10538
Szczegóły |
Tytuł |
10538 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10538 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10538 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10538 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEVE PERRY
CONAN NIEUSTRASZONY
PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FEARLESS
Dla Dianne
i dla Carla, Ruth, Kena i Elli
PROLOG
Z komnaty zionęło chłodem, ale nie takim, który bierze się z wilgotnych, przeżartych grzybem
kamiennych ścian. Było to zimno nienaturalne, przenikające nie tylko ciała, ale i dusze, jakby
ziąb prastarych kości zatopionych w sercu lodowca pamiętającego czasy, kiedy Atlantyda wciąż
jeszcze górowała ponad falami oceanu. W samym środku owego przeraźliwego chłodu stał jego
sprawca — Sowartus, mag Czarnego Kwadratu, pogrążony w realizacji skomplikowanego czaru
ukutego z najbardziej plugawych i mrocznych esencji czystego zła.
Ciało czarnoksiężnika zakołysało się pod wpływem przepływającej przez nie mocy, a gdy
przemówił, jego głos był donośny i głęboki:
— Przybądź, o dziecię Szarych Krain. Przybądź, pomiocie otchłani. Przybądź na me
wezwanie! — Następnie Sowartus zaintonował Siedem Słów z Pergaminu Slicrevesa starając się
wypowiedzieć je bezbłędnie.
Jakakolwiek pomyłka równała się natychmiastowej śmierci. Jedno źle wypowiedziane słowo
mogło sprawić, że przywołany demon uwolni się z diagramu nakreślonego precyzyjnie na
kamiennych płytach.
Z zamkowych czeluści dobiegł nagle przeraźliwy wrzask, jak gdyby ktoś zanurzał powoli
jakąś nieludzką istotę w kotle z wrzącym ołowiem.
Z punktu pośrodku nakreślonego na posadzce pentagramu buchnął kłąb gęstego dymu, ów
fioletowo–żółty opar przywodził na myśl świeży siniec. Błysnęło oślepiające światło i wnętrze
komnaty wypełniło się wonią palonej siarki. I nagle wewnątrz pentagramu stanął ociekający
czarnym szlamem demon.
Ze wszystkich porów jego ciała buchała woń Gehanny. Był o połowę niższy od człowieka,
jego skóra miała barwę świeżej krwi. Stał nagi i bezwłosy, i chyba tylko ślepiec mógłby nie
zauważyć przerażającego atrybutu jego męskości.
— Kto się poważył?! — ryknął demon i rzucił się na Sowartusa z zamiarem zaciśnięcia
szponiastych dłoni na jego gardle. Miast tego z przerażającą siłą rąbnął w otaczającą pentagram
barierę mocy. Potężne mięśnie na ramionach demona nabrzmiały, gdy zaczął tłuc pięściami w
niewidzialną przeszkodę. Zawył, a w dźwięku tym zawarła się wściekłość najdalszej z
piekielnych Otchłani, po czym wyszczerzył się do mężczyzny, pokazując mu ostre kły.
— Tysiąc dni będziesz błagał o śmierć! — jego głos brzmiał jak zgrzyt rozdzieranych,
grubych blach mosiądzu.
Mężczyzna o kruczoczarnych włosach i spiczastej brodzie pokręcił głową.
— Nie, czarci pomiocie — uśmiechnął się. — Wezwałem cię i będziesz mi służył. O tak,
będziesz mi służył, DJAWULU! — wybuchnął śmiechem.
Demon cofnął się gwałtownie, unosząc przed sobą szponiaste dłonie. Na jego obliczu
odmalowała się zgroza.
— Znasz moje imię! — wydyszał.
— Tak. I dlatego zrobisz, co ci rozkażę, albo po wsze czasy pozostaniesz wewnątrz mojego
pentagramu.
Czarny szlam spłynął po ciele Djawula na posadzkę. W miejscach, na które padł, z
kamiennych płyt uniosły się w górę smużki szarego dymu. Na podłodze uformowały się kałuże
mułu, ale szlam nie był w stanie przeniknąć poza obręb diagramu nakreślonego przez Sowartusa.
Djawul spojrzał na mężczyznę.
— Jesteś Magiem Czarnego Kręgu? — zapytał.
— Nie, dziecino nocy. Jestem Sowartus, adept Czarnego Kwadratu i niedługo stanę się
mistrzem Czterech Ścieżek. Nie mamię się szkarłatnymi snami wywołanymi przez czarny lotos
ani nie babrzę w płytkiej nekromancji jak ci nędzni stygijscy kuglarze. To nie Krąg, ale dużo
potężniejszy Kwadrat zdołał cię uwięzić i uczynił moim niewolnikiem, Djawulu. Słyszeliście w
Otchłani o Kwadracie?
Djawul zgrzytnął zębami.
— Słyszeliśmy.
— I będziesz mi służył? Zrobisz wszystko, co ci rozkażę?
— Będę służył — odparł i ponownie błysnął kłami do Sowartusa. — Ale strzeż się,
człowieku, bo jeśli zrobisz choćby najmniejszy błąd…!
— Nie strasz, demonie. Jeśli zechcę, mogę uwięzić cię w kamieniu i wywieźć na morze
Vilayet, na którego dnie będziesz miał czas na podziwianie grząskiego mułu!
Oczy Djawula rozjarzyły się krwistą czerwienią, ale demon nie odezwał się słowem.
Sowartus odwrócił się do niego plecami i wbił wzrok w znajdującą się opodal ścianę.
Znajdowało się tam troje dzieci — dwóch chłopców i dziewczynka, uwięzionych podobnie jak
demon, z tym że w nieco bardziej tradycyjny sposób, a mianowicie przykuto je do muru
łańcuchami.
Dzieci nie wyglądały na wystraszone — zupełnie jakby to odczucie już ich nie dotyczyło —
stały lub siedziały wpatrując się bezmyślnie w pustkę. Było ich troje. Tylko troje.
Sowartus ponownie odwrócił się do demona.
— Spójrz na te dzieci — rozkazał.
Demon przyjrzał się im. Pokiwał głową.
— Widzę.
— Znasz je?
— Znam — odrzekł Djawul. — Troje z Czworga. Dziewczynka to Woda. Chłopcy to Ziemia i
Powietrze.
— Świetnie. A więc poznałbyś Czwartą, gdybyś ją zobaczył?
— Poznałbym.
Sowartus pokiwał głową. Uśmiechnął się, jego zęby błysnęły bielą.
— Tak też myślałem. Posłuchaj, demonie — oto twoje zadanie. Na południowy zachód stąd
leży miasto Mornstandinos. Tam właśnie znajduje się Dziecko Ognia — ale jest ukryte.
Znajdziesz ją i sprowadzisz do mnie — całą i zdrową.
Djawul łypnął na czarnoksiężnika.
— A co potem?
— Pozwolę ci wrócić, byś mógł dalej pławić się w rozkoszach Gehanny.
— Nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę tam ciebie, człowieku. Będzie to dla mnie doprawdy
ogromną radością.
Sowartus roześmiał się pobłażliwie.
— Nie wątpię, ale kiedy już zjawię się w Piekle, to chyba tylko po to by zostać twoim panem,
demonie. Co więcej, pomożesz mi w tym, więc radziłbym ci, abyś mnie nie obrażał i pohamował
swój język.
