Górski Piotr - Melomani
Szczegóły |
Tytuł |
Górski Piotr - Melomani |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Górski Piotr - Melomani PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Górski Piotr - Melomani PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Górski Piotr - Melomani - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Piotr Górski
Tytul: Melomani
Z "NF" 10/93
Kiedy wszedłem, zobaczyłem pięciu. Czekali. Mały Książę
stał przy oknie i palił papierosa. Na sobie miał czarną
skórzaną kurtkę z ćwiekami, naszywkami i podobną tandetą. Że
niby twardy z niego facet. Jego ludzie trzymali ten sam
styl, mieli tylko mniej naszywek. Wiedziałem, że to świrusy
i niepewnie wchodzić z nimi w układy. No, ale oni rządzili
tą częścią miasta. Oni mieli forsę.
Podszedłem do miejsca, gdzie stali. Każdy krok wzniecał
kurz. To był jeden z tych budynków, których nikt nigdy nie
próbował odbudować.
Mały Książę patrzył na mnie i widziałem jego niepokój. Ci
czterej za nim wyciągnęli pistolety, takie wielkie, srebrne,
prosto z muzeum. Nie ufali mi. Nie ufali od początku, a
teraz w ogóle wyglądali na wkurzonych. Mieli w dupie moją
reputację uczciwego człowieka.
- No i jak leci, Dyrygent? - powiedział Mały Książę, a
żul chodził mu w dół i w górę.
- Leci - odparłem.
- Do diabła - rzekł. - Chciałem po prostu z tobą
porozmawiać. Zwykła rozmowa. Nic gwałtownego. A ty
wpieprzasz się tutaj z tym żelastwem. Ocipiałeś?
Stałem bez ruchu i czekałem, co zrobi. Nie ocipiałem. Nie
chciałem tylko iść na to spotkanie całkiem bez niczego.
Dlatego przy pasku miałem ten obrzynek. Spod lewego ramienia
wystawała mi kolba trzydziestki szóstki. Celowo odchyliłem
płaszcz, żeby zobaczył. Kazał odebrać mi broń przy wejściu,
ale załatwiłem to jak trzeba i teraz chciałem go wkurwić.
- Co z moim niańką? - spytał.
Nie odpowiedziałem. Ten jego niańka. Do diabła z nim.
Nikt go już więcej nie ujrzy i nie ma czego żałować.
- No więc co? - rzekł Mały Książę.
Tamci czterej za jego plecami ciągle mieli przygotowane
spluwy i wiedziałem, że się denerwują. Patrzyli na mnie
spode łbów, Mały Książę też patrzył i przez długą chwilę
nikt nic nie mówił. Byłem gotowy, ale czułem, że dadzą
spokój. Tak było lepiej i dla mnie i dla nich. Moi chłopcy
mieli tę budę pod obstrzałem, a ci tutaj usadowili się
właśnie pod oknem. Durnie. Słyszałem głosy, że Mały Książę
się kończy. No jasne, że się kończy. To dureń.
Wreszcie dał im znak, żeby schowali broń. Zbył wszystko
machnięciem ręki. W tym fachu nie ma sentymentów, a wierny
niańka przeszedł do historii.
- Mam dla ciebie propozycję - powiedział Mały Książę. -
Na pewno cię zainteresuje.
Skinąłem głową.
- Prowadzę interesy - rzekł. - To duża rzecz. Mam kilka
burdeli i trzy bary. Naprawdę dobre bary. Najlepsze w
mieście. Znasz je chyba, co Dyrygent? Nie tylko samogon i
kwaski, ale oryginalny alkohol z ocalałych magazynów. Piwo z
własnego browaru. Sprzed wojny. Jestem poważnym
przedsiębiorcą, uczciwym. Powiedz, podobają ci się moje
inwestycje?
- Przestań pierdolić - powiedziałem, bo on za dużo gadał,
zabierał mi czas, a życie jest jedno i co dzień umiera tyle
pięknych dup. - Wczoraj wróciłem do miasta. W czym jest cała
rzecz?
- Spokojnie, chodzi właśnie o "Błękitną Tarczę". Ktoś mi
bruździ. Taki jeden gość. Chcę, żebyś został tam babką
klozetową i załatwił go.
- Co to za gość?
Mały Książę zawahał się.
- Głupia sprawa - powiedział. - Mówi się, że to
czarownik.
- Kto?
- Czarownik. Robi różne dziwne rzeczy.
- Ty sam jesteś dziwny.
Mały Książę oblizał wargi. Nie lubił mnie, ale chyba
zależało mu, by zlecić mi tę robotę.
- Co ten facet ci zrobił? - powiedziałem.
Przez moment się zastanawiał.
- Naprawdę głupia sprawa. On jest skrzypkiem. Przychodzi
czasem do "Błękitnej", zaczyna grać i usypia tym graniem
wszystkich wokoło.
No, niech to, żyję na tym świecie już dwadzieścia siedem
lat, bywałem tu i tam, poznałem różne rzeczy, ale takiego
kutasa jak Mały Książę po prostu nie widziałem.
- Słuchaj, Dyrygent, wiem, jak to brzmi, ale tak jest.
Facet gra, ludzie śpią, nikt nic nie kupuje, tracę pieniądze
i klientów. Słuchaj jeszcze. Klozetowy strzela do niego jak
do tarczy i nic, tamten gra dalej, nie obchodzi go całe
zamieszanie. Jakby był jakiś pancerny. A potem klozetowy
zwala się z nóg jak inni. Wielki sen. I kiedy wszyscy się
budzą, są już bez pieniędzy, kasa lokalu jest pusta, a po
skrzypku nawet smrodu nie zostaje.
- Ciebie to nieźle gniecie - rzekłem.
- Chcę, żebyś się tym zajął - powiedział Mały Książę. -
Zabij tego faceta.
Nie wiedziałem, co myśleć.
- A ty - powiedziałem. - Czemu sam go nie zabijesz?
Mały Książę rozłożył ręce.
- To nie moja branża, jestem tylko przedsiębiorcą.
Zresztą... - zawahał się. - Nie miałem szczęścia. Kiedy
czekaliśmy go na zewnątrz, przed knajpą, nigdy się nie
pojawił. Gdy raz chcieliśmy dostać go w środku, chłopcy
przegapili, kiedy wszedł i potem już zaczął grać i nie
zdążyliśmy nawet wyciągnąć broni.
- Uśpił was?
- Właśnie.
To wyglądało idiotycznie. Ale mogłem się tym
zainteresować , rozejrzeć się, pomyśleć o pieniądzach. Tak,
o pieniądzach. Pieniędzy potrzebowałem zawsze. Pieniędzy na
kobiety.
- Ile płacisz? - powiedziałem.
- A na ile się cenisz? - spytał Mały Książę.
Przedsiębiorca. Też mi coś. Takich pytań się nie zadaje.
- Sto milionów - odparłem. - Mam załatwić skrzypka,
złodzieja i czarownika, więc biorę jak za trzech.
- Zgadzam się - rzekł natychmiast.
- Sto pięćdziesiąt, za szybko się zgodziłeś.
- Ty skurwysynu, sto to rozsądna suma.
- Ale twoja historia nie jest rozsądna. Musisz mieć duże
straty. Powiedziałem sto pięćdziesiąt.
Mały Książę milczał chwilę. Patrzyłem na jego twarz.
- Teraz nie zgadzam się szybko - rzekł. - Sto
pięćdziesiąt. I ani złotówki więcej.
