiem władzy - jako pozbawione podstawowych atrybutów, które nieodłącznie kojarzymy z wszelką władzą. Nie narzuca ona obywatelom żadnych rygorów. Nawet nie jest to ciało zinstytucjonalizowane. W tłumaczeniach Szpuli, jak też w sprawozdaniach z dyskusji z Agajem, to osobliwe „coś” nazywane jest Radą Naukową. Powątpiewam w precyzyjność tego terminu. Po takim zastrzeżeniu, będę go jednak używał, skoro się przyjął powszechnie. Latając na różnych wysokościach radiozwiadowcy w dość krótkim czasie spenetrowali cały glob. Dopiero wtedy mapy Ziemi, rozlicznie ukierunkowane, pozwoliły spojrzeć właściwie na Rezerwat i ogarnąć go jako całość. Lądy, obejmujące niespełna trzecią część powierzchni Planety, i tak wydawały się Agajom nieprzebranym bogactwem tej dziwnej dla nich formacji, jaką jest grunt stały, nie pływający po bezmiarze wód. Zdali sobie sprawę z tego, że pojęcie wyspy ma tutaj całkiem inny wydźwięk. Dochodzą bowiem struktury nieznane na Lesji: kontynenty. Agajowie wyróżnili ich cztery: Eurazję, Afrykę i dwie Ameryki. Antarktydę nazwali Wyspą Pingwinów, Australię zaś Wyspą Torbaczy. Biologowie mieli pełne ręce roboty z opisywaniem i szeregowaniem tak egzotycznych biotopów, jak nadzwyczaj zróżnicowane puszcze, stepy, skalne i piaszczyste pustynie, góry z ich piętrowym rozmieszczeniem stref roślinnych i zwierzęcych, namorzyny, bagna, śnieżno- lodowe pustocie. Zbadanie mórz odkładali na później, choć już teraz wiedzieli, że jest to środowisko zasiedlone przez mnóstwo różnorodnych organizmów, we wszystkich strefach klimatycznych i na wszelkich głębokościach. Lądy pociągały Lesjan nie tylko dlatego, iż były czymś u nich nieznanym. Zdawali sobie sprawę, że choć człowiek budował już łodzie i coraz śmielej zapuszczał się na szlaki morskie, to siłą zagrazającą harmonii życia mógł być - w tym okresie swego rozwoju - tylko na Iądzie. Pierwszych alarmujących danych dostarczyły szczątki zwierząt kopalnych, mające dla Agajów ten urok świeżości, że ich rodzima planetologia prawie nie wykraczała poza badania podmorskie. Lesjanie szybko pojęli, że ziemskie Iądy to formacje nadzwyczaj trwałe. Podczas gdy żadna z ich wysp pływających nie miała nawet dwudziestu tysiącleci - tutaj niektóre zwarte płyty kontynentalne miały setki milionów lat, gdzieniegdzie nawet okresowo nie były zalewane przez morze. Ta sytuacja pozwalała odkrywać w wielkiej obfitości minione formy życia, z dawien dawna bądź wymarłe bezpotomnie, bądź przekształcone w zgoła niepodobne linie rodowe. Agajowie podzielili historię Ziemi na szereg okresów, typując w poszczególnych regionach skamieniałości przewodnie dla każdego z nich. Chcąc sięgnąć jak najgłębiej do korzeni życia, najpierw położyli nacisk na osady kambryjskich, a nawet prekambryjskich mórz. Badania te prowadzili bardzo ostrożnie, z obawy przed dekonspiracją. Rychło jednak uwagę ich odwróciły wydarzenia z czasów najnowszych. Chodziło o bardzo świeże, nieraz dopiero subfosylne szczątki tych wielkich ssaków, których już nie spotykano wśród gatunków żyjących. U Agajów, nawykłych do skromniejszej przyrody, nawet lew jaskiniowy - mało różniący się od dzisiejszego króla sawanny - budził respekt rozmiarami, a cóż dopiero faktem, że był groźnym drapieżnikiem. Jeleń olbrzymi zwracał uwagę tym, że samo jego łopatowate poroże trzymetrowej rozpiętości ważyło więcej niż jakiekolwiek lądowe zwierzę na Lesji. A cóż dopiero mówić o takich kolosach, jak masywny, grubokościsty koń Abela, nosorożec włochaty, niedźwiedź jaskiniowy, wreszcie słoń leśny z południowej Europy i syberyjski mamut?... Na tle własnej planety zwierzęta te nie musiały imponować niczym szczególnym. Miały przecież wtedy - i mają dotychczas - w żyjącej faunie bliskich krewnych, pokrojem nie wyróżniających się zbytnio od nich. Lecz dla Agajów były to organizmy aż baśniowo monumentalne. Fakt, iż wiedzieli, że podobne giganty nadal zasiedlają Ziemię, jeszcze powiększał ten podziw. Ale zarazem dawał wiele do myślenia: dlaczego tamte wyginęły nagle, w bardzo krótkim czasie - pomimo swej siły i sprawności? Te wymarłe gatunki były o wiele liczniejsze i bardziej różnorodne niż wynikało z rozważań statystycznych, dla dawniejszych warstw skalnych dość dobrze pokrywających się ze stanem faktycznym. Chęć powiązania tego z epoką lodowcową chybiała celu. Po pierwsze, zjawisko występowało na różnych obszarach, nie wyłączając tropików. Po drugie, jeszcze się nasiliło wraz z ustąpieniem ostatniego glacjału. Nadto Agajów zaszokował fakt, że ten kataklizm bynajmniej nie wygubił zwierzostanu regionów objętych zlodowaceniem, a tylko doprowadził do skomplikowanych procesów obronnych i przystosowawczych (migracje, szybsze przekształcanie się gatunków, nowe formy instynktów). Najbardziej zaskakujące dla nich było to, że akurat człowiek - fizycznie słaby, nie przysposobiony nie tylko do walki z drapieżnikami, ale nawet z zimnem - w tamtych dniach wielkiej próby nie przepadł, lecz właśnie dorósł do roli gospodarza globu. Ten wniosek wywołał olbrzymie poruszenie, gdyż - przez analogię - rzucał snop światła na jeden z kluczowych problemów agajogenezy. Teraz wydawało się bardziej prawdopodobne, że Kolebka istniała, a zapadnięcie się jej w ocean odegrało dla Agajów podobną rolę, jak dla ludzi epoka lodowa: przetrwanie na pływających wyspach, w pogorszonych warunkach, wymagało większej inteligencji, przez co dobór naturalny poszedł w tym kierunku, dokonując ostrej selekcji. Natomiast z punktu widzenia Rezerwatu wypływał z tego zwycięstwa Ziemian przerażający wniosek: tak wzmożoną inteligencję skierowali na dewastowanie dobra świata. Już pierwsza poszlaka postawiła Agajów na równe nogi. Radiozwiadowcy donieśli o wykryciu rozwleczonego na małej przestrzeni, częściowo nadpalonego szkieletu mamuta, który wpadł w zamaskowany dół wykopany przez ludzi, a unieruchomiony w tej ciasnej pułapce, został ukamieniowany. Później upieczono tylko drobną jego część, bo na resztę zabrakło biesiadników zanim mięso zgniło. Wśród Lesjan zawrzało. Włochaty olbrzym z trąbą i pałąkowato skręconymi ciosami, z potężnym garbem tłuszczowym na karku, majestatyczni sunący przez bezkresną lasotundrę, był w ich wyobrażeniach baśniowym olśnieniem zasługującym na najwyższy podziw i ochronę. Podstępnie zabić i zjeść takie cudo! Dla Agajów, których byle co nie wyprowadza z równowagi, tego już było za wiele. Odkrycie zdawało się tak niewiarygodne, że przed podjęciem jakichkolwiek dzia’łań wysłali komputerowi Stacji na Sumatrze polecenie dokładniejszego zbadania sprawy. Czekanie na odpowiedź musiało trwać pięćdziesiąt dwa lata. Jednak w ślad za pierwszym doniesieniem nadeszły kolejne, nie mniej bulwersujące. Wynikało z nich jasno, że incydent z mamutem nie był czymś odosobnionym, a tylko zwykłym obrazkiem w scenerii zniszczeń dokonywanych przez ludzi. Odkrywano coraz więcj gatunków, które wyginęły bardzo niedawno. Główny powód ich wymarcia nie zostawiał żadnych złudzeń: padły ofiarą nieposkromionej żarłoczności człowieka. Wśród tych strat znajdowały się zwierzęta duże i małe, efektowne i niepozorne. Dla Agajów mucha i słoń, mikroskopijny glon albo rozłożyste drzewo mają zbliżoną wartość arcydzieł ewolucji. Zbyt mocno bowiem zdają sobie sprawę z tego, że u podstaw tych wszystkich niepowtarzalnych urządzeń tkwi to samo misterium samoregulacji sprawiające, że wszelka komórka - na to, aby żyć - musi w każdej sekundzie prawidłowo odpowiedzieć na około tysiąca bitów informacji. (Dla porównania, mózg Agaja może sensownie przetworzyć pięćdziesiąt bitów na sekundę, a mózg człowieka - tylko dwadzieścia). I rozumieją z całą wyrazistością, jak niewielkie przestawienie liter alfabetu dziedziczności stwarza tak różnorodny świat przyrody żywej od bakterii do człowieka! I że także on, Wielki Niszczyciel, jest pod tym zasadniczym względem ulepiony z tej samej gliny, co reszta biosfery. Dlatego człowiek jawił się im już wtedy jak groźny wrzód na jej zdrowym ciele. Jednak emocje Agajów - różne od ludzkich, lecz wcale nie pośledniejsze - wyróżniały zwierzęta rzucające się w oczy wskutek rozmiarów, szczególnej urody, niezwykłości budowy bądź sposobu bycia. Szczególny ich zachwyt budził jeleń olbrzymi. Znali go tylko z wykopalisk, rozmieszczonych w różnych rejonach Eurazji, ale tak kompletnych, że rekonstrukcje stanowiły dość dokładną kopię żyjącego zwierzęcia. Podziwiali na jego kształtnej głowie najokazalsze i najmasywniejsze poroże wszechczasów, które imponowało im tym bardziej, że lesjańska fauna jest pozbawiona tego typu ozdób. Toteż piorunujące wrażenie wywarł na nich tkwiący w irlandzkim torfowisku szkielet tego kolosa z dwiema cisowymi włóczniami wbitymi między żebra. Nie mniejszym szokiem była dla Agajów monstrualna czaszka niedźwiedzia jaskiniowego z głębokimi śladami uderzeń kamiennej siekiery. Świadczyło to o odwadze, sile, przebojowości, a nawet determinacji łowców: szkielet jednego z nich miał kość ramieniową zdruzgotaną zębiskami tego drapieżnika oraz głębokie żłobienia pazurów na kręgosłupie. Zarazem Lesjanie pocieszali się, że w tamtej epoce w takim bezpośrednim zwarciu bój toczył się ze zmiennym szczęściem i zwierz miewał szansę zwycięstwa. Nie były one jednak zbyt wielkie, skoro w starciu z człowiekiem ginęły całe populacje najwspanialszych ssaków. Kiedy radiozwiadowcy rozszerzyli tereny badań - wciąż zachowując ostrożność przed wykryciem ich - słali wieści o nowych wstrząsających znaleziskach. Szczególnie dużo takich zdumień kryły słabo zaludnione niziny Ameryki Południowej. Agajowie szybko zorientowali się, że do niedawna był to - podobnie jak Afryka - kontynent wielkich ssaków. Przeważnie wyginęły one w czasach bardzo niedawnych, a tylko niektóre gatunki utrzymały się w postaci niedobitków nie rokujących zbytnich nadziei na przetrwanie. Tam też dokonano kilku znamiennych odkryć. Pierwszym było odsłonięcie wielkiego pancerza gliptodonta, który - niby kopuła - nakrywał leżący pod nim szkielet człowieka. Z późniejszych wykopalisk wynikało, że ludzie często używali tych mocnych wysklepionych pancerzy zarówno na mieszkania, jak i w charakterze grobów. To ostatnie było dla Agajów niezrozumiałe o tyle, że - jak daleko sięgali bada nićmi - pochówki nie istniały w ich kulturze. Zastanawiali się natomiast, czy te masywne twardopokrywe ssaki, spokrewnione z pancernikami, ale sylwetką bardziej przypominające żółwia - stanowiły przedmiot polowań, czy też ludzie użytkowali znalezione zbroje padłych okazów. Dalsze amerykańskie odsłonięcia kierowały uwagę na ten sam dawny trop człowieka- drapieżcy. Jednym z nich był szkielet megaterium, leniwca olbrzymiego o rozmiarach słonia, który tkwił na dnie wilczego dołu - pułapki wykopanej przez pierwotnego łowcę. Pozycja, w jakiej pozostało zwierzę, pozwoliła odtworzyć szczegóły tragedii. Dobrze zachowały się podkurczone nogi, natomiast tułów był wypełniony popiołem i węglem drzewnym. Nie mogąc wydobyć stamtąd kolosalnej zdobyczy, myśliwi rozpalili ogień pod brzuchem nieszczęsnego więźnia, by upiec go żywcem. Również amerykańskie słonie mastodonty, padały ofiarą takich podstępów i okrutnych mordów. Żyły jeszcze w małych stadach, ale były mocno zagrożone. Prawdziwą sensację stanowiło odkrycie na południowym cyplu lądu amerykańskiego, opodal Cieśniny Magellana, rozległej jaskini o wąskim, prawie niewidocznym wejściu. Jej przepastne wnętrze urządził i zagospodarował człowiek; ściślej - wiele ludzkich pokoleń. Ogromne, nie obciosane bryły skalne, z których każdą musiało taszczyć kilkunastu rosłych mężczyzn, tworzyły u wejścia solidny wał. W tym przestronnym pomieszczeniu tkwiły całe pokłady szczątków ludzi i rozmaitych okazałych zwierząt. Wśród nich znajdował się rozrzucony po spożytej uczcie szkielet makrauchenii - kopytnego ssaka rozmiarów konia, o grubych nogach, pałąkowato wygiętym grzbiecie, szyi żyrafy i trąbie tapira. Gatunek ten - jak i wszystkie formy pokrewne, tworzące jeszcze w holocenie licznie rozrodzony na tamtych obszarach rząd Litopterna - wymarłych w czasach niedawnych, gdyż usilne poszukiwania w pampasach i puszczach argentyńskich nie dały wyników. W świetle tego odkrycia, powód przepadnięcia tak ciekawych zwierząt był oczywisty. Agajowie nazwali tę grotę Jaskinią Mylodontów, gdyż właśnie te szczerbaki, mniejsze od megateriów, a blisko z nimi spokrewnione, nadawały ton całej sprawie. Ilość ich szczątków zdecydowanie przeważała nad pozostałymi. Niektóre kości były nadpalone i rozłupane w taki sposób, aby się dało wyssać szpik. Rewelację stanowiły wiązki siana, pędy roślin strannie obcięte na paszę, gałęzie z zeschniętymi liśćmi oraz zwały nawozu mylodontów. Świadczyło to niezbicie o tym że te naziemne leniwce wielkości wołu nie zostały wtaszczone do jaskini w charakterze ubitej zwierzyny, poćwiartowanej przed upieczeniem, ale żyły tam dłuższy czas, karmione i doglądane przez człowieka jako zapas świeżego mięsa na wypadek głodu. Ludzie porzucili grotę i widocznie zapomnieli o niej. Wszelkie tamtejsze znaleziska śwadczyły o ich niedawnej działalności. Radiozwiadowcy znaleźli między innymi dwie zdarte skóry mylodontów, obrobione i zwinięte w rulon rudawym włosem do wewnątrz. Pod jedrłym względem były szczególnie osobliwe. Podczas gdy gliptodonty nosiły ścisły pancerz na grzbiecie, megateria zaś miały normalne futro cięźkostępy z grupy mylodontów wprawdzie tak samo odznaczały się dtugą sierscią, lecz ich skóra była nabijana na całym ciele kostnymi wrostkami rozmiarów fasoli. Mogło to być stadium przejściowe zmierzające do wytworzenia zwartej pokrywy łuskowej, jak u spokrewnionych z nimi pancerników. Na to jednak nie starczyło czasu, gdyż znacznie później, już po konkwiście, człowiek ostatecznie wytępił te wielkie, bezbronne roślinożerce. Również na obszarach bliskich zakonspirowanej agajskiej Stacji działy się rzeczy wysoce niepokojące, które uderzały bezpośrednio w dobro świata. Dotyczyły w pierwszym rzędzie Wyspy Torbaczy. W owym czasie Australia była dla Agajów oczkiem w głowie, bowiem zdawali sobie sprawę z unikalności tego izolowanego obszaru, a pod niektórymi względami nawet przesadzali z tą unikalnoscią. Lesjanie liczyli na kompleskowe badania Rezerwatu, rozciągniete w przyszłość na okres tysięcy i milionów lat. Uchwała wieczysta określała go jako własność agajską „na zawsze”, co było formułą często powtarzającą się w doniosłych dokumentach tej społeczności i rozumianą najzupełniej dosłownie. Z początku, zanim zorientowali się, że trzeba mocno brać pod uwagę czynnik przyspieszający wszelkie zmiany biosfery - działalność człowieka, ujmowali przekształcenia przyrody Ziemi tylko w aspekcie naturalnych procesów ewolucyjnych. Po tej linii Australia przedstawiała się nader obiecująco. Był to świat torbaczy nieobecnych w Eurazji oraz w Afryce, a na Iądzie amerykańskim stanowiących zaledwie margines. Ale w tym zwartym, spójnym obrazie pojawiały się niepokojące rysy. Przede wszystkim gwałtownie pogarszał się klimat. Kiedy w Eurazji przeminęła epoka lodowcowa, wytworzyły się - dotąd nie istniejące - największe pustynie świata: Sahara i Australia. Agajowie dobrze wiedzieli, że bynajmniej nie była to jedyna klęska, jaka zawisła nad Wyspą Torbaczy. Podczas gdy susza jałowiła wnętrze tego Iądu wśród mórz - z przeciwnej strony, od wybrzeży nacierali krwawi drapieżcy: człowiek i jego pies. Nie działali zresztą wspólnie, gdyż od pewnego czasu rozdzielili się i każdy z tych gatunków dokonywał dzieła zniszczenia na własną rękę. Agajowie oceniali jednego i drugiego jako groźnych szkodników. W okresie zakładania rekonesansowej Stacji na Sumatrze dobiegały końca podstawowe migracje przybyszów zasiedlających Australię. Do tego czasu wyspowym pomostem Archipelagu Malajskiego parły ludy przeddrawidyjskie, bedące w prostej linii potomkami jawajskiego pitekantropa, więc najstarszą i najprymitywniejszą rasą na Ziemi. Pokonując w małych łodziach wodne przestrzenie dzielące ich ojczyznę od Australii, wędrowcy ci kilkoma falami zasiedlili nowy Iąd, począwszy od północnych jego rubieży. Towarzyszył im jawajski pies tengger, w tamtych czasach obecny jeszcze tu i ówdzie w obozowiskach koczowników. Ale już wówczas zdążył wrosnąć w dziką przyrodę jego potomek, tworząc odrębną, zwartą populację. Poszczególne tenggery, które w rozmaitych okolicznościach utraciły łączność z człowiekiem, dały początek psom dingo, wkrótce rozprzestrzenionym niemal w całej Australii. Choć istniały tam workowate drapieżniki i większe, i silniejsze - jako sprawniejszy, bardziej inteligentny ssak łożyskowy, intruz wykluczył je niebawem z tych obszarów, do których dotarł. Była to - obok czarnych łowców uzbrojonych w dzidy i bumerangi - pierwsza klęska, jaka spadła na pradawną faunę australijską. Z braku poważnych rywali dingo rozmnożył się obficie, stanowiąc dla torbaczy zagrożenie może jeszcze dotkliwsze od prymitywnych myśliwych, którzy byli mniej liczni, zawładnęli skromniejszymi terenami i polowali tylko na niektóre zwierzęta. Oni bowiem, podobnie jak inne ludy pierwotne, żyli we względnej równowadze ze swym środowiskiem przyrodniczym. Wtedy jeszcze nie brakowało tam dużych rodzimych drapieżników, choć znajdowały się w defensywie. Prócz wilka workowatego - w czasach nowożytnych znanego wyłącznie w Tasmanii - należały do nich dwa znacznie większe gatunki o podobnym pokroju, torbacz przypominający niedźwiedzia oraz tygrys workowaty o kociej sylwetce, którego niedobitki przetrwały do dziś w niegościnnych górskich lasach Półwyspu Jork. Południe Australii zasiedlała największa jaszczurka na Ziemi, ośmiometrowy monitor z grupy waranów. Formy największe trafiały się wśród roślinożerców. Mają one dość bliskich krewnych w dziesiejszej faunie australijskiej. Kangur olbrzymi, w pozycji siedzącej dorównujący wzrostem człowiekowi, zasłużył na swą nazwę tylko dlatego, że wymarli znacznie okazalsi jego kuzyni o identycznej sylwetce, a tylko bardziej skróconym pysku, z rodzajów Palorcheste i Procoptodon. Na uwagę zasługiwał też wielki torbacz nadrzewny, lew workowaty, którego nazwa okazała się o tyle niesłuszna, że nie był drapieżnikiem, jak dawniej sądzono, a tylko rozmiarami dał się porównać z lwem. W początkach agajskiego rekonesansu prawie wszystkie te zwierzęta żyły jeszcze, choć były mocno przetrzebione. Ale szczególną uwagę Lesjan przykuwał los króla torbaczy. Był nim diprotodont, zwierzę wielkości nosorożca. Krótkie, grube kończyny oraz masywny korpus upodobniały jego sylwetkę do dzisiejszych gruboskórców. Głowę miał raczej kangurzą, z dwoma wystającymi siekaczami w górnej szczęce i „zajęczą wargą” - typowymi cechami jaroszy wśród workowców. W owym czasie z pełnym rozmachem rozwijał się kataklizm pustynnienia wnętrza Australii, które do niedawna było żyzną, wilgotną krainą mlekiem i miodem płynącą. Obszary dogodne dla większości tamtejszych zwierząt kurczyły się w sierp księżyca, którego środek zajmowało wschodnie wybrzeże, zaś rogi zakręcały na północ i południe. W wyjątkowo krytyczne położenie wpadły diprotodonty. Dla tych masywnych ssaków, wiodących w pewnym stopniu ziemnowodny tryb życia, ostatnią deską ratunku była ucieczka ku wybrzeżom. Ta szansa została im odebrana, gdyż tam grasowali - niezależnie od siebie człowiek i dingo. Było to pchnięcie nożem w plecy. Diprotodont znalazł się między młotem a kowadłem i nie pozostało mu nic innego, jak wycofać się do wnętrza Iądu, by szukać schronienia w pustynnych oazach wokół bajor i mokradeł, jakie nie zdążyły wschnąc. Agajowie, u których jedną z najlepiej rozwiniętych nauk była klimatologia dynamiczna, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że dla tych pięknych zwierząt oznacza to początek końca; że niebawem na Wyspie Torbaczy tylko wyschnięte koryta rzek, spękane wgłębienia po jeziorach i płytkie pokłady soli będą podzwonnym minionych dobrych czasów. Wkrótce radiozwiadowcy ujrzeli wstrząsającą scenę: w tumanach pyłu, wznoszących się z twardej, zakrzepłej pustyni, niewyraźnie rysowały się szerokie cielska, które z lotu ptaka przypominały sylwetki hipopotamów - wielkie stado diprotodontów mknęło na oślep przed siebie. Powód ich popłochu był aż nadto widoczny: za nimi przez sfałdowaną wyżynę gnały co sił w nogach dwie grupy łowieckie, zbliżające się ku sobie, by zamknąć półkole. Towarzyszyły im krępe, wyleniałe psy, których ujadanie mieszało się z okrzykami bojowymi ludzi uzbrojonych w maczugi oraz drewniane dzidy z kościanymi ostrzami. Myśliwi dobrze znali teren. Pędzili oszalałą ze strachu zwierzynę wprost na muliste, wysychające jezioro. Tafla wody, cała w błyskach słonecznych, kusiła ochłodą, choć była to w gruncie rzeczy nie lada pułapka. Ale uciekające stado nie miało czasu na zachowanie ostrożności. Z łagodnego stoku setki cielsk runęły z impetem w toń, zapamiętale brnąc naprzód. Grząski grunt przyhamował je, lecz sztuki nadbiegające z tyłu popychały nieszczęsnych pobratymców, zmuszając do zapadania się coraz głębiej. Wkrótce prawie całe stado znalazło śmierć w zdradliwym szlamie jeziora. Ludzie nie starali się dopaść kilku maruderów, którzy stawali dęba broniąc się instynktownie przed śmiertelną pułapką; kolosy te były zbyt silne dla ich prymitywnej broni. Ustąpili im z drogi i pozwolili uciec, obawiając się stratowania. Dopiero później z najwyższym trudem wydobyli z mułu dwa utopione ciała młodych, zaledwie stukilowych diprotodontów, i zasiedli do ucztowania. Na Lesji zakipiało. Podnosiły się głosy, że rozumność gatunku Ziemianina jest problematyczna i trzeba się nad tym zastanowić. Jakże bowiem wyższa inteligencja może nie dbać o zabezpieczenie