Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Persson Leif GW - Umierający detektyw PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
DEN DÖENDE DETEKTIVEN
Redakcja
Krystyna Podhajska
Korekta
Małgorzata Dedys
Weronika Girys-Czarowiec
Projekt okładki
Magda Kuc
Skład
Dariusz Piskulak
Copyright © Leif GW Persson 2010
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna
Owca, 2012
Wydanie I
Strona 4
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
e-mail:
[email protected]
Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36
faks (22) 433 51 51
Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:
www.czarnaowca.pl
ISBN 978-83-7554-335-3
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.
virtualo.eu
Strona 5
Spis treści
I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
II
Rozdział 11
Rozdział 12
Strona 6
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Strona 7
Rozdział 33
III
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Strona 8
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
IV
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Strona 9
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84
Rozdział 85
Rozdział 86
V
Rozdział 87
Rozdział 88
Rozdział 89
Strona 10
Rozdział 90
Rozdział 91
Rozdział 92
Rozdział 93
Rozdział 94
Rozdział 95
Rozdział 96
Rozdział 97
VI
Przypisy
Strona 11
I
Oko za oko…
Księga Wyjścia 21:24
Strona 12
Rozdział 1
Poniedziałek, 5 lipca 2010 roku, wieczorem
Na Karlbergsvägen 66 w Sztokholmie stoi Günters, budka
z najlepszymi w Szwecji kiełbaskami. Otoczona solidnymi
kilkupiętrowymi kamienicami z początku ubiegłego stulecia,
murowanymi starannie, cegła po cegle, o tynkowanych
fasadach, z wykuszami i staroświeckimi szczeblinowymi
oknami. Przed kamienicami rozległe trawniki, wzdłuż ulic
drzewa obficie pokryte liśćmi, przynajmniej o tej porze roku.
Przy wejściach i na klatkach schodowych budynków często
widać marmur, dekoracyjny fryz pod sufitem, sztukaterię,
czasem ozdobną lamperię. Dębowe listwy, futryny i drzwi.
Wszystko tu emanuje bogactwem i spokojem.
Zaletą Güntersa jest również dobra lokalizacja: na
rogatkach najpiękniejszej stolicy świata. Zaledwie kilkaset
metrów na południe od zamku Karlberg i szpitala
uniwersyteckiego Karolinska, niedaleko dwóch dużych tras
wylotowych z północnej części śródmieścia.
Tego dnia Lars Martin Johansson, były szef Komendy
Głównej Policji, właściwie powinien być w swoim letnim
domu w Roslagen. Rano musiał jednak podjechać do miasta
na spotkanie w banku, żeby dopełnić formalności związanych
z leśnym interesem, który ubił ze swoim najstarszym bratem.
Gdy już to załatwił, przypomniały mu się jak zwykle
kolejne sprawy o bardziej lub mniej prywatnym charakterze,
Strona 13
którymi z powodzeniem mógł się zająć od ręki. Lista zadań
szybko się wydłużyła i kiedy nadszedł czas, by wracać do
żony i letniej oazy spokoju na Rådmansö, zbliżała się ósma,
a Johansson był głodny jak wilk.
Zaledwie kilkaset metrów przed wjazdem na Roslagstull,
z którego wyjeżdżało się dalej na północ, głód zwyciężył.
Johansson zorientował się, że za nic nie wytrzyma godziny za
kółkiem, skoro już teraz jego żołądek ryczał, domagając się
jedzenia. Nie ma rady, trzeba podjechać do budki
z najlepszymi w Szwecji kiełbaskami po solidnie doprawioną
jugosłowiańską bratwurst z kiszonym ogórkiem z Wysp
Alandzkich, kiszoną kapustą i musztardą z Dijon. Albo
cygańską wurst pachnącą świeżo zmielonym pieprzem,
papryką i cebulą. A może Johansson powinien pozostać
wierny swoim norrlandzkim korzeniom i zjeść lekko wędzoną
kiełbaskę z łosia z domowej roboty ziemniaczanym purée
Güntersa?