Odwróciłem się, uważając spotkanie za zakończone. Nie
brałem wynagrodzenia z góry. Nawet zaliczki. Gdyby potem nie
zapłacił, straciłby reputację. Nikt nie chciałby się zadawać
z człowiekiem bez reputacji. No, swoją drogą, reputacja
rzecz ulotna. Miałem też swoje sposoby. Jakby co.
Zamierzałem teraz wynieść się stąd, ale ten Mały Książę
ciągle nie miał dosyć.
- Zaraz, jeszcze jedno, zawsze cię chciałem o to zapytać
- powiedział.
- O co?
- Dlaczego nazywają cię Dyrygent?
No i masz. Jemu się najwyraźniej nudziło. Wyszedłem
stamtąd i znalazłem się na ulicy. Co za chujowe miejsce
wybrali sobie na spotkanie. Jak oni mnie wkurwili.
Po chwili dołączył do mnie Kontrabas, Fujara i Puzon.
Osłaniali mnie przez cały czas.
Siedzieliśmy, normalnie, w tej budzie na rogu Zachodniej.
Buda, jak buda, ale akustykę miała dorzeczną. Graliśmy
"Rewolucyjną" Szopena, aż tynk się sypał. Jeżeli myślicie,
że nie można grać "Rewolucyjnej" na kontrabasie, puzonie i
flecie, to jesteście żałosne typy. Szło nam nieźle, naprawdę
nieźle. Gdybyśmy mieli słuchaczy, byliby zachwyceni.
Szczególnie Kontrabas miał wtedy swój dzień. Po prostu
armaty wśród kwiatów. I to było rzeczywiście dobre, więc nie
wiadomo dlaczego Fujara przestał grać.
- Czegoś tu, kurwa, brak - powiedział. - To jest za mało
subtelne.
- Za mało co? - spytał Puzon, który był ciężki i ciągle
się pocił.
- Subtelne, za mało subtelne - warknął Fujara. - Za
bardzo mnie zagłuszasz. Zachowuje się linia, ale gubi się
niuans.
- Gubi co? - spytał Puzon.
- Zamknij się i graj ciszej.
- Dobra - powiedziałem. - Idziemy od nowa.
Zagraliśmy i wszystko było tak samo. Ja dyrygowałem, oni
wydawali dźwięki i tylko Puzon grał ciszej.
- To na nic - stwierdził Fujara.
- O co chodzi? - powiedziałem. - Jest świetnie, tylko
Puzon gra za cicho.
- Przecież ciągle nie wychodzi - mamrotał Fujara. - Jest
linia, ale gubi się niuans.
Taki on był, ten Fujara. Jak już coś powiedział, to tak
mu się podobało, że lubił to powtarzać.
- Stul pysk - rzekłem, bo miałem go dosyć. - Wszystko
jest dobrze i lecimy od nowa.
Graliśmy dalej. Graliśmy do dziesiątej, bo o tej porze
planowałem iść do "Błękitnej Tarczy". Chciałem iść sam, ale
Kontrabas zaproponował, że pójdzie ze mną. Odłożyliśmy
wszystko, a tamci dwaj ciągle grali.
Fujara dogrywał się z Puzonem.
Zaczynała się noc, a my szliśmy ulicą, której asfalt
spękany był jak dupsko osiemdziesięciolatka. Od blisko roku
ulice w tym mieście były względnie bezpieczne. Względnie, to
znaczy, że nikt nie walił do ciebie dla sportu. Żaden
pieprzony świr z okna. Strzelano, gdy nie podpasowała komuś
twoja twarz, gdy pojawiłeś się w złym miejscu o złej porze.
Ale bez powodu - nigdy. Wojna skończyła się pięć lat temu i
ludzie trochę się uspokoili. Ja, który lubię ładne słowa,
mówię zawsze, że to barbarzyństwo ustąpiło miejsca
cywilizacji. Tak mówię, ale nie upieram się, że mam rację.
Kontrabas szedł obok mnie i palił papierosy, jednego za
drugim. Rzadko się odzywał. Był młodszy ode mnie o blisko
trzy lata i lubiłem go. Wrażliwy chłopak. Nigdy nie zabijał
nożem. Był dobry na pięści i niejednemu przyłożył, ale nożem
nie działał nigdy. Powiedział mi kiedyś, że to zbyt
brutalne. Jeśli chodzi o mnie, było mi wszystko jedno. Mimo
to rozumiałem go. Każdy ma swoje zasady.
Mieliśmy do przejścia kilka przecznic, a potem długą
aleję, zanim wyszliśmy na Plac Zabaw. Minęliśmy chwiejący
się most i musieliśmy kluczyć wśród takich nieprzyjemnych
uliczek, gdzie zawsze gnieździ się hołota. Pomimo ciemności
we wrakach samochodów bawiły się jeszcze dzieci. Minęła nas
samotna kobieta i wytrzeszczyliśmy oczy. Nie wiedziałem, czy
ona taka odważna, czy głupia, czy może tylko napalona.
Kontrabas miał widać ochotę, ale kazałem mu dać spokój. Po
prostu przeszliśmy obok niej, jak gdyby pozbawiono nas
kutasów. Okazaliśmy się dżentelmenami. Czy czymś tam innym.
Pod ścianami budynków, wśród gruzów, siedzieli nędzarze.
Całe noce tak siedzieli. To było gówno. Poniektórzy palili
ogniska i łapali trochę grzania. Ależ tam cuchnęło.
Odetchnęliśmy trochę, gdy weszliśmy do Niebieskiej
Dzielnicy. Potem była już jedynie Świetlista Promenada. I
oczywiście "Błękitna Tarcza".
Ten lokal w samej rzeczy udał się Małemu Księciu. On sam
mógł być durniem, ale knajpa wydawała się przyzwoita. Nad
wyrysowaną pędzlem nazwą palił się jeden neon, a to rzadkość
nawet w stolicy. Niedawno byłem w stolicy i mogłem porównać.
Przed wejściem kręciło się sporo ludzi, a z wnętrza
dochodziła muzyka.
Babka klozetowa miał ponad dwa metry wzrostu i wzbudzał
szacunek. Stał w drzwiach i pobierał dużą opłatę za wstęp, a
mniejszą - za sranie. Powiedziałem mu, kim jesteśmy. Był
uprzedzony. Skinął głową.
- Wy macie mnie zastąpić, tak? - powiedział. - To bardzo
dobrze. Znudziło mi się tu stać.
Zbliżył się jakiś człowiek. Włożył babce w łapę dwie
dwudziestki, oddał pistolet, babka mimo to dokładnie go
zrewidował, dla pewności, na koniec ten człowiek dostał
bilet i wszedł do środka.
- Czterdzieści tysięcy za wstęp? - powiedział Kontrabas.
- To musi dać niezły dochód.
- Pewnie - zgodził się babka. - Za darmochę nikt by tego
nie trzymał.
- Słuchaj - rzekłem. - Będziesz tu stał dalej, bo my nie
wejdziemy na twoje miejsce. Przyszliśmy załatwić tego
skrzypka i zrobimy to po swojemu.
Szczęka mu lekko opadła.
- Nie zmienicie mnie?
- Nie ma mowy.
Był naprawdę przybity.
- Umówiłem się z taką jedną. Absolutnie piękna cipa.
Tanio liczy. I zmarnuje się dzisiaj.
Miał dwa metry wzrostu, był babką klozetową, skrzypek
chyba nie interesował go tak strasznie i umówił się z jakąś
cipą. Było mi go szkoda. Ale trudno.