Djawul zgrzytnął zębami i nagle odezwał się chrapliwym głosem:
— Widzę… — urwał.
Czarne oczy Sowartusa błysnęły w świetle olejowych lampek stojących w płytkich ściennych
niszach.
— Tak? Mów!
Demon z wahaniem pokiwał głową i powiedział:
— Tak jak Esencję tej trójki dzieci, widzę również twoją Esencję, magu. Masz w sobie moc,
ogromną moc, nad tobą zaś niczym mroczny całun zwiesza się obietnica jeszcze potężniejszych
mocy.
— Ach — mruknął Sowartus. — Jak na dziecię Czeluści jest wyjątkowo bystry. A więc
zrozumiałeś, ile korzyści może wyniknąć dla ciebie z sumiennego wykonywania moich rozkazów
i unikania mego gniewu?
— Tak. Czarne Dusze mają z ludźmi różne układy i na wiele im pozwalają. Mógłbyś uczynić
tak, jak zapowiedziałeś. Będę ci służył. Nie mam zamiaru spędzić dziesięciu tysięcy lat
zagrzebany w czarnym mule na dnie morza Vilayet.
— Jesteś mądry jak na prostego demona — rzekł Sowartus. — Kiedy przybędę do Piekła, by
objąć w nim rządy — za parę tysięcy lat, kiedy już znudzi mi się władanie tym światem — może
będzie mi potrzebny roztropny pomocnik — na przykład ktoś taki jak ty. Zastanów się nad tym.
Postaraj się służyć mi najlepiej jak umiesz. I rób zawsze to, co ci każę — przesunął szczupłą
dłonią po spiczastej bródce. — Póki co, rozkazuję ci odejść. Wypełnij swoją misję i wracaj
szybko.
Demon zebrał się w sobie.
— Słyszę, o panie — powiedział. — I jestem posłuszny.
Gigantyczne mięśnie napięły się jak postronki, gdy nieludzki stwór przykucnął, szykując się
do skoku. Gdy dał susa, wilgotne wnętrze komnaty rozświetlił kolejny fioletowo–żółty błysk.
Kiedy przygasł, Djawula już nie było. Tylko w miejscu gdzie stał, na kamiennej posadzce
pozostało po nim kilka błotnistych, cuchnących kałuż.
Sowartus ponownie wybuchnął śmiechem i spojrzał na trójkę dzieci. Niedługo dostanie
Czwarte i wtedy zjednoczy energie, które zawierało w sobie każde z nich. A potem… Ach,
potem przejmie kontrolę nad Czterema Żywiołami i to nie tylko nad undynami i demonami
wiatrów, nie tylko nad ogniem i salamandrami, nie tylko nad półwhelfami. Nie, kiedy wreszcie
będzie miał już całą Czwórkę, stworzy i wypuści Istotę Mocy, kreaturę tak przerażającą, że nawet
sam Set o Czarnej Duszy będzie musiał okazać respekt.
Sowartus odwrócił się energicznie, zamiatając posadzkę połą czarnej jedwabnej szaty. Był
najpotężniejszym magiem Czarnego Kwadratu, jeśli nie liczyć Hogistuma, i pozostanie nim już
na zawsze!
Hogistum starał się nie dopuścić do zdobycia przez Sowartusa Mocy i dlatego zdecydował się
ją ukryć. Starzec zaczarował dziewicę, a następnie uczynił ją brzemienną. Dziewica urodziła
czworaczki, a każde z dzieci zawierało w sobie linię Mocy odpowiadającą jednemu Żywiołowi.
Po urodzeniu zostały rozdzielone i rozesłane w różne strony, aby znalazły się jak najdalej od
Sowartusa.
Szukał ich trzynaście długich lat, a czyniąc to studiował wiedzę tajemną, aby pogłębić swoje
umiejętności. Podróżował do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu dzieci i wiedzy.
W leżących daleko na wschodzie dżunglach Khitaju miał do czynienia z żółtoskórymi magami
o beznamiętnych twarzach. W zniszczonych świątyniach Stygii poznał tajniki magii Czarnego
Kręgu.
Czarnoksiężnik widział również na własne oczy monstrum o szmaragdowej skórze i
zniekształconej, słoniowej głowie zamknięte w wieży Yary w Zamorańskim Mieście Złodziei,
Arenjum. Dobrze przyswoił sobie wiedzę zdobywaną podczas tych długich wędrówek. Nawet
bez mocy Czworga, Sowartus dysponował sporą potęgą. W całej Koryntii nie było maga, który
mógłby mu sprostać. Ale to mu, rzecz jasna, nie wystarczało, nie, gdy w grę wchodziła Moc,
dzięki której mógł zdobyć władzę nad całym światem.
Sowartus uśmiechał się wychodząc z komnaty i długim, mrocznym korytarzem podążając w
kierunku głównej sali Zamczyska Slott. Gdy szedł, szczury z piskiem pierzchały w mrok, a pająki
wspinały się jak najwyżej po swoich pajęczynach.
Hogistum nie żył otruty przez Sowartusa, a plan nieżyjącego czarnoksiężnika był dziś już
tylko wspomnieniem. Sowartus odnalazł dzieci i miał je wszystkie — z wyjątkiem jednego — w
swoich rękach. Wydał majątek, by zdobyć tę trójkę. Jego słudzy odnaleźli je w Turanie, Ophirze i
Poitain. To doprawdy ironia losu, że, ostatnie zostało ukryte w Koryntii, prawie o rzut kamieniem
od jego zamku!
Miał zatem troje z czworga dzieci, a ciała śmiertelników, którzy pomagali bądź wiedzieli o
jego poszukiwaniach, zostały rzucone na pożarcie rybom czy innym, bardziej osobliwym
wodnym stworom lub, jak w kilku przypadkach, gniły w odludnych miejscach, gdzie nikt ich
nigdy nie odnajdzie. Kiedy demon dostarczy mu Czwartą, jego triumf będzie niezaprzeczalny i
pełny. Szkoda, że Starzec tego nie dożył. Sowartus chciał, aby był świadkiem jego ostatecznego
zwycięstwa.
Być może zdecyduje się go wskrzesić. Będzie miał taką moc. Tak, to byłby niezły żart,
wskrzesić starego maga, choćby tylko na chwilę, by ponapawać się jego porażką i własnym
sukcesem.
Zarechotał głośno na tę myśl. Tak, na Seta, tak właśnie uczyni! Człowiek, który sprowadził z
Szarych Krain zamordowanego ojca, nie może być przecież byle kim.
I
W nie mającym nazwy siole w górach Karpasz, u stóp przełęczy łączącej Zamorę z Koryntią
znajdowała się smętna, zapuszczona gospoda. Właśnie w stronę tej walącej się, zrujnowanej
oberży jechał wysoki, muskularny młodzieniec dosiadający potężnego ogiera pełnej krwi. Na
grzbiecie wierzchowca tkwiło wyborne siodło i egzotyczne, jedwabne derki, a wykonane ze
srebra uchwyty cugli były rzeźbione w kształty żurawi i ropuch.
Nie ulegało wątpliwości, iż rumak ten był własnością człowieka zamożnego.