Pogrążony w tych przyjemnych rozważaniach zaparkował
zaledwie kilka metrów od budki, zaraz za jednym
z radiowozów policji sztokholmskiej. Podobnie jak on wjechał
przednimi kołami na chodnik. Wygodnie dla kierowcy i dla
jadących samochodów, choć nie do końca zgodnie
z przepisami. Od trzech lat był na policyjnej emeryturze, ale
niektóre przyzwyczajenia nabyte w ciągu prawie
pięćdziesięciu lat służby tkwiły w nim głęboko.
Ciepły i słoneczny początek lipca, wieczór równie ciepły jak
mijający dzień. Wyjątkowo nieodpowiedni czas na kiełbasę.
Strona 14
To mogło tłumaczyć, dlaczego kolejka przed budką składała
się wyłącznie z czterech jego młodszych kolegów z grupy
szybkiego reagowania. Byłych kolegów, jeśli chodzi
o ścisłość. Poznali go. Ukłonili się, uśmiechnęli, a dowódca
zasalutował do krótko ostrzyżonej głowy, choć czapkę
policyjną miał zatkniętą za pasek.
– Co słychać, chłopcy? – zapytał Johansson, który powziął
decyzję, gdy tylko poczuł pierwsze niebiańskie zapachy.
Kiełbaska z łosia musi zaczekać do jesieni. Zapach dymu,
pełny smak i norrlandzka flegma… Z całym szacunkiem, ale
wieczór taki jak ten zasługiwał na coś mocniejszego. Choć
może niezbyt mocnego, nie prosto z południowych Bałkanów.
Wystarczą papryka, cebula, pieprz, grubo mielona i lekko
solona wieprzowina. Przy tej pogodzie i w takim nastroju
trudno sobie wyobrazić coś lepszego.
– Jest spokój, pomyśleliśmy, że podjedziemy naładować
baterie, zanim znów się zacznie – odpowiedział dowódca. –
Prosimy przodem, szefie, nam się nie spieszy.
– Jestem na emeryturze – powiedział z jakiegoś powodu
Johansson. – A na was czeka robota. Kto by miał siłę ganiać
za łobuzami z pustym żołądkiem?
– Jeszcze się nie zdecydowaliśmy. – Dowódca grupy kiwnął
głową z uśmiechem. – Więc spokojnie.
– Skoro tak – powiedział Johansson i zwrócił się w stronę
okienka. – Cygana z kiszoną kapustą i francuską musztardą.
I coś zimnego do picia. Może być woda z bąbelkami. Ta co
zawsze.
Kiwnął ponaglająco głową w stronę najniższego rangą
Strona 15
pomocnika. Młody talent o imieniu Rudy był z pochodzenia
Austriakiem, podobnie jak nieżyjący już od blisko dziesięciu
lat Günter. Niemal wszyscy pracownicy budki pochodzili
z ojczyzny jej założyciela. Sebastian, najbliższy przyjaciel
Güntera, który przejął interes jeszcze przed jego śmiercią,
Udo, który pracował tu od wielu lat, Katja, która wpadała
tylko czasami. I jeszcze ktoś, kogo imienia nie pamiętał. Jako
ostatni dołączył Rudy. Johansson znał ich wszystkich, a i oni
znali go od wielu setek kiełbas. Gdy Rudy realizował jego
zamówienie, Johansson oddał się pogawędce z kolegami.
Byłymi kolegami, jeśli chodzi o ścisłość.
– W tym roku mija czterdzieści sześć lat, od kiedy
zacząłem pracę w prewencji w Sztokholmie – powiedział
Johansson. – Albo czterdzieści siedem. Zresztą, czy to
ważne?
– Nosiliście wtedy szable? – Najmłodszy z załogi
uśmiechnął się szeroko.
– Uważaj, chłopcze – powiedział Johansson. Miły dzieciak
– pomyślał.