- Zaliczysz ją innym razem - powiedziałem.
- Ty, jak to jest - odezwał się Kontrabas. - Nie
potrafisz powstrzymać tego skrzypka?
- E, szkoda gadać - powiedział zdruzgotany babka
klozetowa. - On jest jakiś pojebany. Najczęściej nie mogę
zauważyć, jak się zbliża. Nagle po prostu się pojawia,
odsuwa mnie tą swoją wielką łapą - jest potężniejszy niż ja
- i włazi do środka. Cholernie siły gość. Musiałbym go
zastrzelić, a jak z tym jest, sami wiecie. No taka piękna
cipa. Ja tego nie przeżyję.
Minęliśmy go i weszliśmy na schody. Lokal znajdował się w
piwnicach, pod powierzchnią ziemi i tymi schodami schodziło
się w dół.
Wewnątrz panował ożywiony ruch, ale nie było tłoczno. Ta
knajpa znała lepsze czasy. Dziwny skrzypek istotnie stanowił
problem. Stały tutaj jakieś dwie dziesiątki stolików, było
trochę miejsca do tańczenia, stół bilardowy, dobrze
zaopatrzony bar, a głośniki eksponowały drżący wokal. Było
dużo panienek. Same kurwy.
Jedna, taka starsza, czarna, która stała blisko nas pod
ścianą, złapała Kontrabasa za ramię.
- Trochę jesteś sterana, kiciu - powiedział Kontrabas.
Uśmiechnęła się, wcale nie urażona.
- A, bo ja jestem retro.
Dosyć miła była, ta kurwa. Poszliśmy dalej, a ona została
tam, przy ścianie, z tym swoim całkiem nie kurewskim
uśmiechem na twarzy. Kilka stolików było wolnych, ale my
usiedliśmy przy barze.
- Skrzypek przyjdzie dzisiaj, czy nie? - spytał
Kontrabas.
- Wszystko jedno - odparłem. - Tym razem i tak nic nie
będziemy robić. Rozejrzymy się tylko.
Byliśmy tu jedynymi, którzy mieli przy sobie broń.
Bezpieczeństwo lokalu wymagało, by upijający się goście nie
mieli pod ręką pistoletów. Barman przyglądał się nam z
ukosa.
- To wy przyszliście załatwić skrzypka? - spytał.
Kontrabas skinął głową.
- E tam - rzekł barman. - Nic na niego nie działa.
Zamówiliśmy po piwie i wypiliśmy. Potem wzięliśmy dużą
wódkę, a potem znowu piwo. Używaliśmy na koszt firmy i
Kontrabas wpadł w dobry nastrój. Podśpiewywał sobie pod
nosem i uśmiechał się do dziwek.
- Co to może być z tym skrzypkiem? - powiedział
Kontrabas. - Zawracanie głowy.
Wzruszyłem ramionami. Wzięliśmy kolejną wódkę.
Siedzieliśmy jeszcze godzinę, przyszło trochę nowych gości,
dostrzegłem nawet znajomego, starego Wiosennego Rozmaryna,
ale nasz klient się nie pojawił. Jakiś bardzo pijany facet
zaczął z barmanem kłótnię o wazon z kwiatami, który zawsze
stał przy kontuarze, a ostatnio został zdjęty. Kurwa, która
zaczepiła nas przy wejściu, od czasu do czasu rzucała
Kontrabasowi długie spojrzenia.
- Ona na pewno cię kocha - powiedziałem.
- To nie miłość do mojego rozporka - odparł. - Złotówki.
Zwinięte w rulonik. To jest właśnie to, co one wsadzają
sobie dla przyjemności. Reszta to interes.
- Nie wiem. Ona jest jakaś inna.
Gość obok mnie ciągle się awanturował, aż wściekły barman
postawił wreszcie przed nim ten wazon z kwiatami. Facet
wziął wazon w ręce i wyciągnął w moją stronę, jakby chciał
pokazać.
- Co za gówno - powiedziałem. - Sztuczne kwiaty. Gówno i
syf.
Chciałem go obrazić, ale gość był tak szczęśliwy, jak
pijany. Popatrzył na mnie pogodnie.
- Może i sztuczne gówno, ale przecież kwiaty - rzekł. -
Pamiętam przed wojną. Ile wtedy było kwiatów. Prawdziwych. A
teraz tylko pokrzywy i oset na gruzach.
Odwróciłem się, bo gość musiał być stuknięty. Kogo
obchodzi, co było przed wojną. Zamówiłem kolejny kufel, czy
wódkę. Nam też już niewiele brakowało. Złapaliśmy fazę.
- I bez tego skrzypka spać mi się chce - rzekł Kontrabas.
Głowę miałem trochę ciężką. Próbowałem policzyć, ile
wypiliśmy. Dużo. Cholernie dużo. Więcej piwa niż wódki. A
może odwrotnie. Nie mogłem się doliczyć. A potem przestałem
o tym myśleć, bo zobaczyłem skrzypka.
Siedział przy stoliku umiejscowiony trochę z brzegu, za
wszystkimi i spokojnie wyciągał instrument z futerału. Był
to ogromny, gruby mężczyzna w eleganckim garniturze,
zupełnie łysy, o pękatej twarzy. Nie zauważyłem, w którym
momencie się pojawił, ale goście "Błękitnej Tarczy"
zauważyli, przy wielu stolikach ucichły rozmowy, a kilka
osób dyskretnie wymykało się z sali. On nie zwracał na to
uwagi. Położył skrzypce na stole, starannie zamknął futerał
i odłożył go na sąsiednie krzesło. Nie śpieszył się. Trochę
nie chciało mi się wierzyć, że taki kolos, przy którym Puzon
wydawał się figlarzem, może być wirtuozem skrzypiec. W
głowie mi szumiało. Wiedziałem, że Kontrabas czuje się nie
lepiej.
Skrzypek był już gotowy. Rozejrzał się wokół, pokiwał
głową i zamierzał wziąć instrument, kiedy podeszło do niego
trzech mężczyzn, siedzących do tej pory spokojnie na swoich
miejscach. Miny mieli ponure.
- Ty złodzieju - powiedział jeden. - Pierdolony
złodzieju.
Skrzypek wstał. Uważnie im się przyglądał.
- Dawaj moją forsę, złodzieju - mówił ten sam mężczyzna.
- Moje trzy bańki. Opierdoliłeś mnie na trzy bańki. Dawaj
wszystko. Każdą pierdoloną złotówkę.
Oczy zebranych skierowane były na nich.
- Niestety, nie - beznamiętnie odparł skrzypek.
Błysnęło ostrze i mężczyzna trzymał w ręku nóż. Zamachnął
się, ale skrzypek z szybkością, o jaką bym go nie
podejrzewał, przechwycił jego rękę, pociągnął i złamał w
przegubie. Delikatnie, niemal pieszczotliwie odepchnął
napastnika, który zatoczył się, ale nie upadł przytrzymany
przez dwóch pozostałych. Tamci w pierwszej chwili chcieli mu
iść z pomocą, lecz napotkawszy stalowe spojrzenie skrzypka,
cofnęli się.
- Proszę mi nie przeszkadzać - powiedział skrzypek w ich
stronę. - Chciałbym zagrać. Może się to komuś wydać dziwne,
zważywszy czasy, w jakich żyjemy, ale ja żyję z muzyki.
Wziął skrzypce do rąk, podniósł w górę smyczek. Wszystko
wokół zamarło w oczekiwaniu.
