Stryjski Karol Józef - Horynieccy

Szczegóły
Tytuł Stryjski Karol Józef - Horynieccy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Stryjski Karol Józef - Horynieccy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Stryjski Karol Józef - Horynieccy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Stryjski Karol Józef - Horynieccy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol Józef Stryjski Horynieccy I. Pożoga Rozdział I Latem w Prędowli było zwykle gwarniej niż o innej porze, a ciepły i pogodny czerwiec 1939 roku sprawił, że w rodzinne strony zjechali prawie wszyscy Horynieccy. Najwcześniej zjawiła się Jadwiga, przerażona tym, czego nasłuchała się w pociągu z Krakowa do Lwowa. - A więc jednak wojna? - pytała Macieja. Głos jej brzmiał niepewnie, co zdarzało się niezwykle rzadko. Miała nadzieję, że usłyszy słowa zaprzeczenia lub pocieszenia. Podsunęła bratu zdjęcie w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym". Przedstawiało gablotę ze "skarbami" w biurze wojewódzkiego komisarza Pożyczki Ochrony Przeciwlotniczej. Na plakacie przypiętym do ściany gabloty eskadra samolotów i zapewnienie: "Silni, zwarci, gotowi". Maciej czytał głośno podpis: - "Ofiarność publiczna na cele dozbrojenia Armii jest bardzo duża i nie tylko nie słabnie, ale wręcz się wzmaga". - To prawda? - ponaglała Jadwiga. - Tak, ale cóż z tego. Czasu pewnie bardzo mało, a armia przestarzała. Szanse nierówne. - Nie wierzysz w zwycięstwo? - Wątpię - wyznał szczerze. - A Anglia, Francja? - pragnęła zachować resztki nadziei. - Może się okazać, że to sojusze bez sojuszników. Pokazali na przykładzie Czechosłowacji, że chcą pokoju za każdą cenę. - Przerażasz mnie. Jadwiga była przybita i zawiedziona. Brat nie chciał jej okłamywać, pocieszać nierealnymi wizjami, których pełno było w propagandzie. Choć nie uprawiał wielkiej polityki, to z perspektywy urzędu starosty widział sprawy na tyle ostro i prawdziwie, że mógł sobie pozwolić na odrobinę realizmu. - Cóż, uważam, że lepsza pochmurna prawda niż słoneczne iluzje. W połowie czerwca przyjechała Gabriela z synem Adamem. Miał już dziewiętnaście lat i studiował na politechnice. Podążając śladami ojca, przywiązany był jednak bardziej do matki. W tym czasie większość polskich rodzin z Górnego Śląska wyjeżdżała do krewnych w centrum kraju. Wyglądało to na prawdziwy exodus, ucieczkę szczurów z tonącego okrętu. Kto nie musiał zostać, opuszczał dom, wywożąc co cenniejsze rzeczy. - Po co mama to wszystko zabrała? Na jedno lato aż tyle? - dziwił się Adam, gdy spotkali się na dworcu we Lwowie. - Mój drogi, widać, że dawno nie byłeś w domu. W Gwarkowicach Niemcy panoszą się, jakby byli u siebie. Wojna wisi na włosku. - To niemożliwe - buntował się. - Coś przecież trzeba zrobić, aby do tego nie doszło. W Prędowli powitano ich serdecznie. Bagaże, których w istocie była spora sterta, Odwieziono furmanką od razu do Skorodnego. - A co z Hieronimem? - dopytywał się Maciej. - Obiecał przyjechać, jak tylko się sytuacja wyjaśni. Ktoś musi wszystkiego pilnować - tłumaczyła Gabriela. - Namawiałam go, aby sprzedał fabrykę i dom. Tutaj przecież mamy gdzie mieszkać i byłoby z czego żyć. Uparł się - rozłożyła ręce. - Sprzedać fabrykę, dom, rzucić wszystko, to wcale nie jest takie proste. Nie można ulegać panice - powiedział Maciej. - Nie macie pojęcia, co tam się wyprawia. Od wiosny buduje się bunkry nad granicą, powstańcy się organizują, po lasach ćwiczą także ci z Freikorpsu, Volksbundu. Volksdeutsche panoszą się na ulicach, w parkach, w kawiarniach. Hieronim twierdzi, że to tylko propaganda, aby nas przestraszyć. A ja myślę, że może się skończyć jak z czeskimi Sudetami. Pewnie przesadzam, sama już nie wiem... - Jeśli Niemcy szykują się do wojny z nami, to prowokacje na pograniczu są logiczną tego konsekwencją - skonstatował Maciej. - A więc jednak - powiedziała Gabriela, mocno przygnębiona. - Jak będzie naprawdę, zobaczymy - widząc jej przestrach, pozostawił iskierkę nadziei. Wciąż ulegał nastrojowi otoczenia. Chciał, jak inni, wierzyć, że zdarzy się wreszcie coś, co odsunie w niepamięć widmo wojny. Jako polityk na zimno analizował lawinowo narastające zagrożenie. Jego rozmiary podpowiadały zachowanie czujności i sceptycyzmu. Do Prędowli przyjeżdżała często Natalia. Po ślubie zamieszkali z Jędrzejem w domu Horynieckich w Rozdołach. Tak było jednak tylko na początku. Wkrótce Jędrzej, nie chcąc rezygnować z pracy w redakcji, zajął znów pokój z czasów studenckich w willi na Ponińskiego, gdzie mieszkała także Sonia. Natalia zaś przebywała trochę z rodzicami. trochę z mężem, ale najczęściej i najchętniej w Prędowli, szczególnie kiedy było tu ludno i gwarno jak teraz. W październiku spodziewała się dziecka i pragnęła, aby przyszło na świat w gnieździe Horynieckich, w chutorze. Jędrzej zamierzał we wrześniu zawiesić swoje obowiązki dziennikarskie i powrócić do Prędowli lub do Rozdołów. Wprawdzie ani jedno, ani drugie go nie nęciło, wiedział jednak, że Natalia nie zechce zamieszkać we Lwowie. - Pojedziesz w sobotę do Prędowli? - zapytała Sonia, nie bacząc na to, że jest pogrążony w myślach. - Oczywiście, jak zwykle. - Chciałabym, abyś oddał list mojemu ojcu. - Dobrze, chętnie do niego zajrzę. - Byle tylko nie siedzieć długo w domu? - zapytała zaczepnie. - O co ty mnie podejrzewasz? - zirytował się. - O nic. Widzę tylko, że kiedyś szalałeś za Natalią, a dziś znajdujesz byle pretekst, aby być od niej z daleka. A przecież ona właśnie teraz najbardziej ciebie potrzebuje. - Może z boku tak to wygląda. Nalegałem przecież, abyśmy zamieszkali razem we Lwowie. - Sam dobrze wiesz, że nie o to chodzi. To kategoryczne stwierdzenie Soni zdziwiło go. "Jeżeli ona się czegoś domyśla, to może i Natalia?" - zaniepokoił się. - A twoim zdaniem o co? - spytał niepewnie. - Jak znam się