Jeździec wszelako odziany był w stary skórzany kaftan. Nie miał na sobie kolczugi ani hełmu,
a krótkie bryczesy, pomimo iż miękkie i luźne, pokryte były plamami potu i powycierane. Grubo
tkana peleryna była na brzegach mocno postrzępiona. Do ramienia młodzian miał przypiętą
pochewkę, w której tkwił długi sztylet, a u boku zwieszał się długi prosty miecz z rękojeścią
obleczoną wytartą, niewyszukaną owijką, tkwiący w jeszcze mniej rzucającej się w oczy,
pozbawionej ozdób skórzanej pochwie.
Wieczorny wiatr zmierzwił długie czarne włosy młodego olbrzyma, a jego głęboko osadzone
oczy rzucały gorejący blask, zupełnie jakby gdzieś tam, w ich wnętrzu płonęły dwa bliźniacze
błękitne ogniki. Młodzieniec nazywał się Conan, pochodził z Cymmerii, a jeżeli był ktoś, kto
zwrócił uwagę na kontrast pomiędzy wierzchowcem a jego jeźdźcem, gdy owa para dotarła do
gospody, to najwyraźniej nie miał dość odwagi, by powiedzieć to głośno.
Przy wejściu do oberży, która podobnie jak osada nie miała nazwy, stał niespełna
dziesięcioletni chłopak. Mężczyzna zeskoczył z końskiego grzbietu i zmierzył malca wzrokiem.
— Ej, chłopcze, macie tu gdzieś stajnię?
— Mamy — zlustrował Conana od stóp do głów. — Dla tych, którzy mają czym zapłacić.
Taksujące spojrzenie chłopaka rozbawiło Conana. Roześmiał się i sięgnąwszy do sakiewki
przy pasie, wyjął małą srebrną monetę i rzucił mu. Chłopak zwinnie pochwycił ją w powietrzu i
wyszczerzył się do Cymmerianina.
— O Mitro! Za to będziecie mogli mieć prawie całą stajnię na własność!
— Wystarczy obrok i oporządzenie mojego wierzchowca — rzekł Conan. — A jeśli rano
sierść mego rumaka będzie lśniąca, dostaniesz drugą taką monetę!
— Będzie lśniła jaśniej niż słońce! — obiecał chłopak. Podskoczył, by schwycić rzucone mu
cugle.
— Zaczekaj — rozkazał Conan. Zdjął z końskiego grzbietu dwa ciężkie worki, starając się
przy tym, by nie zabrzęczały znajdujące się wewnątrz złote monety. Te worki będą nocą
bezpieczniejsze z nim niż w jakiejś zatęchłej stajni. Conan znał się na złodziejach, bo przecież
sam nim był.
Popatrzył chwilę, jak chłopak odprowadza jego konia, po czym wszedł do gospody.
Wewnątrz oberża nie prezentowała się lepiej niż na zewnątrz. Główne pomieszczenie było
brudne i tonęło w kłębach dymu wydobywającego się z osmolonego kominka płonącego przy
przeciwległej ścianie. Nie było tu ani jednego okna. Światło dostawało się do środka przez szpary
w niskim dachu, natomiast innym jego źródłem były kopcące olejowe lampki stojące na trzech
topornie ciosanych drewnianych stołach.
Grubas w poplamionym fartuchu przydreptał do Conana i uśmiechnął się ukazując
poczerniałe, przegniłe zęby.
— Dobry wieczór, panie. Czym mogę wam służyć?
Conan rozejrzał się. W gospodzie było dziesięć osób, o wyglądzie w pełni pasującym do tego
miejsca. Byli tu, naturalnie, śniadolicy Zamorańczycy, dwóch niskich, skośnookich mężczyzn
wyglądających na Hyrkańczyków, para smutnookich i znużonych kobiet, w wytartych
pantalonach, trudniących się najstarszym zawodem świata. Oraz siedzący na stołku niski, okrągły
mężczyzna o szpakowatych włosach, który patrzył na Conana jak jastrząb na węża.
Cymmerianin zwrócił się do oberżysty:
— Czy w tej spelunie można dostać chleb, który nie będzie porośnięty grubą na palec warstwą
pleśni? I wino co nie smakuje jak ocet?
— Naturalnie, panie…
— I pokój żeby przenocować? — przerwał Conan i dodał: — Z drzwiami i zasuwą.
— Mitra pobłogosławił mój przybytek rzeczami, których poszukujecie, panie — rzekł gruby
oberżysta i ponownie obnażył w uśmiechu zepsute zęby.
Conan chrząknął.
— A zatem podaj mi posiłek i zobaczymy, czy błogosławieństwa Mitry odnoszą się również
do twego kucharza. Aha, i wino, ale najlepsze!
Mężczyzna łypnął na Conana spode łba, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, barczysty
młodzian rzucił mu monetę. Oczy tłuściocha rozszerzyły się, gdy ujrzał żółty błysk krążka, który
śmignął w powietrzu. Schwycił monety w locie szybciej niż sokół chwyta drozda, po czym
ostrożnie rozchylił palce, aby ukryć monetę przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych gości.
Blasku złota nie zdołał jednak zgasić.
— Złoto! — w szepcie grubasa zabrzmiały chciwość, żądza i służalczość.
Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał ugryźć monetę, by sprawdzić czystość złota, ale
najwyraźniej przypomniał sobie, w jakim stanie są jego zęby, więc tylko zważył ją w ręku.
Zacisnął palce wokół złotego krążka i powiódł wzrokiem po twarzach gości, a gdy to czynił,
wyglądał jak zwierzę, a ściślej mówiąc, jeden z bardziej plugawych gryzoni.
Conan wybrał ten właśnie moment, aby solidnie się przeciągnąć. Skrzypnęły ścięgna i
zatrzeszczały stawy, zatoczył barkami i rozluźnił potężne, muskularne ramiona. Ten ruch i
towarzyszące mu dźwięki wyrwały oberżystę z wywołanego chciwością odrętwienia. Pokłonił
się, burknął coś pod nosem i oddalił się w pośpiechu. Po chwili wrócił niosąc dzban z winem i
kubek, który z namaszczeniem postawił na stole obok Conana.
— Posiłek zostanie przygotowany natychmiast, o panie.
Conan uśmiechnął się, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie zebrane w oberży typy
spod ciemnej gwiazdy wpatrywały się teraz w niego jak w obraz. Nie zwracając uwagi na kubek,
sięgnął po dzban i uniósł go nad głową. Struga cienkiego czerwonego wina miała gorzkawy
posmak, ale była dość chłodna. Po trzykroć Conan napełnił usta i przełknął, zanim opuścił
naczynie, by zaczerpnąć oddechu. Ponownie się przeciągnął, a jego mięśnie zatańczyły jak
ujarzmione bestie pod ogorzałą skórą, po czym usiadł na topornej ławie przy stole.
Pozostali goście gospody zajęli się na powrót swoimi sprawami. Z wyjątkiem korpulentnego
mężczyzny, który kątem oka nadal przyglądał się olbrzymowi.
W chwilę później zjawił się oberżysta niosąc drewnianą michę z połciem parującej wołowiny.