I zaczął grać. Grał niesamowicie. Wraz z jego muzyką
spłynęły na mnie spokój i odprężenie. Nie zamierzałem się
temu przeciwstawiać. Było mi przyjemnie. Smyczek w ręku
skrzypka płynął łagodnie po paśmie strun. Zapragnąłem być
lekki. Chciałem być rusałką. Kątem oka dostrzegłem, że babka
klozetowa wali do muzyka z automatu. Chciałem mu powiedzieć,
żeby się odpierdolił. Ale nie mogłem. Byłem rusałką. Powoli
zsunąłem się ze stołka. A w chwilę potem już spałem.
Obudziłem się bez broni i bez pieniędzy. Głowa mnie
bolała i wódka z piwem wracały mi do gardła. Kontrabas też
zbierał gnaty do kupy i pomagała mu w tym ta sterana kurwa.
Przyczepiła się i już. Spojrzałem na zegarek. Spaliśmy jakąś
godzinę. Skrzypka oczywiście nie było, a wszędzie wokół
ludzie podnosili się z podłogi. Nie byłem zły. Bardziej
byłem zdziwiony. Tylko, żeby nie ta głowa.
- Kici kici zostaw mojego kumpla - stęknąłem wstając. Ta
kurwa wyglądała tak, jakby miała obrobić Kontrabasa na
miejscu. On nie miał nic przeciw. Morda mu się śmiała.
- Na imię mam Amanda - powiedziała.
- No to, Amanda, zostaw go, bo on w ogóle nie jest
romantyczny.
Zachichotała.
- Nie jesteś romantyczny? - spytała Kontrabasa.
- On nie jest romantyczny, bo nie ma na to pieniędzy -
rzekłem. - Przepił wszystko i jeszcze jest mi winien.
Kapujesz?
- Odwal się, Dyrygent - warknął Kontrabas. - Odpływaj.
Pokręciłem głową.
- Nie, Kontrabas. To ty się zbieraj. Wynosimy się z tej
budy.
Babka klozetowa, potwornie zły, pojawił się przed nami.
- Dupy jesteście, nie zawodowcy - wrzasnął. - Mieliście
załatwić skurwysyna.
Wyglądał żałośnie. Biedny zaspany babka klozetowa. Miał
utrzymywać porządek w tej knajpie, ale zadanie przerastało
jego możliwości.
- Spierdalaj - powiedziałem, bo nie miałem ochoty na
dyskusje. Babka klozetowa poszedł sobie.
Amanda szeptała czule do ucha Kontrabasowi. Słuchał
uważnie.
- Przyjdziesz? - spytała.
Skinął głową.
No cóż. Może nie miałem racji. Może Kontrabas był
romantyczny, a ja tego nie dostrzegłem. ale po prostu chciał
się przejechać, a ona obiecała mu zniżkę. Mniejsza z tym. Ja
już mu nic nie pożyczę.
Wziąłem Kontrabasa za chabety i wyciągnąłem na zewnątrz.
Wracaliśmy tą samą drogą. Nie mogłem zrozumieć, jak to jest
z tym skrzypkiem. Jak on to robi. I skoro nie można go
zastrzelić, to jak do diabła zarobię te sto pięćdziesiąt
kawałków. Może trzeba nożem. Albo drągiem w łeb.
Zapytałem o to Kontrabasa. Mruknął coś bez sensu. Daję
głowę, że myślał o tej dupie.
W milczeniu wróciliśmy do Fujary i Puzona. Fujara spał w
rogu, na podłodze, owinięty kocem. Puzon drzemał na krześle,
z głową zwieszoną na piersiach. Zrobiliśmy im pobudkę.
Zwlekli się jakoś i posłuchali, co mamy im do opowiedzenia.
Usiedliśmy wszyscy, a Fujara wyciągnął skądś flaszkę. Ja
i Kontrabas nie chcieliśmy już pić, więc i oni zrezygnowali.
Gapiliśmy się wspólnie na siebie i myśleliśmy, że przydałaby
się nam ta forsa Małego Księcia.
Jednak nikt nie miał pojęcia, co trzeba zrobić.
- A może warto zapytać się wróżki? - zaproponował Puzon.
Ten Puzon to tuman. W końcu nic nie wymyśliliśmy i
rozeszliśmy się, każdy do siebie.
U wróżki pojawiłem się z samego rana.
Stara jędza nieźle się urządziła. Jej gabinet tonął w
czerni, meble miała jakieś takie antyczne, a ona sama
ubierała się jak wdowa. Siedziała pośrodku pokoju, przy
stole, na którym leżała talia istotnie pięknych kart.
Zająłem miejsce w fotelu naprzeciw niej. Nie powiedziała
słowa, tylko paliła papierosa i patrzyła poważnie i w
skupieniu w dowolnie wybrany punkt przestrzeni znajdujący
się poza mną.
Położyłem na stole banknot pięciotysięczny. Ledwie
raczyła spojrzeć. Nie ruszyła się i dalej paliła tego
cholernego peta. Dołożyłem jeszcze piątkę. A potem jeszcze
jedną.
Zdecydowanym ruchem zgasiła papierosa. Zgarnęła banknoty.
Uroczyście sięgnęła po karty.
- Karta prawdę ci powie - rzekła.
Ech, znaliśmy się tyle lat, a ona zawsze to samo.
Patrzyłem, jak rozkłada karty, zakrywa, odkrywa, przekłada,
zmienia układy, oblicza warianty, tasuje, kombinuje. Przez
grzeczność nie przeszkadzałem jej.
- Duże zmiany w twoim życiu - rzekła wiedźma. - Karty są
jak lustro, w którym odbija się przyszłość. Poznasz brunetkę
o zielonych oczach.
Położyłem na stole kolejny banknot. Wiedziałem, że teraz
pora przerzucić się na dziesiątki tysięcy.
Zgarnęła pieniądze sępim ruchem.
- Dwie brunetki? - rzekła trochę niepewnie.
Położyłem następny banknot.
- Jak to jest? - spytałem. - Co powiesz mi o muzyku,
który swoją grą usypia ludzi.
- Powiedziałabym, że to nudziarz.
Zebrała karty i odłożyła je na bok. Rozluźniła się. Nie
była już poważna, tylko nieszczęśliwa i znudzona. Zapaliła
papierosa.
- Tak, słyszałam - rzekła. - To ten skrzypek z "Błękitnej
Tarczy", prawda? Interesujący przypadek.
Dałem jej jeszcze jedne dziesięć tysięcy.
- To już ostatnie - powiedziałem.
- Wiele o tym myślałam - odezwała się. - Rozumiesz,
pokrewna branża, ludzie mówią o nim: czarownik. I wiesz co,
jeżeli ten facet ma rzeczywiście takie możliwości i jest
kuloodporny, to dlaczego przychodzi tylko do "Błękitnej
Tarczy"? Jest w końcu wiele lokali, nie mówiąc już o innych
sposobach wykorzystania takiego talentu. A on właśnie tam,
nigdzie indziej, tylko tam. Przynajmniej nie słyszałam, by
pojawił się gdzie indziej. A ja zawsze wszystko wiem
pierwsza.
- To lokal Małego Księcia - rzekłem.
- Książę ma jeszcze inne speluny. Nie tak dobre, ale ma.
Nie sądzę, żeby to było coś osobistego, jakaś zemsta czy
uraz. W innych dzielnicach natomiast są przynajmniej trzy
lepsze knajpy, a skrzypek tam nie zachodzi. To dziwne, nie
sądzisz?