na życiu, to kochasz już inną kobietę - odpowiedziała wprost. Jędrzej był tak zaskoczony, że nie potrafił wydobyć słowa. Skąd Sonia mogła o tym wiedzieć? - Sam już nie wiem - powiedział cicho po długim milczeniu. Sonia nie wyrzucała mu niczego, nie miała do tego prawa. Wydawało jej się, że Jędrzej powinien z kimś o tym porozmawiać. Pragnęła mu pomóc. - Może masz rację - przyznał z rezygnacją - ale niech to zostanie między nami. - Oczywiście. List, o którym mówiłam, oddasz ojcu, gdy będziesz wracał do Lwowa, nie wcześniej - poprosiła. - Można wiedzieć, o co chodzi? - Tak, nawet powinieneś. Postanowiłam wyjechać - oznajmiła. - Do Krakowa? - Nie. Do Szwajcarii. Sonia zaskoczyła go po raz drugi. - Przemyślałam to. Teraz jest najlepszy moment. Istvan zrobił maturę i musi rozpocząć studia, a w kraju coraz mniej bezpiecznie. W Szwajcarii poznałam kiedyś człowieka, którego kocham. Małego trzeba pilnować. Ma charakter ojca, bez twardej ręki i opieki gotów zejść na psy. Tam powinno nam być dobrze. - Jedziesz do niego, do tego, o którym mówiłaś? - Nie. Lloyd mieszka w Ameryce. Ma żonę i dzieci. A ja mam tylko Istvana i wspomnienia. Rozumiesz? - Usiłuję. Ja też mam żonę, będę miał dziecko i jest kobieta, którą kocham. I jeszcze coś więcej. Zawiesił głos, a Sonia nie pytała. Dowiedziała się dostatecznie dużo, aby niepokoić się losem Jędrzeja i Natalii. - Ona na mnie czeka - dodał. - Masz dwie kobiety, które cię kochają - powiedziała Sonia po chwili zastanowienia. - Obie na ciebie czekają, potrzebują cię, a ty siedzisz jeszcze tutaj? - A co mam robić? Powiesić się? Sam siebie chwilami nie rozumiem, ale to żadne usprawiedliwienie ani tym bardziej pomoc. Nic na to nie poradzę. Najpierw człowiek latami na kogoś czeka, tęskni, a kiedy wreszcie ten ktoś przyjdzie, okazuje się, że szczęście spóźnione to gorzej niż samotność. - Trzeba było powiedzieć o tym Natalii. - Nie potrafiłem, nie byłem pewien - usprawiedliwiał się. - Teraz postanowiłem zdać się na czas. Może zdoła naprawić to, co zepsuł. - Tak, los bywa okrutnie ironiczny - przyznała ze smutkiem. W jej głosie brzmiało przyjacielskie rozgrzeszenie. Poczuł ulgę. W drodze do Prędowli Jędrzej zatrzymał się w Rozdołach. Zajrzał do starostwa, ale nie zastał ojca. Zostawił więc wiadomość, że będzie na niego czekał przy lipowej alei. W domu była tylko Ołena. Żona czekała na niego w Prędowli. Wziął prysznic, przebrał się i zjadł kolację na tarasie. Ojca wciąż jeszcze nie było, więc poprosił Ołenę, by mu towarzyszyła. Usiadła chętnie, choć jadła mało. Od dłuższego czasu mieszkała tu właściwie sama. Horynieccy zaglądali rzadko. Ona już nie zamierzała opuścić pięknej willi przy rozkwitłej o tej porze, pachnącej lipą alei. Kiedy wszystkie dzieci Marii poszły w świat, mogła pomyśleć wreszcie o sobie. I nie traciła czasu. Jędrzej zauważył, że ta przedtem zawsze zabiegana, wiecznie czymś zmartwiona kobieta jest teraz inna - spokojna, starannie ubrana i uczesana. Miała więcej niż czterdzieści lat, lecz była wciąż jeszcze ładna, bez śladu otyłości, charakterystycznej dla Ukrainek w jej wieku. Mogła się podobać, mimo to wciąż żyła samotnie, tak przynajmniej mu się wydawało. Patrząc na nią, Jędrzej pomyślał: "Pewnie tak wyglądałaby dziś matka. Była niewiele starsza, no i piękniejsza". Ołena milczała, a on także nie miał ochoty na rozmowę. Czas oczekiwania na ojca dłużył się bardzo. Stary ucieszył się ogromnie, widząc syna. - Co tam słychać w wielkim świecie - spytał na powitanie. - Ani on taki wielki ani ciekawy. - Skąd ta melancholia? Zmęczony? - spytał z zatroskaniem i nieco podejrzliwie. Przyglądał mu się uważnie, ale dyskretnie. - Trochę, ale najgorsza jest ta dręcząca niepewność. Co dalej? Jak to się skończy? Wszyscy dziś o to samo pytają. Rozmowy Patiomkina na Wierzbowej niewiele dały. Hitler kokietuje Stalina paktem o nieagresji, a w Wiedniu, Lipsku i Wrocławiu radio niemieckie nadaje audycje w języku ukraińskim, nawołując Ukraińców do utworzenia samodzielnego państwa. - Cóż, pozostanie nam tylko, jak powiedział Beck, bronić polskiego honoru, a nie pokoju za wszelką cenę. - A jaka będzie cena naszego honoru? - spytał sceptycznie Jędrzej. - Na pewno niemała. - Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. W najlepsze planują urlopy, wyjazdy. Nie chcą wierzyć w wojnę, w każdym razie nie u nas. - Bo chcą spokojnie żyć, a od tego jest władza, aby im to gwarantowała. Wojna jest wbrew ludzkiej naturze. Obowiązkiem polityków jest jej zapobiec. Wojna to klęska polityki, a nie jedno z jej narzędzi, jak twierdzą niektórzy. - Życie pokazuje, że rację mają ci drudzy - rzucił przekornie Jędrzej. - Nie wierzysz w sojusze? - zabrzmiało to jak stwierdzenie. - Nie. Hiszpanii i Czechosłowacji nikt nie pomógł. Dlaczego z nami miałoby być inaczej? - To straszne, ale i mnie czasami takie myśli przychodzą do głowy - przyznał wreszcie Maciej. - A na dodatek ukraińscy nacjonaliści szykują się przeciwko nam. - Nie można temu zapobiec? - Obawiam się, że już za późno. Aresztowania przywódców niewiele pomogą. Musimy być gotowi na najgorsze... Gdy telefonowałeś ze Lwowa, mówiłeś o liście z Paryża - przypomniał sobie nagle ojciec. - Stryj Włodzimierz pisał, że został odwołany z Paryża. Wraca do Moskwy - wyjaśnił Jędrzej. - Mam list w samochodzie, dam ci go później. - Nie podał powodu? - Nie. Pisze, że ma kłopoty z Aleksandrem. - Jakie? - zaniepokoił się Maciej. Los brata żywo go interesował. - Aleksander postanowił zostać w Paryżu, nie wracać do Rosji - powiedział Jędrzej. - Dlaczego? - Bo ja wiem? Można się tylko domyślać. Tam pochowana została jego matka, a on był do niej bardzo przywiązany. Może być jeszcze sto innych powodów. - Jeśli Aleksander zostanie, to co z Włodzimierzem? - pytał z troską Maciej. - Nie rozumiem, po co i do czego wraca w tej sytuacji. - Uwolnionemu