własnej egzystencji na przyszłość? Przy tak rabunkowej gospodarce, sprowadzającej nagłą śmierć setek ogromnych zwierząt po to, aby doraźnie pożreć tylko dwa spośród nich - ludzie powinni rychło wymrzeć z braku podstawowego pożywienia, Obserwując Rezerwat Agajowie już przedtem doszli do słusznego wniosku, że drapieżca nie zdoła wytępić tego gatunku, który stanowi główny jego pokarm: wcześniej sam padnie z głodu. Ale to dotyczyło niższych mięsożerców - zwierząt. Tam natomiast, gdzie szło o działalność ludzką, logika stawała na głowie. Lesjanie zmuszali siebie, jak tylko umieli, aby bezstronnie wejść w psychikę rozbójnika napiętnowanego przez ewolucję koniecznością mordów. Ale nic z tego nie wychodziło. Przyznawali, że istoty wszystkożerne z przewagą pokarmu mięsnego muszą polować, aby utrzymać się przy życiu. Lecz w takim razie winny tym usilniej zabiegać, by miały na co polować jutro, za miesiąc, za sto lat. Dla Agajów, których futurologia uważała tysiąclecia za przyszłość „bliską” - beztroska dbałość wyłącznie o dzień dzisiejszy wydawała się drwiną z samego siebie. Rozgorzały dyskusje, jakim sposobem niefrasobliwi Ziemianie przetrwali tyle burz dziejowych, wraz z niedawną epoką lodowcową, przeżyli dużo innych gatunków pozornie lepiej przystosowanych, wiele spośród nich nawet wytępili - a sami prosperują, jakby na przekór ogólnym prawom biologii. Agajogeneza jako nauka (w przeciwstawieniu do luźnych hipotez) nie sięga w czasy, kiedy ten lud dopiero co wzniósł się nad zwierzęcy poziom życia. To są - trwające do dziś - domniemania Kolebki zapadniętej w toń. Przy tamtych sporach o ludzi, Lesjanie żałowali tej niewiedzy: może lepsza znajomość własnego rodowodu ułatwiłaby im zrozumienie dróg i zakoli innego gatunku, w przepastnych panoramach biokosmosu - chyba nawet nie tak bardzo odmiennego. Nie chodziło tu przecież o drapieżność, tylko o rozumne postępowanie. Czyżby przodkowie Agajów pod jakimś innym względem brali rozbrat z najzwyklejszą logiką? Na Lesji bezpośrednia walka o byt jest umiarkowana. To czyniło wspomnianą wątpliwość całkiem prawdopodobną, przez co zmniejszyło ugruntowane w Agajach poczucie stateczności i rozwagi. Bronili się przed odwróceniem tego rozumowania, by doświadczenia ludzi przenosić na własną prahistorię. Agajowie zaznajamiali się coraz lepiej ze specyfiką żywiołów przyrody w Rezerwacie, o ileż bardziej dynamicznych niż na Lesji! Niebawem poznali, że żniwo ofiar zbierają nie tylko wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi, tajfuny oraz wielkie powodzie. Na Lesji śnieg pada tylko w niezamieszkałych okolicach polarnych. Dlatego jest on atrackją turystyczną, wymagającą umyślnej podróży w chłodne regiony. W mentalności Agajów kojarzy się z pięknym zjawiskiem, nie oglądanym na co dzień, ale nigdy - z kieską. Dlatego nadsyłane z Ziemi obrazy groźnych zawiei tchnęły dla nich dużą egzotyką. Tym trudniej sobie uzmysławiali, że w epoce lodowcowej szalały na dalekiej północy takie zamiecie, jakie później zdarzały się tylko w najwyższych partiach gór i na Wyspie Pingwinów. Duże wrażenie wywarł na nich mamut dobrze zakonserwowany w wiecznej zmarzlinie syberyjskiej, a obok niego trupy łowców, węgiel drzewny i ślady ucztowania. Zabity włochaty kolos i oprawiający go myśliwi zostali zasypani śnieżycą tak potężną, że utworzyła nad nimi wielką lodową czapę. Później przykryły ją pyłami letnie wichury. Dawny podział na „ludzi silnych” i „ludzi słabych” upadł ostatecznie, kiedy stało się jasne, że neandertalczycy stanowią reliktowe ogniwo zepchnięte przez Praweddów w ubogie, skaliste pustkowia, które dla nich samych, wczesnych pasterzy i kopieniaczy, nie przedstawiają wartości. Tak osaczeni pratuziemcy zastygli na prymitywnym szczeblu rozwoju i nic nie wskazywało na to, aby kiedyś stworzyli coś porównywalnego z tymi kulturami, jakie już wtedy w Chinach, Indiach, Mezopotamii i Egipcie (nie licząc mniejszych, lecz także znaczących ognisk w innych rejonach) pasowały człowieka na niepodzielnego w przyszłości gospodarza, a raczej tyrana Planety. Agajowie nie rokowali tej wymierającej rasie więcej niż kilka wieków egzystencji. Prognoza okazała się zbyt pesymistyczna. Drobne grupki rodzinne neandertalczyków z Sumatry, koczujące w górach, zdane na własny los, trzymały się jakoś, a w pewnych okresach nawet powiększały swą liczebność. Szokiem dla Agajów było inne wydarzenie - dość nagłe wymarcie gigantopiteków. Wobec wygaśnięcia tylu innych form zwierzęcych, właściwie mogli przejść nad tym do porządku dziennego: przedwczesna śmierć jednostek i gatunków była przecież regułą w Rezerwacie. A jednak ta sprawa nabrała szczególnego posmaku. Agajowie nie zapomnieli, że na samym początku rozpatrywali trzech kandydatów do zawładnięcia globem. Wprawdzie gigantopiteki zajmowały w tych rachubach miejsce ostatnie - na wypadek wyginięcia obydwu ludzkich ras i te prognozy mierzyły w odległfl, bo geologiczną przyszłość. Niemniej i taka szansa zdawała się zarysowywać. Było to więc teraz odpadnięcie z przewidywań jednego partnera. Nadto stało się jasne - po zapoznaniu się z ludzkimi kulturami znacznie bardziej rozwiniętymi niż na Sumatrze - iż neandertalczycy są tylko przebrzmiałym ogniwem antropogenezy, które spełniło swoją rolę znacznie, wcześniej. Na placu boju zostali po prostu ludzie. Byli niemal wszędzie i wszędzie odciskali opłakane piętno swoich działań. Niszczyli dobro świata - czyli żywe zasoby Rezerwatu - w tempie tak zatrważającym, że mogło go nie wystarczyć nawet na parę milionów lat. A dla Agajów to nadzwyczaj krótko: tysięczna część tego okresu, w jakim przyroda zapewniła biosferze Ziemi dalszy nieskrępowany rozwój pod promieniami stabilnie świecącego Słońca. O tym, że człowiek, i tylko on, jest odpowiedzialny za hekatomby zniszczeń - upewniał kontrast między jego terenami a obszarami na razie wolnymi od tego przekleństwa. Prócz niektórych wysokich gór i jałowych pustyń były to niemal wyłącznie wyspy na oceanach. Ważniejsze spośród takich bezlud nych regionów Agajowie zlecili radiozwiadowcom zbadać bardzo dokładnie, sporządzając drobiazgowy rejestr całej flory i fauny. W pierwszym rzędzie była to Nowa Zelandia, Hawaje, Maskareny, Madagaskar i archipelag Galapagos. Chodziło o możność późniejszych porównań - w smutnym przewidywaniu, że przynajmniej do niektórych takich rajskich zakątków już niebawem włamie się człowiek. Wskazywał na to dynamiczny rozwój żeglugi, wyraźny między innymi w centralnym rejonie badań agajskich. Właśnie w tym czasie potężne fale migracyjne Protomalajów odwiedzały brzegi Sumatry, prąc naprzód - ku Nowej Gwinei i sąsiednim wyspom. Tamte obszary były już od dawna zasiedlone. Agajowie zdawali sobie jednak sprawę z tego, że napór żelgarzy nie zatrzyma się na granicach zamieszkałej wówczas Oceanii, lecz ruszy dalej, zagarniając prędzej czy później całą Polinezję. To samo dotyczyło Oceanu Indyjskiego, coraz śmielej zdobywanego z północy; a w perspektywie - wszystkich akwenów świata. Po kilku wiekach dalszy regres neandertalczyków - i liczebny, i rozwojowy - był kolejnym dzwonem alarmowym. Grupki rodzinne pratuziemców wprawdzie istniały jeszcze tu i ówdzie na Sumatrze, lecz ograniczone do niewielu górskich kotlin, dość szczelnie oddzielonych od zewnętrznego świata. Ta stara ludzka rasa przegrała z kretesem ostatnią szansę na wtopienie się w masy bardziej postępowych, nowocześniejszych pobratymców. Było oczywiste, że wegetacja żałosnych niedobitków na coraz niższym, teraz już niemal półzwierzęcym poziomie, wróżyła im nieuchronną zgubę. Zadawniony spór o Rezerwat znacznie przybrał na sile. Agajowie poczuli się mocno zagrożeni w swoim stanie posiadania. Najbardziej przerażał ich rozpęd zachodzących zmian, gdyż ani trochę nie korespondował z powolnością zegarów dziejowych na Lesji. Pierwsze tysiąclecie obserwacji Ziemi ukazywało przeobrażenia na jakie - w ich mniemaniu - powinny się składać miliony lat. Stwarzało to nader niepokojące prognozy na przyszłość. Doszło do tego, że - chcąc zachować właściwe proporcje - w futurologii dotyczącej - Rezerwatu operowali znacznie krótszymi przedziałami czasu niż w sprawach własnej pczyszłości, gdzie nikomu nie przychodziło do głowy rozpatrywać, jakim przemianom ulegnie przyroda już za kilka lub kilkanaście agajskich pokoleń. Dziesięć wieków przekształceń Rezerwatu wskazywało, że Agajowie odkYyli tę planetę na trudnym zakręcie jej dziejów, kiedy jedno pokolenie Ziemian było władne wyrządzić dobru świata więcej szkód, niż kiedyś, w „okresie nie migracyjnym”, nawet setki pokoleń nie uczyniłyby tego. Dobiegało końca rozprzestrzenianie się ludzi na całym globie. A było tak dynamiczne, że według agajskich prognoz już za tysiąc lat nie ostanie się przed nimi żaden skrawek Ziemi o znośnych warunkach klimatycznych - prócz niewielu trudno dostępnych enklaw. Potem również te padną i mówienie o naturalnym rozwoju przyrody będzie czystą kpiną: Rezerwat przekształci się w rabunkowo eksploatowane gospodarstwo. Najgorsze było to, że pochód ewolucji, w żaden sposób nie mógł zrównać swego tempa z galopadą działań dokonywanych przez ludzi. Na przykładzie Ziemian, Agajowie musieli teraz uczyć się nowych, smutnych prawd. Jedna z nich mówiła, że nieporównanie łatwiej jest burzyć aniżeli tworzyć. To stwierdzenie nakazywało czujność. Samorzutnie powstawały rozmaite grupy, pragnące za wszelką cenę bronić Rezerwat przed upadkiem. Działalność ich ograniczała się jednak do szerokich dyskusji, gdyż środkami potrzebnymi do jakiejkolwiek interwencji rozporządzała Rada Nauki. Także w jej łonie roztrząsano zagrożenia Rezerwatu. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli wszystko będzie się tam toczyło po staremu, korzyści z odkrycia tej wspaniałej planety zostaną zaprzepaszczone: biologowie nie uzyskają wglądu w swobodny rozwój biosfery w nurcie jej er rozwojowych. Tu objawiała się jeszcze jedna prawda Zbzikowanego Globu, że zegar historii, śpieszący absurdalnie, odmierza tam epoki sam dla siebie, zgoła nie licząc się z zegarem geologicznym. W tej wielkiej akcji w obronie Rezerwatu coraz częściej i śmielej podnosiły się głosy, by złagodzić rygory nieingerencji. Niektórzy byli nawet zdania, iż wyjęcie spod prawa tylko jednego gatunku - spośród kilku milionów zasiedlających Planetę - jest tak drobnym uchybieniem uchwale wieczystej, że za powszechną zgodą powinno być dopuszczalne. Jednak prawnicy przeciwstawiali się temu. Ugodzenie w Ziemian kolidowałoby z dwoma kanonami agajskiego morale - z ochroną wszelkiego życia oraz statusem zasiedziałości. Powtarzano to samo: gdyby ludzie byli czynnikiem zewnętrznym, spoza globu, można by ich potrkatować jak obcych szkodników - nawet gdyby najechali Ziemię przed ogłoszeniem jej Rezerwatem. Wiedziano jednak na pewno, że powstali na tym ciele kosmicznym, stanowiąc integralną, pełnoprawną cząstkę dobra świata, rozwijającą się wedle okrutnych praw Zbzikowanego Globu. Roztrząsano natomiast ewentualność podjęcia kroków w obronie Re?erwatu - lecz nie przeciwko ludziom, a w przymierzu z nimi. Ale trafienie Ziemianom do rozsądku byłoby chyba niemożliwe bez naruszenia uchwały wieczystej, która orzekała między innymi: „Rezerwat PLANETA ZIEMIA stoi otworem dla badań uczonych wszelkich specjalności - przeprowadzanych zdalnie, by do minimum ograniczyć niebezpieczeństwo dania tam impulsu do jakichkolwiek odchyleń od naturalnego porządku. Podstawą badań ma pozostać próbnik na Sumatrze. Zaleca się nieprzenoszenie go w inny rejon globu, a także niewysyłanie dalszych podobnych urządzeń - chyba że skłonią do tego ważkie, nieprzewidziane okoliczności. Obowiązuje zakaz ujawniania się Ziemianom, gdyż to wprowadziłoby w ich życie istotne zmiany, przyspieszyło kulturalny i techniczny rozwój - zniekształcając to, czemu Rezerwat służy: naturalną ewolucję dobra świata, nie wspartą zewnętrznymi oddziaływaniami.” Ostatnie zdanie zawierało sprzeczność, bynajmniej nie jedyną w tekście tego dokumentu. Jest to nieuniknione przy orzekaniu o sprawach, których się w gruncie rzeczy nie zna. Gdyby Agajom specjalnie zależało na obserwacji ludzkiej kultury planetarnej, czuliby się usatysfakcjonowani, że odkryli Ziemie właśnie w okresie najciekawszych zmian, poprzedzających skok cywilizacyjny. Oni wszakże dobrem świata nie nazywali Ziemian, lecz biosferę Rezerwatu. Wzruszeni jej bujnością, byliby najszczęśliwsi, gdyby rozwijała się samoistnie, bez balastu gospodarza wyłonionego z niej samej. Choć na Lesji nie brakło egzosocjologów, z zapałem śledzących wzrastanie obcej kultury planetarnej - stanowili oni garstkę w porównaniu z biologami o szerszym polu widzenia, a kroplę w morzu wobec agajskiej opinii publicznej, pełnej uniesień dla odkrytego Życia, a nie - wyłącznie Rozumu. Zresztą coraz ostrzej podważano autentyczność Rozumu, który bazuje na ujarzmianiu współprzyrody. Twórcy uchwały wieczystej zdawali sobie sprawę z tego, że ustęp dotyczący konspiracji wobec Ziemian nie będzie obowiązywał w nieskończoność. Choć drogę własnej socjostazy znali zadowalająco tylko na późnych jej piętrach, sądzili przez analogię, że każde społeczeństwo istot myślących - jeśli nie zginie przedwcześnie - musi wspiąć się na szczebel cywilizacji naukowo-technicznej wraz z wszelkimi jej konsekwencjami, wśród których nie zabraknie astronautyki. Lesja nie jest wystarczająco blisko Ziemi, aby stała się celem pierwszej podróży międzygwiezdnej; ale nie jest tak daleko, by nie znalazła się w zasięgu którejś kolejnej wyprawy eksploracyjnej. Dotarcie tam ludzi (za tysiąc, czy za sto tysięcy lat - cóż za różnica?...) będzie ową dekonspiracją, której przeciwdziałać nie miałoby sensu. Ale czyż można sprawy Rezerwatu pozostawić własnemu biegowi? Na razie szyczytowe wynalazki techniczne Ziemian to koło i krążek garncarski - którymi zresztą posługują się tylko znikome ich grupy, najlepiej rozwinięte. Skoro już na tym etapie ludzie stanowią dotkliwą groźbę dla dobra świata - to cóż poczną z nim rozporządzając środkami umożliwiającymi loty do gwiazd? Ewolucja nie uodporniła przyrody na niszczycielską brutalność tego typu Rozumu; widocznie taki destrukcyjny twór zdarza się rzadko w biokosmosie. Futurolodzy rozważali, po jakim czasie ludzie osiągną ten skok cywilizacyjny, który potem już nieuchronnie, siłą bezwładności, rozkręca lawinowy postęp. Wiedzieli, że przekroczenie tego progu będzie szczególnie dynamiczne ze względu na bogactwo i łatwą dostępność zasobów kopalnych. Rolę wyjątkową spełniały wysokoka loryczne paliwa: ropa naftowa i węgiel kamienny - z którymi Lesjanie zapoznali się pierwszy raz. Także pokłady rud metali, nieraz sięgające tuż pod powierzchnię, były do pozazdroszczenia; na Lesji najpłytsze złoża zalegały pod kilometrowym słupem wody. Dlatego astronautyka Agajów wyprzedziła hutnictwo, uruchomione dopiero na sąsiednich planetach i ich księżycach - zresztą na małą skalę, bo wcześniej musieli z konieczności oprzeć podstawowe technologie na tworzywach sztucznych. A pod względem energetycznym, przed epoką siłowni jądrowych, na Lesji panowała epoka drewna. Tymczasem ludzie - wprawdzie tylko gdzieniegdzie - wytapiali miedź, brąz i żelazo. Metalowe narzędzia rokowały im szybki postęp. Agajowie przewidywali, że Ziemianie - na razie nie przymuszeni brakiem surowców - stosunkowo późno dojdą do technik jądrowych, wykorzystując najpierw moce paliw konwencjonalnych. Zagadkę stanowił fakt, że pismo dopiero co zaczęło się upowszechniać w paru odosobnionych ośrodkach rozwiniętych kultur i było jeszcze nader prymitywne. A przecież wynalazku mowy dokonał człowiek pół miliona lat wcześniej! Jak długo przyjdzie mu czekać na wynalezienie druku? Według agajskich egzosocjologów, druk nie jest wytworem już powstałej cywilizacji, lecz odwrotnie: jest siłą napedową. Mieści się on w rzędzie tych podstawowych osiągnięć rozumnej społeczności, które tworzą fundamenty jej istnienia. Agajowie wymieniają go jednym tchem obok krzesania ognia, wozu na kołach, udomowienia zwierząt i uprawy roślin. W tym punkcie rozwój Ziemian wyłamywał się z teoretycznie wyprowadzonych ogólnych prawideł psychogenezy. Pismo powinno było powstać na Ziemi równocześnie z dobrze wykształconą mową; a nawet - na zasadzie sprzężenia zwrotnego - musiało walnie dopomóc w ostatecznym jej okrzepnięciu. A druk to prosta konsekwencja istnienia pisma. Mowa, pismo i druk wydawały się Agajom tak odwieczne jak racjonalne myślenie, które wyniosło ich ponad zwierzęcy poziom. Nigdy nie przyszło im do głowy umieszczać druku wśród osiągnięć już powstałej cywilizacji. Nadal nie podważając tego poglądu, odnotowali goły fakt, że Ziemianie - z jakichś nieznanych przyczyn - wynaleźli pismo z opóźnieniem tysięcy pokoleń. Druku jeszcze nie mieli. Ważne było, że mogli go wymyślić w każdej chwili. A gdyby im podsunąć ten wynalazek?... Przecież druk, najprostsza z form ścisłego utrwalania informacji, nie wymaga uruchamiania złożonych technik: w swej pierwotnej postaci nie korzysta z usług elektroniki, automatyki ani cybernetyki. Można zacząć od tablic rytych w drewnie, a potem przejść na oddzielne czcionki układane ręcznie. Taką ewentualność roztrząsano w ramach projektów wpłynięcia na Ziemian, aby uśmierzyli niszczycielskie zapędy wobec dobra świata. Miało to być dopomożenie im w znalezieniu w tej mierze jakiegoś modus vivendi na tyle, na ile da się to uzyskać w ich drapieżnym świecie. Projekty te miały szeroki rozrzut. Oprócz druku proponowano wciągnąc ludzi również w inne wynalazki, dostępne na ich poziomie rozwoju. Było pewne, że w przyszłości dokonaliby ich sami. Ingerencja ta nie dotyczyła więc kierunkowości postępu, a tylko wyprzedzała poszczególne sukcesy. Rozważano też uodpornienie przyrody na zgubne wpływy człowieka - z różnych stron i rozmaitymi metodami. Jeden z pomysłów zalecał takie zmiany w układzie wiatrów i prądow oceanicznych, by udaremnić żeglarzom dotarcie do pewnych jeszcze bezludnych wysp albo utrudnić pływanie po niektórych szlakach morskich. Radykalniejsze, lecz bardziej kontrowersyjne pomysły dotyczyły znacznego pobudzenia agresji niektórych zwierząt wobec ich dwunożnych prześladowców. Dyskutowano także program bezpośredniego porozumienia się z Ziemianami. Można było podejść do tego w rozmaity sposób. Pierw- szy wariant zakładał zdobycie zaufania niewielkiej liczby ludzi, którzy spełniliby rolę pośredników między dwiema kulturami kosmicznymi. Do tej akcji dałoby się zapewne wciągnąc jednostki wiodące pod względem moralnym i intelektualnym. Nie szkodziłyby przecież swoim pobratymcom, a tylko - zapoznane z zagrożeniami Ziemi - działałyby dyskretnie na korzyść własnej społeczności. Drugi wariant proponował działanie otwarte, z użyciem radiozwiadowców jako instruktorów. Byłaby to całkowita dekonspiracja wobec Ziemian, wszakże bez ujawnienia Stacji na Sumatrze - przynajmniej we wstępnej fazie rokowań. W ośrodkach najbardziej zurbanizowanych mógłby niebawem powstać prawdziwy przemysł. Nauczenie Ziemian radiofonii - jako najprostszej metody kontaktów międzygwiezdnych - umożliwiłoby bezposrednią łączność między Lesją a Rezerwatem. Powoli, lecz systematycznie narastał sprzeciw wobec stymulowania jakimikolwiek metodami działań ludzi. Głównym zastrzeżeniem oponentów, mającym mocne oparcie w uchwale wieczystej, były obawy o swobodny rozwój Rezerwatu. Przyspieszenie skoku cywilizacyjnego Ziemian o tysiąc albo więcej lat drastycznie pogłębiłoby rozziew między naturalną ewolucją a sztuczną gospodarką. Czasami odpowiadano im, że zwiększone możliwości techniczne zmuszą ludzi do opamiętania się, gdyż w końcu zgładziliby wszystko wokół, włącznie z samym sobą. Zwracano uwagę na to, że na Ziemi rozwój narzędzi destrukcji idzie w parze z powściągliwością używania ich do celów niszczycielskich. Wynikało to z obserwacji życia zwierząt. Wilki, tygrysy, niedźwiedzie i inne groźne drapieżniki mają nie tylko mocne i godne zaufania hamulce przed zabijaniem członków własnego gatunku, lecz również nie mordują więcej ofiar, niż nakazuje im głód albo instynkt zagrożenia. Z ludźmi jednak sprawa przedstawiała się bardziej zawile. Agajscy przyrodnicy szybko pojęli, że gdyby na Ziemi istota rozumna wyłoniła się nie z pnia małp - wszystkożernych z przewagą diety jarskiej lecz spośród takich klasycznych drapieżców, jak koty albo łasicowate, byłaby mniej agresywna wobec pobratymców i otaczającej przyrody. Lesjanom wydało się to gorzką ironią ewolucji, lecz zdążyli przywyknąć do różnych paradoksów Zbzikowanego Globu. Rozpatrując ten problem, Agajowie porównywali człowieka do jego małpich krewnych. Nawet zasiedlające Sumatrę antropoidy: orangutan i dwa gatunki gibbonów - to w gruncie rzeczy dość nieszkodliwi roślinożercy, tylko okazjonalnie włączający do jadłospisu ptasie jaja, pisklęta, owady. Podobny tryb życia wiedli zwierzęcy przodkowie człowieka. Dopiero on sam, dzięki zdobytej inteligencji, zaczął wytwarzać narzędzia mordu, jakich poskąpiła mu natura. A nie mając współmiernych do tych sztucznych broni - dziedzicznych zahamowań przeciwko zabijaniu, swymi rozbójniczymi zapędami poraża wszelkie życie, nie wyłączając własnych ziomków. Kiedy radiozwiadowcy pierwszy raz donieśli o zwadzie orężnej między dwiema sąsiedzkimi grupami Ziemian, w której jeden uczestnik został zabity, a kilku rannych - Lesjanie podejrzewali pomyłkę. Jednak następne meldunki, poparte dokumentacją, kazały uwierzyć w taką makabrę. Należało więc obawiać się groźnej dysproporcji między niskim poziomem moralno- umysłowym Ziemian a ich przyspieszonym rozwojem technicznym. I tak ich to czeka, bez niczyjego