10411
Szczegóły |
Tytuł |
10411 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10411 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10411 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10411 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: EWA BIAŁOŁĘCKA
Tytul: Niedotykalna
Z "NF" 5/98
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel
bezskutecznie szukała wzrokiem drugiej. Pora była wczesna,
możliwe, że leniwe stworzenie wciąż jeszcze spało w swojej
przegródce. Nie byłby to pierwszy raz. Niedługo ta para
zacznie zdecydowanie się różnić. Jedna rękawiczka lśniąco
czerwona, duża i masywna. Druga - ta mniej łakoma - bledsza,
cieńsza i krótsza. Hel zastanowiła się mimochodem, czy nie
wymienić jednej z nich. Ale czy nowo skojarzona para będzie
trwalsza?
Hel ziewnęła. Łóżko natychmiast skorzystało z okazji,
sięgając cieniutkimi wiciami do wnętrza jej ust. Zaczekała
cierpliwie, by starły z zębów całonocny osad. Przez chwilę
miała przewrotną ochotę, by zacisnąć szczęki i przygryźć
delikatne niteczki czyścików, lecz natychmiast odpędziła od
siebie tę chęć. Skrzywdzone łóżko obraziłoby się. Oznaczało
to kilka nocy spędzonych w chłodzie, bez grzejącej otuliny
błon, pokrytych gęstą siatką mocno ukrwionych naczyń.
Musiałaby także samodzielnie się myć. W wodzie, jakby była
jedną z nędzarek zamieszkujących Partery.
Nie miała konkretnych planów na ten dzień. Nie spieszyła
się nigdzie. Przeszła po dywanie, rozgarniając stopami jego
źdźbła. Odruchowo ominęła buszującą wśród nich rękawiczkę.
Stół rozwinął przed Hel skrzydła zielonego blatu, oferując
śniadanie - kilka różnych owocników, które dojrzały nocą.
Zjadła, napiła się, wciąż w tym samym, dziwnym nastroju,
którego nie potrafiła nazwać. Znużona? Rozstrojona? Zła?
Czas czuwania aż do wieczora był pustką. Mogła wypełnić
ją mało ważnymi, rutynowymi zajęciami. Mogła wyznaczyć sobie
jeden cel, któremu podporządkuje wszystkie dzisiejsze
działania. Mogła też poddać się fali przypadku, pozwalając
sprawom, by działy się same. Jedno było pewne: powinna
zjawić się niebawem u onirona Angeldów, by opowiedzieć mu
sen.
Oniron słuchał cierpliwie streszczenia snu, utkwiwszy
pusty wzrok dłoniach Hel w splecionych na kolanach. Jego
twarz okrywała jasnoczerwona rozgwiazda maski, rozmywająca
rysy, spłaszczająca nos do tego stopnia, że można było tylko
domyślać się jego istnienia. Brzegi maski dokładnie
przylegały do ciała, a całość robiła wrażenie, jakby część
twarzy onirona została obdarta ze skóry. Hel miała taką samą
maskę. Minęło już wiele lat, od kiedy włożyła czerwień
Angeldów, lecz wciąż nie potrafiła przyzwyczaić się do
swojego wyglądu i innych członków uprzywilejowanej kasty.
Hel unikała patrzenia na onirona. Zawiesiła spojrzenie na
barwnych skrzydłach wentylatora, który w kącie pomieszczenia
pracował nad odświeżaniem powietrza, poruszając nimi z
regularnością pulsu. Skończyła wreszcie. Oniron oderwał oczy
od jej rąk.
- To wszystko?
- Tak, wszystko - potwierdziła obojętnym tonem. - Nie
pamiętam istotnych szczegółów. Odchodząca kobieta. Ciężki
oddech, plamy na dłoniach... Jakieś rozmowy, chyba
rodzina...dziecko, bawiące się na podłodze. Miało na sobie
trawnię w pasiasty wzór, już przywiędłą.
- Znów Partery - stwierdził oniron.
- Nic nowego - podsumowała Hel. - Wciąż ktoś odchodzi z
Parterów. Zbawiciel upodobał sobie ubogich, więc nie powinno
nas to dziwić. - Wbrew woli jej głos nabrał ironicznego
odcienia. - Sen podał niewiele danych, lecz myślę, że da się
na ich podstawie rozpoznać tych ludzi.
Podniosła się z siedziska.
- Pozwól, że już pójdę.
Głowa onirona wykonała krótki ukłon.
- Oczywiście. Żyj, śniąca Hel.
- Żyj, onironie - pożegnała się Hel zwyczajową formułką.
Kipiała od chęci, by jak najszybciej znaleźć się za
drzwiami. Zanim powstrzymywane dotąd ukradkowe ruchy dłoni,
mimowolne drgnienia ust zdradzą jej zdenerwowanie. Nim
oniron zacznie podejrzewać, że jej opowieść była kłamstwem.
Kłamstwem mającym oczywiście pozory prawdy. Z pewnością na
Parterach znajdowało się co najmniej kilka setek małych
dzieci w podniszczonych trawniach i przynajmniej parę
staruszek umierających... Zbawicielu, wybacz... odchodzących
ku wiecznej Światłości. Przecież Ostateczne Odkupienie
dokonało się i w czerń nicości strąceni byli mogli jedynie
najtwardsi heretycy bez nadziei na poprawę.
W rzeczywistości Hel śniła o kimś innym. Jasnowłosy
mężczyzna w mchowej kurcie montera nerwowodów stał przed nią
na otwartej przestrzeni Szczytu. Gwałtowny wiatr targał jego
za włosy. Oddech w zimnym powietrzu zamieniał się w parę,
rozdzieraną podmuchami na wąskie, pasma. Młody człowiek
patrzył na Hel, miał przestrach na twarzy. Cofał się krok po
kroku. Krawędź za jego plecami czekała cierpliwie, aż zrobi
jeden krok za dużo. Aż stopy nie znajdą oparcia, ręce
bezradnie chwycą pustkę i jasnowłosy zginie, pochłonięty
przez otchłań.