przez los od żony i syna, pozostanie tylko idea. - Z ideą można żyć. Ale żyć dla samej idei, czy to warto? - Niektórzy uważają, że i umierać warto. Bez nich świat byłby może mniej skomplikowany, ale wcale nie lepszy. Szaleńcy, idealiści są w każdej epoce. - Każda epoka ma swoich wariatów - ironizował Jędrzej. - I proroków - dodał poważnie Maciej. Po drodze czytał list. Był obszerny i wielowątkowy jak wszystkie listy Włodzimierza pisane z Paryża. "... W Paryżu, pomimo początku lata i zbliżających się wakacji, jest tłoczniej i głośniej niż zwykle. A może tak mi się wydaje? Często chodzę na dłuższe spacery, szukam wtedy samotności, odludnych kątów. Stąd pewnie irytacja na widok każdej grupki przechodniów. Stąd wrażenie (złudzenie?), że Paryż zrezygnował z wakacji. Bo niby dlaczego paryżanie mieliby to uczynić? Owszem, w kawiarniach, w ogródkach, ale częściej w gabinetach i politycznych salonach mówi się ostatnio coraz więcej o wojnie. Ludzie z zatroskaniem i obawą myślą o przyszłości. Większości jednak groźba wojny wydaje się wciąż daleka, choć prawdopodobna jak burza, która przechodzi bokiem. Ale gdyby zmienił się wiatr... Nie daj Boże. Lepiej o tym nie myśleć. Kiedy poważnie rozmawia się o niebezpieczeństwie wojny, wtedy to okropne słowo kojarzy się nieodparcie z Polską. O Polsce Francuzi myślą jak o sympatycznej, nawet lubianej, ubogiej i bardzo dalekiej krewnej. Cóż, nawet jeśli stanie się jej coś złego, nawet jeśli umrze... Bywało z nią przecież źle nieraz. Tylko bardziej sceptyczni pytają: Co będzie potem? Co dalej? A jeśli nawet Rosja, to kto następny? Maciej zamyślił się. Patrzył gdzieś przed siebie. "...Smutno mi, kiedy pomyślę, że niebawem będę musiał opuścić Francję, pożegnać się z Paryżem. Pozostawię tu grób żony i osierocę syna, który ani myśli wracać ze mną do Rosji. Próbowałem go przekonywać wszystkimi sposobami. Na próżno. Jak mi się zdaje, ma dziewczynę. Poza tym Olek ma jeszcze sto innych powodów, dla których bardziej woli rozstać się ze mną niż wracać do Leningradu lub Moskwy. Rozumiem go. Tylko czy mnie ktoś zrozumie? Cóż, taki już los ojców - tracić syna wtedy, gdy się go bardzo potrzebuje. Rozumieć go i być wyrozumiałym, chociaż on wydaje się niczego nie pojmować". "Tylko co on powie tam, w Moskwie czy Leningradzie, kiedy powróci? Syn został, bo się zakochał... Wyśmieją go albo i gorzej" - rozmyślał Maciej, znów na chwilę przerywając lekturę. Na koniec Włodzimierz znów powracał do myśli o wojnie: "...Wśród polityków Paryża mówi się o nadziei na nowe Monachium. Niektórzy są wręcz zafascynowani propozycją Mussoliniego. Ja jednak sądzę, że burza jest nieunikniona. Atmosfera w Europie zrobiła się zbyt gęsta. A jeśli tak, a więc jeśli wojna, to los Polski, podobnie jak w 1918 roku, zależeć będzie od ostatecznego jej wyniku, od klęski Niemiec. Tylko że faszyzm to groźna zaraza. Francuzi błogosławiliby Boga, gdyby wiatry powiały tę zmorę na wschód, choćby i po Ural. Ale nie ominą przecież Polski+ Co w tej sytuacji może uczynić Rosja Radziecka? Zapewne będzie się broniła przed wojną wszelkimi sposobami. Od czasu, kiedy Warszawa odrzuciła propozycje radzieckie, Towarzysz Stalin nie ma wobec Rzeczypospolitej żadnych istotnych zobowiązań". Odłożył kartki papieru na kolana. - Jak mało nasze losy zależą od nas samych i jak wiele musi się wydarzyć, aby to sobie uzmysłowić - powiedział składając list. - Czy to znaczy, że wszystko w naszym życiu jest z góry ułożone, musi się stać nawet wbrew naszej woli? To byłoby przerażające - odparł Jędrzej. - Od takiej determinacji do dekadencji już tylko krok. Myślę, że jest jednak inaczej. - Nasze osobiste sprawy nie mogą dziać się w oderwaniu od rzeczywistości - wyjaśnił Maciej. - Jesteśmy powiązani tysiącem uzależnień, ograniczani sprawami publicznymi i problemami innych ludzi. Rzeczywistość przygniata nas i tłamsi, a my pragniemy ją zmienić, a nawet walczyć z nią. Drogą wzdłuż Stryja zbliżali się do Prędowli. W tym miejscu płytka, wyschnięta w porze upałów rzeka płynęła leniwie licznymi zakolami wąskim prakorytem. Niski od strony drogi brzeg zachęcał, aby przystanąć i zanurzyć w wodzie nogi, ogarnąć wzrokiem równinę, którą okalały lesiste wzgórza. Na polach Równej, Zakolicza i Letowiszcza, na zboczach łagodnych tu wzniesień dojrzewało zboże. Gdzieniegdzie koszono już, ale na pełne żniwa było jeszcze za wcześnie, szczególnie na polach położonych wyżej, bliżej Prędowli. W chutorze zastali Lusię, żonę Michała. Odkąd mąż spędzał większość czasu poza domem, ona często wyjeżdżała z Protiszni do swoich rodziców i krewnych, ale najchętniej zaglądała do Prędowli. Czuła się tu dobrze. Lubiła przebywać wśród Horynieckich i miała Michałowi za złe, że usiłuje ją do nich zniechęcić. Ta drobna istota o dziewczęcym uroku, wdzięcznym uśmiechu i wesołych, piwnych oczach była w towarzystwie męża zawsze smutna, przygaszona, lękliwa. Jakże zmieniła się teraz, gdy przyjeżdżała z małą Olgą. Skora do żartów i uśmiechu, wzbudziła szczególną sympatię Katarzyny. Bardzo się zaprzyjaźniły. Lusia ujmowała wszystkich prostotą, szczerością i serdecznością. Nie starała się być damą, a mimo to, a może właśnie dlatego zyskała sobie szacunek Horynieckich. Im bliżej Katarzyna ją poznawała, tym silniejszy żywiła żal do Michała za jego stosunek do żony, którą niemal więził w Protiszni, starając się izolować od familii. - Z Michałem jest coraz gorzej - żaliła się Lusia, gdy siedziały w ogrodowej altance. Zbliżał się wieczór. Ponad drzewami śmigały jaskółki. - Na całe tygodnie znika w górach. Boję się o niego. Oni tam coś organizują, Sicz czy coś w tym rodzaju. Szykują się do powstania. W domu rozmawia się tylko o wojnie. - Wszyscy dziś mówią o wojnie. Helenka pisze z Warszawy, że urodziła syna. Dali mu na imię Ludwik. Pewnie tego lata nie przyjadą do