Sądziłem.
- Coś szczególnego musi być w "Błękitnej Tarczy".
Zainteresuj się, co. Bo chyba nie wierzysz w czary,
Dyrygent.
Rozparła się w fotelu jak królowa i pokiwała głową.
- Nie wierz w czary, Dyrygent. W czary - ani we
wróżby, sny i inne takie bzdury. Tylko fiuty w to wierzą,
Dyrygent. Tylko fiuty.
Odetchnąłem. Czary nie istniały.
Przypomniałem sobie, że tego uczyła mnie już mama, kiedy
byłem dzieckiem.
Ale co tam. Bezpieczniej poradzić się fachowca.
W tej budzie przy Zachodniej czekali już na mnie Puzon i
Fujara. Próbowali grać, ale im nie szło i Fujara dostawał
białej gorączki.
- Gdzie jest Kontrabas? - spytałem.
- Poszedł do jakiejś dziwki - odparł Puzon.
- Brał od was pieniądze?
- Żadnych - rzekł Puzon.
To było tak, jakbym dostał kopa w dupę. Właśnie takie
uczucie. Ta dziwka chyba chciała mu dać za darmo. Zakochała
się w Kontrabasie? Niemożliwe. A dlaczego nie we mnie?
Na to pytanie nie było odpowiedzi.
Zabraliśmy się we trzech do roboty. Sprawa zdawała się
komplikować, a tego nie lubiliśmy. Zmuszano nas do myślenia.
Puzon i Fujara nigdy nie byli w "Błękitnej Tarczy", więc
w sumie nie na wiele mi się zdali. Zawsze chodzili do
"Kwazaru", bo tam było blisko, tanio i wszystkich tam znali.
A "Błękitna Tarcza"? Czy była szczególna?
Leżała pod ziemią, ale w dzielnicy Czerwonych Pał każda
knajpa znajdowała się pod ziemią, bo tam nigdy nie było
spokojnie i zbyt często wybijano szyby w oknach.
W "Błękitnej" był jeszcze jedyny w całym mieście stół
bilardowy, przedwojenny. Tylko, że skrzypek nie grał w
bilard.
Więc co? Nic nie przychodziło mi do głowy.
Nie było wyjścia. Musiałem jeszcze raz przespacerować się
do lokalu. Teraz albo wieczorem. Wolałem wieczorem.
Ewentualne spotkanie ze skrzypkiem mogło zbliżyć do celu.
Cały dzień ćwiczyliśmy naszego Szopena, jednak brakowało
nam Kontrabasa. Przyszedł dopiero późnym popołudniem.
Wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Gdzieś ty, kurwa, łaził tyle godzin? - wydarłem się na
niego.
- Byłem z Amandą - odparł.
Cholera mnie brała.
- A skąd miałeś forsę? - spytałem.
Micha rozjarzyła mu się.
- Pierdoliłem ją za darmo. Z miłości.
Zatkało nas. W życiu różnie bywa, wiadomo. Czasy były,
jakie były, nie ma co narzekać. Owszem, nie powiem, kobieta
rzadki okaz, ginęły na tej wojnie jak muchy. To normalne, że
te, które przeżyły stały się własnością wszystkich i kazały
sobie płacić. Płaciliśmy więc. Jak był mus, płaciliśmy i
koniec. Od czasu do czasu pojechało się gratis. Rzadko, ale
się zdarzało.
Lecz żeby z miłości?
- Kurwa mać - sapnął Puzon.
- Dobra - powiedziałem. - To twoje prywatne sprawy.
Miałeś prawo. Jedna rzecz tylko mnie niepokoi. Że
zaniedbujesz muzykę. Graliśmy Szopena bez ciebie. A Szopen,
Kontrabas, był geniuszem.
Kontrabas wziął instrument i zagrał parę wstawek.
Pokiwałem głową. Zacząłem się zbierać do wyjścia.
- Dyrygent, a ciebie gdzie nosi? - zawołał Fujara. -
Wreszcie jesteśmy w komplecie i możemy ostro zagrać. Gdzie
ty, do diabła, idziesz?
- Odwiedzę jeszcze raz tę podziemną spelunę - odparłem.
- Idę z tobą - rzekł Kontrabas.
- Ani się waż - odezwał się Fujara.
- Zostajesz - powiedziałem.
Próbował coś mówić, ale Fujara zamknął mu dziób.
Zostawiłem na miejscu wszystkie pieniądze. Ciągle nic nie
wiedziałem o skrzypku. Pistolet jednak musiałem wziąć,
ryzykując, że go stracę, jak poprzedni. Bezpieczniej było
zapomnieć głowy niż pistoletu.
Przez większą część drogi do "Błękitnej Tarczy" starałem
się wymyślić coś sensownego. Kombinowałem z marnym skutkiem.
Wynajmowałem się do strzelania, nie do męczenia szarzyzny.
Kiedy dobrnąłem wreszcie do lokalu, musiałem mieć nie
najszczęśliwszą minę. I jeszcze ten babka klozetowa. Jak on
na mnie spojrzał. Zdaje się nie bardzo wierzył, że załatwię
skrzypka. No, ale chuj z nim.
Ja musiałem wierzyć.
Usiadłem w tym samym miejscu, co zeszłym razem. Ludzi
przyszło nie mniej. Na pewno byli tu i tacy, których
skrzypek nie odstraszał, lecz przyciągał. Taka atrakcja.
Zapytałem o to barmana.
- Uhm - mruknął. - Niektórzy nawet to lubią. Ale ludzie
prawie nie przynoszą pieniędzy i alkohol nie sprzedaje się.
Jesteśmy na minusie.
Barman położył ręce na kontuarze.
- Niedługo przyjdzie zamknąć budę, bo łajza sprząta kasę
do czysta.
Wziąłem drinka, żeby poprawić obroty i zacząłem się
rozglądać. Czy to miejsce miało w sobie coś innego,
osobliwego, korzystnego dla skrzypka? Ot, knajpa, panienki
jak wszędzie uśmiechały się zapraszająco. Przez chwilę
miałem ochotę odłożyć robotę na bok. Mogłem pożyczyć od
barmana kilka złotych i pozwolić sobie na mały numerek. No,
ale sto pięćdziesiąt milionów. Westchnąłem. Ludzie siedzieli
przy stolikach, trochę pili, trochę krzyczeli. Jak wszędzie.
Co, u cholery, mogło mi pomóc w rozwiązaniu problemu?
Po jakiejś półgodzinie, która nic mi nie dała, zauważyłem
Amandę. Pomachała mi ręką, a ja, chociaż nie zwykłem kłaniać
się kurwom, skinąłem jej głową. Ona też się rozglądała.
Jakby kogoś szukała. Jeśli chodziło jej o Kontrabasa, to się
zawiedzie.
Byłem zadowolony z tego powodu.
Czas wlókł się jak kulawy pod górę. Nie chciałem więcej
pić. Gdyby skrzypek się pojawił, miałem zamiar strzelić mu w
łeb. Kuloodporny, czy nie, rzetelność zawodowa nakazywała
sprawdzić samemu. Babka klozetowa walił wczoraj z automatu,
a tamten ani drgnął. Powinien wyglądać jak sito. Może miał
wokół siebie jakieś pole siłowe? Oglądałem takie filmy.
- Jeszcze drinka? - zaproponował barman.
To czekanie było okropnie nudne. Wziąłem tego drinka.