Mięso było grube jak dłoń Conana i bardzo lekko opieczone, tak że praktycznie ociekało krwią,
ale Cymmerianin nie zważał na to. Zabrał się do pałaszowania, używając ostrego jak brzytwa
sztyletu, by odkrajać z mięsiwa pokaźne kawałki. Żuł z lubością, popijając na wpół surowe mięso
kolejnymi strugami cienkusza. Nie był to najlepszy posiłek, jaki miał okazję spożyć, ale i nie
najgorszy.
Kiedy dojadł wołowinę i wypił prawie całą zawartość dzbana, rozejrzał się w poszukiwaniu
oberżysty. Ledwie odwrócił głowę, gdy szczerzący czarne resztki zębów tłuścioch pojawił się
przy jego stoliku.
— Słucham, milordzie?
— Nie jestem żadnym milordem — rzekł Conan, syty jadłem i napitkiem. — Alem strudzony
i chciałbym obejrzeć pokój, którym Mitra pobłogosławił ten… przybytek.
— Natychmiast.
Oberżysta wyprowadził Cymmerianina z zadymionego pomieszczenia wąskim korytarzem do
stromych drewnianych schodów. Każdy stopień skrzypiał, kiedy stawiano na nim stopę, i
wchodzenie na górę skojarzyło się ze skrzekiem stada żerujących kawek. Conan uśmiechnął się.
Dobrze. Żaden złodziej nie miał szans zakraść się na piętro niepostrzeżenie.
Pokój nie wyglądał lepiej niż pomieszczenie na dole, tyle tylko że był pusty, jeśli nie liczyć
sterty czystej słomy i szorstkiego wełnianego koca. W zewnętrznej ścianie wycięty był okrągły
otwór — okno, przez które mogło wpływać powietrze i światło księżyca, ale za małe by
przecisnął się człowiek.
Drzwi wyglądały na solidne, a do ich zamknięcia służyła gruba, dobrze naoliwiona zasuwa.
Dziwne, gdyż zasuwa była najlepiej utrzymanym elementem tego pomieszczenia. Conan ruchem
ręki odprawił oberżystę, zaryglował drzwi i cisnął pełne łupów skórzane juki w kąt, opodal sterty
słomy.
Coś spłoszyło się słysząc brzęk monet i popiskując umknęło w mrok. Conan dobył sztyletu i
zbliżył się do prowizorycznego posłania świdrując je czujnymi niebieskimi oczyma. Kiedy był
gotowy, poruszył słomą.
Szczur wyskoczył spod posłania jak oparzony, ale mimo to był zbyt wolny. Conan pchnął z
niesamowitą szybkością i trójkątne ostrze sztyletu przebiło brązowego gryzonia na wylot. Conan
uśmiechnął się. Ten szczur nie będzie go podgryzał dzisiejszej nocy. Wstał i machnął sztyletem
w stronę małego okna, zrzucając martwego gryzonia w gęstniejący mrok.
Potem wytarł sztylet w słomę i ułożył się do snu.
Na parę godzin przed świtem noc rozbrzmiewała osobliwym szeptem. Był tak słaby, że
przeciętny śmiertelnik nie byłby w stanie go usłyszeć pośród rozmaitych odgłosów rozlegających
się wewnątrz rozchwierutanej oberży. Conan obudził się jednak w mgnieniu oka, spięty i czujny.
Odgłos, który zakłócił Cymmerianinowi sen, był cichy, lecz złowróżbny, młodzieniec bowiem
rozpoznał go jako zgrzyt metalu o metal. Tylko człowiek używał przedmiotów z żelaza lub
brązu, a człowiek o tej godzinie oznaczał niebezpieczeństwo.
Przez otwór w ścianie do pokoju wpływało słabe światło księżyca i gwiazd. Nawet kot miałby
problemy z poruszaniem się w tych warunkach, ale wzrok Cymmerianina był ostrzejszy niż
większości ludzi. Rozejrzał się po pokoju i jego spojrzenie padło na źródło tajemniczego
dźwięku.
W bladej poświacie Conan ujrzał cienki drut wsuwający się między drzwi a framugę, wygięty
tak, aby mógł uchwycić dobrze naoliwiony rygiel.
Przez moment Conan poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Żaden zrodzony z kobiety
mężczyzna nie wspiął się po schodach, po których on wchodził wcześniej! Mógł się o to założyć.
Sięgnął po miecz.
Naoliwiony rygiel odskoczył nagle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Trzej mężczyźni
wpadli do pokoju. Każdy z nich trzymał w dłoni sztylet. Conan poderwał się i rzucił na
skrytobójców. Jeśli sądzili, że zamordują śpiącego, srodze się omylili, bowiem ich oczom ukazał
się szarżujący barbarzyńca.
Pierwszy z zabójców został przeszyty na wylot, nim dojrzał grożące mu śmiertelne
niebezpieczeństwo. Conan wyszarpnął miecz, a bandyta charcząc runął na ziemię w konwulsjach.
Cymmerianin błyskawicznie zamachnął się potężnym ostrzem z siłą, jaką dysponują jedynie
najmocarniejsi z ludzi. Drugi zabójca odwrócił się nieznacznie, unosząc obronnym gestem
sztylet, ale na próżno. Trysnęły skry, gdy miecz trafił w sztylet i odbił go niczym piórko. Ostrze
Conana pogrążyło się w boku rabusia, rozcinając żebra i organy wewnętrzne, a mężczyzna
wydawszy ostatni, przedśmiertny okrzyk runął i znieruchomiał na brudnej drewnianej podłodze.
Trzeci opryszek wycofał się pośpiesznie do ciasnego korytarza. Oblicze zabójcy wykrzywił
strach. Ściana korytarza pocałowała plecy niedoszłego skrytobójcy. Mężczyzna rozejrzał się
gorączkowo w lewo i w prawo, ale najwyraźniej domyślił się, że gdyby spróbował uciec,
rozjuszony olbrzym dopadłby go w mgnieniu oka. Zmienił uchwyt na rękojeści sztyletu,
trzymając go jak miecz i dźgnął, mierząc w pierś Conana. W tej samej chwili od schodów
dobiegła kakofonia skrzypiących kroków.
Migoczące świece wysyłały smugi żółtawego światła przed niosącymi je ludźmi. Conan nie
oderwał jednak uwagi od uzbrojonego w sztylet złodzieja, aczkolwiek ten ostatni najwyraźniej
musiał być innego zdania. Rzucił się na Conana zamierzając zdradziecko zatopić ostrze w kroczu
Cymmerianina. Conan odskoczył zwinnie i niewiarygodnie szybko, jak na człowieka tak potężnej
postury, po czym wznosząc miecz w górę, ciął pionowo w dół. Ostrze dosięgło czaszki złodzieja
i rozpołowiło ją jak kucharz melon. Mózg i krew zbryzgały ściany korytarza oświetlonego
blaskiem świec trzymanych przez oberżystę i korpulentnego mężczyznę, którego Cymmerianin
widział wcześniej w głównej izbie.
Conan skierował w ich stronę ociekający szkarłatem koniec miecza mierząc w serce
oberżysty. Ten zbladł jak śnieg, a jego czoło zlało się potem.
— P–p–proszę was, panie. Oszczędźcie mnie. Mam r–r–ro–dzinę!