Kim był? Przed kim ustępował? I właściwie dlaczego Hel
postanowiła nie opowiadć tego snu? Nie rozumiała sama
siebie. Tyle ich przecież było - ech ostatnich chwil
doczesnego życia, doznań tak silnych, że potrafiły pokonać
czas. Docierały z wyprzedzeniem do nadwrażliwych odbiorców -
Angeldów przewidujących, kto i jak odejdzie ku Światłu.
Angeldzi ludzie o twarzach skrytych pod czerwonymi błonami
masek; Niedotykalni, jak nazywają ich pospolici ludzie.
"Gdzie jesteś, jasnowłosy?" - rozmyślała Hel, idąc
korytarzem. - "Kiedy odejdziesz? Kto cię skrzywdzi?"
Grupka rozchichotanych malców bawiła się na skrzyżowaniu
korytarzy, rozbiegających się w różnych kierunkach. Psotna
dzieciarnia z rozmachem klepała w pasy światłowodów.
Puszysta warstwa świecącej grzybni zamierała pod tymi
uderzeniami. Małe łapki zostawiały ciemne, kontrastowe
plamy. Rozgniewany porządkowy wynurzył się z bocznego
przejścia, bluzgając potokiem gróźb. Smagnął cienką witką
nagie łydki. Piski przybrały na sile. Spłoszona gromadka
rozbiegła się.
Hel z trudem ukryła uśmiech. Porządkowy usunął się z jej
drogi. Tyle razy, będąc dzieckiem, bawiła się w podobny
sposób - na szkodę (lecz jakże niewielką) mieszkańców
Termitepolis. I ileż to razy tak samo ją przepędzano. A
teraz człowiek, dzierżący zazdrośnie swój okruch władzy,
ustępuje przed nią. Co więcej, gnie się kornie, prawie
rozpłaszcza na ścianie, aby tylko nie musnęła go
Niedotykalna. Uosobienie tajemniczych mocy, tym groźniejsze,
że pojawiające się znienacka i nigdy nie odwołujące swych
decyzji.
Wczesne dzieciństwo Hel upłynęło w średniozamożnych
dzielnicach miasta. Nie były to już ubogie Partery, ale
jeszcze nie Podniebie, zamieszkiwane przez elitę, w tym
także Angeldów. Tam, na średnich poziomach, pozostała jej
rodzina. Matka, kuzyni i babka... jedyna, która pamiętała...
chciała pamiętać małą dziewczynkę o jasnych oczach. Zanim
Hel zaczęła miewać sny. Zanim ją zabrano.
Hel rozejrzała się ukradkiem, wykorzystała chwilę, gdy
nikogo nie było w pobliżu i wcisnęła się w załom korytarza.
Krótki przedsionek rozszerzał się w okrągłą komorę, skąpo
oświetloną łatami fosforyzującego porostu. Było to jedno z
przejść dla hodowców kapilar, sadowników mchów i grzybni
oraz innych pracowników dbających, by we wnętrzu
gigantycznego gniazda Termitepolis nie zabrakło światła,
ciepła i powietrza. Hel błyskawicznie zdarła maskę z twarzy,
nie zważając, że zaskoczony twór wczepił się w jej skórę i
że sama sobie sprawia ból. Odwinęła z dłoni płachetki
rękawiczek, ściągnęła z nóg czerwone pończochy. Wszystko to
zwinęła w leniwie poruszający się kłębek i ukryła w
zanadrzu. Nie wyróżniała się teraz - zwyczajna młoda kobieta
o płowych włosach związanych w węzeł na karku, w wierzchniej
trawni, której źdźbła lekko już pożółkły na końcach.
(Zapewne właścicielka nie podlewała jej często). Hel
krytycznie obejrzała swoje ręce - delikatna skóra, gładka i
lśniąca od ciągłego noszenia rękawiczek. Ale przynajmniej
jednego się ustrzegła - jasnej łaty pośrodku twarzy,
charakterystycznej cechy Niedotykalnych, którzy zbyt długo
nosili maskę. Bez wahania przesunęła dłońmi po chropowatej,
wilgotnej ścianie, zbierając z niej nawarstwiony brud.
Rozmazała go na skórze, a nadmiar beztrosko wytarła w brzeg
trawni.
"Idealnie" - uśmiechnęła się, jakby wszystkie te
działania były psotą. Wymknęła się ostrożnie z wnęki i
podążyła w dół, ku średnim piętrom.
- Czy mogę wejść?
- A kto tam? - spytał starczy głos zza drzwi.
- Sąsiadka z góry - odpowiedziała Hel umówionym hasłem.
- Wejdź, dziecko. Źle się czuję, więc nie wstanę.
Wnętrze było jasno oświetlone. Babka oszczędzała na wielu
rzeczach, lecz nie znosiła mroku i pozwoliła sobie na kaprys
wyłożenia całych ścian światłowcem. Pokój babki przyjaźnie
przygarnął Hel swym ciepłem, przytulnością, zapachem ziół
rosnących w donicach pod ścianami. Ulubieniec babki -
jaszczurka o perłowych łuskach - siedziała na kępie trzciny,
zwieszając lśniący ogon. Jej boki poruszały się, siejąc
drobne błyski. Inny sublokator - duży nietoperz uczepiony
sufitu, zaszeleścił skórzastymi skrzydłami, spojrzał na
gościa i na powrót wtulił spiczasty nos w niebieskie futerko
na piersiach. Hel przysiadła na podłodze obok łóżka babki.
Poczuła się, jakby znów była malutka i przychodziła słuchać
bajek. "Dawno, dawno temu... Gdy jeszcze ściany nie
oddychały, a stołki nie potrafiły chodzić..."
- Ryzykujesz, dziecino - rzekła babka półgłosem.