wtrącania się z zewnątrz: zwielokrotnią swe możliwości działań i obrócą je na własną udrękę. Pal ich sześć! Lecz ile mogą przy tym zaszkodzić, i rozmyślnie, i mimochodem, dobru świata?... Znów podniosły się głosy proponujące zwiększenie instynktu agresji niektórych zwierząt przeciwko ludziom: wielkich kotów, kopytnych, jadowitych węży, szerszeni. Inni doradzali, aby wzmóc u Ziemian ich własny popęd wewnątrzgatunkowej napastliwości. Specjaliści orzekli jednak, iż jest to fizycznie wykluczone wskutek ograniczonej pojemności odpowiednich ośrodków mózgowych: ludzie dobrze zadbali o to, by w nurcie tysięcy pokoleń przeładować je nienawiścią do pobratymców. Rada Nauki, choć pozbawiona atrybutów władzy w naszym rozumieniu, była jedyną instancją mogącą wmieszać się czynnie do spraw Ziemi. Nikt bowiem oprócz niej nie rozporządzał zasobami energii wystarczającymi do zdalnych przedsięwzięć w Rezerwacie. Dlatego propozycje padające z innych stron pozostawały sztuką dla sztuki. Wszyscy zgadzali się z tym; że sytuacja jest groźna, więc wymaga poważnego ustosunkowania się do niej. Lecz gdyby Agajowie wtedy postanowili wkroczyć w sprawy Ziemi, rozpoczęliby akcję może za parę pokoleń. Wciąż jeszcze obawiali się nieprzemyślanego pośpiechu. Intelektualiści byli zdania, że dotąd nie poznali wszystkich kart w tej grze. A w każdym razie za okoliczność łagodzącą dla brutalności Ziemian uznawali ich drapieżność wymuszoną przez ewolucję. Ustalono, że Agajowie nie ujawnią się ludziom, dopóki ci nie stworzą samodzielnie technik umożliwiających przynajmniej zdalny kontakt informacyjny na odległości kosmiczne. Chodziło nie tylko o to, by ich zaskoczyć uprzedzając odkrycie, że są podglądani lub nawet w pewnym stopniu stymulowani (gdyby zaszła i taka konieczność w obronie dobra świata). Nie stwierdzono, by bardziej rozwinięte lokalne grupy Ziemian wyrobiły w sobie poziom moralny wyższy od prymitywnych leśnych i stepowych koczowników. Wydawało się nawet w co trudno było uwierzyć - że jest odwrotnie, toteż należało żywić poważne obawy, iż poczynaniami ludzi ery astronautyki nie będzie kierowała pełna umiaru dostojność, a tylko chciwość i zwykle barbarzyństwo. Tymczasem zgromadzono pokaźną dokumentację dotyczącą nieodpowiedzialności Ziemian. Dotyczyła zarówno jednostek, jak całych grup etnicznych. Podczas gdy postępowanie Lesjan można było zawsze przewidzieć w ogólnych ramach, wśród ludzi panował pod tym względem kompletny chaos. Dotyczyło to zarówno stosunków międzyludzkich, jak relacji z otaczającym światem. Prócz południa i wschodu Azji, gdzie rozkwitały ośrodki dawnych kultur i powstawały nowe, Agajowie zwrócili baczną uwagę na wydarzenia z okolic basenu śródziemnomorskiego. Do starych cywilizacji Azji Mniejszej i Egiptu zaczęły dołączać sąsiadujące krainy, a niebawem europejskie rubieże tego regionu zaowocowały znacznymi Osiągnięciami. W całym tym kotle wielkich działań, na styku kontynentów obserwowano różnorodność ludzkich zachowań - zarówno konstruktywnych jak i destruktywnych. Lesjan pochłaniały te sprawy o tyle, o ile miały związek z przyrodą. Stosunek Agajów do fauny cechowała prostota i naturalna serdeczność. Dlatego ze zdumieniem odbierali wieści z Rezerwatu zarówno o gnębieniu zwierząt, jak też o ubóstwianiu ich. Jeszcze bardziej zwariowane im się zdawało, że te dwa ekstrema dotyczyły jednocześnie tych samych gatunków - tyle, że w różnych krajach. Blisko siebie, przez szerokość Morza Śródziemnego, odbywała się parada najbardziej zdumiewających ludzkich emocji wobec młodszych braci zrodzonych z tej samej biosfery, zamieszkujących tę samą planetę. W tym czasie w Egipcie łowy dzikich zwierząt nabrały niebywałego rozmachu, przede wszystkim dla celów kultowych, a ponadto - hodowlanych, kulinarnych, dla ozdoby pałacowych wnętrz, dziedzińców i ogrodów, do wspaniałych parków bądź jako pomoc w łowach. Ża den festyn nie mógł się obyć bez orszaku różnorodnych zwierząt sprowadzanych nieraz z nader odległych krajów. Nie uszło nawet uwadze radiozwiadowców, że Ramzes III w roku 1204 przed naszą erą wprowadził pierwszą pocztę gołębią a zapoczątkował ją rozesłaniem w cztery strony świata skrzydlatych posłańców z wieścią o swym wstąpieniu na tron, czego dowiodły - na prawach hipotezy - agajskie komputery. Już wtedy do panteonu egipskich żywych bogów trafiło ponad sto gatunków kręgowców oraz dwa owady: skarabeusz i pszczoła. Była to najskuteczniejsza ze znanych metod ochrony przyrody. Któż bowiem w tamtych surowych epokach miałby śmiałość obarczyć swe sumienie zbrodnią bogobójstwa lub choćby znieważenia bóstwa? Wolnomyślicielstwo i ateizm to owoce wysokiej kultury umysłowej; choć raz po raz rodziły się w olśnieniach mędrców greckich, na upowszechnienie ich przyszło czekać bardzo długo. Ówczesny Egipcjanin, od niewolnika i fellacha do faraona, tak samo ufnie i prawdziwie witał boga w swym pokojowym kocie, w świątynnym lwie, krokodylu albo nawet żabie, w spotkanej na przechadzce kobrze egipskiej, tysiąc lat później nazwanej wężem Kleopatry, w pszczole uwijającej się wśród kwiatów - jak chrześcijanin dostrzega go w wizerunku Jezusa. Trudno opisać zdumienie Agajów na wieść o tym, że Egipt jest nie tylko krainą osobliwej hodowli żywych bogów, lecz także przeogromnym cmentarzyskiem zwierzęcych mumii. Specyfika egipskich wierzeń umożliwiła dobre rozeznanie także w historii tych kultów, ulegających przekształceniom z biegiem wieków. Ponieważ Egipcjanie wierzyli, że dusza człowieka lub zwierzęcia żyje tak długo, dopóki jego szczątki nie ulegną zniszczeniu - mumifikowano nieprzebrane mnóstwo świętych zwierząt. Ceremonialnie skłcdano je do sarkofagów całymi tysiącami, począwszy od ryjówek etruskich - najmniejszych ssaków na Ziemi, następnie psów i kotów, do okazałych antylop, sokołów, ryb oraz jaj gadzich i ptasich. Agajom trudno było rozeznać się w tej osobliwej mozaice religijno-faunistycznej - jeśli chodzi o genezę i pobudki poszczególnych kultów. Zresztą nie to ich obchodziło w pierwszym rzędzie, tylko sam fakt niezawdonej ochrony przyrody. My dziś wiemy, że do tego panteonu wkroczyły przede wszystkim totemiczne zwierzęta poszczególnych plemion znad dolnego Nilu, początkowo skłóconych z sobą i toczących zajadłe walki o supremację. Z upływem wieków totemy stawały się żywymi bogami w danej okolicy. Ośrodki zdobywające znaczenie w państwie faraonów wynosiły swych zwierzęcych bogów na piedestał urzędowego kultu. Z całą resztą obchodzono się rozmaicie. Niektóre gatunki odbierały hołdy tylko w miejscu, gdzie czczono je pierwotnie. Inne upowszechniły się w zjednoczonym imperium, lecz w swym ojczystym regionie kultu były adorowane z większą pompą albo z większą szczerością. Tymczasem po drugiej stronie Morza Śródziemnego odbywały się masakry wspaniałych zwierząt na taką skalę, jakiej również my nie jesteśmy w stanie sobie uzmysłowić. A cóż dopiero Agajowie, dla których przyroda żywa jest po prostu dobrem świata! Mnóstwo zwierząt, jakie Rzym sprowadzał wtedy ze wszystkich zakątków rozległego imperium, mogło przyprawić o zawrót głowy. Już na samym początku, w pierwszych brzaskach tej euforii mordu Agajowie opisali pochód stu czterdziestu dwóch słoni afrykańskich zdobytych na Kartagińczykach, które konsul Metellus uroczyście wprowadził do Rzymu, by wszystkie zginęły na cyrkowej arenie od strzał i włóczni miotanych przez kilka tysięcy wojowników, przy frenetycznych wrzaskach tłumu. Liczba dużych ssaków, zgładzonych ceremonialnie za panowania Trajana, przekroczyła dziesięć tysięcy, a Oktawian August poświęcił na igrzyska czterysta dwadzieścia tygrysów dostarczonych z Iraku. Prócz przywożonych z Afryki tysięcy lwów, lampartów i innych drapieżników, Aleksander Severus sprowadził na cyrkową rzeź nawet setkę tak delikatnych i trudnych do transportowania zwierząt, jak żyrafy. Obrazu dopełniały przytaszczone z północy wilki i niedźwiedzie, liczne stada żubrów i turów. O ile ubóstwianie zwierząt w Egipcie także w Indiach wydawało się Agajom czymś dziwnym, bo obcym ich kulturze i sposobom traktowania fauny, o tyle orgie mordów na rzymskich arenach wymykały się jakiejkolwiek ocenie. Rozpatrywanie ich od strony moralnej było niemożliwe. Ale w równym stopniu kolidowały z agajską logiką. Bo jakże ogromnym nakładem środków sprowadzać z dalekich krain wielkie, nieraz nadzwyczaj rzadkie zwierzęta, trudne do złowienia i transportu, żywić, pielęgnować, leczyć, oswajać na tyle, by w panice nie pozabijały się na pierwszy widok areny i ludzkich tłumów - i to wszystko tylko po to, by je perfidnie uśmiercić, nieraz kosztem wielu ofiar wśród zmagających się z nimi bestiariuszy? Agajowie pilnie śledzili dalsze historyczne przemiany, które rzucały się w oczy tylko w nielicznych regionach. Znaczna większość Rezerwatu pozostawała niemal w uśpieniu, jak gdyby czas się nad nią zatrzymał. Wprawdzie również tam dobro świata stale cierpiało od działa’ności ludzkiej, lecz Agajowie już nawykli patrzeć na to z mniejszym przerażeniem. Przyzwyczaili się i dobrze zrozumieli, że naczelną cechą na Ziemi jest bezpośrednia walka o byt, objawiająca się w pożeraniu słabszego lub mniej zaradnego. Mijały wieki, które wydały się Agajom przejściem ludzi w stan dziwnego ogólnoplanetarnego podniecenia. Tak widzieli wzmożone migracje, które to tu, to tam ogarniały rozległe połacie kontynentów tylko na Wyspie Torbaczy nie zaznaczały się wyraźnie. Przy tym rzadko kiedy chodziło o samo przemieszczanie się lokalnych społeczności z jednych obszarów na inne. Przeważnie te wędrówki nosiły znamiona wojennych pochodów - co było dla Agajów tak niesamowite, że paraliżowało trzeźwy osąd takich wydarzeń. Już nie umieli się nimi ani gorszyć, ani przerażać. Dla nich były to wciąż te same opary krwiożerczych skłonności, unoszące się stale nad całym życiem na Zbzikowanym Globie. Ostatnimi takimi akcjami, zarejestrowanymi przez Agajów, były wyprawy krzyżowe, których głębszych motywów zgoła nie potrafili dociec. W tym czasie nastąpił wypadek, który niespodziewanie przerwał badania Rezerwatu: zamilkła Stacja na Sumatrze. Wszefkie zdalne próby uruchomienia jej nie skutkowały, jakby los sprzysiągł się odciąć właścicieli Rezerwatu od ich kosmicznych dóbr. Nie poprzedziły tego wydarzenia żadne symptomy awarii Stacji, która przerwała emisję w środku rozwijającego się obrazu koczującej grupy nadzwyczaj prymitywnego ludu Duchów Żółtych Liści w laotańskiej puszczy. Napięte oczekiwanie powrotu łączności spełzło na niczym. Rozważania możliwych powodów takiego nieszczęścia, podejmowane z uporem nie tylko w Instytucie Badań Rezerwatu, pozostawiły sprawę otwartą. Lesjanie dobrze znali faunę Sumatry i byli świadomi znacznej siły największych jej przedstawicieli. Dlatego Stacja, głęboko ukryta w skalnej grocie, była dobrze zabezpieczona nawet na wypadek przejścia stada słoni. Także nie wtargnąłby tam tygrys ani niedźwiedź, gdyż broniły do niej dostępu specjalne zasieki wewnątrz jaskini. Zwyczajne uszkodzenie Stacji, wywołane na przykład korozją pod wpływem komasujących się z biegiem czasu wpływów atmosferycznych, prawie nie wchodziło w rachubę: twórcy zaprogramowali jej niezakłócone działanie na kilkadziesiąt tysięcy lat. Przypadkiem, wprawdzie nie dającym się wykluczyć, lecz niezmiernie mało prawdopodobnym było uderzenie dużego meteorytu. Podejrzewano również aktywność sejsmiczną, o której nie wolno zapomnieć na tamtych obszarach, oraz wykrycie przez ludzi. Nadajnik Stacji wznowił pracę zupełnie nagle w roku 1936. Wtedy wyjaśniło się, że w obu wydarzeniach, przedzielonych siedmiowiekową przerwą, zadziałał ten sam czynnik. Jeden wstrząs tektoniczny zastopował urządzenia nadajnika, drugi zaś, może słabszy, odblokował je przypadkowo. Szczęśliwym trafem, za pierwszym razem odbywało się akurat podsumowanie pewnego okresu pracy automatów śledzących, zlecone przez Agajów. Spowodowało to ściągnięcie wszystkich radiozwiadowców do Stacji. Nie otrzymawszy nowych poruczeń, nie wyruszyły już w teren. Dopiero uruchomienie Stacji wznowiło normalny przegląd Rezerr watu. Olbrzymie zmiany, jakie zaszły od trzynastego wieku, postawiły przed trudnym zadaniem zbiorczy komputer. Przywrócono nagrywanie Szpuli i nieprzerwanym strumieniem energii neutrinowej pomknęły na Lesję meldunki o nowej sytuacji oraz tabele i wykresy porównań ze stanem rzeczy z epoki przerwania badań. Wszystko to zmierzało do wytłumaczenia dynamicznego rozrostu niektórych ludzkich działań w tak krótkim czasie. Dla Agajów, których przemiany historyczne z dawien dawna toczą się znacznie spokojniej niż na Ziemi, siedem stuleci to okres bardzo krótki. Przywykli zresztą, że także w społeczeństwie ludzkim ogólny bieg procesów dziejowych nie odznaczał się zbytnim przyspieszeniem. Wprawdzie to tu, to tam przebłyskiwały szczególnie rozwinięte kultury, lecz ich promieniowanie miewało ograniczony zasięg w przestrzeni i w czasie. Jedne ulegały przemocy prymitywniejszych sąsiadów nastawionych głównie na podboje, drugie chłostał los za ich zadufanie, jeszcze inne dogasały jak świeca, w której wosk inwencji się wypalił. W obrazie ogólnoplanetarnym, oglądanym z dalekiej kosmicznej spojrzni - były to rzucające się w oczy barwne plamy o zmiennej intensywności. Rozjarzały się, to znów bladły, przemieszczały jak słoneczne okna w chmurach sunące po obliczu globu, zresztą tylko w pewnych uprzywilejowanych regionach; lecz panorama całości trwała bez znaczniejszych zmian. Właśnie dlatego pierwsze doniesienia po odezwaniu się Stacji były dla Agajów kompletnym zaskoczeniem. Ponieważ nie mogli uzupełnić informacji o tym, co działo się w ciągu siedmiuset lat głuchej ciszy, teraz raptownie odkrywali - krok po kroku, obraz po obrazie - jak gdyby inny świat. Musieli tworzyć od nowa całą mapę Rezerwatu: tę podstawową, najbliższą ich sercu, której wyróżnikami były populacje roślin i zwierząt na poszczególnych obszarach. Wtedy stwierdzili z rozpaczą, że lądy stały się widownią niewyobrażalnych, a wiele małych wysp w rozumieniu agajskim - niemal przestało istnieć, gdyż ich pierwotne biocenozy zostały doszczętnie zgładzone. Najbardziej niepokojącym miernkiem globalnych spustoszeń była sprawa mórz. Przed ustaniem kontaktu, dewastacja naturalnych środowisk oraz tępienie gatunków zwierzęcych i roślinnych rzucały się w oczy na lądzie oraz - w mniejszym stopniu - w obrębie rzek i jezior. Morza nie ucierpiały w sposób zauważalny, z wyjątkiem masowego wybierania jaj żółwi morskich na niektórych wybrzeżach. Prymitywne rybołówstwo oraz połowy krabów i innych wodnych bezkręgowców można było - nawet według rygorystycznych ocen agajskich - uznać za naturalną działalność drapieżników wobec swoich ofiar, jak to się dzieje powszechnie na Zbzikowanym Globie. Zagrożenie wszechoceanu uzmysłowiło Agajom niszczycielską potęgę Ziemian. Przerażającym sygnałem alarmowym było doszczętne wytępienie jedynego w świecie stada krów morskich u brzegów Wyspy Beringa. Choć Agajowie nie wiedzieli, że to się stało w osiemnastym wieku nadzwyczaj szybko, bo w ciągu dwudziestu kilku lat od chwili odkrycia tych wielkich syren przez Europejczyków - sam fakt wytrzebienia unikalnego gatunku niezwykle oryginalnych ssaków morskich ocenili jako szczególnie odrażającą zbrodnię. Masowe rzezie fok, morsów i uchatek, drastyczne przetrzebienie wydrozwierzy dla ich kosztownych futer, przeróbka upolowanych waleni na skalę przemysłową, zdziesiątkowanie populacji łososi, śledzi, sardynek i innych ryb ławicowych, dotkliwe zubożenie kolonii perłopławów, wielu skorupiaków, a nawet węży morskich milionami odławianych na konsumpcję - jawiło się Lesjanom jako diaboliczna wizja zniszczeń zmierzających w prostej linii do wygubienia dobra świata. Szczególnie silne wrażenie wywarło na nich wyginięcie alki olbrzymiej, tego osobliwego pingwina Północy, wymordowanego w wyuzdanych masakrach. Dobrze bowiem pamiętali nieprzeliczone skupiska tych nielotnych ptaków morskich, dosłownie oblepiających skały i lody arktycznych akwenów. Z nową mocą rozgorzały dysputy, czy są to przekształcenia naturalne. Jedynym argumentem za taką interpretacją było rozgrywanie się tych tragicznych wydarzeń w układzie zamkniętym Ziemi, bez nacisków z zewnątrz. Ale czyż mogli za naturalne uznać zjawisko, które choć narodzone w łonie Rezerwatu pod ciśnieniem powszechnych praw ewolucji - wyodrębniło się ponad przyrodę bez osłonek ukazując swoje tyrańskie treści? Agajowie, nigdy nie podzieleni na grupy etniczne, nie znali pojęcia narodu. Jak daleko sięgała pamięć i kroniki, Agaj swobodnie poruszał się po Lesji - jeśli tylko tego potrzebował - i wszędzie czuł się u siebie. Nawet jego przywiązanie do miejsca urodzenia było problematyczne, bo i krajobrazy, i stosunki społeczne na całej planecie układały się w zasadzie jednakowo. Jakiekolwiek normy współżycia - z reguły nader ogólne - przyjęte na wschodzie czy zachodzie, tak samo obejmowały północ i południe. Historia nie przekazała żadnych sporów ani kontrowersji choćby tylko ocierających się o pojęcie terytorialności. Dlatego Lesjanie przez długi czas nie potraflii się połapać w strukturze społecznej Ziemian, którą znamionował podział na państwa i wszelkie konsekwencje ich praw do suwerenności. Szczególnie dziwili się temu wówczas, gdy ten sam obszar zamieszkiwali ludzie mocno różniący się rysami twarzy, czy nawet kolorem skóry a mimo to wszyscy jednako musieli się stosować do pisanych lub niepisanych praw związanych z tą zamkniętą enklawą terenu. Jeszcze bardziej zdumiewały Agajów sztywne granice państwowe przebiegające tam, gdzie po obu stronach żyli ludzie o takim samym typie rasowym. W odczuciach Lesjan dotyczyło to w pierwszym rzędzie olbrzymiego półwyspu obejmującego zachodnią część Eurazji, okolonego morzami z trzech stron, a tylko od wschodu zszytego z kontynentem szeroką podstawą południkowo biegnących gór. W taki sposób patrzyli na Europę, żadną miarą nie wyodrębniając jej jako samoistnej części świata. We wcześniejszych badaniach Agajowie nie wyróżniali specjalnie tego dużego lądu, gdyż z ich pozycji - faunistycznej i florystycznej - nie wyróżniał się niczym specjalnym. Dopiero teraz stał się kluczem do zrozumienia nowej sytuacji Rezerwatu. Właśnie stamtąd, jak zgraja szkodników, rozpierzchli się po całym globie butni odkrywcy i zdobywcy, rzucając posiew zamętu w cztery strony świata. Wciąż nowe doniesienia, które potwierdzały i zaokrąglały tragiczny obraz, były dla Agajów tak dotkliwym szokiem, że usilnie poszukiwali dróg przeciwstawienia się gorszącym klęskom w Rezerwacie. Dyskutowano, czy słusznie główny komputer Stacji ograniczył loty patrolowe radiozwiadowców jedynie do obszarów słabiej zaludnionych, w obawie przed dekonspiracją. W ten sposób wyłączono z obserwacji Europę z całym basenem Morza Śródziemnego, znaczną część Ameryki Północnej, południe Azji i Daleki Wschód. Oczywiście należało ustosunkować się do tego: bądź utrzymać w mocy taki stan rzeczy, bądź skierować automaty w rejony opuszczone przez nie. Rychło przeważyła druga możliwość. Rozstrzygającym argumentem było baczenie na rozwój wypadków w ludzkim świecie - w tych ośrodkach, które nie tylko same dokonywały katastrofalnych zniszczeń dobra świata, lecz także w znacznej mierze kierowały rozwojem wypadków w innych regionach. W drodze przez pustkę Kosmosu rozminął się z tym rozkazem meldunek najbardziej wstrząsający, jaki napłynął kiedykolwiek z Rezerwatu: na Pacyfiku rozgorzała ogromna wojna przy użyciu środków masowej zagłady. Niespełna cztery lata później dwa grzyby atomowe nad Japonią wzniosły Ziemian na pułap cywilizacji naukowo-technicznej. Było to wywyższenie się brutalną siłą. Te zaskakujące wydarzenia postawiły Lesję w stan gotowości działania. Wszyscy zdawali sobie sprawę z wstrząsającej powagi sytuacji, a zarazem z niedowładów łączności z Rezerwatem. Japoński atak na Hawaje i Filipiny rozpoznano tylko dlatego, że te archipelagi, jako nie zaliczone do najgęściej zaludnionych obszarów, były pod stałą kontrolą radiozwiadowców. A przecież nie zauważono by niczego, gdyby dramat rozegrał się na terenach wyłączonych spod obserwacji. (Wtedy Agajowie jeszcze nie wiedzieli, że właśnie w ten sposób przeoczyli wybuch drugiej wojny światowej w Europie i ponad dwa lata przebiegu walk w tamtym rejonie globu). Wybuchy nuklearne nad Hiroszimą i Nagasaki zostały opisane jedynie dzięki temu, że - w zwiąrku ze zmasowanymi walkami Zieman - główny komputer Stacji odwołał zakaz przenikania zwiadów do krain najsilniej zagospodarowanych, jednocześnie wzmagając środki ostrożności przed dekonspiracją. Teraz Agajom mocno zaciążyła odległość dwudziestu sześciu lat świetlnych, dzielących ich od Ziemi. Gdyby chciano o coś zapytać Stację, a po dostaniu odpowiedzi przesłać rozporządzenia - trzykrotne połączenie wymagało aż siedemdziesięciu ośmiu lat. Było to stanowczo za długo w obliczu nieodpowiedzialności Ziemian, w którą na Lesji nikt już nie wątpił. W tym alarmującym położeniu Rada Nauki zdobyła się na stanowczy krok: uruchomienie między Lesją a Ziemią gorącej linii bezczasowego przesyłu informacji. Była to desperacka decyzja, zważywszy ogromne zużycie energii, jakie pociągała za sobą - tym większe, że również odpowiedź była zamawiana tym samym sposobem. Stwarzało to konieczność nadzwyczaj skomplikowanego przekazywania pakietów energii zwrotnej. Agajowie opracowali tę metodę niedawno i tylko roi sprawdzili doświadczalnie - od początku traktując ją jako zawór bezpieczeństwa w stosunku do Rezerwatu, w denerwującym okresie wielowiekowej przerwy w łączności. Ogromne koszty tego przedsięwzięcia zmuszały