Prędowli. Tam też gadają o wojnie, ale ona wierzy, że skoro nie wybuchła wiosną, to już teraz się to nie stanie. - Dobrze im się tam żyje? - spytała Lusia. - Mają piękne mieszkanie, Anatol nieźle zarabia, niczego im nie brakuje. I jest tak, jak chciała Helenka, są z dala od nas i jego rodziny. - Michał niechętnie mówi o niej - wyznała Lusia, jakby zdradzała wielką tajemnicę, jakby obawiała się, że dowie się o tym mąż. - Nie przepadali za sobą jeszcze jako dzieci. - Opowiedział mi jakąś dziwną historię o niej i ich matce, z której wynikało, że to Helenka jest winna śmierci Marii Horynieckiej - mówiła niepewna, czy nie popełnia nietaktu. - To nieprawda, a w każdym razie niezupełnie tak było - zaprotestowała Katarzyna. - Maria chorowała coraz częściej po urodzeniu Eweliny. Myślę, że tamtego krytycznego dnia po prostu przeziębiła się. Przy jej stanie była to kropla, która przesądziła o wszystkim. Potem powstała legenda, jak wiele w domu Horynieckich. Michał zawsze żył mitem o matce. Tamta historia to tylko pretekst, aby mieć wieczny żal i pretensje do wszystkich. - On was jednak po swojemu kocha - zapewniła Lusia. - Chociaż są takie chwile, gdy wydaje mi się, że jest zupełnie inaczej. Boję się go wtedy - przyznała z zażenowaniem. - Ty się go pewnie zawsze boisz - Katarzyna powiedziała wreszcie to, co ją od dawna dręczyło. - Czasami. Czasami bardzo - przyznała niechętnie. - Może spróbować jakoś na niego wpłynąć? - zastanawiała się Katarzyna. - Nie bardzo mnie lubi. Także z powodu Marii. Zajęłam jej miejsce przy Macieju i był to dostateczny powód, aby uważać mnie za wroga. Niewiele miała sobie do wyrzucenia, próbowała przecież zastąpić dzieciom matkę. Tylko Michała nie potrafiła pozyskać. Pewną pociechą dla niej i usprawiedliwieniem było to, że również Maciejowi nie udało się wpłynąć na syna. - Myślę, że niewiele można uczynić, aby Michał się zmienił - powiedziała ze smutkiem Lusia. - Można mu tylko pomóc żyć z tą jego zaraźliwą obsesją. Kiedy o tym mówiła lub myślała, przejmował ją lęk. Jeszcze kochała męża, ale nie była pewna, na jak długo starczy jej na to sił. 27 sierpnia, choć to była niedziela, zgłosili się do Macieja Horynieckiego przedstawiciele różnych stowarzyszeń, komitetów i ugrupowań patriotycznych z prośbą, aby wyraził zgodę na udział ich członków w kopaniu rowów strzeleckich. Determinacja tych ludzi, gorąca wola, chęć czynienia czegokolwiek, co w ich świadomości powiększałoby poczucie bezpieczeństwa, były tak wielkie, że Maciej nie sprzeciwiał się, chociaż nie widział sensu w ich poczynaniach. Do robót zgłosiły się setki mężczyzn i sporo młodzieży. Pracami kierował lokalny szef Ligi Obrony Przeciwlotniczej Państwa, dawno emerytowany, ale niezwykle żywotny kapitan rezerwy, Antoni Piechocki. Był w swoim żywiole, jakby czekał na taką właśnie chwilę. Jego wiara w wojnę, oczywiście zwycięską, była niewzruszona. Od tygodnia trwał stan czujności w urzędach państwowych. Zgodnie z zarządzeniami pakowano i chowano dokumenty i zalepiano paskami papieru szyby, aby zabezpieczyć je przed skutkami detonacji. Ćwiczyły drużyny samoobrony cywilnej. Maciej siedział od dłuższego czasu bezczynnie za dużym, ciemnym biurkiem, oczekując z niecierpliwością przyjazdu syna. Co chwila ciszę przerywał terkot telefonu. Nic istotnego, choć w atmosferze napięcia i specyficznego podniecenia, która wzmagała się w ostatnich dniach sierpnia, wszystko wydawało się ważne, prawie na miarę racji stanu. To, co działo się w kraju, szczególnie na kresach, cała propagandowa farsa i zakłamanie, którym wiało od stolicy, powodowały, że Maciej doznawał wrażenia, jakby ktoś w dniu żałoby urządził zwariowany teatr marionetek, wywijających drewnianymi mieczykami. Kiedyś w rozmowie z jednym z lokalnych działaczy opozycyjnych usłyszał: - Nie wyzbyliśmy się instynktu państwowego ani poczucia odpowiedzialności za los narodu. Dlatego nie podejmujemy walki z sanacją, nie zacieramy również rąk patrząc na rozkład reżimu, na całkowity upadek elity władzy. Doznajemy raczej uczucia grozy na myśl, że stan ten może spowodować tragedię państwa. Maciej po cichu solidaryzował się z tym punktem widzenia. Dlatego miał ochotę złożyć ponownie urząd starosty, wycofać się z gry, nie wrużącej nic dobrego. Z drugiej jednak strony wydawało mu się, że póki zostanie, póty przynajmniej w jego starostwie rozsądek i ludzka uczciwość nie ustąpią prywacie i małoduszności panoszącym się w wyższych rejonach władzy. Czasami sam się dziwił, jakim cudem to, co zwało się Rzeczpospolitą, jeszcze się kręci, trwa mimo żenującej nieodpowiedzialności władzy. W masywnych, dębowych drzwiach gabinetu pojawił się Jędrzej. - Wcześniej nie mogłem - usprawiedliwiał się od progu. - We Lwowie niesamowite podniecenie i chaos. Niczego nie można załatwić od ręki. Byłem w Dowództwie Okręgu. Usiedli w drugim końcu gabinetu, w wielkich, obitych skórą fotelach. - Co oni na to wszystko? - spytał niecierpliwie ojciec. - Szef GISZ_u zarządził mobilizację alarmową w sześciu okręgach korpusów. W trybie tajnym przeprowadzać się będzie częściową mobilizację. Dostałem kartę. - Kiedy masz się zgłosić? - Niezwłocznie. Jutro rano wyjeżdżam. Maciej wsparł czoło na dłoniach. - Dotąd i ja próbowałem nie wierzyć - powiedział. - Raz uruchomionej machiny wojennej nie sposób zatrzymać. - Oby dane nam było również walczyć i zwyciężać, a nie tylko ginąć. Trzeba teraz myśleć, jak z tego wybrnąć. Robiłeś, co mogłeś. - Jesteśmy jak wielki okręt. Za chwilę pewnie zacznie tonąć. Kapitan jeszcze się łudzi, pasażerowie zaś wciąż się bawią. Co robić? - niepokoił się Maciej. - Przygotować się na najgorsze. Jędrzej zbierał się do wyjścia. Spieszył do Prędowli. - Gdybyśmy się mieli długo nie zobaczyć, to pamiętaj, że jest taka jedna wyspa, na której spotykają się wszyscy rozbitkowie. Nawet gdyby