Karol Józef Stryjski Horynieccy I. Pożoga Rozdział I Latem w Prędowli było zwykle gwarniej niż o innej porze, a ciepły i pogodny czerwiec 1939 roku sprawił, że w rodzinne strony zjechali prawie wszyscy Horynieccy. Najwcześniej zjawiła się Jadwiga, przerażona tym, czego nasłuchała się w pociągu z Krakowa do Lwowa. - A więc jednak wojna? - pytała Macieja. Głos jej brzmiał niepewnie, co zdarzało się niezwykle rzadko. Miała nadzieję, że usłyszy słowa zaprzeczenia lub pocieszenia. Podsunęła bratu zdjęcie w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym". Przedstawiało gablotę ze "skarbami" w biurze wojewódzkiego komisarza Pożyczki Ochrony Przeciwlotniczej. Na plakacie przypiętym do ściany gabloty eskadra samolotów i zapewnienie: "Silni, zwarci, gotowi". Maciej czytał głośno podpis: - "Ofiarność publiczna na cele dozbrojenia Armii jest bardzo duża i nie tylko nie słabnie, ale wręcz się wzmaga". - To prawda? - ponaglała Jadwiga. - Tak, ale cóż z tego. Czasu pewnie bardzo mało, a armia przestarzała. Szanse nierówne. - Nie wierzysz w zwycięstwo? - Wątpię - wyznał szczerze. - A Anglia, Francja? - pragnęła zachować resztki nadziei. - Może się okazać, że to sojusze bez sojuszników. Pokazali na przykładzie Czechosłowacji, że chcą pokoju za każdą cenę. - Przerażasz mnie. Jadwiga była przybita i zawiedziona. Brat nie chciał jej okłamywać, pocieszać nierealnymi wizjami, których pełno było w propagandzie. Choć nie uprawiał wielkiej polityki, to z perspektywy urzędu starosty widział sprawy na tyle ostro i prawdziwie, że mógł sobie pozwolić na odrobinę realizmu. - Cóż, uważam, że lepsza pochmurna prawda niż słoneczne iluzje. W połowie czerwca przyjechała Gabriela z synem Adamem. Miał już dziewiętnaście lat i studiował na politechnice. Podążając śladami ojca, przywiązany był jednak bardziej do matki. W tym czasie większość polskich rodzin z Górnego Śląska wyjeżdżała do krewnych w centrum kraju. Wyglądało to na prawdziwy exodus, ucieczkę szczurów z tonącego okrętu. Kto nie musiał zostać, opuszczał dom, wywożąc co cenniejsze rzeczy. - Po co mama to wszystko zabrała? Na jedno lato aż tyle? - dziwił się Adam, gdy spotkali się na dworcu we Lwowie. - Mój drogi, widać, że dawno nie byłeś w domu. W Gwarkowicach Niemcy panoszą się, jakby byli u siebie. Wojna wisi na włosku. - To niemożliwe - buntował się. - Coś przecież trzeba zrobić, aby do tego nie doszło. W Prędowli powitano ich serdecznie. Bagaże, których w istocie była spora sterta, Odwieziono furmanką od razu do Skorodnego. - A co z Hieronimem? - dopytywał się Maciej. - Obiecał przyjechać, jak tylko się sytuacja wyjaśni. Ktoś musi wszystkiego pilnować - tłumaczyła Gabriela. - Namawiałam go, aby sprzedał fabrykę i dom. Tutaj przecież mamy gdzie mieszkać i byłoby z czego żyć. Uparł się - rozłożyła ręce. - Sprzedać fabrykę, dom, rzucić wszystko, to wcale nie jest takie proste. Nie można ulegać panice - powiedział Maciej. - Nie macie pojęcia, co tam się wyprawia. Od wiosny buduje się bunkry nad granicą, powstańcy się organizują, po lasach ćwiczą także ci z Freikorpsu, Volksbundu. Volksdeutsche panoszą się na ulicach, w parkach, w kawiarniach. Hieronim twierdzi, że to tylko propaganda, aby nas przestraszyć. A ja myślę, że może się skończyć jak z czeskimi Sudetami. Pewnie przesadzam, sama już nie wiem... - Jeśli Niemcy szykują się do wojny z nami, to prowokacje na pograniczu są logiczną tego konsekwencją - skonstatował Maciej. - A więc jednak - powiedziała Gabriela, mocno przygnębiona. - Jak będzie naprawdę, zobaczymy - widząc jej przestrach, pozostawił iskierkę nadziei. Wciąż ulegał nastrojowi otoczenia. Chciał, jak inni, wierzyć, że zdarzy się wreszcie coś, co odsunie w niepamięć widmo wojny. Jako polityk na zimno analizował lawinowo narastające zagrożenie. Jego rozmiary podpowiadały zachowanie czujności i sceptycyzmu. Do Prędowli przyjeżdżała często Natalia. Po ślubie zamieszkali z Jędrzejem w domu Horynieckich w Rozdołach. Tak było jednak tylko na początku. Wkrótce Jędrzej, nie chcąc rezygnować z pracy w redakcji, zajął znów pokój z czasów studenckich w willi na Ponińskiego, gdzie mieszkała także Sonia. Natalia zaś przebywała trochę z rodzicami. trochę z mężem, ale najczęściej i najchętniej w Prędowli, szczególnie kiedy było tu ludno i gwarno jak teraz. W październiku spodziewała się dziecka i pragnęła, aby przyszło na świat w gnieździe Horynieckich, w chutorze. Jędrzej zamierzał we wrześniu zawiesić swoje obowiązki dziennikarskie i powrócić do Prędowli lub do Rozdołów. Wprawdzie ani jedno, ani drugie go nie nęciło, wiedział jednak, że Natalia nie zechce zamieszkać we Lwowie. - Pojedziesz w sobotę do Prędowli? - zapytała Sonia, nie bacząc na to, że jest pogrążony w myślach. - Oczywiście, jak zwykle. - Chciałabym, abyś oddał list mojemu ojcu. - Dobrze, chętnie do niego zajrzę. - Byle tylko nie siedzieć długo w domu? - zapytała zaczepnie. - O co ty mnie podejrzewasz? - zirytował się. - O nic. Widzę tylko, że kiedyś szalałeś za Natalią, a dziś znajdujesz byle pretekst, aby być od niej z daleka. A przecież ona właśnie teraz najbardziej ciebie potrzebuje. - Może z boku tak to wygląda. Nalegałem przecież, abyśmy zamieszkali razem we Lwowie. - Sam dobrze wiesz, że nie o to chodzi. To kategoryczne stwierdzenie Soni zdziwiło go. "Jeżeli ona się czegoś domyśla, to może i Natalia?" - zaniepokoił się. - A twoim zdaniem o co? - spytał niepewnie. - Jak znam się na życiu, to kochasz już inną kobietę - odpowiedziała wprost. Jędrzej był tak zaskoczony, że nie potrafił wydobyć słowa. Skąd Sonia mogła o tym wiedzieć? - Sam już nie wiem - powiedział cicho po długim milczeniu. Sonia nie wyrzucała mu niczego, nie miała do tego prawa. Wydawało jej się, że Jędrzej powinien z kimś o tym porozmawiać. Pragnęła mu pomóc. - Może masz rację - przyznał z rezygnacją - ale niech to zostanie między nami. - Oczywiście. List, o którym mówiłam, oddasz ojcu, gdy będziesz wracał do Lwowa, nie wcześniej - poprosiła. - Można wiedzieć, o co chodzi? - Tak, nawet powinieneś. Postanowiłam wyjechać - oznajmiła. - Do Krakowa? - Nie. Do Szwajcarii. Sonia zaskoczyła go po raz drugi. - Przemyślałam to. Teraz jest najlepszy moment. Istvan zrobił maturę i musi rozpocząć studia, a w kraju coraz mniej bezpiecznie. W Szwajcarii poznałam kiedyś człowieka, którego kocham. Małego trzeba pilnować. Ma charakter ojca, bez twardej ręki i opieki gotów zejść na psy. Tam powinno nam być dobrze. - Jedziesz do niego, do tego, o którym mówiłaś? - Nie. Lloyd mieszka w Ameryce. Ma żonę i dzieci. A ja mam tylko Istvana i wspomnienia. Rozumiesz? - Usiłuję. Ja też mam żonę, będę miał dziecko i jest kobieta, którą kocham. I jeszcze coś więcej. Zawiesił głos, a Sonia nie pytała. Dowiedziała się dostatecznie dużo, aby niepokoić się losem Jędrzeja i Natalii. - Ona na mnie czeka - dodał. - Masz dwie kobiety, które cię kochają - powiedziała Sonia po chwili zastanowienia. - Obie na ciebie czekają, potrzebują cię, a ty siedzisz jeszcze tutaj? - A co mam robić? Powiesić się? Sam siebie chwilami nie rozumiem, ale to żadne usprawiedliwienie ani tym bardziej pomoc. Nic na to nie poradzę. Najpierw człowiek latami na kogoś czeka, tęskni, a kiedy wreszcie ten ktoś przyjdzie, okazuje się, że szczęście spóźnione to gorzej niż samotność. - Trzeba było powiedzieć o tym Natalii. - Nie potrafiłem, nie byłem pewien - usprawiedliwiał się. - Teraz postanowiłem zdać się na czas. Może zdoła naprawić to, co zepsuł. - Tak, los bywa okrutnie ironiczny - przyznała ze smutkiem. W jej głosie brzmiało przyjacielskie rozgrzeszenie. Poczuł ulgę. W drodze do Prędowli Jędrzej zatrzymał się w Rozdołach. Zajrzał do starostwa, ale nie zastał ojca. Zostawił więc wiadomość, że będzie na niego czekał przy lipowej alei. W domu była tylko Ołena. Żona czekała na niego w Prędowli. Wziął prysznic, przebrał się i zjadł kolację na tarasie. Ojca wciąż jeszcze nie było, więc poprosił Ołenę, by mu towarzyszyła. Usiadła chętnie, choć jadła mało. Od dłuższego czasu mieszkała tu właściwie sama. Horynieccy zaglądali rzadko. Ona już nie zamierzała opuścić pięknej willi przy rozkwitłej o tej porze, pachnącej lipą alei. Kiedy wszystkie dzieci Marii poszły w świat, mogła pomyśleć wreszcie o sobie. I nie traciła czasu. Jędrzej zauważył, że ta przedtem zawsze zabiegana, wiecznie czymś zmartwiona kobieta jest teraz inna - spokojna, starannie ubrana i uczesana. Miała więcej niż czterdzieści lat, lecz była wciąż jeszcze ładna, bez śladu otyłości, charakterystycznej dla Ukrainek w jej wieku. Mogła się podobać, mimo to wciąż żyła samotnie, tak przynajmniej mu się wydawało. Patrząc na nią, Jędrzej pomyślał: "Pewnie tak wyglądałaby dziś matka. Była niewiele starsza, no i piękniejsza". Ołena milczała, a on także nie miał ochoty na rozmowę. Czas oczekiwania na ojca dłużył się bardzo. Stary ucieszył się ogromnie, widząc syna. - Co tam słychać w wielkim świecie - spytał na powitanie. - Ani on taki wielki ani ciekawy. - Skąd ta melancholia? Zmęczony? - spytał z zatroskaniem i nieco podejrzliwie. Przyglądał mu się uważnie, ale dyskretnie. - Trochę, ale najgorsza jest ta dręcząca niepewność. Co dalej? Jak to się skończy? Wszyscy dziś o to samo pytają. Rozmowy Patiomkina na Wierzbowej niewiele dały. Hitler kokietuje Stalina paktem o nieagresji, a w Wiedniu, Lipsku i Wrocławiu radio niemieckie nadaje audycje w języku ukraińskim, nawołując Ukraińców do utworzenia samodzielnego państwa. - Cóż, pozostanie nam tylko, jak powiedział Beck, bronić polskiego honoru, a nie pokoju za wszelką cenę. - A jaka będzie cena naszego honoru? - spytał sceptycznie Jędrzej. - Na pewno niemała. - Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. W najlepsze planują urlopy, wyjazdy. Nie chcą wierzyć w wojnę, w każdym razie nie u nas. - Bo chcą spokojnie żyć, a od tego jest władza, aby im to gwarantowała. Wojna jest wbrew ludzkiej naturze. Obowiązkiem polityków jest jej zapobiec. Wojna to klęska polityki, a nie jedno z jej narzędzi, jak twierdzą niektórzy. - Życie pokazuje, że rację mają ci drudzy - rzucił przekornie Jędrzej. - Nie wierzysz w sojusze? - zabrzmiało to jak stwierdzenie. - Nie. Hiszpanii i Czechosłowacji nikt nie pomógł. Dlaczego z nami miałoby być inaczej? - To straszne, ale i mnie czasami takie myśli przychodzą do głowy - przyznał wreszcie Maciej. - A na dodatek ukraińscy nacjonaliści szykują się przeciwko nam. - Nie można temu zapobiec? - Obawiam się, że już za późno. Aresztowania przywódców niewiele pomogą. Musimy być gotowi na najgorsze... Gdy telefonowałeś ze Lwowa, mówiłeś o liście z Paryża - przypomniał sobie nagle ojciec. - Stryj Włodzimierz pisał, że został odwołany z Paryża. Wraca do Moskwy - wyjaśnił Jędrzej. - Mam list w samochodzie, dam ci go później. - Nie podał powodu? - Nie. Pisze, że ma kłopoty z Aleksandrem. - Jakie? - zaniepokoił się Maciej. Los brata żywo go interesował. - Aleksander postanowił zostać w Paryżu, nie wracać do Rosji - powiedział Jędrzej. - Dlaczego? - Bo ja wiem? Można się tylko domyślać. Tam pochowana została jego matka, a on był do niej bardzo przywiązany. Może być jeszcze sto innych powodów. - Jeśli Aleksander zostanie, to co z Włodzimierzem? - pytał z troską Maciej. - Nie rozumiem, po co i do czego wraca w tej sytuacji. - Uwolnionemu przez los od żony i syna, pozostanie tylko idea. - Z ideą można żyć. Ale żyć dla samej idei, czy to warto? - Niektórzy uważają, że i umierać warto. Bez nich świat byłby może mniej skomplikowany, ale wcale nie lepszy. Szaleńcy, idealiści są w każdej epoce. - Każda epoka ma swoich wariatów - ironizował Jędrzej. - I proroków - dodał poważnie Maciej. Po drodze czytał list. Był obszerny i wielowątkowy jak wszystkie listy Włodzimierza pisane z Paryża. "... W Paryżu, pomimo początku lata i zbliżających się wakacji, jest tłoczniej i głośniej niż zwykle. A może tak mi się wydaje? Często chodzę na dłuższe spacery, szukam wtedy samotności, odludnych kątów. Stąd pewnie irytacja na widok każdej grupki przechodniów. Stąd wrażenie (złudzenie?), że Paryż zrezygnował z wakacji. Bo niby dlaczego paryżanie mieliby to uczynić? Owszem, w kawiarniach, w ogródkach, ale częściej w gabinetach i politycznych salonach mówi się ostatnio coraz więcej o wojnie. Ludzie z zatroskaniem i obawą myślą o przyszłości. Większości jednak groźba wojny wydaje się wciąż daleka, choć prawdopodobna jak burza, która przechodzi bokiem. Ale gdyby zmienił się wiatr... Nie daj Boże. Lepiej o tym nie myśleć. Kiedy poważnie rozmawia się o niebezpieczeństwie wojny, wtedy to okropne słowo kojarzy się nieodparcie z Polską. O Polsce Francuzi myślą jak o sympatycznej, nawet lubianej, ubogiej i bardzo dalekiej krewnej. Cóż, nawet jeśli stanie się jej coś złego, nawet jeśli umrze... Bywało z nią przecież źle nieraz. Tylko bardziej sceptyczni pytają: Co będzie potem? Co dalej? A jeśli nawet Rosja, to kto następny? Maciej zamyślił się. Patrzył gdzieś przed siebie. "...Smutno mi, kiedy pomyślę, że niebawem będę musiał opuścić Francję, pożegnać się z Paryżem. Pozostawię tu grób żony i osierocę syna, który ani myśli wracać ze mną do Rosji. Próbowałem go przekonywać wszystkimi sposobami. Na próżno. Jak mi się zdaje, ma dziewczynę. Poza tym Olek ma jeszcze sto innych powodów, dla których bardziej woli rozstać się ze mną niż wracać do Leningradu lub Moskwy. Rozumiem go. Tylko czy mnie ktoś zrozumie? Cóż, taki już los ojców - tracić syna wtedy, gdy się go bardzo potrzebuje. Rozumieć go i być wyrozumiałym, chociaż on wydaje się niczego nie pojmować". "Tylko co on powie tam, w Moskwie czy Leningradzie, kiedy powróci? Syn został, bo się zakochał... Wyśmieją go albo i gorzej" - rozmyślał Maciej, znów na chwilę przerywając lekturę. Na koniec Włodzimierz znów powracał do myśli o wojnie: "...Wśród polityków Paryża mówi się o nadziei na nowe Monachium. Niektórzy są wręcz zafascynowani propozycją Mussoliniego. Ja jednak sądzę, że burza jest nieunikniona. Atmosfera w Europie zrobiła się zbyt gęsta. A jeśli tak, a więc jeśli wojna, to los Polski, podobnie jak w 1918 roku, zależeć będzie od ostatecznego jej wyniku, od klęski Niemiec. Tylko że faszyzm to groźna zaraza. Francuzi błogosławiliby Boga, gdyby wiatry powiały tę zmorę na wschód, choćby i po Ural. Ale nie ominą przecież Polski+ Co w tej sytuacji może uczynić Rosja Radziecka? Zapewne będzie się broniła przed wojną wszelkimi sposobami. Od czasu, kiedy Warszawa odrzuciła propozycje radzieckie, Towarzysz Stalin nie ma wobec Rzeczypospolitej żadnych istotnych zobowiązań". Odłożył kartki papieru na kolana. - Jak mało nasze losy zależą od nas samych i jak wiele musi się wydarzyć, aby to sobie uzmysłowić - powiedział składając list. - Czy to znaczy, że wszystko w naszym życiu jest z góry ułożone, musi się stać nawet wbrew naszej woli? To byłoby przerażające - odparł Jędrzej. - Od takiej determinacji do dekadencji już tylko krok. Myślę, że jest jednak inaczej. - Nasze osobiste sprawy nie mogą dziać się w oderwaniu od rzeczywistości - wyjaśnił Maciej. - Jesteśmy powiązani tysiącem uzależnień, ograniczani sprawami publicznymi i problemami innych ludzi. Rzeczywistość przygniata nas i tłamsi, a my pragniemy ją zmienić, a nawet walczyć z nią. Drogą wzdłuż Stryja zbliżali się do Prędowli. W tym miejscu płytka, wyschnięta w porze upałów rzeka płynęła leniwie licznymi zakolami wąskim prakorytem. Niski od strony drogi brzeg zachęcał, aby przystanąć i zanurzyć w wodzie nogi, ogarnąć wzrokiem równinę, którą okalały lesiste wzgórza. Na polach Równej, Zakolicza i Letowiszcza, na zboczach łagodnych tu wzniesień dojrzewało zboże. Gdzieniegdzie koszono już, ale na pełne żniwa było jeszcze za wcześnie, szczególnie na polach położonych wyżej, bliżej Prędowli. W chutorze zastali Lusię, żonę Michała. Odkąd mąż spędzał większość czasu poza domem, ona często wyjeżdżała z Protiszni do swoich rodziców i krewnych, ale najchętniej zaglądała do Prędowli. Czuła się tu dobrze. Lubiła przebywać wśród Horynieckich i miała Michałowi za złe, że usiłuje ją do nich zniechęcić. Ta drobna istota o dziewczęcym uroku, wdzięcznym uśmiechu i wesołych, piwnych oczach była w towarzystwie męża zawsze smutna, przygaszona, lękliwa. Jakże zmieniła się teraz, gdy przyjeżdżała z małą Olgą. Skora do żartów i uśmiechu, wzbudziła szczególną sympatię Katarzyny. Bardzo się zaprzyjaźniły. Lusia ujmowała wszystkich prostotą, szczerością i serdecznością. Nie starała się być damą, a mimo to, a może właśnie dlatego zyskała sobie szacunek Horynieckich. Im bliżej Katarzyna ją poznawała, tym silniejszy żywiła żal do Michała za jego stosunek do żony, którą niemal więził w Protiszni, starając się izolować od familii. - Z Michałem jest coraz gorzej - żaliła się Lusia, gdy siedziały w ogrodowej altance. Zbliżał się wieczór. Ponad drzewami śmigały jaskółki. - Na całe tygodnie znika w górach. Boję się o niego. Oni tam coś organizują, Sicz czy coś w tym rodzaju. Szykują się do powstania. W domu rozmawia się tylko o wojnie. - Wszyscy dziś mówią o wojnie. Helenka pisze z Warszawy, że urodziła syna. Dali mu na imię Ludwik. Pewnie tego lata nie przyjadą do Prędowli. Tam też gadają o wojnie, ale ona wierzy, że skoro nie wybuchła wiosną, to już teraz się to nie stanie. - Dobrze im się tam żyje? - spytała Lusia. - Mają piękne mieszkanie, Anatol nieźle zarabia, niczego im nie brakuje. I jest tak, jak chciała Helenka, są z dala od nas i jego rodziny. - Michał niechętnie mówi o niej - wyznała Lusia, jakby zdradzała wielką tajemnicę, jakby obawiała się, że dowie się o tym mąż. - Nie przepadali za sobą jeszcze jako dzieci. - Opowiedział mi jakąś dziwną historię o niej i ich matce, z której wynikało, że to Helenka jest winna śmierci Marii Horynieckiej - mówiła niepewna, czy nie popełnia nietaktu. - To nieprawda, a w każdym razie niezupełnie tak było - zaprotestowała Katarzyna. - Maria chorowała coraz częściej po urodzeniu Eweliny. Myślę, że tamtego krytycznego dnia po prostu przeziębiła się. Przy jej stanie była to kropla, która przesądziła o wszystkim. Potem powstała legenda, jak wiele w domu Horynieckich. Michał zawsze żył mitem o matce. Tamta historia to tylko pretekst, aby mieć wieczny żal i pretensje do wszystkich. - On was jednak po swojemu kocha - zapewniła Lusia. - Chociaż są takie chwile, gdy wydaje mi się, że jest zupełnie inaczej. Boję się go wtedy - przyznała z zażenowaniem. - Ty się go pewnie zawsze boisz - Katarzyna powiedziała wreszcie to, co ją od dawna dręczyło. - Czasami. Czasami bardzo - przyznała niechętnie. - Może spróbować jakoś na niego wpłynąć? - zastanawiała się Katarzyna. - Nie bardzo mnie lubi. Także z powodu Marii. Zajęłam jej miejsce przy Macieju i był to dostateczny powód, aby uważać mnie za wroga. Niewiele miała sobie do wyrzucenia, próbowała przecież zastąpić dzieciom matkę. Tylko Michała nie potrafiła pozyskać. Pewną pociechą dla niej i usprawiedliwieniem było to, że również Maciejowi nie udało się wpłynąć na syna. - Myślę, że niewiele można uczynić, aby Michał się zmienił - powiedziała ze smutkiem Lusia. - Można mu tylko pomóc żyć z tą jego zaraźliwą obsesją. Kiedy o tym mówiła lub myślała, przejmował ją lęk. Jeszcze kochała męża, ale nie była pewna, na jak długo starczy jej na to sił. 27 sierpnia, choć to była niedziela, zgłosili się do Macieja Horynieckiego przedstawiciele różnych stowarzyszeń, komitetów i ugrupowań patriotycznych z prośbą, aby wyraził zgodę na udział ich członków w kopaniu rowów strzeleckich. Determinacja tych ludzi, gorąca wola, chęć czynienia czegokolwiek, co w ich świadomości powiększałoby poczucie bezpieczeństwa, były tak wielkie, że Maciej nie sprzeciwiał się, chociaż nie widział sensu w ich poczynaniach. Do robót zgłosiły się setki mężczyzn i sporo młodzieży. Pracami kierował lokalny szef Ligi Obrony Przeciwlotniczej Państwa, dawno emerytowany, ale niezwykle żywotny kapitan rezerwy, Antoni Piechocki. Był w swoim żywiole, jakby czekał na taką właśnie chwilę. Jego wiara w wojnę, oczywiście zwycięską, była niewzruszona. Od tygodnia trwał stan czujności w urzędach państwowych. Zgodnie z zarządzeniami pakowano i chowano dokumenty i zalepiano paskami papieru szyby, aby zabezpieczyć je przed skutkami detonacji. Ćwiczyły drużyny samoobrony cywilnej. Maciej siedział od dłuższego czasu bezczynnie za dużym, ciemnym biurkiem, oczekując z niecierpliwością przyjazdu syna. Co chwila ciszę przerywał terkot telefonu. Nic istotnego, choć w atmosferze napięcia i specyficznego podniecenia, która wzmagała się w ostatnich dniach sierpnia, wszystko wydawało się ważne, prawie na miarę racji stanu. To, co działo się w kraju, szczególnie na kresach, cała propagandowa farsa i zakłamanie, którym wiało od stolicy, powodowały, że Maciej doznawał wrażenia, jakby ktoś w dniu żałoby urządził zwariowany teatr marionetek, wywijających drewnianymi mieczykami. Kiedyś w rozmowie z jednym z lokalnych działaczy opozycyjnych usłyszał: - Nie wyzbyliśmy się instynktu państwowego ani poczucia odpowiedzialności za los narodu. Dlatego nie podejmujemy walki z sanacją, nie zacieramy również rąk patrząc na rozkład reżimu, na całkowity upadek elity władzy. Doznajemy raczej uczucia grozy na myśl, że stan ten może spowodować tragedię państwa. Maciej po cichu solidaryzował się z tym punktem widzenia. Dlatego miał ochotę złożyć ponownie urząd starosty, wycofać się z gry, nie wrużącej nic dobrego. Z drugiej jednak strony wydawało mu się, że póki zostanie, póty przynajmniej w jego starostwie rozsądek i ludzka uczciwość nie ustąpią prywacie i małoduszności panoszącym się w wyższych rejonach władzy. Czasami sam się dziwił, jakim cudem to, co zwało się Rzeczpospolitą, jeszcze się kręci, trwa mimo żenującej nieodpowiedzialności władzy. W masywnych, dębowych drzwiach gabinetu pojawił się Jędrzej. - Wcześniej nie mogłem - usprawiedliwiał się od progu. - We Lwowie niesamowite podniecenie i chaos. Niczego nie można załatwić od ręki. Byłem w Dowództwie Okręgu. Usiedli w drugim końcu gabinetu, w wielkich, obitych skórą fotelach. - Co oni na to wszystko? - spytał niecierpliwie ojciec. - Szef GISZ_u zarządził mobilizację alarmową w sześciu okręgach korpusów. W trybie tajnym przeprowadzać się będzie częściową mobilizację. Dostałem kartę. - Kiedy masz się zgłosić? - Niezwłocznie. Jutro rano wyjeżdżam. Maciej wsparł czoło na dłoniach. - Dotąd i ja próbowałem nie wierzyć - powiedział. - Raz uruchomionej machiny wojennej nie sposób zatrzymać. - Oby dane nam było również walczyć i zwyciężać, a nie tylko ginąć. Trzeba teraz myśleć, jak z tego wybrnąć. Robiłeś, co mogłeś. - Jesteśmy jak wielki okręt. Za chwilę pewnie zacznie tonąć. Kapitan jeszcze się łudzi, pasażerowie zaś wciąż się bawią. Co robić? - niepokoił się Maciej. - Przygotować się na najgorsze. Jędrzej zbierał się do wyjścia. Spieszył do Prędowli. - Gdybyśmy się mieli długo nie zobaczyć, to pamiętaj, że jest taka jedna wyspa, na której spotykają się wszyscy rozbitkowie. Nawet gdyby ci było najtrudniej, płyń tam uparcie - powiedział na pożegnanie Maciej. Ucałowali się serdecznie. Natalia czekała na męża w Prędowli. Nie mieli wiele czasu dla siebie. opowiadał wszystkim o sytuacji w kraju. Gdy padły słowa o karcie mobilizacyjnej, zapadło przygnębiające milczenie. Jadąc teraz pociągiem do Warszawy, myślał wciąż o tym, co na pożegnanie powiedziała mu Natalia: - Nie szukaj w łatwej, żołnierskiej śmierci rozwiązania któregokolwiek z naszych problemów. Przyszło mu do głowy, że żona domyśla się istnienia drugiej kobiety w jego życiu. Zastanawiał się więc, czy nie należało jej o wszystkim powiedzieć, przeprosić. Nie zdecydował się jednak i teraz już niczego nie mógł zmienić. Pociąg zwalniał, ale do Warszawy było jeszcze daleko. Na łąkach i leśnych polanach, przez które przepływały maleńkie strumyczki, kłębiła się już przedwieczorna mgła, jeszcze rzadka, poszarpana jak smugi dymu dalekiego ogniska, a już zapowiadająca chłód wieczoru. Zroszone wilgocią trawy pachniały intensywnie. Ten zapach i myśl o Natalii spowodowały, że gwałtownie zatęsknił za domem, za Prędowlą. Tymczasem pociąg przyspieszył. Jędrzej zamknął oczy i próbował zasnąć. Na próżno. - Pan zapewne do wojska? - zagadnęła go niemłoda już, elegancko ubrana kobieta. Jechała z kilkunastoletnim dzieckiem. Dotąd nie zwrócił na nią uwagi. - Do Warszawy - odpowiedział. - Mój Boże, co też los nam szykuje. Wracam do domu, bo niby gdzie w taki czas jechać? Tam człowiek czuje się najbezpieczniej. Co jednak może stać się z naszymi domami? - Jeszcze jest nadzieja - powiedział bez przekonania - jeszcze nie wszystko stracone. - Ale ludzie chcą wojny. Niechby już wreszcie była, aby tylko nie żyć w wiecznym strachu. Wierzy pan? Nie odpowiedział. - Z tą wojną jest tak, jak z niedobrym mężem - dodała po chwili. - Mówimy, niechby sobie poszedł w świat, czort z nim. Pleciemy w złości, bo tak naprawdę chcemy wierzyć, że jeszcze może być dobrze. Łudzimy się, aby jakoś żyć. Kiedy po raz drugi próbował zasnąć, nieoczekiwanie pomyślał o Dolores. Poczuł nieodpartą chęć bycia teraz blisko niej, tęsknotę jeszcze silniejszą niż za domem. Marzyła mu się Francja i wspólne z ukochaną spacery po Paryżu, rzeczywistość daleka od tej, która go otaczała. Nie potrafił sobie wyobrazić wojny. Co innego oglądać czyjeś nieszczęście, tak jak wówczas w Andarrao, a co innego przeżywać je na miejscu. W Warszawie z okien tramwaju widział, jak rozwieszano obwieszczenia. Prezydent Rzeczypospolitej ogłosił mobilizację powszechną. Zarządzono powołanie do czynnej służby, bez względu na wiek, kategorię zdrowia i rodzaj broni, wszystkich mężczyzn, którzy otrzymali białe karty mobilizacyjne bez czerwonego pasa. Cofnięto urlopy pracownikom państwowym i wojskowym. Ludzie gromadzili się przy słupach, gdzie naklejano obwieszczenie Prezydenta. Jednak na ulicach nie było widać oznak paniki. Już w mundurze, odwiedził siostrę Helenę. W kawiarni, dokąd poszli z nią i jej mężem, trudno było o wolne miejsce. Niechętnie je zwalniano. Dyskutowano przy wszystkich stolikach długo i gorąco. - Co o tym sądzisz? Jesteś tu blisko, może wiesz więcej? - pytał Jędrzej. Anatol ociągał się z odpowiedzią. - Aby wiedzieć więcej, trzeba by być w rządzie, nie wystarczy blisko niego - wykręcał się. - Dostałem kartę mobilizacyjną i czekam, co będzie dalej. - Jaki przydział? Anatol nachylił się i szepnął mu prosto do ucha: - Kontrwywiad. - Miałeś z tym coś wspólnego? - zdziwił się Jędrzej. - Trochę. - A tak konkretnie? - Mam rozkaz udania się na południe, do konsulatu polskiego w Czerniowcach. To wszystko, co mogę ci powiedzieć - wyjaśnił Anatol. - Rozumiem. Zabierasz ze sobą Helenę? - Tylko do Lwowa, a i tak się buntuje. Potem rozmowa potoczyła się na temat: "A co słychać w domu?" - Jak w czas burzy, wszyscy Horynieccy zlatują się do gniazda. W Prędowli jest ciotka Jadwiga i Gabriela. - A co z Sonią? - włączyła się wreszcie do rozmowy Helena. - Wyjechała z kraju. Mówiła, że do Szwajcarii, ale pewnie zatrzymała się na razie w Budapeszcie. Kto wie, czy nie na dłużej. - Boi się wojny? - zdziwiła się trochę Helena. To było niepodobne do Soni. - Nie o to chodzi - wyjaśnił Jędrzej. - Już dawno powzięła ten zamiar. Cały ten hałas przyspieszył jedynie jej decyzję. - Także, choć wciąż bezskutecznie, próbuję namówić Helenę, aby wyjechała z dzieckiem na wieś. Prędowla byłaby w tej sytuacji najlepsza - w głosie Anatola brzmiała prośba o poparcie. - Sama z Ludwiczkiem w tej sytuacji... Przekonaj ją, że mam rację. - Masz, ale znam Helenę, nikt i nic jej nie przekona, jeśli sama czegoś nie postanowi. Sądzę jednak, że powinnaś posłuchać Anatola - zwrócił się do siostry. - Wyjeżdżaj nie zwlekając. Jesień zapowiada się długa i ciepła. Jedź z nim chociażby dziś. Kiedy wieczorem wracał taksówką na lotnisko, zauważył, że jacyś ludzie zdzierali plakaty mobilizacyjne. Nic z tego nie rozumiał. - To pan nie słyszał, panie oficerze? Cofnięto mobilizację. Wojny nie będzie - informował go radośnie szofer. - To niemożliwe. Takich rzeczy się nie robi. Obwieszczenie mobilizacyjne to nie plakat o wędrownym cyrku - zdenerwował się Jędrzej. - Ja się na tym nie znam. Miała być wojna ze Szwabami. Widać nie będzie. To i lepiej. Tylko całkiem zbytecznie my te rowy przeciwlotnicze kopali. - Rowy się zasypie, trawa zarośnie i śladu nie będzie - powiedział już spokojnie Jędrzej. I on przez moment pragnął uwierzyć, że to fałszywy alarm. Ktoś ich nabrał, a może tylko sprawdził na wszelki wypadek. Jednak rząd 30 sierpnia po raz drugi ogłosił mobilizację. Dywizjon od kilku dni pozostawał na lotnisku polowym. Radio nadawało dla Warszawy próbne komunikaty alarmowe: - Uwaga, uwaga! Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Podniecenie rosło. Tej nocy żaden z pilotów nie położył się ani na chwilę. Maszyny stały w pełnej gotowości bojowej. Dywizjon czekał na rozkaz, który poderwałby go do lotu. Jędrzej nie myślał o niczym, leżąc przy otwartym na oścież oknie. Spoglądał w rozgwieżdżone, wysokie niebo, wsłuchiwał się w szum strącanych chłodniejszym już wiatrem liści. Spadały powoli i znikały w ciemności. Przed świtem zasnął. Obudziły go jak blask błyskawicy wystrzelone w górę czerwone rakiety. Był to rozkaz startu. Wybiegł z budynku na płytę lotniska. Obok koledzy w pośpiechu ogarniali się i dopalali papierosy. Zagrały pierwsze silniki i maszyny jedna po drugiej wznosiły się w powietrze. Rozwinięty w szyku bojowym dywizjon leciał na spotkanie z wrogiem. Niemców dostrzeżono w pobliżu Nieporętu. Ciężkie heinkle i dorniery dźwigały bomby. Osłaniały je myśliwce. Porucznik Gabryszewski na czele swego klucza zaatakował pierwszy. Za nim poszedł Jędrzej i następni. Heinkel zadymił od ogona i runął na ziemię. Jędrzej widział, jak eksplodował. Nie zdążył wyrzucić bomb. Niemieckie maszyny odpowiedziały ogniem. Jedna z serii ledwo musnęła maszynę Horynieckiego. Miał szczęście. Już po chwili heinkle i dorniery zaczęły się rozpraszać. Teraz dopiero messerschmitty pospieszyły na odsiecz bombowcom. Było już za późno. Jędrzej atakował w pojedynkę. Bombowiec leciał przed nim wolno i ociężale. Gdyby wcześniej uwolnił się od balastu, pościg byłby mało skuteczny. Wykorzystał szansę i celną serią posłał szkopa na ziemię. I już miał na karku dwa messerschmitty. Pociski rozbiły mu zbiornik z olejem i raniły odłamkami lewe ramię. Rana była niewielka, nawet nie czuł bólu. Oliwa z rozbitego zbiornika zalała mu szkła okularów. Zrzucił je. Z trudem panował teraz nad maszyną, ale zdołał wyprowadzić ją z kotła i wziął kurs na lotnisko. Rozproszeni niemieccy piloci rejterowali co mocy w silnikach do Prus Wschodnich. Pierwsza hitlerowska wyprawa bombowa na stolicę nie powiodła się. Tego dnia dywizjon poderwał się jeszcze nieraz. Myśliwce skutecznie przeganiały niemieckie samoloty z nieba nad Warszawą. Straty Luftwaffe były znaczne, ale własne też niemałe. Maszyna została skierowana do naprawy i już nazajutrz Jędrzej wystartował do walki. Gonił messerschmitta, gdy tymczasem znajdujący się w pobliżu, wolny od bomb dornier nabrał prędkości i zaatakował Jędrzeja. Błyskawicznie poderwał maszynę, a mimo to jedna z serii dopadła go. Maszyna odmawiała posłuszeństwa. Nie chcąc ryzykować powrotu na lotnisko, wylądował na dogodnym terenie pod Kobyłką. Po kilku godzinach dotarł do lotniska polowego w Zielonce. Tam okazało się, że latanie już się dla niego skończyło. - Nie mam maszyn, panie majorze Horyniecki - rozłożył bezradnie ręce pułkownik. - Co ja mam począć? Przecież wojna trwa. - Dostanie pan wraz z innymi "bezrobotnymi" przydział do Pierwszej Dywizji Piechoty. To jedyne, co mogę zrobić. Dywizja powinna teraz być w rejonie Jakubowa - tłumaczył pułkownik pochylając się nad mapą. - O, tutaj. Musicie tam dotrzeć jak najszybciej, jeśli chcecie ich znaleźć. - Wyruszymy jutro - postanowił. Nie zwlekał. Bez maszyny mógł by tylko gnuśnieć na lotnisku, a tam, w polu, może się jeszcze na coś przyda. - Pan, jako najwyższy stopniem, obejmie dowództwo nad grupą. Powodzenia. I tak rozstali się na zawsze. 11 września dotarli do miejsca postoju I Dywizji Piechoty i zameldowali się generałowi Przedrzymirskiemu. Wcieleni zostali do 6 Pułku Piechoty, przebijającego się przez mocny pierścień niemiecki pod Kałuszynem. Nad ranem 12 września za cenę ogromnych strat pierwszy pierścień niemieckiego okrążenia został rozerwany. O zmroku oddział przesunął się na wschód wzdłuż szosy na Siedlce. Początkowo doszło do starć z czatami niemieckimi, które szybko przepędzono. Wkrótce jednak napotkano silniejszy opór. Była już głęboka noc, gdy na las, gdzie dokonywali przegrupowań, spadły pociski niemieckiej artylerii. Powstało zamieszanie, a kiedy pojawił się od strony szosy batalion czołgów, zapanowała panika. Jędrzej z garstką piechurów całą noc maszerował na wschód. Pod Siedlcami spotkali podobne grupy z podlaskiej i suwalskiej brygady kawalerii. Wraz z niedobitkami piechoty udali się w rejon rzekomej koncentracji. Gdy dotarli do Łosic, dowiedzieli się, że w Siemiatyczach nie ma koncentracji. Skierowali się więc na Brześć, a potem znów na północny wschód, gdyż od spotykanych po drodze ludzi z suwalskiej brygady kawalerii usłyszeli, że rejonem koncentracji SGO "Narew" jest nie Brześć, a Puszcza Białowieska. Na krótkim postoju w Łosicach spotkał nieoczekiwanie Jula. Nie wierzył własnym oczom. Tyle lat... Choć widział go po raz pierwszy w mundurze, poznał od razu. Był w stopniu majora. Stał, paląc nerwowo papierosa, oparty ramieniem o płot, na którym wisiał postrzępiony plakat z napisem: "Do broni! Zwarci i zjednoczeni, zwyciężymy wroga!" Kierowca Jula grzebał w silniku samochodu. Byli przyjaciółmi z lat studenckich. Potem odnaleźli się, gdy Jul pracował w Sekretariacie Komitetu Obrony Rzeczypospolitej, na budowie COP_u. Wciągnął w tę przygodę Jędrzeja. Wkrótce znów ich drogi się rozeszły, aby teraz nieoczekiwanie połączyć się na wojennym szlaku. - No, nie! - ucieszył się Jul, gdy zobaczył biegnącego ku niemu Jędrzeja. Padli sobie w objęcia. - Co ty robisz w tej dziurze? - spytał zaskoczony. - Szukam frontu - w głosie Jędrzeja brzmiała bezsilność. - A ty? - Dostałem rozkaz, aby kierować się na południe - wyjaśnił rzeczowo przyjaciel. - We Lwowie ma być sztab montowanej linii obrony Bug_San. Jestem przydzielony do odwodu Dniestr_Stryj. - A to co takiego? - zdziwił się Jędrzej. - "Przedmurze rumuńskie". Odwód Naczelnego Dowództwa. Nie słyszałeś? - Nie. Czy to wszystko jest jeszcze aktualne w obecnej sytuacji? Przecież widzisz, co się dzieje! - Takie mam rozkazy. Jędrzej teraz dopiero zauważył, jak przyjaciel bardzo się zmienił. Wydawał się o wiele starszy, nerwowy i przygnębiony jak nigdy. Pomyślał, że albo coś ukrywa, albo czuje się nieswojo w takich okolicznościach. Nie znosił porażek. Jędrzej pomyślał nawet, że tę linię i odwód wymyślił sobie dla kurażu. Kierowca Jula dał znać, że mogą jechać dalej. - No to - żegnał się pospiesznie - do zobaczenia! - Na "rumuńskim przyczółku"? - zapytał złośliwie Jędrzej. Jul siedział już w samochodzie. Odjechał prędko. Jędrzej wrócił do swoich. Obejmując dowództwo nad zbieraniną w sile około tysiąca żołnierza, zarządził przebijanie się na Hajnówkę. Maszerowano dwiema zasadniczymi kolumnami, które wkrótce po przekroczeniu Bugu straciły między sobą łączność. 