do drastycznych oszczędności. Dostarczyć ich mogło w pierwszym rzędzie znaczne ograniczenie programu zwiadów astronautycznych. Ale i na to przystano bez sprzeciwu, bo los Rezerwatu zdawał się być zbyt niepewny, by można było zaniechać czegokolwiek w obronie dobra świata. Przy tej okazji Rada Nauki podkreśliła z catą mocą, że Agajowie wzmocnili teraz swe prawa własności do Rezerwatu - gdyż ponoszą dotkliwe koszty wynikłe z niefrasobliwości czy też wręcz niepoczytalności Ziemian. Byłoby przesadą oceniać, że Rezerwat stał się kością niezgody. Stosunek opinii publicznej do niego pozostał taki sam, jak niegdyś: pełen miłości, zachwytu i mocnego poczucia posiadania go na wieczność. Była to przecież - poza Lesją - jedyna gruntownie poznana oaza Życia, tego dobra świata w bezmiarach kosmicznej martwoty. Wszystkich łączyła jednomyślność w tej sprawie. Różnice zdań występowały dopiero w kwestii konkretnych działań w obronie tych platonieznie miłowanych i platonicznie posiadanych kosmicznych włości. Jedni zalecali zupełną nieingerencję, powotując się na uchwałę wieczystą. Ale przeciwnicy bierności także nie chcieli godzić w tamto przyrzeczenie, mające moc uroczystej przysięgi wszystkich agajskich pokoleń. Wprawdzie uchwała wieczysta nie wypowiadała się, czy wolno dopuścić do zniszczenia Rezerwatu przez siły witalne tkwiące w nim samym - ale tylko dlatego, że w tamtych czasach nikt nie przewidział takiej ewentualności. Ład na planecie uwznioślonej życiem wydawał sią Agajom czymś na tyie stabilnym, że czas jego istnienia mierzyli zegarem astronomicznym: w tym wypadku zapasem wodoru na’Słońcu, który pozwoli mu świecić równomiernie przez dalsze kilka miliardów lat. Choć ogłoszenie Ziemi agajskim Rezerwatem nastąpito przed odkryciem na niej rozumnych gospodarzy, mocno liczono się z możliwoscią ich powstania w biegu er geologicznych. Sądząc po spbie, Agajowie nie dostrzegali w tym zagrożenia dobra świata. A nawet byli święcie przekonani, że dopiero wtedy zyska ono potrzebną opiekę, skuteczniejszą niż mogliby - w razie jakiegoś nieszczęścia - zapewnić mu kosmiczni właściciele Rezerwatu z odległości dwudziestu sześciu lat świetlnych. Później widok pierwotnych ludzi, bezceremonialnie obchodzących się ze swym środowiskiem naturalnym, wprawdzie napawał goryczą, ale wcale nie świadomością zagrożenia Rezerwatu. Gorycz ta wypływała po prostu z ogromnej obcości tego, co na Ziemi jest naczelną dewizą istnienia: drapieżnictwa. W nieprzebranym tłumie mniejszych i większych drapieżców, ludzie koniecznie musieli dzierżyć palmę pierwszeństwa - z racji uprzywilejowania rozwojem mózgu. Wydawało się jednak, iż stworzenie cywilizacji skłoni ich do kierowania się logiką: jakaż rozumna istota zechce podcinać gałąź, na której siedzi? Cywilizacja naukowo-techniczna ludzi, liczona przez Agajów od roku 1945, stawiała sprawę opieki nad Rezerwatem w całkiem nowym świetle. Zawsze spokojna dotąd Lesja stała się nagle widownią sporów bardziej zaciekłych niż kiedykolwiek. A kontrowersje te nabierały charakteru politycznego - co było dla tej społeczności zupełnym novum. Spory te wypływały z rozbudzenia upartego poczucia własności Rezerwatu. Nie chcąc osłabić swoich praw do umiłowanych dóbr kosmicznych, Agajowie rozumieli jednak mocno, że przyjdzie im płacić wciąż wyższą cenę za ich posiadanie. Już teraz wyrażało się to w kolosalnym zużyciu energii na coraz częstsze seanse gorącej linii w miarę rosnących potrzeb, niepokojów i zagrożeń. Ponieważ uchwała wieczysta, powzięta kilka tysięcy lat temu dla przezwyciężenia Epoki Marnotrawnych Synów, określała górny pułap wytwarzanej energii, rezerwy jej trzeba było zdobyć kosztem innych dziedzin. Czerpanie ich z astronautyki wydatnie osłabiłoby rozmach eskploracji Wszechświata. Teraz zanosiło się na to, że przyjdzie ograniczyć podstawową produkcję na cele konsumpcyjne. Oznaczałoby to kryzys gospodarczy: drugą - obok problemów politycznych, dotąd w ogóle nieznanych Agajom - zupełną nowcść w tym żyjącym wygodnie, bardzo zrównoważonym społeczeństwie. Trzecim zagrożeniem mógł być kryzys moralny: wtargnięcie w wewnętrzne sprawy ludzi w obronie dobra świata. Migawką, jaka przemknęła mi przez głowę na pierwszy widok Agaja, było porównanie z modliszką. Sam nie wiem, dlaczego. Bo Agaj nie przypomina modliszki nawet uproszczoną linią sylwetki, jak na przykład pingwin - człowieka. Więc stało się to chyba na tej samej zasadzie, która sprawia, że widok plam Rorschacha budzi w każdym obserwatorze inne, często zaskakujące skojarzenia. Może przywiodła mnie nd tamten trop myśli nazbyt długa i cienka szyja w typie gumowego węża. Ale już głowa na niej osadzona wcale nie jest podobna do małej, trójgraniastej głowy modliszki; raczej do piłki futbolowej. Na pierwszy rzut oka, Agaj pod jednym względem bardziej zbliżony jest do owadów niż do kręgowców: zamiast kośćca ma zewnętrzny pseudochitynowy pancerz szczelnie otulający ciało wraz z kończynami. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Nazywanie go kosmicznym owadem, spotykane w różnych gazetowych publikacjach, wprowadza zamęt pojęciowy. Owady to przecież organizmy drobne, co nie jest kaprysem ewolucji (na kaprysy pozwalają sobie tylko ludzie), lecz wynikiem rozwiązań konstrukcyjnych. Odwrotnie niż u kręgowców oraz większości niższych zwierząt, rodowy rozwój owadów nie prowadził do gigantyzmu. Praważki o rozpiętości skrzydeł podobnej jak u gołębi znamy tylko z karbonu. Także ówcześni przodkowie karaluchów stanowili formy olbrzymie. Ale przez następne trzysta milionów lat rozwój niemal wszystkich grup owadzich nie szedł w kierunku rozrostu, tylko karlenia. Ta wybitnie udana konstrukcja, jaką tworzy najliczniejsza gromada zwierząt na Ziemi, jest funkcjonalna wyłącznie przy małych rozmiarach. Z kilku ważkich względów, nie może istnieć owad wielkości Agaja. Udusiłby się on natychmiast, zarówno wskutek braku zamkniętego układu krwionośnego rozprowadzającego tlen po całym ciele, jak też czerwonych ciałek krwi bądź jakiegoś ich odpowiednika zaopatrzonego w substancję wiążącą tlen podobnie, jak to czyni hemoglobina. Również sprawa linienia byłaby niemożliwa do rozwiązania dla tak dużych form lądowych. Agajowie ominęli obie te trudności, co znacznie oddala ich od charakterystyki owadów. Budową wewnętrzną i układem krążenia raczej przypominają ssaki, zaś ich pancerz - tylko z wyglądu podobny do chitynowego - tworzy elastyczna substancja, która odpowiednio rozciąga się przez cały okres wzrostu organizmu. Taki metameryczny, sprężynujący futerał zapewnia trzykrotnie większą wytrzymałość na zgniecenie niż szkielet organizmu ludzkiego. Ja i mój rozmówca byliśmy mniej więcej równego wzrostu, co mi pozwalało ani nie spoglądać nań z góry, ani nie zadzierać głowy. Sprawa nie miała jednak takiego towarzyskiego znaczenia, jakie przypisujemy patrzeniu sobie prosto w oczy podczas dialogu. Oczy są zwierciadłem duszy - wyjaśnia sugestywne porzekadło. I tak jest naprawdę. Nie mimika twarzy ani gesty rąk, ani też ściszony bądź podniesiony głos - lecz właśnie wyraz oczu powie nam najwięcej o nastrojach interlokutora. Dotyczy to nie tylko ludzi. Nie trzeba być ani znawcą, ani miłośnikiem zwierząt, by wyczytać z oczu jakie zamiary żywi wobec nas pies, do którego się zbliżamy, a nawet sarna, wilk, żubr. Im prymitywniejsze organizmy, tym mniej możemy w ten sposób po nich poznać. Nader inteligentny kruk przekaże wyrazem oczu więcej od kangura; przy krokodylu łatwo się pomylić, żaba jest jeszcze mniej czvtelna (nawet abstrahując od tego, że nie postrzega przedmiotów nieruchomych), czy bezkręgowców zaś, choćby o tak znakomitym wzroku jak głowonogów, nie wyrażają niczego. Czasami medytowałem, czy chodzi tu o stopień pokrewieństwa, warunkujący intuicyjne zrozumienie, czy tylko o szczebel rozwoju mózgu. Patrzenie na Agaja nie rozstrzygnęło tego. Nie umiemy precyzyjnie mierzyć stopnia inteligencji, gdy w grę wchodzą rozumy z innych planet. Wiem tylko, że „patrząc w oczy” Agajowi, nie potrafiłem domyślić się czegokolwiek. Polegałem na konwernomach, wprawdzie tłumaczących chwiejnie - ale to z całkiem odmiennych przyczyn. Nieprzypadkowo to patrzenie w oczy wziąłem w cudzysłów. Narząd wzroku Agaja jest jakby tęczową wstęgą, która poziomo przepotawia kulistą głowę. Takie złożone oko o zakresie widzenia podobnym do naszego, obejmuje zasięgiem pełny krąg. Na czubku głowy znajduje się lekkie, błoniaste wzdęcie chronione ażurową przesłoną z twardej substancji. To swoiste ucho odbiera ultradźwięki i wysokie tony słyszalne dla nas. Zwierający się kulisty otwór ustny na przedniej dolnej stronie głowy przyjmuje bodźce chemiczne (u nas rozdzielone na smak i powonienie). Głowa Agaja jest bezwłosa, lśniąca gładką powierzchnią ciemnobrunatnego pancerza, podobnie jak reszta ciała. Wolne od pancerza są tylko wsuwane bezpalce odpowiedniki naszych stóp i dłoni utworzone z popielatych, błoniastych płatów. Mogą one, w rozmaity sposób wzbierając bezbarwną krwią, na poczekaniu nadawać każdej dłoni z osobna pożądany kształt, sposobiąc ją - zależnie od bieżącej potrzeby - do wielu odmiennych czynności. Osobliwe dłonie Agaja zyskały dzięki temu wyższy stopień zdolności manipulacyjnych niż u ludzi. Stopy natomiast, chociaż chwytne, bardziej wyspecjalizowały się do chodzenia; a przy wspinaczce po stromych ścianach działają jak przylgi. Agajowie posługują się językiem trzasków o wysokiej tonacji, częściowo wkraczającym w zakres ultradźwięków. Dla nas brzmi on jak jednostajne buczenie. Dopiero po odtworzeniu w zwolnionym tempie przypomina alfabet Morse’a. Mowa ta może być przetłumaczona jednoznacznie na język ludzki w dowolnie obranej konwencji. To ułatwiło techniczną stronę pracy konwernomów. Agajowie stosują zapis magnetyczny - w literaturze, w nauce, w codziennym utrwalaniu informacji. Spotkanie z Agajem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Stał przede mną nagi, lekko pochylony do przodu, trochę zgięty w łuk dzięki elastycznym segmentom ściśle przylegającego pancerza - przedstawiciel kultury obserwującej nas od kilkudziesięciu wieków. Ludzkie sprawy ogarniał po swojemu, podobnie jak my mogliśmy z niezrozumieniem kiwać głowami nad innością świata Agajow. Czy posłuchamy go w czymkolwiek? Co zyskamy przez tę wizytę? Albo... stracimy? Martwe pudła komputerów - świadków tego spotkania - były mi w tamtej historycznej chwili bliższe niż żywy, czujący Agaj. Wstydziłem się tego, jeszcze jak! Ale cóż mogłem temu zaradzić?... Szczere marzenia o przyjacielskim kontakcie z pierwszym kosmitą na Ziemi, z jego tajemniczą osobowością, z jego zwyczajnym „ja” na co dzień - odbijały się od nieprzezroczystego muru, jaki wzniósł nie byle kto: Wszechświat. Ten sam, który na równych prawach, ale na różnych światach, stworzył i Człowieka, i Agaja. Nagle wydało mi się, że Kosmos jest źle urządzony. Dlaczego umysł nie odbija go prosto, jednoznacznie - jak zwierciadło odbija obrazy? Dlaczego każdy Rozum ma na to własną, niepowtarzalną receptę, niepodobną do innych Rozumów? Pragnąłem ze wszystkich sił wczuć się w bezgraniczną obcość Agaja, bo stojący tuż, w zasięgu ręki, jako taki nie budził we mnie żadnych uczuć: ani zachwytu, ani odrazy, ani lęku. Ale wymarzone wejście w tę otchłanną inność z dalekich światów było tak samo nieziszczalne, jak wdarcie się w duszę zwierzęcia, w jego jędrny, przecież bogaty świat przeżyć, od którego tak bardzo, oddaliliśmy się, w każdym z tysięcy pokoleń, gubiąc po jednej niteczce wiążącej nas z matką-naturą. A tutaj - nawet niczego nie pogubiliśmy, bo nic nas nigdy nie łączyło z sobą. Sądziłem, że wiem coś nie coś o roszczeniach jego ziomków, fascynacjach i niepokojach, o zauroczeniu Ziemią i jakichś obawach przed ludźmi. Zapewne to samo odczuwał on: emanacja swojego świata. Dlaczego w tamtej uroczystej chwili, wyczekiwanej przeze mnie z bijącym sercem - on sam, mądry na pewno, a przypuszczalnie i szlachetny, nie wydał mi się partnerem, tylko bjędnym ognikiem z gwiazd? Nie miał to być taki dialog, do jakich przywykłem w swoim ludzkim świecie; choćby nawet zacietrzewiony. Zresztą tu brakło zacietrzewienia. Jeśli chodzi o mnie, z góry liczyłem się z każdą skalą różnicy poglądów i z każdą odmiennością przyjętych form wyrażania ich. Agajowie zaś są z natury bardziej liberalni od Ziemian. Ponadto, obie strony zdawały sobie sprawę z dogłębnej wzajemnej obcości. Ale każdy - czy spod naszego słońca, czy rodem spod ciepłych promieni innej gwiazdy - ma własne serdeczne drogocenności, których pieczołowicie strzeże u siebie i broni ich na zewnątrz, zawsze i wszędzie. Na Ziemi - to uwżnioślony humanizm, co dzień rodzący się od nowa w każdym z nas krzykiem Leonarda: - Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Choć tak przygotowany wewnętrznie do tego spotkania, nie mogłem oprzeć się zdumieniu, graniczącemu nawet ze zgorszeniem, kiedy konwernom przełożył pierwsze wyznanie kosmity: „Poświęciłem się przylatując tu. Przyleciałem, ponieważ uznałem, że ratowanie dobra świata warte jest tego, abym ja sam, tu stojący, niepowtarzalny, zhańbił się bezpośrednim kontaktem z Ziemianinem. Ta sromota nie spada na innych Agajów.” Z tego pojąłem, że nasz gość nie jest posłem, lecz przybył prywatnie i obrażać się za impertynencje byłoby bez sensu. Spytałem więc z zimną krwią, czy taka jest etykieta zapoznawcza Agajów. Przybysz nie połapał się, o co chodzi, gdyż słowo „etykieta” nie istnieje w jego języku. Zaznajomiony z omówieniem sensu tego wyrazu, oznajmił: „Umiemy mówić tylko to, co jest. Ani mniej, ani więcej.” Nie pocieszyło mnie to zbytnio; a w każdym razie niczego nie wyjaśniało. Ale wziąłem się w garść: wszak nie przyszedłem wysłuchiwać zgrabnych komplementów. Ciężar uwagi rychło przeniosłem ze „zhańbienia się” na „ratowanie dobra świata”. Był to zbawienny wybór, który pozwolił wejść w sedno sprawy. Dla Agajów bowiem dobro świata jest tak drogocenne, jak dla nas humanizm. Tamto pojęcie z obcej kultury, w gruncie rzeczy nieprzetłumaczalne, to rwący zdrój miłości, jakim Lesjanie darzą dosłownie wszelkie - poznane i nie poznane - życie. Może się mylę, może upraszczam, lecz ich dobro świata widzę jako nie coś innego, tylko biokosmos w agajskim wydaniu. Trzeba podkreślić z naciskiem, że to nie biokosmos w ujęciu ludzi dwudziestego pierwszego wieku. To słowo żyje u nas dopiero sześćdziesiąt lat. Pojawiło się wówczas, gdy biologia i astronomia były w pełnym rozruchu od kilkudziesięciu wieków, a egzobiologia także już istniała jako samodzielna gałąź wiedzy. Bardziej dociekliwe umysły wzdragają się przed traktowaniem biokosmosu tylko jako prostej sumy biosfer istniejących w naszym Wszechświecie; szukają natomiast powiązań łączących wszelkie życie już na najniższym, molekularnym piętrze jego rozwoju - u kolebki biogenezy. Jednak standardowe pojęcie biokosmosu niewiele wykracza poza tamten historyczny etap w biologii, od Arystotelesa do Linneusza, kiedy skrzętni badacze porządkowali oraz szufladkowali gatunki roślin i zwierząt, traktując je jak niezmienne, zakonserwowane okazy muzealne - podczas gdy w każdym spojrzeniu na przyrodę jako dynamiczną grę sił widziano zajęcie co najmniej jałowe, a najczęściej zdrożne. Coraz rozleglejsze kręgi zataczają skrzydła myśli ewolucyjnej, której wszystkie lśniące piórka, od greckich filozofów przyrody do Buffona, Lamarcka, Goethego, Wallace’a i tylu innych, dziś przemilczanych lub zgoła zapomnianych - pozbierał, przebrał i usystematyzował Darwin, jak niezrównany planista dekorując ten ogród nieplewiony scenerią ładu i piękna. Inaczej jest z dzisiejszym pojęciem biokosmosu. Nie dostrzegam zasadniczych różnic między kanonem stałości gatunków Linneusza a ujęciem biokosmosu jako zbioru wszystkich biosfer, samoistnych i niezależnych od siebie. Hercklitowe panta rei ma tu wprawdzie nieskrępowany dostęp, gdyż od dawna wypowiadanie światoburczych myśli nie wymaga ani odwagi, ani determinacji - ale ten niezaorany ugór przyrodnicy chętnie i bez boju odstępują fantastom. Na Darwina biokosmosu przyjdzie nam jeszcze poczekać. Kiedy Agajowie przyjęli Ziemię za swój Rezerwat, przodkowie jońskich filozofów przyrody dopiero paśli kozy na malowniczych wzgórzach. Już wtedy Lesjanie mieli utwierdzony pogląd na biokosmos, w ogólnych ramach może nie odbiegający od dzisiejszego. W kontaktach z przybyszem umacniałem się w tym przeświadczeniu krok za krokiem. Przylot Agaja na Ziemię nie był z góry zaplanowany. Wprost przeciwnie, stanowił zgrzyt w tym bardzo wyważonym społeczeństwie. Poprzedziły go, narastające latami, dramatyczne wydarzenia w Rezerwacie, które wymagały stanowczych rozstrzygnięć dla zapewnienia dobra świata. Wprowadzenie gorącej linii nader usprawniło kontakt. Miała ona jednak tę piętę achillesową, że Stacja nie mogła samorzutnie, zgodnie z pilną potrzebą, nadać informacji tym bezczasowym kanałem. Pierwsze propozycje regularnego słania „telegramów z optaconą odpowiedzią” padły na wieść o eksplozjach nuklearnych na atolach Bikini i Eniwetok. Jak przekazał mi Agaj, ziomkowie jego nie widzieli różnicy między bojowymi a próbnymi wybuchami atomowymi. Gdy więc już w siedem lat po Hiroszimie eksplodowała pierwsza bomba wodorowa, Lesjan przeraziła szybkość postępu w dziedzinie, która mogła doprowadzić Rezerwat do samozagłady. Tylko pod tym kątem widzenia sprawa wydała im się groźna i warta poświęcenia uwagi. Mało ich przy tym obchodziło, że ludzie przygotowali tę potężną broń do porachunków między sóbą. Agajowie niepokoili się jedynie o zniszczenia w przyrodzie. Dlatego mocno ich wzburzyła równoczesna wiadomość o masowym zwalczaniu królików w Australii przez wywołanie epizoocji myksomatozy, rozprzestrzenianej z pomocą miliardowych chmar komarów umyślnie wyhodowanych do tego celu. Wtedy Rada Nauki uchwaliła regularne wysyłanie rozpoznawczych zwrotnych telegramów co dwa lata lesjańskie. (Rok na Lesji, czyli okres obiegu tej planety wokół gwiazd Viva Strzelca, wynosi 247 dni ziemskich). Tymczasem zdarzyło się coś, co postawiło sprawę Rezerwatu w zupełnie nowym świetle. W roku 1990 agajskie rozpoznanie wykryło budowę obserwatorium neutrinowego w Rowie Filipińskim. Ponieważ ten rejon w żadnej porze roku nie leży na drodze przebiegu wiązek emitora z Sumatry w kierunku gwiazdozbioru Strzelca, na razie nie obawiano się wykrycia Stacji. Jednak należało się liczyć z tym, że Ziemianie odbiorą strugi neutrin wysłyłane z Lesji, co powinno wzmóc czujność Lesjan. Ale istniał inny, nader doniosły aspekt sprawy. Uchwała wieczysta przyjęła za kryterium wstąpienia ludzi w stadium cywilizacji naukowo-technicznej - detekcję i emisję wiązek promieniowania neutrinowego w formie prostej, czyli bez przełamania bariery czasu. Teraz wiedziano, że po ukończeniu budowy podmorskiego obserwatorium, co nie potrwa długo, zostanie spełniony pierwszy z tych warunków. Według ocen agajskich, wysyłanie strumieni neutrin będzie możliwe z upływem najwyżej dwóch pokoleń Ziemian. Dla dziejów Rezerwatu to drobna, zgoła nie licząca się chwilka. W tej sytuacji uchwała wieczysta zostawiała Agajom dość szeroki margines swobody działań. Ziemianie stworzyli już technikę umożliwiającą samodzielne nawiązanie biernego kontaktu kosmicznego, a w bliskiej przyszłości - również czynnego; Nie miałoby więc istotnego znaczenia, gdyby Lesjanie odezwali się pierwsi. Samoczynnie bowiem upadł powód, dla którego warto było odwlekać wzajemne zapoznanie: obrona „czystości” Rezerwatu. Znając zapalną, pełną uniesień psychikę ludzi, Agajowie od dawna zdawali sobie sprawę z tego, że nieuchronnie nadejdzie czas, kiedy mieszkaniec planety Ziemia wyląduje na Lesji. Dobrze rozumieli, znając współzależności w rozwoju całokształtu nauki i techniki, że skuteczna łączność neutrinowa i budowanie statków transgalaktycznych są znamionami tej samej epoki cywilizacyjnej. Agajowie nie pragnęli tego spotkania, lecz uważali je za nieuchronne. Nie pragnęli, ponieważ widzieli w nim zakłócenie swobodnego rozwoju Rezerwatu. Każdy kontakt międzykulturowy choćby ograniczony powściągliwością w udzielaniu informacji o przyrodzie, niechybnie podciąga wzwyż młodszego partnera. Obawy agajskie nie dotyczyły zmian socjologicznych: te ciekawiły ich stosunkowo mało, jako rozwój tylko pojedynczego gatunku - spośród paru milionów innych, żyjących w Rezerwacie. Natomiast wszelki postęp w świecie Ziemian i ich działań odbijał się z całą ostrością na dobru świata. Prowadziliśmy ten dziwny dialog, którego jedynym świadkiem był konwernom. Agaj kontynuował: „W roku 1994 - według waszej rachuby lat - nie dostaliśmy zwrotnej odpowiedzi bezczasowym kanałem. Tym razem nie wiedzieliśmy, czy Stacja umilkła nagle i jakie były okoliczności tego faktu. Mogliśmy „sfę spodziewać wyjaśnień za dwadzieścia sześć lat - jeśli nie chodziło na przykład o zniszczenie terenu eksplozją jądrową.” - Przecież wtedy przeprowadzaliśmy już tylko podziemne wybuchy. „Po was można się spodziewać niemal wszystkiego”. Sądziłem, że owo „niemal” było zdawkową kurtuazją, ale myliłem się. Gdyby Agajowie uznawali ludzi za istoty całkiem nieobliczalne, to działaliby za naszymi plecami w obronie swojego Rezerwatu. O tym mogłem się przekonać za chwilę. „Pierwszy raz omawialiśmy w Radzie Nauki kontakt z obcą kulturą. Sytuacja dojrzała do tego. Rezerwat jest nasz na całą wieczność. Ale wy jesteście samozwańczymi realizatorami jego życia. Musimy uznawać te niemiłe realia. Uśmiercenie was byłoby takim samym pogwałceniem Księgi Praw, jak niszczenie przez was innych gatunków. Nie mogliśmy tego zrobić: my nie jesteśmy mięsożerni”. W pierwszym