Conan zmierzył go wzrokiem, a jego oczy pałały jak dwa gorejące błękitne węgle. Wreszcie
się odwrócił spoglądając na doczesne szczątki ludzi, którzy zakłuliby go sztyletami, gdyby
okazał się mniej czujny.
— Kim były te ścierwa? — spytał wskazując końcem miecza leżące najbliżej zwłoki.
— N–n–nie znam ich, panie — wykrztusił oberżysta. Pot spływał zeń tłustymi, lepkimi
kroplami i skapywał na podłogę u jego bosych stóp.
Tym razem odezwał się niski grubasek:
— Wyglądają na zamorańskich rzezimieszków. Zjawili się dzisiaj w gospodzie tuż przed
wami.
Conan spojrzał na niego.
— Zowią mnie Conanem z Cymmerii, a ostatnio z Shadizar. A coś ty za jeden?
— Jestem Loganaro, przyjacielu, kupiec z Mornstandinos w Koryntii. Wracam tam po wizycie
w Koth, gdzie załatwiałem interesy.
Conan pokiwał głową i przeniósł wzrok na oberżystę.
— Jak to się stało, że te sępy zakradły się do mego pokoju? Gadaj, właścicielu tej przeklętej
przez Mitrę psiarni! Na pewno nie tymi schodami.
— Racja, panie. Na drugim końcu korytarza są jeszcze jedne schody. L–l–lepsze…
— Tak. A teraz wyjaśnij mi, dlaczego rygiel jest tak dobrze naoliwiony.
— R–r–rygiel? Został niedawno założony, panie. Na pewno naoliwił go rzemieślnik. —
Oberżysta przełknął ślinę i pokiwał głową jak marionetka, której obluzowano sznurki. — Tak, na
pewno tak było. Rzemieślnik musiał to zrobić.
Conan pokręcił głową.
— Zmyślna historyjka. Chyba poszukam tego rzemieślnika i sam go zapytam.
Oblicze oberżysty spopielało.
— A–a–ale jego nie ma już w naszej osadzie. On… ee… wyjechał do T–t–turanu.
Conan splunął na podłogę i otarł miecz w połę postrzępionego płaszcza zabitego rzezimieszka,
po czym obejrzał ostrze w poszukiwaniu szczerb. Nie zauważył nowych śladów. Sztylet złodzieja
musiał być wykonany z marnej stali. Cymmerianin podniósł się szybko i pochylił nad
dygoczącym oberżystą.
— Wynieś te śmieci z mojego pokoju, ale już! — rozkazał. — Zamierzam powrócić do
przerwanej drzemki.
— Zamierzacie spać? — Tłuścioch wydawał się przerażony słowami Cymmerianina.
— A niby czemu nie? Kur jeszcze nie zapiał, a czuję się nieco strudzony. Pospiesz się, to
może zapomnę o tym natłuszczonym ryglu.
Conan uśmiechał się pałaszując przyniesione przez oberżystę śniadanie. Jadło było gorące i
smakowite. Gdyby czknął, właściciel pewnie przybiegłby w te pędy dopytując się, czym może
mu służyć.
Pod koniec posiłku do Conana podszedł niski kupiec.
— Czy wybieracie się może na zachód? — zapytał.
— Tak. Do Nemedii — odparł Cymmerianin.
— A więc będziecie przejeżdżać przez Nawiedzoną Przełęcz.
— Nawiedzoną Przełęcz?
Kupiec uśmiechnął się.
— Bez wątpienia nazwano ją tak, aby wystraszyć dzieci. Wiatr śpiewa tam osobliwe pieśni
pośród skał. Natrafiając na pewne szczeliny może wydawać dźwięki, które niejednemu
śmiałkowi do reszty odebrałyby odwagę.
Conan wybuchnął śmiechem i przełknął ostatni kawałek świeżego chleba, pozostałość trzech
bochenków, jakie przyniósł mu oberżysta. Popił pieczywo rykiem wina.
— W krainie, skąd pochodzę, znamy takie wietrzne flety — rzekł Conan. — W Cymmerii
nawet małe dzieci nie lękają się takich odgłosów, a co dopiero mówić o wojowniku.
Loganaro wzruszył ramionami.
— Przy przełęczy jest również jezioro o nazwie Spokesjo. Powiadają, że jest ono nawiedzone.
— A z jego fal wypływają ryby, które opluwają nieostrożnych wędrowców? — Conan
roześmiał się z własnego dowcipu.
Oblicze kupca spoważniało.
— Nie, w odmętach tego jeziora nie ma ryb. O istotach, jakie tam żyją, lepiej nie mówić na
głos. Powiem tylko, że lepiej wystrzegać się brzegów wód, w których one zamieszkują.
— Wędruję z Koryntii do Nemedii i przejdę przez tę przełęcz, nie bacząc na dziwne odgłosy
czy bajanie starych bab — prychnął Conan.
Loganaro uśmiechnął się.
— Dzielny z was człowiek. Tak się składa, że również wracam w rodzinne strony tą drogą.
Może miałbyś ochotę na wędrówkę we dwóch?
Conan pokręcił głową.
— Nie, kupcze. Podróżuje mi się lepiej, gdy podróżuję sam. Kupiec wzruszył ramionami.
— Jak sobie życzysz. Tak czy inaczej, będę podążał za lub przed tobą. Nie przestrasz się, gdy
zauważysz mnie na szlaku.
— Potrzeba do tego czegoś więcej niż samotnego kupca. Niski mężczyzna pokiwał głową i
zamilkł, ale rozbawienie, jakie malowało się na jego twarzy, ani trochę nie przypadło Conanowi
do gustu. Zupełnie jakby kupiec ukrywał przed Cymmerianinem jakąś posępną i mroczną
tajemnicę.
II
Śnieg jak gruby, puszysty koc okrył kamienie otaczające przełęcz. W mroźnym powietrzu
unosiła się mgiełka oddechów podążających wzdłuż szlaku wierzchowca i jego jeźdźca. Conan
nie zwracał uwagi na chłód, jedynie otulił się mocniej futrzanym płaszczem.
Wierzchowiec piął się wolno pod górę wąską ścieżką. Wiatru prawie nie było, ale
Cymmerianin słyszał odległe zawodzenie powietrza dochodzące z jakiegoś odległego miejsca.
Uśmiechnął się. Wietrzne flety mogą przerazić tchórza, ale nie Cymmerianina. Powolnemu tup,
tup, tup końskich kopyt towarzyszyło słabe echo wiatru nucącego posępne melodie.
Z przełęczy Conan ujrzał powierzchnię niewielkiego jeziora, o którym mu mówiono. Pokręcił
głową, a jego gęsta czupryna zafalowała nieznacznie. Tafla jeziora od brzegu do brzegu skuta
była lodem, a Conan mógł postawić połowę złota, jakie miał w jukach, że pokrywa lodu była
równie gruba jak jego umięśnione udo. Mało prawdopodobne, aby jakieś złe duchy mogły
wynurzyć się z tego jeziora.
Szlak wiódł w odległości kilku jardów od brzegu zamarzniętego jeziora.
Koń szedł niespiesznie, a jego miękkie, powolne ruchy usypiały Conana. W połowie
szerokości jeziora wierzchowiec zatrzymał się nagle i obrócił łeb w bok ku skutej lodem tafli.