15 września w rejonie Wysokie Litewskie kolumna prowadzona bezpośrednio przez Jędrzeja natrafiła na czołgi niemieckiej dywizji pancernej. Ledwo udało się wyrwać oddział z zasadzki. Straty były wielkie. Zginęło lub zaginęło w rozproszeniu około trzystu żołnierzy. Z garstką ledwo dwustu ocalałych, wśród których było sporo rannych, kontynuował marsz, ale teraz w kierunku południowo_wschodnim. Próbował odnaleźć rejon koncentracji grupy operacyjnej "Polesie" generała Kleberga. Improwizowany oddział Jędrzeja Horynieckiego, nie nękany przez przeciwnika, posuwał się w miarę prędko łukiem na wschód od Kobrynia, Kowla, w kierunku na Łuck do linii Dniestru. 20 września, przeprawiając się przez Stochód, natknęli się nieoczekiwanie na kręcący się tu oddział wojskowy. To nie mogli być Niemcy. - A więc kto? - myślał głośno Jędrzej. - Dywersanci - odparł niewiele myśląc porucznik Miedniewski, oficer rezerwy, w cywilu inżynier. - W wołyńskich lasach? To niemożpiwe. - Zdaje się, że to Ruskie, panie majorze - mówił podniecony dowódca zwiadu, porucznik Humel. - Widzieliście ich? - spytał Jędrzej. - Przedtem nigdy, dlatego nie jestem pewny. Ale to nie mogą być Niemcy - zapewniał, potwierdzając przypuszczenia Jędrzeja. - Może weźmiemy przyczółek? - włączył się do rozmowy kapral Chojnata z patrolu. - Nie - zdecydował Jędrzej. - Spróbujemy ich ominąć, nie wchodzić w drogę. Rozkaz był, że z Ruskimi nie walczymy - przypominał stanowczym tonem. - Co dalej? - spytał zniecierpliwiony porucznik Miedniewski. Od kilku dni marzył o powrocie do domu w Płańsku. Nie wierzył już w powodzenie kampanii. Nowa sytuacja oddziału wzmogła w nim tęsknotę za domem, za rodziną. - Co nam zostaje innego, jak... Nie dokończył, bo wszedł mu w słowo porucznik Humel, który szukał wciąż okazji sprawdzenia siebie i dołożenia szkopom, a teraz myślał tylko o przedostaniu się za Karpaty i dalej do Francji: - Trzeba bić się do końca. Trwa jeszcze wojna, panie poruczniku - zwrócił się wprost do Miedniewskiego. - O domu proponuję zapomnieć! - Wojny już nie ma, przegraliśmy ją. Jest tylko odwrót - włączył się Jędrzej. - Przecież maszerowaliśmy, aby przebić się na południe, do miejsca rzekomej koncentracji. Dziś jesteśmy na rozdrożu. Cholera wie, gdzie to umówione miejsce. Ludzie są wyczerpani, padają ze zmęczenia fizycznego i psychicznego. W tej sytuacji nie widzę sensu, aby przelewać krew bez potrzeby, wbrew rozkazom. Być może pan, panie poruczniku - tu zwrócił się w stronę Humela - ma inne zdanie, ale to ja jestem dowódcą, a przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Przerwał, jakby oczekując repliki. Obaj porucznicy i kapral milczeli. - Proszę przygotować oddział do wymarszu - rozkazał ostro po chwili. - Wróćmy na drogę i spróbujmy przebić się wzdłuż rzeki na południe - dodał już zwykłym tonem. Przebijali się cały dzień bez przeszkód. Nie natknęli się już ani na Rosjan, ani na Niemców. W wioskach, przez które przechodzili, jakby wszyscy wymarli albo pierzchli w las. Pustka i cisza cmentarna. Na noc przybyli do opuszczonej leśniczówki z rozległymi zabudowaniami gospodarczymi. Wyznaczono patrole i żołnierze rozlokowali się, gdzie kto mógł. W opuszczonej leśniczówce przy małej, kopcącej lampie naftowej Jędrzej odbył naradę. Długo ślęczeli nad mapą w migotliwym, słabym świetle. Zastanawiali się, co dalej począć. Był jeden kierunek i jedna droga na południe. I nadzieja, że Rosjanie nie zaatakują. W piątym dniu wojny, mimo lamentów matki, próśb i zaklęć, Adaś zdecydował się wstąpić na ochotnika do armii. Został przydzielony do oddziału zgrupowania, którym dowodził generał Langner. Jego zadaniem było utrzymać i obronić Lwów. W połowie września oddział został skierowany w rejon wzgórz Zboisk i miał stanowić odwód dla 10 BK pułkownika Maczka z Armii "Kraków". Już 16 września weszli do walki. Natarcie, rozpoczęte przed świtem, poprowadził 10 Pułk Strzelców Konnych, uderzając wprost na Zboiska, które głównie dzięki zaskoczeniu udało się zdobyć z marszu. Kiedy oddział Adasia dostał rozkaz posuwania się w kierunku Zboiska, było już prawie południe. W tym czasie wróg opanował już moment zaskoczenia i po godzinie marszu oddział znalazł się w polu rażenia silnego ognia artylerii niemieckiej. Mimo to posuwali się wciąż do przodu, wsparci skutecznie kompanią tankietek TKS. Wczesnym popołudniem Niemcy przystąpili do zmasowanego kontrataku. Trzy dywizje strzelców górskich otworzyły silny ogień. Zapadała noc, a bój nie ustawał. Adaś, jak wielu jego kolegów, padał ze znużenia. Był to jego chrzest bojowy. Wyzwolił się ze strachu i napięcia, ale nie potrafił oprzeć się zmęczeniu. Zasypiał stojąc, wsparty plecami o drzewo. Kiedy minęło pierwsze największe znużenie, ocknął się. Odrętwiały z zimna, w ciemności nocy szukał wzrokiem kolegów. Spali skuleni pod drzewami, w zagłębieniach pod osłoną krzaków. Podnieśli się na wieść o powrocie patrolu. Chłopcy wdarli się na wzgórze 311 bez większych strat, ale nie zdołali utrzymać pozycji. O świcie cały pluton miał ruszyć do kontrnatarcia. Udało się. Łamiąc opór bawarskich strzelców górskich, w szaleńczym ataku na bagnety zdobyli umocnione pozycje niemieckie na wzgórzu 311. W ich ręce wpadła duża ilość broni, którą Niemcy porzucili, w popłochu wycofując się ze wzgórza. 17 września walka trwała cały dzień. Po południu otrzymali wsparcie nowego batalionu piechoty ze Lwowa. Wtedy to, gdy coraz realniej rysowała się szansa ostatecznego rozbicia Niemców, przybył oficer łącznikowy z rozkazem naczelnego dowództwa, aby wycofać się natychmiast w kierunku Haliczy nad Dniestrem. Rozkaz został wykonany, ale przekazanie pozycji polskich przybyłemu ze Lwowa batalionowi piechoty w biały dzień pod ogniem nieprzyjaciela pociągnęło za sobą duże straty. - Dlaczego brygada pułkownika Maczka dostała rozkaz odwrotu, i to właśnie teraz? Na nic poszedł cały wysiłek. Niemcy nas stąd wykurzą raz dwa. Co to za strategia? - gubił się w domysłach Adaś. - Wygląda na to, że Węgry i Rumunia przystąpiły do wojny po naszej stronie. Od Dniestru pójdzie wspólny kontratak. - Czy zdołamy się do tego czasu utrzymać? - Musimy. Nie wolno nam wpuścić Niemców w rejon nowej koncentracji - tłumaczył porucznik. Adaś, który początkowo mu uwierzył, zwątpił ostatecznie w zapowiadane przez porucznika kontrnatarcie od linii Dniestru wspólnie z Rumunami i Węgrami, kiedy dotarła wieść o wkroczeniu Rosjan. 20 września przyszedł rozkaz wycofania się batalionu na przedpola Lwowa. Żołnierze byli wyczerpani do granic wytrzymałości, a na dodatek zabrakło amunicji. Dwa dni później zgrupowanie generała Langnera skapitulowało. Do miasta wkroczyły oddziały RKKA. - Co z nami dalej? - pytano w oddziale. Dowództwo nie otrzymało już żadnych rozkazów. Trudno też było o jednoznaczną odpowiedź. Dowodzący oddziałem, ranny poważnie w nogę major Solecki, rozkazał pododdziałom przebijać się na południe, za Dniestr, a następnie przez Karpaty na Węgry. Rozproszyli się, aby w grupach po kilku, kilkunastu podjąć próbę wykonania ostatniego rozkazu. - Czy to prawda, że generał Langner oddał Lwów bez walki? Adaś nie mógł uwierzyć zasłyszanej plotce. - Załoga Lwowa nie poddała się Niemcom. Ustąpiła wojskom Sowietów, z którymi nie walczyliśmy - wyjaśnił porucznik. - Langner nie miał innego wyjścia. - Mógł pertraktować. - Z kim? Z Niemcami, z Sowietami? - Przecież jeszcze istniejemy. Nie wolno oddać wszystkiego - krzyczał Adaś. Był przerażony rozmiarami przegranej. Nie potrafił pogodzić się z klęską i z tym, że wojna skończyła się właśnie tak. - My istniejemy, to prawda, ale Polski już nie ma. Żeby znów kiedyś była, musimy przetrwać. Nie wolno się zapamiętać w rozpaczy - mówił cierpliwie porucznik. Przedzierali się małym, dwudziestoosobowym oddziałem. Gdy doszli do Dniestru, było ich tylko dziewięciu. Przed drewnianym mostem za Brzeziną zaskoczył ich silny ogień cekaemów od strony Zarzecza. To nie mogli być Niemcy. Sowieci także nie. A więc kto? - gubili się w domysłach. Kiedy trwali na wzgórzu 311, jeszcze przed wkroczeniem RKKA, w okolicach Drohobycza, Stryja, Rozdołów oddziały ukraińskich dywersantów i nacjonalistów wznieciły antypokskie powstanie. Zaczęło się od napadów na uchodźców i grupy żołnierskie, potem szły z dymem polskie wsie. W piątek wczesnym popołudniem przybiegł do Macieja zadyszany szef LOPK kapitan Piechocki. Zmienił się od ostatnich dni sierpnia, kiedy wyglądał wojny jak chłop deszczu w maju. - Panie starosto, idą na Rozdoły! - krzyczał od progu. - Kto? Niemcy, Ruskie? - Bandyci! - odpowiedział z przerażeniem. - Po drodze spalili już Terebuty, Sychłowate i kilka samotnych polskich dworów. - Ilu mamy ludzi? - Toż nie warto nawet pytać ani liczyć. Pół setki może, a bandyci kilka sotni. - Niemcy nad Dniestrem, Sowieci jeszcze dalej - dodał Maciej podchodząc do mapy. - W Drohobyczu i Stryju to samo - powiedział bliski paniki Piechocki. - Całe Podkarpacie w ogniu. - A więc idą od Doliny Krywańca. Gdyby próbować zatrzymać ich na Stryju, a tymczasem ewakuować ludność do Skorodnego i dalej do Przełęczy Wereckiej, na Węgry? - rozważał przy mapie Maciej. - Od Tucholki i Doliny Oporu idzie Sicz Zakarpacka - przypomniał kapitan. - Cholera jasna! - zaklął Maciej. - Odwrót na Borysław też nie ma sensu. Od Schodnicy trzeba by pójść na Turkę, a tam, słyszałem, są już Niemcy. Musimy spróbować ułożyć się z nimi. Nie mamy innego wyjścia. - Układać się z tą bandą? - krzyknął Piechocki. - Widzi pan inne wyjście? - Chyba nie - przyznał kapitan po chwili namysłu. Był jeszcze bardziej przerażony niż dotąd. - A gdyby spróbować ucieczki na dziko, gdzie i jak kto może? - Wybiliby nas jak kaczki. Niech pan nawet nie próbuje. Będziemy tu czekali na polskie wojsko, które od Lwowa przebija się za Karpaty. Niech pan ukryje swoich ludzi. Na razie walczyć nie będziemy - rozkazał Horyniecki. W godzinę, a może półtorej później do miasta wkroczyły pierwsze grupy ukraińskich powstańców. Byli wśród nich przeważnie chłopi w cywilnych ubraniach, z niebiesko_żółtą opaską na ramieniu i trójzubem. Było też sporo "mundurowych", w polskich uniformach zdobytych na grupkach uciekinierów. Uzbrojeni byli w kosy, siekiery i noże, czasem w zdobyczne karabiny. Na kilku furmankach ustawiono cekaemy. Coraz więcej zbierało się ich na placu przed starostwem. Formowali się w bataliony i maszerowali ze śpiewem przez miasto w kierunku szosy stryjskiej. Na rogatkach oczekiwali polskiego wojska. Przez godzinę, dwie po ich wyjściu panował spokój. Puste ulice, zamknięte warsztaty i żydowskie kramiki potęgowały wrażenie, że miasto zamarło, a ludzie uciekli gdzieś w popłochu. W istocie duża grupa uciekinierów opuściła w strachu Rozdoły, kierując się do klasztoru w Czernicy. Mieli przed sobą kawał drogi niespokojnego traktu. Do Rozdołów zaś przed wieczorem nadciągnęła następna fala chłopstwa. Tym razem ich dowódca rozkazał zaaresztować burmistrza i urzędników magistratu, ratusz zaś wybrał na kwaterę. Pod starostwo wysłał kilku ludzi w charakterze wartowników. Nie weszli do gmachu, ale też nie pozwolili go nikomu do rana opuścić. Nazajutrz rozegrała się potyczka na rogatkach miasta. Oddział polski atakiem z marszu odepchnął Ukraińców od Rozdołów. Ci rozpierzchli się po okolicy na ustalone miejsca koncentracji, głównie w okolicy wsi Krupskie i Stopnica. - Teraz już nietrudno będzie ich rozbić - powiedział Maciej. - Ale zajęłoby to dzień, może nawet dwa. Musimy jak najszybciej przekroczyć Karpaty i dojść na nowe miejsce koncentracji - odparł dowódca oddziału, major Jeziorski. - Taki mam rozkaz. - A co z miastem? - przypomniał Horyniecki. - Musicie sobie jakoś radzić. Przykro mi, ale mam rozkaz. - Od słowackich Karpat idzie Sicz. Wpadniecie wprost na nich - ostrzegł Maciej. - Innej drogi nie ma? - spytał niecierpliwie major. - Jest, ale trudniejsza. Bez przewodnika nie dacie rady. - A ten przewodnik? - Mam takiego człowieka. Piechocki, oficer rezerwy. Zawołać? - Oczywiście. Jestem panu wdzięczny, panie starosto. - Poprowadzi pan oddział górami do przełęczy - mówił Maciej do Piechockiego, na którego czekali niedługo - tak aby nie natknąć się na Sicz. Zgoda? - A pan, panie starosto? - Cóż ja? Zostaję. Życzę powodzenia. Pożegnali się pospiesznie. Piechocki nie ukrywał radości z takiego obrotu sprawy, na pożegnanie mocno, wymownie uścisnął dłoń Macieja. W trzy godziny po odejściu polskiego oddziału do miasta powrócili Ukraińcy. Horyniecki spodziewał się ataku zemsty z ich strony. Nic takiego się jednak nie stało. Umęczeni i głodni, rzucili się na żydowskie kramiki i z nieopisaną werwą szturmowali browar. Wytoczyli na rynek beczki, znieśli jedzenie i przy ogniskach ucztowali do rana. W niedzielę rano cała ta hałastra udała się na mszę do cerkwi. Dla bezpieczeństwa ustawili dwa cekaemy na wieży. Kiedy rozległy się długie serie, Horyniecki był pewien, że to nowy oddział polski niespodziewanie pojawił się w mieście. Tymczasem okazało się, że to były salwy na wiwat. Obsługa cekaemów dostrzegła zbliżającą się do Rozdołów Sicz. Wznoszono okrzyki, rzucano czapkami, strzelano. Teraz miało się ostatecznie wszystko rozegrać. - Władza w mieście i powiecie należy odtąd do mnie, prowidnyka Siczy Samostijnej Ukrainy - oznajmił ostro Michał Horyniecki. - Ta banda, ta pożal się Boże armia nie będzie żadną ostoją twojej samozwańczej władzy - odpowiedział dumnie Maciej. - Nie mam najmniejszej ochoty przekazywać rządów bandytom. Tobie radzę: rozpuść ludzi i zmykaj do swojej Protiszni. Kiedy przyjdą Sowieci, zrobią z was marmoladę - ostrzegał. - Póki co, my jesteśmy górą - nie ustępował Michał. - Na dzień, dwa, najwyżej trzy. I co dalej? - Wojna dopiero się zaczęła. Jeśli powstanie cała Ukraina, zwyciężymy. - Ale na razie Białorusini i Ukraińcy na Wołyniu i na Podolu witają RKKA chlebem i solą. - To kłamstwo bolszewickiej propagandy! - wściekał się Michał. - I tak wasze powstanie nie ma szans powodzenia. Zdepczą was jak gnidy. - Zobaczymy. A teraz muszę ojca aresztować. Będzie musiał ojciec przebywać w naszym domu przy lipowej alei. Postawię tam kilku wartowników. A może ojciec chce do Prędowli? - Nie, zostanę w mieście - zdecydował Maciej. - Gdy wy uciekniecie, ktoś tu będzie musiał rządzić. - Lepiej, żeby ojciec nie robił sobie wielkich nadziei. I tak miejsce jednego Horynieckiego zajął drugi. Władza pozostała w rodzinie, tylko flagę biało_czerwoną zastąpił trójzub. Łopotał nad gmachem rozdolskiego starostwa niespełna trzy dni. Pod wieczór chłopska piechota i kawaleria Siczy opuszczała w pośpiechu miasto. Sowieci byli już w Stryju. - Przyszedłeś mnie uwolnić czy się pożegnać? - spytał ostrym tonem Maciej na widok młodszego syn, stojącego długo w milczeniu w drzwiach jadalni. - Tymczasem pożegnać - wycedził przez zęby Michał. - Niech ojciec zaopiekuje się Lusią i Olgą na wypadek, gdybym... - urwał. Był przygnębiony i ledwo hamował wściekłość. - Rozpuść jak najszybciej tę zbieraninę i schroń się w górach. Potem jakoś się wszyscy odnajdziemy. Uciekaj! - ponaglał Maciej zakładając marynarkę. - Lusia nie ma z tym nic wspólnego - pragnął usłyszeć zapewnienie, że ojciec pomoże żonie i córce. - Wiem. Uciekaj! Michał odwrócił się na pięcie. Skoczył na konia i zniknął za zakrętem alejki. Wziąwszy płaszcz, Maciej starannie zamknął dom i pojechał do starostwa. Nie zastał tam nikogo. Po "urzędnikach" Michała zostały jedynie sterty rupieci i walające się na podłodze gabinetów ulotki, nawołujące lud ukraiński do narodowego powstania, obiecujące wolną Ukrainę i prawowitą władzę. Pewnie żadna z tych ulotek nie dotarła nawet do najbliższych wiosek. Teraz, kiedy po trzech dniach "rządów" władze Samostijnej Ukrainy uciekły hen w góry, obietnice te śmieszyły. Kiedy zgarniał ulotki do kąta jak liście, ktoś zapukał do drzwi. Zgłosiła się sekretarka, informując o jakichś ludziach w poczekalni. - Niech wejdą - poprosił porzucając uciążliwe zajęcie. Do gabinetu wkroczyło kilku mężczyzn z czerwoną flagą. Maciej zdumiał się. Dopiero kiedy w jednym z nich rozpoznał szwagra Pawłyka, Mikołaja Pronaszko, pomyślał z ironią: "Pewnie jacyś nowi samozwańcy". Zamierzał ich jednak przyjąć z godnością. Obruszanie się lub demonstrowanie swojego prawdziwego do nich stosunku nie miało sensu. Służbę traktował jak obowiązek utrzymywania ciągłości władzy polskiej, póki będzie to możliwe, a więc do wkroczenia Sowietów do Rozdołów. Tych, którzy teraz przed nim stali, brał jakby za emisariuszy RKKA. - Proszę, siadajcie, panowie - zapraszał do stołu. - My nie panowie, my komuniści - rzucił jeden z grupy. - Domyślam się. Mimo to sądzę, że mamy ze sobą do pomówienia. - Jesteśmy rewolucyjnym komisariatem miasta i powiatu - powiedział Pronaszko, zanim zdążyli usiąść. - Czy mam rozumieć, że przyszliście tu, panowie, aby pozbawić mnie władzy? To znaczy, że występujecie przeciw legalnej władzy Rzeczypospolitej? - upewniał się Horyniecki. - Rzeczypospolitej nie ma. Rząd uciekł, wódz naczelny także. W Stryju są Rosjanie. Robotniczo_chłopska Armia Czerwona wyzwoliła Ukrainę Zachodnią, przyłączając te ziemie do radzieckiej Ukrainy. Nie reprezentuje pan już legalnej władzy - oświadczył spokojnie Pronaszko. Maciej domyślił się, że to właśnie on był kierownikiem czerwonego komisariatu. - Co panowie zamierzają? - spytał spokojnie. - Powinien pan złożyć władzę w nasze ręce. - Nie myślę kapitulować przed nikim. Tym bardziej przed wami. Z Sowietami wojny nie prowadzimy, jestem zatem uprawniony do złożenia władzy tymczasowemu zarządowi wojskowemu Sowietów. Panowie zaś reprezentują tylko siebie. - Reprezentujemy lud ukraiński - powiedział jeden z komisarzy. - Był tu już taki ludowy prowidnyk. Przed kilkoma godzinami uciekł z miasta. Dziś taki czas, że każdy może sięgnąć po władzę, ale tylko nielicznym udaje się ją utrzymać. Myślę, że powinniśmy poczekać na Sowietów - upierał się Maciej. - Owszem, my będziemy czekali tutaj, w starostwie i w ratuszu, a pan u siebie w domu pod ochroną straży robotniczej - oznajmił stanowczo Pronaszko. - Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia? Maciej powstał w gniewie. Zabrał płaszcz, który niedawno powiesił w szafie, i wyszedł. Za nim udał się jeden z komisarzy. W poczekalni nie było już sekretarki, a kilku mężczyzn z czerwonymi opaskami na rękawach płaszczy i marynarek przeglądało biurko i szafę. - Odprowadzicie pana Horynieckiego do domu - rozkazał komisarz. Czterech, w tym dwóch z pistoletami w kaburach, jakie nosili polscy oficerowie, poderwało się i poszło za Maciejem. Nie miał zamiaru utrudniać im zadania ani ryzykować życia. Usiadł na tylnym siedzeniu samochodu mówiąc, że jemu jako aresztowanemu nie wolno prowadzić. Zaskoczył ich tym. Jakoś dojechali do lipowej alei, choć ten, który siedział za kierownicą, czuł się niepewnie. Dwóch z ochrony ulokowało się w hallu willi, a dwóch pozostałych pilnowało domu na zewnątrz. Praktycznie nie miał szans ucieczki. Przez chwilę nawet myślał o tym, ale zrezygnował. Postanowił czekać na przybycie Sowietów. Przez cały dzień w mieście panował spokój. Od strażników dowiedział się, że Rewolucyjny Komisariat Ludowy, bo taką nazwę nadano ostatecznie organowi władzy robotniczej, przejął w ciągu dnia wszystkie instytucje i większość fabryk pod swój zarząd. Zwolniono polskich urzędników, aresztowano policjantów i rozbrojono kilka niewielkich oddziałów polskiego wojska, wycofując się przed RKKA i Niemcami w Karpaty. Późnym wieczorem, kiedy zamierzał położyć się spać, jeden z ludzi ochrony wszedł chyłkiem do jego pokoju. Po zachowaniu chłopca, bo był to bardzo młody człowiek, poznał, że przychodzi tu w tajemnicy przed innymi. Przebiegła mu przez głowę myśl, że to prowokacja. - Panie Horyniecki, chcę panu pomóc - zaoferował się. - Musi pan uciekać - szepnął. - W piwnicy browaru czeka na pana Adaś. - Skąd go znasz? - Byliśmy razem w wojsku, walczyliśmy na Zboiskach, a potem przedzieraliśmy się aż tutaj. Przed wojną pracowałem w zakładach Bajtsa. No co, decyduje się pan? - ponaglał. - Przecież ty jesteś z nimi. - Jestem w partii - sprostował. - Ojciec mój był w KPP, to dlaczego ja miałem nie pójść? Ale na wojnie też byłem, za Polskę biliśmy się z Adasiem. Tym go przekonał. - Spróbujmy - zdecydował się. - A co z tobą? Przecież będziesz za mnie odpowiadał. - Niech się pan nie martwi o mnie. Nie mogę wiele powiedzieć, tyle tylko, że... - urwał, bo doszły ich jakieś odgłosy z hallu. Nasłuchiwali. - To nic groźnego, idziemy! - Idziemy - powtórzył Maciej. Było mu trudno stąd odchodzić, ciężko rozstawać się z domem, który był mu drugim po Prędowli, ale czas naglił. Bezsensem byłoby zwlekać. Z domu wydostali się bez przeszkód, potem przez ogród na łąki nad Stryjem i wzdłuż rzeki do browaru. Tu się rozstali. Chłopiec pożegnał się pospiesznie i zniknął w mroku nocy. Maciej nawet nie zdążył mu podziękować. Kiedy został sam, nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Nie znał browaru i nie miał pojęcia, gdzie może być ukryty Adaś. Wszedł jednak ostrożnie na obszerny dziedziniec. Na rampie mignął jakiś cień. Na wszelki wypadek wcisnął się w najbliższe zagłębienie muru. Ciągle, może ze strachu, chodziło mu po głowie, że to prowokacja. Chłopak mógł nawet o tym nie wiedzieć. - Wujku, wujku! - usłyszał gdzieś z ciemności. - Tu jestem - zaryzykował po chwili. - To ty, Adaś? - Ja - usłyszał znienacka tuż obok. To nie był głos Adasia, ale znajomy, nie wrogi. - Pawłyk! Ty tutaj? Podszedł także Adaś. - Nie mamy wiele czasu. Tylko nocą jest szansa wydostania się z miasta. - Idziemy - rzekł niecierpliwie Pawłyk. - Porozmawiamy po drodze. Całą noc przedzierali się przez Szczołb i Sychłowate. Nad ranem byli w siole pod Płaszą i tu postanowili wreszcie odpocząć. Na sąsiednim wzgórzu stał klasztor Czerenica. - Tam działy się okropne rzeczy - odezwał się wreszcie Pawłyk. - Mówisz o Czerenicy, o uchodźcach? - spytał maciej. - Gdy powstańcy rozdzielili się na sotnie wychodząc z Rozdołów, jedna z nich, sotnia Hrebennego, poszła na Czerenicę. Uchodźcy zamknęli się w klasztorze. Wzięto go szturmem. Potem bandyci rozprawili się z obrońcami. Mężczyzn powiesili, kobiety i zakonnice zgwałcili, podusili albo zamęczyli na śmierć. Dzieci, które nie zdążyły uciec, zamknęli w piwnicach, a klasztor puścili z dymem. - Bandyci! - wycedził ze wstrętem Maciej. Teraz, kiedy to usłyszał, jeszcze mniej rozumiał, jak na ich czele mógł stanąć jego syn. - Skorodne też puścili z dymem - wtrącił Adaś. - Po dworze zostały tylko osmalone kikuty. - Jak to się stało? - Kiedy podeszli pod dwór, zażądali koni, jedzenia i wódki. Dziadek odmówił i ze swoimi ludźmi postanowił bronić dworu. Mnie nakazał przeprowadzić matkę do Prędowli. Kiedy byliśmy już na Letowiszczach, chciałem wrócić do dworu. Okazało się, że za późno - powiedział i zaklął okropnie. - To byli ci z Siczy? - Nie, chłopstwo. Ale czy to nie wszystko jedno? Macieja ogarnęła rozpacz. Nie mógł się pogodzić z faktami, nie wierzył, że właśnie taki miałby być koniec - klęska, cierpienie, śmierć. "Może nie należało już doszukiwać się w czymkolwiek sensu, a tylko ratować z pożogi to, co jeszcze pozostało? Może taka jest logika wojen?" - myślał. Powinien był przecież o rym wiedzieć, nie była to jego pierwsza w życiu wojna. Rozdział Ii Na Śląsku wojna zaczęła się najwcześniej. Pierwszy uderzył Freikorps. Jednocześnie z 31 sierpnia na 1 września, a więc w ostatnią noc pokoju, wywiad hitlerowski usiłował przerzucić do Polski przez granicę kilka silnych grup szturmowych Abwehry i SS w celu wzmocnienia sił dywersji na Górnym Śląsku i w Zagłębiu. Tuż po zapadnięciu zmroku dowódca kompanii powstańców ON "Tarnowskie Góry" zameldował przez radiostację: - "Po drugiej stronie granicy od godziny wzmaga się podejrzany ruch. Wokół posterunku straży granicznej gromadzą się żołnierze Wehrmachtu i jacyś cywile. Mają motocykle i auta pancerne. Oddano kilka prowokacyjnych strzałów w naszym kierunku. Co robić? Kapitan Ślusarczyk". Meldunek z tym pytaniem przesłano do dowództwa Grupy Operacyjnej "Śląsk". Generał Sadowski zalecał ostrożność w podejmowaniu jakichkolwiek działań. Zgodził się jednak na wysłanie w kierunku granicy dwu szwadronów kawalerii z cekaemami. Pierwszym dowodził Hubert Synoczek. Ślązak z Tarnowic. Drugim zaś porucznik rezerwy Hieronim Horyniecki. Po godzinie galopu byli nad granicą. Biegła tu ona wierzchołkami łagodnych pagórków, porośniętych kępami lasów. W odległości pięciuset metrów od niemieckich posterunków granicznych i wzdłuż szosy, prowadzącej do Gwarkowic, stały masywne, betonowe bunkry. Czuwały w nich przy cekaemach oddziały polskiej straży granicznej. Na drugiej linii, w okopach, umocniła się kompania powstańczej Organizacji Narodowej kapitana Ślusarczyka. Dowództwo odcinka objął kapitan Ślusarczyk jako najstarszy rangą i mający najlepsze doświadczenie w walce z Niemcami. Ustalił prędko zasady współdziałania poszczególnych pododdziałów i sposoby kontaktowania się na wypadek walki. Już w trakcie odprawy, prowadzonej w jednym z bunkrów, dała się słyszeć kolejna strzelanina. Najpierw kilka, potem kilkanaście salw z tamtej strony. Po kwadransie pojedyncze strzały przerodziły się w serie wściekle plujących ogniem cekaemów. Nagle jak na rozkaz strzelanina ustała. Wtedy najpierw gdzieś daleko, a za chwilę coraz bliżej zaczął narastać warkot silników. Zwiadowcy zameldowali, że Niemcy przekroczyli granicę. Na szosie pojawili się motocykliści, a zaraz za nimi kilka samochodów pancernych, za którymi chowała się piechota. Ślusarczyk, nie oglądając się na nic, postanowił dać szkopom nauczkę. Gdy prowokatorzy znaleźli się możliwie najbliżej stanowisk bojowych, wydał rozkaz: - Ognia! Bateria, ognia! Ciszę ciepłej, pogodnej nocy przerwało wściekłe ujadanie czterech lekkich dział i monotonny terkot broni maszynowej. Rakiety oświetliły pagórki i drogę. Po dwudziestu minutach napastnicy wycofali się pospiesznie za kordon graniczny. Na szosie pozostało pięć motocykli i jedno auto pancerne przeciwnika. Pośród rozwalonego żelastwa Niemcy pozostawili trupy trzech zabitych. Było też kilku rannych, ale większość z nich zdołała się dowlec do swoich. Dwóch wzięto do niewoli. Jeden z Niemców był całkiem nieprzytomny, drugi zaś butnie twierdził, że za chwilę Wehrmacht ich stąd wykurzy, że to już wojna. Kapitan Ślusarczyk wysłał jeńca do Gwarkowic. Około drugiej nad ranem Niemcy podjęli próbę przedarcia się przez granicę na szosę gwarkowicką. Powstrzymano ich. Tym razem potyczka trwała ponad dwie godziny. Padli pierwsi zabici w kompanii ON oraz w szwadronach kawalerii. O świcie rozpoczął się prawdziwy bój. Teraz Niemcy uderzyli czołgami, które wspierała zmotoryzowana piechota. Spychani przeważającymi siłami wroga, kawalerzyści i ochotnicy wycofywali się. Omijając Gwarkowice skierowali się przez lasy na Miasteczko. Tak więc już pierwszego dnia wojny na północnym skrzydle GO "Śląsk", szczególnie odcinku "Tarnowskie Góry", oddziały Krakowskiej Brygady Kawalerii i ON ponosiły dotkliwe straty. Do Miasteczka obrońcy spod Gwarkowic dotarli już nocą. Szwadrony Synoczka i Horynieckiego oraz kompania lekko rannego Ślusarczyka były rozproszone, poważnie osłabione. Do rana trwała koncentracja i przegrupowanie oddziałów. Wraz z nastaniem nocy działania niemieckie osłabły. W chwili ciszy kapitan Ślusarczyk snuł plany powrotu oddziału na pozycję nadgraniczną. Rano okazało się to niemożliwe. Niemcy deptali im po piętach. I tak po osiągnięciu przedmieść Gwarkowic wycofali się ponownie do Miasteczka. Tam tymczasem miejscowi Volksdeutsche wywiesili w kilku oknach flagi ze swastyką. Zorientowawszy się jednak, że do osady wróciło Wojsko Polskie, pośpiesznie je zrywali. Napór Niemców był bardzo silny. Pod koniec drugiego dnia wojny hitlerowcy odrzucili żołnierzy wydzielonego oddziału "Tarnowskie Góry" na linię Brynicy. - Tu przed plebiscytem w dwudziestym pierwszym roku, była granica. Przez ten most 20 czerwca przyszła na Śląsk tak długo oczekiwana Polska - wspominał kapitan Ślusarczyk, weteran powstań. - A teraz nam przyjdzie tędy uciekać przed Niemcami. By to jasny pieron! - przeklinał Synoczek. - Na razie, póki Niemcy są cicho, umocnijmy nasze pozycje - radził Hieronim. - Przeskoczyć na drugą stronę zawsze zdążymy. Ledwie zajęli jakie takie pozycje, około drugiej po południu ruszyło nowe natarcie niemieckiej piechoty, poprzedzone artyleryjskim ostrzałem, na szczęście niecelnym. Hitlerowcy nacierali z determinacją. Piechotę wspierała kolumna aut pancernych. W tym czasie nad pozycjami polskimi pokazały się maszyny Luftwaffe. Spadły pierwsze bomby, kilka bardzo blisko. Samoloty nawróciły, zniżyły lot i tuż nad ziemią ostrzelały okopy z broni pokładowej. Po nich w chwilę potem nadleciały następne, głównie Stukasy. Jeszcze było widać ich ogony, kiedy poderwała się do ponownego szturmu hitlerowska piechota. Mimo stałego nękania, zdołali utrzymać się na pierwotnych pozycjach. Straty były stosunkowo niewielkie, ale zaczęło brakować amunicji do cekaemów i opatrunków. Późnym popołudniem przyszedł smutny meldunek. Na północnym skrzydle ugrupowania czołgi niemieckich dywizji zepchnęły oddziały Krakowskiej Brygady Kawalerii za Przemszę. Niemcy zajęli Woźniki i kierowali się na Zawiercie. Przerwali linię obrony pod Koszęcinem i Kaletami. Powstało niebezpieczeństwo okrążenia. W tej sytuacji kapitan Ślusarczyk podjął decyzję: - Jak tylko zapadnie zmierzch i Niemcy przerwą atak, wycofujemy się. - Na drugą stronę rzeki? Po co? - dziwił się Hieronim. Tu pozycje były lepsze, łatwiejsze do obrony. - Krakowska Brygada Kawalerii rozpoczęła odwrót. Musimy podążać za głównymi siłami - wyjaśnił. - W jakim kierunku? - Na razie na Kraków. Hieronim nie pytał, którędy będą kontynuowali odwrót. To, że trzeba będzie się cofać, i to może jeszcze długo, z godziny na godzinę stawało się coraz bardziej prawdopodobne niż zapowiadana koncentracja i kontruderzenie. Przewaga wroga była widoczna, przytłaczająca i wciąż rosła. Artyleria, czołgi, samoloty, wszystko to, czym dysponowali hitlerowcy, im się tylko marzyło. Brakowało amunicji, kurczyły się zapasy żywności. Sytuacja stawała się tragiczna. Zawodziło wsparcie, którego po prostu nie było. Z wyczerpania i ran padały konie, umęczeni żołnierze, głodni i nie śpiący już trzecią noc, trzymali się dzielnie. "To była tylko bitwa graniczna. Wycofujemy się, ale nie uciekamy. Tak naprawdę wojna się dopiero zacznie" - pocieszał jeden drugiego. Hieronim myślami był teraz przy żonie. Zrobiło mu się lżej. Pomyślał: "Przynajmniej ona jest bezpieczna, z daleka od tego wszystkiego, w cichej Prędowli". W ostatnim liście pisała, że Adaś rwał się do wojska. "Te wszystkie niedobre pogłoski i plotki rozpaliły bohaterskie chęci. Obudziły w nim mężczyznę - uskarżała się po matczynemu. - A przecież to jeszcze dzieciak". Gdzież teraz mógł być Adaś? Może stał jeszcze w kolejce po mundur, a może jak on, jak ojciec, na żołnierskiej tułaczce? Pod osłoną nocy i gęstniejącej ponad podmokłymi łąkami mgły wycofywali się pospiesznie i sprawnie. Gdy byli już daleko od Brynicy, usłyszeli za sobą huk wybuchu. To saperzy wysadzili most. Był to raczej akt rozpaczy i determinacji, wyraz chwilowej bezsilności niż strategii odwrotu. Rzeka bowiem, choć rozlewała się dość szeroko, była w tym miejscu płytka, nietrudna do sforsowania przez niemieckie czołgi, samochody i wozy opancerzone. Ten wysadzony w powietrze most stanowił poniekąd symbol. Przygnębieni pierwszymi niepowodzeniami, rozbici i umęczeni, zdawałoby się przegrani, nie zamierzali niczego oddać łatwo, bez walki. Po przyjeŹdzie z Francji Włodzimierz nie wrócił do Leningradu. Dostał małe mieszkanie w Moskwie i skierowano go do pracy w Instytucie Marksa i Engelsa, który kształcił młode kadry polityczne. Z pracy był zadowolony. Wyglądało jednak na to, iż powrót na uczelnię powinien traktować jako zajęcie przejściowe. Czekał więc cierpliwie, co mu los przyniesie. Miał trochę czasu, w każdym razie tyle, aby móc lepiej przyjrzeć się miastu. Nie poznawał Moskwy. Wypiękniała. Przez kilka lat tak wiele się tu zmieniło. Nie było już ściany Kitajgorodu, a na Ochotnym Riadzie wyrosły wysokie, nowoczesne domy. Ulica Gorkiego od Ochotnego Riadu po Plac Radziecki przemieniła się w szeroką, nowoczesną arterię. Poszerzano i unowocześniano inne ulice: Dużą Kałuską, Pierwszą Mieszczańską, szosę Możajską. Z placu przy moście Moskworieckim usunięto składy artykułów chemicznych i budynki fabryczne. Odsłonięty został przez to widok na wspaniałą cerkiew Wasyla Błogosławionego. Plac Czerwony stał się miejscem zgromadzeń i defilad. Zniknęły stamtąd budki i stragany. Wzdłuż kremlowskiego muru posadzono pasmo świerków. Spacerując ulicami Moskwy zauważył, że wraz ze starymi, nic nie wartymi kamienicami, zniknęły niestety także wieża Suchariowska, Łuk Triumfalny, Czerwona Brama, Sobór Zbawiciela. Tych zakątków było mu trochę żal. Cóż, może nie udało się ich uratować? A może ktoś zdecydował, że nie warto? Trudno dociekać. W niektóre soboty i niedziele wyjeżdżał wraz ze swoimi studentami na budowę linii Izmajłowskiej metra. Pracowała tam wtedy cała Moskwa, cały Związek Radziecki. Wreszcie został poproszony na rozmowę do wydziału kadr Ministerstwa Spraw Zagranicznych. "Przypomnieli sobie o mnie" - pomyślał. Chciał to wszystko mieć za sobą. Szedł z duszą na ramieniu. Spodziewał się, że będą go pytali o szczegóły raportu, który złożył po powrocie. Wyjaśnił w nim powody pozostania syna w Paryżu. W pierwszej rozmowie okazano mu dużą cierpliwość, wyrozumiałość i bardzo dyskretną, choć wyczuwalną podejrzliwość. Nie dziwiło go to. Oczekiwał gorszego przyjęcia. "Druga część rozmowy może być trudniejsza" - przewidywał. I znów zaskoczenie. Owszem, naczelnik wydziału wspomniał o raporcie, ale jakby mimochodem. - Jest propozycja, abyście zostawili chwilowo uczelnię i przejęli obowiązki w jednym z referatów Ministerstwa - oznajmił naczelnik tonem zwyczajnym, z którego trudno było wróżyć cokolwiek. - Od kiedy? - zapytał Włodzimierz. - Od zaraz. - Cieszę się, że okazano mi zaufanie. Sądzę, że nie zawiodę. - Nie ukrywam, że sprawa waszego syna trochę opóźniła wasz powrót do dyplomacji. Na razie jednak zostaniecie w kraju. No, do zobaczenia jutro - pożegnał się, podając rękę przez biurko. - Dziękuję, towarzyszu naczelniku. Do widzenia. Wyszedł trochę nie dowierzając losowi. Przejął obowiązki