- Nieważne - mruknęła Hel, wypuszczając na swobodę
pomięte części garderoby. Maska natychmiast zaplotła krótkie
macki wokół kostki Hel. Rękawiczki zaczęły pełzać po
puchatym kocu, a para pończoch zwinęła się w kłębek na
zachwaszczonym dywaniku, obmacując się czułkami. Babka
spojrzała na nie i zachichotała.
- Niedługo przybędzie ci kilka nowych skarpetek.
Białe włosy babki cienkie i puszyste rozpościerały się na
tle ciemnej zieleni podgłówka, niczym porost pleśni.
Zmarszczki wyrzeźbiły w jej twarzy tajemnicze i mądre
labirynty.
- Znów śniłaś. - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Gdybym miała tu przychodzić po każdym śnie, nie warto
by było stąd wychodzić - rzekła Hel.
- Pyskata dziewczynka - uśmiechnęła się babka. - Jakieś
kłopoty? Chyba nie śniłaś o mnie?
- Nie o tobie. I wiesz, że tego nigdy bym nie powiedziała
nikomu. Ani tobie, ani tym bardziej onironowi.
Sucha, węźlasta dłoń starej kobiety legła na pochylonej
głowie wnuczki. Przesunęła się z pieszczotą po jej włosach.
- Taaak... Umieranie jest czynnością intymną. Wolałabym
nie mieć świadków, gapiących się jak głupie ryby. A nie
wiedzieć samemu...? Wielu ludzi kocha niespodzianki.
Hel przymknęła oczy. Ręka babki była lekka i ciepła.
- Pamiętasz, co mi kiedyś mówiłaś? O Aniołach?
- Że mają skrzydła?
- Jedne białe, inne niebieskie... I że są Anioły Śmierci,
a te mają skrzydła czarne jak ciemność pod powiekami ślepca.
A ja wtedy powiedziałam, że Anioły Śmierci są czerwone i
wcale nie mają skrzydeł.
- Słowo ze starego języka - powiedziała babka w zadumie.
- Angel Death... Angelded... Angeld. Skąd ci to przyszło do
głowy..?
- Ach, nie wiem... może mi się śniło?
Hel oparła łokcie na brzegu łóżka, a brodę złożyła na
pięściach.
- Babciu, byłaś kiedykolwiek na Szczycie?
Zmarszczki na twarzy starej kobiety pogłębiły się, gdy
zaśmiała się bezgłośnie i tajemniczo, a jej oczy spojrzały
gdzieś w przestrzeń jakby tam dojrzały miłe obrazy z
przeszłości.
- Niejeden raz, dziecino. Niejeden. Pięknie tam, jasno...
- Wietrznie... - podjęła dziewczyna.
- Swobodnie... - szepnęła babka. - Wiele ścieżek prowadzi
na Szczyt. A jedna jest właśnie za twoimi plecami. Patrz,
dziecino.
Palec podobny do sęczka pokrytego zmarszczkami kory,
wskazał kąt pokoju. Hel ze zdumieniem zobaczyła, jak ażurowa
zasłona unosi się lekko, pchana przeciągiem. Za nią ział
ciemny otwór. Wiele razy Hel odwiedzała babkę i nigdy nie
widziała drzwi! Co więcej, była przekonana, że naprawdę
nigdy ich tu nie było.
Z wahaniem zajrzała w ciemne przejście. Postąpiła krok.
Zasłona opadła za plecami z cichym szelestem. Cieniutkie
korzonki karmiące się powietrzem i światłem szeptały
cichuteńko: "Idź, mała dziewczynko... Nie bój się... Tylko
nie zbaczaj ze ścieżki... " Korytarz wiodący w górę był na
tyle szeroki, by iść nim wygodnie, a na tyle wąski, że mogła
wieść wyciągniętymi rękoma po obu ścianach. Podłoga była
gładka, lecz stopy znajdowały na niej pewne oparcie. Hel
zamknęła oczy i szła, szła prowadzona strumykiem powietrza,
który składał na jej twarzy chłodne pocałunki. Wiódł ją
zaśpiew na granicy słyszalności - chodź chodź chodź - kto ją
tak wabił? Nie wiedziała jak długo trwa wędrówka. Bose stopy
same ją wiodły. Czasami zmysł dotyku gubił się gdzieś,
odpływał, nieważny i zapomniany. Hel tańczyła na cieniutkiej
nici pajęczej w otchłani mroku. Czuła się coraz mniejsza i
mniejsza... coraz młodsza i młodsza... kobieta, dziewczynka,
dziecko, którego ramiona nie sięgają krańców ciemności. A
potem palce na nowo spotykały się z chropawym kamieniem i
Hel znów przypominała sobie, kim jest i dokąd chciałaby
dojść.
Mrok zginął, zalany mlekiem jasnego dnia. Otworzyła
oczy. Stała na Szczycie. Po kostki w śniegu. Wystawiona na
zimny wiatr.
"Ale przecież mnie nie jest zimno" - pomyślała, lecz jej
zdumienie było jak jeszcze jeden podmuch wiatru - pojawiło
się i znikło. Widocznie tak być powinno. Cóż mogłoby jej
stać się złego, skoro nie zboczyła z drogi?
Od białej płaszczyzny śniegu ostro odcinała się plama
zielonego kombinezonu. Mężczyzna w grubej, mchowej szubie
leżał na wznak, szeroko rozrzucając ręce. Mgła oddechu
buchała mu z ust, bieląc puszysty kołnierz, osiadając
maleńkimi gwiazdkami na rozwichrzonych jasnych włosach.
Widząc Hel, poderwał się sprężystym ruchem. Jego ciało
pozostawiło głęboki ślad, wygnieciony aż do ciemnej skały -
utrwalony, zastygły w jednej pozie cień człowieka. Twórca
cienia uśmiechnął się szeroko, krzywo, dziwnie. Zęby miał
ostre i białe niczym kawałki lodu.
- Co tu robisz, panienko? Sama? Boso i tylko w tej
cienkiej trawni?