ci było najtrudniej, płyń tam uparcie - powiedział na pożegnanie Maciej. Ucałowali się serdecznie. Natalia czekała na męża w Prędowli. Nie mieli wiele czasu dla siebie. opowiadał wszystkim o sytuacji w kraju. Gdy padły słowa o karcie mobilizacyjnej, zapadło przygnębiające milczenie. Jadąc teraz pociągiem do Warszawy, myślał wciąż o tym, co na pożegnanie powiedziała mu Natalia: - Nie szukaj w łatwej, żołnierskiej śmierci rozwiązania któregokolwiek z naszych problemów. Przyszło mu do głowy, że żona domyśla się istnienia drugiej kobiety w jego życiu. Zastanawiał się więc, czy nie należało jej o wszystkim powiedzieć, przeprosić. Nie zdecydował się jednak i teraz już niczego nie mógł zmienić. Pociąg zwalniał, ale do Warszawy było jeszcze daleko. Na łąkach i leśnych polanach, przez które przepływały maleńkie strumyczki, kłębiła się już przedwieczorna mgła, jeszcze rzadka, poszarpana jak smugi dymu dalekiego ogniska, a już zapowiadająca chłód wieczoru. Zroszone wilgocią trawy pachniały intensywnie. Ten zapach i myśl o Natalii spowodowały, że gwałtownie zatęsknił za domem, za Prędowlą. Tymczasem pociąg przyspieszył. Jędrzej zamknął oczy i próbował zasnąć. Na próżno. - Pan zapewne do wojska? - zagadnęła go niemłoda już, elegancko ubrana kobieta. Jechała z kilkunastoletnim dzieckiem. Dotąd nie zwrócił na nią uwagi. - Do Warszawy - odpowiedział. - Mój Boże, co też los nam szykuje. Wracam do domu, bo niby gdzie w taki czas jechać? Tam człowiek czuje się najbezpieczniej. Co jednak może stać się z naszymi domami? - Jeszcze jest nadzieja - powiedział bez przekonania - jeszcze nie wszystko stracone. - Ale ludzie chcą wojny. Niechby już wreszcie była, aby tylko nie żyć w wiecznym strachu. Wierzy pan? Nie odpowiedział. - Z tą wojną jest tak, jak z niedobrym mężem - dodała po chwili. - Mówimy, niechby sobie poszedł w świat, czort z nim. Pleciemy w złości, bo tak naprawdę chcemy wierzyć, że jeszcze może być dobrze. Łudzimy się, aby jakoś żyć. Kiedy po raz drugi próbował zasnąć, nieoczekiwanie pomyślał o Dolores. Poczuł nieodpartą chęć bycia teraz blisko niej, tęsknotę jeszcze silniejszą niż za domem. Marzyła mu się Francja i wspólne z ukochaną spacery po Paryżu, rzeczywistość daleka od tej, która go otaczała. Nie potrafił sobie wyobrazić wojny. Co innego oglądać czyjeś nieszczęście, tak jak wówczas w Andarrao, a co innego przeżywać je na miejscu. W Warszawie z okien tramwaju widział, jak rozwieszano obwieszczenia. Prezydent Rzeczypospolitej ogłosił mobilizację powszechną. Zarządzono powołanie do czynnej służby, bez względu na wiek, kategorię zdrowia i rodzaj broni, wszystkich mężczyzn, którzy otrzymali białe karty mobilizacyjne bez czerwonego pasa. Cofnięto urlopy pracownikom państwowym i wojskowym. Ludzie gromadzili się przy słupach, gdzie naklejano obwieszczenie Prezydenta. Jednak na ulicach nie było widać oznak paniki. Już w mundurze, odwiedził siostrę Helenę. W kawiarni, dokąd poszli z nią i jej mężem, trudno było o wolne miejsce. Niechętnie je zwalniano. Dyskutowano przy wszystkich stolikach długo i gorąco. - Co o tym sądzisz? Jesteś tu blisko, może wiesz więcej? - pytał Jędrzej. Anatol ociągał się z odpowiedzią. - Aby wiedzieć więcej, trzeba by być w rządzie, nie wystarczy blisko niego - wykręcał się. - Dostałem kartę mobilizacyjną i czekam, co będzie dalej. - Jaki przydział? Anatol nachylił się i szepnął mu prosto do ucha: - Kontrwywiad. - Miałeś z tym coś wspólnego? - zdziwił się Jędrzej. - Trochę. - A tak konkretnie? - Mam rozkaz udania się na południe, do konsulatu polskiego w Czerniowcach. To wszystko, co mogę ci powiedzieć - wyjaśnił Anatol. - Rozumiem. Zabierasz ze sobą Helenę? - Tylko do Lwowa, a i tak się buntuje. Potem rozmowa potoczyła się na temat: "A co słychać w domu?" - Jak w czas burzy, wszyscy Horynieccy zlatują się do gniazda. W Prędowli jest ciotka Jadwiga i Gabriela. - A co z Sonią? - włączyła się wreszcie do rozmowy Helena. - Wyjechała z kraju. Mówiła, że do Szwajcarii, ale pewnie zatrzymała się na razie w Budapeszcie. Kto wie, czy nie na dłużej. - Boi się wojny? - zdziwiła się trochę Helena. To było niepodobne do Soni. - Nie o to chodzi - wyjaśnił Jędrzej. - Już dawno powzięła ten zamiar. Cały ten hałas przyspieszył jedynie jej decyzję. - Także, choć wciąż bezskutecznie, próbuję namówić Helenę, aby wyjechała z dzieckiem na wieś. Prędowla byłaby w tej sytuacji najlepsza - w głosie Anatola brzmiała prośba o poparcie. - Sama z Ludwiczkiem w tej sytuacji... Przekonaj ją, że mam rację. - Masz, ale znam Helenę, nikt i nic jej nie przekona, jeśli sama czegoś nie postanowi. Sądzę jednak, że powinnaś posłuchać Anatola - zwrócił się do siostry. - Wyjeżdżaj nie zwlekając. Jesień zapowiada się długa i ciepła. Jedź z nim chociażby dziś. Kiedy wieczorem wracał taksówką na lotnisko, zauważył, że jacyś ludzie zdzierali plakaty mobilizacyjne. Nic z tego nie rozumiał. - To pan nie słyszał, panie oficerze? Cofnięto mobilizację. Wojny nie będzie - informował go radośnie szofer. - To niemożliwe. Takich rzeczy się nie robi. Obwieszczenie mobilizacyjne to nie plakat o wędrownym cyrku - zdenerwował się Jędrzej. - Ja się na tym nie znam. Miała być wojna ze Szwabami. Widać nie będzie. To i lepiej. Tylko całkiem zbytecznie my te rowy przeciwlotnicze kopali. - Rowy się zasypie, trawa zarośnie i śladu nie będzie - powiedział już spokojnie Jędrzej. I on przez moment pragnął uwierzyć, że to fałszywy alarm. Ktoś ich nabrał, a może tylko sprawdził na wszelki wypadek. Jednak rząd 30 sierpnia po raz drugi ogłosił mobilizację. Dywizjon od kilku dni pozostawał na lotnisku polowym. Radio nadawało dla Warszawy próbne komunikaty alarmowe: - Uwaga, uwaga! Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Podniecenie rosło. Tej nocy żaden z pilotów nie położył się ani na chwilę. Maszyny stały w pełnej gotowości bojowej. Dywizjon czekał na rozkaz, który poderwałby go do lotu. Jędrzej nie myślał o niczym, leżąc przy otwartym na oścież oknie. Spoglądał w rozgwieżdżone, wysokie niebo, wsłuchiwał się w szum strącanych chłodniejszym już wiatrem liści. Spadały powoli i znikały w ciemności. Przed świtem zasnął. Obudziły go jak blask błyskawicy wystrzelone w górę czerwone rakiety. Był to rozkaz startu. Wybiegł z budynku na płytę lotniska. Obok koledzy w pośpiechu ogarniali się i dopalali papierosy. Zagrały pierwsze silniki i maszyny jedna po drugiej wznosiły się w powietrze. Rozwinięty w szyku bojowym dywizjon leciał na spotkanie z wrogiem. Niemców dostrzeżono w pobliżu Nieporętu. Ciężkie heinkle i dorniery dźwigały bomby. Osłaniały je myśliwce. Porucznik Gabryszewski na czele swego klucza zaatakował pierwszy. Za nim poszedł Jędrzej i następni. Heinkel zadymił od ogona i runął na ziemię. Jędrzej widział, jak eksplodował. Nie zdążył wyrzucić bomb. Niemieckie maszyny odpowiedziały ogniem. Jedna z serii ledwo musnęła maszynę Horynieckiego. Miał szczęście. Już po chwili heinkle i dorniery zaczęły się rozpraszać. Teraz dopiero messerschmitty pospieszyły na odsiecz bombowcom. Było już za późno. Jędrzej atakował w pojedynkę. Bombowiec leciał przed nim wolno i ociężale. Gdyby wcześniej uwolnił się od balastu, pościg byłby mało skuteczny. Wykorzystał szansę i celną serią posłał szkopa na ziemię. I już miał na karku dwa messerschmitty. Pociski rozbiły mu zbiornik z olejem i raniły odłamkami lewe ramię. Rana była niewielka, nawet nie czuł bólu. Oliwa z rozbitego zbiornika zalała mu szkła okularów. Zrzucił je. Z trudem panował teraz nad maszyną, ale zdołał wyprowadzić ją z kotła i wziął kurs na lotnisko. Rozproszeni niemieccy piloci rejterowali co mocy w silnikach do Prus Wschodnich. Pierwsza hitlerowska wyprawa bombowa na stolicę nie powiodła się. Tego dnia dywizjon poderwał się jeszcze nieraz. Myśliwce skutecznie przeganiały niemieckie samoloty z nieba nad Warszawą. Straty Luftwaffe były znaczne, ale własne też niemałe. Maszyna została skierowana do naprawy i już nazajutrz Jędrzej wystartował do walki. Gonił messerschmitta, gdy tymczasem znajdujący się w pobliżu, wolny od bomb dornier nabrał prędkości i zaatakował Jędrzeja. Błyskawicznie poderwał maszynę, a mimo to jedna z serii dopadła go. Maszyna odmawiała posłuszeństwa. Nie chcąc ryzykować powrotu na lotnisko, wylądował na dogodnym terenie pod Kobyłką. Po kilku godzinach dotarł do lotniska polowego w Zielonce. Tam okazało się, że latanie już się dla niego skończyło. - Nie mam maszyn, panie majorze Horyniecki - rozłożył bezradnie ręce pułkownik. - Co ja mam począć? Przecież wojna trwa. - Dostanie pan wraz z innymi "bezrobotnymi" przydział do Pierwszej Dywizji Piechoty. To jedyne, co mogę zrobić. Dywizja powinna teraz być w rejonie Jakubowa - tłumaczył pułkownik pochylając się nad mapą. - O, tutaj. Musicie tam dotrzeć jak najszybciej, jeśli chcecie ich znaleźć. - Wyruszymy jutro - postanowił. Nie zwlekał. Bez maszyny mógł by tylko gnuśnieć na lotnisku, a tam, w polu, może się jeszcze na coś przyda. - Pan, jako najwyższy stopniem, obejmie dowództwo nad grupą. Powodzenia. I tak rozstali się na zawsze. 11 września dotarli do miejsca postoju I Dywizji Piechoty i zameldowali się generałowi Przedrzymirskiemu. Wcieleni zostali do 6 Pułku Piechoty, przebijającego się przez mocny pierścień niemiecki pod Kałuszynem. Nad ranem 12 września za cenę ogromnych strat pierwszy pierścień niemieckiego okrążenia został rozerwany. O zmroku oddział przesunął się na wschód wzdłuż szosy na Siedlce. Początkowo doszło do starć z czatami niemieckimi, które szybko przepędzono. Wkrótce jednak napotkano silniejszy opór. Była już głęboka noc, gdy na las, gdzie dokonywali przegrupowań, spadły pociski niemieckiej artylerii. Powstało zamieszanie, a kiedy pojawił się od strony szosy batalion czołgów, zapanowała panika. Jędrzej z garstką piechurów całą noc maszerował na wschód. Pod Siedlcami spotkali podobne grupy z podlaskiej i suwalskiej brygady kawalerii. Wraz z niedobitkami piechoty udali się w rejon rzekomej koncentracji. Gdy dotarli do Łosic, dowiedzieli się, że w Siemiatyczach nie ma koncentracji. Skierowali się więc na Brześć, a potem znów na północny wschód, gdyż od spotykanych po drodze ludzi z suwalskiej brygady kawalerii usłyszeli, że rejonem koncentracji SGO "Narew" jest nie Brześć, a Puszcza Białowieska. Na krótkim postoju w Łosicach spotkał nieoczekiwanie Jula. Nie wierzył własnym oczom. Tyle lat... Choć widział go po raz pierwszy w mundurze, poznał od razu. Był w stopniu majora. Stał, paląc nerwowo papierosa, oparty ramieniem o płot, na którym wisiał postrzępiony plakat z napisem: "Do broni! Zwarci i zjednoczeni, zwyciężymy wroga!" Kierowca Jula grzebał w silniku samochodu. Byli przyjaciółmi z lat studenckich. Potem odnaleźli się, gdy Jul pracował w Sekretariacie Komitetu Obrony Rzeczypospolitej, na budowie COP_u. Wciągnął w tę przygodę Jędrzeja. Wkrótce znów ich drogi się rozeszły, aby teraz nieoczekiwanie połączyć się na wojennym szlaku. - No, nie! - ucieszył się Jul, gdy zobaczył biegnącego ku niemu Jędrzeja. Padli sobie w objęcia. - Co ty robisz w tej dziurze? - spytał zaskoczony. - Szukam frontu - w głosie Jędrzeja brzmiała bezsilność. - A ty? - Dostałem rozkaz, aby kierować się na południe - wyjaśnił rzeczowo przyjaciel. - We Lwowie ma być sztab montowanej linii obrony Bug_San. Jestem przydzielony do odwodu Dniestr_Stryj. - A to co takiego? - zdziwił się Jędrzej. - "Przedmurze rumuńskie". Odwód Naczelnego Dowództwa. Nie słyszałeś? - Nie. Czy to wszystko jest jeszcze aktualne w obecnej sytuacji? Przecież widzisz, co się dzieje! - Takie mam rozkazy. Jędrzej teraz dopiero zauważył, jak przyjaciel bardzo się zmienił. Wydawał się o wiele starszy, nerwowy i przygnębiony jak nigdy. Pomyślał, że albo coś ukrywa, albo czuje się nieswojo w takich okolicznościach. Nie znosił porażek. Jędrzej pomyślał nawet, że tę linię i odwód wymyślił sobie dla kurażu. Kierowca Jula dał znać, że mogą jechać dalej. - No to - żegnał się pospiesznie - do zobaczenia! - Na "rumuńskim przyczółku"? - zapytał złośliwie Jędrzej. Jul siedział już w samochodzie. Odjechał prędko. Jędrzej wrócił do swoich. Obejmując dowództwo nad zbieraniną w sile około tysiąca żołnierza, zarządził przebijanie się na Hajnówkę. Maszerowano dwiema zasadniczymi kolumnami, które wkrótce po przekroczeniu Bugu straciły między sobą łączność. 