w referacie polskim. Nie orientował się jeszcze, na czym będzie polegała nowa praca. Nie miał stałych obowiązków. Wykonywał rozmaite polecenia, spełniał rÓżnorakie misje, przyjmował doraźne zadania. Z tygodnia na tydzień coraz bardziej pogrążał się w smutku. Już w Paryżu było dla niego oczywiste, że Europa zmierza ku wojnie, ale dopiero teraz przypuszczenia te potwierdzały się. Radziecka dyplomacja pracowała nad konfliktem niemiecko_polskim. Rozpatrywano rozmaite warianty jego przebiegu, przymierzano się do każdej możliwej okoliczności. Będąc tak blisko głównego nurtu wydarzeń, z dnia na dzień pozbywał się złudzeń. Wreszcie zapadła decyzja: Związek Radziecki podjął rozmowy z hitlerowskimi Niemcami. - Towarzyszu Horyniecki - zagadnął go przełożony, widząc jak gryzie się z myślami. - Na darmo jeszcze w kwietniu złożyliśmy w Londynie i Paryżu propozycję natychmiastowego zwołania konferencji z myślą zawarcia trójstronnego układu o pomocy wzajemnej na wypadek niemieckiej agresji. W miesiąc po zerwaniu przez faszystów układu o nieagresji z Polską Warszawa zignorowała nasze warunki wspólnej asekuracji. Zadowolono się gwarancjami Londynu i Paryża. Delegacja Biura Politycznego na rokowania z Francją i Anglią wróciła z niczym. Teraz, po ultimatum Rzeszy przesłanym do Warszawy, wojna wydaje się być tylko kwestią czasu. Nieodległego czasu - dodał. - Aktualnie pozostaje nam jedynie myśleć o tym, jak zabezpieczyć się przed skutkami wojny niemiecko_polskiej, która dla Polski może okazać się klęską. Faszyści są dobrze przygotowani do napaści. W tej sytuacji nie możemy zdać się na los. - Tak - Włodzimierz rozumiał to, chociaż narastało w nim rozgoryczenie. - To znaczy, że układ z faszystami będzie konieczny? - Niestety. To dla naszego bezpieczeństwa. Musimy ratować to, co jest jeszcze do ocalenia, inaczej Hitler gotów połknąć nie tylko całą Rzeczpospolitą, ale... - urwał. Telefon przerwał rozmowę i Włodzimierz wyszedł. W czwartek, 14 września, po raz pierwszy od wybuchu wojny, ukazał się w "Prawdzie" artykuł o wydarzeniach na zachodniej granicy Związku Radzieckiego, a w "Izwiestiach" komunikat o naruszeniu dwa dni wcześniej w rejonie Szepietówki i Żytkowicz granicy ZSRR przez polskie samoloty. - Wojna zbliża się do naszych granic - skonstatował znajomy Włodzimierza, gdy razem wracali z biura, wstępując po drodze do kawiarni. - Polska, Włodzimierzu Józefowiczu, nie istnieje. To tylko trup - upierał się tamten, gdy po chwili rozmowa zeszła na temat artykułu w "Prawdzie". - Czy można, jak to napisano, twierdzić dziś, że Polska utraciła wszystkie ośrodki polityczne i przemysłowe, poniosła klęskę wojenną, jednym słowem, jak wy, Szczepanie Michajłowiczu, że Polska to trup? Nie. Jeszcze raz nie! - oburzył się Włodzimierz. Z jaką łatwością większość jego kolegów pogrzebała już Polskę! Co gorsza, nie dostrzegała w jej losie niebezpieczeństwa dla Związku Radzieckiego. Nie wierzył w niemieckie gwarancje. Z faszystami nie można się układać, raczej tworzyć fronty przeciw nim - przekonywał. Był osamotniony, a mimo to uparty. - Trudno tłumaczyć klęskę Polski przewagą techniczną Niemiec i brakiem pomocy Anglii i Francji. Państwo polskie okazało się słabe i niezdolne do działania. Brak było poważniejszego oporu. Rozpadło się po pierwszej porażce - bronił swego Szczepan Michajłowicz słowami artykułu z "Prawdy". - A ponadto - dodawał również za gazetą - państwo polskie było zlepkiem obszarów niedawnych zaborów, społeczeństwem wielonarodowym. Ukraińców, Białorusinów i Żydów było w Polsce więcej niż Finów, Estończyków, Łotyszów i Litwinów razem wziętych. - Czy mam rozumieć, Szczepanie Michajłowiczu, że jesteście za państwami jednonarodowymi? A Związek Radziecki jakie to państwo? - Mylicie pojęcia, Włodzimierzu Józefowiczu, Związek Radziecki to federacja wolnych narodów, a Polska była kapitalistyczna, obszarnicza, eksploatatorska - powiedział z zapałem. - Ukraina Zachodnia i Białoruś zostały oddane polskim panom po pokoju ryskim na rozgrabienie. Panował tu biały terror. Szalały ekspedycje karne i sądy polowe - mówił teraz jak partyjny agitator. - Na tym polega istota słabości państwa polskiego i wewnętrzna przyczyna klęski. Nie demonizujmy potęgi faszystów. To nie Niemcy były tak silne, ale Polska tak słaba. - Znam Polskę i Polaków. Poznałem także faszystów i mam, wybaczcie, inne zdanie, odmienny pogląd na przyczyny klęski Polski - sprzeciwił się Włodzimierz. Zastanawiał się, czy to dla wygody, czy też ze strachu, a może źle pojmowanej lojalności Szczepan Michajłowicz z taką wiarą i bezkrytycyzmem przyjmuje i powtarza słowa komentarza prasowego. "A może tak teraz trzeba? Może inaczej nie można? Nie, to niemożliwe. Co by spowodowało aż takie spustoszenie w ludzkich umysłach?" - myślał. - Wy, Polacy, jesteście niepoprawni - kontynuował tamten. - Potraficie zaprzeczać całemu światu. Gdy wszyscy mówią czarne, wy wołacie białe. Gdy wokoło konstatują: klęska, wy na przekór zdrowemu rozsądkowi opowiadacie, że to zwycięstwo. A jeżeli już przegrana, to taka, która was odrodzi. Dla wiary w zmartwychwstanie gotowi jesteście umierać. A teraz, kiedy przegraliście, bo odrzuciliście szansę na zwycięstwo, nawet tacy jak wy, Włodzimierzu Józefowiczu, nie chcą słuchać słów prawdy. Skąd to się bierze? - Z historii. - A mnie się wydaje, że z tym przedmiotem mieliście zawsze największe kłopoty. Ale może to ja się mylę? Może po prostiu was, Polaków, nie rozumiem? Wojnę jednak już przegraliście. Państwa polskiego nie ma. Rozpadło się, i to nie po raz pierwszy. No więc, jak właściwie z tą historią? - A naród? Przecież on ocalał - upierał się Włodzimierz. Wiedział, że w słowach Szczepana Michajłowicza jest wiele racji, bolesnej prawdy, chłodnej politycznej kalkulacji, ale z takiego punktu widzenia Polski i Polaków poznać i zrozumieć nigdy nie było można. - Naród bez państwa to jak bezdomny człowiek. Każdy może go przegnać i upodlić. Spójrzcie tylko na Żydów. Niby przez Boga wybrani, a bezdomni, i choć potrafią się wszędzie jakoś urządzić, nigdy nie są u siebie. Państwo to dla narodu najważniejsza rzecz - Szczepan Michajłowicz był bezlitosny. - Przecież Polacy nie są narodem samobójców. Czy sądzicie, że chcieli utracić państwowość? - pytał rozpaczliwie Horyniecki. - Jednakże utracili. I to jest fakt. A w polityce liczą się tylko fakty, nawet te brutalne. - To, co jest naprawdę brutalne, to faszyzm - powiedział Włodzimierz. - Nie wińcie za wszystko faszyzmu - przerwał mu Szczepan Michajłowicz. - Kiedyś była to caryca Rosji, dzisiaj f~uhrer Niemiec, Bóg jeden wie, kto jeszcze jest winny tej klęski. Byle nie wy, Polacy - oburzył się przyjaciel. - Można żałować, że Polski już nie ma, lecz żal to taniuchne uczucie. Nie potrafili się porozumieć. Włodzimierz uznawał wiele racji przyjaciela. Tamten zaś powtarzał uparcie to, co obaj przeczytali rano w "Prawdzie". Kiedy się pożegnali, Włodzimierz zapragnął być sam. Zmierzał spacerkiem w stronę domu. Nagle, a zdarzało mu się to niezmiernie rzadko, zatęsknił za swoimi, za Prędowlą. Wiele by dał, aby się tam teraz znaleźć, nie bacząc na wszystko. Nie czuł się bezpieczny. Bo niby dlaczego los miałby go oszczędzić? Tylu przyjaciół, znajomych, dobrych komunistów gdzieś zniknęło. Kiedy zagadywał o nich, jedni udawali, że nigdy o takich nie słyszeli, inni wyrażali się o dawnych wspólnych znajomych pryncypialnie i podejrzanie krytycznie. To było teraz wygodne. miał im to za złe i nie taił tego, wówczas się wymawiali ciężkimi czasami. - Och, Włodzimierzu Józefowiczu, co wy wiecie. Trzeba było być tutaj. Trzeba było bać się jak my - usprawiedliwiali się niektórzy. Atmosfera stawała się ciężka, nieznośna. Kiedyś natknął się na starego znajomego z Hiszpanii. Po wyjeździe był krótko attach~e w Pradze. Przyjaciel Litwinowa, o którym nawet teraz, w przeciwieństwie do innych, wyrażał się z szacunkiem i sympatią. Nie zgadzał się natomiast z polityką Mołotowa. Ciągle powtarzał: "Jak on może mówić o krótkowzrocznych antyfaszystach? Jak może pertraktować z hitlerowcami? Jak tak można?" Nie poznawał Kurisowa. Ten wesoły, zawsze skory do żartów Kurisow, "Antonio", jak go nazywali, był teraz milczący i posępny. Ukrywał, co przeszedł, ale nie dlatego, że nie wierzył Włodzimierzowi. Wielu spraw nie pojmował. - Polityka, mój drogi, to gra kompromisów - przekonywał go Włodzimierz, poszukując naprędce usprawiedliwień dla aktualnej taktyki, choć sam nie ze wszystkim się zgadzał. - Słyszałem, że wróciłeś do NKID_u - powiedział Kurisow. - Tak. Samego mnie to zaskoczyło. Nie wierzyłem... - Ja też nie - przyznał tamten. - Skoro jednak tam jesteś, to trzymaj się, nie daj się zastraszyć i zaszczuć - radził. - Kiedyś przyjdzie czas, że powiemy sobie to i owo. Kiedy Włodzimierz był w Paryżu, docierały do niego rozmaite wieści z Moskwy. Posądzenia, napaści, procesy. Nie mógł się w tym wszystkim zorientować, a porozmawiać otwarcie nie bardzo było z kim. Pozostawał zdany na samego siebie. Na początku 1939 roku zaczęły przychodzić do ambasady wezwania do Moskwy. Na miejsce dawnych pracowników zjawiali się nowi, nikomu nie znani ludzie. Trudno się z nimi rozmawiało. Wkrótce po wyjeździe odwołanych nikt nie śmiał wymienić ich nazwiska. Któregoś wieczora wpadł Kostia, przezywali go "Jarmak". Pewnie dlatego, że marzył o pieszej wędrówce od Moskwy za Ural. Kochał przyrodę, był niezmiernie wrażliwy i trochę niezrównoważony. - Wezwano mnie do Moskwy - zakomunikował w drzwiach. Był roztrzęsiony. - Co mam robić, Włodzio? Widać było, że stracił głowę. - A co można zrobić? Trzeba wracać - powiedział spokojnie Włodzimierz. Jego spokój wprawił Kostię w osłupienie. Chyba nie takiej rady oczekiwał. - Jechać? Ot tak, po prostu? Czy ty wiesz, co się tam teraz dzieje? - A co zamierzasz zrobić? - spytał rzeczowo Włodzimierz. - Nie wiem. Zrozum, nie o siebie się boję, ale o żonę i dzieci. - Potrafiłbyś zdezerterować? - przerwał mu Horyniecki. - Chyba tak... Potem się już nie spotkali. "Jarmak" został we Francji. Wyjechał gdzieś na południe. Wspomnienia ożywiały tęsknotę. Żałował, że nie mógł teraz zanieść kwiatów na grób żony. Samotność przygniatała go. Żył, pracował jakby siłą rozpędu, ale energia uchodziła z niego pospiesznie, jak powietrze z przebitej dętki. Nie potrafił niczym cieszyć się naprawdę. Zamiast uśmiechu pojawił się na jego twarzy grymas. Nie rozumiał, jak można było w przebiegu tragicznych wypadków dostrzegać pomyślne prognozy dla Rosji i nadzieję na trwały pokój w Europie. W niedzielę 17 września nad ranem znalazł się w składzie delegacji Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR, która wręczała Wacławowi Grzybowskiemu, ambasadorowi Rzeczpospolitej Polskiej w Moskwie, notę rządu radzieckiego. W dokumencie tym stwierdzano, że wojna niemiecko_polska ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojskowych - pisano - Polska straciła wszystkie okręgi przemysłowe i ośrodki kulturalne. Warszawa jako stolica już nie istnieje. - To nieprawda - zaprzeczył polski ambasador. - A jednak rząd polski zniknął i nie okazuje przejawów życia - wtrącił jeden z wysokich urzędników radzieckiego MSZ. Grzybowski pozostawił to bez odpowiedzi. Śledził dalej z uwagą tekst noty. Stwierdzano, że państwo polskie faktycznie przestało istnieć, zatem traktaty zawarte między Związkiem Radzieckim a Polską straciły swoją ważność. Zaś Związek Radziecki nie może dłużej odnosić się neutralnie do zaistniałej sytuacji. W drugiej nocie, wręczonej polskiemu ambasadorowi, strona radziecka oświadczyła, że w związku z agresją niemiecką podjęte zostały niezbędne środki ostrożności. Rząd radziecki nie wiedząc, jak potoczą się losy wojny, musi być przygotowany na wszelką ewentualność. Ludzie radzieccy nie przypuszczali, że "państwo polskie ujawni taką bezsiłę i tak szybko się rozpadnie. Polscy działacze całkowicie zbankrutowali i nie są w stanie zmienić położenia Rzeczypospolitej". Grzybowski po długim milczeniu zapytał: - Czy to ma oznaczać, że Armia Radziecka zamierza naruszyć suwerenność Rzeczypospolitej? - Ponieważ państwo polskie przestało istnieć, wszystkie umowy straciły moc - powtórzył urzędnik radzieckiego MSZ. - Inne mocarstwa mogą skorzystać z chaosu. Związek Radziecki czuje się w obowiązku wziąć pod ochronę swoich braci Białorusinów i Ukraińców. - Nad ranem wojska radzieckie na szerokim froncie przekroczą granicę i rozpoczną marsz wyzwoleńczy - wtrącił jeden z generałów. - Czy mógłby pan, panie ambasadorze, powiedzieć, co przypuszczalnie w tej sytuacji uczyni polskie dowództwo, jak zachowają się resztki polskich wojsk? Jakie będzie stanowisko rządu i marszałka Rydza_Śmigłego? - spytał Włodzimierz. - Bijemy się tylko z Niemcami. Ze Związkiem Sowieckim wojny nie prowadzimy. Takie zapewne będzie stanowisko rządu Rzeczypospolitej. Za postawy żołnierzy, oficerów, zdesperowanych i zaskoczonych rozwojem sytuacji, ręczyć nie mogę. Sądzę jednak, że żołnierz polski rozkaz wykona. Naszym wrogiem są hitlerowskie Niemcy - odpowiedział ambasador Grzybowski, odmawiając przyjęcia obu not. Odtąd Włodzimierz uważnie śledził komunikaty o działaniach wojsk radzieckich na zachodzie. Następnego dnia o godzinie szesnastej radio Moskwa podało wiadomość o wkroczeniu oddziałów Robotniczo_Chłopskiej Armii Czerwonej na obszar Ukrainy Zachodniej i zachodniej Białorusi. Poczynając od 19 września "Prawda" podawała komunikaty Sztabu Generalnego z frontu działań wojennych, zamieszczając dane o liczbie internowanych żołnierzy i oficerów polskich, o zajętym sprzęcie wojskowym, o prędkim posuwaniu się RKKA w kierunku linii "czterech rzek". Drukowano mapkę z zaznaczeniem przebiegu linii demarkacyjnej wzdłuż biegu rzek: Pisy, Narwi, Wisły i Sanu, za którą to linię miał się wycofać Wehrmacht. Włodzimierz zorientowany był dość dobrze w planach rządu radzieckiego, a mimo to nie bardzo wiedział, jak należało rozumieć stwierdzenie: "Aby w Polsce ustanowić porządek i spokój oraz pomóc ludności Polski przebudować warunki bytu państwowego". - Przecież Polski już nie ma! - konstatował ze smutkiem za tymi, którzy go gorąco i ustawicznie do takiego myślenia agitowali, a w duszy myślał: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy... Jeszcze Polska!" Helena posłuchała prośby męża i rady brata. Połstyniowie wyjechali z Warszawy 30 sierpnia, wczesnym rankiem. Do samochodu, który prowadził kierowca Anatola, kapral Woźniak, zdołali załadować tylko niezbędne rzeczy, gdyż sporo miejsca zajmował bagaż służbowy. Anatol jechał w ubraniu cywilnym, kierowca w mundurze. Woźniak prowadził znakomicie. Na krótko zatrzymali się w Dęblinie, gdzie Anatol odebrał od komendanta szkoły lotniczej materiały, które miał przekazać następnie w Stanisławowie pułkownikowi Zdzierskiemu. Ogłoszono już ponowną mobilizację. Zgodnie z dyrektywą Naczelnego Dowództwa przygotowywano się do obrony polskiego nieba. - Czy to jednak wojna? - spytała zaniepokojona Helena. - Na razie ćwiczenia. Stan gotowości - wyjaśnił Anatol. Pod wieczór byli we Lwowie. Podniecenie spowodowane wieściami o nadchodzącej burzy nie zmieniło ani wyglądu, ani charakteru miasta, w którym życie toczyło się na pozór tak samo jak w każdy inny, zwyczajny czwarty dzień tygodnia. Tylko większy tłum wypełniał ulice centrum; przechodnie zdążali gdzieś pospiesznie, nierzadko nie zauważając znajomych. Więcej było kupujących w sklepach. Helena dobrze zniosła podróż, ale była bardzo zmęczona. Ludwiczek przez cały czas spał. Postanowili przenocować w domu Horynieckich, na Ponińskiego. Zastali tu jedynie stróża. Późnym wieczorem wpadł Adam. - Co robisz we Lwowie? Jędrzej mówił, że wszyscy są w Prędowli - zdziwiła się Helena. - Prawie wszyscy. Ogłosili mobilizację, więc rozumiecie, że nie mogłem siedzieć teraz na wsi - odparł zaskoczony i ucieszony ich wizytą. - Ale do wojska nie chcą brać ochotników - dodał z zawiedzioną miną. - Na długo pozostaniecie we Lwowie? - Na jedną noc - odpowiedział Anatol. - Jutro muszę być w konsulacie polskim w Czerniowcach. Po drodze odwiozę Helenę i Ludwiczka do Prędowli. - No, to nie przeszkadzam. Jesteście zapewne zmęczeni. Zaopiekuję się szoferem. Dobranoc. Zobaczymy się rano. Anatol zerwał się jeszcze przed świtem. Obudził szofera. Wstał też Adam, pomagając zrobić śniadanie. Gdy stół był zastawiony, obudzili Helenę. Była wypoczęta, tylko trochę niespokojna. - Jakieś sny? - zapytał Anatol, gdy karmiła Ludwiczka. - Nie. Trochę się dziwnie czuję na starych śmieciach. Kiedyś uciekaliśmy stąd. - Tak - burknął. - Dziś znów uciekamy. Nawet nie wpadłeś na chwilę do swoich rodziców. Może należało? - Myślałem o tym, ale nie mamy czasu. Jeszcze dziś muszę być w Rumunii - przypominał. - Taki czas, że zaniedbujemy nawet najbliższych. Napiszę do nich. Myślę, że mi wybaczą. W Prędowli ledwo przywitał się ze wszystkimi, zjadł przygotowany w pośpiechu obiad, wypił kawę, a już trzeba się było żegnać z żoną, synem i rodziną. Tu w chutorze nie było ani plakatów propagandowych, ani obwieszczeń. W Prędowli, jak zwykle, życie płynęło cicho i spokojnie, z dala od świata i jego trosk. Już nie bał się o Helenę ani o Ludwiczka. Cóż bowiem złego mogło im się stać w Prędowli, pośród ukochanych pejzaży. Tu się rodzili wszyscy Horynieccy. Stąd odlatywali w świat i tu powracali w czas niespokojny i trudny. "To dobre miejsce, szczęśliwy zakątek" - myślał siedząc już w aucie pędzącym co mocy w silniku szosą stanisławowską. Rozmowa z pułkownikiem lotnictwa Zdzierskim trwała krótko. Nie było czasu na długie wywody i zbędne gadanie. - Stanisławów jest ośrodkiem tworzenia przyszłej koncentracji - wyjaśnił pułkownik. - Spodziewam się w moim obwodzie około sześciu tysięcy ludzi: pilotów, mechaników, nawigatorów. Niech pan jak najszybciej odbierze te samoloty. Mogą być wkrótce potrzebne. Samoloty? Jakie samoloty? Połstyń nie bardzo rozumiał, ale postanowił nie pytać zbyt wiele. W Czerniowcach powinien się wszystkiego dowiedzieć, i to z pierwszej ręki. Coś niecoś słyszał już w Warszawie. Ministerstwo Obrony zakupiło samoloty w Anglii i Francji. Miały one być drogą morską przetransportowane do Konstancy, zmontowane w Brasov i z rumuńskich lotnisk przerzucone w rejon wyznaczonej koncentracji. Na razie był to Stanisławów. Tylko co on, Anatol, miał z tym wspólnego? Przecież nie służył nigdy w lotnictwie. Wieczorem czekał w kancelarii konsulatu na przyjęcie przez konsula Tadeusza Buynowskiego. Miał nadzieję, że od niego dowie się nareszcie czegoś więcej o czekających go w Rumunii zadaniach i obowiązkach. Nie był pierwszym w kolejce. Kręciło się tu mnóstwo oficerów i cywilów. W pokojach, na korytarzach, wszędzie panował tłok i gwar. Urzędowano w najlepsze mimo późnej pory. Buynowski zaraz po przywitaniu, nie prosząc nawet, aby usiadł, przeszedł do rzeczy: - Masz pan numer w hotelu "Pod Czarnym Orłem", najlepszym w Czerniowcach. Nie będziesz pan zresztą tam sam. O szczegółach misji porozmawiamy kiedy indziej. Pańskim bezpośrednim przełożonym będzie pułkownik Tumielski. Wciągnie pana w robotę. To tyle, kapitanie Połstyń. - Jestem tylko porucznikiem, panie konsulu - zaprotestował uprzejmie Anatol. - Myli się pan. Dostałem rano pański przydział i awans - wyjaśnił tamten. - Urzędować pan będziesz na razie na etacie cywilnym i po cywilnemu. Teraz to już naprawdę wszystko. Do zobaczenia - nie miał czasu ani ochoty na konwenanse. Anatol zjadł kolację w hotelu. Spotkał tu kilka osób, które widział w konsulacie. przysiadł się do jednego z cywilów. - Poru..., znaczy się, od dzisiaj już kapitan Połstyń - przedstawił się na wstępie. - Można? - Kapitan Wójcicki. Siadaj pan. Zdaje się, prosto z Warszawy? - zagadnął bez wstępów, wymachując ręką. - Tak. Anatol potwierdził i zamówił u kelnera kolację i setkę wódki. Wójcicki dorzucił do zamówienia jeszcze jedną wódkę. - Co w kraju? Jakie nastroje? - spytał. - Mobilizacja. Nerwowość i jak zwykle w takich sytuacjach trochę bałaganu, plotek, podniecenia - Anatol opowiadał chętnie. - Wygląda na to, że tym razem to nie próba czy fałszywy alarm. - Taak - westchnął Wójcicki. - Tu także się nie nudzimy. Hotel pęka w szwach. Do Czerniowców zjechało sporo Rumunów: wojskowi, kontrwywiad, urzędnicy MSZ. Podobnie jak nasz, rozrósł się także niemiecki konsulat. W hotelu od cholery hitlerowców. Niektórzy mówią albo przynajmniej rozumieją po polsku. O, ten elegancki starszy pan - wskazał wzrokiem stolik w zacisznym miejscu sali - to niejaki Rudolf Józef hrabia Matuschka, szwabski dyplomata. Można go wziąć za Ślązaka, bo trochę gwarowo zaciąga. A przy tym nienaganne maniery i pełna znajomość naszych spraw. - Jednym słowem, trzeba uważać - wnioskował Anatol. - Mieć się na baczności, szczególnie przy barze. - Najlepiej się nie zalewać. - Jak pan tu dłużej posiedzisz, to sam się przekonasz, że to niemożliwe. Czerniowce to dziura, gorzej, zadupie. W okolicy mieszka trochę Polaków, ale i Niemców, Ukraińców, Rumunów. Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wdepnie. Śmierdzi tu paskudnie gnojem i swołoczą. Dziwki i gorzałka cuchnąca bimbrem. Żadnej kultury ani widoków na zmiany - żalił się Wójcicki. - Mnie na imię Zygmunt, a panu? - Anatol. - No, to po jednym, Anatolu - zachęcał, podnosząc kieliszek, a potem zamówił na swój rachunek jeszcze raz po setce. Trochę przed północą rozstali się. Anatol umył się porządnie i ogolił. Mimo zmęczenia nie czuł senności. Leżał długo w łóżku i usnął dopiero nad ranem. O świcie obudził go ruch na korytarzu. Ubrał się i choć było bardzo wcześnie, poszedł do konsulatu. Zastał tu taki sam gwar i tłok jak wczoraj, tylko urzędnicy mieli twarze bardziej skupione, posępne. - Stało się coś? - zagadnął jednego z nich. - Wojna. Niemcy napadły! - Niemożliwe - zaprotestował odruchowo. - Może to jeszcze jedna prowokacja. Ale komunikaty... - urwał i oddalił się pospiesznie. Anatol poszedł wprost do kancelarii konsula i spytał o pułkownika Tumielskiego. - Znajdziesz go pan pod szóstym. Pułkownik siedział sam, ślęczał nad jakimiś papierami. - O! Dobrze, że pan jest. Czekałem - przywitał go. - Już pan słyszał? - Tak. Ale... - Musimy teraz działać prędko, bardzo prędko - przerwał mu Tumielski takim tonem, jakby to, co się stało, było dla niego oczywiste. - Najpierw objaśnię panu to i owo. Anatol usiadł na skraju fotela. - Najpierw nieco historii. Tu na Bukowinie mieszka trochę ludności polskiej. Jeszcze przed laty działacze "Komitetu Siedmiu" pozyskali wielu Polaków do roboty. Młodzież zorganizowano w harcerstwo, przeszkolono i uświadomiono narodowo. Od niektórych odebrano przysięgę. Ich szefem jest Zygmunt Dubi. Przed kilkoma dniami pierwsza grupa zwiadowców wyjechała do Gałacza. Tam przypłynie transport samolotów i dalej przewieziemy je pociągami do miejsca montażu. Naszym zadaniem będzie zabezpieczyć transport i chronić maszyny. Niemcy jeszcze nic nie wiedzą, choć cholera ich tam wie. Mają tu i w całej Rumunii swoich szpicli. - Gdzie samoloty będą montowane? - spytał Anatol, wykorzystując chwilę przerwwy. Tumielski zapalił papierosa. Zanim odpowiedział, zaciągnął się raz i drugi. - W Brasov, jeśli wszystko z Rumunami pójdzie dobrze. Gdyby nie, to w rejonie Śniatynia i Zaleszczyk. - Ile mamy czasu? - Nie wiem, ale przypuszczam, że niewiele. Maszyny płyną już do Rumunii. Jestem w kontakcie z szefem ataszatu wojslowego w Bukareszcie. Dubi szczegółowo wprowadzi pana w tutejsze stosunki i warunki pracy. - Gdzie mam go szukać? - Będzie tu niedługo. Proszę się więc nie oddalać. Połstyń był oszołomiony tym, co się nagle wydarzyło. Nikt na pewno nie wiedział, czy wojna jest czy nie. Z informacji wojskowych wynikało, że Niemcy nacierają na całej długości frontu, że nie są to przygraniczne incydenty czy działania lokalne. Komunikaty rumuńskie zawierały także wzmianki o wojnie. W hotelowej restauracji pracownicy i agenci niemieckiej placówki wznosili toast za toastem na cześć F~uhrera i zwycięstwa Trzeciej Rzeszy. Komunikat Wehrmachtu, który podrzucono do polskiego konsulatu, głosił: "Na rozkaz f~uhrera i Najwyższego Dowódcy armia podjęła aktywną obronę Rzeszy. Wypełniając swoje zadanie, aby powstrzymać polski gwałt. niemieckie wojska lądowe dziś rano przystąpiły do kontrataku..." Tymczasem komunikat PAT_u, ogłoszony w polskim radio o godzinie ósmej, mówił: "Rząd polski wyraził rządowi angielskiemu zgodę na jego akcję mediacyjną, której celem miało być nawiązanie rozmów z rządem niemieckim dla zapobieżenia wojnie (...) Ręka polska zawisła w powietrzu". - Kurwa mać! Co z tą wojną? - wściekł się Wójcicki, gdy Anatol natknął się na niego przed konsulatem. - Gówno wiadomo. Czekamy wciąż na telefon z ambasady. Szlag by to... Nie wiedział, co począć. Palił papierosy jednego po drugim. Po kilku pociągnięciach wyrzucał. Wyjmował z paczki następnego. W konsulacie narastał nastrój przygnębienia. Mało kto rozmawiał. Nasłuchiwano. Przez otwarte okno Anatol widział, jak konsul spaceruje nerwowo po gabinecie, zapada na chwilę w głębokim fotelu, podnosi się, podchodzi do biurka, kładzie delikatnie dłoń na słuchawce telefonu i czeka na upragnioną pewną wiadomość, wiarygodny komunikat. Po chwili znowu rozpoczyna spacer. Jak długo to może trwać? Pomyślał o Helenie, o synku. Wiele by dał, by być teraz razem z nimi. Czy oni już wiedzą? A może nie słuchali jeszcze radia? Nawet jeśli wojna trwa, to w zagubionej w górach Prędowli życie toczy się zwyczajnym rytmem. Cóż oni tam mogą wiedzieć o niemieckim "zum Gegenangriff"? "Stąd do granicy, do Śniatynia, do Polski jest ze trzydzieści kilka kilometrów. Gdyby kapral Woźniak przycisnął dobrze pedał gazu, to... Mój Boże, o czym ja myślę?" - dziwił się sam sobie. Jeszcze nigdy w życiu tak nie tęsknił, nie pragnął tak mocno i bez względu ne wszystko być wśród swoich. - A więc jednak... Wojna - skonstatował ze smutkiem po odprawie u konsula. Wieści dochodzące z kraju były coraz gorsze, obraz klęski coraz straszliwszy, a na dodatek żadnych wiadomości o bliskich. Obiecane przez Londyn i Paryż samoloty nie nadchodziły. Anatol rozesłał swoich ludzi do miejscowości wzdłuż planowanej trasy transportu. Po tygodniu przygotowań i oczekiwań sprawy się skomplikowały. Rumunia, ogłaszając neutralność, odmówiła wydania zgody na montaż samolotów na swoim terytorium, skąd miały odlecieć prosto na front. W związku z tym wstrzymano przygotowania do przerzutu do Brasov polskich pilotów i rozpoczęto nerwowo organizować transport. Przewóz maszyn rumuńskimi pociągami stał się niemożliwy. Agenci i zwiadowcy donosili, że wzdłuż planowanej trasy przejazdu pociągów z samolotami kręcili się niemieccy dywersanci. Niemcy wiedzieli o zamierzonej akcji i należało się spodziewać działań opóźniających lub wręcz niweczących plany grupy operacyjnej pułkownika Tumielskiego. Dubi dwoił się i troił, aby zwerbować do współpracy więcej Polaków z Bukowiny. Konwoje potrzebowały solidnej ochrony. Z Bukaresztu i Gałacza wciąż nie nadchodziły spodziewane i oczekiwane z coraz większym zniecierpliwieniem wiadomości o dotarciu do Rumunii alianckiego konwoju. Kiedy 14 września przeniesiono koncentrację lotników ze Stanisławowa do Zaleszczyk, Anatol po raz pierwszy zaczął wątpić w możliwość powodzenia całej akcji. - Tyle starań, tyle ludzkich nadziei i wszystko do dupy! Dlaczego? - buntował się w rozmowie z Tumielskim i Dubim. - Konwój płynie zbyt wolno, a front posuwa się za szybko. Z meldunków wynika, że nasze główne siły są rozbite, zdziesiątkowane, pozbawione wsparcia i zaplecza, niezdolne powstrzymać Niemców. W tej sytuacji nasze samoloty niewiele by pomogły. - Jest aż tak beznadziejnie? - wątpił Dubi. - Od czternastego w rejonie Kosowa i Kut, tuż za granicą, po tamtej stronie Czeremoszu rezydują rząd i prezydent. Sztab Główny stanął w Kołomyi. Ale to tylko do waszej wiadomości. Kosowo i Kuty, te nazwy niewiele mówiły Anatolowi. Malowniczo położone huculskie wsie, atrakcyjne jako miejscowości wypoczynkowe, teraz stały się strategicznymi, ważnymi punktami. - Dlaczego wycofano władze i dowództwo aż tu, na krańce państwa, jeżeli Niemcy są dopiero pod Lwowem? - zapytał. - Bo nie jest wykluczone, że Sowieci... - zaczął pułkownik, ale Anatol i Dubi przerwali mu równocześnie: - Nie, to niemożliwe! To byłby zupełny koniec! - Bez względu na wszystko mamy nowe zadanie - kontynuował Tumielski. - Musimy zabezpieczyć ewakuację do Rumunii około sześciu tysięcy ludzi ze stanisławowskiego zgrupowania, których teraz przerzuca się w rejon Pokucia. Przygotujcie się, panowie, do tej roboty. Kiedy ludzie Anatola i Dubiego przygotowywali akcję ewakuacji lotników, główną troską zgromadzonych na "przedmieściu rumuńskim" dygnitarzy państwowych było jak najszybsze uzyskanie zgody Bukaresztu na zawarcie układu o "droit de passage" w charakterze urzędujących władz. Pertraktowano także z ambasadą Francji o zgodę Paryża na pobyt nad Sekwaną na prawach "droit de residence", czyli przebywanie w czasie nieokreślonym na terytorium francuskim ze statusem rządu sprzymierzonego. Pertraktacje przeciągały się. Mimo starań ambasady w Bukareszcie ani Rumunia, ani Francja nie kwapiły się z podpisaniem odpowiedniej umowy. Konsul Buynowski wciąż nie mógł zakomunikować łącznikom decyzji rumuńskiego i francuskiego MSZ. Narastało zdenerwowanie i napięcie. - Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. Skąd ta zwłoka? - powiedział Anatol do Wójcickiego. - Nie masz zielonego pojęcia o polityce i aktualnych układach - drwił tamten. - Francja nie darzyła nigdy sympatią spadkobierców Naczelnika, szczególnie zaś Becka. Teraz Paryż ma okazję pokazać, co myśli o tej zgrai Piłsudczyków, żebrzących o łaskę i litość nad Czeremoszem. Rumunia zaś obawia się niemieckich oskarżeń o pogwałcenie swojej neutralności. Więc w Bukareszcie grają na zwłokę. Proste, nie? - Proste - przyznał Anatol. Dziwił się nawet, że sam nie potrafił do tego dojść. może zbyt idealistycznie traktował politykę? Może za bardzo wierzył w szczerość intencji i deklaracji francuskich? Przebywał w Rumunii ponad dwa tygodnie, a mimo to nie zdążxł, zajęty swoimi sprawami, zauważyć, jak głęboko sięgają w tym kraju niemieckie wpływy. A może wreszcie zbyt często zamiast o polityce myślał o Helenie, o synku, który właśnie skończył pół roku. W niedzielę 17 września około południa agencja rumuńska podała nie potwierdzoną oficjalnie wiadomość, że armia sowiecka przekroczyła nad ranem granicę polską na całej długości i rozpoczęła zajmowanie terytorium Rzeczpospolitej. Niewielu uwierzyło w to od razu. Pod wieczór Anatol dostał polecenie udania się na posterunek graniczny nad Czeremoszem w rejonie Wyżnicy. Po przeciwnej, polskiej stronie rzeki leżała wieś Kuty. Było pochmurno. O zmroku zaczął padać deszcz. Pojechał samochodem z kapralem Woźniakiem, zabierając dwóch świeżo upieczonych podporuczników lotnictwa, do wakacji jeszcze słuchaczy dęblińskiej podchorążówki. Ewakuowali się przedwczoraj ze zgrupowania zaleszczyckiego. - Po cholerę my się tam pchamy w taką pieską pogodę przez góry? - zrzędził Woźniak. - Jak dojedziemy i potwierdzą się przypuszczenia konsula, to wam, Woźniak, wytłumaczę - obiecywał Anatol. - Panie kapitanie, my sobie ciągle coś tłumaczymy, a za przeproszeniem, gówno na dobrą sprawę wiemy - kapral był poirytowany jak wszyscy w Czerniowcach. - Jesteśmy dalej żołnierzami, Woźniak... - zaczął po swojemu Połstyń. - A na wojnie, jak to na wojnie - odpowiedział ulubionym powiedzonkiem Anatola. - Woźniak, do cholery, nie gadajcie i trzymajcie ręce na kierownicy, bo nas gdzie wypieprzycie! - zdenerwował się Połstyń. Podporucznicy milczeli przez cały czas, przestraszeni i zdezorientowani. Auto stanęło na wzgórzu, tuż u wylotu zakrętu. - Zgaście reflektory - polecił Anatol. W ten sposób sami nie będąc widoczni, mogli swobodnie obserwować posterunek graniczny. Po jednej i drugiej stronie mostu w budkach wartowniczych chronili się przed deszczem pogranicznicy. Szlabany były opuszczone, most i jego sąsiedztwo słabo oświetlone. Deszcz przerastał stopniowo w ulewę. Aż dudniło po dachu samochodu. Uchylili lekko szyby boczne, aby można było palić. - Będziemy się czaić do rana? - spytał szofer. - Jeśli będzie trzeba... - Obiecał pan, panie kapitanie, powiedzieć to i owo. Chciałoby się wiedzieć - powiedział Woźniak zachęcony normalnym, prawie przyjacielskim tonem swego kapitana. Połstyń milczał, ale szofer nalegał: - Czy my czasem dupy nie nadstawiamy? Po co? Za kogo? - Może i nadstawiamy - mruknął Anatol niechętnie. - O! To niby za kogo? - ciągnął kapral. - Za prezydenta, premiera i całą tę dygnitarską hałastrę, która może tędy za chwilę przejdzie - krzyczał na odczepnego. - Niemożliwe! Mościcki tu? - odezwał się po raz pierwszy jeden z lotników. Woźniak wymownie gwizdnął pod nosem i zamamrotał coś. - No i co, lepiej wam? - zagadnął kaprala zgryźliwie. Czekali teraz w milczeniu. Woźniak znużony wsparł się na kierownicy. Tamci z tyłu nie odrywali wzroku od szlabanu. - Ja też się zdrzemnę - zdecydował Anatol. - Jakby zrobił się jaki ruch na dole, to nas zbudźcie - rozkazał świeżo upieczonym oficerom. - Tak jest! - odpowiedzieli regulaminowo. Minęła godzina, może dwie, gdy nagle Anatol poczuł czyjeś niepewne, delikatne szturchanie w ramię. - Panie kapitanie, panie kapitanie - posłyszał nad uchem. - Co jest? - ocknął się wreszcie. - Bronek, to znaczy, porucznik Filipiak, słyszy coś - zameldował jeden z pilotów. - Słyszy? Co takiego? - Jakieś maszyny. Szum silnika. To pewnie auta, o których pan kapitan mówił. Anatol uchylił bardziej szybę. Nasłuchiwał. - Tak, to chyba auta - przyznał. Energicznym szturchnięciem obudził kaprala. Woźniak podniósł niechętnie głowę, ale oczy miał jeszcze zamknięte. - Woźniak, jadą! - wrzasnął prawie Anatol. - Nie pora spać. No! Po chwili na drodze prowadzącej od polskiej strony do mostu granicznego zamigotały światła reflektorów. Samochody jechały wolno, kolumną, jeden za drugim. Pierwsze wozy podjechały pod szlaban. Z budki wyszli wartownicy. Po stronie rumuńskiej zrobił się ruch. Jeden z żołnierzy pobiegł do wartowni po oficera dyżurnego. Po chwili wyszło kilku żołnierzy w pelerynach. Deszcz wciąż zacinał. Podniósł się szlaban na polskim brzegu. Auta wjechały na most. Poszedł w górę drugi szlaban. Przejechawszy granicę samochody stanęły na poboczu drogi prowadzącej pod górę do Wyżnicy, i dalej do Czerniowiec. Adiutanci i oficerowie z wartowni wciąż stali na deszczu. Kolumna rządowych aut ruszyła dalej. - Cofnij i schowaj się w alejce - rozkazał prędko Anatol. - Nie jedziemy z nimi? - zdziwił się Woźniak, sprawnie manewrując samochodem. - Nie. Zaczekamy. - Niby na kogo? - ośmielił się porucznik Filipiak. - Na ostatnich - rzucił zdawkowo Anatol. Kolumna kilkunastu samochodów właśnie ich mijała. Z powodu deszczu i ciemności trudno było kogokolwiek rozpoznać. Połstyń wiedział, że powinien tam być prezydent Mościcki i premier, ministrowie rządu. Woźniak i porucznicy mieli zawiedzione miny. To tak, jakby wybrać się na paradę i z powodu tłoku niczego nie zobaczyć. Podjechali do miejsca, w którym stali poprzednio. Wszystko było jak dawniej: szlabany opadły, oficerowie wrócili do wartowni. Tylko w budkach przy moście tkwili służbowi. - Czy warto czekać? - spytał Woźniak. - Nie sterczymy tu dla przyjemności, ale z rozkazu - przypomniał Połstyń. - O! Patrzcie - tym razem on pierwszy zobaczył następne światła na drodze z Kut. - Cholera! To niemożliwe! - Jak to nie? - powiedział Woźniak, nie przeczuwając nawet, o co kapitanowi chodziło. - Auta te same, tyle że mniej. - Wracamy do konsulatu - rozkazał Anatol. Nad Czeremoszem na polskim brzegu podniósł się szlaban. "Droga wolna, panie marszałku" - pomyślał Anatol i zazgrzytał ze złości zębami. Ani Woźniak, ani porucznicy nic z tego nie rozumieli. O nic jednak nie pytali. Kapral po minie kapitana poznał, że jest, jak to mówiono, gorzej niż źle. I najlepiej siedzieć cicho i pilnować kierownicy. Wycisnął z silnika wszystko, co było można. Pod Czerniowcami dogonili wolno jadącą kolumnę samochodów. - Wymijamy? - upewniał się Woźniak. - Tak. Wkrótce Anatol meldował konsulowi Buynowskiemu: - Kolumna aut z prezydentem, premierem i ministrami jest w mieście. - Czy w pałacu arcybiskupim wszystko gotowe? - zwrócił się konsul do swojego zastępcy. - Tak jest. - Co jeszcze? - spytał Połstynia, gdy ten nie odchodził. - Po pewnym czasie od strony Kut przyjechały następne auta - zameldował. - Kto taki? - zdziwił się konsul. - Nie sprawdziłem. Miałem rozkaz meldować natychmiast, gdyby most przejechały inne pojazdy oprócz rządowych. - Czy pan się domyśla, kto to mógł być? - Tak. W pewnym sensie tak - przyznał Anatol, poinformowany uprzednio poufnie przez Tumielskiego. - Rozmawiał pan z kimś na ten temat w drodze od granicy do konsulatu? - Nie. - To dobrze. Teraz... - Buynowski przerwał. - Co teraz? Cóż, musimy czekać. Niech pan wraca na granicę. Spodziewamy się transportu ze śniatyńskiego zgrupowania. - Tak jest - odmeldował się Połstyń. Tej samej nocy most na Czeremoszu pomiędzy Kutami a Wyżnicą przekroczył pierwszy transport internowanych lotników i naziemnej obsługi zgrupowania utworzonego w związku z planowanym przerzutem przez Rumunię francuskich i angielskich samolotów. Dla nich wojna się skończyła. Nie zdążyli nawet zobaczyć wymarzonych maszyn. Pojawienie się marszałka Rydza_Śmigłego w Rumunii było dla wszystkich zaskoczeniem. Jego obecność w Czerniowcach wywołała powszechne zdumienie i oburzenie. Nie przyjmowano do wiadomości tłumaczenia, że opuścił kraj, aby bronić sprawy polskiej nie tylko przed wrogiem, ale i wobec aliantów. Kpiono ze słów wodza. W hotelu "Pod Czarnym Orłem" plotkowano: - Mówią, że to Składkowski namawiał Rydza, aby przekroczył granicę. On sam, gdy został premierem, głosił: "Wyszedłem na patrol z rozkazu Rydza!" Nie chciał pewnie zostać bez rozkazodawcy - naśmiewał się Wójcicki. Ktoś inny rzucił w złości: - Sławoj obawiał się chyba, że bez Rydza będzie nikim w otoczeniu prezydenta. Nawet teraz, nawet tu, podjazdówka ludzi GISZ_u i ludzi Zamku nie ustaje. Skurwysyńska polityka! 