odczuciu sądzitem, że konwernom powinien był przetłumaczyć: „drapieżnikami”. Chyba jednak przekład był najwłaściw- szy. W rzeczywistości, brzmiało to jak poczytanie nas za kanibali i miało właśnie taki obrażliwy wydźwięk. Agajowie bowiem widzą brata w każdej żywej istocie; a cóż dopiero - zrodzonej w tej samej biosferze! „Nam nie zależało na kontakcie, dla samego kontaktu: znamy was przecież od dawna. Chodziło o przekazanie wam pewnych spraw, których sami nie spostrzegacie i nie rozumiecie. Oczywiście tylko spraw związanych z dobrem świata.” - Czy chcieliście nas nawrócić na właściwą drogę? „Chcemy was pouczyć, kim jesteście. Ja robię to teraz.” Zanim Agaj przeszedł do sedna sprawy, wyłuszczył genezę swego przybycia na Ziemię. „Pierwszy projekt dotyczył podrzucenia wam pewnych materiałów, by otworzyć wam oczy na to, czym jest dobro świata. W jaki sposób mieliśmy to zrobić - nie powiem. Potem roztrząsaliśmy ujawnienie się radiozwiadowców, którzy przekazaliby wam z góry wydozowane porcje wiedzy o Życiu. Otrzymalibyście również - w ściśle zakreślonych ramach - odpowiedzi na stawiane pytania. Dalszy tok działań miał zależeć od tego, jak spożytkujecie otrzymaną wiedzę.” - A jednak, ty przyleciałeś osobiście. „Nie przyleciałbym, gdybym nie był upartym badaczem Rezerwatu. I to nie przyleciałbym z dwóch względów. Po pierwsze, działam w obronie dobra świata planety Ziemia. Po drugie, w nie kończącym się obcowaniu z emanacją waszej kultury, zaraziłem się emocjonalnością inną od agajskiej.” Stanęły mi w myślach tamte długie godziny zwątpień i niepewności podczas badania Szpuli, kiedy dociekałem (nie tylko ja!), na czym polegają i do czego się odnoszą emocje Lesjan. Jedne bowiem miejsca sugerowały ich trzeźwy racjonalizm, inne - wprost przeciwnie - wybujałą uczuciowość wyzierającą z egzaltowanych tekstów. Te sprzeczności poruszały mnie do żywego. „Nie przyleciałbym, gdybym nie poczuł się odrobinkę... Ziemianinem. Przypominano mi, że to kultura mięsożerna. O tym wiedziałem najlepiej. Ale kultura! Dobro świata nie musi z tej samej gliny lepić zawsze prawdziwych arcydzieł.” Poczułem się nieswojo. „Po przekroczeniu górnej granicy napięć, osąd pewnych spraw gubi wszelki sens. Nie można was sprowadzać do naszych agajskich kategorii.” To mnie cieszy. Przed tym spotkaniem obawiałem się, że będę potraktowany schematycznie: jak Agaj w pomniejszeniu. Nie chodziło o względy prestiżowe. Nastawiłem się wewnętrznie, jak tylko mogłem, by nie zwracać na to uwagi. Lękałem się natomiast, że mój gość wesprze się na fundamentach swojego świata: agajskiej wiedzy, psychiki, logiki, światopoglądu... Zawsze upatrywałem w tym nieprzekraczalną barierę niszczącą kosmiczny dialog. „Walczycie na dwóch frontach. Zabijacie siebie wzajemnie w wielkich rzeziach - co jest w znacznym stopniu waszą wewnętrzną sprawą. A przy tym, i nie tylko przy tym, niszczycie dobro świata - co dotyczy nas, bo gubi nasz Rezerwat. Rada Nauki rozważała poskromienie was w imię wyższych racji.” Nigdy nie dowiedziałem się, jak miało być z tym poskromieniem. Natomiast Agaj roztoczył przede mną bieg wydarzeń, które poprzedziły jego odlot na Ziemię. Wtedy przeważał pogląd, że wspomniana walka na dwóch frontach stawia ludzi - pod względem rozsądku - zbyt nisko, by Agajowie bez uszczerbku dla swej dumy gatunkowej uznali ich za partnerów. Mechaniczni radiozwiadowcy mieli przekazać ten werdykt Ziemianom, by potem pertraktować z nimi na własny rachunek - według otrzymanych instrukcji. Mój Agaj jest jednym z czołowych przyrodników i zgadza się w całej rozciągłości z argumentacją o poziomie moralno-umysłowym Ziemian niewspółmiernie niskim w zestawieniu z ich techniką. Twardo jednak uznaje, że obrona Rezerwatu przed ostateczną zagładą warta jest tego, by on osobiście zhańbił się bezpośrednim kontaktem z ludźmi. Właściwie, można było spodziewać się czegoś takiego. Popadam w zadumę. Przypomina mi się zdanie z jednej z egzobiologicznych monografii zeszłego stulecia: „Jeśli nie przy pierwszym kontakcie, to przy zapoznaniu się z którąś z kolei kosmiczną kulturą, może dopiero za tysiące lat - człowiek o niebo lepszy, bez win naszej epoki, naje się wstydu odczytując we wrażeniach innej istoty myślącej pogardę dla gatunku, który przez kilkadziesiąt wieków permanentnie ostrzył miecz do bratobójczej walki.” To się właśnie stało. Ale jednak - chyba tylko w moim własnym odczuciu. Bo z ust naszego gościa ani razu nie usłyszałem przygaiTy moralnej. Mowa w kółko o braku rozsądku, prymitywnej logice i o powracającym na wokandę dobru świata, które nastręczało tylu kłopotów tłumaczom Szpuli. Także agajskie potępienie wojen opiera się na niejasnych pobudkach. Uznaję za konieczne spytać wprost, czym jest dobro świata, pojęcie nieobecne w ludzkim słownictwie. „Ono nie istnieje w waszych wyobrażeniach i w was samych. Gdyby było inaczej, nie przyjechałbym tu w ogóle.” To mi zabiło ćwieka w głowę. Z drugiej strony, mogę się teraz spodziewać wyczerpujących wyjaśnień. Więc po to nasz kosmita leciał kilkadziesiąt lat? „Dobro świata jest kwintesencją Kosmosu, jego siłą napędową. Gdyby poszczególne prawa natury pousuwać lub pozamieniać - nie powstałby inny Wszechświat, tylko chaos. Tak jest w odczuciu istot rozumnych zrodzonych przez nasz Wszechświat. W obrębie tej harmonii przyrody, do której należymy - życie nie jest i być nie może jakimś niekoniecznym naddatkiem, ubocznym produktem podstawowych procesów fizycznych. Życie jest - dosłownie, rzeczywiście - bijącym sercem Wszechświata”. - Jak to rozumieć? „Wszechświat - jako układ zamknięty, suwerenny - zawiera stałą, niezmienną pulę treści istnienia. Tak jak materia nie może zniknąć, tylko przetwarza się z jednych stanów i postaci w inne - tak samo pierwiastek życia nie może zostać uszczuplony wskutek przeminięcia poszczególnych jego cegiełek budowlanych.” - Jakie to są cegiełki budowlane? „Gatunki, wyższe jednostki taksonomiczne, biosfery.” - A pierwiastek życia? „Po waszemu - biokosmos. Ale niezupełnie. Bo wy się tych spraw zaledwie domyślacie. I błądzicie po omacku. Podobnie jak poszczególny atom, tak samo cegiełka budowlana Życia nie może się unicestwić. Musi się przemienić w inną - choćby w innym miejscu i w innym czasie. Zniknięcie jej z puli treści istnienia zachwiałoby przyrodniczą równowagę. Byłoby takim zwichnięciem istniejącego porządku Wszechświata, jak zniknięcie innych jego części, tak samo nieodzownych dla prosperowania całości: więc atomu, gwiazdy, galaktyki.” - Czy te martwe twory nie mogłyby trwać w Kosmosie pozbawione życia? - pytam, gdyż na to naprowadza tok wywodów Agaja. „Zrozumienie dobra świata nie wymaga tej informacji.” Choć spodziewałem się, że Agaj może nie chcieć swobodnie komunikować swojej wiedzy przyrodniczej, takie obcesowe stwierdzenie trochę mnie zmroziło. Agaj kontynuował: „Jesteście w położeniu kanarka, który rękę zbliżającą się do klatki uważa za samodzielną istotę. Postrzegając pewne cząstkowe przejawy życia Kosmosu, po prostu zaliczacie je do zjawisk astronomicznych. Nie przejmujcie się tym. Niegdyś i my rozumowaliśmy podobnie, a dzisiejsza nasza mądrość jest tylko skromnym odbiciem tej, jaką posiądziemy w przyszłości. Nie warto się spieszyć, Wszechświat jest niewyczerpalny.” Zaczynają migać mi przed oczami obrazy procesów, o których wiemy tak mało... Rozbiegające się galaktyki, pulsujące kwazary, supernowe, czarne dziury, gwiazdy neutronowe - zdają się nabierać nowych znaczeń. A czyż na przykład pola magnetyczne we Wszechświecie nie mogą spełniać podobnej roli, jak sieć neuronowa w ludzkim organizmie albo jak praca serca tłoczącego krew? Patrząc na kosmitę, ogarnia mnie dojmująca żałość, że nie posiądę jego wiedzy. „Powiem jedynie o tym, co się składa na dobro świata, którego ogólny sens musisz poznać. Dla biologii Wszechświata, analogia między nim a typowym organizmem żyjącym wcale nie stanowi poetyckiej metafory. Związane z pulą treści istnienia i przez nią określone. - natężenie wpływu działań istot żywych na życie Kosmosu jest kwintesencją biologii Wszechświata. Bo on jest tworem komasującym wszystko, cokolwiek obserwujemy - jako dziejące się w jego trzewiach. Dlatego musi rządzić się własnymi prawami, ważnymi wyłącznie dla niego: dla jego anatomii, a zwłaszcza fizjologii. Zgraniu całości służą w sposób konieczny prawa niższych poziomów: mikrokosmosu, makrokosmosu, a także prawa biologii pojętej najszerzej, ogarniającej wszelkie typy planetarnych biosfer.” - Czy prawa makrokosmosu tu nie wystarczą? - pytam. „Podobnie jak znajomość fizyki gwiazd nie ułatwi opisania budowy atomu, prawa astronomii są nieprzydatne do wyświetlenia struktury Kosmosu. Kierując się nimi w rozpoznawaniu dobra świata, zawężalibyśmy obraz do preparatu pod mikroskopem, a mózg jako narzędzie poznania - do tego właśnie mikroskopu. W miarę doskonalenia swej sprawności, więc uzyskiwania wciąż wydatniejszych powiększeń, ogarniałby on coraz mniejsze pole widzenia. Przywodzi to na myśl status komórki umiejscowionej na przykład w nerce - która nie wie, czym jest nerka i kim jest Ziemianin, któremu ta nerka służy. Gdyby wszakże wspomniana komórka miała zdolność rozumowania, mogłaby posiąść wiedzę o istocie swojej «metagalaktyki» (nerki) i swojego ‘«Wszechświata» (Ziemianina). - Czymże więc jest, w tym obrazie, jednostkowe życie organizmu? - pytam z zaciekawieniem. „Atomem w puli treści istnienia. Jest tym, czym komórka w twoim albo w moim ciele, pozbawiona świadomości bytowania swojego organizmu. Każda istota jest samoistną organizacją materii. A zarazem jest cegiełką budowlaną logicznie wkomponowaną w całość organizmu Wszechświata, umiejscowioną w przegródce jedynie możliwej, bo właściwej - co do swego miejsca - dla anatomii Wszechświata, a co do swej roli - dla jego fizjologii. Podobnie, w twoim mózgu nie może znaleźć się komórka wątroby albo śledziony.” To staje się coraz bardziej intrygujące. Ale wciąż jeszcze nie mogę się połapać, jaki ma związek z owym tajemniczym dobrem świata, którego wyjaśnieniu służy. Agaj ciągnie: „Przypuszczam, że ilekroć stawiacie obok siebie wyrazy Życie oraz Wszechświat - macie na względzie życie we Wszechświecie, ale nigdy: życie Wszechświata.” - Na ogół tak. Chociaż niektóre panteistyczne filozofie utożsamiają Wszechświat z pojęciem Boga - co wydaje mi się bliskie twojego światopoglądu. „To nie światopogląd, tylko naukowy obraz przyrody - realnie istniejący, niezawisły od spojrzenia badacza. Goły fakt, taki sam, jak na przykład powstawanie atomów cięższych pierwiastków we wnętrzu gwiazd. A mnie się wydaje, że nawet wasz panteizm ujmuje biosfery, istniejące na różnych planetach, w sposób uproszczony, mechanistyczny: jako światy dla siebie. Taka interpretacja pozwala spodziewać się co najwyżej, że gniazda życia są rozmieszczone weWszechświecie, podobnie jak w pewnej okolicy gniazda ptaków - na gałęziach odpowiednich drzew, w szuwarach, w dziuplach, w szczelinach skał albo w norach opuszczonych przez inne zwierzęta: każde w wyznaczonym przyrodniczym otoczeniu. To jest prawda cząstkowa, która niczego nie wyjaśnia. Nie potraficie ująć wielości światów zamieszkałych jako oaz życia stanowiących komórki harmonijnie i logicznie wkomponowane w organizm Kosmosu. Sądzę, że jeśli doszukujecie się więzi z nimi, to wyłącznie emocjonalnej, lecz nigdy - organicznej. To samo dotyczy waszego spojrzenia na własną biosferę: ona jest dla was jedynie zbiorem dużej, ale skończonej liczby niezależnych gatunków istot żywych.” Teraz stanowczo oponuję: - Mylisz się tym razem. My nie patrzymy na rośliny i zwierzęta w oderwaniu od całości przyrody. Dobrze wiemy, że we wszelkich biocenozach zawarte są ciągi żywieniowe, których spójne i niezbywalne ogniwa stanowią poszczególne gatunki, często niepokaźne, nieraz z pozoru - same w sobie - obojętne lub nawet uciążliwe dla naszej gospodarki. Ponadto, czujemy się związani milionami nierozerwalnych ewolucyjnych, fizycznych i psychologicznych nici ze swoim naturalnym środowiskiem. Nie chcemy i nie możemy zerwać tych nici dla jakichkolwiek doraźnych korzyści. Zamilkłem. Czuję podświadomie, że to moje wyznanie zapadło głęboko w umysł kosmity stojącego przede mną. Ale w jaki sposób zapadło, do jakich przemyśleń pobudziło? Tego nie mogę wiedzieć. Żałuję, że niczego nie umiem wyczytać w tej obcej, tak bardzo nieludzkiej twarzy Agaja. Wypukły pierścień jego oka, zamiast przekazywać jakieś doznania wewnętrzne - zwyczajnie, ściśle według praw optyki odbija moją twarz, przypłaszczoną jak w krzywym zwierciadle. Rzeczywiście, od tamtego przełomowego momentu zmierzam do sedna sprawy, aczkolwiek z dużymi oporami. W tym docieraniu się poglądów, położenie mojego partnera (już będę go tak nazywał) jest o wiele korzystniejsze. On nie musi przychylać się do mnie. Znakomicie wie, z czym przyleciał na Ziemię i po co. To daje mu spokój i pewność siebie. Tak przynajmniej sądzę, oczywiście nie z jego zachowania, które jest nadal nieczytelne, ale z treści wypowiedzi. Zastrzegam: jeśli się okaże, iż choć trochę rozumiem go operując ludzką logiką. Cokolwiek dokonaliśmy - zwłaszcza w ubiełych kilku dekadach w obronie naturalnego środowiska (a sądziłem dotąd, że dokonaliś my niemało, w rozumieniu mojego gościa jest tak powierzchowne, że prawie się nie liczy. Agaj zarzuca nam egocentryzm, brak racjonalizmu w myśleniu, kierowanie się modą, sympatiami, animozjami a nawet przesądami. To ostatnie ma dotyczyć faworyzowania jednych gatunków ze szkodą dla innych. Chyba go nie speszyło to, że się żachnąłem. Ja natomiast dużo przez to zyskałem: ostrożnie, krok po kroku wprowadzał mnie w arkana egzotycznego pojęcia dobra świata: tego czystego tchnienia odległej kultury, nie zafałszowanej żadnymi próbami przybliżeń. Agajskie dobro świata to pojęcie o tyle złożone, że mieści w sobie zarówno biokosmos w szczególnym, filozoficznym wydaniu, jak też stosunek Lesjan do tej właśnie przyrody wszech czasów i wszech miejsca, ogarniający niemal całość ich pojęć moralnych. Nad tym specyficznym kanonem - i stanu faktycznego, i postępowania wobec niego - rozciąga się przewodnia zasada, że dobro świata jest niepodzielne. Oprócz mniej ważkich refleksji lokalnych w obrębie jednej i tej samej biosfery są to w pierwszym rzędzie powiązania wszechświatowe. „W sposób naturalny gatunki albo przetwarzają się w inne, albo też giną bezpotomnie. Ale i jedno, i drugie nie oznacza zaprzepaszczenia budów ewolucji. Cokolwiek się dokonało w przyrodzie żywej, nie tylko wyciska niezmywalny ślad na obliczu biokosmosu, ale trwa w puli treści istnienia, która jest wartością wieczystą. Życie jest wieczne. Nawę partnerzy się nie zmieniają, tylko zajmują inną niszę. Wy tego nie pojmujecie.” Zastanawiam się przez chwilę. - Być może, Ale z czego tak wnioskujesz? „Z waszych upartych działań.” - Mylisz się. Przyznaję, że kiedyś człowiek rzeczywiście niszczył przyrodę, nawet dotkliwie. Ale i to było poprzedzone niewspółmiernie dłuższym okresem względnej nieszkodliwości w zaraniu naszych dziejów. A teraz znów usilnie powracamy do tamtych dobrych tradycji, choć w całkiem inny sposób, bo na zupełnie odmiennym etapie naszego rozwoju. „Rozszerz to twierdzenie i uzasadnij je po swojemu.” Rozważam, czy to, co powiem, da kosmicie pewien obraz i wyjdzie dość jasno w tłumaczeniu. Ale muszę brnąć przez rozpoczęty temat. - Wczesny mój przodek, jeszcze praczłowiek, zbieracz i łowca, nie dawał się bardziej we znaki swemu siedlisku niż inne duże zwierzęta. Był jednym z rosłych ssaków w zajmowanej biocenozie - o tyle bardziej przedsiębiorczym, że miał sprawniejszy mózg. Polował używając prymitywnej broni, która zastępowała mu kły i pazury klasycznych, choć mniej obrotnych drapieżników. Łamiąc lub ścinając wyostrzonym kamieniem gałęzie na szałas, nie niszczył lasu bardziej niż słoń lub nosorożec torujący sobie szlak w gęstwinie. Tylko podkładaniem ognia, którym czasami wypalał step w czasie łowów lub puszczę pod kopieniackie uprawy - dawał groźny sygnał swej odrębności od pozostałych użytkowników terenu. Taka była cena rodzącej się inteligencji. Czy rozumiesz to? „Rozumiem. Ale żadnych zjawisk nie oceniam jako ograniczonych w czasie. To, o czym mówisz, jest tylko cząstką jednostkowego zjawiska: Ziemianina. I to tylko prolog. Dla mnie człowiek trwa nierozerwalnie w geologicznej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Już wtargnięcie pitekantropa w przyrodę nosi całkiem swoiste znamiona, które nie dadzą się porównać z wkroczeniem na widownię towarzyszących mu gatunków. Bo zwierzę działa doraźnie: szuka pokarmu, chroni się przed zmianami zachodzącymi w otoczeniu, unika wrogów, mości sobie wygodne legowisko. Natomiast każdy człowiek, choćby najbardziej prymitywny, żyje nie tylko dniem dzisiejszym. On współtworzy taką przyszłość, jakiej pragnie. A co najgorzsze, jego wpływ na otoczenie zgoła nie jest ograniczony ani też związany z jakąkolwiek równowagą. Wynikiem tak złowieszczego prawa przyrody jest to, co uczyniliście z agajskim Rezerwatem PLANETA ZIEMIA.” - Człowiek pierwotny wprawdzie nie chronił przyrody w sposób zorganizowany, może bardziej lękał się jej aniżeli kochał - lecz nie wyrządzał jej wielkich krzywd, bo nie miał środków do tego. A my dzisiaj, wyposażeni w nowoczesną technikę, jesteśmy wystarczająco dojrzali, aby obrócić ją na obronę przyrody. „Rzeczywiście, był czas, kiedy wczesny praczłowiek odgrywał naturalną rolę regulatora w drapieżniczej przyrodzie Ziemi, podobnie jak inne zwierzęta. Ale wkrótce ten sam praczłowiek, dziki w porównaniu z tobą, jeszcze pokryty sierścią prawie na całym ciele, dopiero uczący się mówić -.przestał być istotą z grubsza nieszkodliwą dla swego siedliska. Ostatecznie i brutalnie stał się takim od pewnej niewymownie doniosłej granicy: odkąd posiadł ogień. Nie potrafimy dokładnie datować tamtej chwili. Na to musielibyśmy dokonać zbyt wielu prac wykopaliskowych, grożących rozpoznaniem nas.” - My również nie potrafimv. W każdym razie stało się to znacznie dawniej niż pół miliona lat temu. „Nawet milion lat. Ile ponad, tego nie wiemy. Ale to wy, Ziemianie, sprawiliście, że przez ten milion lat wymarło więcej gatunków dużych ssaków, niż ich powstało w nurcie poprzednich dziesięciu milionleci. Jeszcze więcej form zniszczyliście od czasu, gdy ustanowiliśmy Rezerwat. To nieszczęście nasiliło się szczególnie w ciągu sieddmiu wieków naszej nieobecności: od kiedy zamilkła Stacja. Potem zapewne nie było roku, w którym nie przepadł jakiś gatunek zwierzęcia ciepłorkwistego, nie wspominając o innych kręgowcach, a jeszcze bardziej - owadach. Wnosimy to z prostych przeliczeń statystycznych. Wy znacie te straty zaledwie częściowo, gdyż w tamtych czasach niezbyt troszczyliście się bodaj o ewidencjonowanie różnorodności waszego zwierzostanu. To samo dotyczy roślin. Stąd też - mamy w naszym rejestrze wieczystym mnóstwo takich gatunków, które wytępiliście, nie zdązywszy ich opisać.” - Czy zapoznasz nas z tym rejestrem? „Zapoznam. Również z futurologicznymi obliczeniami, które przydadzą się wam najbardziej.” Już przedtem uderzała mnie precyzja, z jaką Agajowie - zdalnie badając Ziemię z odległości dwudziestu sześciu lat świetlnych - zdołali zgromadzić i usystematyzować ogrom danych o naszej przyrodzie. Przede wszystkim jest to kompendium faunistyki i florystyki, tak bogate, że z powodzeniem wypełnia luki z czasów, kiedy nie tylko samotne wyspy zagubione na oceanach, lecz nawet regiony rozwijających się kultur stanowiły światy dla siebie, nie komunikujące się wzajemnie. Mało gdzie badali je przyrodnicy, a jeszcze rzadziej ich plon dotarł do nas. Teraz robi mi się żal, iż obserwacje Agajów sięgają tylko czterech tysięcy lat wstecz. Jak dobrze byłoby mieć takie zapisy z pierwszych kart naszego uczłowieczenia, opisy dinozaurów, wyjścia życia na ląd, wyglądu prekambryjskich mórz... Człowiek nie umie zadowolić się tym, co dostanie, choćby to był podarek z nieba. Ale problem nie zawęża s’ę bynajmniej do ewidencji ziemskiego życia, włącznie z wyprowadzonymi z niej szerokimi uogólnieniami. Agajowie to wcale nie bezinteresowni ofiarodawcy wiedzy o świecie, który nas otacza. Wydaje się, że nie czynią tego dla nas, tylko dla srebie, upatrując w tym swój głęboki interes. Porównując to z politycznymi manipulacjami z minionych okresów dziejowych - deklarują pomoc na ściśle określonych warunkach, które są jawnym wtrącaniem się w nasze wewnętrzne sprawy. Przyszedł moment, abym jasno zapytał, jak Agajowie widzą swoje roszczenia do planety Ziemia. Bo nie wątpię, że mieli rację ci wszyscy dziennikarze, uczeni, entuzjaści, którzy w opozycji do przeważających poglądów ostrzegali i nadal ostrzegają o nadmiernym zainteresowaniu Lesjan naszymi sprawami, wykraczającym poza samą ciekawość poznawczą. Dowiedziałem się przecież bez ogródek, że na Lesji dyskutowano możliwość załadzenia Ziemian w obronie dobra świata. Choć do tego nie doszło, mój partner mówił o tym bez skrępowania, jak o czymś zupełnie dopuszczalnym, podczas gdy w odszczurzaniu albo tępieniu szarańczy widział ewidentną zbrodnię. W pierwszym rzędzie pragnę się upewnić, czy Ziemi nie grozi najazd. Dla mnie stracił wagę argument, którym i ja nieraz szermowałem, że gdyby Agajowie szykowali się do napaści, to cztery tysiące lat były okresem aż nadto wystarczającym dla spełnienia tego zamysłu. Dziś wiem, że ich miara historycznego czasu jest zupełnie inna od naszej. Chyba w ich stylu byłoby zaplanować natarcie za sto tysięcy lat i wykonać je tak zwyczajnie, jak my przeprowadzamy dezynsekcję jakichś pomieszczeń. Gdybym rozmawiał z