– A potem była dochodzeniówka – stwierdził przełożony
młodego talentu, który najwyraźniej dobrze znał historię
Johanssona.
– Czyli wiesz. Piętnaście lat – potwierdził.
– Razem z Jarnebringiem – wtrącił inny.
– Nie inaczej. Wiecie wszystko o starej gwardii.
– Pracowałem tam. Jarnis, Bosse, był moim szefem.
Najlepszym, jakiego miałem – dodał z jakiegoś powodu.
– Do bułki czy woli szef na tacce? – wtrącił Rudy, unosząc
Strona 16
świeżo zdjętą z grilla kiełbaskę.
– Tak jak zawsze – powiedział Johansson. – Weź bułkę,
wyrwij środek, włóż kiełbasę, kapustę i musztardę. – Aż tak
trudno zapamiętać? – pomyślał.
– Na czym to skończyliśmy? – zapytał głośno i skinął
w stronę kolegi, którego szefem był jego najlepszy przyjaciel.
– Jarnebring, Bo Jarnebring.
– Właśnie – powiedział Johansson, przesadnie akcentując,
jak ktoś, kto stracił wątek. – Właśnie, Jarnebring. Też jest na
emeryturze, przeszedł rok temu, w wieku sześćdziesięciu
pięciu lat. Poza tym wiedzie mu się doskonale. Spotykamy się
regularnie i opowiadamy sobie bajki z przeszłości.
– Niech go szef pozdrowi od Patrika Åkessona, Pe-dwa.
Było nas w grupie dwóch Patrików, a ja dołączyłem jako
drugi, więc Jarnis dał mi ksywę, żeby nie było
nieporozumień.
– To w jego stylu – powiedział Johansson. Skinął głową,
wziął resztę, kiełbasę i wodę mineralną. Ponownie skinął
głową, głównie dlatego, że nie miał nic więcej do
powiedzenia.
– Uważajcie na siebie, chłopcy – dodał. – Słyszałem, że od
moich czasów trochę się tu zmieniło.
W odpowiedzi wszyscy kiwnęli głowami, nagle
spoważnieli, a ich przełożony kolejny raz oddał honory,
dotykając dłonią krótko ostrzyżonej głowy.
Za moich czasów wyleciałbyś za to, że salutujesz do gołej
głowy – pomyślał Johansson, z trudem gramoląc się do
samochodu. Wcisnął butelkę w uchwyt między siedzeniami
Strona 17
i przełożył bułkę z lewej ręki do prawej. W tej samej chwili
ktoś musiał wbić mu kolec w kark. Żadnego ćmienia
zapowiadającego zwykłą migrenę, tylko ostry, rozdzierający
ból, który nagle przeszył cały tył głowy. Odgłosy ulicy stały
się niewyraźne, niezrozumiałe i umilkły. Przed oczami
pojawiła się ciemność: najpierw prawe oko, potem lewe,
jakby ktoś zaciągał roletę, która zacięła się na trzech
czwartych wysokości. Zdrętwiałe ramię i zastygłe, sztywne
palce. Upuszczona między fotele kiełbasa.
Potem już tylko ciemność, cisza.
Strona 18
Rozdział 2
Od poniedziałku, 5 lipca 2010 roku, wieczorem, do
środy, 7 lipca 2010 roku, po południu
Lars Martin Johansson leży nieprzytomny. Krótko po
północy, gdy tylko jego stan się ustabilizował, przeniesiono
go z intensywnej terapii na neurochirurgię. Niedaleko, na
wypadek gdyby doszło do komplikacji i trzeba go było
operować.
W mitologii greckiej bogiem snu jest Hypnos, bliźniaczy
brat Tanatosa, boga śmierci. Obaj są synami Nyks, bogini
nocy. Żadne z nich, nawet Nyks, nie jest bogiem Johanssona,
bo Johansson leży nieprzytomny. Co prawda, czysto
fizjologicznie reaguje na światło, gdy którejś z postaci
w białym kitlu przyjdzie do głowy podnieść mu powieki
i poświecić w oczy, ale ponieważ nie jest tego świadomy, to
wszystko mu jedno.