18 września, a więc nazajutrz po przyjeździe rządu, w poniedziałek z poczty w Czerniowcach wysłano orędzie prezydenta Ignacego Mościckiego do Londynu i Paryża. Kopie wręczono kilku osobom z konsulatu z poleceniem przerzucenia ich do Francji i Anglii. Orędzie było antydatowane na siedemnastego września, a w podpisie figurowała miejscowość Kuty. Władze rumuńskie nie dały się zwieść. Wkrótce w ponurej sali pałacu arcybiskupiego Beck zakomunikował prezydentowi żądanie rumuńskiego MSZ zrzeczenia się urzędu jako warunku zgody na dalszą podróż jego i całego rządu. Wręczył też kopie aide_m~emoire, skierowanego do ambasadora Rogera Raczyńskiego w Bukareszcie. Strona rumuńska ostro protestowała przeciw pogwałceniu neutralności przez wysłanie z jej terytorium dokumentów państwa znajdującego się w stanie wojny. - Niech się dzieje, co chce. Ja urzędu prezydenta Rzeczypospolitej nie złożę - zaprotestował Mościcki. - Rumuni obiecali ministrom i prezydentowi swobodny tranzyt - zapewniał Sławoj_Składkowski. - Brak na to jednoznacznych dowodów - skonstatował Beck. - Więc jak będzie, panowie? - Swoje powiedziałem! - krzyknął prezydent. Tę negatywną odpowiedź Beck zakomunikował w pałacu gubernatorskim. Władze rumuńskie postanowiły internować członków najwyższych władz Rzeczypospolitej. Zostali wysłani pociągami do zameczku króla Karola w Bicaz, miejscowości uzdrowiskowej Slanica, do hotelu Aro Palace w Brasov, a Rydz_Śmigły do rezydencji patriarchy w Craiovej..nv I. Pożoga (c.d.) Rozdział II (c.d.) W ostatnim tygodniu września 1939 roku do Rozdołów wkroczyła - witana kwiatami przez grupkę komunistów, Żydów i częściowo Ukraińców - RKKA. Starozakonni krzyczeli głośno i radośnie: Haj, żiwe! Haj, żiwe! Opowiadali potem po karczmach, że wszystkich Polaków Rosjanie będą wywozić na Sybir, a ukraińskich nacjonalistów rozstrzeliwać na miejscu. Najpierw wezmą się za polskich oficerów, wojskowych i policjantów. - Pan w to wierzy? - zagadnął Maciej znajomego Żyda, właściciela sporego przedsiębiorstwa przewozowego, z którym od dawna prowadził interesy,Jakuba Grossmana. - Pan mnie się pytasz, czy ja wierzę? Cóż, jest wojna, to i zdarzyć się może wszystko - odpowiedział wymijająco i dodał: - Z wojną jak z gorzałką, wyzwala wszystko, co najgorsze. Dlatego jak pan, panie Horyniecki, pytasz się mnie wprost, to ja się zamyślam. - Nad czym? - Dla czerwonych nie liczy się to, czy Grossman jest Żyd czy inna swołocz, ale czy czasem nie burżuj, krwiopijca, wróg ludu. Gdyby pan, panie Horyniecki, był, za przeproszeniem, bez grosza przy tyłku, to czerwonym by nie przeszkadzało, żeś pan Polak. Pan jesteś "polski pan". Ale nie o tym chciałem - powiedział. - Byłem pod Lwowem, widziałem tych cholernch drani, Niemców. - No i co? - niecierpliwił się Maciej. - Ja myślę, że ta wojna wcale jeszcze nie skończona. - Jak to? - Ano tak, ten ich Wehrmacht i co tam jeszcze, to armia nie na jedną Polskę. Wierzysz mi pan, panie Horyniecki, czy nie, ale ja, Grossman, myślę, że byłoby głupotą, aby hitlerowcy na jedną, za przeproszeniem, lichutką Polskę, tyle żelastwa narobili. Co to byłby za interes? Ja faszystów nie kocham, bo oni takich jak ja... - nie dokończył. - Za głupców ich też nie mam. Dlatego, jak pan mnie pytasz, w co ja wierzę, to mówię, że wierzę w koniec świata. Jak pan widzisz, panie Horyniecki, jest kilka powodów, że nie cieszę się jak inni. - Znasz pan Ruskich? Jacy oni? - Nie mogę tego powiedzieć. Znam i nie znam. Jacy oni dziś, to trudno powiedzieć. Pożyjemy, zobaczymy. Przez pierwsze dni Polacy bez pilnej potrzeby nie wychodzili na ulice. W atmosferze niepewności i zastraszenia każdą plotkę traktowano poważnie. Uciekinierzy, byli wojskowi i urzędnicy, którzy znaleźli schronienie po dworach i plebaniach, próbowali jeszcze przed zimą dostać się za Karpaty. Ukraińscy nacjonaliści zbiegli w góry. Jakoś tak koło Wszystkich Świętych władze wojskowe zostały zastąpione cywilnymi. Do Rozdołów napłyneła fala urzędników z rodzinami. Willę Horynieckich zajęli przy lipowej alei szef służby bezpieczeństwa i sekretarz Rajkomu. W tym samym czasie dwóch oficerów NKWD w mocnej asyście wojskowego patrolu zajechało do Prędowli. Mieli nakaz rewizji i przetrząsnęli chutor od piwnic po strych. Odjechali z niczym. Po tej wizycie należało coś postanowić. Ostatecznie zdecydowano, że Natalia z niespełna miesięcznym synem i Gabriela z Adasiem pojadą do Protiszni, do Lusi, gdzie wydawało się najbezpieczniej. W sąsiedztwie dworu, w górach, stacjonował z garstką swojego siczowego oddziału Michał. Czasami zaglądał do żony, ale tylko w nocy i na krótko. Informatorzy NKWD kręcili się wszędzie. Maciej z Katarzyną, piętnastoletni Robert i Ewelina pozostali na razie w Prędowli. Ołena schroniła się u znajomych na przedmieściu Rozdołów. Bała się Sowietów, a szczególnie tego, że wywiozą Horynieckich na Syberię, a więc i ją spotka ten sam los. Za wszelką cenę pragnęła uniknąć zsyłki. Napływające z Rosji rodziny urzędników, handlarze i spekulanci wykupywali ze sklepów i żydowskich kramików, co tylko się dało. Opustoszałe sklepiki władze radzieckie likwidowały jeden po drugim, a ich właścicielom, miast odszkodowania, którego się spodziewali, wręczano nakazy pracy. Na początku grudnia zostało tylko kilka prywatnych sklepów żydowskich. W następnej kolejności zamykano warsztaty prywatne, małe fabryczki, których na samym początku nie upaństwowiono, a nawet piekarnie. W efekcie rosły kolejki w państwowych sklepach. W grudniu na mrozie od godziny trzeciej rano ludzie ustawiali się po chleb. Czekało się na przykład na naftę, a przywozili czapki. Cóż, ludzie kupowali czapki, które z sąsiadem wymieniano na smalec. Rosła spekulacja. Władze sowieckie nałożyły wkrótce bardzo wysokie podatki na wszystkie kościoły i cerkwie. Aby je spłacić, ludzie rezygnowali z części ocalałych jeszcze oszczędności i kładli w niedzielę na tacę. Tym sposobem uniknięto zamknięcia polskich kościołów. Szkołę polską na jakiś czas zlikwidowano. W miejscu gimnazjum otwarto rosyjsko_ukraińską. Późną zaś jesienią władze sowieckie wyraziły zgodę na uruchomienie szkoły polskiej w części budynków poklasztornych. Resztę zabudowań zamieniono na magazyny. W październiku przyjechał do Prędowli stary Szpecht. Majątek, a w tym i pałac hrabiego Bohusz_Bileckiego, Rosjanie zajęli jeszcze około 20 września. Egon ukrywał się w Tuczapach. Kiedy jego znajomy, były legionista, postanowił uciec za Karpaty, przyjechał z nim do Prędowli. Horynieccy nie odmówili gościny. - Przynajmniej do Nowego Roku, a potem zobaczę, co ze sobą pocznę - prosił Macieja. Miał tylko jedną walizkę, a w niej trochę osobistych rzeczy, papiery i oszczędności: część w dolarach, więcej w złocie. Chciał płacić, ale Maciej się obruszył. Nie pomieszkał jednak nawet do Nowego Roku. Po mszy w ostatnią niedzielę października, a była piękna, słoneczna pogoda, zebrali się w kilkoro na kościelnym dziedzińcu. Był wśród nich także proboszcz. Maciej zapewniał, że jeśli Rosjanie nałożą nowy podatek na plebanię, to on nie uchyli się nawet od wysokiej kwoty datku. Inni również. Stojący z boku Egon Szpecht wypisał laską na cienkiej warstewce spadłego w nocy śniegu: Jeszcze Polska nie zgineła! Ktoś zauważył, doniósł. W dwa dni potem przyjechało NKWD i aresztowało go. Prosił, by Maciej ukrył dolary i złoto, bo było tego - jak twierdził - za mało, aby ich przekupić, a zbyt wiele, by miało przepaść. Odtąd ślad po nim zaginął. W kilka dni potem funkcjonariusze NKWD ponownie przybyli do Prędowli. - Macie pół godziny czasu, by na jeden wóz załadować to, co niezbędne. Nic więcej i ani minuty dłużej - zakomunikował oschle oficer. Gdy wyszli z saloniku, Ewelina spytała prawie szeptem: - Co oni chcą z nami zrobić? - Pewnie to, co z Egonem - odpowiedział Maciej, z trudem wydobywając głos. - Syberia? Dlaczego? - krzyczała Ewelina. - Przeklęci, przeklęci! - krzyczała i waliła pięściami w drzwi salonu. Maciej podszedł do córki, objął ją i przytrzymał ręce, aby nie prowokować tamtych. - Nie trzeba. Nie trzeba. To nic nie zmieni - pocieszał. Tymczasem Katarzyna bez słowa usiadła przy kominku, otuliła nogi kocem, położyła książkę na kolanach i zamyśliła się, powracając pamięcią do rodzinnego domu na dalekiej Ukrainie, który splądrowano, a ojca, którego oskarżono o pomoc "białym", zabrano gdzieś, skąd już nigdy nie wrócił. Przedtem "biali" uprowadzili wszystkie konie z dworu, przystawiając ojcu pistolet do skroni. Jak w tej sytuacji miał im "nie pomagać"? Kiedy opowiadała o tym komisarzowi, nie chciał słuchać. "Polskie pany! - wrzasnął w odpowiedzi - Swołocz!" - i splunął jej pod nogi. - Mamo, on mówił, że mamy tylko pół godziny czasu - przypomniał zatrwożony Robert. Katarzyna wciąż siedziała, jakby to, co się przed chwilą wydarzyło, nie dotyczyło jej. Maciejowi udało się wreszcie uspokoić Ewelinę. Rozpłakała się, lecz widząc, co się dzieje z Katarzyną, szybko otarła łzy. Poszli z Robertem pakować rzeczy. - Moja droga, każdemu z nas będzie ciężko stąd wyjechać, ale musimy znaleźć w sobie tyle sił, musimy - Maciej próbował wyrwać Katarzynę z odrętwienia. - Mamy bardzo mało czasu. Żona wciąż milczała, więc zrezygnował i poszedł pomóc dzieciom. W tym czasie niespodziewanie przyjechała do Prędowli samochodem Natalia. Dostała wiadomość od męża, aby tu czekała na niego. Potem mieli razem przejść Karpaty i uciec na Węgry. Wiadomość przyniósł jakiś żołnierz, uciekinier, który służył w oddziale Jędrzeja, zanim ten został okrążony i w zasadzce wzięty przez Rosjan. Kilku żołnierzom udało się zbiec, a jeden z nich odnalazł Natalię w Protiszni. Przyjechała, aby powiedzieć o tym Maciejowi i Katarzynie. Nie zorientowała się w porę w sytuacji, kiedy zauważyła funkcjonariuszy NKWD, na odwrót było już za późno. Tamci, przejrzawszy jej papiery, wzięli ją za domownika i nakazali również pakować się. Samochód zarekwirowali w imieniu władzy radzieckiej. Oszołomiona tempem wydarzeń, nie wiedziała co począć. - Musisz się stąd wydostać - zdecydował Maciej. - Ale jak? - spytała Natalia bliska histerii. - Przez ogród. To jedyna droga. Zanim się zorientują, będziesz już daleko. Przed wieczorem zdążysz do Protiszni. - Boję się. - Wszyscy się boimy. - Boję się, że mogą... To znaczy, za karę, za mnie... - Nic gorszego ponad to, co zamierzają, zrobić nam nie mogą, a ty musisz się uratować. Musisz - rozkazał. - No, uciekaj! - ponaglał otwierając ostrożnie okno. Wyskoczyła i przez chwilę stała sparaliżowana strachem. Obejrzała się za siebie i rzuciła pędem przez ogród. Potem wgramoliła się na płot i zniknęła. Maciej wrócił do dzieci. Czasu mieli mało. Pakowane pospiesznie tobołki rozsypywały się i Ewelina wiązała je na powrót. Robert wrzucał do walizek, co popadło. Papiery wartościowe, pieniądze, złoto i dokumenty majątkowe Maciej schował do tajemnej skrytki przy wejściu do piwnicy. Gdy wrócił do saloniku, czekał już na niego oficer NKWD. - No jak? Gotowi? - zagadnął szorstko. - Jeżeli już trzeba... Robert i Ewelina ładowali bagaże na sanie, zaś Maciej okrył płaszczem Katarzynę i poprowadził pod rękę na dziedziniec, gdy usłyszał za sobą wrzask: - Gdzie jest ta kobieta, co przed chwilą przyjechała? Nawet nie zatrzymał się, jakby nie do niego zostało skierowane pytanie. W tym czasie jeden z funkcjonariuszy meldował starszinie: "uciekła!" Rozdział III Wydawało się, że wojna już się skończyła. Płomienie pożogi powoli dogasały, zostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Ludzie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec straszliwej tragedii. W ogniskach wojennych pożarów wciąż tlił się nie wygasły żar. Nie cichły płacz i krzyki rozpaczy, nie milkły strzały. Mogił i krzyży wciąż przybywało. Serca zwyciężonych ściskała rozpacz i nienawiść. Z wolna jednak zawierucha przycichała, późnojesienne niebo wypogadzało się. Wszyscy pragnęli wierzyć, że to, co najgorsze, minęło, że z błękitnego nieba nie posypie się śmiercionośny grad pocisków. Tęsknili do świata, którego już nie było. Spłonął las, co dawał osłonę ostatnim obrońcom. Nic już nie będzie, jak było. Polska umarła. Nowa władza instynktownie budziła lęk i niechęć. Ludzie jednoczyli się w rozpaczy, strachu i nienawiści. Większość nie pojmowała jeszcze tego, co naprawdę się wydarzyło. Nie był to czas sprzyjający medytacjom i dociekaniom. Nie sposób było na chłodno rozprawiać o winach i winnych. Liczyło się przede wszystkim to, aby ocalić życie i uratować jego sens. W niepewnym dziś trudno było myśleć o jutrze. Wiadomości, które przenikały do internowanych w Łakaczyniu, praktycznie odciętych od świata, były bardzo skąpe. W pierwszych tygodniach czytano w radzieckiej prasie, że Polska przestała istnieć, że kraj opuścili prezydent, rząd i wódz naczelny, że Rosjanie tworzyli administrację na zajętych przez RKKA obszarach. Zdecydowana większość oficerów nie wierzyła doniesieniom "Prawdy". Żartowali, opowiadali dowcipy o prawdzie z "Prawdy". Łudzili się, że lada dzień nastąpi zdecydowana kontrakcja ze strony sprzymierzonych. Sympatie dla Francji i Anglii drażniły radzieckich oficerów, sprawujących staż nad obozem. Obóz znajdował się na dalekim przedmieściu małego miasteczka, pośród lasów, bagien i jezior. Teraz, kiedy rozpadały się na dobre jesienne deszcze, było tu szczególnie smutno i ponuro. Dokuczało zimno i wilgoć. Umieszczono ich w adaptowanych naprędce oficynach zrujnowanego pałacu. Wśród internowanych panował jednak nastrój optymistyczny. Jędrzej prawie pół miesiąca mieszkał samotnie w małym pokoiku. Potem dokwaterowano młodego porucznika kawalerii, Antoniego Dudziszewskiego. Zachował szczególną sympatię dla tego chłopca, a to z powodu jego śmiałych i pełnych rozmachu planów życiowych, niewyczerpanego optymizmu, głębokiej wiary w to, że los pozwoli mu raz jeszcze walczyć w tej wojnie i zwyciężyć. We wrześniu był ranny pod pruską granicą, potem leżał w szpitalu wojskowym na Antokolu w Wilnie. Gdy 18 września wkroczyli Rosjanie, przed przekazaniem miasta władzom litewskim wywieziono go wraz z innymi do Łakaczynia. Z nastaniem chłodnych dni noga dokuczała mu coraz mocniej, mimo to nie tracił humoru, nie rezygnował z marzeń. Swoją obecnością wiele pomógł Jędrzejowi. Jego młodzieńcze, romantyczne plany kontrastowały z pejzażem beznadziei i smutku za oknami obozowej oficyny, przywracały Jędrzejowi nadzieję. - Jak pan myśli, panie poruczniku, co oni zamierzają? - Wyjścia z tej francowatej sytuacji są trzy. Sowieci pewnie kombinują na dwa sposoby. Albo zmuszą nas do pracy i służby na rzecz Związku Sowieckiego, złamią, ale przedtem trzeba by nas reedukować, przerobić, albo unicestwią w ten czy inny sposób - odpowiedział pozornie beztrosko Antoni. - Nam pozostaje trzecie wyjście. - To znaczy? - Uciec stąd. - Myślałem o tym. Myślę wciąż - powiedział cicho Horyniecki. - Dobrze się składa. Teraz musimy szukać okazji. Tymczasem przybył do obozu kombriga Jurij Sowrin. Zaczęły się przesłuchania, do których władze obozowe przywiązywały szczególną wagę. Każdego oficera przepytywano oddzielnie, wielokrotnie, nierzadko nocą. Wszyscy musieli jak najdokładniej opowiedzieć oficerowi NKWD całą swoją przeszłość, zapoznać z poglądami politycznymi, podać szczegóły swojego życia przed wojną i jego warunki. Często bywało i tak, że gdy ktoś nie mógł sobie przypomnieć fragmentu życiorysu, oficer cytował go z pamięci. Śledczy byli dobrze przygotowani do powierzonego im zadania. Obowiązki wykonywali skrupulatnie i z zaangażowaniem. Jędrzej przesłuchiwany był przez samego kombriga. - Pan jest może bratankiem towarzysza Włodzimierza Horynieckiego? - zapytał bez wstępów. - Tak. - Ostatnio zapewne widział się pan ze stryjem w Paryżu? - Tak. - O czym wówczas rozmawialiście? - pytał Sowrin. - O rewolucji w Hiszpanii, o sprawach rodzinnych, trochę o niebezpieczeństwie wojny - odpowiadał powoli, cedząc każde słowo, ważąc jego znaczenie. - O rewolucji w Hiszpanii? - O oblężeniu Madrytu i śmierci żony stryja - odparł Jędrzej. - Przecież umarła we Francji - sprostował Sowrin. - Ale wszysto zaczeło się w Hiszpanii. Co jeszcze chce pan wiedzieć? - spytał zniecierpliwiony. - Po co pan był w Hiszpanii? Dlaczego szukał pan kontaktów z komónistami? Zna pan Wandę Wasilewską? - Chciałem być z Dolores. Ona to mój jedyny "kontakt" z komunistami. O tym, że jest w partii, dowiedziałem się dopiero w Hiszpanii. To nie była znajomość polityczna - wyjaśnił spokojnie. - A Wasilewska? - To znajomość przypadkowa, związana z uprawianiem dziennikarstwa. Nie znam jej bliżej, nawet nie potrafiłbym jej opisać. - Walczyliście z sanacją - skonstatował Sowrin jakby z uznaniem, a potem dodał ni to twierdząco ni pytająco, ze skrywanym niedowierzaniem: - Byliście prześladowani. Wydaleni z wojska. Jędrzej odniósł wrażenie, że przytaczając szczegóły jego życiorysu kombriga pragnie zachę cić do ujawnienia poglądów politycznych, związków i znajomości. Wiedział, że nie jest to ostatnia rozmowa, że to dopiero początek. Nie należało więc zbyt wcześnie się odkrywać. Nie zamierzał jednak drażnić Sowrina, miał bowiem nadzieję zdobycia jego przychylności, może nawet zaufania. Wtedy łatwiej będzie zorganizować ucieczkę. Sowrin zapraszał go regularnie do siebie co dwa, trzy dni, najczęściej wieczorem, jak na zwykłą pogawędkę. Był coraz grzeczniejszy, prawie przyjacielski. W obozie zaś podjęto energiczne próby reedukacji politycznej. Rozlepiano plakaty propagandowe, wystawiono dużą tablicę z pełnym tekstem radzieckiej konstytucji, zaś agitatorzy opowiadali o życiu w Związku Radzieckim. Zarzucono obóz setkami broszur, dostarczano regularnie radziecką prasę, a na podwórzu umieszczono głośnik, z którego przez cały dzień nadawano audycje moskiewskiego radia. Oficerowie polscy chętnie czytali gazety, ponieważ było to jedyne źródło wiedzy o sytuacji na świecie. Jędrzej starał się zaangażować do obsługi centralnego ogrzewania. Praca nie była w obozie przymusowa, ale wielu ją podejmowało, aby zabić czas i zarobić na lepszy posiłek. Pomagał więc ślusarzom i zaprzyjaźnił się z niektórymi. Słuchał ich opowiadań o życiu na zewnątrz obozu i spodziewał się, że te stosunki i znajomość aktualnych realiów przydadzą mu się. Któregoś mglistego dżdżystego poranka porucznik Dudziszewski został wezwany do śledczego oficera NKWD. Dzień i pora nie były typowe, to zaniepokoiło jego i Jędrzeja. Antoni nie wrócił. Jędrzej zapamiętał wyraz jego twarzy, gdy spojrzał na niego przed wyjściem. Dotąd z humorem, optymizmem i niewzruszoną wiarą w szczęśliwą gwiazdę znosił wszystkie przeciwności losu. Teraz w jego oczach nie było lęku, lecz jakby bezsilna rozpacz na widok przepaści, która nagle otwiera się pod nogami. Pożegnali się jak zwykle w pośpiechu, na wszelki wypadek. Potem widział porucznika Dudziszewskiego, konwojowanego przez "strełka", gdy przechodził plac apelowy w kierunku bramy. Jędrzej znosił samotność bardzo źle. Marzył już tylko o prędkim wyrwaniu się z zaklętego kręgu czterech gołych ścian. Kiedy spadł wczesny pierwszy śnieg, a błota i bagniste drogi ściął mróz, postanowił nie zwlekać. Ucieczka udała się nadspodziewanie łatwo. Podejrzewał nawet jakiś podstęp Sowrina. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wysłał za nim pościgu. Czyżby mu na nim zależało? Nie, to niemożliwe. Co naprawdę było przyczyną powodzenia, nie dowiedział się nigdy. Przebijając się przez lasy i zamarznięte bagna na południe, znajdując schronienie w polskich wsiach, a omijając przezornie białoruskie i ukraińskie, dotarł do Bugu. Stąd do Lwowa było już niedaleko, ale szczególnie niebezpiecznie. Początkowo chciał ominąć miasto i iść na Opole, nad Dniestr, a potem na Podkarpacie i do Prędowli. W końcu jednak zdecydował się zatrzymać na krótko w mieście, zdobyć nowe ubranie i dokumenty. O tym, aby pójść na Ponińskiego, do willi Horynieckich, nawet nie pomyślał. Nie mogła już należeć do rodziny. Nie miał złudzeń. Szukał znajomych, przyjaciół. Wiedział, że wojna zmienia nie tylko świat w obce, wrogie pustkowie, ale i ludzi. Nie zamierzał wprawiać nikogo swoim nagłym pojawieniem się w zakłopotanie, spowodować lęk o własny los. Trafić na ślad tych, których jego odwiedziny ucieszyłyby bez względu na sytuację i konsekwencje, było niełatwo. Tracił czas i powoli także nadzieję. - Zabrali go do "Brygidek". - Bał się Ruskich. Przepadł bez wieści. - Mówią, że uciekł za Karpaty, do polskiego wojska we Francji... Tak opowiadano przyciszonym głosem, kiedy pytał o tego lub innego z dawnych przyjaciół i znajomych. Franka nie zdziwiła się na jego widok. Najważniejsze, że zastał ją w domu. Nie miał już sił przemykać się chyłkiem po mieście. Odniósł nawet wrażenie, że czekała na niego. W wyrazie jej twarzy nie było obawy. Uśmiechała się serdecznie i bez wahania zaprosiła do środka. W mieszkaniu wdowy po Suchorodzkim było jak dawniej ciepło i bezpiecznie. Od lat żyła samotnie. Ostatnio Jędrzej był tu w trzydziestym szóstym, a może siódmym roku. Nie pamiętał. Prawie nic się tu nie zmieniło. Poznawał te same meble, drobiazgi. - Usiądź - poprosiła. - Najpierw coś zjesz, napijesz się, a potem umyjesz i przebierzesz. Przystał na wszystko bez słowa. Był zmęczony i szczęśliwy, bo wreszcie bezpieczny. Rano obudziły go odgłosy krzątaniny w kuchni. - Czemu już wstałeś? Śniadanie jeszcze nie gotowe - powitała go. - Zanim się umyjesz i ogolisz, jedzenie będzie na stole - zapewniła wypędzając go grzecznie z kuchni. Przy śniadaniu opowiadała: - Sklep już nie mój, państwowy, ale pracuję w nim nadal. Dostałam paszport, chociaż z paragrafem. - Co to znaczy? - Tymczasowy. Większość Polaków ma takie. Konto w banku prawie przepadło. Ruskie pozwalają trzymać jedynie dwieście złotych, a i to tylko do końca roku. Potem złotówki mają przepaść jak wszystko, co polskie. - Co z Prędowlą? - Zapewne rozparcelowana przez komitet włościański. Nic nie słyszałam. Majątki likwidowano zaraz po wyborach, na początku października - mówiła. - Przed wyborami było bardzo ciężko. Brakowało chleba, soli, cukru, mydła. Kto zdecydował się wrzucić kartkę na Sowietów, to dostawał to i owo. Gazety pisały, że sporo się skusiło. Ludzie gadają co innego. Jędrzej słuchał i jadł skromne śniadanie. Niekiedy w obozie bywały lepsze, ale teraz pierwszy raz od dawna siedział przy stole zasłanym pięknym, kolorowym obrusem, pił herbatę z filiżanki, dolewał jej sobie do woli z porcelanowego dzbanka, wycierał ręce serwetką. Był niemal szczęśliwy. - Są tacy, co mówią, że za sowieckimi apelami poszło nie więcej niż połowa. O tym nikt głośno nie rozmawia - przestrzegała. - Sowieci otworzyli uniwersytet, tyle że nadali mu imię Iwana Franko. Polacy też tam mogą studiować. Czasami przychodzą studenci do mojego sklepu, szukają polskich książek. Jeden taki dał mi kiedyś odpis wiersza, który krąży po uniwersytecie. - Czyj to wiersz? - Broniewskiego, tego komunisty, ale Sowieci nazywają go dziś polskim nacjonalistą - wyjaśniła. Odeszła na chwilę i wróciła z rulonikiem papieru w kratkę. Jędrzej przeczytał głośno pierwsze strofy: Ja na tę ziemię powrócę, ja chcę ją zbawić, ocalić,@ stamtąd chcę światu płonąć sercem i pieśni pożarem,@ chcę, żeby z gruzów Warszawy rósł żelbetonem socjalizm...@ Przeleciał wzrokiem po następnych linijkach i skonstatował ze zdziwieniem: - Przecież jemu jak zwykle marzy się czerwona Warszawa. Gdzież tu, u licha, nacjonalizm? - Marzy o Polsce, a to jest niezgodne z aktualną linią propagandy. Tacy ludzie, takie wiersze zagrażają stosunkom sowiecko-niemieckim - wyjaśniła Franka. - Czytałeś przemówienie Mołotowa z trzydziestego pierwszego października? - Gdzie? - Wygłosił je w Radzie Najwyższej, a publikowano w "Bolszewiku". "Czerwony Sztandar", lwowska gazeta, w której piszą po polsku, dał tylko omówienie. - No więc co takiego powiedział Mołotow? - niecierpliwił się Jędrzej. Skończył jeść. Nalał sobie jeszcze herbaty. - Mniej więcej tak: uderzenie na Polskę najpierw przez Niemcy, a potem przez Ruskich wystarczyło, by z niej nic nie zostało. - Mocno powiedziane - przyznał. - Niedawno radio nadało znów jego przemówienie. Tym razem zapowiadał wojnę z Finlandią. - Czym to się wszystko skończy? Franka spieszyła się do sklepu. Obiecała wyrwać się wcześniej, aby nie był zbyt długo sam. Gdy wyszła, bezskutecznie próbował zasnąć. Franka nie powiedziała nic o Prędowli, o rodzinie. Albo nie mogła, bo naprawdę nic nie wiedziała, albo nie chciała, a może coś ukrywała? Co robić dalej? Przecież nie mógł w mieszkaniu wdowy ukrywać się zbyt długo. Prędzej czy później wyszłoby to na jaw. Nie po to uciekł z obozu, aby się dekować pod spódnicą samotnej kobiety. Pragnął walczyć jak żołnierz, nie zamierzał być dezerterem. Franka jednak nie chciała słyszeć o jego planach, o wyjeździe ze Lwowa czy ucieczce z kraju. - Dokąd pójdziesz? - Na Węgry. Tam jest rodzina Soni. Oni pomogą mi przedostać się dalej, do Francji. Do Sikorskiego. Muszę mieć tylko jakieś dokumenty, zaświadczenia, ubranie. - Wystaram się - obiecała widząc, że go nie zatrzyma. Nie było jej łatwo dotrzymać słowa. Nie miała znajomości, kontaktów i doświadczenia. Wszystko szło jednak lepiej, niż się spodziewał. Franka z lękiem myślała o rozstaniu. Przez kilkanaście dni przyzwyczaiła się do stałej obecności Jędrzeja, do wspólnych popołudni, wieczorów. W pustym domu był znów mężczyzna. Odżyła w niej dawna sympatia do Horynickiego. Zdany był na jej pomoc, troskę i przywiązanie. Z dnia na dzień piękniała, dbała o siebie, pochlebiało mu to, ale i budziło niepokój. "Oby tylko ktoś z jej znajomych nie zaczął czegoś podejrzewać" - myślał z lękiem. Nie miał serca ani dość odwagi, aby jej to powiedzieć, przestrzec. Zdał się na los. Była wciąż jeszcze atrakcyjną kobietą i pragnęła go. Spełniał jej oczekiwania trochę dlatego, aby jej nie urazić, trochę dlatego, że tak wypadało. Któregoś wieczoru siedzieli dłużej niż zwykle nad lekturą gazet i komunikatów. Franka tłumaczyła z rosyjskiego, którego nauczyła się już zupełnie dobrze. Mróz tężał, zaś węgiel przeznaczony na ten dzień dopalał się. Kończyła się też nafta w lampie. Okryła siebie i jego wielkim kocem. Przylgęli do siebie. Franka wiedziała, że nie zatrzyma Jędrzeja. Nie myślała nawet o tym. Brała od losu każdą chwilę szczęścia, którą jej dawał. W połowie grudnia Jędrzej otrzymał dokumenty i niezbędne zaświadczenia. Były znakomite, żałował tylko, że tak długo na nie czekał. Swoje prawdziwe papiery wszył fachowo w marynarkę. Odjeżdżał rano o dziesiątej z kierowcą ciężarówki, który miał kurs do Daszewa. Przed Stryjem drogi ich rozchodziły się. Dalej musiał sobie radzić sam. Franka obiecała zwolnić się z pracy, aby go pożegnać, ale nie przyszła. Chciał zaczekać, szofer jednak, młody chłopak, Ukrainiec, ponaglał. Spieszyło mu się, planował wrócić do Lwowa przed zapadnięciem zmierzchu. Nie było rady. Przez chwilę Jędrzej żałował, że nie zostawił nawet kartki z podziękowaniem, ale wkrótce myśli jego zajęło całkowicie spodziewane spotkanie z Natalią, rodziną, Horyniecczyzną. Zaczął padać śnieg. Mokre, duże płatki przylepiały się jak muchy do przedniej szyby wozu. Z kilometra na kilometr psuła się widoczność. Musieli zwolnić, choć droga była prawie pusta, mijali czasem jakąś chłopską furmankę. - Ruskie nie zabrali koni? - zagadnął. - Na razie nie, ale jak zima będzie ostra i ciężka, to kto wie. W sklepach pustki. Bez kolejki można dostać tylko chleb. A konina ponoć dobre mięso. - Czym wtedy chłopi będą powozili? - Wtedy, to znaczy za rok, może dwa? - spytał kierowca. - To nie będą chłopi. Teraz nie ma już panów, a wkrótce nie będzie chłopów, ale kołchoźnicy. A w kołchozach będą maszyny jak ta moja. Uderzył z satysfakcją ręką o deskę rozdzielczą, jakby poklepywał koński zad, z rozmachem i czułością. - A dobrze to tak będzie, jak myślisz? - pytał dalej Jędrzej. - A bo ja wiem. Na polityce się nie znam, na gospodarce też. Będzie, jak ma być, i tyle. - Czerwoni mówią, że z kołchozami lepiej, sprawiedliwiej. - Może. Mówią, że teraz wszyscy będą mogli pójść do szkoły, i to do każdej. - A ty do jakiej byś poszedł? - Tak żeby inżynierem być. Może pozwolą. - A dlaczego mieliby nie pozwolić? - Bo za Polski też obiecywano - powiedział z goryczą. Na krzyżówce przed Stryjem rozstali się. Do domu miał stąd jeszcze kawał drogi. Ominął miasto i wyszedł na drogę biegnącą w pobliżu rzeki. Wędrował trochę pieszo, trochę na furmankach. Chłopi niezbyt chętnie zabierali nieznajomego. Mało kto decydował się na rozmowę z nim. Chutor w Prędowli straszył ciszą i pustką. Pawłyk, który po spaleniu Skorodnego mieszkał tutaj w oficynie, pilnował z polecenia nowych władz, aby nie okradziono dworu. Nie można było znaleźć lepszego stróża. Niewiele mógł wyjaśnić Jędrzejowi. Opowiedział tylko to, co sam widział. Na koniec dodał: - Ludzie widzieli państwa Horynieckich na stacji w Rozdołach. Załadowali ich wraz z innymi do towarowych wagonów i wywieźli do Rosji. No, bo dokąd? - rozłożył bezradnie ręce. - A moja żona? Co z nią? Także zabrali? - pytał niecierpliwie Jędrzej. - Przyjechała do chutoru w złą porę. U państwa byli wtedy z NKWD. Zdążyła uciec, ale co z nią się stało, tego nikt nie wie. - Jak to? Nikt jej nie widział? - Jeden z enkawudzistów strzelał, ale czy ranił, nikt nie widział. Nie gonili jej. Uciekła w góry i przepadła. Może była ranna, wykrwawiła się, osłabła i zamarzła - mówił z ciężkim sercem. - A może żyje? Może się gdzieś schroniła? Jędrzej nie mógł odżałować, że przybył dopiero teraz, tak późno. - A dziecko? Co z dzieckiem? - zapytał nagle, jakby dopiero teraz przypominając sobie, że Natalia urodziła mu przecież syna, a może córkę. Jakże mógł zapomnieć! - Gdzie dziecko? - Pani Natalia mieszkała ostatnio w Protiszni, tak było bezpieczniej. Do dziś Ruskie tam nie zaglądają. Tam też zostawiła syna, kiedy tu przyjechała. Opiekuje się nim pańska bratowa. Jędrzejowi spadł kamień z serca. Ochłonął, uspokoił się. - Syn, powiadasz? - Tak. Dano mu na imię Stanisław. Podoba się panu? - Oczywiście. Stanisław - powtórzył. - Może chce pan tam pojechać? - spytał Pawłyk. - Co prawda noc już, ale trafimy przecież. A po prawdzie to teraz lepiej, bezpieczniej nocą podróżować. Żaden szpicel nie podejrzy. - Masz rację, jedźmy - zdecydował prędko. Po drodze rozmyślał o tym, czego nie powiedział żonie, gdy się rozstawali w sierpniu. Wciąż pamiętał jej smutne, pełne żalu i wyrzutu oczy. Czy naprawdę wówczas już wszystkiego się domyślała, czy może mu się tylko tak wydawało? I znów, jak wtedy wyjeżdżając do Warszawy, powtarzał ostatnie słowa Natalii: "Nie szukaj w łatwej śmierci rozwiązania któregokolwiek z naszych problemów". Przestrzegała go, napominała, tymczasem sama... Nie. Nie wierzył, że umarła. Teraz, kiedy już tu powrócił, odnajdzie ją, wypyta ludzi, wytropi ślad, choćby miał schodzić całe Karpaty. - A gdzie są inni? Co z resztą Horynieckich? - spytał Pawłyka, sądząc, że nic gorszego nie może usłyszeć ponad to, co już mu opowiedziano. - Pani Jadwiga i pani Gabriela wyjechały do Krakowa, jak tylko Niemcy z Ruskimi ustanowili nową granicę i pozwolili tym, co uciekli przed hitlerowcami, powrócić do siebie. Pani Jadwiga bała się czerwonych, wszyscy się baliśmy - opowiadał Pawłyk. - Wieści od nich żadnych nie było. Pan Adaś nie wyjechał z matką. Został tutaj. Wybierał się na Węgry, ale pani Lusia uprosiła go, aby został na razie w Protiszni. Pański brat, Michał, przepadł w górach bez śladu. Może to i dobrze, bo gdyby go kto wydał... - A Helena, moja siostra z Warszawy? - Jak tylko Niemcy zbliżyli się do Lwowa, nie ociągając się zabrała dziecko i z innymi uciekinierami poszła na Węgry, do pani Soni. Była wiadomość od niej. Mieszka w Budapeszcie. "Wojna wypłoszyła wszystkich z Prędowli - pomyślał Jędrzej. - Burza nagania ptactwo do gniazd, tam czuje się najbezpieczniej. Tymczasem ludzie porzucają chutory, domy, miasta i pędzą gdzieś przed siebie, uciekają na oślep, byle dalej od bomb, strzałów, ognia i śmierci". Opustoszały, zarekwirowany prawem wojny przez nowe władze chutor, utracony, kto wie, na jak długo, rodzinny dom, przypominał mroczne ruiny starego zamczyska, w którym nocą straszą sowy i nietoperze. Od takich miejsc pierzcha się jak najdalej. Tak i oni rejterowali stąd w pośpiechu. Gdy sobie to uzmysłowił, przeraził się. To przecież tak, jakby uciekać od trupa osoby najbliższej, kochanej. Dlaczego? Czegóż się lękać? Żałował teraz, że tak od razu zgodził się na wyjazd do Protiszni, że nie przenocował w rodzinnym domu. Kto wie, kiedy znów tu powróci? Kiedy znaleźli się w Protiszni, była już późna noc. Z trudem dobudzili gospodarzy. Otworzyła Lusia po długim i denerwującym sprawdzaniu. Nie kryła zaskoczenia i radości. Jędrzej niecierpliwił się, chciał natychmiast zobaczyć syna. Mały Staś spał. Nie obudziło go dudnienie do drzwi dworku. Lusia odsunęła ostrożnie pierzynkę, aby mógł go lepiej zobaczyć. Długo przyglądał się dziecku i doznawał dziwnych uczuć. Była to ciekawość, miłość i duma jednocześnie. Syn był bardzo podobny do Natalii. Ojciec nie mógł oderwać od niego oczu. Niechętnie wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. - A Natalia? Nie było o niej żadnej wiadomości? Lusia zaprzeczyła ruchem głowy. Nie położyła się już spać i rozmawiali całą noc. Opowiadał o sobie, o wojnie, obozie i ucieczce. - Gdzie Michał? - spytał wreszcie. - Od wejścia Ruskich ukrywa się w górach. Czasami tutaj zagląda, ale bardzo rzadko. Może to i lepiej. Nie dziwił się, że woli być sama. Przepełniała go wdzięczność za opiekę nad synem. W Protiszni przebywał także Adaś. Wstał słysząc ich rozmowę, ale zaspany i zmęczony, wkrótce wrócił do łóżka. - Chory? - spytał Jędrzej. - Nie. Cały dzień pracował. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Od Gabrieli i Hieronima nie ma żadnych wiadomości. Zamartwia się tym i żyje w strachu, że go wywiozą do Rosji - opowiadała Lusia. - Zamyśla uciec za Karpaty, na Węgry, jak ty, do polskiego wojska, które ponoć tworzy się we Francji. Nie wiem, czy zdołam go zatrzymać. Ma lewe dokumenty, ale dobre, ukraińskie, więc jest bezpieczny. - Nie dziw mu się. Powiadasz, że jest bezpieczny? Myślę, że nikt z nas nie może być pewny jutra. Wojna i tutaj zajrzy prędzej czy później. Nie wolno nam się łudzić. Wbrew temu, co mówił, coraz częściej marzył, aby wojna nigdy nie dotarła do tego odległego, uroczego zakątka. W Protiszni nie było żadnego urzędu, nawet posterunku milicji, dlatego obcych tu się nie widziało. Nie docierały gazety, a wieści, nawet te najokropniejsze, z dalekiego, owładniętego wojną świata, nietrudno było przyjąć za mało prawdziwe gadanie. Czegóż to w tamtą wojnę nie opowiadano w Protiszni, a przecież ani jednego żołnierza czy bolszewika nikt tu na własne oczy nie oglądał. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? A zresztą, co to za wojna - pytano się nawzajem - skoro wszystko ucichło. Dostało się Lachom za swoje - komentowali niechętni polskiej władzy, choć właściwie i ona tu, do Protiszni, na dobre nie zdążyła dotrzeć. Od czasu wkroczenia Rosjan do Galicji nie widziano tu ani jednego żołnierza RKKA czy funkcjonariusza milicji. Tylko wysoko w górach, tam gdzie przebiegała nowa granica węgiersko-radziecka, pobudowano strażnice. Tam też byli pogranicznicy. Poczynając od zimy 1939 roku przejście na południową stronę Karpat było bardzo utrudnione. Rosjanie i Madziarzy pilnowali jednakowo dobrze. - A niech gonią, niech pilnują i gówno z tego. Te góry naprawdę znamy tylko my - przechwalał się Michał, myśląc o sobie i swojej ukrytej w górach kompanii. Przyszedł na święta Bożego Narodzenia do domu z kilkoma ludźmi. Jędrzej domyślił się, że musiało to być doborowe grono zabijaków. - Gdy zdecydujesz się pójść w drogę do tej swojej Francji, to daj znać. Dam ci najlepszych przewodników. Ucieszył się ze spotkania z bratem. Jego poglądy i to, co robił, mało go teraz obchodziło. Michał zmienił się. Choć minęło niewiele czasu od ich ostatniego spotkania, bardzo się postarzał, przygarbił, a oczy jakby mu wypłowiały. Ciężki, wręcz ponury wzrok, źle ogolony zarost i niedbały strój czyniły go groźnym, nieprzystępnym. Mówił mało. Najchętniej słuchał milcząc. Czasem potakiwał lub kręcił głową, mrucząc coś pod nosem. Wiele stracił z dawnej pewności siebie, tupetu i porywczości. Był czujny i nieufny. "Skąd ta nagła odmiana? - zastanawiał się Jędrzej. - Jeszcze niedawno butny prowidnyk, teraz zachowuje się jak zaszczuty, przegnany do leśnych ostępów wilk, niepewny nawet we własnej kryjówce". Nie ufał zbytnio bratu prawie od dzieciństwa. Nie wierzył, aby Michał porzucił myśli o samostijnej Ukrainie. Był wciąż atamanem tych nacjonalistycznych niedobitków, czując w sobie ducha Wernyhory czy Chmielnickiego. W garstce straceńców widział zapewne kadrę bohaterskiej wielkiej Siczy. - Jeżeli pozwolisz, posiedzę w Protiszni do końca roku, może trochę dłużej, a potem za Karpaty - powiedział Jędrzej. Michał słuchał i potakiwał. - Tam, na Węgrzech, organizują przerzuty do Francji, do polskiego wojska, do Sikorskiego. Znam go, na pewno przyjmie. Będziemy się bili dalej u boku Francji. - Hm, hm - mruknął brat. - W Budapeszcie jest Sonia, no i Helenka. Liczę na ich pomoc, szczególnie Soni, zna tam wielu ludzi na stanowiskach - kontynuował Jędrzej. Michał podparł się na dłoniach złożonych pod brodą, wpatrując się długo w pusty kieliszek. Potem jakby coś sobie przypomniał, nalał do pełna i znów wpatrzył się uważnie w alkohol. Od czasu do czasu nerwowo podchodził do okna. - Czekasz na kogoś? Może boisz się, że cię znajdą? - zagadnął Jędrzej. - A ty się nie boisz? - spytał brat i choć Jędrzej myślał, że wpadnie w złość, Michał zachował spokój, a nawet zdobył się na uśmiech, a raczej grymas pobłażliwości. - Uciekłem z obozu - powiedział Jędrzej - będą mnie na pewno szukali. Dlatego nie zamierzam zostać tu długo. Wierzyłem, że uda mi się natrafić na ślad Natalii. - Mnie tu nie przeszkadzasz - bąknął Michał. - O Natalię moi ludzie wypytywali tu i tam. Jak na razie nic. - Czy to możliwe, aby tak przepadła bez śladu? - W górach jest wszystko możliwe. Ciort jeden wie, co mogło się stać. Będziemy pytali - zapewniał. Jędrzej wciąż wyrzucał sobie, że wrócił do domu tak późno, że odwlekał ucieczkę z obozu, że tyle dni siedział u Franki we Lwowie. Prześladowało go poczucie winy. - Że też nie było mnie tu wtedy - powiedział. - Z losem nie wygrasz. Jak mógł, tak nas wszystkich zmaltretował - zawyrokował Michał. Podszedł znów do okna i rozejrzał się. - Teraz, kiedy nie ma Natalii, tęsknię za nią bardziej niż kiedykolwiek. Chciałbym choć wiedzieć, czy żyje - szepnął Jędrzej. Michał mruknął coś pod nosem, a potem zapewnił: - Lusia zajmie się twoim Staszkiem, tak jak trzeba. Nie będzie mu przy niej źle. To dobra kobieta. Starczy jej serca dla mojego i twojego dzieciaka, zobaczysz. - A ty? Co zamierzasz teraz? - zagadnął Jędrzej po chwili milczenia. - Co? Różnie kombinuję - przyznał niechętnie. - Pokój między Stalinem i Hitlerem nie potrwa długo. A gdy tylko się coś zacznie... - urwał. Jędrzej dokończył: - To spróbujecie raz jeszcze, tak? Michał przytaknął powolnym skinieniem głowy. - Szwaby wykorzystają was chętnie przeciw Ruskim, Polakom, przeciw każdemu, a potem wystrychną na dudka - kontynuował Jędrzej. - Obiecają, Bóg wie co, byle was pozyskać, byle rozniecić na nowo nienawiść przeciw wszystkim, a potem kopną w dupę. Nawet o zapłatę nie zdążycie się upomnieć. - Mocne słowa, ale o takiej ewentualności też myślałem - odparł. - No i co? - Nic. Trzeba czekać. Jak rozpuszczę ludzi do chałup, do bab, to ich potem nie połapię. Zadekują się jak pchły w kudłatej, ciepłej sobace. - Czekać, powiadasz, tylko jak długo, na co? - Na następną okazję - odpowiedział krótko Michał. - Ciebie też gna do Francji. No i po co? - Aby walczyć z Hitlerem o Polskę. - A ja będę walczył tu, z Hitlerem czy przeciw niemu, o Ukrainę, rozumiesz? Jak trzeba będzie, to nawet przeciw wszystkim. - Czy to ma sens? - Nie szukaj sensu, lecz prawdy o nas - odpowiedział Michał. Jędrzej kiedyś już słyszał te słowa. Któż mu je mówił? Dokładnie tak samo: "Nie szukaj sensu, lecz prawdy o nas". Najpierw wydawało mu się, że to słowa Natalii, potem, że Dolores. Nie pamiętał. - Prawdy - powtórzył głośno. - Nie ma jednej prawdy, a może w ogóle nie ma prawdy? - Może - zgodził się Michał. Był wciąż niespokojny, niepewny i czujny. Wypił wódkę i znowu sobie nalał. - Kiedy byłeś w obozie u Ruskich, pytali cię o coś? - zagadnął. - O Włodzimierza, o Francję, Hiszpanię. - A o mnie? - Nie. Ani słowem nie wspomnieli - odparł Jędrzej. Teraz dopiero zastanowił się nad tym. Dlaczego Sowrin ani razu nie zagadnął o brata? - Widocznie nic o tobie nie wiedzieli - rzucił jeszcze. - To dziwne, ale nie pytali o ciebie. Michał milczał. - W porę zbiegłeś w góry - ciągnął Jędrzej - więc to całkiem możliwe, że nic o tobie nie wiedzą. - Taak. Ale mogą się dowiedzieć. To nie takie trudne. Ludziom żyje się coraz ciężej. Ktoś kiedyś wypaple i wcale nie będą musieli dużo obiecywać, wystarczy, że dadzą żyć po ludzku. Lusia przez cały ten czas siedziała cicho w kącie pokoju, milcząca, jakby nieobecna. Przyglądała się braciom i nasłuchiwała, czy z sąsiedniego pokoju nie dolatuje kwilenie któregoś z dzieci. Była gotowa w każdej chwili tam pobiec lub podać coś na stół. Raz po raz zerkała w stronę okna, udzieliła jej się czujność męża. Zaraz po świętach Michał opuścił Protisznię. Żegnał się z Jędrzejem, jakby znów długo mieli się nie spotkać. Rozstawali się nocą. Jędrzej i Adaś odprowadzili Michała i jego kompanów na rozstaje, do Czarciej Przełęczy. - Jeśli zdecydujesz się pójść na Węgry, przyjdź tutaj i w to drzewo - tu wskazał na powaloną, potężną sosnę, leżącą w poprzek strumyka - wbij nożyk. Podał bratu sporych rozmiarów scyzoryk, własnoręcznie wykonany, z drewnianą rękojeścią. - Ładna robota - pochwalił Jędrzej. - Gdy go znajdę, przyślę natychmiast przewodników. Jeżeli dowiem się czegoś o Natalii, dam zaraz znać - obiecał raz jeszcze. Uścisnęli się serdecznie i Michał wraz z kompanami zniknął w ciemności. Minął tydzień od tego zimowego wieczoru. Adaś wyjechał do Lwowa. Pragnął jeszcze przed przejściem na drugą stronę Karpat zobaczyć się z przyjaciółmi. Sądził, że uda mu się choć niektórych z nich namówić na ucieczkę do Francji. Lusia odradzała mu tę podróż, ale on się uparł. W dwa dni po wyjeździe Adasia w środku nocy zjawił się w Protiszni Pawłyk. - Coś się stało? - zawołała zdenerwowana Lusia. - O pana Jędrzeja pytali wczoraj w Prędowli - wyjaśnił krótko. Usiadł przy stole nie zdejmując kożucha. Zamierzał zaraz wracać. Lusia tymczasem postawiła kieliszki i wódkę. Sądziła, że Pawłyk będzie chciał się nieco rozgrzać. Nie czekając na nikogo, nalał sobie do pełna i wypił jednym haustem. Otarł wąsy i nalał jeszcze raz. - Kto pytał? Mów jaśniej - poprosił Jędrzej obudzony przez bratową. - NKWD czy ktoś taki. Rozpowiadali ludziom, że pan jesteś zbieg. - W Prędowli nikt mnie nie widział. - Ale niemało jest takich, co to mogą się domyślić, że pan jesteś tutaj. Pójdą i powiedzą. Ludzie dziś okropni. To nie jest bezpieczna kryjówka - przestrzegał Pawłyk i wypił duszkiem drugi kieliszek. - Trzeba uciekać za Karpaty, i to jak najszybciej - skonstatował Jędrzej. - Droga na Węgry też niebezpieczna - włączyła się Lusia. Jędrzej zdawał się nie słyszeć jej słów. - Dobrze. Dziękuję ci, Pawłyk. Odprowadzę cię trochę. Pawłyk podrzucił go saniami kawałek w stronę przełęczy. - Adaś chciał koniecznie ze mną uciekać na Węgry, ale jest teraz we Lwowie. Pewnie nie zdąży wrócić. Wytłumacz mu, że nie mogłem czekać. Pomóż w razie czego - poprosił na pożegnanie. Uścisnęli sobie dłonie bez zbędnych słów i Pawłyk odjechał prędko. Jędrzej łatwo odnalazł powalone drzewo. Wbił mocno z niemałym trudem w zamarznięty pień scyzoryk brata i powrócił do Protiszni. Nazajutrz wczesnym popołudniem do drzwi dworku zapukali umówionym sygnałem ludzie Michała. Jędrzej był gotowy do drogi. Pożegnał pośpiesznie Lusię, która zrobiła za nim znak krzyża. Była zrozpaczona, ale milczała. Szli prędko, równym krokiem ludzi przywykłych do chodzenia zimą po górach. Pod wiczór byli w strefie przygranicznej. Przeczekali w zacisznym, bezpiecznym miejscu do nocy. Wraz z nastaniem mroku zaczął sypać gęsty, mokry śnieg. - To i lepiej - bąknął jeden z przewodników. - Nie wytropią, psie syny - rzucił drugi. Na postoju, już po przekroczeniu granicy, przewodnik Jurko wręczył Jędrzejowi mały pakiecik. - To list od prowidnyka i węgierskie pieniądze - powiedział. Nie spodziewał się po bracie aż takiej wielkiej troskliwości. Na małej stacyjce kolejowej przewodnicy czekali, aż Jędrzej wsiądzie w pociąg do Budapesztu. Dalej musiał radzić sobie sam. Anatolowi Połstyniowi zlecono opiekę nad lotnikami internowanymi w Rumunii. Od początku więc dzielił wraz z nimi los wojennych tułaczy. Internowanych przewieziono w rejon Tulczy. Był to port rzeczny na odnodze Dunaju. Od południa miasteczko otaczały niewysokie wzgórza, zaś na wschodzie i północy rozlewiska starorzecza i moczary Delty. Z powodu licznych bagien i jezior, częstych powodzi klimat był tu malaryczny. Wielu żołnierzy chorowało, rany nabyte podczas działań frontowych goiły się długo i z trudem. Już choćby z powodu podłych warunków nie było takiego, który nie pragnąłby jak najszybciej uciec z obozu. Z początku nie było to nawet trudne. Ambasada polska w Bukareszcie dysponowała "zapasem" paszportów. Do obowiązków Anatola należało obmyślanie sposobów ucieczki żołnierzy. Były różnorodne. Nie powstrzymywano się także przed przekupywaniem komendanta i strażników, którzy niezbyt mocno przejmowali się swoimi obowiązkami. Bywało, że umarł ktoś z chorych lub rannych. Montowano wtedy jak największy kondukt żałobny z lotników zatwierdzonych do przerzutu i kilku oczekujących swojej kolejki. Z pogrzebu wracali jedynie ci drudzy. Reszta przebierała się w zorganizowane wcześniej cywilne ubrania i przedzierała do Bukaresztu. Pozostawał jeszcze problem zdjęcia do paszportu. Najlepiej, aby portretowany wyglądał na siedemnaście lub co najmniej czterdzieści lat, bo z wyjazdem ludzi w tym wieku było najmniej kłopotów. Nie było też większych problemów ze sprytnie udającymi inwalidów. Już 25 września wyjechała z Rumunii do Francji pierwsza grupa przerzutowa. Było kilka szlaków, którymi na Zachód zmierzali uciekinierzy. Najczęściej kierowano się do Jugosławii, Włoch i dalej do południowej Francji. Anatol ze zniecierpliwieniem wyczekiwał na swoją kolejkę. Już zaczął podejrzewać, że może był na liście tych, na których ucieczkę ani Francuzi, ani rząd Sikorskiego nie wyrażali zgody, ale pułkownik Zakrzewski pocieszał go: - Skąd wam to przyszło do głowy? Mamy do was pełne zaufanie i dlatego musicie tu jeszcze pozostać. Nie wystarcza szczera chęć, aby wyjechać do Francji. Tam nie potrzebujemy każdego, kto się tu znalazł. Sanatorzy będą gnili w Rumunii choćby do końca wojny. A wy musicie tego dopilnować. Najdalej na wiosnę pojedziecie do Francji. Zapewnienie to pokrzepiło Anatola. Znów odnalazł sens tego, co robił, co tu przeżywał. Tęsknił nie tylko za Francją, ale i za domem, za Heleną i synem Ludwikiem. Nie miał o ich losie żadnych wiadomości. Raz będąc służbowo w Bukareszcie spotkał w ambasadzie oficera, uciekiniera z Węgier, który twierdził, iż Helenę Połstyń spotkał w Budapeszcie. - Pracowała taka w Czerwonym Krzyżu. Widziałem ją tylko raz, i to krótko. Nic pewnego nie mogę powiedzieć. - Jak wyglądała? - dopytywał się natarczywie Anatol. - Niestety, nie zapamiętałem. Pan wybaczy. Wydawało mu się prawdopodobne, że żona uciekła na Węgry. Z Prędowli do granicy nie było daleko. "Być może - myślał - wyjechała z kimś z rodziny. W każdym razie, w Budapeszcie jest bezpieczna, a to najważniejsze". Próbował odnaleźć Helenę za pośrednictwem łączników między ambasadami w Budapeszcie i Bukareszcie. Nikt jednak nie zdołał potwierdzić tamtej pierwszej, przypadkowej wiadomości. Mogła jednak, tłumaczył sobie, zmienić dokumenty i nazwisko, wyjechać, może nawet nie do Francji. - Jeśli ma znajomych czy rodzinę w Budapeszcie, to bardzo możliwe - pocieszał pułkownik Zakrzewski. W święta najtrudniej panował nad tęsknotą za krajem, za najbliższymi. Gdyby nie choinka, Wigilia, prezenty i życzenia, można by pomyśleć, że to Zaduszki. Byli tacy, co po wspólnej, uroczystej kolacji wigilijnej zostali przy stołach i w towarzystwie podobnie cierpiących próbowali utopić smutek w alkoholu. Inni szukali samotności. Szli na kwatery i wspominali piękniejsze święta, rozmyślali nad przyszłością, uciekali myślami daleko stąd, na drugą stronę Karpat, do kraju. Wszystkich jednakowo mocno dręczył niewiadomy los najbliższych i niepewność własnego jutra. W takich chwilach nietrudno o smutek, a nawet rozpacz, zwątpienie czy łzy nieudolnie skrywane przed kolegami. - Ile człowiek może wytrzymać, ile przecierpieć? - Tego nigdy nie wiemy - odpowiedział Anatol. Nie potrafił podtrzymać na duchu porucznika Filipiaka. Tam, w Czerniowcach, wydał mu się mało sympatycznym i sobkowatym, nachmurzonym i kapryśnym młodzikiem. Z czasem przekonał się, że wszystko to było tarczą, za którą skrywała się wrażliwa dusza. Polubił go, tym bardziej, że Bronek okazywał mu coraz więcej zaufania i przyjaźni. - A co będzie z Polską? Przecież właściwie już jej nie ma. - Mało to razy Polski nie było? - przypomniał Anatol. - A przecież odradzała się. Póki my jesteśmy, jest i Polska, choć na razie tylko w naszych sercach - tłumaczył, jak potrafił. Nie zastanawiał się nad słowami, nie dobierał ich. - Polska jest i tam, w kraju - kontynuował - i tu, wszędzie, gdzie są Polacy. - A jeśli nas zabraknie? - Będą inni, nasze dzieci. - Ja nie mam dzieci ani żony, nawet narzeczonej. W kraju zostali tylko rodzice. Pewnie teraz siedzą i milczą przy stole. Ojciec to twardy człowiek, nie pamiętam, aby kiedy uronił łzę. Jestem trochę do niego podobny - zwierzał się porucznik, potem zapytał: - Jak pan myśli, kapitanie, czy we Francji będzie nam lżej? - Czy lżej? - powtórzył Anatol. - Może nawet trudniej, ale nie ma nic gorszego niż internowanie. Kiedy będziemy wolni, podejmiemy walkę i nasze życie nabierze sensu. Uciekamy stąd, aby walczyć. Żyjemy albo dla kogoś, albo po coś. Inaczej wszystko byłoby gówno warte. Wczesną wiosną nastroje wśród internowanych poprawiły się. Obóz pod Tulczą pustoszał. Część żołnierzy polskich, głównie chorych, przeniesiono na południe, na Nizinę Wołoską, gdzie nad Dunajem urządzono nowy obóz. Nieprzerwanie od pierwszych dni czterdziestego roku trwały ucieczki na Zachód. Przyszła wreszcie kolej na Anatola. Zbliżały się święta Wielkanocne. Kapitan Połstyń załatwił dla siebie i kilku kolegów, w tym także dla porucznika Filipiaka, zaproszenie na święta od rodzin rumuńskich. Otrzymał też oficjalną zgodę komendanta na wyjście poza teren kwater. Odpowiednie poświadczenie wystawił także starszy obozu, -*-major-lekarz Jarosiński. Tak więc wyszli legalnie, postanawiając nigdy nie wrócić. Udało się. Bez większych kłopotów, ponieważ władze rumuńskie zazwyczaj nie zadawały sobie trudu w poszukiwaniu uciekinierów. Po kilku dniach dotarli do Bukaresztu. Wyrabianie paszportów, załatwianie w rumuńskim MSZ wiz de plecare i zgody ambasady włoskiej oraz jugosławiańskiej na przejazd tranzytowy trwało następnych kilka dni. Z początkiem kwietnia miał wszystko, co było niezbędne, aby bezpiecznie opuścić Rumunię, w tym także bilet kolejowy do Modane, po francuskiej stronie Alp Zachodnich. Serdecznie, po przyjacielsku pożegnał się z attach~e wojskowym, pułkownikiem Zakrzewskim, który wręczył mu list polecający do generała Sikorskiego. - Zrobiłeś, co mogłeś. Czas opuścić rumuński posterunek. We Francji czekają na ciebie, na was wszystkich. Da Bóg, że spotkamy się jeszcze. No, w drogę - ponaglał Zakrzewski, aby oszczędzić sobie i Anatolowi goryczy pożegnania. Pociąg, do którego wsadzili Jędrzeja ludzie Michała, jechał do Debreczenu. Po drodze przesiadł się na połączenie lokalne do Miskolca, gdzie mógł dopiero złapać pospieszny do Budapesztu. Trochę obawiał się przesiadek, miał złe przeczucie. Mówił nieco po węgiersku, więcej rozumiał, był po cywilnemu, z podręcznym bagażem, ale bez dokumentów, tylko z książeczką wojskową w kieszeni marynarki. Na Węgra nie wyglądał, już prędzej na Słowaka, których trochę kręciło się w tych stronach. Zdradzały go wojskowy chód i oficerska sylwetka. Przesiadka w Miskolcu wypadła późnym popołudniem. Zimą to już prawie wieczór, gdy wyruszały na miasto policyjne patrole. Postanowił zachować spokój. Usiadł na peronie. Postawił wysoko kołnierz płaszcza, wtulił głowę w ramiona i udawał, że drzemie, bacznie obserwując spod ronda kapelusza, co się dzieje wokoło. Był kiedyś w tych stronach, choć Miskolca nie pamiętał. Sonia, zabierając go przed laty do Budapesztu, w drodze powrotnej postanowiła odwiedzić przyjaciółkę, której majątek znajdował się w pobliżu. Było to gdzieś tutaj. Zapamiętał łagodne, lesiste wzgórza, a po drugiej stronie rzeki pagórki i jary. Wtedy, wiosną, bardzo mu się te okolice podobały. Przyjaciółki Soni nie mógł sobie przypomnieć. Utkwił mu w pamięci tylko jeden szczegół: przy każdym posiłku uśmiechała się do niego serdecznie, zachęcająco. Wyczuwał, że jej się podoba. Była jednak od niego starsza i raczej nieładna, choć sympatyczna i miła. Bardzo przy tym prowincjonalna i na swój sposób naiwna. To go do niej zachęcało. Nawet nie pamiętał, jak miała na imię. Ze wspomnień wyrwał go nagle głos tuż obok. Zrazu pomyślał, że to któryś z węgierskich podróżnych. Już miał odburknąć, gdy podnosząc głowę ujrzał przed sobą trzech mundurowych. Był to patrol żandarmerii. - Przepraszam - powtórzył oficer. - Proszę dokumenty. Dokumenty - nalegał. Jędrzej ociągał się z powstaniem. Chciał zyskać na czasie. Nic jednak nie wymyślił. Sięgnął więc do kieszeni marynarki po książeczkę wojskową. - Żołnierz. Polski żołnierz? - upewnił się oficer, przeglądając dokument. - Tak. Major Horyniecki. - Uciekł pan z obozu, panie majorze? - wypytywał dowódca patrolu "kogutów". Wokół zgromadziła się gromadka podróżnych. Patrzyli spode łba, z niechęcią na tych z patrolu i ze współczuciem na Jędrzeja. - Nie. Przyjechałem dopiero co z Polski - tłumaczył. - Z Generalnej Guberni czy z Rosji? - Z Rosji. Ze Lwowa. Uciekłem z obozu, ale sowieckiego - wyjaśnił łamanym węgierskim. - Hm - mruknął oficer zastanawiając się, co robić. - Ja przez Węgry tylko przejazdem, do Budapesztu. Tam mam rodzinę. Wystaram się o papiery i do Francji. - Pójdzie pan z nami - zdecydował oficer, oddając dokument. Nie miał wyjścia, zdał się na los. Zaprowadzono go na posterunek żandarmerii i posadzono w areszcie. Nazajutrz przesłuchiwano szczegółowo. Wyglądało na to, że mu uwierzyli. Potem młody porucznik wyjaśniał: - Nie ma pan żadnych dokumentów, nawet czasowej przepustki. Nie możemy tak pana puścić. Odeślemy pana pod strażą, panie majorze, do Eger, do polskiego obozu oficerskiego. Takie są wytyczne Departamentu -*-Ministerstwa Honwedów. Pan wybaczy. - Po chwili dodał: - Niech pan nie podróżuje po Węgrzech bez dokumentów. W Eger polscy wojskowi zakwaterowani byli w kilku miejscach: młodsi oficerowie w hotelu "Nemzeti", oficerowie sztabowi w bursie studenckiej przy tej samej ulicy oraz w budynku łaźni. Większość internowano w koszarach zamkowych. Cywile przekazani zostali na utrzymanie miasta i rozlokowani w domach prywatnych, w budynku elektrowni i hotelu "Korona". Jędrzej trafił do koszar zamkowych. Jeszcze tego samego dnia stawił się na rozmowę z komendantem Polskiego Oficerskiego Obozu Zbiorczego. Wyjaśnił, skąd i jak tu się dostał. Opowiedział szczegółowo o obozie radzieckim, pobycie we Lwowie i w Protiszni. - Złapali mnie na dworcu, a resztę wiadomo - zakończył. - Tak. Mieliście pecha, majorze, ale bez dokumentów daleko i tak byście nie zajechali. - Byle do Budapesztu. - Macie tam kogoś? - Rodzinę i znajomych. - No, tak. - Zdaje się, że nie mogłem lepiej trafić? - Mógł pan gorzej, panie majorze. Przekona się pan i nie będzie pan narzekał. Tymczasem wystaramy się o dokumenty i przepustkę. Będzie pan mógł wychodzić do miasta, jak wszyscy, codziennie do godziny dwudziestej. Takie są przepisy. - I co dalej? - Rozejrzy się pan, zobaczy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to wybiera się pan na Zachód? - Tak. Do Francji. Do Sikorskiego. - Wie pan, że tam nie na każdego czekają. - Służyłem kiedyś w lotnictwie, a oficerów tej broni nie ma zbyt wielu. - A pańskie poglądy, postawa? - Za sympatię do generała Sikorskiego wyleciałem z wojska, to była sprawka pułkownika Zawiry. Potem budowałem COP. We wrześniu nie polatałem sobie wiele. Zabrakło maszyn. Słyszałem, że we Francji starczy dla każdego. - Może to słuszna droga. Tylko ostrożnie, Węgrzy czasami strzelają nie tylko w powietrze. Powodzenia. Uścisnął mu mocno dłoń, a drugą ręką poklepał serdecznie po ramieniu. Jędrzej przybył jako czwarty na kwaterę oficerską. Jeden z trzech pozostałych także był nowy. - Uciekłem z obozu w Komarom. - Gdzie to jest? - Nad Dunajem, koło Gy~or. Trafiłem tam z pierwszym transportem, dwudziestego drugiego września - opowiadał kapitan Kozłowski. - Było nas sporo, ponad stu czterdziestu oficerów i trzy i pół tysiąca żołnierzy. Warunki podłe. Obóz urządzono w zamku, fortach, w wilhelmowskich koszarach i pobliskim folwarku. Zabrakło łóżek, więc wielu oficerów spało na samych siennikach, a żołnierze wprost na słomie. Dyscyplina była surowa, jak w prawdziwym obozie - skarżył się. - A jednak pan uciekł. - Bo nie wytrzymywałem. Wolałem do kraju, do dywersji. Chwycili mnie na słowackiej granicy. - Ja kombinuję do Francji - wyjaśnił Jędrzej. - A ja do Budapesztu - włączył się kapitan Raczek. - To po drodze. - Ale tylko do stolicy. Chcę tam zostać. Pisałem, aby Węgrzy pozwolili mi skończyć studia. Kiedyś zacząłem prawo - powiedział Raczek. - Zna pan węgierski? - Uczę się. Przynajmniej czas prędzej leci. Po dwóch tygodniach dostał przepustkę. Porucznik Frankowski namówił go, aby poszedł na przedstawienie obozowego koła teatralnego. Wystawiano "Legendę Tatr" Tetmajera. - To dla Polaków, cywilów, których w Eger jest sporo. Sam pan zresztą zobaczy - zachęcał porucznik. Na przedstawieniu poznał siedzącą obok dziewczynę. Miała na imię Aniela. - Mieszkam tu od września z matką. Zajmujemy mały pokoik w hotelu ,,Korona''. Jesteśmy na utrzymaniu miasta. - Można z tego żyć? - Jakoś można. Jestem nauczycielką, uczę dzieci uchodźców w tutejszej polskiej szkole - wyjaśniła. - Przyzwyczaiłam się już trochę do wszystkiego. Przynajmniej z daleka od wojny, śmierci - opowiadała, gdy wracali razem. - Ja wciąż nie mogę przywyknąć. Na wiosnę ruszam dalej. - Do Francji? - zagadnęła. - Tak, do lotnictwa, na front. - Wierzy pan, że będzie jeszcze jakiś front? - Oczywiście - odparł z przekonaniem. - To dobrze. Moja mama mówi, że jak będzie front, jak będzie wojna, to może i powstanie znów Polska. - Tak, bez wojny nie da rady - zapewnił Jędrzej. - Dziękuję, to już tutaj. Tu mieszkam. Zatrzymali się. - Spotkamy się jeszcze kiedyś? - Jeśli pan nie ucieknie, to może w niedzielę. Proszę przyjść do nas po południu - zapraszała. - Przyjdę - obiecał ucieszony. Tydzień potem był na herbatce w hotelu "Korona". Matka Anieli nie posiedziała z nimi długo. Zapewniała, że zwykle o tej porze chodzi do kościoła. Jędrzej ocenił wiek Anieli na dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem lat. Nie była wprawdzie piękna, ale mogła się podobać. Mąż zostawił ją dla innej wkrótce po ślubie. Odtąd była sama. - Gdy wybuchła wojna, powiedziałam sobie, że jak przeżyję, to wywrócę cały mój porządny świat do góry nogami. Bo na co wyszłam? - zwierzyła się, gdy kończyli już wino, które przyniósł. - I co wtedy? - Nic. To nie takie proste. Człowiek się tak szybko nie zmienia. - Mało tu mężczyzn? - Nie tylko o to chodzi. W człowieku zawsze siedzi jakaś zadra. - Może. Kochasz go jeszcze? - Bo ja wiem. A ty nie masz nic, co by cię gnębiło? Nie masz nikogo? - Wojna nas rozdzieliła. Nawet nie wiem, czy żyje. Zaginęła - odpowiedział niechętnie. Ostatnio udawało mu się uciec od wspomnień i tęsknot. Nie mógł jednak całkiem uwolnić się od poczucia winy za los Natalii. Chwilami zapominał o świecie, który pozostał po tamtej stronie Karpat. To był warunek, aby żyć dalej. Teraz ta dziewczyna przywoływała wszystkie złe duchy. Wezbrała w nim złość. Chciał wyjść, zostawić ją i nigdy nie wracać, ale zatrzymała go. Nie chciała być dłużej samotna. Odtąd każdą niedzielę spędzali razem. Kiedy się ociepliło, zaraz po śniadaniu wyjeżdżali w pobliskie Góry Bukowe. Było tu sporo małych, przytulnych uzdrowisk, ciekawych jaskiń i romantycznych ruin. Podróże kolejką wąskotorową miały także swój urok. Polubił Anielę i spędzane z nią dni, a mimo to coraz częściej myślał o ucieczce. Za pośrednictwem porucznika Frankowskiego, który miał kontakt z Komitetem Obywatelskim do spraw opieki nad uchodźcami polskimi i Polskim Instytutem Kultury w Budapeszcie, odnalazł Sonię. Frankowski przywiózł mu od niej list i adres, a także trochę pieniędzy i paczkę z ubraniem. - Teraz już cię nic nie zatrzyma - zagadnęła Aniela z wyrzutem w głosie. - Uprzedziłem cię przecież, że nie zostanę tu. - Myślałam, że to gadanie o Francji było ci potrzebne, aby jakoś tutaj żyć. Nie wszyscy przecież uciekają. - Zrozum... - Zrozumiałam - przerwała mu. - Będzie mi ciebie brakowało - wyznała ze smutkiem. - Obiecaj mi coś, proszę. Patrzyła na niego błagalnie. Nie płakała, lecz jej oczy szkliły się lekko. - Co? - spytał z lękiem. Nie chciał sprawiać jej teraz przykrości, ale też nie mógł niczego przyrzec. - Że nie dasz się zabić. Że nie zginiesz i będziesz żył, choćby nawet nie ze mną. Przyrzeknij - prosiła. - Przyrzekam - odpowiedział Jędrzej zaskoczony i wzruszony. Odprowadziła go na dworzec. Miał kilkudniową przepustkę do rodziny. Kiedy przyjechał pociąg do Budapesztu, pożegnali się tak, jakby jutro mieli się znowu zobaczyć. Odeszła pospiesznie, gdy tylko zajął miejsce w przedziale. Sonię odnalazł bez trudu. Mieszkała w pensjonacie oddanym do dyspozycji uchoddźcom polskim przy ulicy Batthy~ani, w Vizivaros, starej dzielnicy Budapesztu, między Górą Zamkową a naddunajskim bulwarem. Naprzeciw, na pesztańskim brzegu, widniał Plac Kossutha i gmach parlamentu. Zajmowały wspólnie jeden pokój z Heleną i dziećmi. Sonia malowała dla zarobku, Helena pracowała w Czerwonym Krzyżu. Obie prowadziły aktywną działalność w Komitecie Obywatelskim i Węgiersko-Polskim Komitecie Opieki. Syn Soni, Istvan, studiował na uniwersytecie. Wszyscy na zmianę opiekowali się małym Ludwikiem. Sonia nie czuła się w Budapeszcie obco. Miała tu wielu znajomych, przyjaciół i liczne kontakty. Żyło jej się całkiem znośnie i wyglądało na to, że jest zadowolona, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe na obczyźnie w czasie wojny. Zawsze lubiła to miasto. Teraz często zabierała Jędrzeja na spacery po Budzie, po uliczkach i zaułkach Starówki. Wstępowali do winiarni w którejś z kamieniczek przy Uri czy Orszaghaz. On opowiadał o wojnie, o obozie, o tym, co zastał w Protiszni, o ojcu, Ewelinie i Robercie. - Jak Katarzyna to zniesie? - zmartwiła się. - Michał się zmienił, jakby zmądrzał. Wojna go pognębiła. Stał się bardziej ludzki. - Popatrz, ileż to czasami trzeba nieszczęścia, aby ludzie mogli się odnaleźć. - Zamyśliła się. - A ty musisz do tej Francji? - Gdybym nie musiał, mógłbym siedzieć w Eger albo nawet w Protiszni. - No dobrze, już dobrze. Rozumiem. Choć wyznam, że wolałabym cię tu zatrzymać. Zajęcie dla ciebie by się znalazło, a zawsze to bliżej domu, bezpieczniej. Można by sprowadzić twego syna, może nawet Lusię z dzieckiem. Jednak nie nalegam. Cóż, wojna wciąż trwa, żołnierzom zawsze spieszno na front, po... - nie dokończyła. Mówiła wolno, ze smutkiem. - Wiem, że cię nie zatrzymam, nie mam na to sił ani argumentów. - Wyjeżdżając z Eger przyrzekłem pewnej dziewczynie, że nie zginę, że będę żył - zwierzył się. O nic nie pytała. Była jak zawsze wyrozumiała. - Załatwiać ci te dokumenty? - upewniła się raz jeszcze. - Tak. Proszę. - Będziesz je miał niedługo - przyrzekła z ciężkim sercem. Wrócili do pensjonatu przy Batthy~ani. Tam już czekała na nich Helena. Jeszcze zimą dostała informację, że jej mąż Anatol jest w obozie internowanych lotników w Rumunii. Poszukiwała długo i bezskutecznie kontaktu z nim. Gdy znalazła ślad prowadzący do Tulczy, dowiedziała się, iż Anatol opuścił Rumunię. - Na pewno pojechał do Francji - powiedziała z przekonaniem. - Opuścił obóz niedawno, pewnie jest jeszcze w drodze. Spytaj o niego w konsulacie w Zagrzebiu. Gdyby tam jeszcze nie dotarł, to zaczekaj. Napisz, co z nim - poprosiła. - Dobrze - uspokajał siostrę. - Jeśli Sonia załatwi mi prędko paszport i wizy, to przy odrobinie szczęścia niebawem dostaniesz wiadomość o mężu. W niedzielę wybrali się z Heleną i Ludwiczkiem na spacer w okolice Gellert-hegy i Mostu Elżbiety. - Tu jeszcze nie byłem albo nie pamiętam tego miejsca - przyznał Jędrzej, gdy spacerowali po Tabanie. - Kiedyś był tu stary Taban, osada serbska, nazywana przez Węgrów Racvaros. Położona malowniczo, była dzielnicą nędzy i knajp. Stąd brały początek epidemie i choroby. Dlatego niedawno wyburzono stary Taban i urządzono tu park i zieloną dzielnicę. W tym miejscu ponoć Dunaj jest najwęższy i zawsze, jeszcze w czasach starożytnych, znajdowała się tu przeprawa przez rzekę - opowiadała Helena. - Odpocznijmy - poprosił. Usiedli na ławce w słońcu. Dzień był pogodny i bardzo, jak na początek wiosny, ciepły, prawie upalny. - Sonia załatwiła już paszport - powiedziała niespodziewanie, nie mogąc dłużej trzymać tej wieści w tajemnicy. - Skąd wiesz? - Mówiła mi. Tobie powie dopiero wieczorem. Bałyśmy się, abyś jeszcze dziś nie wyjechał. Roześmiał się głośno. - Dziś nie, ale jutro wyjadę - postanowił. - Czasami myślę, że też bym wyjechała, ale dokąd teraz jechać z dzieckiem. - Właśnie - podchwycił. - Kiedy opuściłaś Prędowlę? Dotąd jakoś nie było okazji, aby o tym rozmawiać. - Niemcy byli już pod Lwowem, a o czerwonych jeszcze się nie mówiło. To była najwyższa pora. Namawiałam Natalię, ale upierała się, że zostanie. W końcu wziełam samochód i pojechałam - mówiła tak, jakby usprawiedliwiała się przed bratem. - Na granicy zgromadziło się tylu uchodźców, że strażnicy nie byli w stanie nas powstrzymać. I w końcu wpuścili