15 września w rejonie Wysokie Litewskie kolumna prowadzona bezpośrednio przez Jędrzeja natrafiła na czołgi niemieckiej dywizji pancernej. Ledwo udało się wyrwać oddział z zasadzki. Straty były wielkie. Zginęło lub zaginęło w rozproszeniu około trzystu żołnierzy. Z garstką ledwo dwustu ocalałych, wśród których było sporo rannych, kontynuował marsz, ale teraz w kierunku południowo_wschodnim. Próbował odnaleźć rejon koncentracji grupy operacyjnej "Polesie" generała Kleberga. Improwizowany oddział Jędrzeja Horynieckiego, nie nękany przez przeciwnika, posuwał się w miarę prędko łukiem na wschód od Kobrynia, Kowla, w kierunku na Łuck do linii Dniestru. 20 września, przeprawiając się przez Stochód, natknęli się nieoczekiwanie na kręcący się tu oddział wojskowy. To nie mogli być Niemcy. - A więc kto? - myślał głośno Jędrzej. - Dywersanci - odparł niewiele myśląc porucznik Miedniewski, oficer rezerwy, w cywilu inżynier. - W wołyńskich lasach? To niemożpiwe. - Zdaje się, że to Ruskie, panie majorze - mówił podniecony dowódca zwiadu, porucznik Humel. - Widzieliście ich? - spytał Jędrzej. - Przedtem nigdy, dlatego nie jestem pewny. Ale to nie mogą być Niemcy - zapewniał, potwierdzając przypuszczenia Jędrzeja. - Może weźmiemy przyczółek? - włączył się do rozmowy kapral Chojnata z patrolu. - Nie - zdecydował Jędrzej. - Spróbujemy ich ominąć, nie wchodzić w drogę. Rozkaz był, że z Ruskimi nie walczymy - przypominał stanowczym tonem. - Co dalej? - spytał zniecierpliwiony porucznik Miedniewski. Od kilku dni marzył o powrocie do domu w Płańsku. Nie wierzył już w powodzenie kampanii. Nowa sytuacja oddziału wzmogła w nim tęsknotę za domem, za rodziną. - Co nam zostaje innego, jak... Nie dokończył, bo wszedł mu w słowo porucznik Humel, który szukał wciąż okazji sprawdzenia siebie i dołożenia szkopom, a teraz myślał tylko o przedostaniu się za Karpaty i dalej do Francji: - Trzeba bić się do końca. Trwa jeszcze wojna, panie poruczniku - zwrócił się wprost do Miedniewskiego. - O domu proponuję zapomnieć! - Wojny już nie ma, przegraliśmy ją. Jest tylko odwrót - włączył się Jędrzej. - Przecież maszerowaliśmy, aby przebić się na południe, do miejsca rzekomej koncentracji. Dziś jesteśmy na rozdrożu. Cholera wie, gdzie to umówione miejsce. Ludzie są wyczerpani, padają ze zmęczenia fizycznego i psychicznego. W tej sytuacji nie widzę sensu, aby przelewać krew bez potrzeby, wbrew rozkazom. Być może pan, panie poruczniku - tu zwrócił się w stronę Humela - ma inne zdanie, ale to ja jestem dowódcą, a przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Przerwał, jakby oczekując repliki. Obaj porucznicy i kapral milczeli. - Proszę przygotować oddział do wymarszu - rozkazał ostro po chwili. - Wróćmy na drogę i spróbujmy przebić się wzdłuż rzeki na południe - dodał już zwykłym tonem. Przebijali się cały dzień bez przeszkód. Nie natknęli się już ani na Rosjan, ani na Niemców. W wioskach, przez które przechodzili, jakby wszyscy wymarli albo pierzchli w las. Pustka i cisza cmentarna. Na noc przybyli do opuszczonej leśniczówki z rozległymi zabudowaniami gospodarczymi. Wyznaczono patrole i żołnierze rozlokowali się, gdzie kto mógł. W opuszczonej leśniczówce przy małej, kopcącej lampie naftowej Jędrzej odbył naradę. Długo ślęczeli nad mapą w migotliwym, słabym świetle. Zastanawiali się, co dalej począć. Był jeden kierunek i jedna droga na południe. I nadzieja, że Rosjanie nie zaatakują. W piątym dniu wojny, mimo lamentów matki, próśb i zaklęć, Adaś zdecydował się wstąpić na ochotnika do armii. Został przydzielony do oddziału zgrupowania, którym dowodził generał Langner. Jego zadaniem było utrzymać i obronić Lwów. W połowie września oddział został skierowany w rejon wzgórz Zboisk i miał stanowić odwód dla 10 BK pułkownika Maczka z Armii "Kraków". Już 16 września weszli do walki. Natarcie, rozpoczęte przed świtem, poprowadził 10 Pułk Strzelców Konnych, uderzając wprost na Zboiska, które głównie dzięki zaskoczeniu udało się zdobyć z marszu. Kiedy oddział Adasia dostał rozkaz posuwania się w kierunku Zboiska, było już prawie południe. W tym czasie wróg opanował już moment zaskoczenia i po godzinie marszu oddział znalazł się w polu rażenia silnego ognia artylerii niemieckiej. Mimo to posuwali się wciąż do przodu, wsparci skutecznie kompanią tankietek TKS. Wczesnym popołudniem Niemcy przystąpili do zmasowanego kontrataku. Trzy dywizje strzelców górskich otworzyły silny ogień. Zapadała noc, a bój nie ustawał. Adaś, jak wielu jego kolegów, padał ze znużenia. Był to jego chrzest bojowy. Wyzwolił się ze strachu i napięcia, ale nie potrafił oprzeć się zmęczeniu. Zasypiał stojąc, wsparty plecami o drzewo. Kiedy minęło pierwsze największe znużenie, ocknął się. Odrętwiały z zimna, w ciemności nocy szukał wzrokiem kolegów. Spali skuleni pod drzewami, w zagłębieniach pod osłoną krzaków. Podnieśli się na wieść o powrocie patrolu. Chłopcy wdarli się na wzgórze 311 bez większych strat, ale nie zdołali utrzymać pozycji. O świcie cały pluton miał ruszyć do kontrnatarcia. Udało się. Łamiąc opór bawarskich strzelców górskich, w szaleńczym ataku na bagnety zdobyli umocnione pozycje niemieckie na wzgórzu 311. W ich ręce wpadła duża ilość broni, którą Niemcy porzucili, w popłochu wycofując się ze wzgórza. 