Teraz nudziłem się pijąc. Przypałętał się ten gość, co
wczoraj. Na jego widok barman przyniósł z zaplecza wazon
pełen sztucznych kwiatów i z westchnieniem postawił go na
blacie. Gość uśmiechnął się radośnie. Kwiaty były koszmarne.
- Przed wojną, to były kwiaty - powiedział.
Odwróciłem głowę. Co za typ. Amanda siedziała samotnie
przy odległym stoliku. A Kontrabas nie przyjdzie, pomyślałem
i od razu humor mi się poprawił. Wypiłem swojego drinka do
dna. W głowie mi zaszumiało i zrobiłem się trochę ciężki.
Brakowało mi treningu w piciu. Dlatego też nie od razu do
mnie dotarło, że Amanda w tej chwili wstaje i ściska się z
kimś, kto wszedł. Tym kimś był Kontrabas.
Kontrabas powiedział jej kilka słów i wyszli z sali. Nie
chciał, żebym go zobaczył. Ale zobaczyłem. Byłem wkurwiony
jak nigdy. Zlazłem ze stołka i poszedłem za nimi.
- Ej, a robota? - zawołał za mną barman.
- Nie twój zasrany interes - warknąłem.
Babka klozetowa nie bardzo chciał mnie wypuścić.
- A co ze skrzypkiem? - powiedział. - Załatwicie w końcu
skurwiela, czy nie?
- Won! - wrzasnąłem, bo byłem naprawdę wkurwiony.
Wiele rzeczy mogłem znieść. Ale żeby z miłości?
Wyszedłem na zewnątrz. Nie czułem się dobrze. Było tam
trochę ludzi, a Kontrabas z Amandą właśnie skręcali w boczną
uliczkę. Pobiegłem za nimi. Nogi miałem ociężałe i powolne.
Skręciłem za róg.
- Kontrabas - zawołałem.
Udał, że nie słyszy. Wyjąłem spluwę i strzeliłem w
powietrze.
- Kontrabas, skurwysynu!
Zatrzymał się i odwrócił. Niechętnie podszedł tam, gdzie
stałem. Przyszli oboje, bo Amanda czepiała się jego
ramienia.
- Wracaj do lokalu, kiciu - powiedziałem, wlepiając gały
w Kontrabasa.
- Tak, lepiej idź - rzekł.
Czekałem chwilę, aż ona zniknie za rogiem. Było mi
dziwnie. Coraz dziwniej. Powieki same mi się zamykały.
To nie do wiary, ale ja zasypiałem.
- Kontrabas - rzekłem i powoli osunąłem się na ziemię.
Byłem jaskółką. Szybowałem po błękitnym niebie. Nie, to nie
niebo, ktoś ciągnął mnie za nogi. Czy jaskółki mają nogi?
Widziałem nad sobą twarz Kontrabasa, ale ciągle byłem
jaskółką. Chyba zasnąłem i poczułem, że się budzę.
- Cholera, Dyrygent, chrapałeś jak Puzon po przechlaniu -
powiedział Kontrabas.
Leżałem przy jakiejś bramie, a ten pierdolony Romeo
klęczał przy mnie i na twarzy miał wypisane: radość i ulgę.
- Ale numer - powiedziałem z wysiłkiem.
- Od piętnastu minut próbuję cię dobudzić.
Usiadłem, a w głowie miałem chaos.
- Słuchaj, Kontrabas - rzekłem. - Zasnąłem. rozumiesz, co
to znaczy?
Patrzył na mnie jakoś głupio i bez sensu.
- Ktoś tu tnie w chuja, Kontrabas.
Podniosłem się z chodnika. Byłem brudny i znowu
wkurwiony. Tylko powód był inny. Robiono mnie w balona.
Miałem nastrój do zabijania. Zamiast jednak zabijać,
stałem na ulicy jak dupek. Rozmyślałem, a szło mi już trochę
łatwiej.
Wiosenny Rozmaryn, ten wapniejący pierdziel, bawił się ze
swymi psami przed ruiną czegoś, co nazywał domem. Te kundle
były leniwe i głupsze od wszystkiego, co się rusza, ale
stary miał do nich słabość i właśnie z nimi lubił tracić
resztę swojego czasu.
- Ot, widzisz, Dyrygent, tyle człowiek harował, a teraz
proszę, nie mam nic - powiedział. - Kiedyś, owszem, to się
żyło. No ale ty wiesz. Wojna dała, wojna zabrała, nie?
Swego czasu robił w narkotykach. Szanowano go, dopóki się
nie wygłupił. Kupił raz w ciemno nie to, co trzeba, stracił
reputację i konkurencja wypchnęła go z rynku. Miał pecha. I
teraz bawił się z psami.
Weszliśmy do jego mieszkania i tam, pośród starych koców,
materacy, porozrzucanych puszek po konserwach, ubrań, butów,
jakichś gratów znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy usiąść.
- Chodzą słuchy, że pracujesz teraz dla Małego Księcia -
powiedział.
Psy weszły za nami i położyły się przy swoim panu.
- Nie jest z tobą źle - odparłem. - Masz ciągle swoje
wejścia.
- A mam, mam. Mam wejścia, informacje i czasami mogę się
przydać. Komuś takiemu, jak ty. Jeżeli masz czym zapłacić.
- Mam - powiedziałem.
Na tym pierdolonym świecie za wszystko trzeba było
płacić. Nic darmo. Och, Kontrabas, ty cholerny szczęściarzu.
- Co cię łączy ze skrzypkiem? - spytałem.
Przez twarz Wiosennego Rozmaryna przebiegł cień.
- Wiem, widziałeś mnie tam - odparł. - Ale ty wiesz, że
ja się wycofałem. Ze wszystkiego. Nie wchodzę w żaden
interes. Wszędzie się rozglądam, ale w nic nie wchodzę. I
sprzedaję tylko, co wiem. Wiem dużo i to jest lepsze.
Skinąłem głową. Chociaż dwa dni wcześniej zobaczyłem go w
"Błękitnej Tarczy", nie sądziłem, by był zamieszany. Kiedyś
każde miejsce, w którym wystawił łeb, zaczynało śmierdzieć.
Teraz to się zmieniło. On sam już niczego nie organizował.
Wystarczało mu, że mógł obserwować. Pojawiał się tam, gdzie
coś się działo, zaglądał w różne miejsca i co najlepsze,
potrafił na tym zarobić. Miał dobre oko.
- Ten facet bluffuje - rzekłem. - Udaje czary, ale to
chemia. Żadna magia, po prostu chemia.
Wiosenny Rozmaryn uśmiechnął się.
- Tak sądzisz?
- To musi być jakiś środek, nie wiem. Może narkotyk? Coś
usypiającego. Miałem wczoraj coś w drinku. Tylko, że to nie
może być to. Tam nie wszyscy piją, a przynajmniej nie to
samo i nie w tym samym czasie. A kiedy skrzypek zaczyna grać
- szlag trafia wszystkich jednocześnie. Nie wiem, nawet
jeśli barman jest w to zamieszany, to i tak nie umiem
wytłumaczyć tego, co się dzieje.
Stary pokiwał głową. Zmarszczył brwi.
- Dwadzieścia milionów - powiedział. - Dwadzieścia
milionów i całą sprawę wykładam ci na tacy.
Przesadził.
- Chcę tylko wiedzieć, co to za środek.
- To jest skomplikowane. Niewiele, tylko trochę, ale
wystarczy na dwadzieścia milionów.
Nie byłem pewien, czy to, co Rozmaryn mógł mi powiedzieć,
było warte takich pieniędzy.