wszystkich. Benzyny starczyło mi do Miskolca. Tam na dworcu setki Węgrów czekały na przyjazd pierwszego pociągu z Polski. Częstowano kawą, zupą i pajdami świeżego chleba. Nie brakowało winogron i wina. W restauracji radca miejski wręczył naszym kobietom bukiet kwiatów. Były przewiązane wstążeczkami w węgierskich barwach narodowych. Zakwaterowano nas w tymczasowym schronisku, w budynku, w którym mieściły się trybuny wyścigów konnych. Nie można tam było długo przebywać. Załatwiłam sobie benzynę i przyjechałam do Budapesztu. Tu też, jak w Miskolcu, pełno było polskich uchodźców - opowiadała. - A co z synem? - Jakoś sobie radziłam. W tamtym czasie Węgrzy byli dla nas bardzo uprzejmi i uczynni. - Zmieniło się coś? - Trochę. Niemcy naciskają na nich. Dlatego przesiedlają Polaków z Budapesztu do innych, mniejszych miast, gdzie można ich łatwiej upilnować. Coraz trudniej załatwić zasiłki, a nie wszyscy mogą pracować - tłumaczyła. - Tak więc w samą porę wyjeżdżam - powiedział. - Nie wiem. Tu jest mimo wszystko bezpieczniej. - Dla kobiet i dzieci - wyrwało mu się trochę zbyt szorstko. - Chciałabym wyjechać... - zaczęła znowu. - Dokąd i po co? - przerwał siostrze stanowczo. - Znajdę Anatola i zaraz napiszę... Jeśli nie w Zagrzebiu, to we Francji na pewno. Był w obozie z lotnikami. Ja przecież też jadę, aby latać. Niemożliwe, abyśmy na siebie nie trafili - zaręczał, aby uspokoić siostrę. - Bóg da, że spełnią się nasze pragnienia. Nie znosił pożegnań, kobiecych łez i tych obietnic, które często w chwilach rozstań z bliskimi daje się, aby ich uspokoić, pozostawić nadzieję. Na szczęście Helena i Sonia okazały się dzielniejsze, niż myślał. Przystały na to, aby go nie odprowadzać. Pożegnali się w domu. Pomachały mu tylko przez okno. Pociągiem dojechał do Nagykanizsa. W miasteczku poszedł prosto pod adres, który wskazała Sonia. Trafił bez kłopotu, nie pytając nikogo o drogę. Tak było bezpieczniej. Nieznajomy młody Węgier oczekiwał go ze zniecierpliwieniem. Takie przynajmniej zrobił na nim wrażenie. A przecież nie spóźnił się, nie błądził. Zaniepokoiło to Jędrzeja. - Czy coś nie w porządku? - spytał. - Nie. Nic się nie stało, ale grupa czeka już tylko na pana - odparł. - Musimy pojechać na wieś, do mojego przyjaciela. Tam pozna pan resztę - objaśnił pospiesznie. Pojechali samochodem z Węgiersko-Polskiego Komitetu Opieki nad Uchodźcami. Chłopak był nie najlepszym kierowcą. Mało brakowało a zderzyliby się z furmanką. Jędrzej odetchnął z ulgą, gdy podróż się skończyła. W majątku, w samotnej tonya,-*- czekała grupka polskich uciekinierów. Byli wśród nich wojskowi i cywile. Wszystkim spieszno było przekroczyć granicę. Wyszli w samym środku spowitej mgłą nocy. Było bardzo ciemno. Przewodnik czekał na rozstajach dróg. Wszystko szło składnie. Gdy doszli do Drawy, Jędrzej zadrżał na widok nieprzyjaznej, czarnej, zimnej otchłani. Prawie bezszelestnie ulokowali się w łodzi. I wtedy niespodziewanie padł pojedynczy strzał. Spłoszony przewodnik wyskoczył i ukrył się gdzieś na brzegu. Wyszli, aby go odnaleźć, ale ślad po nim zaginął. Przeprawili się sami. Żaden ze strażników nie zauważył ich, albo też nie chciał zauważyć. Po drodze do miasteczka, kiedy już świtało, napotkali kilku ludzi na wozie. Jeden z grupy zagadnął po polsku: - Ludzie, gdzie my jesteśmy? - W Chorwacji - odpowiedział dumnie woźnica. - Jugosławia - podchwycił Jędrzej. - Nie, Chorwacja - poprawił go sąsiad. - Na Bałkanach trzeba myśleć tak jak oni. Ten, który go pouczał, wyglądał na cywila i był pewnie nieźle zorientowany w tutejszych realiach. Dotarli bez przeszkód do stacji kolejowej, skąd odchodził pociąg do Zagrzebia. W poczekalni kręciło się kilka grupek takich samych podróżnych jak oni. Kasy były zamknięte, więc wsiedli bez biletów. Konduktorzy pociągu, złożonego z kilkunastu niemal pustych wagonów, przyjęli to ze zrozumieniem. Rozdział IV W konsulacie polskim w Zagrzebiu zaopatrzono Jędrzeja w nowe dokumenty. Okazało się, że wynajęto już dla nich pokoje w pensjonatach wraz z posiłkiem. Zaledwie jeden dzień musiał wystarczyć na odpoczynek. Nazajutrz rozpoczął następny etap podróży. Przed wyjazdem przekazano mu polecenie, aby zgłosił się zaraz po przyjeździe do Paryża u pułkownika Modelskiego, zastępcy ministra wojny. Tak też uczynił. Po prawie godzinnej rozmowie zostały mu powierzone tymczasowo obowiązki w Ministerswie Wojny. - Chciałbym znów latać - powiedział. - To nie będzie łatwe. Latać, powiadacie - zamyślił się pułkownik. - Słyszałem, że tworzone są polskie eskadry. - Nawet nie wiecie, jak trudno nam to przychodzi. Na razie nie mogę spełnić waszej prośby - zdecydował wiceminister. Po kilku dniach bezczynności dostał przydział na oficera łącznikowego pomiędzy ministerstwem a generałem -*-Prugerem_Ketlingiem, który był dowódcą 2 dywizji strzelców pieszych, podporządkowanej XLV korpusowi armi francuskiej. - Nici z latania - skonstatował z żalem i zabrał się do nowej roboty. Jak się wkrótce okazało, przydzielone mu obowiązki nie były ani łatwe, ani przyjemne. Organizacja polskich jednostek bojowych przebiegała w niezwykle trudnych warunkach. Brakowało właściwie wszystkiego: łóżek, koców, pościeli, a przede wszystkim mundurów. Żołnierze, którzy wciąż napływali do Francji, do polskiego wojska, otrzymywali błękitne mundury Francuzów z czasów pierwszej wojny światowej. Jeszcze gorzej było z bronią i sprzętem szkoleniowym. Duża część ochotników przetrzymywana była tygodniami w punktach zbornych, skazana na bezczynność. W raportach, słanych na ręce pułkownika Modelskiego, Jędrzej pisał: "Z bronią prawdziwa rozpacz. Tylko część żołnierzy otrzymała karabiny "Lebela", wzór z 1892 roku. W niektórych oddziałach jeden karabin jako egzemplarz okazowy służy pięćdziesięciu i więcej żołnierzom. Braki w sprzęcie powodują, że robota szkoleniowa w wielu centrach jest fikcją. W niejednym przypadku działa zastępował rysunek, wyżłobiony z grubsza patykiem na piasku. Ćwiczenia w polu ograniczone są do minimum z powodu braku terenów. Trudno to wszystko zrozumieć, jeśli zważyć, że większa część armii francuskiej jest już na linii frontu, a w okolicy stoją puste koszary. Tymczasem żołnierz polski gnieździ się po wsiach i miasteczkach". Po kilkakrotnych interwencjach w Ministerstwie Wojny dla Jędrzeja było jasne, że armia polska szkoliła się opieszale nie na skutek niedbalstwa polskiego dowództwa czy braku starań ze strony pułkownika Modelskiego lub samego ministra Kukiela, ale z powodu niezrozumiałej beztroski Najwyższej Rady Wojennej. Przypominało to sytuację w kraju na krótko przed wrześniem. Jak miał to wszystko przełożyć na prosty, wojskowy język żołnierzom, którzy nieraz w złości klęli na obóz, wojsko, władze francuskie i polskie? Na kilka dni oddelegowano go do Angers. Po zgiełku Paryża miasteczko zrobiło na nim sympatyczne wrażenie - ciche, schludne i spokojne, jakby wcale nie leżało w nękanej wojną Europie. Wydało mu się zbyt senne, prowincjonalne jak na siedzibę centralnych władz bądź co bądź dużego kraju, jakim była Rzeczpospolita. Polska obecność widoczna była na każdym kroku. Na ulicy zauważył sporo żołnierzy z orzełkami na furażerkach i biało_czerwone flagi na niektórych budynkach, jak chociażby na okazałym gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Spotkał tu nieoczekiwanie Anatola Połstynia. Padli sobie w ramiona. Radości nie było końca. Poszli do najbliższego baru i siedzieli tam do późnego wieczora. Tyle przecież mieli sobie do opowiedzenia. Nie liczyli godzin i nie żałowali wina. Nazajutrz spotkali się w tym samym barze. Bywali tu, jak się okazało, prawie sami Polacy. Można więc było pogadać, poplotkować i ponarzekać do woli. Anatol zaprosił Jędrzeja do sąsiedniej sali, do stołu bilardowego. Tam przedstawił mu dwóch cywilów: podporucznika Gerstena i porucznika Boreckiego. W trakcie gry dyskutowali: - Pan dawno we Francji? - zwrócił się Borecki do Jędrzeja. - Nie. Zresztą nie wiem, ile tu znaczy dawno. - Ja jestem od dawna, od października. Słyszałem, jak trzydziestego listopada przemawiał przez radio Raczkiewicz. Pięknie mówił. Obiecywał po wojnie poszanowanie prawa i wolności obywateskiej. Zapewniał, że nowy rząd przeprowadzi reformy i oprze odrodzone państwo na silnej i oświeconej warstwie chłopskiej. Mówił też o wyborach demokratycznych. Czy to wszystko będzie możliwe? - Sądzę, że nawet konieczne - odpowiedział zdecydowenie Jędrzej. Gersten, który wyczyniał cyrkowe sztuczki z kijem, replikował: - E tam, gadanie! Kto to jest Raczkiewicz? - Jak to kto? Prezydent - obruszył się Borecki. Teraz była jego kolej. Długo szukał najlepszego miejsca, najstosowniejszej pozycji przy stole. - Dla mnie on pozostał marszałkiem senatu z czasów brzeskich wyborów. Czy takiemu można wierzyć? - powątpiewał podporucznik. Boreckiemu nie udało się. Uderzył w bilę zbyt nerwowo, za słabo. Zirytował się, zaklął i zapalił papierosa. Teraz szykował się Anatol. - A Sikorski? Jemu można ufać? Jak pan myśli? - zwrócił się Jędrzej do Gerstena. - Bo ja wiem - podporucznik bacznie śledził przygotowania Anatola. Mrużył jedno oko, jakby kreśląc wzrokiem na stole spodziewany tor bili. - Tak, tak będzie dobrze. Anatol rozmyślił się, przeszedł na drugą stronę stołu. - Tam było dobrze - przekonywał go Gersten. Pomylił się. Uderzenie Anatola było mocne, pewne i celne. - Noo! - mruknął Borecki z podziwem. - Czytałem sporo artykułów i przemówień Sikorskiego - kontynuował Jędrzej. Teraz była na niego kolej. Przyłożył się bez namysłu do bandy, przy której stał, i lekkim, ale precyzyjnym uderzeniem skierował bilę do narożnika. Nie przykładał się, więcej zajmowała go rozmowa niż gra. - Wracając do Sikorskiego. Czy to mało, jeśli mówi, że trzeba zerwać raz na zawsze z rządami pozbawionymi kontroli, działaniami poza, a nawet ponad opinią publiczną? Demokracja to mało? A to, że liczyć się będą z kwalifikacjami moralnymi i fachowością, a nie z przynależnością do mafii, to mało? Gersten podjął temat: - Krytyka tego, co było przed wrześniem, dokonywana przez premiera, jest skierowana raczej przeciw ludziom niż przeciw systemowi sprawowania rządów, dotyczy spraw powierzchownych. Nie sięga w głąb, do nizin, do dna, do przyczyn wszelkiego społecznego zła w czasach sanacji - upierał się. - Pan jest chyba socjalistą - podsumował bezceremonialnie Jędrzej. - Tak, zgadza się. I co z tego? - To, że się pewnie nie dogadamy - odpowiedział spokojnie. - Szkoda, bo z panem Anatolem czasem jakoś się dogadujemy. Jędrzej spojrzał z niedowierzaniem w stronę szwagra. - Tacy jak pan Gersten sporo przeszli i pojęli wszystko na swój sposób. Tu, we Francji, też dostali niezłą szkołę, więc nie dziw się. Poza tym jeśli po wojnie chcemy tworzyć lepszą Polskę, to trzeba wysłuchać wszystkich - wyjaśnił Anatol. - Tak, wysłuchać trzeba - przyznał Jędrzej i zastanowił się, czy jego zachowanie nie było zbyt grubiańskie. - Ależ panowie - włączył się Borecki. - Trzeba przede wszystkim znać granice rozżalenia. Pan Gersten po prostu momentami przesadza. Tymczasem podporucznik kolejny raz wyczyniał cuda nad bandą, przymierzając się to z tej, to z innej strony. Tym razem udało się - znikała ze stołu bila za bilą. - Był pan w "Reginie", panie Horyniecki? - spytał potem. -*- - Nieraz. - Piękny hotel, co? - rzucił szelmowsko. - Czy dalej nic się tam nie robi, tylko plotkuje? Huczy jak na bazarze, ludzie szykują się do objęcia różnych posad? - Spotkałem i takich - przyznał Jędrzej. - No, widzi pan. Intrygi kwitną bezkarnie, ci biedni człowieczkowie podstawiają jeden drugiemu nogę. Bardzo to nasze, polskie. I to w takich czasach! - Nie wszyscy są tacy, ale też nie wszyscy są podobni do pana. Większość przyjechała do Francji nie dla polityki, ale aby walczyć, bić się z Niemcami. - Ja także po to tu jestem - zaręczał Gersten. - A co do polityki - wyjaśnił spokojnie - patrzę na to wszystko, widzę i myślę. Jędrzej nie miał podstaw, aby mu nie wierzyć. Wyglądał na bardzo rozgoryczonego, ale kto takim nie był. Mało to razy sam w duchu przeklinał tę całą polską Francję? Mało to razy miał wszystkiego dosyć? A jednak trzeba było mieć nadzieję, że to tylko przejściowe kłopoty, niesnaski ludzi rozdrażnionych, że to, co robili, miało sens. Opuszczając Angers wiedział, że nieprędko spotka szwagra, ale na wojnie wszystko jest możliwe. Spostrzegł, że Anatol odrobinę się zmienił. Był wyrozumiały dla ludzi i poglądów, których wcześniej nie tolerował. Wrócił do Paryża i kontynuował poszukiwanie Janusza Bajcsa. Rozpytywał o niego tu i tam, ale wszystkie ślady, za którymi podążał, urywały się nagle. Zapewne wyjechał, ale nikt nie wiedział dokąd. O Aleksandrze, synu Włodzimierza, dowiedział się tylko tyle, że wstąpił niedawno do Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, do której zaciągnęło się około stu byłych żołnierzy brygad międzynarodowych w Hiszpanii. Wraz z tą jednostką, przygotowywaną w swoim czasie do desantu w Finlandii, został zaokrętowany w kwietniu i wysłany do Trondheim, do Norwegii. Dolores nie znalazł ani w Paryżu, ani u znajomych za miastem. Zostawił tam dla niej wiadomość. Pokój, który wynajmował, był mały i umeblowany bardzo skromnie, robił wrażenie pustego, obcego. Smutek białych, przybrudzonych ścian potęgował obraz przedstawiający szary, jesienny, deszczowy pejzaż bretoński. Zdjął go po kilku dniach i postawił w kącie. Pozostał po nim bielszy prostokąt na ścianie. Coraz częściej rozmyślał o żonie. Bywało wcześniej, że Natalia na długo pozostawiała go samego, wyjeżdżała, nie wiadomo dokąd i po co. Zawsze jednak z niecierpliwością czekał jej powrotu. Nie potrafił pogodzić się z tym, że mogłaby przepaść bez śladu. Jej śmierć byłaby absurdalna nie tylko dlatego, że tak bardzo kochała życie, ale przede wszystkim dlatego, że z wojną, z polityką nie miała nic wspólnego. A przypadek? Tyle ludzi ginęło przypadkowo i niepotrzebnie. A ojciec, Katarzyna, Ewelina, Robert? Dlaczego akurat oni przepadli bez wieści jak Natalia? Obwiniał się za tragedię Natalii. Może to i dziwne, ale z tym przeświadczeniem było mu chwilami łatwiej żyć. Wiedział, że cokolwiek uczyni, dokądkolwiek ucieknie, los go dopadnie i zemści się. Natalia jawiła się w jego pamięci taką, jaką była w młodości - kapryśna, nieznośna, ale pełna uroku. Nieważne, czy ten obraz był prawdziwy. Kochał ją jak dawniej, jak na początku. Śniły mu się długie spacery po łąkach nad Stryjem. Wtedy była mu najbliższa, najdroższa. Tak upływały tygodnie. Czas wypełniały obowiązki i związane z nimi podróże. Nikt nie umiał powiedzieć, kiedy wreszcze zacznie się wojna. Niby trwała już od września trzydziestego dziewiątego roku, ale na Zachodzie prawdziwych działań jeszcze nie było. Czekanie, czekanie, czekanie. Domysły, plotki, pogłoski. Zamiast żołnierzy - miliony rekrutów. Organizowano przemarsze, ćwiczenia, prezentowano broń, czyszczono buty. Udawano przy tym, że wszystko jest w porządku, że to normalne, a nawet dobre, lepsze niż prawdziwa wojna. Wielu zaczynało w to wierzyć. Uchylano się od pracy. Francja czekała na coś wielkiego. Jedni - na wielki pokój, inni - na wielką prawdziwą wojnę. Wzrastało zniecierpliwienie wśród polskich ochotników, którzy przyszli tutaj nie po to, aby gnuśnieć w koszarach. Chcieli bić się z Niemcami. Wreszcie trafił na ślad Dolores. Przypadkowo usłyszał, że zgłosiła się jako ochotniczka do służby medycznej w 21 Cudzoziemskim Pułku Piechoty, w którym służyli żołnierze dwudziestu trzech narodowości. Ucieszył się, ale z wyjazdem do Larzac, gdzie stacjonował pułk, zwlekał. W trzy dni po uderzeniu Niemiec na Holandię i Belgię otrzymał rozkaz wyjazdu z Paryża do sztabu 2 Dywizji Strzelców Pieszych. Na odwiedziny w Larzac było już za późno. Jeszcze tego samego dnia zlikwidował mieszkanie paryskie i samochodem służbowym udał się do Belfort. Dywizja postawiona została w gotowości bojowej, ale do walk jeszcze jej nie angażowano. Kiedy Niemcy byli już nad Sommą, tu, w okolicach Bramy Burgundzkiej, w Wogezach i u podnóża Jury, niewiele się wciąż działo. Dopiero 10 czerwca generał Prugar- Ketling dostał zadanie obrony przez 2 Dywizję wyłomu w linii Maginota pod Belfort. W tym samym dniu Jędrzej otrzymał list od Dolores: "Kochany, nie mogłam długo uwierzyć, że jesteś tutaj. Kiedy przyjechałam do Paryża, Ty już go opuściłeś. Szukałeś mnie, wiem. Bardzo żałuję, że się nie spotkaliśmy. Mam złe przeczucia. Dręczy mnie wciąż nieokreślony niepokój i smutek. Co będzie z nami dalej? Wierzę, tak jak wierzyłam zawsze, że się jeszcze zobaczymy, że znów będziemy razem. Tylko niech ta przeklęta wojna się już skończy. Gdyby Francja poniosła klęskę, spotkamy się w Szwajcarii. Z Belfort to tylko kawałek drogi. Będę Cię tam szukała". W pierwszej chwili ucieszył się, ale zaraz ogarnął go smutek. Żałował, że w porę nie pojechał do Larzac, to znów przekonywał się, że tak jest lepiej. Ile by dał za podobny list od Natalii, choćby wiadomość o niej. 19 czerwca rankiem 2 Dywizja Strzelców Pieszych nawiązała pierwszy kontakt z nieprzyjacielem. Polacy walczyli nad Doubs, a następnie wraz z francuskim garnizonem bronili się w Saint_Hyppolyte. Jędrzej podziwiał bohaterstwo i desperację żołnierzy, którym tak długo kazano czekać. Bardziej bronili honoru niż szansy na zwycięstwo, bo wojna we Francji była już właściwie przegrana. Po zapowiedzi rozejmu francusko-niemieckiego i komunikacie władz szwajcarskich o zamiarze zamknięcia granicy, generał Prugar-Ketling podjął decyzję o internowaniu 2 Dywizji Strzelców Pieszych po tamtej stronie Alp. 20 czerwca dywizja opuściła Francję. Kilka tygodni później Jędrzej spacerował po ulicach Genewy. Widok z mostu du Mont Blanc był rozległy i niezwykle piękny: daleka, ciemniejąca w zapadającym zmierzchu tafla jeziora, potężna fontanna tryskająca z kamiennego pomostu, wychodzącego daleko w wodę, i odległa, ginąca w przedwieczornej mgle masywna sylwetka Alp. Skierował się ku szerokim bulwarom, prowadzącym nad jezioro. Fontannę oświetlały reflektory, budynki i wystawy sklepowe iluminowane były kolorowym światłem. Jakże różna niż w sąsiedniej wojennej Francji była ta letnia noc genewska. Od niedawna do obozu internowanych zaczęły przychodzić listy. Otrzymał wiadomość od Anatola. Był w Anglii. Wraz z jedną z jednostek zapasowych ewakuował się polskim statkiem "Wilno". Pisał, że jest znów przy Sikorskim, którego we Francji odszukał i przewiózł samolotem do Londynu Józef Rettinger. "Wódz naczelny błądził samotnie, beznadziejnie zagubiony wśród cofających się bezładnie wojsk francuskich, usiłując odszukać nasze dywizje" - wspominał w liście Anatol. Jędrzej jakoś nie współczuł generałowi-premierowi. Przygnębienie po kolejnej klęsce było zbyt duże. Chwilami żałował, że nie usłuchał rady Soni i nie został w Budapeszcie. Może wtedy łatwiej byłoby o wieści o Natalii? O Dolores myślał rzadziej, nie szukał jej jeszcze, nie pytał o los 21 Cudzoziemskiego Pułku Piechoty. Samotność, życie z dnia na dzień, bezmyślne włóczenie się po mieście, wycieczki w góry były sposobem na życie. Szedł teraz szerokim, wysadzanym platanami bulwarem Quai du Mont Blanc. Przystawał raz po raz przed zapełnionymi towarem wystawami. W witrynach sklepów jubilerskich wyłożono setki zegarków, w sklepach obuwniczych - dziesiątki par butów we wszystkich rozmiarach, fasonach, kolorach. Toczyło się nocne życie miasta, kusiły reklamami kabarety i restauracje, w których czekały znakomite potrawy i wina. Kilka ulic dalej był już inny świat, prawdziwa Genewa, w której, jak w innych miastach Szwajcarii, porządni obywatele udawali się niezmiennie o dwudziestej drugiej na spoczynek, nie kusiło ich nocne życie przeznaczone dla cudzoziemców, nie interesowało i to, co się teraz działo po sąsiedzku, w Europie. Anatol pisał w liście o jakimś Legionie Polskim, który ma się formować w Rosji Radzieckiej z żołnierzy internowanych w różnych obozach. Był przekonany, że stanie się to niedługo, kiedy Rosja przystąpi do wojny z Niemcami. Jego zdaniem generał jest zwolennikiem jak najszybszego porozumienia z Sowietami. Jędrzej nie miał zamiaru uciekać z powrotem na Wschód. Do Angli także nie było mu spieszno. Nie rozumiał, po co mu Anatol o tym wszystkim donosił, po co trzymał się Sikorskiego i kolejnych złudzeń. Jędrzej potrzebował spokoju i znalazł go w Szwajcarii. Czekał już tylko na wiadomość o Natalii, na list od Dolores, na pocztę od Soni i zapewnienie, że mały Stasio, którego zostawił u Lusi, rośnie i ma się dobrze. Chociaż fizycznie nic mu nie dolegało, cierpiał psychicznie. Nigdy dotąd nie uciekał w bezczynność, która potęgowała złe samopoczucie. Czekał. Wierzył, że kiedyś przyjdzie wiadomość, która uwolni go od niepewności, przywróci sens życia. Ziemia parowała po deszczu. Powietrze było wilgotne i rześkie. Usiedli na ławce przed domem, przyglądając się, jak w ogródku, w wysokiej, mokrej trawie baraszkowały dwa czarne szczeniaki. - Słyszałem na dole nowy kawał o Hitlerze - powiedział Hubert zapalając fajkę. - W kwaterze głównej F~uhrera odbywa się narada wszystkich Gauleiterów. Hitler pyta, co by zrobili, gdyby uciekł do Anglii. A oni odpowiedzieli chórem: Wodzu, rozkazuj, idziemy za tobą. Roześmiali się. - A ten znasz? - zrewanżował się Hieronim. - Niemcy kazali ludności kopać rowy strzeleckie. Józek pyta Francka: Ty, nie wiesz, czego ci Niemcy szukają w ziemi? Polski podziemnej, odpowiada tamten. - Ano, szukają, pierony - powiedział Synoczek. - Szpicle węszą, gdzie tylko się da. Słyszałem, że Niemcy zamierzają wysiedlić wszystkich Polaków ze Śląska. - Do obozów, do Reichu. Młodych Ślązaków będą brali do Wehrmachtu. - A co będzie z takimi jak my? - Nie wiem - przyznał Horyniecki. Hieronim walczył prawie do połowy września. Z rozbitego oddziału zostało niewielu. Horyniecki trzymał się z Hubertem Synoczkiem i Bernardem Niedbalikiem. Ciężko ranny Bernard wkrótce umarł. Wtedy Hubert zaproponował: - Dla nas wojna się już skończyła. Trzeba wracać do chałupy. - To znaczy gdzie? - Hieronim nie zrozumiał. - Na Śląsk, a gdzie by indziej? - Tak po prostu? Myślisz, że Niemcy na nas czekają z gorącą zupą jak baba na górnika po szychcie? Wiesz, jak tam teraz jest? - Nie wiem - przyznał szczerze. - Ale jak długo można się błąkać, tułać i kryć po lasach? Tu też są Niemcy. Złapią nas prędzej czy później. - No, dobrze, wracamy i co dalej? - spytał Hieronim. - Ja wracam na swoich papierach, a ty, weźmiesz dokumenty Bernarda. Rodzinie się powie, co i jak. Pójdziemy do mnie, w Tarnowicach nikt cię nie zna, to i nie wydadzą Niemcom. Długo zastanawiał się nad propozycją przyjaciela. Co robić? Z rodziną nie miał żadnego kontaktu. Nie wiedział nic o żonie i Adasiu. Sądził, że wojna zastała ich w Prędowli, ale co teraz się z nimi działo? Jak tam dotrzeć? Drogi były pełne uciekinierów, jedni szli tam, drudzy z powrotem. Front przesunął się już daleko na wschód. - Dobrze, wracamy - zdecydował. Zamieszkał u Huberta, który miał mały domek przy drodze do Doliny Dramy, niedaleko stawu. Wokół rozciągały się pola, łąki, pagórki i zagajniki. Do Synoczków należało małe gospodarstwo - kilka mórg ziemi, łąka i ogródek. Wyżyć z tego byłoby ciężko, więc Hubert już przed wojną pracował u grafa. -*- Teraz poszedł "na kopalnia", na dół. Hieronim jakiś czas pozostawał bez zajęcia, prowadził Synoczkowi gospodarstwo. Po nowym roku dostał robotę u grafa Donnersmarcka. O swojej fabryce w pobliskich Gwarkowicach, która przeszła pod zarząd niemiecki, i przedwojennych czasach musiał jak najprędzej zapomnieć. Nie było to trudne. Zawsze bardziej cenił życie niż majątek. Obiecywał sobie, że po wojnie, kiedy wróci na swoje, odkuje się. Tylko tęsknota do żony i syna nie dawała mu żyć spokojnie. - Nie można się tak gryźć - perswadował Hubert. - Jeśli tobie Bóg pozwolił przeżyć, to czemu twoim nie miałby uczynić tej łaski? A Ruskie? Co oni mogą im tam zrobić? Hitlerowców trzeba się przede wszystkim bać. Mało to szwaby jeszcze za Polski tu nawyczyniali? Hieronim przyznawał przyjacielowi rację, mimo to coraz częściej myślał o ucieczce. Tylko dokąd? W Guberni nie było wcale lepiej niż na Śląsku. Może w Krakowie jest Jadwiga - rozmyślał - i wie coś o Gabrieli i Adasiu? Ale jeśli Jadwigi tam nie ma, to co dalej? Może na wschód, na kresy? Albo lepiej od razu na Węgry? - Chyba ucieknę do Anglii - powiedział kiedyś do Huberta. Ten wyczyścił fajkę z resztek popiołu, stukając nią kilkakrotnie o kolano, po czym załadował ponownie, starannie ubijając tytoń. - To nie takie proste - rzekł wreszcie. - Trzeba przecież coś robić, walczyć, przeciwstawiać się temu wszystkiemu - tłumaczył Hieronim. - Opowiadaniem kawałów wolności się nie przywróci. - Szkopy przydusili nas do ziemi. Trzeba się będzie podnieść, to prawda, ale teraz jeszcze nie pora. Ludzie z początku się całkiem przelękli, uwierzyli, że Polski już nigdy nie będzie. Niemcy na każdym płocie wywieszają ulotki: "Wer polnisch spricht, ist unser Feind", a Ślązacy mają to w dupie. Dzisiaj już nie boją się tak jak kiedyś. Po wrześniu po polsku mówiło się tylko w domu, i to cicho. A teraz polską mowę słychać na ulicy, w sklepach, w robocie. Podniesiemy się, uwierzymy znowu w siebie i w Polskę, tylko powoli - przekonywał Synoczek. - My tym pieronom pokażemy, kto to jest Ślązak. Były tu już trzy powstania za Polską, jak przyjdzie pora, zrobimy czwarte i piąte. - Powstanie, powiadasz... Czy o tym można teraz myśleć? Hitlerowcy by nas zadeptali jak karaluchy. - Dlatego powiadam, trzeba czekać i udawać, że pogodziliśmy się z losem. Przyjdzie czas i zaczniemy się organizować, ale trzeba ostożnie - przestrzegał. - Wszędzie kręcą się zubringery, a i niejeden porządny Ślązak boi się własnych myśli. - Jak długo można czekać? - buntował się Hieronim. - Ty jesteś w domu, wśród swoich, a ja? Pękła znów nie zagojona rana tęsknoty za najbliższymi. Hubert to rozumiał i bardzo chciał pomóc przyjacielowi. - Mówiłeś, że masz kogoś w Krakowie - odezwał się po chwili milczenia. - Przed wojną ktoś z twoich tam mieszkał, prawda? - Jadwiga - potwierdził Hieronim. - Tuż przed wybuchem wojny była jednak w Prędowli. - Słyszałem, że ci, co przed wojskiem uciekli za Bug, mogli potem wracać do Guberni, a nawet tu do Rzeszy. Może wróciła też Jadwiga. - Po co? - zdziwił się Horyniecki. - Do domu. Człowieka zawsze ciągnie na stare śmiecie, choćby tam został tylko stos gruzów. - Po chwili dodał: - Znam kogoś, kto jeździ służbowo do Krakowa. Pewny gość. Nasz chłop. - Jak to wasz? To wy już coś robicie? - zdumiał się Hieronim. - Na razie nic. Szukamy się, wąchamy, badamy, czy ktoś, kto był porządny, nie umazał się hitlerowskim gównem. Żeby coś zacząć, trzeba wiedzieć po co i z kim. Jest nas kilku: ty, ja, ten, o którym mówiłem, i może jeszcze trzech, czterech innych. - To jeszcze mało. - Dlatego mówiłem, abyś się tak nie rwał na niepewne - przestrzegł raz jeszcze. - Ale co z tamtą sprawą? Chcesz, abym pogadał z Ernestem. - Spróbuj - powiedział Hieronim. Propozycja Huberta ucieszyła go, ale smutne doświadczenia nakazywały powściągliwość w marzeniach o trafieniu na ślad rodziny. Tymczasem całkiem się wypogodziło. Zniknęły chmury. Gorące słońce osuszało kałuże. Zabrali wędki i podreptali miedzą nad staw. Hieronim nie był zapalonym wędkarzem, za to Hubert mógł godzinami moczyć kije, milczeć i słuchać pluskania wody, szumu zarośli i kumkania żab. Inni górnicy hodowali gołębie, on wolał wędkowanie. Zima ociągała się z odejściem. Był już koniec kwietnia, a w górach wciąż leżał śnieg. Tylko południowe stoki pokryły wiosenne kwiaty. Znacznie wcześniej niż wiosna zawitały do Protiszni nowe porządki, które ustanawiała nowa władza. Lusia, jako poszukiwana przez służbę bezpieczeństwa żona nacjonalistycznego prowidnyka, jeszcze przed Wielkanocą musiała opuścić dwór. Wraz z dziećmi przeprowadziła się do stryjenki, która na krótko przed wojną zamieszkała w Czerteżu. Z nią do sioła nad górnym Stryjem przeniósł się Adaś. Przez jakiś czas pozostawali w kontakcie z Michałem, który zimą 1940 roku wyrósł na przywódcę Narodowego Komitetu UNDO, działającego w konspiracji od wkroczenia Rosjan. Żona, jak potrafiła, odwodziła go od tej podziemnej roboty. - Jak długo będziesz musiał kryć się po lasach, uciekać w góry? Wojna się skończyła. Nie można całego życia zmarnować na ucieczce - mówiła. - Wojna wciąż trwa, przynajmniej dla takich jak ja - furknął rozgniewany. - Niebawem Hitler weźmie się za bary ze Stalinem. Może wtedy zejdziemy z gór, powrócimy z twarzą do swoich, aby głośno upomnieć się o samostijną Ukrainę. - Mój Boże, ty wciąż to samo - wyrzucała mu bezradnie. Dużym zaskoczeniem dla niej było to, że mąż przeszedł na wiarę greckokatolicką. Jej zdaniem uczynił to pod wpływem rosnącego w kręgach ukraińskich nacjonalistów autorytetu władyki świętojurskiego. Metropolita imponował mu demonstrowaną publicznie wrogością do władzy radzieckiej i determinacją, z którą walcząc o interes Cerkwi, wspierał moralnie zwolenników idei samostijnej Ukrainy. Jako działacz UNDO krytycznie oceniał prohitlerowskie nastawienie Szeptyckiego, ale przyjmował tłumaczenie, że jest to jedynie taktyczny kurs. Sam zresztą uwierzył, że Rzesza i wojna niemiecko-radziecka to szansa dla nacjonalistów. Kiedy pewnego zimowego poranka zajrzał na krótko do Protiszni wraz z kapelanem swoich oddziałów, pochwalił się, że wraca prosto od włodarza na górze św. Jury, metropolity Szeptyckiego. Właśnie wówczas władze radzieckie z pewnym ociąganiem przystępowały do wcześniej zapowiadanego podziału ziem cerkiewnych. - To jest bezprawie! - przekrzykiwali się na przemian Michał z kapelanem Hamyszynem. - Konfiskata narusza postanowienia Konkordatu, który formalnie dalej obowiązuje - tłumaczył żonie. - Władza radziecka na wschodnich okrainach suwerennego państwa polskiego jest tymczasowa. Na emigracji działa rząd polski, uznawany przez większość krajów. We Lwowie urzęduje zwierzchnik Cerkwi greckokatolickiej. Wszystko, co czynią dziś Ruskie, jest nielegalne. Słuchała z podwójnym niedowierzaniem. Były to słowa jej męża, ale jakby nie jego myśli. Niedawno wpadła jej do ręki radziecka broszura, w której przeczytała między innymi: "Z własnego prawa bierz nadania". Trudno było jej sobie wyobrazić, że Michał tego nie wiedział. Ponadto jakoś dziwnie, niewiarygodnie brzmiały w jego ustach słowa o suwerennym państwie polskim i legalnym rządzie. Przecież on przeciw temu wszystkiemu niedawno się zbuntował. Cóż więc dziś mógł go obchodzić los emigracyjnych polskich polityków? "W co też nowego wciągnął go władyka świętojurski?" - zastanawiała się. Michał tymczasem mówił wiele i z uznaniem o Szeptyckim i jego odważnych sprzeciwach, słanych do Stalina, a także o listach apostolskich. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że wśród duchownych niewielu jest takich, którzy będą mieli odwagę publicznie czytać owe listy z ambon i narażać się na przesiedlenie? - Powiedz mi, Michale, powiedz, co będzie teraz z nami - błagała. - Rosjanie przesiedlają nie tylko Polaków, ale i Ukraińców. Co robić? Daleka od jakiejkolwiek polityki, drżała nie tyle o siebie, ile o Olgę i Stasia. - Ucieknijmy stąd - nalegała. - NKWD nie żartuje. - Na ucieczkę jeszcze za wcześnie - uspokajał. - Ruskie zaczną się wreszcie liczyć z metropolitą. Ustąpią. Musimy zawierzyć władyce, stać przy nim - przekonywał, trochę zakłopotany. - Daj Boże, żeby ten stan wyjątkowy, te ruskie rządy, nie trwały długo - upraszał niebiosa kapelan. Niedługo potem już w Czerteżu, ukradkiem i na krótko pojawił się Michał. Z Lusią prawie nie rozmawiał. Przez cały czas siedział przy śpiącej Oldze. Żegnając się powiedział: - Przenoszę się na inne tereny. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Będziecie musieli radzić sobie sami. Na cały rok przepadł bez śladu. Bzy zakwitły nagle, jakby z dnia na dzień. Po śnieżnych pierwszych dniach maja, a potem deszczowych i chłodem smagających wiatrach, zamiast zimnych ogrodników i nocnych przymrozków, napłynęło od południa ciepło. Obawiano się, że pogoda będzie niełaskawa, rok mokry i zimny, a tymczasem zrobiło się upalnie. Burze, jedna po drugiej, nasycały ziemię wilgocią, a potem znów wracał nieznośny skwar. Wszystko zazieleniło się, zakwieciło, wypiękniało. Adaś bardzo lubił siadać wśród bzów otaczających dom w Czerteżu. W Gwarkowicach też pewnie teraz kwitły, bieliły się całe kiście kwiatów i tak jak tu śmigały z piskiem jaskółki, a zachodzące słońce rozlewało wszystkie odcienie czerwieni na niebie. Jakże trudno było uciec od tęsknoty i wspomnień. Nie mógł sobie wybaczyć, że nie poszedł z Jędrzejem na Węgry. Teraz było za późno. Nie potrafił zostawić Lusi samej z dziećmi. Michał przepadł bez wieści, a stryjenka była już stara, zniedołężniała i sama potrzebowała opieki. Tyle razem przeszli, że byłoby niegodziwością uciec. Zresztą dokąd? Granica strzeżona teraz pilnie. On zaś nie znał gór tak dobrze jak Michał. Nie znajdował też nikogo, kto poszedłby razem z nim. Tak więc z ciężkim sercem został. Bał się Rosjan, choć miał dobre papiery. Zawsze jednak istniało niebiezpieczeństwo, że ktoś go rozpozna i doniesie. Zajmował się tym, co zostało z gospodarstwa stryjenki Lusi, zarabiał na utrzymanie, zdobywał żywność i ubranie. Poznał dziewczynę z sąsiedztwa, ładną, osiemnastoletnią Anię, o błękitnych oczach.Ledwo go spostrzegła, uśmiechała się, choć często widział na jej twarzy smutek i zatroskanie, gdy sądziła, że nikt na nią nie patrzy. Gdy pewnego razu wracał z tartaku, gdzie pracował, zobaczył furmankę, pędzącą po wyboistej drodze. "Po doktora czy po księdza?" - pomyślał. Przystanął. Kasztanek gnał jak oszalały. Gdy wóz zbliżył się, dostrzegł Anię, która puściła lejce i krzyczała coś głośno. Niewiele myśląc pognał za furmanką, pochwycił lejce, wskoczył na wóz i poskromił konia. Ania płakała i dygotała ze strachu. Uspokajał ją, a gdy doszła do siebie, spytała: - Gdzie się tego nauczyłeś? - Czego? - Obchodzić się z końmi. - W majątku moich krewnych - odpowiedział. - To ty z majętnych? Pożałował szczerości, ale cóż, stało się. - Trochę. A bo co? - Nic. Ja za to z ubogich. - Mnie to nie przeszkadza. - Mnie także - powiedziała szybko, widząc jego zakłopotanie. - To dobrze - podziękował. - Jesteś Ukrainką? - zadał to pytanie, choć postanowił o nic nie pytać. - Tak - usłyszał w odpowiedzi. - A ty? - Z papierów tak. - A naprawdę? - Polak - odpowiedział po małej chwili wahania. - Ale nie stąd. Byłem we Lwowie, gdy wybuchła wojna. Poszedłem do wojska, a potem schroniłem się w majątku krewnych. Planowałem pójść na Węgry, ale nie wyszło. - Mój ojciec służył w legionie Romana Suszki, który ze Słowacji szedł na Lwów. Doszedł tylko do Sambora. Tam skończyły się jego marzenia o samostijnej dzierżawie wolnej Galicji - opowiadała Anna. - Nie wróciliśmy na Łemkowszczyznę. Zatrzymaliśmy się u brata ojca pod Borysławiem. Bratowa wydała ojca władzom radzieckim. Myślała, że tym ocali męża. Zabrali obu. - A skąd ty tutaj? - Chciałam jak ty, na Węgry. Matka po drodze zachorowała, zmarła, a ja znalazłam przyszywaną ciotkę i zostałam. - Na Węgry? - zdziwił się. - Tam uciekali Polacy. - Moja matka była, a przede wszystkim czuła się Polką. Ojciec z biedy poszedł do nacjonalistów i w biedę trafił. Teraz wiesz wszystko - zakończyła. Koń był już spokojny, stąpał posłusznie jakby nic się przedtem nie wydarzyło. - Powiedziałeś, że nie jesteś stąd - zagadnęła po chwili. - To znaczy skąd? - Mieszkałem na Śląsku, ale rodzice pochodzą z tych stron. - Zostali przesiedleni? - Nie. Ojciec we wrześniu służył w wojsku, a matka przed zamknięciem granicy wyjechała do Krakowa. Nie mam od nich żadnej wiadomości. - To lepiej, niż dostać złe wieści. Trzeba wierzyć, że wszystko jest dobre. Z tym łatwiej żyć - powiedziała. Była teraz inna - dojrzała, poważna i zatroskana. Przez moment zatęsknił do tamtej Anny: uśmiechniętej, beztroskiej, figlarnej. Widywali się teraz częściej, prawie codziennie. Anna przychodziła pomagać Lusi. Polubiły się. Adaś porzucił myśl o ucieczce. W czerwcu i lipcu obchodzono w Związku Radzieckim uroczyście dwudziestą rocznicę wyzwolenia Kijowa spod okupacji wojsk polskich. Kampania propagandowa, chociaż dotycząca przeszłości, nie była pozbawiona aktualnych akcentów politycznych. "Czerwony Sztandar" pisał jeszcze o Drugiej Rzeczypospolitej jako "pokracznym tworze międzynarodowego imperializmu", ale już wkrótce nastąpić miała zmiana antypolskiego kursu. Poczynając od września 1940 roku stosunek prasy radzieckiej do polskich tradycji narodowych, postępowych i społecznych stawał się coraz przychylniejszy. Po klęsce Francji zapanowały w Moskwie nastroje przygnębienia i niepewności. W rozmowach między przyjaciółmi powątpiewano w dobrodziejstwa układu z Niemcami, zastanawiano się, czy po podboju Francji Hitler nie skieruje wojsk na wschód, na Związek Radziecki. - Jeśli wierzyć komunikatom niemieckim, to straty Wehrmachtu we Francji były niższe niż nasze straty w wojnie z Finlandią - zagadnął kiedyś szef. - Czego to dowodzi? - spytał Włodzimierz. Niechętnie dawał się wciągać w takie rozmowy spodziewając się, że i tym razem czeka go uświadamiające przemówienie. - Nasze ciche nadzieje - kontynuował zwierzchnik - że Niemcy zostaną silnie osłabione w czasie wojny z Francją, okazały się przesadzone. Zastanawiam się, czy nie popełniliśmy błędu w naszej polityce zagranicznej. Włodzimierz był zaskoczony i zakłopotany. Podzielał ten pogląd. O wiele wcześniej miał podobne wątpliwości. Czy należało jednak mówić o tym tak otwarcie? Czyżby tak wiele się zmieniło? Co prawda, z prasy znikały powoli artykuły zawierające ostre napaści na Zachód, włącznie z karykaturami "zachodnich podżegaczy wojennych", zaś termin wojna "imperialistyczna" został zastąpiony określeniem "europejska", ale czy to były dostatecznie pewne sygnały spodziewanego zwrotu, nowej oceny sytuacji? Opinie naczelnika wydziału na to wskazywały. - I co dalej? - spytał Włodzimierz. - Teraz musimy być podwójnie ostrożni, aby nie sprowokować Niemców, ale też nie wolno dać się zaskoczyć. Włodzimierzowi coraz mniej odpowiadała praca w MSZ. Szukał okazji, by się wycofać. Na przełomie lata i jesieni 1940 roku skorzystał z niej skwapliwie. Otóż poszukiwano kogoś do pracy politycznej w zajętych przez Związek Radziecki krajach bałtyckich, Mołdawii i Północnej Bukowinie. Zgłosił się od razu. Skierowano go do Czerniowców. Północna Bukowina była trudnym terenem, o skomplikowanej sytuacji narodowościowej i politycznej. Mieszkali tu Ukraińcy, Rumuni, Polacy, Cyganie, niemieccy koloniści. Nie wszyscy radośnie witali nową władzę. Najbardziej zdeterminowanych trzeba było przesiedlać na inne obszary Związku Radzieckiego. W październiku odwiedził jeden z punktów akcji przesiedleńczej. - Jest trochę chorych, musieliśmy im pomóc. Zorganizowaliśmy prowizoryczny lazaret - wyjaśnił kierownik punktu. - Na co chorują? - spytał, ponieważ słyszał o możliwości epidemii. - Różnie to bywa. Są i tacy, co symulują. Uspokoiło to Włodzimierza. Postanowił zajrzeć do lazaretu. Mieścił się on w dworku, w którym później miała być szkoła. Chorzy lerzeli na siennikach lub wprost na słomie. W jednej z sal przy oknie siedziała wpatrzona gdzieś przed siebie kobieta. Nie wyglądała na chorą, bardziej na załamaną. Nie zareagowała na ich wejście. - Kto to? - spytał Włodzimierz. - Może jedna z tych symulantek? - Nie wiem. Lekarz prosił, aby tu pozostała. Jest nadzieja, że dojdzie do siebie. - Można z nią porozmawiać? - Spróbujcie. Ja już usiłowałem, ale na próżno. Muszę was na chwilę opuścić. Najwyraźniej nie chciał towarzyszyć Włodzimierzowi w próbie nawiązania kontaktu z chorą. Dlaczego? - Dzień dobry - zaczął po rosyjsku. Potem powtórzył pozdrowienie po ukraińsku, niemiecku, wreszcie po polsku. Kobieta powoli odwróciła głowę w jego stronę. Wciąż jednak milczała, przyglądała mu się ze strachem w oczach. - Mówi pani po polsku? - upewnił się. Skinęła lekko głową. - Skąd pani jest? Jak się pani nazywa? Milczała. - Nazywam się Włodzimierz Horyniecki, chcę pani pomóc - zachęcał do rozmowy. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz niedowierzania. - Proszę coś powiedzieć, chociaż słowo - nalegał. - Włodzimierz Horyniecki? - spytała po chwili zastanowienia i nie czekając na potwierdzenie, zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. Wyjął legitymację i pokazał jej na dowód, że nie kłamie. Długo oglądała dokument, a potem sięgnęła do swoich rzeczy i podała mu swój dowód. Przeczytał półgłosem: - Natalia Horyniecka? Miałaby to być żona jego bratanka Jędrzeja? Jak to możliwe? Tutaj? Usiłował pozbierać rozbiegane myśli. - Pan jest bratem mojego teścia, który przeszedł na stronę czerwonych, pan był we Francji? To pan? - pytała natarczywie Natalia. - Tak, to ja - potwierdził zakłopotany. - Co pan ze mną zrobi? Co ze mną zrobicie? - To jest szpital dla przesiedleńców - wyjaśnił. - Zrobię, co będę mógł, aby pani pomóc. Chociaż - wyznał szczerze - nie bardzo w tej chwili wiem, jak to zrobić. - Tak - powiedziała z rezygnacją. Wróciła na powrót do okna. - Umieszczę panią w normalnym szpitalu. Zyskamy tym na czasie. Wrócił kierownik punktu. - No i co? - zagadnął Włodzimierza. - Ta pani potrzebuje lepszej opieki. Proszę umieścić ją w szpitalu w Czerniowcach - polecił. - To w zasadzie nie jest dozwolone. Proszę o polecenie na piśmie. A niech się przytrafi, że ucieknie, co wtedy? - Dobrze. Dostaniecie to na piśmie. Do widzenia pani. Kierownik ucieszył się, że sekretarz wziął na siebie odpowiedzialność. Włodzimierz odwiedzał Natalię w Czerniowcach, jak mógł najczęściej. Cieszył się, że powoli powraca do równowagi. Próbował dowiedzieć się czegoś o losach swego brata, Macieja. Korzystając z urlopu, wybrał się do Prędowli, aby odnaleźć syna Natalii i innych członków rodziny, ale nie było ich ani tutaj, ani w Protiszni. Po drodze natknął się na starca. Przypominał go sobie, nazywał się chyba Pawłyk. Chciał coś powiedzieć, przekazać Włodzimierzowi, ale obawiał się funkcjonariusza NKWD, który towarzyszył Horynieckiemu. Włodzimierz postanowił wrócić i odnaleźć go. Dla realizacji tego zamiaru zatrzymał się w Rozdołach. Na drugi dzień zabrał się przygodną ciężarówką do Prędowli. - Wiem, że był ktoś taki jak pan w rodzinie Horynieckich - powiedział stary człowiek - ale czy mogę panu ufać? Ludzie z NKWD nie są tu po to, aby szukać zaginionych dzieci. Panią Natalię znam i jej mogę powiedzieć, gdzie jej syn. Zabierze mnie pan do niej? Włodzimierz przez chwilę wahał się. - No, to jedźmy - zdecydował. Jednak w Czerniowcach Natalii już nie było. Lekarz wypisał ją ze szpitala. Była zdrowa, więc odstawiono ją do punktu przesiedleńczego - powiedział ordynator nie przypuszczając nawet, jakie to ma znaczenie dla Włodzimierza. - Ostatni transport przesiedleńców odjechał w nocy - zakomunikowano mu służbowo, gdy znalazł się pod wskazanym adresem. - Dokąd? Czy była tam Natalia Horyniecka? W odpowiedzi urzędnik wzruszył ramionami. Spuścił wzrok i milczał. Po drodze Włodzimierz zastanawiał się, jak to wytłumaczy Pawłykowi, czy mu uwierzy i zaufa. Stary wysłuchał w milczeniu całej opowieści o nieoczekiwanym zniknięciu Natalii i pokiwał tylko głową. - To ja już lepiej wrócę do Prędowli - zdecydował i ruszył w kierunku wyjścia. - Nic mi nie powiesz, człowieku? Zdesperowany Włodzimierz zastąpił mu drogę. - Syn pani Natalii żyje i ma się nieźle. - To wszystko? A Jędrzej, co z nim? - Mogę panu powiedzieć, bo i tak go nie dostaniecie. Uciekł w ubiegłym roku na Węgry. - Na Węgry, to dobrze - odetchnął z ulgą. Nie było sensu męczyć starca dalszymi pytaniami. Pawłyk, zatrzymując się na moment w drzwiach, powiedział jeszcze: - Może było tak, jak pan mi opowiadał, a może inaczej, nie wiem. Jeżeli uda się panu odnaleźć, uratować panią Natalię, to wiadomo, gdzie mnie znaleźć. Włodzimierz długo spacerował po pokoju, tam i z powrotem. Ktoś zapukał. To jego zastępca, Jurij Cygankow, przyszedł w odwiedziny. Wypili po kieliszku i rozgadali się: - Kim jest dla was ta kobieta? Wybaczcie, że pytam, ale to trochę dziwna historia - zagadnął gość. "Chyba po to tylko przyszedł" - pomyślał Włodzimierz. - Nie wiem, niczego nie jestem pewny - odpowiedział spokojnie. - Nie ufacie mi? - żachnął się Cygankow. - Do czego to doszło, staliśmy się tacy podejrzliwi - rozmyślał głośno. - Czujni, towarzyszu sekretarzu - poprawił go tamten. - Niech będzie po twojemu, niech będzie, że czujni - nie upierał się Włodzimierz. Nie odmówił następnej wódki, ale słowa cedził ostrożnie. Nie miał pewności, czy Cygankow ciągnie go za język dla zaspokojenia własnej ciekawości, czy też z polecenia zwierzchników. I. Pożoga (c.d.) Rozdział IV (c.d.) Jadwiga osłupiała z wrażenia. Zrazu wydawało jej się, że to tylko przywidzenie, upiór, który niczego dobrego nie może wróżyć, albo halucynacja spowodawana tym, że ostatnio tak często o nim myślała. Tuż za progiem uchylonych drzwi stał jej marnotrawny bratanek. - Michał, to ty, naprawdę ty? - Ja - potwierdził krótko i pewnie, nie zmieszany ciocinym zdziwieniem. - Mogę wejść - bardziej ponaglał, niż pytał. Nie chciał rozmawiać w drzwiach, mogło to wzbudzić czyjąś ciekawość, a może i podejrzenie. - Wejdź, oczywiście, proszę - zmiarkowała się Jadwiga. Usiedli w salonie na kanapie. Jadwiga zaparzyła kawy zbożowej i podała ją w pięknych filiżankach. Ochłonąwszy trochę z pierwszego zaskoczenia pragnęła zaspokoić swoją ciekawość. Nie ukrywała, że najmniej spodziewała się tutaj właśnie jego. - Powiedzmy, że odwiedzam znajomych, no i rodzinę - skłonił się w jej stronę. Trochę ją śmieszyło, a trochę gniewało jego zachowanie. Domyśliła się jednak, że Michał nie chce albo nie może powiedzieć prawdy. - To i tutaj, w Krakowie, szukasz swojej "wolnej Galicji"? - prowokowała. - Być może - odparł zaczepnie. - To znaczyłoby, że wciąż błądzisz, że niewiele cię życie i wojna nauczyły - odpowiedziała z żalem. - Ale to twój problem. Sądzę, że nie z tym do mnie przyszedłeś. Ku jej zdumieniu odparł: - A jednak z tym. Przyznaję, że trochę mnie te nasze ukraińskie sprawy gnębią. Pogubiłem się. Jadwiga nie przerywała mu, słuchała uważnie. Michał odstawił filiżankę i przeszedł się dwa razy po salonie, przystanął na kilka chwil przy oknie, czegoś tam wypatrywał, po czym wrócił na kanapę. - U was nie widać wojny, nie tak jak w sąsiednich miasteczkach czy nawet w Zakopanem - odezwał się po chwili. - Byłeś w Zakopanem - powiedziała z zazdrością. Jakże jej teraz brakowało wypadów pod Giewont i Gubałówkę, tak częstych przed wojną. - Właśnie stamtąd wracam. Jest tam ukraińska szkoła wojskowa - wyjaśnił. - Szkolimy w niej przyszłych żołnierzy ukraińskich legionów. - Ty ich szkolisz? - Ja także. Byłem najpierw w Sanoku, a teraz w Zakopanem. - A co właściwie robisz w Krakowie? - Działa tu za zgodą Niemców Ukraiński Komitet Centralny, na czele z profesorem Kubijowyczem. Dostałem propozycję wejścia w jego skład. Jadwiga nie skomentowała tego obawiając się, iż mogłaby bratanka urazić. Ze złości przygryzała jedynie dolną wargę. - Proponowano mi nadzór nad całością ukraińskiego szkolnictwa - mówił dalej spokojnie. - Zastanawiam się jednak, czy dobrze robię. - Chyba wiesz, z kim się zadajesz. To przecież zdrajcy, trzymają z Niemcami, wysługują się im po urzędach gubernatorskich, w administracji, po fabrykach. Gnębią Polaków nie gorzej niż hitlerowcy. I ty znów chcesz do nich przystać? W jej głosie brzmiał wyrzut i gniew. Zrobiło to na Michale wrażenie. - Mam ten sam pogląd co metropolita i kierownictwo UNDO. Chociaż rachunki krzywd między Polakami a Ukraińcami nie zostały jeszcze wyrównane, nie kierujemy się chęcią zemsty. Nie o to chodzi w naszej polityce. Niemcy to taktyczny sojusznik, którego potęgę należy umiejętnie wykorzystać dla naszych narodowych celów. O nic więcej nie chodzi - zapewniał. - Może tobie. Ja tu obserwuję co innego. A poza tym uważam, że nie ma takich celów, takiej taktyki, dla których warto byłoby kumać się z hitlerowskimi bandytami - powiedziała stanowczo. Był zmęczony i pragnął odpocząć. Jadwiga odstąpiła mu swój gabinet, oprócz którego zajmowała teraz tylko dawną sypialnię i kuchnię. Resztę mieszkania przydzielono niemieckiemu urzędnikowi. Nie mógł zasnąć. W głowie szumiały mu słowa, fragmenty rozmów i sporów, które w ostatnich dniach toczył z różnymi ludźmi. Nie od razu zdecydował się odwiedzić Jadwigę. Przez kilka dni mieszkał w hotelu. W pierwszym dniu po przyjeździe do Krakowa złożył wizytę profesorowi Kubijowyczowi, któremu, jak słyszał, zależało na pozyskaniu Michała. Wiele mówił, że ruch potrzebuje teraz ludzi mądrych, wykształconych, zdolnych wypełniać najtrudniejsze zadania, udźwignąć ciężar czekających jeszcze świat wydarzeń. Jak inni nacjonaliści, tak i przewodniczący Ukraińskiego Komitetu Centralnego wiązał wielkie nadzieje dla sprawy ukraińskiej ze spodziewanym konfliktem niemiecko-radzieckim. Jednocześnie uskarżał się: - I nagle teraz, w przeddzień zakończenia naszych narodowowyzwoleńczych zmagań z pomocą sojuszników Niemców, gdy potrzebne jest zjednoczenie wszystkich ugrupowań emigracyjnych pod jednym kierownictwem, Bandera atakuje nasz Ukraiński Prowod, napada na mnie, na moich zwolenników. Burzy jedność i niepokoi Niemców. - Słyszałem o tym - wtrącił ostrożnie Michał. - Pan mógłby wziąć na siebie narodowy obowiązek pogodzenia wszystkich emigracyjnych frakcji, okiełznać rozbijackie, awanturnicze zapędy. Michał uważał, że profesor przecenia jego możliwości i talenty. Był w Krakowie nowym człowiekiem, potrzebował trochę czasu, aby rozeznać się w emigracyjnym galimatiasie ukraińskim. Nie mógł niczego obiecać. Wahał się także z innych względów. Nie chciał posłużyć wyłącznie jako narzędzie we frakcyjnych rozgrywkach. Reprezentował w Krakowie interesy metropolity i na takiej pozycji pragnął pozostać. Następnie rozmawiał z Andrijem Melnykiem, liderem skrzydła "starych" w Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Od razu wyczuł, że tamten nie był mu przychylny. Chodziło zapewne o dawne spory i różnice poglądów pomiędzy OUN a UNDO. - Czy dalej wiąże pan przyszłość i powodzenie naszej narodowej sprawy z odrodzeniem Polski? - spytał Melnyk na wstępie, jakby odpowiedź Michała miała być warunkiem kontynuowania rozmowy. - Tak - odpowiedział stanowczo. - Jeśli Niemcy będą dalej rosły w siłę, nie będzie w świecie, który zamierza ich F~uhrer zbudować, miejsca ani dla Polski, ani dla Ukrainy, dla Słowian. W słowiańskiej jedności i wolności powinniśmy upatrywać szansy na ocalenie. - A Rosja? A bolszewizm? - spytał prowidnyk OUN. - W tej mierze wyznaję pogląd metropolity. Cerkiew greckokatolicka walczy nie tyle przeciw komunizmowi, ile przeciw ateizmowi. Władyka świętojurski zawsze powtarza, że występuje nie przeciw Rosji, ale zaślepieńcom, w obronie silnej, jednolitej katolickiej Cerkwi bizantyjsko-słowiańskiej - wyjaśnił Michał. - Walczy pan o Ukrainę czy o Cerkiew? - pytał Melnyk zniecierpliwiony nieco jego wywodami. - O jedno i drugie, ale powtarzam, nie sądzę, aby w niemieckim świecie bez Polski i Rosji znalazło się miejsce dla wolnej Ukrainy. - Czy pan uważa, że Niemcy chcą nas oszukać? - To my sami chcemy być oszukani. - Tutaj, w Krakowie, pod bokiem Niemców, takie poglądy są niebezpieczne - przestrzegł Melnyk. - Bardziej boi się pan Niemców czy Czarnej Rady? - spytał Michał. - Jednych i drugich - wyznał niespodziewanie. - Panu też radzę być ostrożnym. Bandera nie chce już ze mną rozmawiać. Nie wiem, czy nie szykuje zamachu. Niemcy teraz jemu sprzyjają. Niech pan będzie ostrożny. O rozmowę z Banderą nie Michał zabiegał, ale ludzie lidera frakcji "młodych" w OUN. Bandera rozpoczął od ataku na Melnyka: - Powiadają, że nie uznaję władzy prowidnyka waszej OUN. To prawda - przyznał. - Bo też żaden z niego prowidnyk. Mówią, że prowadzę działalność przeciw Prowodowi Ukraińskich Nacjonalistów, a bo prowadzę. Dlaczego? Bo to żaden prowod, ale banda inteligenckich, kawiarnianych polityków. Im tu, w Krakowie, dobrze, wygodnie na niemieckich posadkach i pensyjkach, spokojnie. Zapomnieli już o narodowej robocie, tylko gadają, gadają, gadają! - Dlatego zwołał pan Wielki Zbór? Dlatego powołał pan Komitet Rewolucyjny przeciw Prowodowi? Dlatego zacieśnił pan współpracę z Niemcami? - pytał z wyrzutem Michał. Bandera odpowiedział spokojnie i rzeczowo: - Pragnąłem uzyskać zgodę Abwehry na formowanie dwubatalionowego legionu ukraińskiego. Mam ich słowo. My będziemy we Lwowie przed Niemcami. Może pan o tym zapewnić metropolitę. Ukraina będzie nasza, ukraińska. Po tych rozmowach w liście do metropolity Szeptyckiego pisał: "Rozmawiałem z przywódcami OUN. Tak się złożyło, że w prawdziwie ważnym dla naszej sprawy momencie wrogość ich obu wyklucza pogodzenie się "starych" i "młodych". Banderowcy byliby może niezłymi rzecznikami ukraińskich interesów narodowych, gdyby posiadali tyle rozsądku, ile ambicji. Melnykowcy w kwestiach szacunku do Cerkwi wydają się cenniejszym partnerem. Melnyk nieudolnie naśladuje we wszystkim niemieckiego F~uhrera, podobnie Bandera kreuje się na przywódcę narodu ukraińskiego. Nie powinni tego robić, naród ukraiński bowiem ma już swojego bat'ka w osobie świątobliwego metropolity Andrzeja!" Jadwigę odwiedził dopiero wtedy, gdy postanowił wyjechać z Krakowa i wrócić do Lwowa. - Dobrze spałeś? - spytała szykując kolację. - A teraz coś zjesz. Gdy jadł, opowiadała o Gabrieli: - Zachorowała jakoś na początku zimy. Przęziębiła się. Była bardzo zrozpaczona, tęskniła za Adasiem i Hieronimem. A ja nie miałam od nich żadnej wiadomości. Na wiosnę, kiedy wyglądało, że zdrowieje, przyszedł kryzys i umarła. Tak mi się teraz wydaje, że najcięższą jej chorobą była niewiara w sens życia po tym wszystkim, co się stało. Niedawno był u mnie człowiek od Hieronima. Jest gdzieś na Śląsku. - Powiedz mu, żeby nie troskał się o syna. Adaś trzyma się dzielnie. Rozmawiali o najbliższych jeszcze długo tej nocy. Włodzimierz nie rezygnował z odnalezienia Natalii ani też z nawiązania kontaktu z Lusią, której z pewnością znany był los dziecka niemal obłąkanej z rozpaczy żony Jędrzeja. Nie było to łatwe. Po Natalii ślad zaginął, tak przynajmniej wynikało z oficjalnych informacji. Włodzimierz nie rozumiał, dlaczego tak uparcie utrudniano mu jej odnalezienie. Cóż ona takiego zrobiła, czym była niebezpieczna dla władzy? Prześladowały go wątpliwości dotyczące sensu życia w ogóle. Nawiązanie kontaktu z Lusią było równie trudne. Pawłyk przyjeżdżał do Czerniowiec z niczym trzy razy. Włodzimierz nie był pewny, czy stary nie zwodzi go, nie bada jego intencji na czyjeś polecenie. Tylko czyje? Lusi, może jej męża? Wiosną 1941 roku Pawłyk znów się zjawił późną nocą. Umówili się za tydzień w Prędowli. - Proszę obiecać, że przyjedzie pan sam i nikt nie będzie o tym wiedział. Z Prędowli, również nocą, zawiózł Włodzimierza w góry, do Czerteżu. - To jest pani Lusia Horyniecka - przedstawił żonę Michała. - Czy to prawda, że widział pan Natalię? - spytała bez wstępów. Włodzimierz opowiedział wszystko, czego był świadkiem. - Kilka dni temu - dodał - otrzymałem informację, która brzmi zaskakująco. Podobno Natalia nie została wywieziona na wschód, ale przebywa w Mołdawii, niedaleko Czerniowiec. - W więzieniu, obozie? - zaniepokoiła się Lusia. - Nie. Ale nic więcej nie wiem. A co z jej dzieckiem? - Uciekając na Węgry, Jędrzej powierzył Stasia mojej opiece - wyjaśniła. - Czy mógłbym go zobaczyć? Zawahała się. Uznała jednak, że może mu zaufać. W sąsiedniej izbie Staś i Olga spali w jednym łóżku. Pawłyk poświecił, aby gość lepiej mógł przyjrzeć się dzieciom. - Dziękuję. Muszę wracać, aby rano być w Rozdołach. Jeśli dostanę jakąkolwiek wiadomość o Natalii, przekażę natychmiast. - Najlepiej Pawłykowi. I niech pan zapomni, że zna pan drogę do nas. Jeśli będzie potrzeba, to on poprowadzi - powiedziała Lusia na pożegnanie. W drodze powrotnej Pawłyk kluczył. Włodzimierz nie miał mu tego za złe. Mogli być przecież śledzeni. Dopiero teraz uświadomił sobie, że spotkał się z żoną poszukiwanego nacjonalistycznego prowidnyka. Dobrze, że nie zapytał o Michała, bo Lusia przestałaby mu pewnie ufać. Po powrocie do Czerniowiec Cygankow po koleżeńsku, niby mimochodem zapytał o pobyt w Prędowli. W kilka dni potem, a było to w połowie czerwca, zaprosił go szef NKWD. Rozmowa przypominała przesłuchanie. Pytał przede wszystkim o bratanka. Włodzimierz opowiedział o rzeczywistym celu swojej wizyty w rodzinnych stronach i spytał o los Natalii. - No cóż, obawiam się, że będziecie musieli opuścić te strony i nieprędko znów odwiedzicie Prędowlę - powiedział oficer. - Chyba zdajecie sobie sprawę, iż w tej sytuacji jest to konieczne. - Nie jestem o tym przekonany, tym bardziej... - Że co? - przerwał ostro. - Są ważniejsze sprawy - dokończył spokojnie Włodzimierz. - O czym myślicie? - spytał oficer, tym razem uprzejmiej. - Nie widziałem się z bratankiem, nawet o niego nie pytałem. I nie żałuję. Nie wiem, o co jest podejrzany. Pragnę pomóc pewnej nieszczęśliwej kobiecie, która jest moją krewną. Utrudnia mi się to. Dlaczego? Ale nie o tym jednak chciałem mówić. - No więc? - niecierpliwił się szef NKWD. - Rozmawiałem z sekretarzem w Rozdołach. Sytuacja w rejonach przygranicznych jest o wiele gorsza niż tutaj. Samoloty niemieckie przelatują bezkarnie nad naszym terytorium, a tymczasem z Moskwy jest wyraźny rozkaz: nie otwierać ognia. Przez zieloną granicę masowo napływają z emigracji ukraińscy nacjonaliści. Szykują się do przejęcia Lwowa w chwili uderzenia Niemiec. - Uderzenia Niemiec? Na kogo? - Na nas. - Bzdury! Znacie przecież, towarzyszu, komunikat TASS, ogłoszony niedawno w prasie. Pogłoski o rzekomej wojnie i o naszych i niemieckich do niej przygotowaniach są kłamliwe, prowokacyjne - krzyczał oficer. - A jeśli jest inaczej? - spytał Włodzimierz. - Chcecie przez to powiedzieć, że towarzysz Stalin się myli? - oficer podświadomie ściszył głos. - Komunikat, o którym mówicie, nie powinien się ukazać. Uśpił naszą czujność. - Czy wy, towarzyszu Horyniecki, zdajecie sobie sprawę, w jaką pakujecie się sytuację? W jakie gówno leziecie? Przecież ja muszę o naszej rozmowie zameldować wyżej - wściekał się szef. - Wiem. Możecie jednak trochę odwlec swoją wizytę u zwierzchnika. Jeśli sytuacja rozwinie się dla mnie niekorzystnie, to zróbcie, co należy. A jeśli niekorzystnie dla nas wszystkich, to myślę, że będą ważniejsze sprawy niż relacja z naszej rozmowy. Wcześnie rano 22 czerwca otrzymał przez telefon polecenie, aby natychmiast stawił się w Moskwie. Gdy odjeżdżał, w południe, z megafonów dworcowych słyszał nadzwyczajny komunikat TASS i przemówienie ludowego komisarza spraw zagranicznych: "Wojska niemieckie, nie wysuwając uprzednio żadnych żądań wobec Związku Radzieckiego, nie wypowiadając mu wojny, napadły na nasz kraj (...) Ta niesłychana napaść stanowi bezprzykładne wiarołomstwo w dziejach cywilizowanych narodów". Stojący na peronie ludzie mieli łzy w oczach. "Dlaczego Mołotow, a nie Stalin? Co się naprawdę stało?" - zastanawił się Włodzimierz. Rozdział V W pierwszych dniach czerwca czterdziestego pierwszego roku Michał powrócił do Galicji. Po złożeniu relacji metropolicie z pobytu w GG zamierzał opuścić Lwów i uciec w góry. Niepokoił się o los Lusi, przebywającej w Czerteżu z Olgą i Stasiem. Pawłyk powiadomił go o Włodzimierzu i jego poszukiwaniach. Postawa stryja bardziej go zaskakiwała, niż napawała lękiem. Uważał, że z jego strony Lusi i dzieciom nic złego nie groziło. Pawłyk był bardziej nieufny. - Horynieccy służyli różnym sprawom i interesom, ale nigdy przeciwko sobie - przekonywał Michał wiernego zarządcę. - Familia to dla nas rzecz święta. - A jeśli go śledzą, jeśli jest przynętą? - upierał się Pawłyk. - Włodzimierz jest sprytny, ale masz rację, musimy się mieć na baczności. Ze zniecierpliwieniem oczekiwał okazji powrotu do Czerteża. Tymczasem metropolita nie pozwalał mu opuszczać Lwowa. - W obliczu wielkich wydarzeń, które mogą lada dzień nastać, jest nam potrzebna zgoda. Ty musisz o to zadbać. Wszyscy muszą sobie uświadomić, że jedność jest konieczna. Trzeba zaniechać sporów partyjnych. Nie możesz teraz uciekać w góry, opuszczać nas w takiej chwili. Michał uważał, że Szeptycki przecenia jego talenty i możliwości. Nie wierzył w urzeczywistnienie marzeń o wielkiej i natychmiastowej zgodzie. Książę Cerkwi miał wielki autorytet, ale nie był cudotwórcą. - W Krakowie przekonałem się, że otoczenie Bandery myśli inaczej niż my. Nie sądzę, aby zmienili pogląd. Nic tu po mnie, a szkodzić nie zamierzam - bronił się. - Mimo to zostań. Swoje zamierzenia zawsze zdążysz zrealizować. Wierzę, że Bóg jest z nami - namawiał arcybiskup. Pozostał bez przekonania, bo pragnął być lojalny, chociaż nie wierzył w powodzenie misji, którą go obarczono. Natychmiast po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej banderowcy z OUN w porozumieniu z kilkoma podporządkowanymi im organizacjami zwołali kongres konsolidacyjny. Ogłoszono tam manifest o utworzeniu "zjednoczonej dzierżawy". Powołano też organ założycielski rządu - Ukraiński Komitet Narodowy. I chociaż spowodowało to niezadowolenie zwolenników Melnyka, bo odbyło się bez ich udziału, wszyscy jednakowo cieszyli się z powodu wybuchu wojny. 30 czerwca, siedem godzin wcześniej niż Wehrmacht, wkroczył do Lwowa ukraiński Legion "Nachtigall". Wraz z regularnymi oddziałami nacjonalistów ciągnęły do miasta grupy marszowe, które miały za zadanie organizować administrację i policję OUN, aby - jak głosił w odezwie Bandera - " niemiecki sojusznik mógł się przekonać o wartości Ukraińców i ich talencie państwowotwórczym". Od strony Złoczowa ciągnęły oddziały "powstańczego wojska" Łehendy i księdza Kładocznego. Wczesnym rankiem na dziedzińcu przed katedrą św.Jura zebrały się tłumy. Wraz z wiernymi obecny był zastęp ukraińskich nacjonalistów z "Nachtigall" pod dowództwem Romana Szuchewycza. Byli także oficerowie niemieccy, dowódcy pierwszych najeźdźczych oddziałów. Towarzyszył im ojciec Hrynioch, którego Michał znał jako ucznia metropolity i kandydata na profesora teologii. Po godzinie wahań i przetargów metropolita Szeptycki zdecydował się przyjąć delegację ukraińskiego batalionu z setnikiem Szuchewyczem na czele i niemieckimi oficerami. Władykę wyniesiono następnie na balkon, skąd udzielił błogosławieństwa zebranym na placu. Michał bardzo sceptycznie oceniał zaimprowizowaną przez aktywistów z OUN manifestację i udział w niej arcybiskupa. W poglądzie tym nie był osamotniony, chociaż podobnie jak inni nie zaprotestował. - Banderowcy posiadają niemały autorytet w narodzie i wpływ na wiele jego warstw. Nie możemy tego faktu ignorować - namawiano władykę do udziału w porannym zborze. Metropolita, o czym Michał wiedział, był zdecydowanym przeciwnikiem monopartyjności i monopolu OUN na władzę w "zjednoczonej dzierżawie". - Szeroka koalicja wszystkich partii i ugrupowań narodowych to jedyna gwarancja zakończenia wewnętrznych waśni. Musimy także znaleźć sposób na to, aby żyć w pokoju z Polakami i Żydami - mawiał wielokrotnie. - Podsycana przez banderowców niezgoda może przywieść kraj na krawędź wojny domowej - przestrzegał. Do aktywistów skrajnego nacjonalizmu przestrogi nie trafiały. Po utworzeniu UKN Szeptycki sugerował wysłannikom Komitetu, by w imię "narodowej konsolidacji" nie dopuścili, aby organ władzy krajowej firmowano nazwiskiem Bandery, szefa OUN. Zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo dla Cerkwi niesie z sobą ta organizacja, co mogą zdziałać dyktatorskie zapędy jej aktywistów. Bandera, któremu władze niemieckie zabroniły opuszczenia Krakowa, nie zastosował się do tego zakazu. Przybywszy do Lwowa, w otoczeniu własnej, uzbrojonej po zęby służby bezpieczeństwa czekał na pomyślną wiadomość z pałacu świętojurskiego. No i doczekał się. Na prośbę Hryniocha Szeptycki zgodził się, aby prowidnyk OUN przedstawił mu osobiście program "władzy krajowej". Przy tej okazji Bandera zaprezentował Władyce człowieka w okularach z wąsikiem ~a la Hitler - Jarosława Stećkę, kandydata na premiera nacjonalistycznego rządu. - Czemu to osobiście nie stanął pan na jego czele? - zapytał zadowolony z siebie arcybiskup. Prowidnyk wiedział, co metropolita o nim myśli, więc odpowiedział przebiegle: - Nie chcę, aby moja osoba stanęła na przeszkodzie dalszej konsolidacji ukraińskich sił, zgrupowanych wokół "władzy krajowej" i jej rządu. Dalej zapewniał, że władza krajowa dążyć będzie ze wszystkich sił do rozszerzenia wpływów Unii i utworzenia patriarchatu greckokatolickiego. Tym Bandera, syn księdza, trafił w najczulsze miejsce Szeptyckiego, który nie przejrzał podstępu. Tymczasem na zebraniu w gmachu "Proświty", gdzie ogłoszono powstanie władzy krajowej, proklamując utworzenie "suwerennego państwa ukraińskiego" Stećko zapowiadał: - Nasza władza będzie dyktaturą OUN, polityczną i wojskową dyktaturą naszej partii. Dyktaturą dla wrogów straszną i nieubłaganą! Michał wracał z wiecu z ojcem Hałanyckim, który dzielił się swoimi wrażeniami: - Nie wierzę, nie potrafię sobie wyobrazić, abyśmy my, duszpasterze greckokatolickiej Cerkwi, mogli się poddać szatańskiej nienawiści do wszystkich inaczej myślących, którą deklarował Stećko i inne nasze dzieci, aktywiści przez nas wychowani. - A jednak to oni przewodzą legionom i tłumom - odparł Michał. - To tylko chwilowy zamęt, wojenny chaos - Hałanycki bardzo chciał w to wierzyć. - Nie pojmuję, jak metropolita może ufać Banderze, łudzić się zapowiedziami "samostijnej" pod kuratelą Niemców. - A w co wierzy pan? - spytał duchowny. - Już w nic i nikomu - odpowiedział szczerze Michał. - Czasami ja także - przyznał po chwili wahania i szybko dodał: - Bóg jeden wie, dokąd zaprowadzą nas Bandera i Szeptycki. Nienawidzić to jeszcze za mało, by marzyć o "narodowej konsolidacji". Tymczasem wydarzenia nabrały wielkiego tempa i własnej logiki. 6 lipca uformowała się "władza krajowa". Marionetkowy rząd składał się z ponad dwudziestu ministrów i ich zastępców. Blisko połowa stanowisk przypadła działaczom OUN. Jako jedyny z UNDO, Michał otrzymał propozycję wejścia do "rządu". Ofiarowanego mu stanowiska nie przyjął. W tym samym dniu powstał quasiparlament, Ukraińska Rada Narodowa, zwana także "radą stanu". Na jej czele z godnością prezydenta stanął metropolita Szeptycki. Rada stanu miała realizować postulowaną uparcie przez niego "konsolidację narodową". Michał przyjął propozycję udziału w URN. Nie uważał za celowe palić za sobą wszystkich mostów, ponadto, mimo sceptycyzmu, idea konsolidacji była mu bliska. Rządy nacjonalistycznej władzy ukraińskiej rozpoczęły się tygodniem pogromów Żydów, Polaków i "inaczej myślących" Ukraińców. Bojówki banderowskie nie oszczędziły nikogo, kto znalazł się na wcześniej sporządzonej "liście wrogów". Wyroki wykonywano bez sądu, na miejscu. Wkrótce nikt nie potrafił zapanować nad rozpędzoną przez "władzę krajową" machiną zbrodni i bestialstwa. Mordy, gwałty, akty skrytobójstwa mnożyły się z dnia na dzień. Prześladowani przez nacjonalistów i hitlerowców, ginęli intelektualiści polscy i ludność żydowska. Powszechnie sądzono, że utworzenie nacjonalistycznego rządu odbyło się w porozumieniu z Niemcami. Tymczasem hitlerowcy, oburzeni, że postawiono ich wobec faktów dokonanych, aresztowali wkrótce przywódcę OUN: Banderę, Stećkę i większość ministrów samozwańczego rządu, a także niektórych członków "rady stanu". "Nachtigall" pospiesznie opuścił Lwów, wkrótce też został rozwiązany. Rozpędzenie "władzy krajowej" było ciosem dla arcybiskupa Szeptyckiego, który wciąż się jednak łudził, wierząc w niemiecką sprawiedliwość w realizacji ideałów ukraińskich. Nowe nadzieje wzbudziło stosunkowo łagodne potraktowanie przez Niemców "rady stanu". Przez pewien czas funkcjonowała ona półlegalnie. - Niemcom nie zależy na prześladowaniu Ukraińców jako narodu. Mogę się zgodzić, że powołanie " władzy krajowej" było przedwczesne, nierozważne ze strony banderowców. No cóż, niech poniosą karę, niech odpokutują za winy i kłamstwa - zdecydował władyka świętojurski. - A hitlerowski terror? - spytał Michał. - Niemcy nie oszczędzają nikogo. Im wszytko jedno: Ukrainiec, Polak czy Żyd. Nawet aktywistów OUN wpakowali do obozów. - To konieczność. Ja wiem, że trudno się z tym pogodzić, ale taka jest logika tymczasowych warunków wojennych. Kiedy 1 sierpnia dekretem Hitlera przyłączono Galicję do "polskiego" GG, Michał postanowił definitywnie opuścić Lwów i metropolitę. Obawiał się aresztowania i podzielenia losu innych członków "rady stanu". Wyjechał pospiesznie do Czerteżu. Lusia, Adaś i Pawłyk, który teraz z nimi przebywał, radzili sobie nieźle w tych ciężkich i niepewnych czasach. Kiedy jeszcze rządziła w Galicji "władza krajowa", Michał, wykorzystując swoje stosunki, wyrobił Adasiowi bardzo dobre papiery, co pozwoliło mu poruszać się swobodnie po Bieszczadach i Podkarpaciu. Zaglądał czasami do Lwowa, kontaktując się z Michałem, który wszczął proces o odzyskanie praw własności do Protiszni i Prędowli, ale sprawy szły opornie. Latem wszyscy przenieśli się do Protiszni, Michał również wrócił do domu. Jednak już wczesną jesienią doniesiono mu, że Niemcy rozpytują o niego w okolicy. - I znów w góry, do lasu? - pytała z trwogą Lusia. Nazajutrz skrzyknął gromadkę chłopców z dawnej siczy. Tyle się nim nacieszyła. Zaszył się znów na długo w znanych tylko sobie ostępach bieszczadzkich, a ona została na gospodarstwie z dziećmi oraz Adasiem i Pawłykiem. Nastały ciężkie czasy. Po okolicznych wsiach mnożyły się wypadki skrytobójczych morderstw, dokonywanych na Polakach. Na skutek anonimowych donosów wielu działaczy, a także ludzi nie związanych z polityką wpadło w ręce hitlerowców. Panował strach i nienawiść. Najgorsza była pierwsza zima niemieckiej okupacji. Takiego głodu najstarsi nie pamiętali. Wycieńczeni, zamarznięci i opuchnięci ludzie umierali na ulicy, w kolejkach, przed kościołami i cerkwiami. Bez przerwy, dzień i noc, jeździły niemieckie ciężarówki, a na nich drętwiejący na mrozie Żydzi, uprzątający zaspy i trupy. Lusia bała się o Adasia i jego dziewczynę. Handel stawał się zajęciem bardzo niebezpiecznym, choć dzięki niemu i dobrze ukrytym zapasom nie głodowali. Do oddziału Michała z garstką siczowców przystała córka jednego z dawnych kompanów, Łesia Kubićka. Miała osiemnaście lat, była postawna i silna. Michał z początku nie zgadzał się, ale uparła się, aby pozostać. Została łączniczką. Bardzo się do niej przywiązał. - Idzie zima, będzie coraz trudniej żyć w lesie. Nie musisz być teraz z nami - zagadnął kiedyś pragnąc, by sama podjęła decyzję. - Jestem tutaj, bo chcę. A zimą mnie straszyć nie trzeba - oburzyła się. - To znaczy zostajesz? - ucieszył się. - Jeśli mnie nie wyrzucicie... - Podobasz mi się - powiedział. - To chyba dobrze - uśmiechnęła się zachęcona tym wyznaniem. - Bo ja wiem, to się jeszcze okaże. - Kiedy? - prowokowała. - A choćby dziś, teraz. Pchnął dziewczynę na pryczę. Wciąż się śmiała. Zachęciło to Michała. Zdarł z niej suknię. Łesia zarumieniła się, ale nie uciekła. Opierała się tylko przez chwilę, zwlekała, jakby domagając się pieszczot i pocałunków. Wreszcie uległa. - Nie spiesz się - szepnęła. - Nie spiesz. Potem zniknęła z oddziału. Wszyscy myśleli, że ją przepędził. Michał nie potrafił sobie wytłumaczyć, co się stało. Po trzech dniach zaczął się jednak niepokoić o kochankę. "Cholera wie, co w babie siedzi" - myślał. Zapragnął jej ponownie, z dnia na dzień pożądał jej coraz bardziej. Chodził zły i milczący. Po kilku dniach wróciła. Nie pytał o nic, tylko uderzył w twarz: raz, drugi, a potem zapłakaną rozebrał pospiesznie i rzucił na pryczę. Nie opierała się. Całowała go i pieściła. Tym razem już nie uciekała i nie kryła, co ją łączy z Michałem. Wszyscy szanowali kochankę prowidnyka. W środku zimy wyznała, że jest w ciąży. Najpierw nie dowierzał, a potem wpadł we wściekłość. Tym razem on zniknął na kilka dni. Nikt się nie domyślał, co robił w tym czasie. Stacjonowali wtedy gdzieś u źródeł Sanu, skąd do domu było daleko. Pewnie zaszył się w górach. Wrócił do oddziału zziębnięty i przygnębiony. Nikt poza Łesią nie wiedział, co się naprawdę stało. Zmienił się. Już nie ciągnęło go do domu. Protisznię i Czerteż obchodzili z daleka. Zaraz po przyjeździe do Moskwy Włodzimierz z duszą na ramieniu skierował się do Komitetu Centralnego. Ponieważ sądził, że nic dobrego go nie czeka, zdumiał się sposobem, w jaki go przyjęto. Urzędnik z wielkim trudem przypomniał sobie jego sprawę. Robił wszystko, aby się go pozbyć. Wreszcie zniecierpliwiony krzyknął: - Czy wy naprawdę nie rozumiecie, co się stało? Jest wojna. Wojna! Padł już Mińsk, Niemcy prą naprzód, a wy mi tu z jakimiś pierdołami przychodzicie. - Wezwano mnie - przypominał. - No to co? - Czy mogę wracać do Czerniowiec? - Po co? Czort wie, w czyich teraz rękach są Czerniowce. - Co mam począć? - zirytował się tym razem Włodzimierz. Urzędnik zastanowił się. - Przyjdźcie za jakieś dwa, trzy dni. Może coś się wyjaśni. Oczekując na kolejną rozmowę Włodzimierz zamieszkał u starego znajomego. Trzy dni zamieniły się w trzy tygodnie. Kończyły mu się oszczędności. Żyło się teraz ciężko i drogo. 