17 września walka trwała cały dzień. Po południu otrzymali wsparcie nowego batalionu piechoty ze Lwowa. Wtedy to, gdy coraz realniej rysowała się szansa ostatecznego rozbicia Niemców, przybył oficer łącznikowy z rozkazem naczelnego dowództwa, aby wycofać się natychmiast w kierunku Haliczy nad Dniestrem. Rozkaz został wykonany, ale przekazanie pozycji polskich przybyłemu ze Lwowa batalionowi piechoty w biały dzień pod ogniem nieprzyjaciela pociągnęło za sobą duże straty. - Dlaczego brygada pułkownika Maczka dostała rozkaz odwrotu, i to właśnie teraz? Na nic poszedł cały wysiłek. Niemcy nas stąd wykurzą raz dwa. Co to za strategia? - gubił się w domysłach Adaś. - Wygląda na to, że Węgry i Rumunia przystąpiły do wojny po naszej stronie. Od Dniestru pójdzie wspólny kontratak. - Czy zdołamy się do tego czasu utrzymać? - Musimy. Nie wolno nam wpuścić Niemców w rejon nowej koncentracji - tłumaczył porucznik. Adaś, który początkowo mu uwierzył, zwątpił ostatecznie w zapowiadane przez porucznika kontrnatarcie od linii Dniestru wspólnie z Rumunami i Węgrami, kiedy dotarła wieść o wkroczeniu Rosjan. 20 września przyszedł rozkaz wycofania się batalionu na przedpola Lwowa. Żołnierze byli wyczerpani do granic wytrzymałości, a na dodatek zabrakło amunicji. Dwa dni później zgrupowanie generała Langnera skapitulowało. Do miasta wkroczyły oddziały RKKA. - Co z nami dalej? - pytano w oddziale. Dowództwo nie otrzymało już żadnych rozkazów. Trudno też było o jednoznaczną odpowiedź. Dowodzący oddziałem, ranny poważnie w nogę major Solecki, rozkazał pododdziałom przebijać się na południe, za Dniestr, a następnie przez Karpaty na Węgry. Rozproszyli się, aby w grupach po kilku, kilkunastu podjąć próbę wykonania ostatniego rozkazu. - Czy to prawda, że generał Langner oddał Lwów bez walki? Adaś nie mógł uwierzyć zasłyszanej plotce. - Załoga Lwowa nie poddała się Niemcom. Ustąpiła wojskom Sowietów, z którymi nie walczyliśmy - wyjaśnił porucznik. - Langner nie miał innego wyjścia. - Mógł pertraktować. - Z kim? Z Niemcami, z Sowietami? - Przecież jeszcze istniejemy. Nie wolno oddać wszystkiego - krzyczał Adaś. Był przerażony rozmiarami przegranej. Nie potrafił pogodzić się z klęską i z tym, że wojna skończyła się właśnie tak. - My istniejemy, to prawda, ale Polski już nie ma. Żeby znów kiedyś była, musimy przetrwać. Nie wolno się zapamiętać w rozpaczy - mówił cierpliwie porucznik. Przedzierali się małym, dwudziestoosobowym oddziałem. Gdy doszli do Dniestru, było ich tylko dziewięciu. Przed drewnianym mostem za Brzeziną zaskoczył ich silny ogień cekaemów od strony Zarzecza. To nie mogli być Niemcy. Sowieci także nie. A więc kto? - gubili się w domysłach. Kiedy trwali na wzgórzu 311, jeszcze przed wkroczeniem RKKA, w okolicach Drohobycza, Stryja, Rozdołów oddziały ukraińskich dywersantów i nacjonalistów wznieciły antypokskie powstanie. Zaczęło się od napadów na uchodźców i grupy żołnierskie, potem szły z dymem polskie wsie. W piątek wczesnym popołudniem przybiegł do Macieja zadyszany szef LOPK kapitan Piechocki. Zmienił się od ostatnich dni sierpnia, kiedy wyglądał wojny jak chłop deszczu w maju. - Panie starosto, idą na Rozdoły! - krzyczał od progu. - Kto? Niemcy, Ruskie? - Bandyci! - odpowiedział z przerażeniem. - Po drodze spalili już Terebuty, Sychłowate i kilka samotnych polskich dworów. - Ilu mamy ludzi? - Toż nie warto nawet pytać ani liczyć. Pół setki może, a bandyci kilka sotni. - Niemcy nad Dniestrem, Sowieci jeszcze dalej - dodał Maciej podchodząc do mapy. - W Drohobyczu i Stryju to samo - powiedział bliski paniki Piechocki. - Całe Podkarpacie w ogniu. - A więc idą od Doliny Krywańca. Gdyby próbować zatrzymać ich na Stryju, a tymczasem ewakuować ludność do Skorodnego i dalej do Przełęczy Wereckiej, na Węgry? - rozważał przy mapie Maciej. - Od Tucholki i Doliny Oporu idzie Sicz Zakarpacka - przypomniał kapitan. - Cholera jasna! - zaklął Maciej. - Odwrót na Borysław też nie ma sensu. Od Schodnicy trzeba by pójść na Turkę, a tam, słyszałem, są już Niemcy. Musimy spróbować ułożyć się z nimi. Nie mamy innego wyjścia. - Układać się z tą bandą? - krzyknął Piechocki. - Widzi pan inne wyjście? - Chyba nie - przyznał kapitan po chwili namysłu. Był jeszcze bardziej przerażony niż dotąd. - A gdyby spróbować ucieczki na dziko, gdzie i jak kto może? - Wybiliby nas jak kaczki. Niech pan nawet nie próbuje. Będziemy tu czekali na polskie wojsko, które od Lwowa przebija się za Karpaty. Niech pan ukryje swoich ludzi. Na razie walczyć nie będziemy - rozkazał Horyniecki. W godzinę, a może półtorej później do miasta wkroczyły pierwsze grupy ukraińskich powstańców. Byli wśród nich przeważnie chłopi w cywilnych ubraniach, z niebiesko_żółtą opaską na ramieniu i trójzubem. Było też sporo "mundurowych", w polskich uniformach zdobytych na grupkach uciekinierów. Uzbrojeni byli w kosy, siekiery i noże, czasem w zdobyczne karabiny. Na kilku furmankach ustawiono cekaemy. Coraz więcej zbierało się ich na placu przed starostwem. Formowali się w bataliony i maszerowali ze śpiewem przez miasto w kierunku szosy stryjskiej. Na rogatkach oczekiwali polskiego wojska. Przez godzinę, dwie po ich wyjściu panował spokój. Puste ulice, zamknięte warsztaty i żydowskie kramiki potęgowały wrażenie, że miasto zamarło, a ludzie uciekli gdzieś w popłochu. W istocie duża grupa uciekinierów opuściła w strachu Rozdoły, kierując się do klasztoru w Czernicy. Mieli przed sobą kawał drogi niespokojnego traktu. Do Rozdołów zaś przed wieczorem nadciągnęła następna fala chłopstwa. Tym razem ich dowódca rozkazał zaaresztować burmistrza i urzędników magistratu, ratusz zaś wybrał na kwaterę. Pod starostwo wysłał kilku ludzi w charakte