Conan również się obejrzał, ale niczego nie zauważył. Wbił pięty w boki rumaka.
— Jazda — mruknął.
Wierzchowiec zarżał i potrząsnął łbem. Nagle parsknął i zaczął oddalać się od brzegu.
— Ty tępy, pociągowy kucu! — warknął Conan i silniej uderzył konia piętami. — Jak nie
ruszysz się z miejsca, to jeszcze dziś wieczorem suto napcham brzuch koniną!
W tej samej chwili rozległ się przenikliwy trzask. Cymmerianin odwrócił wzrok od
krnąbrnego wierzchowca i spojrzał na jezioro. Na powierzchni lodu pojawiło się długie
pęknięcie, tuż obok niego drugie i nieco dalej trzecie. Zupełnie jakby coś usiłowało wydostać się
spod lodu.
Tafla zamarzniętego jeziora pękła, a odłamki lodu wielkości ludzkiej głowy posypały się na
wszystkie strony. Każda z wyłażących z lodowatych odmętów istot nie była większa do
człowieka, ale wyglądem przypominała wielką małpę. Wszystkie były śnieżnobiałe i w ogóle nie
miały twarzy. W miejscu ust, nozdrzy oraz oczu połyskiwała płaska, gładka jak polerowany
kryształ powierzchnia. Na brzeg wypełzło dwanaście takich stworów i natychmiast zaczęło biec.
W pierwszej chwili Conan sądził, że coś je ściga i stwory nie są nim zainteresowane, bowiem
pędziły w przeciwnym kierunku, oddalając się od niego. I dopiero po chwili Cymmerianin zdał
sobie sprawę, że owe istoty odcinały mu drogę ucieczki!
Conan z całej siły wbił pięty w boki wierzchowca, a potem jedną ręką trzasnął zwierzę w zad,
usiłując zmusić zwierzę do ucieczki. Wierzchowiec był jednak sparaliżowany ze strachu. Stanął
dęba i wierzgnął, próbując zrzucić jeźdźca. Conan ścisnął boki rumaka kolanami i tylko jego
potężna siła pomogła mu w utrzymaniu się w siodle.
Rumak przestał wierzgać i nagle zastygł w bezruchu, jak skamieniały. Białe potwory
powłócząc nogami szły w jego kierunku, wyciągając przed siebie szponiaste łapy.
Do Gehanny z koniem! Conan zeskoczył z siodła i jeszcze w powietrzu dobył z pochwy
miecz. Wylądował pewnie i natychmiast zaatakował monstra znajdujące się najbliżej niego.
Ostrze odrąbało dłoń jednej z lodowatych bestii. W mroźnym ciele nie krążyła jednak krew. Z
kikuta lodowego przedramienia buchnął miast posoki strumień przejrzystego płynu
przypominającego wodę!
Zimne palce wpiły się w ramię Conana, a gdy wojownik się odwrócił, ujrzał przed sobą
gładkie oblicze kolejnego monstrum. Jego miecz ze świstem przeciął powietrze, a ostrze gładko i
czysto pozbawiło wodnego potwora głowy. Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem i upadając
rozluźnił uścisk. Z truchła bryznęła kolejna fontanna krystalicznego czystego płynu.
Na Croma, te plugastwa umierały dość łatwo! Ale było ich ponad dziesięć na niego jednego.
Conan nie był straceńcem ani zapalczywym ryzykantem. Musiał się stąd wydostać, przebić przez
ciżbę upiornych wrogów i to, w miarę możliwości, jak najszybciej!
Jego mięśnie grały pod skórą, gdy siekł wodne monstra ostrą, bezlitosną stalą. Po trzykroć
zimne dłonie zaciskały się na jego ciele i trzykrotnie Conan odcinał ręce napastników. Ciął, dźgał
i rąbał zasypując zmarzniętą ziemię odłamkami i zalewając ją wodnistą posoką wypływającą z
ciał potworów bez twarzy. Było ich wiele, ale były zbyt niezdarne w porównaniu z wirującym jak
fryga młodzieńcem.
Conan ponownie przeszedł do natarcia i unicestwił trzy kolejne bestie. Płyn wylewający się z
ich ciał buchał parą i zamarzał na chłodzie, podczas gdy Conan nieugięcie tańczył w koło
wymachując dzierżoną oburącz wstęgą śmiercionośnej stali. Wiedział, że gdyby spróbował usiec
wszystkie potwory, koniec walki mógłby być tylko jeden. Był zmęczony, miecz coraz bardziej
ciążył mu w rękach, a wciąż jeszcze miał przed sobą osiem potworów dybiących na jego życie.
Pora zmykać. Conan odwrócił się i pognał w tę samą stronę, skąd przyjechał.
Beznogie bestie uformowały szereg i ruszyły jego śladem. Conan uśmiechnął się tylko.
Dobrze. Były nie dość że niezdarne, ale i za grosz nie znały się na taktyce.
Nagle zatrzymał się i obróciwszy na pięcie, natarł na sunące ku niemu potwory. Odległość
pomiędzy nimi była zbyt duża, by mogły zaatakować go wszystkie naraz. Cymmerianin znalazł
się naprzeciwko największego monstrum z pozostałej przy życiu grupy. Uchylił się zwinnie
przed ciosem wielkiej jak bochen chleba pięści, płynnym ruchem uniósł miecz nad głową i z
impetem opuścił go w dół. Pradawna stal odrąbała nogę monstrum od korpusu. Wodny potwór
bezgłośnie runął na ziemię, blokując Conanowi odwrót. Młodzieniec rzucił się w stronę, w którą
zmierzał, zanim go zaatakowano. Gdyby jeszcze mógł odzyskać swego rumaka!
Przeraźliwe rżenie sprawiło, iż zatrzymał się momentalnie. Odwrócił się i ujrzał, jak kilka
śnieżnobiałych istot ciągnie jego wierzchowca w kierunku ziejącej szczeliny w lodzie. Z wody
wyłaniały się kolejne istoty, przytrzymując i unieruchamiając rozszalałe zwierzę. Musiało ich być
tam teraz około dwudziestu. Połowa zajęła się koniem, podczas gdy reszta ruszyła w kierunku
Conana.
Jego wierzchowiec, prowiant i łupy miały znaleźć się na dnie jeziora Spokesjo! Conan rzucił
się naprzód unosząc miecz nad głową. Na moment gniew zaćmił mu umysł. Szybko się
opamiętał. Stanął. Żaden rumak nie był wart, by za niego umierać. Było tysiące wierzchowców i
wielu bogaczy, których będzie mógł ograbić ze złota, jeśli tylko zostanie przy życiu.
— Niech was Crom przeklnie! — zakrzyknął do przezroczystych jak kryształ, pozbawionych
krwi potworów, po czym odwrócił się i czym prędzej pobiegł przed siebie.
Na drodze prowadzącej w dół od przełęczy Conan dostrzegł w oddali samotną postać. Choć
przyspieszył i jego chód przeszedł w trucht, a potem w bieg, tajemnicza sylwetka nie przybliżyła
się do niego ani trochę. Zawołał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Jeździec nie zatrzymał się.