- To naprawdę wszystko zakończy, Dyrygent - rzekł. - Ja
też nie wierzę w czary. Już raz pozwoliłem się oszukać i to
się nie powtórzy. Ja umiem patrzeć. Dobrze umiem. Jak ci
wyjawię, co wiem, a wtedy w lokalu dostrzegłem wiele
interesujących rzeczy, po prostu wrócisz tam i wykończysz
kogo trzeba.
- Nawet, jeśli ten gość jest kuloodporny?
- Och, nie bądź naiwny, Dyrygent.
Byłem zrezygnowany. Takie to już czasy. Książę za
zabójstwo płacił mi sto pięćdziesiąt, ja za informacje
musiałem oddać dwadzieścia. Życie ludzkie nie miało
wartości. Zły zawód wybrałem. Powinienem zostać szpiclem.
- Słuchaj, dostaniesz pieniądze, jak Książę mi zapłaci.
Popatrzył na mnie. Zgodził się. On też miał sposoby
egzekwowania należności. Nie miałem ochoty obudzić się z
odpiłowanymi nogami.
- W twoim drinku nic nie było - rzekł. - Tu chodzi o gaz.
Rzadki gaz, w handlu nieosiągalny, podczas wojny posługiwał
się nim wywiad. Nie zorientowałbym się, gdybym kiedyś, przy
robocie, nie zetknął się z czymś takim. Łagodny,
halucynogenny, uchodzi zmysłom. Gdybym go miał, lepiej bym
go wykorzystał.
Wiosenny Rozmaryn wstał i odlał się gdzieś w kącie. Potem
mówił dalej. Uświadomił mi jedno.
Że, kurwa, nie miałem mózgu.
Oczy Puzona zrobiły się duże, potem większe, w końcu
ogromne. Fujara aż otworzył usta. Tylko Kontrabas pozostał
niewzruszony, choć to właśnie on powiedział:
- Cwane.
Cholerny Romeo i ta jego podstarzała Julia.
- Tak to właśnie wygląda - rzekłem. - Dziś w nocy tam
pójdziemy. Wszystko jasne, nie powinno być kłopotów.
- Załatwimy tylko skrzypka? - spytał Puzon.
- Załatwimy całą czwórkę. To zamknie sprawę. Nikt nie
będzie mnie robił w chuja.
- Przecież pieniądze są tylko za skrzypka.
- Do diabła z tym.
- Nie ma problemu - Fujara podniósł obie ręce. Jego
interesowała tylko muzyka. Zabijał w przerwach.
- To ja już sobie pójdę, żeby wrócić na wieczór - rzekł
Kontrabas.
- Pójdziesz sobie? - głos Fujary nie zapowiadał niczego
dobrego.
- Żeby wrócić na wieczór.
- Czy ty, Kontrabas, wiesz, że od pierdolenia jest noc, a
dzień jest po to, żeby tworzyć muzykę?
- A tobie kto broni iść na dziwki? - spytał Kontrabas i
wyszedł.
- Skurwysyn - podsumował Fujara. - Bez niego możemy
wsadzić sobie instrumenty w dupę. Bez kontrabasu nie
wyjdzie.
Miał rację. Nie minęło jeszcze południe, a trzeba było
jakoś spędzić ten dzień.
- Cóż, chyba rzeczywiście pójdziemy na te dziwki -
powiedziałem.
Fujara patrzył na mnie zrezygnowany.
- To będzie niepowetowana strata dla muzyki - rzekł.
- Puzon, zabierasz się z nami? - zapytałem.
Pokręcił głową. Nigdy z nami nie chodził. Potrafił wyrwać
facetowi serce i sprasować mózg. Ale kobiet się bał.
Poszliśmy bez niego. Ustaliłem z Fujarą, żeby pójść do
takich dwóch, które co wieczór bywały w "Kwazarze". To były
niezłe panienki, żadne tam "retro", po prostu "business
women". Wiedziały, czego chcą i wiedziały, czego od nich
chcą. Mieszkały w takiej urządzonej piwnicy. Już nie raz tam
byliśmy.
- Czy wy, chłopaki, nie wiecie, że od tych spraw jest
noc? Dni są po to, żeby nie pamiętać o nocach - powiedziała
ta, która nam otworzyła.
Ale gdy zobaczyła forsę, zrobiła się zawodowo miękka i
miła. Jej koleżanka bardziej lubiła swój fach, bo od razu
zaczęła się rozbierać. Wszystko było w porządku. Spędziliśmy
u nich dobrych kilka godzin. To nie był stracony czas.
Wróciliśmy na krótko przed zmierzchem. Kontrabas już na
nas czekał. Puzon polerował instrument i próbował
pogwizdywać.
- Niemożliwe, ty o tej porze z powrotem? - powiedział
Fujara patrząc na Kontrabasa. - Już wiem, ona nie lubi robić
tego po ciemku.
- Odwal się - mruknął Kontrabas. - Po prostu musiała
gdzieś iść.
- Musiała iść? No pewnie, że musiała. Miłość miłością,
ale przecież musi z czegoś żyć. Ma swój zawód. Założę się,
że jest wzorową pracownicą.
Kontrabas nie odpowiedział. Był blady. Zaciskał pięści.
Fujara nie cofnął się nawet o krok. Czekał.
Westchnąłem. Wyjąłem pistolet. Strzeliłem między nich, w
podłogę. Szczęśliwie nie trafiłem w nikogo. Po dobrym
rżnięciu zawsze trzęsła mi się ręka. Wiedzieli o tym.
Odskoczyli od siebie.
- No dobra - rzekłem siadając. - Trzeba by się
zastanowić, jak to dzisiaj zrobimy.
Dali spokój. Kontrabas wzruszył ramionami.
- To nic trudnego - powiedział i zamilkł. Miał strasznie
głupią minę. Patrzył gdzieś przed siebie, a ja wybuchnąłem
śmiechem. Jeszcze go takim nie widziałem. Ten śmiech zszedł
mi za chwilę z twarzy jak makijaż z gęby klowna. Też miałem
głupią minę. Cały świat ją miał.
W drzwiach naszej budy, w której ożywała muzyka Szopena,
stał skrzypek.
To był on. Ogromny mężczyzna z łysą czaszką. Nie mogłem w
to uwierzyć. Szukałem pistoletu, a przecież wciąż miałem go
w ręku.
- Ej, ty - rzekł Fujara, który nigdy nie widział naszego
klienta. - Chyba wlazłeś tam, gdzie nie trzeba.
Skrzypek zignorował go. Był w tym samym ciemnym
garniturze, w którym widziałem go w "Błękitnej Tarczy". Miał
krawat i rękawiczki. Ale instrumentu nie przyniósł. I żadnej
widocznej broni.
- Elegancka bestia - powiedział Puzon na moment
przestając gwizdać. Ale tylko na momemt.
Skrzypek zbliżył się i popatrzył po naszych twarzach.
- Chcę porozmawiać - rzekł.
O ja cię pierdolę. Za kilka godzin miałem zamiar uziemić
tego faceta, a on przychodzi tutaj jak do siebie i mówi, że
chce rozmawiać.
Kontrabas już otrząsnął się z wrażenia. Zdjął ze ściany
automat i załadował. Ostudziłem go gestem.
- Sprawa jest ważna - rzekł skrzypek. - Chcę dojść do
porozumienia.
Byłem niespokojny.
- Co cię tu przyniosło, skrzypek? - powiedziałem.