- Przyprowadziła mnie ścieżka - odparła, nie zmieszana.
- Ścieżka? - Jasnowłosy przechylił głowę, mrużąc oczy. -
Tu jest wiele ścieżek. A większość z nich ja wyznaczam.
Prowadzą w różne miejsca.
- I do różnych światów?
- Może...? - tajemniczo zawiesił głos.
Hel podeszła do krawędzi. Płaszczyzna Szczytu nachylała
się lekko ku brzegowi, ale potem urywała się nagle jak
ucięta nożem. Dziewczyna wychyliła się nieco, spoglądając w
dół. W przepaść, gdzie kotłowały się chmury i wirował śnieg
- zamarzające oddechy tysięcy mieszkańców polis. Powoli, z
rozmysłem splunęła w dół. Jasna kropla zniknęła jej z oczu
niemal natychmiast.
- Zamarznie, zanim doleci do ziemi - usłyszała za sobą. -
Tak samo jak ty, królowo śniegu, jeśli nadal będziesz tu tak
stała. A może odwiedzisz moją norę?
Ciasno tam, lecz cieplej niż tu.
Hel spojrzała na jasnowłosego i słowa zamarły jej na
wargach. Wciąż się uśmiechał, a zęby miał coraz bielsze,
bardziej błyszczące. Szron oddechu osiadł mu na twarzy,
malując białą gwiazdę, której ramiona sięgały czoła i
policzków - piętno anioła.
Hel wzdrygnęła się całym ciałem i otworzyła oczy. Była w
pokoju babki. Siedziała na dywanie, opierając głowę na
skraju posłania. Babka kołysała się leciutko na siedzisku w
oplotach kwitnących pnączy, jak stareńka wróżka kwietna. Na
jej kolanach leżała jaszczurka.
- Zasnęłaś w jednej chwili. I chyba coś widziałaś. - Oczy
babki wpatrywały się w Hel bystro. - Ale nie był to
zwyczajny sen, prawda?
- Skłamałam dziś onironowi - przyznała się dziewczyna. -
Widziałam mężczyznę, który ma spaść ze Szczytu, ale nie
powiedziałam o tym.
Babka kiwnęła głową.
- Możliwe, że darowałaś temu człowiekowi trochę czasu.
Niedotykalni lubią wyprzedzać wydarzenia. Zresztą, wiesz
lepiej...
- Nie uczestniczę w Odejściach - rzekła Hel ostro.
Obie zamilkły. Jaszczurka spełzła z kolan babki i z wolna
ruszyła na wędrówkę pomiędzy wybujałymi kępkami dywanu.
Wysuwała rozdwojony język, delikatnie badając otoczenie.
- A teraz zobaczyłam go znowu - podjęła Hel. - Tak jak
przedtem, na Szczycie, w śniegu. Żył. Rozmawiał ze mną. Był
dziwny... - Wzruszyła ramionami. - Trochę się go bałam. Tak,
jakby mógł coś mi zrobić, gdyby chciał. Był taki inny...
taki... nieludzki...? Oddalony...?
- Niedotykalny? - podsunęła babka łagodnie, ze smutkiem.
Hel z trudem przełknęła ślinę.
- Nie wiem - powiedziała cicho.
Kobieta złożyła dłonie na wypukłości brzucha.
Zaawansowana ciąża wypychała jej ubranie. Skłoniła głowę i
stała zupełnie nieruchomo, jakby wsłuchiwała się w głos nie
narodzonego dziecka, niesłyszalny dla nikogo prócz niej.
Jasnowłosa Madonna o czystym czole i niewinnych ustach,
półotwartych w zachwyceniu, w niemej adoracji początków
życia.
Hel patrzyła, jak za postacią młodej kobiety otwiera się
z wolna świetliste przejście. Wirujący wolno lej jasności i
delikatnych barw. Światło pochłaniało nieruchomą sylwetkę,
która ciemniała w coraz intensywniejszym blasku. Traciła
przestrzenność, stawała się cieniem, płaskim konturem,
wykrojonym z kawałka mroku. Malała, nikła, pożerana przez
zachłanną jasność, która zalewała wszystko. Brzemienna
kobieta znikła, lecz z wiru świetlistych chmur wynurzyła się
nowa postać - sylwetka tak znajoma, że Hel poczuła
szarpnięcie w sercu. Barczyste ramiona, duże, mocne ręce,
stworzone do ciężkiej pracy i do tego, by podrzucać swą małą
córeczkę...
- Nie płacz, maleńka, nie płacz. Tata musi iść do
światła, ale nie płacz - rzekł cicho ojciec. Zbliżył się i
dojrzała jego twarz zalaną krwią z rozdartego policzka,
czoło zniekształcone ciosem zadanym z siłą, która zgniotła
kość czaszki.
Hel zakryła twarz rękoma i wybuchnęła płaczem.
Krzyczała, łkając, ogarniała ją rozpacz i ból straty.
Obudziła się.
- Co się stało?! Cicho, pobudzisz wszystkich! - To matka
próbowała ją uciszyć.
Hel odsłoniła twarz. Była w domu. Dokoła stały znajome
sprzęty. Matka pochylała się nad nią, gładząc dygocące od
szlochu plecy dziewczynki.
- Tata... wszędzie krew... nie-nie-nie wró... ci. Po-po-
po-wiedział... musi... w światło... Kreeew... - wyjąkała
Hel, z trudem wypychając słowa przez zaciśnięte gardło. Oczy
matki rozszerzyły się. Troskliwa, ciepła dłoń zawahała się.
Potem cofnęła.
- Tatusiu!! Tatku!! Tatusiu!! - wołała dziewczynka,
płacząc na nowo. Matka klęczała bezradnie przy jej posłaniu,
opuściwszy na kolana bezwładne dłonie.
Hel przekroczyła granicę między snem i jawą tak nagle,
jakby pękła napięta błona dzieląca ją od rzeczywistości.