Hypnos nie jest bogiem Johanssona, bo on przecież nie śpi i z
całą pewnością nie ma snów, które by go dręczyły lub które
mogłyby zmniejszyć jego udrękę. Do snów potrzeba osób
i zdarzeń, a jeśli ich nie ma, wystarczą nierozumne zwierzęta
lub martwe przedmioty, choćby zielona podrywka, nawet
jeśli jest w złym kolorze, albo sanki, na których zjeżdżało się
w dzieciństwie. Tak czy inaczej, sny wymagają świadomości,
w której mogą znaleźć punkt zaczepienia, a tej Johanssonowi
Strona 19
brakuje.
Również Tanatos nie ma nad nim władzy. Bo przecież
Johansson żyje, oddycha, a jego serce bije samodzielnie.
Nieważne, że potrzebuje środków wspomagających, które
pozwalają ustabilizować tętno, obniżyć ciśnienie, rozrzedzić
krew, które koją jego ból, usypiają go i uspokajają.
Wszystkich tych igieł, przewodów, wężyków i rurek, które
wbito w jego ciało lub do niego doczepiono. Mimo to żyje
i jeśli akurat przebywa u Nyks, w nocy i ciemnościach, to
wszystko mu jedno, bo nie jest tego świadomy. Może to
i dobrze, bo Nyks nie jest szczególnie miłą kobietą, nawet jak
na postać mitologiczną. Jest boginią zemsty, a któż prawy
mógłby żywić urazę do Larsa Martina Johanssona?
Możliwe, że najbliższy jest mu jednak Hypnos, w czasach
antyku przedstawiany zwykle jako młody mężczyzna
z makówkami w dłoni. Samo to dowodzi, że starożytni Grecy
pojmowali rzeczy, na których zrozumienie medycyna
i międzynarodowa przestępczość narkotykowa potrzebowały
kolejnych paru tysiącleci. I gdyby Johansson miał
świadomość tego, co sączy się do jego żył, z pewnością
pokiwałby twierdząco głową. Nieważne. Johansson leży
nieprzytomny. Nie umarł, nie śpi, z całą pewnością nie śni,
o tym, żeby przytaknął, nie ma nawet mowy, a to, czy jest
jasno, czy ciemno, nie robi mu różnicy.
Strona 20
Rozdział 3
Środa, 7 lipca 2010 roku, po południu
Zaczyna się od ćmiącego bólu z tyłu głowy i percepcji
światła. Nie wiadomo, kiedy i dlaczego, Johansson nagle się
budzi. Spostrzega, że leży w łóżku. Musiał zasnąć na prawym
ramieniu, bo całkiem zdrętwiało. Palce ma sztywne i nie
może zacisnąć prawej dłoni. Przy jego łóżku siedzi kobieta
w białym kitlu. Ma krótko ścięte jasne włosy. Do kieszeni na
piersi włożyła stetoskop, żeby jeszcze bardziej podkreślić,
kim jest.
Co się, kurwa, dzieje? – myśli Johansson. – Co się dzieje? –
mówi do kobiety w białym kitlu.
– Nazywam się Ulrika Stenholm – odpowiada kobieta,
przechylając lekko głowę. – Jestem zastępcą ordynatora tu,
w szpitalu Karolinska. Trafiłeś na mój oddział. Na początek
chciałabym spytać, czy pamiętasz, jak się nazywasz.
Uśmiecha się i kiwa przyjaźnie głową, pochyla ją do
przodu, jakby chciała złagodzić pytanie.
– Jak się nazywam? – pyta Johansson. Co się, kurwa,
dzieje? – myśli ponownie.
– Jak się nazywasz? Pamiętasz?
– Johansson – odpowiada Johansson. – Nazywam się
Johansson.
– A dalej? – znowu kiwnięcie, kolejny przyjazny uśmiech.
Kobieta przechyla głowę na drugą stronę, widać nie ma