ludzkim przeciwnikiem, wiedziałbym na pewno, że nie zdradzi przede mną swych wrogich zamierzeń. Jeśli dobrze poznałem Agaja (pod tym względem, rzecz jasna, muszę wciąż mieć się na baczności), kłamstwo nie leży w jego naturze. Nawet odnoszę wrażenie, iż on - po prostu i zwyczajnie - nie potrafi kłamać. Może prawdomówność ma w jego społeczności zgoła inny wymiar: nie jest przymiotem, tylko jedyną możliwą formą komunikowania informacji, pozbawioną możliwości kłamstwa. - Czy rozumiesz, że Ziemia należy do ludzi, którzy są jej prawowitymi i jednymi gospodarzami? - pytam mego gościa. „Rozumiem. To nie wymaga podkreślania.” Utkwiłem w ślepej uliczce. Pomimo tego, co sądzę o prawdomówności Agajów, w tym miejscu spodziewałem się marginesu niedopowiedzenia, zostawiającego pole dla dalszych uszczegółowień. Tymczasem Agaj, wbrew swemu zwyczajowi, zaczął wyjaśniać sam z siebie, nie czekając na pytanie: „Zasadnicza jest różnica między waszym a naszym pojęciem własności. U was to jest prawo własności. Natomiast u nas w ogóle nie ma praw.” - Mocno wierzę, że wszelki ład opiera się na jakichś prawach. One niekoniecznie muszą być spisane w kodeksach. Ale muszą istnieć, być powszechnie wiadome i normować postępowanie istot rozumnych - replikuję. „Istnieje tylko prawo Kosmosu, uniwersalne jak Byt.” - Poza czasem i przestrzenią? - pytam. „Wieczne, wszechrozległe.” Zapada cisza potrzebna mi, abym mógł przetrawić to egzotyczne rozumowanie. Prawo Kosmosu... Czyżby kryła się za tym panteistyczna wiara w mądrość i celowość przyrody - obojętne, czy nazwiemy ją Bogiem, czy jak bądź inaczej? Nie pytam o to wprost, obawiając się palnąć zasadnicze głupstwo. - Czy uznajesz, że to prawo Kosmosu determinuje twoje poglądy, bez udziału twej woli i chęci? „Ono po prostu jest. Moja i twoja wola, moje i twoje chęci nie mają wpływu na jego istnienie.” - Dobrze. Ale my mówiliśmy o prawie do Planety. Jasno przyznałeś, że Ziemia należy do ludzi. Czy uznajesz tę władzę Ziemian za absolutną, nieograniczoną? „Absolutna i nieograniczona jest tylko władza Kosmosu - nad samym Kosmosem. A Ziemia, tak samo jak Lesja, stanowi cegiełkę logicznie wkomponowaną w jego organizm. Powstanie na tej cegiełce Rozumu nie może zakłócać jej naturalnego funkcjonowania. Rozum także jest ładem. Dlatego nie powinien, nie może, nie wolno mu zakłócać tego ładu, z którego sam powstał.” Na tyle znam Agaja, że forma tej wypowiedzi niepokoi mnie. Takie stopniowanie wykracza poza zwykły sposób wyrażania się mojego kosmity. Najwidoczniej, sprawa poruszyła go do żywego. Pytam wprost: - Czy gdybyś mógł, ograniczyłbyś prawa ludzi do Ziemi? „Nie. Byłoby to zwalczanie bezładu - bezładem. Przybyłem, aby wam wytłumaczyć, że tak samo jak Ziemia jest cząstką Wszechświata, wy jesteście cząstką Ziemi.” Robi mi się głupio. Czyżby nas miał za tak naiwnych, by nam podawać zwietrzałe mądrosci z kalendarza? I tylko po to przyleciał na Ziemię? Głośno myślę. Konwernom tłumaczy: - Oto Ziemia, planeta ludzi. Leży przed nami w tej swojej krasie, która dojrzewała parę miliardów lat. Tak samo ewoluowała przyroda Lesji. Tam powstali Agajowie, tutaj - Ziemianie. Nikt nie podważa waszych bezwzględnych praw do Lesji. Więc i my nie pozwolimy uszczuplać naszych praw do Ziemi. „Agajowie nie chcą uszczuplać tych praw - mówiąc jeżykiem waszych pojęć.” Dyskusja wkracza w sedno sprawy. Nie powinniśmy potykać się teraz o różnice sformułowań, wynikłe w prostej linii z odmiennego obrazu świata w umyśle każdego z nas dwóch. W tej mierze muszę się przybliżyć do mojego gościa. - Ty nie rozumiesz, czy też nie chcesz uznać - innych praw poza prawem Kosmosu. Wobec tetjo, wyraz „prawo” potraktuj alegorycznie. Stosuję go, bo w języku Ziemian nie można inaczej. A zresztą spróbuję. Otóż my chcemy czuć się na Ziemi u siebie: we własnym domu. Chcemy sami rozstrzygać o tym, jaka ta Ziemia jest i jaka będzie w przyszłości - odpowiednio do naszych życzeń, potrzeb, nawet zachcianek. Jesteśmy w tym uczciwi, albo wyraźmy to szerzej: logiczni. Bo nie mieszamy się do spraw innych globów, mających swoich gospodarzy. Cokolwiek byście robili na Lesji, uznalibyśmy za sprawę wyjącznie waszą. Moglibyśmy to komentować według naszych odczuć, porównywać, dziwić się - ale tylko w ramach poznawania i opisywania świata. Przekonacie się o tym, jeśli kiedyś was odwiedzimy. Agaj nie śpieszy z odpowiedzią. Wpatruję się w teczującą obręcz jego oka, jak gdybym pragnął odczytać jego myśli. Lecz to oko wygląda jak ozdobna szarfa przepasająca czoło i nic nie mówi mi o tym, co dzieje się we wnętrzu tej pseudoowadziej głowy, okrytej chitynopodobną powfoką. Jak pracuje jego mózg? Wiem tyle, że kojarzy pojęcia szybciej niż my. Tym bardziej wzrasta mój niepokój w miarę przedłużania się ciszy. „Prawo Kosmosu mówi, że tak samo jak Ziemia jest cząstką Wszechświata, wy jesteście cząstką Ziemi.” - Wiem o tym - przerywam niecierpliwie, choć konwernom już tłumaczy następne zdanie Lesjanina. - Wiem od ciebie. I wcześniej też dobrze to znałem. Kiedy wysłaliście na Ziemię próbnik ze Szpulą, było inaczej. Ludzie wierzyli, że zostali cudownie stworzeni przez jakieś bóstwo, które podarowało im Ziemię ze wszystkimi jej bogactwami. Wierzyli w to i prymitywni koczownicy, i daleko bardziej posunięci w rozwoju mieszkańcy najstarszych grodów - jedni i drudzy inaczej, na poziomie dla siebe dostępnym. Obserwowaliście przecież budowanie grobowców, mauzoleuów, świątyń i związane z tym ceremoniały. Pewne rytuały z tamtych zamierzchłych czasów zachowaliśmy do dziś. Ich podłożem jest tradycja. A w kwestii naszego miejsca w przyrodzie kierujemy się naukowym światopoglądem. Zlecam konwernomowi powtórzenie ostatniego zdania Agaja. „...jesteście cząstką Ziemi. Wam się wydaje, że to rozumiecie. Tymczasem rozumiecie fałszywie.” Agaj rozwija swój wywód: „Życie rodzi się na rozmaitych planetach. Powstawało, powstaje i nadal będzie powstawać - w nieskończoność. Jest to metabolizm Wszechświata: kosmiczna przemiana materii na wysokim, a zarazem najsubtelniejszym szczeblu. Nie była żadnym przypadkiem ziemska biogeneza, ani lesjańska; tak samo antropogeneza i agajogeneza. Tak się wydarzyć musiało, aby mogło się spełnić prawo Kosmosu. Ale nikt nie jest ponad tym prawem. Także wy. Pysznicie się, że macie rozum. A przecież macie go nie tylko wy jedni! Gdybym was podłączy) do mózgu psa, przekonalibyście się ze zdziwieniem, że przepływające w tym mózgu prądy elektryczne nie układają ani jego obrazu świata, ani modeli jego zachowań - li tylko według prymitywnych potrzeb i użytecznych instynktów. Jesteście jak niemowlęta, które dopiero zaczynają poznawać świat. W zeszłym stuleciu rozszyfrowaliście mowę pszczół, a w bieżącym - delfinów. To zaledwie dwa gatunki - spośród kilku milionów! Kiedy zbliżycie się bardziej do mózgu przyrody, olśnią was takie jej tajemnice, wciąż skryte przed waszymi oczami, że za szaleństwo i za zbrodnię uznacie te wszystkie wieki waszej historii, kiedy patrzyliście na nią z piedestału i rozporządzaliście -nią jak martwym, nieczułym surowcem.” Agaj milknie. Najwidoczniej czeka na moją odpowiedź. Nie przychodzi mi ona łatwo. Czuję się jak prostaczek w rozmowie z mędrcem, przenikającym bystrością umysłu takie obszary poznania, które są dla mnie burą mgłą. Już dobrze wiem, że mój gość nie podzieli się ze mną nie tylko całą swoją wiedzą, ale nawet jej perspektywicznym obrazem z lotu ptaka. Rzuca mi jakby od niechcenia okruchy tych mądrości, to znów odsłania widoczek na jakąś przesiekę w tym nieskończonym gąszczu (którego przecież i on nie zgłębił do końca), ale ukazuje to jedynie z dala, dociekanie szczegółów zostawiając mej zwodniczej domyślności. Także wiem, iż Agaj nie podaje mi niczego na chybił trafił. To, czego mogę dowiedzieć się od niego, ma mi ułatwić chociażby częściowe zrozumienie dobra świata. Próbuję wejść w jego temat. - Pochodzisz z rasy przysposobionej przez ewolucję do harmonijnego współżycia z przyrodą. W twoim świecie organizmy rodzą się się i umierają naturalną śmiercią, a żaden drapieżnik nie dybie na swoją ofiarę. Ogromnie skraca to łańcuchy pokarmowe, które właściwie sprowadzają się do relacji: zwierzę - roślina. Mało tego. Mechanizmy zabezpieczające ustroje żywe przed zniszczeniem posunęły się tam tak daleko, że rośliny nie zostają zjedzone w całości, a wyłącznie w swoich odnawialnych częściach. Zresztą na Lesji podstawowym pokarmem są obumarłe szczątki zwierzęce i roślinne. Czy dobrze to zapamiętałem? „Dobrze.” - Więc nie miej nam za złe, że obsiewamy pola, a potem w całości zbieramy plon - na żywność dla nas, na karmę inwentarza, na przyodziewek, na rozmaite przetwórstwo. Tak samo wykorzystujemy hodowane i dzikie zwierzęta. I to się dzieje w całej ziemskiej przy- rodzie - z tą, chyba nieistotną różnicą, że na szczeblu zwierzęcym i roślinnym są to proste procesy pożerania, natomiast my ponadto przerabiamy tworzywo w sposób przemysłowy. Ale uszczerbek dla przyrody jest taki sam. Agaj milczy. Trudno posądzać go, że nie znajduje właściwej odpowiedzi. To nie pasuje do niego. Więc o co chodzi? Przechodzę do sedna sprawy: - Ogłosiliście Ziemię waszym Rezerwatem. To zupełna - fikcja. Wszak planeta mająca własnych gospodarzy, którzy nią rozporządzają, nie może być zarządzana przez kogoś z zewnątrz. „Decyzja o powołaniu Rezerwatu PLANETA ZIEMIA została usankcjonowana uchwałą wieczystą. Jest to jedyna forma nieodwołalnych postanowień, jakie zapadają na Lesji.” Przecieram oczy ze zdumienia. Czyżby on nie pojmował o co mi chodzi? Staram się przedstawić swój punkt widzenia możliwie jasno. - Po to, aby utrzymać własny dobrobyt, a nawet więcej: aby w ogóle żyć jako ludzkość - musimy na Planecie utrzymywać ład dostosowany do naszych potrzeb. Ponieważ Ziemia jest układem zamkniętym, nie możemy z tych działań wyobcować niczego; a więc także fauny i flory, całych biotopów, całych biocenoz, a nawet krajobrazów. Skoro Agaj nie przerywa ciszy, wpadam w nią z podsumowaniem: - Przecież odkryliście glob, który nie jest bezpański! „Zrazu sądziliśmy inaczej. Próbnik wylądował na obszarze niezamieszkanym. I cała Sumatra była wtedy słabo zaludniona. Spośród ssaków o najwyższym stopniu rozwoju mózgu poznaliśmy najpierw orangutany, gibbony oraz inne małpy wąskonose. Potem gigantopiteki - których również wy nie uznajecie za istoty ludzkie. Odkrycie »ludzi słabych« i »ludzi silnych« nastąpiło po zapadnięciu uchwały wieczystej.” Początkowo Rezerwat PLANETA ZIEMIA był dla mnie dziwolągiem z punktu widzenia logiki, lecz teraz usiłuję przekonać samego siebie, że przecież my, ludzie, nie mamy monopolu na logikę. Agajowie widzą to inaczej. W długiej dyskusji z moim gościem, krok po kroku zaczynam wierzyć, że jego punkt widzenia nie jest absurdalny, a nawet - przy dobrej woli - można go przyjąć. Agajowie nie zamierzają ingerować w żadne ziemskie sprawy. Na szczęście, jako istotom żyjącym, przysługuje nam u nich status nietykalności. Czyż mielibyśmy się przejmować albo obrażać o to, że tego statusu nie zawdzięczamy swojej inteligencji? że u Lesjan korzysta z niego - na równych prawach - każda mrówka, wąż, sarna, słoń, a nawet przydrożny chwast? Oczywiście nie przejmiemy ani mentalności, ani filozofii Agajów. Każda kultura kosmiczna jest szczelnym światem dla siebie. Tego poglądu nie podważy uparte wbijanie mi do głowy wielkich uogólnień o prawie Kosmosu, powstałych w innym świecie. Ale są to dobra duchowe równorzędne z moimi. Jakiś agajski Demokryt, Arystoteles, Spinoza obracał to pojęcie w myśli, rzeźbił jego kształt i nakładał barwy, szlifował do blasku słońc, a inni myśliciele, wiek za wiekiem, wpływali w jego nurt i dokonywali reszty. W sprawie zasadniczej doszliśmy do ładu z chwilą, gdy mój rozmówca oświadczył, że sens uchwały wieczystej o powołaniu Rezerwatu to właśnie jego pełna niezawisłość od czynników zewnętrznych; to obowiązujący po wsze czasy, bezwzględny zakaz mieszania się Lesjan do losów tego globu - właśnie dlatego, że jest on niepodzielną ich własnością „ku pokrzepieniu serc”. Poniechałem dalszego przymierzania agajskiej logiki do naszej, ludzkiej. Bo w czym nam może przeszkadzać taka platoniczna własność całej Ziemi i nas samych ze strony kogoś, kto nie wtrąca się w ziemskie problemy, a tylko z dalekiej kosmicznej spojrzni ogarnia je zachwytem, niby pierwszą miłość? Martwi mnie coś zgoła innego. Ileż ta stara kultura, o niebo dojrzalsza od ludzkiej, mogłaby nam dopomóc w rozwiązaniu wielu problemów na naszym planetarnym podwórku - użyczając choćby okruchów swojej wiedzy. Pod tym względem Agaj przypomina skąpca, który zazdrośnie strzeże skarbu. Co gorsza, czyni to nader konsekwentnie. Wiem, że nie trafię mu do serca: zbyt dużo dzieli nasze psychiczne kompleksje. Lecz i rozumowe argumenty są mało przydatne: rozbijają się o dojmującą odrębność logik z dwóch niezawisłych światów. „Przybędziecie na Lesję, napatrzycie się różnic, wyciągnięcie wnioski dla siebie. Ani wam tego nie ułatwimy, ani utrudnimy.” - Więc po co przyleciałeś na Ziemię? My wcale nie jesteśmy zadufani w sobie. Uznajemy starszeństwo waszej kultury. Starszeństwo oznacza wyższość. Niezależnie od wszelkich gatunkowych odmienności, w pewnym sensie jesteście odbiciem naszych przyszłych losów. Osiągnęliśmy w przybliżeniu ten poziom wiedzy, jaki wy uzyskaliście kilka tysięcy lat temu. Za kilkadziesiąt pokoleń dościgniemy was, ale was - dzisiejszych. Ileż moglibyśmy zdziałać, nie tylko dla siebie, lecz i dla tak żarliwie chronionego przez was dobra świata - w obrębie Ziemi - gdybyśmy przynajmniej w tej mierze posiedli waszą mądrość i wasze doświadczenie. Przecież wy w ojczyźnie też dochodziliście do tego stopniowo, na pewno błądząc po drodze. „Przyleciałem popatrzeć na świat, który my tak gorąco ukochaliśmy. Wiedziałem o Rezerwacie prawie wszystko to, co tutaj zastałem. Lecz co innego tylko wiedzieć, a co innego - postrzegać. Ziemia, mimo całej swojej krzyczącej inności, jest mi bardzo bliska - oprócz was. Ale i wy jesteście dobrem świata, nic tego nie zmaże.” Lesjan nie pasjonuje ludzkość jako taka. W hierarchii ważności nauk, agajologia ma u n:ch dość skromną pozycję. Egzosocjologia tak samo. Niezbyt wiele dało im zdalne odkrycie kilku cywilizacji o podobnym poziomie oraz jednej bardziej rozwiniętej. Ich odległości, większe od dwustu lat świetlnych, sprawiają, że odpowiedź na zadane pytanie - o ile je szczęśliwie odebrano - przychodzi po wiekach albo nawet z górą tysiącu lat. Kontakty te są więc przeważnie wciąż jeszcze w fazie zapoznawczej. Żadna z tych kultur nie dorównuje drapieżnością ludziom, przez co są dla Agajów sympatyczniejsze. Ale w gruncie rzeczy wiedzą o nich bardzo mało. Natomiast Ziemian poznali dobrze, a ich osąd ludzkiego gatunku jest - z naszego punktu widzenia - krzywdząco jednostronny. Właściwie widzą w nas same zdrożności, wyolbrzymione przymiarką do ich świata, w którym nikt nikogo nie pożera, bo nie musi tego czynić. Długi czas dopatrywałem się zwichniętych proporcji w tym braku zainteresowania nami przez Lesjan. Kocham przyrodę i łudzę się, że nieźle ją rozumiem. Mnie samego szczególnie pasjonują psychozoa - z tej racji, że jestem egzosocjologiem. Ale czy tylko dlatego? Z rozmów z wieloma znajomymi wiem, jak mocno ten problem zaprząta opinię publiczną. Znany egzobiolog (więc badacz życia w ogóle, a nie - społeczeństw rozumnych) wyznał mi szczerze, iż kontakt z Agajem, mimo oszczędności tego kosmity w wypowiadaniu się, olśniewa go bardziej od analizowania całej biosefry Lesji - choć właśnie to drugie stanowi jego domenę. Zaintersowała mnie profesja gwiezdnego przybysza, nie tylko ze zwykłej ciekawości. Zapytany wprost, nie uchylił się od odpowiedzi. Ale przetłumaczenie jej nastręczyło sporo kłopotu. Konwernom podał: strażnik dobra świata. Nam to niewiele mówi, lecz z pytań pomocniczych oraz dalszej komputerowej obróbki tekstów Agaja doszedłem - jak mi się zdaje - do sedna sprawy. Jest to dyscyplina biologiczna o nader rozległym zasięgu. Roboczo nazywam ją biozofią. Chodzi o pełne uogólnienie wszystkich spraw związanych z życiem; uogólnienie tak rozległe, że uwolnione od jakichkolwiek granic. Agajskie dobro świata wyraża biokosmos wraz z całą filozofią przyrody, a także z włączeniem uczuciowego zaangażowania w tę sprawę oraz wszelkich sposobów ochrony życia. A biozof to znawca i strażnik tych wartości. Agaj wyznał bez ogródek, że jest wybitnym specem w swojej dziedzinie. Wierzę mu na słowo. Odnoszę wrażenie, iż w naturze Lesjan nie leży ani samochwalstwo, ani fałszywa skromność. Chyba każdy z nich porafi obiektywniej niż my oceniać samego siebie. A nawet jeśli oni na Lesji są bardziej powściągliwi w wyrażaniu sądów o własnych umiejętnościach - nasz gość nie liczy się z ludźmi na tyle, aby mu zależało na tym jak wypadnie w moich oczach. Po prostu wyjawia stan faktyczny, bez kamuflażu. Gdyby sprawa „własności Rezerwatu” wypłynęła na początku kontaktu, uznałbym to za bezczelność wobec Ziemian. Teraz przekonuję się, że problem jest iluzoryczny: nic więcej, tylko inność kultur. Przychodzi mi do głowy porównanie z Pigmejami w parkach narodowych Konga Belgijskiego. Zakładając je w początkach zeszłego wieku, nie usuwano stamtąd małych, leśnych ludzi - nieświadomych, że w jakiś sposób zmienił się status skrawka ich bezkresnych koczowisk, tak samo jak nie znali granic państwowych, nie płacili podatków, nic nie wiedzieli o świecie spoza swojej puszczy, która ich żywiła. Ale nie. Pigmeje są rzeczywistym ogniwem wolnej przyrody. A zurbanizowane społeczności na tle całej Planety? Szkoda mówić... Agajowie, którzy prawdopodobnie nie stosują ostrych podziałów kosmicznych gatunków na rozumne oraz powodowane instynktem, widzą w nas zwyrodniały twór natury: drapieżność wspierana przez umysł. Dla Lesjan prawo Kosmosu jest prawem władania przyrodą. Przysługuje ono ni mniej, ni więcej, tylko Wszechświatowi. Nie mogą więc żadne istoty ani nawet całe społeczności - jako cegiełki Kosmosu rozporządzać tym prawem. Przez dwa miesiące byłem wyłącznym uczestnikiem dialogu z Agajem. Inni badacze, intelektualiści, politycy, entuzjaści śledzili te dyskusje na polowych ekranach, nieraz tuż opodal. Niezależnie od tego, światowa telewizja non stop przekazywała na żywo obrazy z Doliny Agaja. Cała sprawa, na początku tak fascynująca, powoli zaczęła mnie nużyć. Egzotyka kosmity stawała się teraz twardą, żmudną codziennością. Choć nasz gość nie zamknął się w sobie - ograniczoność tematów, które godził się rozwijać, sprawiała, że powtarzały się wciąż te same pojęcia, tylko od czasu do czasu skąpo wzbogacane jakimś drobiazgiem. Wszelkie zabiegi o odświeżenie dyskusji, pchnięcie na nowe tory, odbijały się o mur protestu. Albo Lesjanin mówił wprost: „To nie dla was” - albo milczał, co wychodziło na jedno. Nie umiałem go nakłonić do wypowiadania się w kwestiach postron nych, wykraczających poza to, co my nazywamy ochroną naturalnego środowiska, on zaś - strzeżeniem dobra świata. Było to międlenie i obrabianie na niezliczone sposoby tych samych kanonów. Dobro świata, prawo Kosmosu, pula treści istnienia wibrowały mi w umyśle we wszelkich tonacjach, rozmaicie wyjaśniane, korygowane, przybliżane. W końcu był to taniec zjaw, który nie prowadził do uzmysłowienia mi sprawy najistotniejszej - jak rozumieć uchwałę wieczystą o powołaniu Rezerwatu PLANETA ZIEMIA. Zawiodły początkowe nadzieje zadzierzgnięcia więzi, może nie tyle intymnej, co w każdym razie prywatnej, w której liczy się osobowość partnera. Gdyby Agaj rozmawiał z komputerem, jego wypowiedzi nie zmieniłyby się ani trochę. Toteż zapropnowałem wciągnięcie w ten kosmiczny dyskurs także innych uczestników, reprezentujących różne sfery twórczości bądź działalności społecznej czy politycznej. Poszerzenie grona interlokutorów znacznie ożywiło międzygwiezdny dialog, lecz niestety jedynie od strony Ziemian. Na pytania zadawane pod różnym kątem widzenia zainteresowanych gość z Lesji odpowiadał bardzo podobnie. Jeszcze mocniej uwypukliła się teraz jego skrupulatna dbałość o przekazanie nam tylko tego, co on uznaje za stosowane. Resztę spowija mgłą tajemnicy. Doniosłym zyskiem rozszerzenia kontaktu było podjęcie tematu, który sam poruszyłem tylko raz, w początkowej fazie dialogu, a uzyskawszy trochę danych podstawowych, nie wracałem do niego w przeświadczeniu, że napotkam na opór. Chodziło o przyrodę Lesji. Tę sprawę rozpętał najpierw profesor Wegan, brytyjski egzobiolog, zabiegający od dość dawna o skupienie całego wysiłku astronautyki na podjęcie załogowej ekspedycji do układu Viva Strzelca. Byłaby to nie tyle wyprawa rekonesansowa, co lot na gotowe, pod pretekstem udania się z rewizytą na Lesję. Kiedy uczony zapoznał kosmitę z naszym projektem, ten najpierw powtórzył słowo w słowo to, co mnie oznajmił znacznie wcześniej: „Przybędziecie na Lesję, napatrzycie się na różnice, wyciągniecie wnioski dla siebie. Ani wam tego nie ułatwimy, ani utrudnimy”. Ja wtedy potraktowałem to oświadczenie jak zimny prysznic i dałem spokój. Wegan był bardziej przebojowy. Może przewidział, że do logiki agajskiej trzeba dopasowywać rozmaite klucze, zgoła nie zrażając się takimi odpowiedziami, które w naszym mniemaniu zamykają dyskusję. Tym sposobem wygrał, a potem inni (również ja między nimi) skwapliwie podążyli tym utartym szlakiem. Dopiero pod koniec pobytu Agaja na Ziemi pojąłem jako tako, czym się kierował omijając pewne tematy. W pierwszym rzędzie wiązały się one z przyrodą żywą, z jej rozumieniem i ochroną; a więc klasyczne agajskie dobro świata - pojęcie, którego przybliżenie i zrozumienie dawało