Uchyliła powieki. Policzki miała mokre, czuła wilgoć w nosie
i lekki ból gardła, jakby szlochała bardzo długo z otwartymi
ustami, niczym dziecko. Zamrugała i przetarła oczy. Zaklęła
pod nosem. Co za bezsens... Dlaczego, na Potępienie, wrócił
do niej akurat ten sen sprzed wielu lat. Ten najgorszy, ten
pierwszy, gdy wyśniła śmierć własnego ojca; i gdy matka
dotknęła jej po raz ostatni w życiu?
- Co się z tobą dzieje? - spytał oniron. - Twoje ostatnie
meldunki nie mają sensu. Nie sprawdzają się. Są
niekompletne.
Hel milczała, wpatrując się szklistym wzrokiem w kąt,
gdzie umieszczono końcówkę nerwotonu. Cienka błona rozpięta
na rusztowaniu łukowatych kości, poznaczona liliowymi
nitkami krwiobiegu, drgała leciutko oraz zmieniała barwy,
odbierając i magazynując informacje w zwojach komórek.
- Nie zmuszaj mnie, bym posłał cię na odbywanie Aktu
Skruchy. Zawsze byłaś lojalna... choć nieco na uboczu -
mówił oniron, przechadzając się po pomieszczeniu. - Nie chcę
cię krzywdzić. Jeśli chorujesz, nie ukrywaj tego, poproś o
przerwę na rehabilitację.
Potrząsnął głową, rozdrażniony.
- Wszystko się sypie. Ostatnio... - zawiesił głos, jakby
zastanawiał się, czy nie zdradza zbyt wiele - ostatnio
odeszła młoda kobieta. Cztery dni temu. Była przy nadziei.
Nikt...! Dosłownie nikt z Angeldów nie złożył o niej
raportu!
Hel poruszyła się niespokojnie, mając świadomość, że
oniron, pozornie roztargniony, obserwuje ją uważnie.
- Nikt?
- Nikt. Iluminację odbyła samotnie. Bez wsparcia i
modlitwy. Zrobiliśmy ogromny afront jej rodzinie. Nie udało
się też zatrzymać dziecka. To niemal katastrofa.
- Niezbadane są ścieżki... Pana - rzekła Hel, czując się
tak, jakby z wielką szybkością oddalała się od własnego
ciała. - Cztery dni temu, onironie?
- Cztery - potwierdził. - Nic o tym nie wiesz,
oczywiście?
Wargi Hel bez udziału jej woli poruszyły się ponownie.
- Nic. Rzeczywiście źle się czuję. Przez jakiś czas nie
będę składać raportów. - Wstała. - Żyj, onironie.
Wyszła, nie czekając aż odpowie. Cztery dni temu młoda
kobieta w ciąży opuściła ten świat. Poprzedniej nocy Hel
śniła o jej odejściu. Nie mogła tego pojąć. Jak mogła śnić o
tym, co minęło? I to jako jedyna? Czyżby dar przewidywania
zaczął działać wstecz?
Stopy same poniosły ją ku zaciemnionym zakamarkom
Podniebia, a potem, już bez maski i zdradliwej czerwieni na
rękach, w dół, ku gwarnym piętrom Śródmieścia.
Na jej widok babka klasnęła w ręce.
- Własnym oczom nie wierzę! Dziecino, tak długo nie
przychodziłaś.
Hel, uśmiechała się, ściskając suche ręce staruszki.
- Dla ciebie, babciu, zawsze jest długo. Przecież byłam
tu kilka dni temu.
Babka podniosła oczy szare jak mgła. Były pełne
zdumienia.
- Nie przychodziłaś od sześciu dekad. Martwiłam się o
ciebie. I chyba słusznie.
Staruszka zakrzątnęła się, sadzając Hel w trzcinowym
fotelu, z którego uprzednio zdjęła jaszczurkę. Hel patrzyła
na zwierzątko. Czemu zdawało jej się, że mały gad jest
perłowobiały, podczas gdy rzeczywiście obnosił barwę
intensywnie błękitną, przechodząca na podgardlu w głębokie
indygo. A może był to strój godowy?
Bez apetytu zjadła podany przez babkę owoc. Na
nagabywania odpowiadała jednym słowem lub nieokreślonym
pomrukiem. Powieki jej ciążyły. Napięcie, w którym trwała od
poranka, rozpływało się w ciepłej atmosferze przesyconej
zapachem trzcin, zroszonej zieleni i grzybów. Zmęczenie
opadało na nią jak kolejne płachty lekkiej pajęczyny.
Warstwa za warstwą, przesłaniając oczy coraz gęściejszą
mgiełką. Ukrywając rzeczywistość. Jeśli była to
rzeczywistość, a nie kolejny sen we śnie.
Siedziała na twardym siedzisku, ze skromnie złączonymi
kolanami. Była boso. Znowu w tej anonimowej trawni, której
ździebełka zaczynały żółknąć na brzegach. Właściwie w ten
sposób okrycie było ciekawsze, niejednolite. Rękawiczki
przepadły, ale Hel nie myślała o nich. Trzymała oburącz
naczynie, w którym parował gorący napój. Upiła mały łyk, po
czym uniosła je w górę, by dokładniej obejrzeć. Pokryte było
kolorowymi rysunkami roślin i zwierząt.
- Ładne?
Jasnowłosy siedział naprzeciwko, z identycznym naczyniem
w dłoniach.
- Ależ to chyba bardzo stare? - rzekła Hel, z fascynacją
przyglądając się wizerunkom. Wyobrażenia łodyg i liści
wyglądały znajomo, lecz wśród nich przewalały się
czterołape, smukłe cielska. W kolorze korzeni i piasku. O
kłach białych i lśniących jak sól. Ale nie tylko to
sprawiało, że Hel czuła na plecach dreszczyk emocji. Oto
trzymała przedmiot, rzecz martwą, a więc zakazaną.