Czy mógł to być kupiec, którego spotkał wcześniej w tej psiarni, noszącej dumne miano
gospody? A jeżeli tak, dlaczego tak zależało mu na utrzymaniu między nimi dwoma sporego
dystansu? Przeklinając wodnych napastników, którzy utopili mu konia, Conan ruszył dalej.
Po dniu żmudnego marszu Conan ujrzał w oddali Mornstandinos, pierwsze miasto Koryntii
jakie miał okazję oglądać.
Fakt, że nie było w nim strzelistych wież ani smukłych iglic jak w urokliwym Shadizar czy
Arenjun, ale otaczał je wysoki mur, a budynków, pomimo iż znacznie niższych niż w większości
miast, było całkiem sporo.
Maszerując dziarsko przed siebie Conan uświadomił sobie, że czeka go jeszcze co najmniej
dzień drogi. Z górskiego zbocza widział rozciągającą się daleko za miastem połać mrocznej
puszczy, a za nią coś co wyglądało na sporawą równinę. Pech chciał, że od strony miasta nie
zmierzał ku niemu żaden wędrowiec. Gruby kupiec bez wątpienia miałby przy sobie moc
rozmaitych smakołyków i cennych precjozów, którymi Conan skwapliwie by się zaopiekował.
Oprócz miecza, sztyletu oraz odzienia Cymmerianin miał jedynie małą sakiewkę z paroma
miedziakami, których starczyłoby na nie więcej niż jeden posiłek i kilka kubków cierpkiego
wina. Niemiła to perspektywa, ale nie miał wyboru. Dotąd już niejednokrotnie przychodziło mu
zacisnąć pasa. Miał przed sobą miasto, a dopóki nie dotrze do jego bram, muszą wystarczyć
jadalne korzonki popijane wodą ze strumieni.
Conan ze stoickim spokojem maszerował naprzód.
Loganaro oszacował, że wyprzedził wysokiego barbarzyńcę o dobrą godzinę, głównie dzięki
temu, że zmusił swego wierzchowca do morderczego galopu. Zwierzę było zlane potem, ale to
nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było, aby Loganaro zdążył rozmówić się z
jednym ze swoich zwierzchników. A właściwie ze zwierzchniczką.
Podczas gdy koń skubał trawę przy drodze, mężczyzna rozpoczął przygotowania do rozmowy
na odległość. Loganaro wyjął spomiędzy fałd szaty krótki, szeroki sztylet i ścisnął go mocno w
prawej dłoni. Podwijając lewy rękaw obnażył przedramię pokryte wąskimi bliznami. Niektóre
były stare, wyblakłe od słońca i prawie niewidoczne. Inne wyglądały na świeże, a ich barwy
oscylowały od krwistoczerwonej po bladoróżową. Loganaro wybrał miejsce pomiędzy dwiema
świeższymi bliznami i przytknął czubek ostrza do skóry. Zagryzając zęby zagłębił ostrze w ciele.
Popłynęła krew, gdy przeciągnął ostrze ku dołowi, znacząc ogorzałe ciało cienką strużką
żywego rubinowego płynu. Poczuł ból, konieczny jednak przy realizacji zaklęcia. Gdy sztylet
zakończył swe dzieło, Loganaro odłożył go na bok i przytknął do rany wskazujący palec.
Umoczył palec we krwi, po czym uniósł go do góry i wypowiedział dobrze wyuczone słowa:
— Hematus cephil augmentum sichtus.
To rzekłszy, Loganaro krwią nakreślił na kamieniu trzy tajemne symbole kończące zaklęcie.
Jeden oznaczający niego samego i podwójną krzywą — znak jego zwierzchniczki. Potem musiał
już tylko czekać.
Minęło pięć minut, które dołączyły do niezliczonych zastępów minionego czasu przed nimi.
Kiedy rozpoczęła się szósta minuta, Loganaro usłyszał kobiecy głos:
— DLACZEGO MNIE WEZWAŁEŚ?
— O pani, być może udało mi się odnaleźć to, czego szukałaś — odpowiedział w pustkę przed
sobą.
— SZUKAŁAM WIELU RZECZY, INSECTUM MINOR. CO KONKRETNIE ZDOŁAŁEŚ
ODNALEŹĆ?
— To, co pomoże ci w zakończeniu ceremonii. Ożywienia twojego hebanowego simulacrum,
księcia Lancy.
— WIELU OFEROWAŁO MI TEN OSTATNI SKŁADNIK, SŁUGO. ŻADNEMU SIĘ NIE
UDAŁO.
— Ale chyba nie tym razem, pani. Wiedziałem, jak ten mężczyzna usiekł trzech
doświadczonych zabójców i uczynił to z taką łatwością, jak ociera się usta z wina. Co więcej,
cało i zdrowo przeszedł przez Nawiedzoną Przełęcz.
— SZCZĘŚLIWY TO CZŁEK, KTÓRY WĘDRUJE, GDY UNDINY POGRĄŻONE SĄ WE
ŚNIE.
— Nie, pani, istoty z otchłani lodowego jeziora wcale nie spały. Wyszły całą gromadą na
brzeg i usiłowały wciągnąć tego śmiertelnika w mroczne odmęty. Zabił wiele z nich. Porwały mu
konia i przez moment sądziłem, że podąży za nimi w głębinę, aby uratować wierzchowca.
— UCZYNIŁ TO WSZYSTKO BEZ NICZYJEJ POMOCY?
— Właśnie. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak mnie nie zobaczy.
— NIE WĄTPIĘ. NIGDY NIE UWAŻAŁAM CIĘ ZA KANDYDATA MOGĄCEGO
DOPOMÓC MI W OŻYWIENIU KSIĘCIA. ALE MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TEN
MĘŻCZYZNA MNIE ZAINTERESOWAŁ. OBSERWUJ GO. W SWOIM CZASIE
SKONTAKTUJĘ SIĘ Z TOBĄ I POWIEM, CO MASZ ZROBIĆ.
— A moja nagroda…?
— NIE LĘKAJ SIĘ, SŁUGO. OTRZYMASZ SWOJE ZŁOTO, JEŚLI SERCE TEGO
MĘŻCZYZNY OKAŻE SIĘ DOSTATECZNIE DZIELNE. SŁOWO WIEDŹMY DJUWULI
MA MOC WIĄŻĄCĄ.
— Nigdy w to nie wątpiłem, o pani.
— CZY TEN MĘŻCZYZNA MA JAKIEŚ IMIĘ?
— Zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii.
W swojej rezydencji w Mornstandinos Djuwula przerwała magiczne połączenie z Loganaro i
odsunęła się od lustra z polerowanej stali, które ogniskowało jej mistyczne moce. Przyjrzała się
sobie. Ognistowłosa trzydziestoletnia kobieta, wyglądająca dziesięć lat młodziej, odpowiedziała
jej uśmiechem. Pod cienkim jedwabiem widać było krągłość piersi i bioder, z całą pewnością
znających najskrytsze tajniki rozkoszy. Odbicie wiedźmy uśmiechało się znacząco, jak gdyby
lustro odbijało również jej myśli i odczucia. Żaden mężczyzna zrodzony z kobiety nie mógł
dorównać Djuwuli w sztuce miłosnej. Wielu próbowało i żadnemu się nie udało.