szansę wpłynięcia na nasz stosunek do biosfery Rezerwatu, którą zły los wydał na łaskę i niełaskę „mięsożerców”. Drugi pakiet spraw dotyczył tych problemów, które ludzie - z rozmaitych, ale łatwo przewidywalnych względów - sami poznają w bliskiej przyszłości. Kosmita świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że zapowiedź Wegana dotycząca rewizyty spełni się najdalej za dwa - trzy pokolenia Ziemian. Dla Agajów, tak beztrosko bratających czas historyczny z geologicznym, to właściwie teraźniejszość. Mimo obietnicy nie ułatwiania nam poznania Lesji, przybysz dobrze rozumiał, na ile sami zapoznamy się na miejscu z obchodzącymi nas zagadnieniami. Zresztą nie wiemy dokładnie, jak to nieułatwianie (a zarazem nieprzeszkadzanie) wyprawy na tę planetę będzie wyglądało. W każdym razie nasz gość nie wzdragał się zobrazować bardziej powierzchownie cech swego morskiego globu, jego krajobrazów, meteorologii, występujących tam procesów fizycznych, fauny i flory, wreszcie biologii i kultury samych gospodarzy. Wszystko to razem wzięte date obraz, przynajmniej taki, jaki wyrobiłby sobie turysta po miesiącu pobytu na Lesji. Jeśli pomyśleć o rozległych możliwościach Wszechświata w tworzeniu planet i powoływaniu biosfer - zbieżność życia na Ziemi i na Lesji zdumiewa, pomimo ewidentnych różnic. Ciekawi daleko posunięte podobieństwo tworzywa. Dotyczy to zarówno geochemii jak bio- chemii. Struktura globu, od żelazoniklowego jądra do litosfery, hydrosfery i atmosfery, żywo przypomina Ziemię. Układ wewnętrznych napięć jest tego rodzaju, że przeciwdziała wypiętrzaniu się znaczniejszych górotworów. Dlatego mimo mniejszej obfitości wody, okrywa ona szczelnie całą planetę. Nie wiadomo, do jakiego stopnia tak znaczne zróżnicowanie sił wewnętrznych działało w dawnych epokach. Agajowie snują tu rozmaite przypuszczenia, które trudno zweryfikować. Zdaniem jednych, status obecny trwa od czasów najdawniejszych, kiedy powstała atmosfera Lesji (z początku beztlenowa), a następnie skroplił się zapas zawartej w niej pary wodnej. W takim razie powstanie, a przynajmniej utwierdzenie się życia, było możliwe dopiero w następnej erze, gdy produkty podmorskich wybuchów wulkanicznych - początkowo tylko drobne, spienione zanieczyszczenia powierzchni oceanu - grupowały się w tak znacznej masie, że zaczęły tworzyć prawdziwe pływające wyspy. Potocznie bardziej przyjęta, choć tak samo nie udokumentowana, jest hipoteza Kolebki, o której wspomniałem. Miał to być ląd stały, który pod względem rozmiarów i położenia wśród bezkresu wód najsłuszniej porównać z Australią. Tam powstały organizmy lądowe, również tam dokonała się agojogeneza. Dopiero później, w miarę zapadania się Kolebki w morską toń, fauna lądowa szukała schronienia na pływających wyspach. Wiele form przepadło, inne przystosowały się do zmienionych warunków. Przypomina to, mutatis mutandis, legendę Atlantydy. Zresztą Agajowie trochę podobnie do tego podchodzą. Może jeszcze bardziej nasuwa się porównanie z baśnią o potopie i Arce Noego. Zapewne dla Lesjan cała ta sprawa nie ma posmaku religijnego (choć na ten temat nasz gość się nie wypowiedział), a tylko tradycjonalne zabarwienie graniczące z mitem. Inny wariant tej hipotezy przyjmuje, że przez długie epoki geologiczne Lesja miała rozległe kontynenty, porównywalne z sytuacją na Ziemi. Na tych płytach lądowych różnicowało się życie, zajmując wciąż nowe nisze ekologiczne w mnóstwie odmiennych biotopów. Byłaby to więc - pod względem urozmaicenia warunków środowiskowych - kopia teatru działań, na którym ziemska ewolucja z biegiem czasu wyczarowywała zmieniające się panoramy przyrody. Potem może w nurcie bardzo długich epok - transgresja mórz powodowała sukcesywne kurczenie powierzchni lądów. Ustalona pod wpływem wewnętrznych sił planety ciągła dążność niwelująca doprowadziła do zatopienia kontynentów. Pozostał tylko najmniejszy (albo - resztka większej całości). Była to Kolebka, na której uratowały się z innych obszarów (bądź jedynie tam przeżyły) nieliczne grupy przodków Agajów, może na szczeblu rozwoju porównywalnym z pitekantropem. Populacje z rozmaitych środowisk i klimatów musiały dostosowywać się do nowych, mniej różnorodnych siedlisk. Właśnie wtedy nadszedł czas pierwszej próby, na jaką wystawiony został ten gatunek inteligentnych kosmitów na drodze do pełnej rozumności. Drugą klęską, znacznie dotkliwszą, było zniknięcie Kolebki pod wodą (może najpierw przez rozpadnięcie się jej na archipelag wysp). Wtedy jeszcze bardziej wzmogła się selekcja, preferująca zaradność i bystrość umysłu. Te próby wyjaśnienia agajogenezy stanowią jaskrawą paralelę do ziemskiej epoki lodowcowej, wraz z korzystnymi przerywnikami interglacjałów. Toteż w badaniach nad przeszłością życia na Ziemi najbardziej pasjonujący dla Lesjan jest okres ostatniego miliona lat, który ugruntował nasze uczłowieczenie. Agajowie z pasją poszukują tu ogólnych, szerokich zbieżności z najświeższym aktem swego rodowodu, który wyniósł ich nad poziom zwierząt. Wydaje mi się nawet, że oceniają to jako mocny, choć pośredni argument za tym, że Kolebka nie była tylko legendą. O społecznych stosunkach Agajów wspominałem już niejedno, choć zawsze na prawach domysłów, opartych raczej o tłumaczenie Szpuli niż wypowiedzi naszego gościa. Teraz zyskaliśmy, choć na pewno nie wyczerpujący obraz. Rzeczywiście, na Lesji nie ma podziałów rasowych, narodowych, klasowych. Lesjanie są natomiast urodzonymi indywidualistami. Wielkie zróżnicowanie światopoglądowe stanowi prywatne dobro każdego z nich. Pod względem społecznym, wyróżnikiem Agaja jest jego zawód, a osobistą wizytówką - własne osiągnięcia w pracy twórczej. Zajmują się nią wszyscy, już od wczesnej młodości. Dopiero tu znalazło wyjaśnienie zagadkowe wydziwianie Lesjan nad „bezpośredniością” wykonywania pracy przez Ziemian. Z tej okazji, w dyskusjach nad Szpulą posądzaliśmy ich o rasizm, system niewolniczy, wysługigawnie się jakimiś zwierzęcymi krewnymi, których wkładem byłaby nie tylko siła mięśni, lecz również inteligencja. Okazaliśmy się niedomyślni w tych wszystkich pomówieniach, zbyt mocno tkwiąc psychiką w naszej własnej historii. Wydaje się pewne, że Lesjanie nigdy nie toczyli wojen, ani też jedne grupy nie ujarzmiały innych. Warunki nie zmuszały ich do tego. „Bezpośredniości” wykonywania robót produkcyjnych nie uznają oni bynajmniej za coś uwłaczającego (jak nam się zdawało przez długi czas), a tylko za cechę prymitywną: swobodnie obywają się bez tego od czasów krótkotrwałej rewolucji przemysłowej sprzed kilku tysięcy lat. Agajowie nie udomowili żadnych zwierząt. Znacznie rozleglejszy udział w rozwoju ich społeczności miały rośliny. Są one przynajmniej na tyle zbliżone do ziemskich, że podział lesjańskiej przyrody żywej na faunę i florę jest niepodważalny. Roślinność tamtejsza asymiluje liśćmi, a nawet kilkuletnimi pędami. Nie uczestniczą w fotosyntezie tylko całkiem zdrewniałe pnie. W listowiu dominuje zieleń, choć z częstym towarzyszeniem innych barw. Drzewa nie są smukłe, strzeliste. Przeważają formy na wpół płożące, pośrednie między krzewem a pnączem. Niektóre na przemian wrastają w glebę i wznoszą się łukowato na wysokość Agaja, czasami tworząc nawet kilometrowe sinusoidy. Są też gatunki podobne do namorzyn, a także wielokolumnowe pnie powstałe z korzeni przybyszowych, przypominające nasze fikusy. Kolczasty, nader splątany gąszcz miejscami przywodzi na myśl coś pośredniego między plecionką z wikliny a gąbką. Istotną różnicę stanowi takt, że nie ma kwiatów o charakterze dekoracyjnym. Na Lesji nigdy nie było przemysłu opartego o wytop metali. Epoka kamienna musiała radzić sobie z kruchą wulkaniczną skałą pokroju pumeksu, wzmocnioną wtórnymi procesami mineralizacji. Rolę buł krzemiennych pełniły skamieniałe korzenie i inne sfosylizowane szczątki. Potem nastąpiła wszechwładna epoka drewna. Z powodu braku prostych pni do budowy domów używano drobnych elementów typu klocków albo gontów. Meble, sprzęty kuchenne i narzędzia przypominały wyroby wikliniarskie. Dużą pomocą było dość liczne występowanie roślin o niepalnym, twardym drewnie, cięższym od wody. Za podstawowy opał służył swoisty, bardzo szybko tworzący się torf. Kolejnym krokiem naprzód była epoka plastyku, mocno utrudniona brakiem tak wygodnych surowców jak węgiel i ropa naftowa. A jednak Agajowie podołali w tych nader niekorzystnych warunkach rychło pobudować stosy atomowe, przezwyciężywszy olbrzymie trudności odkrywania blendy uranowej i podnoszenia jej z dna morskiego. Dopie ro opracowanie technologii termojądrowych zapoczątkowało nieskrępowany rozkwit cywilizacji naukowo-technicznej. Ale nie na długo. Lesjanie szybko pojęli konsekwencje rozruchu wielkich mocy produkcyjnych. Trzeźwo zdawali sobie sprawę z tego, że wykładnicze zwiększenie zużycia energii prowadzi donikąd. Osiągnąwszy wysoki pułap techniki (dostępny dla nas już za kilkadziesiąt lat), ograniczyli go, a następnie zahamowali niemal do poziomu startowego. Odtąd rozwój ich cywlizacji poszedł „w głąb”: jasno dostrzegając groźbę zniszczenia natualnego środowiska (co na planecie wodnej miałoby szczególnie opłakane skutki), przeszli niemal w całości na technologie biologiczne, nadto preferując postęp w dziedzinach humanistycznych, jako nie obarczonych żarłocznością chłonięcia energii. Technologie te, oparte o automaty białkowe, korzystające z siły sztucznych mięśni, uwolniły Agajów od wykonywnania wszelkich robót produkcyjnych. Zarówno czynności fizyczne jak umysłowe spełniają od tamtych czasów standardowe układy biologiczne o dużej niezawodności. Dlatego Lesjanie uznają pracę użytkową wprawdzie nie za niegodną istoty rozumnej - ale jej nie wartą. Byliśmy w błędzie, sądząc, że Agajowie zdumiewają się „bezpośredniością” wykonywania pracy przez Ziemian. Oni po prostu odnotowali goły fakt, rozumiejąc aż nadto, że w okresie założenia Stacji na Sumatrze nawet najbardziej rozwinięte ośrodki cywilizacji Ziemian nie mogły radzić sobie inaczej. Dla Lesjan obserwacja długiego etapu rozwojowego każdej kultury tego typu, zresztą dopiero niedawno odepchniętego przez nich samych, stanowiła dobrą lekcję historii. Ciekawiło ich natomiast udomowienie rozmaitych zwierząt, co uznali za racjonalne dla tej formacji historycznej w specyfice ziemskiej przyrody, choć obce i wrogie ich etyce, zwłaszcza w wypadku zwierząt rzeźnych. Na niewolnictwo patrzyli bardzo podobnie, wobec nieprzyznawania żadnemu gatunkowi przywilejów w stosunku do reszty fauny - nawet jeśli chodzi o istoty rozumne. Pod tym względem Lesjanie zrównali wszystkie formy organizmów w myśl demokratycznej zasady, że walor życia jest jeden i ten sam dla wszelkich stworów biokosmosu. Jeszcze bardziej niezrozumiałe dla nas było niekłamane zdziwienie Agajów równouprawnieniem kobiet - z naszego punktu widzenia przecież niepełnym w tamtych czasach, budzącym dziś ostry sprzeciw, zwłaszcza jeśli chodzi o najwyżej rozwinięte starożytne formacje społeczne. Inaczej jedynie było na Sumatrze, gdzie wtedy dość powszechnie panował matriarchat. Do niego odnosił się szokujący zapis Szpuli: „Ludzie podporządkowali swój rozum i wolę foremce do rodzenia dzieci.” Wszystkie uwagi na ten temat (których Szpula zawiera niemało) nie dotyczyły jednak wartościowania pozycji kobiety w różnych czasach i w rozmaitych rudzkich społecznościach - tylko biegunowych różnic spojrzenia na problemy płci, w obu kulturach planetarnych. Podobnie jak na Ziemi, także na Lesji rzutują na to odmienności - fizyczne i psychiczne - wytworzone przez samą przyrodę. U nas niwelowanie tych różnic, przenoszenie ich z płaszczyzny biologizmu na grunt społeczny, jest o tyle możliwe, że odrębności te nie przeszkadzają kobiecie wspózawodniczyć z mężczyzną niemal na wszystkich polach w randze równorzędnego partnera. Sztuczne bariery w tym względzie, w różny sposób wznoszone poprzez wieki w rozmaitych społecznościach, dyktowane były wygodnictwem mężczyzn, tradycją, religią oraz innymi kamuflującymi czynnikami. Tymczasem agajskie kobiety są, w porównaniu do ich mężczyzn (będę używał tych obu nieprecyzyjnych określeń, z braku stosowniejszych), wysoce upośledzone przez naturę. Ewolucja drastycznie zróżnicowała tam obie płci pod względem budowy, pokroju, rozmiarów, a także rozwoju umysłowego. Nie tylko fizjologia kobiet agajskich, lecz również anatomia wyspecjalizowała je krańcowo do niemal jedynego celu: prokreacji. Wiąże się to głównie z tym, że Agajowie rodzą się na tyle rozwinięci, iż prawie pod każdym względem zdolni są do samodzielnego życia. Oglądałem holograficzne projekcje agajskich kobiet. Sam bym się nigdy nie domyślił, że chodzi tu o dymorfizm płciowy, a nie - całkiem odrębny rodzaj. Może to dlategp, że przywykliśmy do stosowania tych odmienności wśród ludzi. Bo jeśli chodzi o ziemskie zwierzęta, zwłaszcza bezkręgowce (ale nie tylko), można spotkać jeszcze większe różnice obu płci. Z zaciekawieniem wpatrywałem się w sylwetkę agajskiej kobiety, dwukrotnie niższej od swego partnera, mającej tułów niemal kulisty, osadzony na wyraźnie masywniejszych nogach. Obok niej stało dziecko płci męskiej, mające może połowę jej wagi; jak się dowiedziałem - noworodek. Rozwój umysłowy tych kobiet chyba nie przewyższa naszych siedmiolatków. Nie znam obyczajów rodzinnych u Lesjan. Wiem, że nie zmierzają do złagodzenia tych różnic płci. Wiąże się to z poniechaniem przez nich inżynierii genetycznej, na mocy uchwały wieczystej podjęte w czasach rozwoju przemysłów nuklearnych, które oni nazywają Epoką Marnotrawnych Synów. Wszelkie biotechniki - jako sztuczna ingerencja w sprawy Życia - jaskrawo kłócą się z agajską moralnością, surowo zakazującą wtrącanie się w naturalny rozwój dobra świata. Ta sama ich moralność rzutuje w całej rozciągłości na problem Rezerwatu, który przez długi czas trudno mi było ogarnąć we właściwych proporcjach, a nawet zgoła pojąć jego rzeczywisty sens. Wciąż posądzałem Lesjan o chęć uzurpowania sobie jakichś praw do Zierri „po wszystkie czasy”, jak to określiła uchwała wieczysta. Usilnie po szukiwałem formuły tej ich ingerencji, zamiast poddać w wątpliwość samo jej istnienie. Z kosmicznymi kontaktami trzeba się umieć oswoić. We wszelkich dotychczasowych relacjach miewaliśmy do czynienia z ludźmi. Partnerzy lub antagoniści, przyjaciele bądź wrogowie - rozumowali przecież podobnie do nas. Mogliśmy się spodziewać z ich strony dobrej albo złej woli, szczerości bądź podstępu, ale były to zawsze cechy ludzi, dobrze znane, bo tkwiące w nas samych. Pierwszego spotkanego kosmitę chcieliśmy koniecznie rozgryźć w tych samych kategoriach. Także ja wierzyłem mocno, przystępując do tego dialogu, że moja znajomość z Agajem przejdzie kolejno przez wszystkie fazy nieufności i szukania dróg wzajemnego zrozumienia, a w tym czasie - poznawania się stron, docierania się, podglądań i domysłów, aż ustali się na pewnym poziomie partnerskich stosunków (może nawet jakiej takiej zażyłości), już pozwalającym wnioskować, czego można oczekiwać po tych rokowaniach. Przymierzałem ten kontakt do negocjacji dyplomatycznych; tymczasem był to dyskurs człowieka z innym światem. Nie wątpię, że dla swych rodaków nasz Agaj jest zróżnicowaną indywidualnością, mogącą ukazywać własny punkt widzenia na poruszane problemy, być podmiotem płodnej dyskusji, aplauzu lub sprzeciwu, poparcia bądź ataków - podobnie jak to się dzieje między ludźmi. Jakże naiwny byłem sądząc, że taka właśnie nić swojskości, dobrze znana z naszego podwórka, jest możliwa pomiędzy istotami z różnych planet! Wszak te obie drogi ewolucyjne nie zeszły się nigdzie w przeszłości, a nagłe spotkanie się dwóch kultur rozumnych, ukształtowanych drogą ewolucji w ciągu miliardów lat, nie może nadrobić obcości całych er geologicznych, które na Lesji stworzyły Agaja, a na Ziemi - Człowieka. Agajska filozofia przyrody nie przekonuje mnie - właśnie w świetle tych doświadczeń. Inna sprawa, że znam ją tylko powierzchownie. Nie przypuszczam, aby dobro świata - takie, jakim je zaprezentował Agaj - wyczerpywało tę filozofię. Albo też, przedstawił mi je tak ogólnikowo, że cały miąższ problemów ominął świadomie bądź w sposób niezamierzony. W tym ostatnim przypadku mógł mniemać, że niedopowiedzenia, dla niego zgoła niewarte nazwania, są same przez się zrozumiałe. Albo wreszcie, przekazał mi z tej filozofii tylko tyle, ile wykraczało poza tabu wobec Ziemian. To ostatnie wydawałoby się nieracjonalne - gdybym twardo obstawał przy ludzkiej logice. Nie upieram się przy niej, wszakże i to nic mi nie daje - gdyż innej nie znam. Z tego, co usłyszałem, dobro świata zawiera nieograniczone współzależności między wszelkim życiem we Wszechświecie. Choć nie wyodrębnia ono w ostry sposób istot rozumnych jako samoistniego poziomu bytu - czemu jednak nie mogłyby one w takim razie przenikać się wzajemnie tym, czym rozpraszają mroki świata: umysłem? Niech więc powrócę do stwierdzenia, że agajska moralność rzutuje na problem Rezerwatu. Mówiąc: „moralność” - myślę po naszemu. W wersji Agaja jest to tylko postawa racjonalisty, płód zdrowego rozsądku. Oczywiście każdy zostanie przy swoim. W kręgach ludzkich pojęć ta sprawa mieści się w kategoriach dobra i zła, które nie należą do logiki, lecz etyki. Władanie silną pięścią weszło w krew naszej ziemskiej kultury, czego dziś, w liberalnych czasach, nie uświadamiamy sobie zbytnio. Ale mieszkańcy innych planet, którzy w takim rozumieniu nigdy nikim nie władali, także nie mają zakorzenionego w psychice rządzenia przyrodą - ani własną, ani w ogóle żadną. Tak samo abstrakcyjnym pojęciem jest dla Lesjan ochrona przyrody. Wprowadzili je do swego języka dopiero wówczas, gdy poznali ludzi. Mówiąc najzwięźlej, oznacza ono u nich obronę Ziemi przed Ziemianami. Także z rezerwatem mieli do czynienia po raz pierwszy. W naszym odczuciu, Lesja - choć zamieszkała i zagospodarowana - jest parkiem narodowym w ścisłym znaczeniu tego słowa, lecz dla Agajów to stan normalny, owiany prawem Kosmosu. Gruntownie się myliłem sądząc, że trzy prowokujące słowa: Rezerwat PLANETA ZIEMIA - zwiastują chęć mieszania się w nasze sprawy. Dopiero dziś potrafię odczytać ich właściwy sens. Gdyby na Ziemi panowały te same łagodne prawa rozwoju, co na Lesji, i gdyby nasz glob ponadto był tak samo uodporniony na pewne niedrastyczne odziaływania zewnętrzne - ogłaszanie go Rezerwatem nie miałoby większego sensu. Wszak Agajom nie wpadło do głowy podejmowanie takiej uchwały wobec własnej ojczyzny, o tyle bardziej narażonej na zmiany środowiskowe, że zagospodarowanej na każdym użytecznym skrawku. Ale Ziemia to przypadek szczególny, w każdym razie w odczuciu Agajów. Każdy przymierza „normalność” do samego siebie. Stąd dziwna nazwa Zbzikowanego Globu. Na upartego, my moglibyśmy powiedzieć to samo o Lesji - tyle tylko, że bez kąśliwego podtekstu, bo jednak nie mamy aż tak drapieżniczej natury, jak mniemają ci, co nas odkryli. Podejmując uchwałę wieczystą w kwestii podglądanego obiektu, Agajowie nie znali jego rozumnych mieszkańców. A jednak - wbrew temu, co my uważalibyśmy będąc w ich skórze - nie traktowali planety jako bezpańską. Według nich każda istota żywa jest pełnoprawnym gospodarzem swojego biotopu. To przekonanie stosują nawet do takich ciał kosmicznych, gdzie życie nie wzniosło się ponad szczebel drobnoustrojów i porostów, nie mówiąc o ssakach i ptakach! Na tym początkowym etapie badań Ziemi agajscy uczeni uznali słusznie i przewidująco - że każde, nawet drobne zakłócenie naturalnej równowagi może w tej drapieżniczej przyrodzie pociągnąć daleko idące, nieobliczalne skutki. Dlatego pragnęli za wszelką cenę ustrzec swój skarb przed nieprzewidzianymi zmianami. W tym upartym dązeniu nie byli całkiem bezinteresowni. Dbałość o prawo Kosmosu, o niezakłócone działanie puli treści istnienia to tylko jedna strona medalu. Drugą była chęć obserwacji Życia i pogłębienia wiedzy o ewolucyjnych przekształceniach - na przykładzie bujnej, niezwykle zróżnicowanej przyrody, w dodatku nader odrębnej od lesjańskiej. Dla Agajów biosfera w jakikolwiek sposób sterowana z zewnątrz choćby nawet nieumyślnie, tylko wskutek intensywności przeprowadzanych badań - nie byłaby już wolną naturą, ale czymś w rodzaju hodowli i plantacji. Koniecznie chcieli widzieć swój nowy glob jako zamknięty układ przyrodniczy, ewoluujący we własnym zakresie. Wierni tej zasadzie, nie zamierzali przenosić żadnych organizmów lesjańskich na Ziemię, ani odwrotnie. Jak zawsze, traktując siebie za jedno z ogniw przyrody, tym samym rezygnowali z własnego osadnictwa, choćby na małą skalę. Odkrycie Ziemian nie wprowadziło istotnych zmian do tych postanowień. Jeśli Agaj tłumaczył się przede mną, że uchwała wieczysta zapadła wówczas, kiedy jego rodacy jeszcze uważali podglądany glob za bezpański - chyba zrobił ukłon w stronę obcej logiki: przejął się moimi zastrzeżniami do potraktowania Ziemi jako Rezerwatu. W rzeczywistości, Lesjanie mogli z równym powodzeniem podjąc tę decyzję później, już znając ludzi, a nawet ich prawdziwe oblicze. Przecież nie chcieli kolonizować Ziemi ani też bezpośrednio wpływać na jej rozwój. Ta, dotycząca nas i naszych spraw, uchwała wieczysta jak gdyby nie zauważała Ziemian, a w każdym razie nie wyróżniała ich z kontekstu biosfery, którą wzięła pod opiekuńcze skrzydła. Lecz choć nie traktowano jej jako jednostronny pakt o nieagresji - była takim paktem, znacznie wiarygodniejszym od tylu w przeszłości uroczyście zawieranych pomiędzy państwami i mniej uroczyście gwałconych. W gruncie rzeczy to postanowienie kierowało się do Agajów, zabraniając im, na