W dodatku nie czuła się zbrukana grzechem, a święty
Żakkusto nie zstępował z niebios wśród błyskawic i huku
gromów, by ją zbesztać w imieniu Odkupiciela.
- To jest...jest...aaachch...jest.... - Miała na końcu
języka słowa: "niesamowite", "niezwykłe", a także "groźne" i
"obce". Nie użyła żadnego z nich. Powtórzyła po prostu:
"ładne" za Jasnowłosym, który szczerzył się w swoim
niemożliwym, drapieżnym uśmiechu. W pomieszczeniu było
ciepło. Mężczyzna zsunął z ramion kombinezon, który zwisł aż
do podłogi. Puszyste rękawy legły płasko, jak zmęczone,
śpiące gąsienice. Hel przełknęła cierpką słodycz,
spoglądając znad krawędzi naczynia.
Nie był gruby. Wręcz przeciwnie. Z bezwstydną swobodą
prezentował wystające obojczyki, żebra rysujące się
niewyraźnie pod skórą. Przy tej chudości dziwnie nie na
miejscu wydawały się węzły mięśni na ramionach i brzuchu.
Na przedramionach Jasnowłosego Hel dojrzała różowe
wgłębienia - ślady po gniazdach symbiotycznych narzędzi.
- Montujesz nerwowody? - zagaiła.
- Wyznaczam ścieżki - Znów błysk ostrych zębów. - A także
odnajduję stare. Przemierzam je i znajduję różne rzeczy. Oto
zdobycze z udanych łowów.
Wskazał szerokim gestem otoczenie. Wnęki żłobione w
ścianach pokrytych światłowcem na pierwszy rzut oka były
ciemniejszymi plamami wypełnionymi niewyraźnymi kształtami.
Hel podeszła bliżej. Wizerunki, wizerunki... wizerunki...
Oszałamiająca liczba podobizn. Figurki ludzi, zwierząt oraz
stworzeń; Hel nie wiedziała czy istnieją w rzeczywistości,
czy były tylko wytworem wyobraźni artysty. Naczynia i
przedmioty niewiadomego przeznaczenia. Dotykała ich, a palce
mrowiły ją, jakby zdziwione obcymi doznaniami. Wszystko to
było takie nowe, zdumiewające, niezrozumiałe... A
jednocześnie tak fascynujące.
- To nie jest... nigdy nie było żywe! Nie wyhodowane!
Zostało zrobione! - westchnęła Hel z zachwytem, przez który
przebijała groza.
- Och, nie - mruknął Jasnowłosy, stając za jej plecami.
Podniósł z półki cienki, płaski przedmiot, przypominający
duży, brązowy liść.- To jest, na przykład, kawałek skóry.
Kiedyś żywej.
Skóra. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kolana ugięły
się. Jasnowłosy chwycił ją, zanim upadła, zemdlona, na
twardą podłogę. Dochodziła do siebie, z głową opartą na jego
ramieniu, wdychając męski zapach. Pachniał trochę jak
nietoperz należący do babki, ale to nawet do niego pasowało.
- Głupi jestem - powiedział ze skruchą i zmieszaniem. -
Czujesz się lepiej? Chciałbym cię już puścić.
Hel ze zdziwieniem usłyszała samą siebie:
- Naprawdę musisz?
Odchrząknął.
- Obawiam się, że muszę. Ubranie mi uciekło - przyznał
się.
Omal nie wybuchnęła śmiechem, widząc, jak łapie zielony
kombinezon gdzieś w okolicach kolan, podciąga go ze srogą
miną i wiąże w pasie rękawy. Dopiero teraz dostrzegła, że
Jasnowłosy ma na brzuchu bliznę. Cienką, czysto zrośniętą,
ciągnącą się od pępka aż do mostka. Hel postąpiła krok, z
dziecięcą ciekawością dotknęła tej różowej linii palcem.
- Czy to też po symbioncie?
- Nie, skądże. Po prostu ktoś chciał zobaczyć, co mam w
środku.
Położyła mu obie dłonie na piersiach.
- A co masz w środku? - szepnęła.
- Zajrzyj - szepnął, zbliżając twarz do jej twarzy. W
jego oczach krążyły świetliste chmury.
Dłonie miał ciepłe i twarde. Wsunęły się pod cienką
trawnię Hel, powolne i cierpliwe.
"Dokąd prowadzi ta ścieżka?" - pomyślała dziewczyna.
Jedna z rękawiczek pasła się na dywanie. Hel przesunęła
po niej obojętnym wzrokiem. Niewyraźnie przypominała sobie
wizytę u babki, późniejszy powrót do domu. Ból głowy, który
zmusił ją do położenia się wcześniej niż zwykle. I sen. Znów
Jasnowłosy. Ten niesamowity, białozęby Jasnowłosy. Chudy
monter o oczach, które były jak bramy do innego świata.
Roześmiany mężczyzna, mówiący zagadkami. Zbieracz
zakazanych artefaktów z przytulnej nory miłości i herezji.
Hel rozejrzała się po swej luksusowej kwaterze, jakby
widziała ją po raz pierwszy. U Jasnowłosego nie było nawet
donicy z trawą. Tutaj wszystko zieleniło się, kwitło i
rosło. Dojrzewało, pęczniało, żyło po prostu.
- Tylko dlaczego czuję się tak, jakby było tu całkiem
pusto? - spytała Hel samą siebie.
Poczuła złość. Nic nie mogło się równać z tym, co
wiązało ją i Jasnowłosego. Każda z dotychczasowych
przelotnych znajomości kończyła się męczącą, bezsensowną
szarpaniną ciał. A teraz, gdy Hel znalazła kogoś, kto ją
fascynował, kogo pragnęła, był tylko postacią ze snu.
Zerwała się z łóżka, kopnęła pod ścianę tłustą rękawiczkę.
- Nie mam zamiaru dłużej cię znosić! - syknęła.
- Ani ciebie! - Nachyliła się nad wezgłowiem łóżka,
złapała jedną z wici i z premedytacją przegryzła ją na pół.