- Skrzypek? - Fujara i Puzon powiedzieli to równocześnie,
a przecież byli to ludzie o krańcowo odmiennym stosunku do
życia.
- Wynajęto was, by mnie zabić, ale nie uważam was za
wrogów - rzekł. - Chcę przedstawić pewną propozycję.
Patrzyliśmy na niego wszyscy. Sto pięćdziesiąt milionów
złotych przyszło do nas w jednym kawałku mięsa, żeby
przedstawić propozycję.
- No więc? - powiedziałem.
- W mojej grze nie ma nic nadprzyrodzonego - rzekł.
- Wiemy, głupku - odparłem.
Spojrzał na mnie, ale tak spokojnie, bez wkurwienia.
- Nie działam sam, lecz w grupie.
- To też wiemy.
Wciągnął powietrze.
- Można mnie zabić.
Pokiwałem głową.
- Każdego można zabić. Powiesz nam w końcu coś nowego,
czy możemy już cię rozwalić?
Kontrabas nerwowo potrząsnął automatem. Skrzypek
popatrzył na niego, potem znów na mnie.
- Dużo wiecie. Widzę, że dobrze, że przyszedłem.
- No, nie wiem - odparłem.
- Rozumiem, moja śmierć będzie opłacona. Stawka na pewno
jest duża, ale interes, który proponuję, da nam wszystkich
znacznie więcej.
- Twoja śmierć to pewny zysk.
- Moje życie - powiedział skrzypek - to jakiś miliard do
podziału. Ryzyko minimalne.
Puzon aż sapnął. Tak był przejęty.
- Ładna suma - powiedziałem nerwowo.
Jak by nie patrzeć, miliard to więcej niż sto
pięćdziesiąt. Myślałem gorączkowo.
- Porozmawiajmy - rzekłem.
Usiadł. Był zdenerwowany. Starał się tego nie okazywać,
jednak na pewno bał się, że wykończymy go nie słuchając, co
chce powiedzieć.
- Mam kłopoty - rzekł.
Miał. To mogłem mu dać na piśmie.
- Od początku nie podobał mi się ten interes -
powiedział. - Jestem człowiekiem wykształconym, przed wojną
grywałem w filharmonii. Ale teraz sztuka nikogo nie
obchodzi.
- Filharmonia - powiedział Fujara i oczy mu zapłonęły.
- Muszę z czegoś żyć. Wszedłem w spółkę z takimi dwoma.
Właśnie w tę spółkę, która tak zirytowała Małego Księcia. W
spółkę z barmanem i babką klozetową w "Błękitnej Tarczy".
- I z tym czwartym - dodałem.
- Ach - powiedział skrzypek i zmarszczył brwi. - Z tym
czwartym też. Ale to już później.
- Ten gaz i te kwiaty - rzekłem. - To więcej nie
przejdzie. Skończyliście się. Ty skończyłeś się w
szczególności.
Skrzypek przygryzał wargi.
- Nie, to nie ze strachu przed wami tu przyszedłem -
rzekł jak ktoś bardzo zmęczony. - Nie wiedziałem. Nie wiem,
jak wam się udało tak szybko. Nie tylko wy chcecie mnie
usunąć. Moi wspólnicy także. Pomyślałem, że jak się z wami
dogadam, pomożecie mi - bo umiecie liczyć.
- Gadaj - mruknął Kontrabas.
Skrzypek opowiedział nam o tym, co działo się w
"Błękitnej Tarczy". Najważniejsze rzeczy już wiedzieliśmy.
Wiosenny Rozmaryn domyślił się wszystkiego. Teraz mogłem
kontrolować, czy skrzypek nie kłamie. Nie kłamał. Tam, w
knajpie, on odwracał tylko uwagę. Pozorował czarodziejską
grę, aby nikt nie zorientował się, że do knajpy wprowadzany
jest gaz. Przewodami wentylacyjnymi. Regulował to barman,
który po prostu odchodził na zaplecze, wkładał ubranie
ochronne, wracał, gdy wszyscy już leżeli nieprzytomni i
rabował. Miał czas. Gdy skrzypek grał, babka klozetowa
zamykał drzwi knajpy, żeby nikt niepowołany nie dostał się
do wewnątrz. Wyglądało to na naturalny środek
bezpieczeństwa. Potem strzelał do skrzypka. Nikt nie
wiedział, że pociski były ślepe.
Tak. Knajpa w podziemiach, a więc bez okien, nikt z
zewnątrz nie mógł nic zobaczyć. Co tam było szczególnego?
Nic. Po prostu pracował tam właśnie ten barman i ten babka
klozetowa.
- Jestem dosyć silny - mówił skrzypek. - Czułem się
bezpiecznie pośród gości lokalu pozbawionych broni. Mam
naprawdę bardzo mocny organizm. Zawsze trochę trwało, zanim
gaz na mnie zadziałał. Zawsze kilka chwil po tym, jak padł
ostatni z gości. Nikt się nie zorientował. Wszyscy myśleli,
że jestem kuloodporny i w ogóle niezniszczalny. W
rzeczywistości barman odciągał mnie nieprzytomnego do
schowka w kiblu. Stamtąd też wychodziłem grać, słowem,
pojawiałem się znikąd. Tak, na wszelki wypadek, żeby nikt
nie przyuważył mnie po drodze do knajpy i nie zastrzelił.
- Mały Książę parę razy czekał na ciebie przed lokalem.
- Wtedy rezygnowaliśmy. Gdyby w środku zaczęło się coś
dziać, jego niańki zlikwidowałyby mnie. Babka nie mógłby
zamknąć lokalu strzeżonego tej nocy także i od zewnątrz.
Małego Księcia zrobiliśmy przy innej okazji. Kiedy przyszedł
do środka. Przyłączył się wtedy do nas taki Stonka. To tamci
go dopuścili do interesu. Problem polegał na tym, że Książę
to szef i nie można było odebrać mu broni w depozyt. Ani
jemu, ani jego niańkom. Zastrzeliliby mnie, gdybym się tylko
pokazał.
Skrzypek milczał chwilę, zanim zaczął mówić dalej.
- Stonka zajął się nimi wszystkimi. Zaaranżował małe
przedstawienie. Chodził przy Księciu i jego ludzaich z
wiązanką sztucznych kwiatów. Udawał, że jest sentymentalny i
że wspomina miniony świat. Podtykał im te kwiaty pod same
nosy. Ich płatki nasączone były odpowiednim roztworem. Kiedy
się pojawiłem, nie mogli wykonać najmniejszego gestu. Nie
potrafili wyciągnąć broni. Wydawało im się, że to sam mój
widok ich sparaliżował. Znowu czary. Mały Książę się kończy.
Naiwny dureń.
Nic nie powiedziałem. Ze mną, gnoje, zrobili to samo, a
ja myślałem, że to wódka tak na mnie podziałała. Ale to się
więcej nie powtórzy.
- Na początku zyski były duże - rzekł skrzypek. - Nikt
się niczego nie spodziewał i mieliśmy naprawdę dobre wyniki.
Potem było jeszcze lepiej. Działałem jak magnes,
przyciągałem do lokalu klientów. Każdy chciał sam się
przekonać i tak naprawdę nikt nie chciał wierzyć, że można
usnąć przez muzykę, więc przychodzili i przynosili stosy
pieniędzy. Trwało to jakiś czas, ale potem liczba tych, co
stracili stała się zbyt wielka, by można było dalej nie
wierzyć. Ludzie teraz też przychodzą