Wiedząc, że nigdy żaden śmiertelnik nie zdoła sprostać jej wymaganiom, Djuwula
postanowiła stworzyć męski ersatz–simulacrum, który mógłby ją zaspokoić.
Realizacja owego zamierzenia była dość prosta. W tej kwestii talent magiczny był szczególnie
potężny. Niestety, trudno było uzyskać niektóre z komponentów potrzebnych do ukończenia jej
dzieła.
Hebanowy Książę Lancy spoczywał zimny i sztywny w łożnicy wiedźmy. Nie mógł ożyć bez
ostatniego, najważniejszego skądinąd składnika — świeżego serca prawdziwie mężnego
wojownika. Djuwula wypróbowała już tuziny organów, ale żaden nie zdołał ożywić jej kochanka.
Domniemane mężne serca zawiodły, jedno po drugim. Wiedźma była zdegustowana. Pomimo
swej służalczości, Loganaro był godny zaufania. Być może, ale tyko być może, odnalazł w końcu
to, czego potrzebowała. Ta myśl była warta uśmiechu, który dzieliła ze swym zwierciadłem.
Postanowiła, że przygotuje wywary. Ot tak, na wszelki wypadek.
Wysoki mężczyzna stał obok mocno poharatanej kłody, opartej o granitową ścianę. Działo się
to w odległym zakątku rezydencji Lempariusa — Środkowego Rzemienia Potrójnego Bicza
Senatu, a mężczyzną owym był ni mniej, ni więcej jak sam właściciel rozległej posesji. W
długopalcych dłoniach Lemparius dzierżył przedmiot z mosiądzu i złota przedstawiający kulę
wewnątrz sześcianu, ale zniekształconą tak osobliwie, iż trudno to było opisać słowami. Z
urządzenia płynął głos Loganaro rozmawiającego z wiedźmą Djuwula. Wymiana zdań nie była
przeznaczona dla uszu Lempariusa, ale senator bynajmniej się tym nie przejął. Nasłuchiwał z
uwagą używając „magicznego ucha” — dzieła nieżyjącego od stu lat, bezimiennego stygijskiego
rzemieślnika.
— …zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii.
Lemparius wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał jak warkot, i przekręcił niewielką gałkę.
Głosy grubego agenta i wiedźmy przycichły, aż w końcu umilkły zupełnie. Senator pochylił się i
ostrożnie wsunął swe cudeńko za opartą o granitową ścianę, masywną belkę grubości człowieka.
W kamieniu wycięta była specjalna nisza. Lemparius nie chciał, aby coś stało się z magicznym
stygijskim pudełkiem. Było nader użyteczne i, na ile mógł to stwierdzić, unikatowe.
Gdy urządzenie znalazło się w bezpiecznym miejscu, senator odwrócił się. Wiatr zmierzwił
jego długie jasne włosy sprawiając, że oblicze senatora emanowało jakby złocistą poświatą. Gdy
szedł, w jego oczach odbijały się promienie słońca, a błyski te ukazywały osobliwie
ukształtowane źrenice przywodzące na myśl bardziej drapieżnika aniżeli człowieka.
Lemparius metodycznie zaczął się rozbierać. Zdjął najpierw tunikę i jedwabną bieliznę, po
czym sandały, aż w końcu stanął nagi na piaszczystym podwórzu, mając za sobą mur wysokości
trojga ludzi. Był sam, tak więc nikt nie mógł ujrzeć jego nagości.
Nikt też nie zobaczył, co się stało potem.
Lemparius zaczął się przeistaczać. Kontury jego ciała zmieniły się. Skóra i mięśnie zafalowały
niczym świeża glina pod palcami garncarza. Trzasnęły kości, chrząstki rozszczepiły się, jasne
włosy stały się grubsze i przeistoczyły w szorstką zwierzęcą sierść. Całe jego ciało pokryło się
nią od stóp do głów.
Oblicze Lempariusa zaczęło się zapadać. Jego nos spłaszczył się, a nozdrza poszerzyły. Usta
rozciągnęły się, a zęby połączyły i wydłużyły w spiczaste kły.
Coś, co jeszcze przed chwilą było człowiekiem, stęknęło opadając na czworaki. Pazury
zastąpiły paznokcie, dłonie stały się łapami. Ciało mężczyzny w jednych miejscach się skurczyło,
w innych zaś wydłużyło, a gdy przemiana dobiegła końca, sylwetka ani trochę nie przypominała
ludzkiej.
Istota grasująca na włościach Lempariusa, jednego z Rzemieni Potrójnego Bicza Senatu,
pochodziła z rodu kotów. Był to Lemparius, pantera, jeden ze zmiennokształtnych.
Bestia była głodna.
III
Słońce pokonało niewielki odcinek drogi po porannym niebie, kiedy Conan dotarł do
Mornstandinos. Błądził teraz alejkami, zaułkami i brukowanymi uliczkami, które zdawały się
zaprojektowane przez architekta ślepego lub niespełna rozumu. Jeśli w tym labiryncie krył się
jakiś sens, to Conan nie był w stanie go dostrzec. Tu stajnia pełna koni i cuchnącego łajna, obok
niej świątynia z całą rzeszą mnichów przyobleczonych w powłóczyste szaty, za nią zaś
targowisko gdzie sprzedawano owoce i pieczywo.
Barbarzyńca poczuł, że z głodu kiszki zaczynają mu grać marsza. Ruszył w stronę bazaru
przyciągając swą muskularną sylwetką niejedno spojrzenie. Z wiklinowego kosza wyjął
bochenek czerstwego ciemnego chleba. Stuknął weń palcem, po czym machnął chlebem przed
nosem starej kobieciny.
— Ile? — zapytał.
— Cztery miedziaki — odparła starucha.
Conan pokręcił głową.
— Nie, stara kobieto. Nie pragnę kupić twego domu i wnucząt, tylko ten bochenek czerstwego
chleba.
Kobieta cmoknęła z uznaniem.
— Jako że jesteś obcy, mogę się potargować. Trzy miedziaki.
— Widzisz przecież, że nie zamierzam kupić całego koszyka kamieni, które sprzedajesz jako
chleb, tylko ten jeden bochen. — Conan znów podetknął jej chleb pod nos i skrzywił się
znacząco.
— Chcesz oszukać ciężko pracującą starowinkę? Co mi tam, wezmę dwa miedziaki. Niech
stracę, byłeś tylko mile wspominał nasz gościnny Klejnot Koryntii.
— Gdzie masz sztylet, starucho? To jasne, że rzezimieszek, który ukradnie moje pieniądze,
musi potrzebować noża. Choć po namyśle wydaje mi się, że masz dostatecznie ostry język.
Kobieta ponownie zacmokała.
— Przystojny z ciebie młodzik, przypominasz mego syna. Nie będę odejmowała ci od ust tego
miedziaka. Za jednego kupisz najlepszy chleb na całej ulicy.
— Zgoda, babko.
Conan sięgnął do sakiewki i wyjął monetę ze swych znacznie już uszczuplonych zapasów.
Podał starej kobiecie, która z uśmiechem pokiwała głową.
— Jeszcze jedno — rzekł Conan. — Masz rację, że jestem tu obcy. Gdzie można znaleźć jakąś
gospodę i wino, którym popiłbym najlepszy chleb na tej ulicy?
— Jest wiele takich mi