Żywy mebel wstrząsnął się, zszokowany nagłym bólem i zwinął
wszystkie płaty w ciasny pąk.
- Dobrze ci tak! - mruknęła dziewczyna, w pośpiechu
narzucając na siebie pierwsze z brzegu okrycie. Krew z wici
była słodka i gęsta jak owocowy syrop. Hel ostatni raz
rozejrzała się po domu.
- Radźcie sobie sami. Ja nie wracam.
Zamaszystym krokiem skierowała się w stronę plantacji
odzieży.
Droga ku Szczytowi nie była prosta ani wygodna. Hel dwa
razy zgubiła się w krętych, wąskich korytarzach i z trudem
odnalazła właściwy kierunek. Przeciskała się przejściami tak
niskimi, że potężniej zbudowani od niej robotnicy pokonywali
je chyba na czworaka. Gruby kombinezon, w który zaopatrzyła
się przezornie, przewidując kąsające zimno na otwartej
przestrzeni, okazał się zbyt gruby. Gromadził ciepło
stwarzane przez wysiłek i Hel było coraz goręcej. Odrywała
kolejne rzepy zapięć, starając się dopuścić jak najwięcej
powietrza do przegrzanego ciała. Pot spływał jej po brzuchu,
swędziała podrażniona skóra pod kolanami i na udach.
Podążała jednak uparcie w górę i naprzód, mając nadzieję, że
spotka choć jednego z pracowników Szczytu. Nie rozczarowała
się.
Pierwszy napotkany był młodzikiem o twarzy nie skalanej
jeszcze dotykiem depilanta. Otworzył usta ze zdumienia,
widząc niecodziennego gościa. W rękach trzymał miskę z
cementem. Koło jego nóg leżało parę kawałków pumeksu. W
ścianie ziała wyrwa, w której pulsowała leniwie szaroróżowa
masa odsłoniętego nerwowodu. Najwyraźniej Hel przerwała mu
naprawę uszkodzonego łożyska.
- Żyj - powiedziała Hel przyjaźnie, jednocześnie nadając
powitaniu ton lekko protekcjonalny, by dać odczuć, że jest
kimś, komu należy się szacunek. - Są tu inni?
Zamknął usta i kiwnął głową. Hel pomyślała, że nie jest
chyba zbyt bystry.
- Znasz wszystkich?
Znów jedynie ruch głowy, tym razem przeczący.
- A umiesz mówić? - spytała.
Kiwnięcie. Hel omal nie wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- No to odezwij się wreszcie!
Chłopak odwrócił głowę w stronę ciemnego wylotu
pobliskiego przejścia i zawołał nagląco:
- Mejseeeer...! Mejseeeer...! Kto s douu...! - z silnym
akcentem gwary Parterów.
W dziurze pojawiła się krępa sylwetka w kombinezonie
brunatnym ze starości. Starszy mężczyzna wycierał zabrudzone
ręce o uda.
- Nje wrest! Rob dali! Kto ta? Jenspektor?
- Inspektorka - poprawiła Hel. - Choć nie tak całkiem.
Potrzeba mi trochę informacji.
Przysadzisty monter obrzucił ja nieufnym spojrzeniem.
- U nas ta wszystko normalno. Niczego nie trza. Ludzie
robią. Wszystko działa. Pięknie dziekujemy.
Hel zauważyła, że przeszedł na bardziej zrozumiały język,
prawie nie zacierając "ą" i"ę".
- Chcę iść na Szczyt. Możesz poprowadzić?
Monter wzruszył ramionami. Ukradkiem obrzucił spojrzeniem
świeżutki kombinezon Hel, który dopiero co został zdjęty z
siatek hodowców.
- Dobre - mruknął. - Idzjemy. Njedaleko.
Hel zapięła szczelnie okrycie i podążyła za nim.
Pokonała kilka ciasnych przejść, nader skąpo oświetlonych.
Na tyle tylko, by mogła widzieć plecy przewodnika.
Zatrzymali się wreszcie w jakimś mrocznym zaułku. Hel
usłyszała trzask, potem głuche chrobotanie - głos kamienia
trącego o kamień - i nad ich głowami ukazał się biały krąg
światła. Tak jaskrawy, że musiała przymknąć oczy. Monter
pierwszy wyszedł na górę, Hel wymacała w ścianie uchwyty i
wspięła się za nim. Znalazła się w miejscu ze swego snu.
Spodziewała się wiatru i śnieżnej zawiei. Nie, Szczyt był
pustą, jałową przestrzenią. Monotonnie popielatą. Tylko w
zagłębieniach osiadły białe gwiazdki szronu, jak miniaturowe
kwiatki.
- Myślałam, że tu leży śnieg - powiedziała Hel.
- Nje pora - odparł monter lakonicznie, a potem, po
chwili namysłu dodał:
- Zimo tu bjeło, a bjeło. I wjater mocny. Tera pogoda
dobra. Mozna sjąsć i patszeć, chod i do mroku.
Hel przeszła kilka kroków po nierównej powierzchni,
wyrzeźbionej przez wiatr i opady w dziwaczne wzory.
- Często zdarzają się wypadki?
Monter krótko wzruszył ramionami i siąknął nosem.
- Pan zesłał, pan odesłał - mruknął.
- Upadki z krawędzi? - dopytywała się dziewczyna.
Mężczyzna spojrzał koso, nieufnie. Nie ponowiła pytania.
Jego wzrok starczył za odpowiedź.
Rozglądała się po okolicy. Zdawało jej się, że jest
znajoma. Czy to nie tędy przeszła we śnie ku krawędzi? Czy
nie obok tej sterty kamieni stał Jasnowłosy? Nie była pewna.
Brak śniegu mylił. Odwróciła się ku przewodnikowi.
- Jesteś nadzorcą. Mejserem. - Uśmiechnęła się,
wymawiając gwarowe słowo. - Musisz znać bardzo wielu
monterów. Szukam jednego z was. Jeszcze młody, ale już nie
praktykant. Wysoki, ale szczupły. Ma jasne włosy. Z lekko
szarym odcieniem.