teraz i na przyszłość, kolonizacji oraz zagospodarowywania Rezerwatu w jakimkolwiek stopniu i pod jakąkolwiek postacią. Zabraniało nawet dokonywania tam doświadczeń naukowych, mogących - choćby na ograniczonym obszarze - zmienić zastane współzależności w świecie roślin i zwierząt. Przyznaję Agajom konsekwencję, umiar i surową powściągliwość w dniach coraz trudniejszych prób, kiedy - jak mi się zdaje - bardzo ich korciło wyłączyć ludzi z immunitetu nietykalności, jakim obdarowali przyrodę Ziemi. Nasz gość napomknął o tym bez skrępowania. Nieważne, że nie ujawnił szczegółów tej sprawy. Doniosłe dla nas jest to, iż uniknęliśmy czegoś w rodzaju deratyzacji Planety: uwolnienie jej od niepoprawnych szkodników. Choć Agajowie ani nie utrzymują armii, ani nie gromadzą środków bojowych - intuicja upewnia mnie, że taki zabieg „odszczurzenia” wykonaliby sprawnie i do końca. Za argument przemawiający za ewentualnością ingerencji Agajów w życie Ziemian wystarczy mi kwestia Nowej Zelandii. Około dziesiątego wieku naszej ery, kiedy ludzie zasadniczo zdążyli rozpierzchnąć się po całej Ziemi, a na licznych terenach już znacznie dokuczyli przyrodzie - ostatnią urodzajną a bezludną enklawą były wyspy Nowej Zelandii. Agajowie zwrócili na to baczną uwagę. Zafascynowało ich zarówno piękno i urozmaicenie tej krainy, jak jej unikalna fauna i flora, w przeważającej części złożona z endemitów. Mieli też pokazową lekcję, w jaki sposób na Zbzikowanym Globie przyroda rządzi się sama w nieobecności rozumnych i zachłannych protektorów. Jednocześnie Lesjanie zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo biotopy tych wysp, co najmniej od kilkudziesięciu milionów lat nie zrośniętych z żadnym lądem, więc będących światem samym dla siebie, są nieodporne na zakłócające wpływy zewnętrzne. Wystarczył przykład większej niż gdziekolwiek rozmaitości nielotnych lub słabo latających ptaków, możliwej wyłącznie w przypadku braku drapieżników. W tym czasie okres zasiedlania Oceanii dobiegał końca. Przeludnienie małych wysp, zgubionych wśród Pacyfiku, pchało coraz liczniejsze grupy żeglarzy na nieznane szlaki morskie. Odkrywaniu wciąż nowych archipelagów i samotnych atoli towarzyszyły pewne znamiona rytuału i jakże zasłużony nimb heroizmu. Wywołane przeludnieniem widmo głodu prowadziło do walk międzyrodowych i międzyplemiennych, często o przewodzenie i podział terytoriów, zwłaszcza po śmierci wodza. Pokonany pretendent do władzy, jego rodzina i stronnicy, a czasami cały ród - decydował się na honorową emigrację w nieznane: w sławnych polinezyjskich łodziach wypływali na spotkanie nowej ojczyzny albo zagłady. Było to wyjście z sytuacji uznawane w myśl miejscowych zwyczajów - za akt rycerski, a zwyciężeni znów stawali się bohaterami i żegnano ich jak bohaterów. W ten sposób zasiedlony został archipelag Wysp Salomona, Nowe Hebrydy, Nowa Kaledonia, Fidżi, Tonga, Wyspy Towarzystwa i Tuamotu - by wymienić najważniejsze. Agajowie widzieli w tym dotkliwe zagrożenie Nowej Zelandii, zwłaszcza od półnbcnego wschodu, ze strony sławnych żeglarzy tahitańskich. Wprawdzie odległość od Tahiti wynosi cztery tysiące kilometrów, lecz tamtejsi wyspiarze zdążyli już dotrzeć na bardziej oddalone Hawaje, zasiedlając po drodze napotkane atole. Wystarczyło, aby - zamiast ku północy - skierowali się na południowy zachód. I tu zaszło coś, co przejmuje mnie podziwem dla techniki i przedsiębiorczości agajskiej, a równocześnie zgrozą na wypadek, gdyby zechcieli swoje umiejętności obrócić przeciwko nam. Obecnie tylko zachodnie wybrzeża Nowej Zelandii opływa z południa Prąd Wschodnioaustralijski; gubi się jednak na krańcach Wyspy Północnej, więc nie broni inwazji od strony równika. Przypuszczalnie w tamtych czasach sytuacja była podobna. I oto Agajo wie zdecydowali się na jedyną poważną ingerencję w sprawy Rezerwatu: otoczyli obie wyspy zimnym prądem wypływającym z Antarktyki, który okrążał je szerokim łukiem ze wschodu na zachód. Musiał być na tyle silny, by skutecznie spychać polinezyjskie łodzie z obranego kursu. Nawet nie domyślam się, jaką technikę zastosowali. W każdym razie musiała wymagać stałego nadzoru, bo zerawnie łączności ze Stacją na Sumatrze zakończyło całe przedsięwzięcie. I rzeczywiście wkrótce potem - jak przewidzieli Agajowie - jedna z flotylli tahitańskich łodzi, dla której los był szczególnie łaskawy, ujrzała na widnokręgu postrzępioną linię gór i wkrótce wylądowała w Zatoce Plenty na Wyspie Północnej. To, co Lesjanie zastali tam po siedmiu stuleciach, przejęło ich oburzeniem. Na domiar nieszczęść nie skończyło się na tym, że w czternastym wieku najechało na te rajskie wyspy trzech groźnych rabusiów: człowiek, pies kararehe i szczur. Już tego wystarczyło, by dokonać potwornych zniszczeń w endemicznym zwierzostanie, nie odpornym na tak ciężką próbę; wtedy prawie doszczętnie wytępiono wspaniałe strusiowate moa, największe ptaki na Ziemi, oraz mnóstwo innych ptasich form. O wiele gorszą klęską stali się w epoce wielkich odkryć geograficznych europejscy zdobywcy z orszakiem zwierząt domowych i wprowadzeniem stu kilkudziesięciu dzikich gatunków z różnych części świata, a ponadto mnóstwo obcych roślin. Ten szał aklimatyzacyjny w znacznym stopniu zrujnował dawne oblicze Ornithogei - Ptasiej Części Świata. Pytam Agaja, czy jego rodacy planują na przyszłość podobne zabiegi. „Na waszym dzisiejszym poziomie techniki każda ingerencja musiałaby mieć szeroki charakter i skutki o globalnym zasięgu. My na to nie pójdziemy. Ani nie przyspieszymy, ani nie przyhamujemy rozpędu waszej cywilizacji. Wszak jesteście ogniwem w naturalnym rozwoju Rezerwatu. Wasze przemiany pouczają nas o mechanizmach ewolucji.” Ciarki przechodzą mi po skórze. Choć wiem, że od strony gwiazdozbioru Strzelca nic nam nie grozi - irytuje człowieka świadomość, iż jest królikiem doświadczalnym. To nic, że badania obywają się bez wiwisekcji, fizycznej albo psychicznej. Jednak przykro... „Przybyłem, zobaczyłem...” Staje mi w myślach Cezariańskie veni, vidi, vici - i znów ogarnia mnie przerażenie. Czyżby i Agaj zwyciężył, tym razem - nas? Każę konwernomowi cofnąć zapis, bo z przejęcia zgubiłem dalszy tok wypowiedzi. „...oceniłem stan Rezerwatu. Żałuję, że nie przybyłem tu w dawnych epokach.” - Wraz z odkryciem Zbzikowanego Globu? - pytam. Nie wiem, czy mój gość dostrzegł pojednawczy gest w nazwie Ziemi, jakiej użyłem po to, aby wiedział, że nie obrażamy się za inność spojrzenie kosmity na nasze sprawy. Chyba spostrzegł. Ale nie zwrócił na to uwagi, nie przywiązując - jak zawsze - znaczenia do formy. „O wiele wcześniej: wówczas, kiedy was jeszcze nie było.” - Jesteśmy solą tej ziemi... Urywam połapawszy się, że zabrzmiało to ni w pięć ni w dziewięć. Przybysz wystarczająco mnie pouczał, iż nie znaczymy dlań więcej niż przydrożny chwast. Muszę jakoś z tego wybrnąć: przecież nie pojął idiomu językowego. Rzeczywiście mówi: „Nie rozumiem.” Rad nie rad, zaczynam się wykręcać. - To takie nasze powiedzenie, właściwie nieprzetłumaczalne... „O co w nim chodzi?” - O to, że powstaliśmy na Ziemi. Że należymy do dobra świata. „Tak. Należycie. Ale dokuczyliście dobru świata bardziej, niż podołałoby to uczynić dziesięciu okupantów z zewnątrz.” Co mu odpowiedzieć? Jeśli pod tych okupantów podstawia Lesjan, ma słuszność. Lecz nie ich zasługa, że mogą użytkować przyrodę tak subtelnie, i to im w zupełności wystarczy do życia. Zastanawiam się, czy we Wszechświecie przeważają kultury podobne do nas, czy do nich. Chyba każdy sądzi według siebie. Egzosocjologowie podkreślają - być może z przesadą - że jesteśmy dość typowym, uśrednionym modelem społeczności psychozoów. Mógłbym się założyć, że Agajowie odnoszą to samo do siebie. Wizyta Agaja na Ziemi dobiegała końca. Wróciłem już do Warszawy tylko od czasu do czasu robiąc krótkie wypady na Sumatrę. Agaj w ogóle nie podróżował: „oczy i uszy zwiadowcy”, jak nazywał mechanicznych szperaczy, starczyły mu w zupełności. Ale ani razu teraz nie wykryliśmy radiozwiadowców chociaż dobrze wiedzieliśmy, że lustrują Ziemię i nawet mniej wystrzegają się dekonspiracji niż dawniej, kiedy każda wpadka mogła naprowadzić na trop Szpuli. U nas prace nad otaczaniem przedmiotów polem siłowym, które czyni je niewidzialnymi, są dopiero w zawiązku. Poprosiłem Agaja, by udostępnił nam dokumentację tego wynalazku - zważywszy, że pracujemy nad nim i niechybnie dopniemy celu. Nasz gość pozostał jednak niewzruszony. Najpierw rzucił lakonicznie: „Odmawiam”. Wiedziałem, że nic nie wskóram, lecz także niczego nie ryzykowałem prosząc o motywację. „W waszych warunkach, pole siłowe jest najprzydatniejsze dla potrzeb wojny: osłony sprzętu bojowego, aparatów szpiegowskich albo żywych szpiegów”. Daremnie mu tłumaczyłem, że tak było dawniej. Odkąd rozbroiliśmy się, wszelkie urządzenia techniczne służą zadaniom konstruktywnym; nawet nie znajdują innego zastosowania. Dalej wyjaśniłem, że poie niewidzialności będzie przydatne do badań naukowych, szcze góinie faunistycznych, gdyż pozwoli podchodzić zwierzęta nie płosząc ich. „Z wami nic nie wiadomo. Niefrasobliwie łamaliście święte przyrzeczenia. Chętnie rozpoczynaliście wojny od deptania przymierzy. Dlatego nie przyjmiemy żadnych waszych obietnic. A co do podchodzenia zwierząt, najwięcej na tym zyskają myśliwi.” - My i tak dokonamy tego wynalazku! - odgryzam się niemal z rozpaczą. „Tak. Ale bez naszej pomocy.” Im bardziej przybliża się odlot Agaja, z tym większym zacięciem baczy on, aby nam nie użyczyć „niepotrzebnych” informacji. Odnoszę wrażenie, jakby coraz mniej dowierzał sobie. Wszak kiedyś wyznał; „Stałem się troszeczkę Ziemianinem.” Ale czy o to chodzi? Kilkakrotnie zwracałem mu uwagę, że zbyt powierzchownie określił nam dobro świata. A przecież właśnie to było celem jego przybycia na Ziemię. Lesjanin wszakże nie dał się zbić z pantałyku. Miał o tym własny sąd oparty na agajskiej logice. W tym przypadku nie odbiega ona zresztą daleko od naszych pojęć. Zarzucam mu tylko nadmierną nieufność wobec ludzi. Agaj uznał, że nie ma powodu zatajać tych danych o zniszczeniach przyrody w czasach historycznych, jakich nie znamy i na ogół nie poznaliśmy. Są to przejmujące wykazy zrujnowania i wyjałowienia biotopów, których stan, jaki zastaliśmy odkrywając zamorskie ziemie, wydawał się nam naturalny; dalej, opisy zachwiania harmonii pierwotnych biocenoz, znacznie redukującego rozmaitość żyjących tam roślin i zwierząt; wreszcie - czarna lista tysięcy gatunków, bezpośrednio lub pośrednio zgładzonych przez człowieka w różnych czasach i w bardzo rozbieżnych okolicznościach. Wygląda to niedwuznacznie na chęć unaocznienia złoczyńcy, że jeśli nawet odczuwa wyrzuty sumienia, są one zbyt łagodne chociażby przez to, że nie uświadamia sobie rozmiarów winy. Ale tu zmierzam do punktu, w którym przestaję pojmować intencje kosmity. Nie dziwi mnie fakt, że nasze metody ochrony przyrody wydają mu się niewystarczające. Z jednej strony drażni go „mięsożerność” ziemskich organizmów, w jego pojęciu nie różniąca się od kanibalizmu. Z drugiej - jako przedstawiciel społeczności technik biologicznych może się oburzać na globalne dewastacje związane z charakterem naszego przemysłu oraz chemicznym zatruwaniem gleby, wody i powietrza przy wszelkich okazjach. Natomiast zachodzę w głowę, dlaczego ten przybysz, w kwesti dobra świata pełniący - przynajmniej w moich oczach - rolę apostoła, nie chce podsunąć nam jakiegoś pomostu ku bardziej racjonalnym rozwiązaniom na przyszłość. Czyżby przyleciał tylko po to, by nas nazwać mięsożercami? - Wy też mieliście swoją Epokę Marnotrawnych Synów - staram się przemówić mu do rozsądku. - I my jesteśmy na tym właśnie etapie, oczywiście z zachowaniem właściwych proporcji. I pytam go wprost: - Jakie środki zaradcze podjąłbyś, będąc w naszej skórze? „Do nas nikt nie zawitał z gwiazd. Poradziliśmy sobie sami.” Jeszcze jedna odmowa! A co gorsza - kwestii dla nas najżywotniejszej. Może nie skorzystalibyśmy z jego rad w całości. Może byłoby to fizyczną niemożnością, zważywszy przyrodzone odmienności obu światów. Ale cośkolwiek byśmy na pewno zyskali. Pozostaje mi tylko zapytać: - Dlaczego nie chcesz nam pomóc? W moim głosie brzmi żal i skarga, które nie docierają do niego. Konwernom wybija słowa sucho, beznamiętnie, jak uderzenia młotkiem. „Rezerwat musi rozwijać się sam, aby pozostał Rezerwatem.” Czuję się zdruzgotany. Ale to moja wina. Jak mogłem zapomnieć, że jestem królikiem doświadczalnym?! A jednak burzy się coś we mnie. Zapominam swojej roli, o dialogu kosmicznym, o całym świecie. Nie czuję się mrówką w rezerwacie. Nie umiem. Nie mogę. Nie chcę! - Jeśli Kosmos rządzi się jakimiś prawami, te prawa są głupie. Głupie jak but, rozumiesz? - rzucam bez ogródek i bez większego zastanowienia. Otóż my powinniśmy byli wyprzedzić was rozwojem, przylecieć na Lesję, dźwignąć was wzwyż. Nie odmówilibyśmy wam żadnej informacji; nawet takiej, której sami nie zdobędziecie jeszcze długo albo nawet nigdy - jakichś szczególnych powodów. Zaprosilibyśmy was na Ziemię, pokazali wam wszystko, wytłumaczyli. To nie byłby sztywny dialog, tylko gawęda przyjaciół. Bo nam nie wpadłoby do głowy potraktować waszą Lesję jak rezerwat. „I oddalibyście nam złą przysługę. Na to, aby rozwój był harmonijny, musi odbywać się o własnych siłach.” To jest ta linia jego rozumowania, której nie przeskoczę. A jednak będę kluczył wokół tych samych spraw. - Nie ma sensu się spierać: co by było, gdyby... - stwierdzam pojednawczo. - Ale nich cię nie dziwi to, że chciałbym dowiedzieć się jak najwięcej. Żądza poznania cechuje chyba każdą istotę rozumną. Wszystko to, co rzekłeś o dobru świata, prawie Kosmosu, puli treści istnienia - pobudziło mnie do wnikliwych przemyśleń. Ale odczuwam niedosyt, że to tylko okruchy twojej wiedzy. Czy zdobywaliście ją w tak ciężkim znoju, że dlatego nie chcecie udostępnić innym? „W ogóle nas nie rozumiesz. Sądzimy, że nasz obraz świata odzwierciedla rzeczywistość. Nie moglibyśmy tak sądzić, gdybyśmy nie doszli do tego samodzielnie. Wy musicie postępować tak samo. Jesteście kulturą, a nie - makietą kultury.” Przecieram oczy ze zdumienia: to pierwszy komplement, jaki usłyszałem od Agaja. A on ciągnie: „Waszą przyszłość widzę wyraźniej, niż wy sami ją widzicie.” - Czy... drogą jasnowidztwa? To znaczy: realnego sięgnięcia w przyszły czas i oglądania zdarzeń, które mają dopiero nastąpic? „Nie. Tylko dzięki rozumowej dedukcji. Przyszłość dopiero się stanie. Będziecie tam mieli wolny wybór działań. Ale warunki środowiskowe narzuci wam Kosmos. Już teraz wam narzucił, tylko nie wiecie o tym.” Robi mi się zimno i gorąco. - Powiedz jaśniej. Przecież to się wiąże z dobrem świata. „Wiąże się. Dlatego powiem. Widzę was w kontekście epoki lodowcowej, o której tak niefrasobliwie zapomnieliście.” - Wszak to przeszłość - rzucam z dużą pewnoscią siebie. „To teraźniejszość.” Snuję różne domniemania. Nie wybierając pomiędzy nimi, kreślę przybyszowi rys ogólny tego, co wiemy o epoce lodowcowej zakończonej kilkanaście tysięcy lat temu. Uparcie wpatruję się w tę pseudoowadzią głowę, na której nie rysuje się żaden fałd, żadne naprężenie pancerza bądź inna oznaka, mogąca świadczyć (bodaj w sposób nieczytelny dla człowieka) o procesie myślenia. Głowa jest nieruchoma jak woskowa maska, oko tęczuje tylko pod wpływem moich ruchów, zmienia się kąt odbijania obrazów. „Dla was teraźniejszość to biezący rok. A dla nas - epoka geologiczna. Podzieliliście ubiegłe dwa miliony lat na długi plejstocen i króciutki holocen. Te ostatnie piętnaście tysiącleci uznałbym za teraźniejszość, gdyby one były - jak wy sądzicie - przeciwwagą już zakończonej epoki lodowcowej. Ale wy jesteście w kolejnym interglacjale; ani najdłuższym, ani najcieplejszym. Skoro znacie zasięg najrozleglejszego z czterech głównych plejstoceńskich zlodowaceń, jakim był Mindel - możecie zdać sobie sprawę z tego, co was czeka.” Właściwie nie powinno to być dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Zawsze braliśmy w rachubę ewentualność, że znajdujemy się w kolejnym stadium międzylodowcowym. Ale co innego luźno podejrzewać, a co innego - wiedzieć. Lesjanin mówi z taką pewnoscią siebie, że trudno mu nie wierzyć. Widocznie zna przyczyny ochładzania się klimatu (które my wciąz jeszcze rozpatrujemy przez pryzmat wielu sprzecznych hipotez) i ma dane do przewidzenia rozwoju tych zjawisk w nadchodzących tysiącleciach. Włosy jeżą mi się na głowie. Ma się powtórzyć zlodowacenie Mindel! Przymykam oczy i widzę jak na przyspieszonym filmie to, co będzie narastać przez długie dziesiątki wieków. Oto z Gór Skandynawskich zsuwa się ku południowi olbrzymi lodowiec, zmiatając po drodze szwedzkie wsie i miasta, osiąga brzeg Bałtyku i wrzyna się weń szorując po dnie, bo morze jest za płytkie dla jego ogromu. Wypierając wody do Atlantyku, zalewa Wyspy Duńskie oraz północ Polski i Niemiec. Potem osiąga nasze dzisiejsze wybrzeże, przekracza je i sunie w głąb kraju. Wisła i Odra, mając zagrodzone ujścia, tworzą płytkie morza kontynentalne. Lodowiec prze niepowstrzymanie na przód, wygładza teren, zostawia nowe głazy narzutowe, dociera do Karpat i Sudetów. Po tysiąleciach ustąpi - ale znów nie wniem, czy na miliony lat, czy też tylko wkroczymy w kolejny interglacjał. Naiwnie pytam: - Czy nie możesz temu przeciwdziałać? Albo nas pouczyć, jak to zrobić? Mam przecież w pamięci prąd morski, którym jego rodacy otoczyli Nową Zelandię. „Ziemia jest układem zamkniętym. Jeśli polepszyć klimat w jednym regionie, w innym się go pogorszy. Nie wtrące się w bieg wydarzeń.” - Czy dla „czystości” Rezerwatu? - pytam sarkastycznie. „Tak. Ale dla was również.” Przypominam gościowi, że lodowcowe klęski, postepujące w kolejnych nawrotach, zaostrzywszy walkę o byt wpłynęły na rozwój mózgu naszych półzwierzęcych przodków, walnie przyspieszając ich uczłowieczenie. Ale to już się stało. Nowy napór zimna potwornie zakłóci ustabilizowaną cywilizację. Agaj widzi to inaczej. „Jesteście dziećmi epoki lodowcowej - ale w inny sposób niż to sobie wyobrażacie. Mówię w czasie teraźniejszym - epoki geologicznej. Na Rezerwat nie umiem patrzeć inaczej. Ale według waszej maniery wysławiania się, nastąpi to dopiero w przyszłych pokoleniach.” To mi zabiło ćwieka w głowę. Proszę o wyjaśnienia. „Błędnie przypuszczacie, że gdyby nie dotychczasowa epoka lodowcowa to nie byłoby was. Kolebką człowieka są tropiki: Afryka i region indomalajski. Nie przeceniajcie więc tego, co działo się w umiarkowanej strefie Eurazji.” - W takim razie, dlaczego w przyszłości staniemy się dziećmi epoki lodowcowej? - pytam z przejęciem. „Ona ukształtuje waszą świadomość. Albo wyjdziecie z niej duchowo odrodzeni, albo przepadniecie.” Drżę na myśl, że Agaj pozostawi nas sam na sam z tą szokującą tajemnicą, której sami chyba nie rozwikłamy. Na szczęście on wyjaśnia obszerniej niż zazwyczaj: „W żadnej epoce geologicznej nie grozi zamarznięcie całej Ziemi. Zlodowacenia nie wynikają z niedoboru, lecz z nadmiaru ciepła, jakie otrzymuje Ziemia: podwyższa się stała słoneczna. Wzmożone parowanie w tropikach przenosi wtedy wilgotne masy powietrza ku biegunom, powodując na północy i południu, przed kołem polarnym, tak wielki wzrost opadów, że spadające zimą śniegi nie zdążą roztajać w lecie. Kumulują się one w postaci wielkich mas lodu. Ale Rezerwat jest układem zamkniętym. Pogorszenie się klimatu jednych okolic poprawia go w innych, Gdy nadejdą tamte dni waszej próby, znikną wielkie pustynie. Sahara i Australia zazielenią się na powrót, jak to było jeszcze przed kilkoma tysiącami lat. Związanie pod postacią lodu trzykrotnie większej masy wód niż obecnie obniży poziom oceanów i otwartych mórz o prawie dwieście metrów. Odsłoni to nie mai całą strefę szelfów: miliony kilometrów kwadratowych gruntów uprawnych. W twoim zakątku świata zniknie Morze Północne, karta) La Manche i Adriatyk; Morze Śródziemne skurczy się do dwóch małych zbiorników. Tu, gdzie stoimy, będzie ogromny półwysep obejmujący Weilkie Wyspy Sundajskie prócz Celebesu. Australia połączy się z Nową Gwineą i Tasmanią. Obie wyspy Nowej Zelandii zrosną się. I tak daiej. To, co lodowce zabiorą na północy i południu, zyskacie z nawiązką w strefach ciepłych.” Zamyślam się głęboko. Czyżbym miał przenieść Polskę na Saharę, choćby najurodzajniejszą? Kiedy zwierzam się z tych smutnych refleksji, Lesjanin odpowiada: „O to właśnie chodzi. Dla nas, Agajów, byłby to tylko problem techniczny: zagospodarowanie nowych terenów. Przenieślibyśmy się na korzystniejsze obszary tak, jak wy się przeprowadzacie z jednego domu do drugiego.” - Nie rozumiesz nas... „Tak, nie rozumiem. A źle będzie dla was, jeśli nie zrozumiecie swojej wyjątkowej sytuacji w zmienionych warunkach przyrodniczych i nie wyciągniecie w porę niezbędnych wniosków. Wtedy nie pozostanie wam nic innego, jak uruchomić dawne przemysły zbrojeniowe i wzmocnić je zdobyczami techniki, przy których zblednie groza laserów i bomb neutronowych. Potem w zmaganiach o tereny niczyje wyłonione z mórz albo pustynie teoretycznie przynależne państwom gospodarującym tylko na ich obrzeżach wybijecie się do nogi.” - Czy tak musi się stać? „To zależy od was.” - Dopomóż nam. Bodaj tylko radą, doświadczeniem - skoro nie chcesz inaczej. Jeśli zginiemy w taki sposób, zniszczymy całe życie na Ziemi. I sczeinie wasz Rezerwat - uderzam w czułą nutę. „Planeta jest cegiełką wielkiej budowli Wszechświata. Dlatego musi sobie radzić sama.” - Nawet jeśli przez to ma zginąc? „Nawet.” - Bo?... „Bo takie jest prawo Kosmosu.” Nie wyciągnąłem od Agaja niczego więcej.