Monter słuchał uważnie. Tarł palcem brodę - do Hel
docierał cichutki szelest zarostu. Lekkie podmuchy wiatru
podnosiły mu nad czołem kosmyk posiwiałych włosów.
- Bo ja wjem...? - zawahał się. - Wjele takich.
- Miał bardzo białe zęby. I duże. Mocno rozwinięte kły.
To raczej rzadko spotykane. Pamiętam coś jeszcze. Blizna.
Miał bliznę tutaj - Hel przesunęła palcem pionowo po
brzuchu. - Taką wąską i równą. Po operacji.
Mężczyzna zaśmiał się, nie otwierając ust. Popatrzył na
Hel z dobrotliwym wyrazem twarzy, jakim można obdarzyć
kobietę szukającą niewiernego kochanka.
- Opatszany ze wszytkich stron?...- mruknął. Nagle jednak
jego uśmiech zamarł.
- Ale...Tosz wjem! Welf! To Welf!
- Gdzie...!? Gdzie go znajdę!? - zawołała Hel.
Monter pokręcił głową bezradnie.
- Ja tam nje pytam, na co tobje Welf, pani jenspektor,
ano jedno powjem: nji ma go. Ze dzjesienć dekad bendzie, jak
odeszed.
- Jak...? - spytała ostatkiem tchu.
Przewodnik wskazał brodą krawędź.
- Wjela z niego nje było, jak go na dole zbjerali.
Stali, milcząc, przez długie minuty. Hel wtulała twarz w
puszysty kołnierz okrycia, walcząc z napływającymi do oczu
łzami. Monter, zmieszany i zatroskany, to popatrywał na nią,
to rozglądał się dokoła, usiłując zaczepić na czymś wzrok.
- Możesz już wracać - powiedziała Hel. - Ja tu jeszcze
trochę zostanę.
Chciała być sama.
- No to ja nazad, do roboty - mruknął przewodnik. - Pani
jenspektor droge na dou najdzie?
Hel kiwnęła głową. Stary zręcznie zanurzył się w otworze
zejścia. Podążyła ku krawędzi, a potem wolnym, miarowym
krokiem szła jej skrajem, bez jednej myśli w głowie. Ze
Szczytu widać było szmat świata. Ogromną, wolną przestrzeń,
którą władały wszechobecne trawy i stworzenia wśród nich
żyjące. Z jednej strony horyzont ograniczało popielate pasmo
dalekich gór. Z drugiej zieleń spotykała się wprost z
błękitną barwą nieba, a linię widnokręgu psuł tylko ciemny
garb innego, bliźniaczego osiedla. Odległość sprawiała, że
zdawało się małe jak pięść.
Obłoki nadpływały. Wypiętrzały się, rosły niczym wielkie,
białe zwierzęta, zmieniające kształty z każdą chwilą. To
przypominały splatany kłąb nici, to znów zamieniały się w
pulsujące serce, by za moment stać się rozkładającym swe
płatki, niesamowitym kwiatem. I zbliżały się. Hel stała
nieruchomo, położywszy dłonie na ramionach, wpatrzona w
obłoczny spektakl. Chmury skręcały się, formowały i nagle
ujrzała w nich znajomą twarz Jasnowłosego - Welfa. Wynurzył
się z podniebnej piany rozczochrany i uśmiechnięty. Biały
jak śnieg, a poza tym taki, jak go pamiętała - chudy,
półnagi, z rękawami kombinezonu zamotanymi wokół pasa.
- Patrz, jak pięknie! - usłyszała. - Monter chmurowodów!
Budowniczy obłoków! Przewodnik na ścieżkach po niebie!
Chichotał, zgarniał całe garście mgielnej bieli i rzucał
w nią tymi nieważkimi pociskami, aż Hel sama zaczęła się
śmiać.
- Jak to jest?! - zawołała. - Co ty tam robisz?! To znowu
sen?!
- Jeśli tak, to całe życie jest snem, dziewczyno! -
odkrzyknął. - No, chodź do mnie!
- Jak?!
- Po chmurach!
- Spadnę!
Welf wyciągnął ku niej ramiona.
- Czyżby? Przecież twoje imię znaczy: Najlżejsza!
Zamknęła oczy i pobiegła naprzód.
Oniron w posępnym nastroju oglądał ciało znalezione przez
robotników u stóp masywu polis. Lewa strona twarzy kobiety
była zmiażdżona od uderzenia w ziemię. Prawy policzek
pozostał nietknięty, jasny, nie zbrukany krwią i piachem.
Niebieskie oko wpatrywało się martwym spojrzeniem wprost w
niebo. Oniron nie chciał myśleć o tym, co krył zielony
kombinezon, przesiąknięty czerwienią - już zakrzepłą.
Wiedział, kim była ta dziewczyna. Nie znał jej twarzy, lecz
poznał ją po włosach i rękach - wąskich, arystokratycznych
dłoniach, z malutką blizną na grzbiecie lewej. Między ich
palcami chwiały się długie pasemka trawy. Czy trawa
wiedziałał co się stało?
- Pochowajcie ją tu, gdzie upadła - powiedział oniron.
Potem odwrócił się i odszedł. Przygarbiony, jakby raptem
przygniotło go ogromne brzemię.
- Rozumiem - rzekł cicho sam do siebie.
Tej nocy śnił o płowowłosej dziewczynie w czerwieni
Angeldów. Szła powoli korytarzem Podniebia i uderzała
rozłożoną dłonią w pasmo światłowodu. Za nią powstawał
regularny wzór czarnych odbić ręki.
- Nie, nie rozumiem - poprawił się oniron i westchnął
smutno.
Następnego ranka u podnóża Termitepolis leżało następne
ciało.
A wieczorem znaleziono jeszcze jedno.
Luty 1998
Ewa Białołęcka