3 lipca znów udał się do KC. Tego dnia wczesnym rankiem wraz z gospodarzami wysłuchał przemówienia Stalina. Aparaty radiowe zostały skonfiskowane, słuchali więc chrapliwego głosu z "talerza", głośnika lokalnego radiowęzła. Głos przywódcy łamał się, milkł co chwila. Zaczął inaczej niż zwykle: "Towarzysze! Obywatele! Bracia i siostry! Bojownicy naszej armii i floty! Do was się zwracam, przyjaciele moi! Zdradziecki najazd zbrojny hitlerowskich Niemiec na naszą Ojczyznę, rozpoczęty 22 czerwca, trwa nadal..." Słuchali z lękiem, ale i z nadzieją - Stalin przemawiał przecież po długim milczeniu. Głos jego brzmiał coraz mocniej, bardziej zdecydowanie i optymistycznie. Jeszcze wtedy nie wiedzieli, że przedstawiał obraz znacznie jaśniejszy od rzeczywistego, nie informując o tym, co działo się na drogach do Moskwy, Leningradu i Kijowa. Znacznie później Włodzimierz dowiedział się, że 22 czerwca Stalin, zaskoczony rozwojem wydarzeń, nie wierzył, że naprawdę rozpoczęła się wojna, kiedy bomby spadały na Odessę, Mohylew i Mińsk. Nie był w stanie prowadzić spraw państwa i zamknął się w willi pod Moskwą. Po siedmiu dniach przybyli do niego przedstawiciele kierownictwa politycznego i wojskowego. Stalin podobno sądził, że zostanie aresztowany. Po tej rozmowie wrócił do swych obowiązków. Teraz mówił dalej: "Jak mogło się stać, że nasza bohaterska Armia Czerwona oddała wojskom faszystowskim szereg naszych miast i rejonów?..." Potem nadano serię codziennych komunikatów. Wciąż powtarzało się sformułowanie: "przeważające siły nieprzyjaciela". Słowa te mówiły wiele, opowiadały o grozie, zaskoczeniu i klęsce odwrotu. Niczego jednak nie tłumaczyły. Nie odpowiadały na pytanie wówczas najważniejsze: dlaczego Niemcy wciąż prą naprzód? Dlaczego zwyciężają? Na placu Puszkina w witrynie "Izwiestij" wywieszono wielką mapę europejskiej części Związku Radzieckiego, na której codziennie nanoszono postępy armii napastnika, kierunki natarcia i obrony. Przechodnie gromadnie przyglądali się jej posępnie. "Cofamy się, wciąż się cofamy. Dlaczego?" - zadawali sobie pytanie. W ciągu dnia Włodzimierz długo spacerował po mieście. Panował upał. Na bulwarach, na skwerach komentowano ostatnie komunikaty. Ulice stolicy zapełniały się uciekinierami, obładowanymi tobołami kobietami z dziećmi. Z trudem znajdowano dla nich schronienie. Narastał nastrój podniecenia, gorączki, strachu i niepewności.Uliczkami podmiejskiej dzielnicy, w której zamieszkał, maszerowali poborowi z pospolitego ruszenia. Urzędnik zbywał go, uspokajał, załatwił też pieniądze za okres pobytu w Moskwie. - To wasza pensja - powiedział. - Na przydział obowiązków trzeba jeszcze zaczekać. Ale widzicie, robię, co mogę. Miał teraz za co żyć. Kiedy się uspokoił, nieco przyzwyczaił do nowej sytuacji, powrócił myślami do Natalii. Przypuszczał, że przed wybuchem wojny była w Mołdawii. Ale teraz? Spotkał na skwerze znajomego z czasów, gdy był w Madrycie. Nazwisko uleciało mu z pamięci, ale twarz pamiętał. Był to żarliwy, szczery komunista, oddany bez reszty idei. Okazało się, że kilkanaście dni temu wypuszczono go z więzienia. Przygnębiony i oburzony pomstował. - Teraz twój gniew nie ma sensu. Widzisz, co się dzieje. Musimy powstrzymać faszystów - powiedział Włodzimierz. - Zrozumiałem to bodaj wcześniej niż ty. Czy już postanowiłeś, co robić? - spytał. - Zgłoszę się do armii - odpowiedział Włodzimierz. - Tak, w takich czasach najłatwiej zostać żołnierzem. W końcu lipca zaczęły się naloty na Moskwę. Włodzimierzowi przywiodło to na myśl Madryt, oblężenie, wojnę domową. Wspomniał chorobę i śmierć żony, syna, który został w Paryżu. Powróciły stare tęsknoty, żale i wątpliwości. Z ulgą przyjął przydzieloną mu funkcję oficera politycznego i rozkaz wyjazdu na front. Wojna zbierała swoje żniwo. Chłopcy z pospolitego ruszenia bili się nieudolnie i bez przekonania. Trudno było nimi dowodzić. Mieli zbyt wiele wątpliwości. - Bo do kogo strzelamy? - pytali. - Do robotników i chłopów. Oni myślą, że jesteśmy przeciwko nim, nie dajemy im szansy. Włodzimierz tłumaczył: - W tej wojnie nie wolno liczyć na solidarność klasową niemieckich robotników. Faszyści to bestie. Dysponują nowoczesną techniką i chcą nas zmiażdżyć. Na świecie nie ma miejsca dla nas i dla nich. Albo my, albo oni! Nienawiść nie przychodziła łatwo. Poszli, poderwali się, ale bez entuzjazmu. W październiku zboże stało jeszcze gdzieniegdzie na polach. Ewakuacja odbywała się chaotycznie, drogi zapełniali uciekinierzy. Nierzadko przez wyłomy przedzierały się niemieckie czołgi, pędząc na wschód, na Moskwę. Trudno było opanować panikę. Tymczasem przedstawiciele władz terenowych i aparatu politycznego nie potrafili udzielić Włodzimierzowi informacji ani podjąć wiążących decyzji. Najbardziej bezradna była ludność cywilna. Uciekających doganiał front. Czołgi i samochody pędziły na wschód. Uchodźcy ze zbombardowanych miast i miasteczek tułali się od kołchozu do kołchozu, nie zawsze znajdując pomoc i schronienie. Gdzieniegdzie front przesunął się tak prędko i jakby tuż obok, że niewielu rozumiało, co właściwie się wydarzyło i jaki los ich czeka. Włodzimierz zapamiętał starego człowieka na skraju wsi, który nie odmawiając gościny żołnierzom z oddziału, przekonywał: - Chłopaki, szkoda waszej krwi i łez waszych matek. Wracajcie do domu. Ta wojna jest bez sensu. U Niemców panują ład i porządek. A jaka technika! Przyjechali samochodami, jakich w życiu nie widzieliście. Maszyny, że ho, ho! Nawet szeregowcy dostają czekolady. Któryś z chłopaków zaklął. Stary zobaczył Włodzimierza i oddalił się szybko. "Głupi czy sprzedawczyk?" - pomyślał. Znowu musiał wyjaśniać, tłumaczyć, przekonywać. Tymczasem wciąż się cofali. Adaś wdychał intensywny aromat świeżo skoszonej trawy. Najchętniej położyłby się w cieniu i zasnął głęboko, spokojnie. Tymczasem czekała go pilna robota - trzeba było przerzucić pokosy. Splunął w dłonie i chwycił drewniane widły. Nie zauważył idącej od strony lasku Anny. Machała chustką i wołała. Spostrzegł ją, gdy była już blisko. Z chęcią przerwał pracę. - Cieszę się, że przyszłaś. Usiedli w cieniu drzewa i Ania oparła się o jego kolana, podciągnięte prawie pod brodę. - Naprawdę? - powątpiewała. - Mogłeś i ty przyjść. - A robota? Stasio chorował, musiałem do Lwowa jeździć po leki, a i to za wiele nie pomogły. Pawłyk ściągnął do Protiszni lekarza, który pocieszył, że niebawem z tego wyjdzie. - Na co jest chory? - Bo to wiadomo? Gorączkuje, jeść nie chce. Na szczęście biegunka ustała. A co u ciebie? - Nic nowego. Powiedz, czy Niemców już żadna siła nie powstrzyma? Kiedy ta wojna się skończy? - Może gdy Niemcy podejdą pod Kaukaz i padną z wyczerpania, a może spróbują sforsować Ural? Na razie walą na wschód, na południe, gdzie chcą. - Boję się o nas - wyznała. Kilkakrotnie usiłowała go wciągnąć w rozmowę o przyszłości, ale on niechętnie podejmował ten temat. - Opowiadałaś mi kiedyś, że miłość potrafi człowieka uchronić od wielu rzeczy - zaczął, ale przerwała mu, rozdrażniona, niespokojna: - Ale nie od śmierci! - Mój Boże, a kto tu chce umierać! Robimy wszystko, aby przetrwać. - Jak długo można tak żyć? - Co się właściwie stało? - zaniepokoił się. To przecież ona podtrzymywała go w chwilach zwątpienia, smutku i beznadziei. - Nic, naprawdę nic - zapewniała. - Po prostu zatęskniłam i przyszłam. Przytulił ją i pocałował. - Boję się tylko tego, abyś z wesołej dziewczyny nie zmieniła się w zrzędną babę - powiedział. Nadąsała się, ale w oczach jej płonęły figlarne iskierki. Nagle zastygła w bezruchu. - Słyszysz? - spytała. Po chwili i on rozpoznał odgłos silnika. W stronę Protiszni nadjeżdżał samochód. Droga wiła się tu licznymi zakolami, biegnąc ku przełęczy, więc warkot to oddalał się, to zbliżał. Ani Ujrzeli czarną limuzynę, bardzo wytworną. Takich nie używało wojsko, ani policja. Z przerażeniem stwierdzili, że oprócz siedzącej z tyłu kobiety, w samochodzie są dwaj Niemcy w mundurach. Adaś poderwał się, aby biec do dworu. - Stój, zaczekaj! - krzyczała Anna. Nie reagował. Dopiero gdy upadła, nie mogąc za nim nadążyć, zatrzymał się i ukląkł nad zrozpaczoną dziewczyną. - Oszalałeś? W co się pakujesz? - krzyczała przez łzy. - Tam jest Lusia z dziećmi - tłumaczył pospiesznie. - I Pawłyk - przypomniała. - Stary nie da im rady. - A cóż ty możesz zrobić? Jeżeli szykuje się na coś złego, to nikt tego nie zmieni - powiedziała. - Nic nie poradzisz, a tylko siebie pogrążysz. - Nie mogę ich tak zostawić. - Jeśli Niemcy szukają kogoś z Horynieckich, to zapewne nie o Lusię im chodzi. Po co im ona? Przyznał, że mówiła logicznie, ale nie uspokoił się. Wahał się. "Co począć?" - myślał. Tymczasem Ania odciągnęła go na skraj lasku. Tam schronili się w głębokim zapadlisku. Naprzeciw nieznajomym wyszedł Pawłyk. Nogi się pod nim uginały ze strachu. Znał niemiecki jeszcze z austriackich czasów, ale z Niemcami dotąd nie rozmawiał. A to przecież byli hitlerowcy. Z samochodu wysiadł oficer w mundurze Wehrmachtu w towarzystwie niemłodej już, ale eleganckiej kobiety. Wydawało mu się, że ją zna. "Nie, nie może być" - pomyślał. Ale ten fakt dodał mu odwagi. Podszedł bliżej. Była to Adela Szpecht. W ciągu tych kilku lat niewiele się zmieniła. Przywitali się. Okazało się, że towarzyszący jej, podstarzały mężczyzna to mąż. Rozglądał się dyskretnie, acz badawczo dookoła. "Albo się boi, albo węszy" - pomyślał Pawłyk. Znów obudził się w nim niepokój, mówił niepewnie, maskując strach grymasem uśmiechu. Opowiedział Adeli o ojcu. Zamyśliła się na długą chwilę, gdy zacytował słowa, które Egon Szpecht wypisał na śniegu przed kościołem. Chciała koniecznie pojechać tam, z trudem powstrzymywała łzy. Przysadzisty Prusak nic z tej opowieści nie rozumiał. - Ruskie szukali pani ojca od dawna. Niedługo potem wywieźli państwa Horynieckich. - Dokąd? - spytała. - Tego nikt nie wie. Rozłożył bezradnie ręce. Adela chciała zostać na chwilę z Lusią. Pawłyk musiał dotrzymywać towarzystwa jej mężowi, który zapragnął przejść się po okolicy. - To niemożliwe, aby przepadli bez wieści. Może ktoś jednak coś o nich wie - nalegała Adela. - Bardzo chciałabym pani pomóc. My też się martwimy. Lusię zaniepokoiła wizyta Adeli i obecność Niemca. - To nieprawdopodobne - zaczęła Adela po chwili. - Mój ojciec aresztowany za Polskę, a ja jestem żoną niemieckiego oficera, rasową Niemką. Jak to się mogło stać? Lusia milczała. Wciąż myślała o tym, jakie nieszczęście sprowadzą na jej dom nieoczekiwani goście. Bała się, aby nie nadszedł teraz Adaś i nie sprowokował niebezpiecznej sytuacji. Oby jak najszybciej stąd odjechali. - Wojna pomieszała cały porządek rzeczy - ciągnęła Adela. - Wszytko, co dawniej było prawdopodobne, teraz już się nigdy nie stanie. Nie ma ani tych ludzi, ani nawet tych samych miejsc, do których można by powrócić. To okropne. Jeśli nawet kiedyś zdołamy żyć normalnie, to kim my wtedy będziemy, kim będą nasi najbliżsi? Nie myślała pani o tym? - Myślałam i cóż z tego? - powiedziała Lusia niecierpliwie. - Na to pytanie nie można dziś odpowiedzieć. Póki wojna trwa, trzeba czynić wszystko, ocalić siebie i najbliższych. Kiedy jest się w środku pożaru, nie można budować domu. Trzeba uciekać. Uciekać jak najdalej od ognia. - Ale nawet największy ogień kiedyś się wypali. Musimy ocalić nie tylko siebie, ale i to, co w nas. - Pani to mówi? - spytała zaskoczona Lusia. - Żyłam tu przecież, mieszkałam wśród was. Mój los mógł się potoczyć zupełnie inaczej. - Pani naprawdę kochała mojego teścia? Może nie powinna była pytać, ale stało się. - Pani nie wierzy, pewnie i on dotąd nie wierzy. Ja naprawdę kochałam Macieja. Kocham go nadal - wyznała cicho. Wyglądało na to, że musiała tu przyjechać, musiała to wreszcie komuś powiedzieć. Teraz Lusia już się jej tak nie obawiała. Wciąż jednak nie potrafiła jej pomóc. - A może kocha pani tylko wspomnienie ludzi, miejsc i spraw? To już nie ci sami ludzie, nie te same krajobrazy. Adela zawahała się, a potem zaprotestowała: - Wspomnienia? Owszem, te zawsze nam towarzyszą jak cień. Przyzwyczajamy się do nich. Ale człowiek nie może patrzeć jedynie w przyszłość. Chwilami wydaje się, że ta smuga za mną, to moja nadzieja. Może to bezsensowne, ale bardzo potrzebne, szczególnie teraz, w tych okropnych czasach. Nadzieja i tęsknota. Im dłużej jesteśmy sami, rozłączeni, tym są silniejsze - mówiła z zapałem. Wciąż nieufna, pełna obaw o skutki tej wizyty, Lusia starała się zrozumieć jej nieszczęście, ot, tak zwyczajnie, po ludzku, po kobiecemu. Znów warkot silnika, samochód wracał. Były w nim te same trzy osoby. Nic z tego nie rozumiał. - Może urządzili sobie wycieczkę? - podpowiedziała Ania. - Wycieczkę? Niemcy, i to aż tutaj? - Przecież nic się nie stało. Dręczył go niepokój, po głowie chodziły rozmaite, pełne grozy myśli. Nie pomagały ani uśmiechy, ani pocałunki dziewczyny. Jej również udzielił się lęk Adasia. Po drodze, może kilometr od domu, spotkali Pawłyka. - Chciała, abym pojechał z nimi do Prędowli, na kościelny dziedziniec. Rozmyśliła się, to i wysiadłem od razu - tłumaczył. Nazwisko Adeli nic nie mówiło Adasiowi. - Kto to taki? - spytał. - To długa historia. Dziwna historia - wykręcał się Pawłyk. Adaś nalegał. Musiał więc im opowiedzieć o wizycie Adeli i jej męża, o tym, co słyszał o Szpechtównie i Macieju Horynieckim. Latem 1942 roku, tuż przed żniwami, Niemcy masowo wywozili ludzi na roboty do Rzeszy. Adaś i Anna nie uniknęli niewolniczego losu. Oboje jechali tym samym transportem do Lwowa. Na Janowskiej w nędznych barakach był punkt zborny. Wszystkich rejestrowano i poddawano przymusowemu odwszaniu. Było to upokarzające, ale mało kto się buntował. Ludzie zachowywali się pokornie i ulegle. Każdemu zwrócono ubranie, wręczono odpowiednie papiery oraz bochen okrągłego chleba na drogę i pognano do wagonów. Przez Bratysławę i Wiedeń przewieziono ich do Bawarii. Po kilku dniach uciążliwej drogi zepchnięto pociąg na bocznicę i otwarto wagony. Stali na małej, górskiej stacyjce. Pozwolono im wysiąść i rozłożyć się na polanie obok do czasu przyjazdu urzędnika gminy. - Co z nami zrobią? - pytała trwożnie Anna. Bardzo źle zniosła najdłuższą podróż w jej życiu. Była blada i wystraszona. - Pewnie roześlą po wsiach, po bauerach - powiedział Adaś. - Weź się w garść, bo gotowi pomyśleć, że nie nadajesz się do roboty. Trzeba dobrze wypaść, a potem myśleć tylko o tym, jak to piekło przeżyć. Skinęła posłusznie głową. Dopiero po kilu godzinach przybył oczekiwany urzędnik. Przejrzał listę ludzi z transportu i coś na niej wstępnie zaznaczył. Kiedy zarządzono zbiórkę, podzielił ich. Jedni zostawali na miejscu, skierowani do pracy w rolnictwie, pozostałych dwie ciężarówki miały odwieźć do sąsiedniego miasteczka, do pracy w fabryce. Adasia i Annę przydzielono do pierwszej grupy. Całą niedzielę przesiedzieli w gospodzie. Dostali jeść i pić do syta na obiad i kolację. Potem ułożyli się do spania, gdzie kto mógł. Pilnowało ich kilu starych policjantów. Rano zgłosili się bauerzy po obiecanych przez gminę robotników. Płacili niewiele, pięć marek od osoby, ale nie przebierali. Przydzielano kolejno, jak się ustawili. Osobno mężczyzn i kobiety. Potem furmankami jechali do gospodarstw. Bauer Hellmich, do którego trafił Adaś, mieszkał w samym środku wsi, siedziby gminy. Oprócz wielkiego gospodarstwa, prowadził także szynk, dlatego zabrał dwie dziewczyny, w tym Annę. Trafiła do szynku jako pomoc kuchenna, Adaś został skierowany do tartaku. Znał się trochę na robocie, nauczył się jej od Pawłyka. Teraz nie żałował, że potrafił więcej niż inni chłopcy z transportu. Właściciel to zauważył, a że Adaś miał papiery ukraińskie, po miesiącu zrobił go pomocnikiem majstra. Przed wojną zajmował się tym jego syn, który rok wcześniej poszedł na front i słuch po nim zaginął. Adaś nie miał powodów do narzekań, traktowano go przyzwoicie. Bardzo pomagała mu znajomość niemieckiego. Zauważył nawet, że żona gospodarza, a szczególnie jego prawie dorosła już córka, miały do niego słabość. Wykorzystywał to, ale z umiarem. Nade wszystko cenił sobie stosunkowo dużą swobodę. Po pracy w tartaku mógł robić, co chciał, byle o godzinie dwudziestej drugiej wracał do domu. Zwykle przychodził już na kolację, a potem szedł do swojego pokoju na poddaszu i czytał do późna. Uczył się wciąż niemieckiego. Gdy przyszły żniwa, wszyscy pracowali w polu. Adaś powoził końmi przy zwózce. Tak się złożyło, że Anna podawała snopki na jego wóz. Stanowili zgraną brygadę, chociaż dziewczyna nie była zbyt silna. Chwytał więc widły i układał zboże razem z nią. - Co ja bym bez ciebie zrobiła. - Daj spokój. Martwi mnie, że wciąż jesteś taka słaba - niepokoił się. - Powinnaś więcej jeść, bo tracisz uśmiech, no i na wadze. - Nie mogę tu żyć. Może jest ładniej niż u nas, ale ludzie okropni - żaliła się. - Trzeba jak najmniej o tym myśleć. Nadarzy się okazja, to uciekniemy - dodawał jej otuchy. - W jaki sposób? - Jeszcze nie wiem. Na razie niczego nie wymyśliłem - odparł. - Ale sposób musi się znaleźć. Ucz się niemieckiego. To może się przydać. I z nikim na ten temat nie gadaj. - Czy to się może udać? - powątpiewała Ania. - To zależy od okoliczności. Musimy przeżyć tę cholerną wojnę i wrócić do swoich. Po żniwach Anna wróciła do gospody, Adaś do tartaku. Widywali się teraz rzadziej. Mieli dla siebie czas tylko w soboty. Tydzień dłużył się jak nigdy dotąd. Adaś pracował teraz za dwóch, żeby nie tęsknić, nie myśleć. Kiedy przyszła chłodna, deszczowa jesień, spotykali się na poddaszu. Pokój był niewielki i bardzo skromnie umeblowany, ale ciepły, gdyż jedną ścianą przylegał do komina. Musieli uważać na gospodarzy, a szczególnie na ich córkę, która nie wybaczyłaby Ani. - Ta Szwabka się w tobie podkochuje - powiedziała kiedyś Ania. - Co ona sobie wyobraża? - Nie wiem i nie chcę wiedzieć. A ty bądź ostrożna, nie możemy sprowokować awantury - przestrzegł. - Lubisz ją? - spytała. - I co z tego? - Wiedziałam - odwróciła się nie pozwalając mu niczego wytłumaczyć. Niepokoiło go zachowanie Anny. Zmieniła się bardzo. Ta figlarna, wesoła, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna, którą poznał w Czerteżu, została tylko we wspomnieniach. Kochał ją najmocniej jak potrafił, a tymczasem ona oddalała się od niego. Nie umiał jej pomóc. Uciekała w dziwaczny świat majaków. Nie słyszała wtedy, co się do niej mówi, nie wiedziała, gdzie jest. Musiał ją stąd wyrwać, aby wróciła do zdrowia. Wczesną jesienią 1941 roku Włodzimierz wrócił na krótko do Moskwy. Okazało się, że w przyfrontowym lazarecie, w wielkim pośpiechu i pod obstrzałem przeciwnika, źle zoperowano mu nogę. Zostały drobne odłamki pocisku i konieczna była powtórna operacja i dłuższa rekonwalescencja. Nie zabiegałby o to, ale dowódca i lekarz podjęli za niego decyzję. Niechętnie jechał do Moskwy. Jego chłopcy stawali się żołnierzami i choć wciąż ustępowali pod naporem przeciwnika, walczyli dzielnie. Powtarzali coraz częściej: "Pobieda s nami!" Rosję zalewała fala "bieżeńców". Tysiącami koczowali na dworcach kolejowych, na placach i skwerach miast i miasteczek. Racje żywnościowe nie wystarczały, ale wiara w zwycięstwo podtrzymywała na duchu. Wszyscy wstawali, gdy z głośników przemawiał Stalin. Z gazet dowiedział się o nawiązaniu normalnych stosunków między rządem radzieckim a rządem Sikorskiego oraz o konwencji wojskowej. Kiedy myślał o możliwości stworzenia polskiego wojska w Związku Radzieckim, serce zaczynało mu bić mocniej. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że koncepcje polityczne Sikorskiego i Andersa nie będą po myśli polskiej lewicy. Polskie wojsko, armia wystawiona przez milion uchodźców i zesłańców, to była wielka sprawa, niepowtarzalna szansa, ale i polityczny dylemat. Myśląc o przyszłości zastanawiał się, czy po wojnie nie wyjechać do Polski. Operację zniósł dobrze i prędko wracał do zdrowia. Rekonwalescencję skrócił na własną prośbę. Na front jednak nie wrócił. Został oddelegowany z ramienia rządu radzieckiego do Kujbyszewa z zadaniem współpracy z ambasadą polską w organizowaniu armii generała Andersa. W pierwszych dniach grudnia uczestniczył pod Saratowem w uroczystym przeglądzie armii polskiej, utworzonej spośród jeńców. Przyjechał Sikorski, któremu ze strony radzieckiej towarzyszył Wyszyński. Włodzimierz zdumiał się, dlaczego właśnie on, może dlatego, że był polskiego pochodzenia. Jednak nawet wówczas, gdy Wyszyński z pozoru serdecznie trącał się kieliszkiem z Sikorskim, gdy uśmiechali się i zwracali się do siebie "sojuszniku", wyczuwało się wzajemną niechęć. Polacy byli rozgoryczeni, z ich twarzy nie znikał grymas wyrzutu. Nazajutrz Włodzimierz pojechał do Buzułuku, gdzie pod dowództwem generała Mieczysława Boruta- Spiechowicza formowała się 5 Dywizja. Generał deklarował chęć wzięcia udziału w walce z faszystami u boku Rosji. Jednak korpus oficerski w większości nie podzielał poglądów dowódcy. Sytuacja polskich uchodźców była szczególna. Chociaż nastąpiła widoczna poprawa w warunkach ich życia, mieli teraz możliwość legalnej pracy kulturalnej, oświatowej, a nawet politycznej, pragnęli wyłącznie jednego - opuścić Rosję jak najszybciej. - A jeśli Anders wyprowadzi swoich ludzi z Rosji, ucieknie do Iranu, co będzie dalej? Co stanie się z tymi, którzy tu zostaną, wszystkich przecież nie wypuszczą? - pytał jeden z lewicujących podoficerów, niechętny zamiarowi Andersa. - Nie wiem - przyznał Włodzimierz. - Wielu Rosjan tego nie rozumie i wtedy dużo będzie zależało od propagandy. Ale nie oczekiwałbym niczego dobrego. - Myślę, że nic gorszego niż dotąd nie może nas spotkać. - Po chwili milczenia zagadnął: - A co będzie z takimi jak wy? - Dostaniemy przydział nowych zadań. Trzeba będzie zająć się tymi, co zostaną. - Macie zamiar się tego podjąć? - Spróbuję. Ja także pochodzę z Polski - wyznał. - Właśnie - ucieszył się podoficer. - Miałem o to zapytać, bo spotkałem tu znajomego z Lublina. Ożenił się niedawno. Jego żona Ewelina, z domu Horyniecka, pochodzi z kresów. Może to rodzina? - Może. Gdzie są teraz? - zainteresował się Włodzimierz. - W Jungijul pod Taszkientem. Znów postanowił szukać śladów swoich bliskich. Przypominał sobie, że tak miała na imię najmłodsza córka Macieja. Urodziła się chyba zaraz po wojnie, a może w osiemnastym roku. Pojechał do miejsca zakwaterowania generała Andersa znajdując ku temu oficjalny powód. Tak było lepiej, sądząc z doświadczeń w Prędowli i Protiszni. Ewelina była żoną porucznika Cisowskiego, oficera sztabowego z najbliższego otoczenia Andersa. Chłopak nie ukrywał, a nawet demonstrował swój żal i nienawiść do Rosjan. Stracił tu rodziców i siostrę. Ojciec zaginął w trzydziestym dziewiątym. Włodzimierzowi trudno było się z nim porozumieć. Na szczęście wywołano go wkrótce do sztabu i został sam z bratanicą. - Podróż była okropna - opowiadała Ewelina. - Myślałam, że już nigdzie nie dojedziemy. Ludzie trzymali się dzielnie, przynajmniej w naszym transporcie. Niektórzy jednak nie wytrzymali. Zostawali na zawsze gdzieś po drodze. Ciągle ktoś umierał. Słuchał w milczeniu. Nie przerywał. - Wysadzono nas w jakiejś bezludnej okolicy - zapaliła papierosa. - Długo nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znaleźliśmy. Wydawało mi się wtedy, że na końcu świata, że nikt nas nie znajdzie, nikt się o nas nie upomni. Zakwaterowano nas w drewnianych barakach. Z początku było nie najgorzej. Przedtem mieszkali tam zesłańcy-kontrrewolucjoniści. Wszędzie pełzały karaluchy i inne robactwo. Nie dało się tego ani wytępić, ani z tym żyć. Którejś nocy ktoś podpalił całe osiedle. Poszły z dymem wszystkie baraki. Nikt nie gasił, nie żałował. Potem przyjechała komisja i stwierdziła, że to był sabotaż. Ci z NKWD nie przyjmowali żadnych tłumaczeń, choć jeden z nich był Polakiem, a w każdym razie dobrze mówił po naszemu. Nawet strażnicy brali nas w obronę. Winni zostali skazani. Potem rozpacz i lament. Pięciu młodych chłopaków zapłaciło życiem za pozbycie się robactwa. Nasz Robert ledwo się wówczas wykręcił od rozstrzelania. Odbudowaliśmy osiedle w innym miejscu. Włodzimierz nie przerywał, przerażony opowieścią. - Potem przyszła okropna zima, a z nią głód i choroby - mówiła dalej, zapalając znów papierosa drżącymi rękami. - Chorowała także Katarzyna, ale udało się ją uratować. Jedna piąta z nas nie przetrwała pierwszej syberyjskiej zimy. - Jak się znalazłaś tutaj? - Jeden ze strażników, który miał do mnie słabość, pokazał mi gazetę. Przeczytałam, że organizuje się w Rosji polskie wojsko. Nie mówiąc nikomu, nawet rodzicom, uciekłam. Miałam trochę szczęścia. Teraz mi bardzo żal ojca, Katarzyny i Roberta. Wtedy jednak myślałam tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej. Myślę, że oni nie mają do mnie żalu. - Co teraz? - zagadnął. - Trzeba uciekać z Rosji. - Ale dokąd? Polski nie ma. - Będzie. Na pewno będzie. - My komuniści także pragniemy Polski. Nie od razu, ale myślę, że w końcu uda się stworzyć nową armię, ludowe wojsko, po to, aby u boku Rosjan wyzwolić Polskę. Stąd droga do niej będzie najkrótsza - próbował przekonywać. - Nie zawsze proste drogi są najlepsze. Ja wolę iść dłużej, ale z Andersem. Nikt mnie nie przekona, że trzeba inaczej - odparła Ewelina. - Moja droga do Polski też nie będzie prosta. Ileż to ja się już nachodziłem, ileż nabłądziłem i nie wiem, co mnie jeszcze czeka, ale w końcu dojdę - wyznał. Ewelina nie ukrywała zaskoczenia. - Myślałam, że stryj zostaje. - Teraz tak. zostają też inni, choćby Maciej i twój brat. Trzeba będzie im pomóc przetrwać następne zimy. Sądzę, że warto. Skinieniem głowy przyznała mu rację. Po chwili zastanawiała się głośno: - Jakaż to będzie Polska, jeśli wszyscy do niej trafimy: ja, ojciec, stryj? Czy zmieścimy się pod jednym dachem, czy będziemy mogli ze sobą żyć? - Wojna i tułaczka zmieniły nas wszystkich. A to przecież dopiero początek drogi do Polski. Jeszcze wszystko jest możliwe - powiedział z przekonaniem. Po kolacji pożegnali się w milczeniu i ze smutkiem, jakby rozstawali się na zawsze. Październik w górach był chłodny, choć pogodny i słoneczny. Szczególnie nad ranem dokuczały przymrozki. Bieszczady, teraz urzekały spokojem i bogactwem kolorów. Usychały w złocie bujne trawy pod Krzemieńcem i Kopą Bukowską. Pasterze zniknęli już z rozległych polan pod Haliczem. Tylko zza Tarnicy, od strony Wołosatego, gdzie rozciągały się pola, a niżej łąki, dobiegały nawoływania, przedwieczorne rżenie koni, szczekanie psów. Pomiędzy Bukowym Berdem i Połoniną Bukowską, aż po górny San, oprócz nich nie było żywej duszy. Nikt tu nie widział Niemców, więc czuli się bezpiecznie. Na wschodnim zboczu Halicza, w ciemnych, naturalnych lasach świerkowych, pośród mateczników i wilczych ostępów sam diabeł nie odnalazłby oddziału Michała. A mimo to, jak czujna zwierzyna, często zmieniali legowiska. Przenosili się do kryjówek na Otrycie i pod Hulskim, to znów przeprawiali się przez rwący, niebezpieczny San nad Wetlinę, kiedy trzeba było być bliżej wsi, wśród ludzi. Potem okrążając Dołżycę i Cisną, przez Dział i Jawornik wracali "do domu", nad górny San, do swoich ziemianek z zapasem żywności i amunicji. Najbardziej upodobali sobie Halicz. Michał często samotnie wspinał się na szczyt przypominającego piramidę masywu, piętrzącego się ponad górnym kotłem Wołosatki. Podobno kiedyś schodziły się tu trzy granice: Polski, Rusi i Węgier. Stąd widział górę Parażkę, pod którą jego dziadowie postawili dwór w rodzinnej Prędowli, a także Turkę, za którą w ciemnych, gęstych lasach górnego Stryja kryły się Protisznia i Czerteż. Nieraz tęsknił za prawdziwym domem, wspominał Lusię i córkę, małego Stasia i Adama. Tamten świat, wypatrywany ze szczytu góry, wydawał mu się znów bliski, w rzeczywistości zaś z dnia na dzień stawał się odleglejszy, nierealny. Łesia lada dzień spodziewała się rozwiązania. Kwaterowali wtedy nad Sinymi Wirami. Nie opodal, we wsi Łuh, jeden z chłopaków Michała, Pereszliba, miał bliską rodzinę. - We wsi będzie bezpieczniej, wśród ludzi, a i baba do odebrania dziecka się znajdzie. Po co ma się jak ten wilk w lesie urodzić - namawiali Michała. Zgodził się, choć nie od razu. Mieszkało tu trochę Polaków, więcej Ukraińców-Bojków. Kum Pereszliby, do którego przyszli nocą, był sołtysem. Miał żonę Polkę. Łesia urodziła syna, który na cześć dziadka otrzymał imię Mikołaj. Postanowili, że na zimę pozostanie z dzieckiem w Łuhu. Byli w drodze na kwaterę pod Połomą, gdy dogonił ich syn sołtysa. Niewiele zrozumieli z tego, co opowiadał. Dopiero gdy wrócili, od unickiego księdza dowiedzieli się o wydarzeniach. - Stała się rzecz straszna - opowiadał ksiądz. - Twój oddział wzięto za polską bandę. Sołtys chciał się sprzeciwić zorganizowaniu bojówki striełków, ale dziś w Łuhu jest już stanycie z czotowym Potapem. Tej niedzieli co ty przyjechał do Łuhu kuszczowyj Danył. Gościłem go, jak i pozostałych członków zwena naszego kuszcza. - Co ksiądz mi tu opowiada? Co mnie to obchodzi? - denerwował się Michał. - Co z Łesią? - A no właśnie. Kuszczowyj Danył doniósł o niej Niemcom, że niby kochanka polskiego bandyty w Łuhu rodzi. O was też zgłosił. Michał zaklął. Ksiądz przestraszył się i zamilkł, ale ponaglony przez Michała opowiedział, że po donosie Danyły przyjechali do wsi Niemcy, wyciągnęli z chałupy sołtysa, jego żonę i Łesię i rozstrzelali. Ktoś zdążył ukryć dziecko. Młodszy syn sołtysa uciekł, pognał za oddziałem Michała. Starszego wzięli Niemcy z sobą. Ot i cała historia. - Gdzie jest syn? Kto go zabrał?! - wrzeszczał Michał biegając z kąta w kąt i ciskając na podłogę wszystko, co znalazło się w zasięgu jego ręki. Duchowny struchlał. Chciał coś powiedzieć, ale ze strachu głos uwiązł mu w gardle. Gestykulował nerwowo, rozpaczliwie. Jeden z chłopaków Michała, zwany Mucznym, podszedł do niego i przyłożywszy mu pistolet do skroni powtarzał: - Gdzie dziecko? Gdzie syn prowidnyka? Ksiądz milczał. Może nie wiedział, kto wyniósł małego Mikołaja, a może ze strachu nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Wtem pistolet wypalił i ksiądz zwalił się ciężko na podłogę. Zanim wyszli, podpalili plebanię od środka. Tymczasem pozostali chłopcy z drużyny Michała z pomocą młodszego syna zamordowanego sołtysa odnaleźli czotowego Potapa i siedmiu banderowców. Bez sądu, bez słowa, na oczach lamentujących, proszących o łaskę rodzin rozwalili wszystkich na drewnianym mostku, przerzuconym przez Wetlinę. Ciała, jedno po drugim, spadały do wody, zabarwiając ją intensywną czerwienią. Z plebani Michał poszedł prosto na cmentarz, na grób Łesi. Ziemia na usypanym niedawno, niskim kopczyku pachniała jeszcze wilgocią. Drewniany krzyż przekrzywił się lekko. Poprawił go i ukląkł, ale nie modlił się, nie przychodziła mu do głowy ani jedna zwrotka pacierza. Wciąż nie potrafił uwierzyć w śmierć dziewczyny. Niemowlę przepadło bez śladu. Nie mógł pojąć, komu i dlaczego zależało na tym, aby nie ujrzał swego syna. Rozważał przez chwilę, czy nie puścić z dymem całej wsi, nie rozstrzelać wszystkich Ukraińców. Zrezygnował, ale poprzysiągł zemstę na nacjonalistach i Niemcach. Zanim opuścił Łuh, przyjął do oddziału ochotników- Polaków, którzy pragnęli walczyć u jego boku. Rozdział VI Po kilku słonecznych dniach, kiedy wydawało się, że to już prawdziwa wiosna, ze szczytów Alp potoczyła się w dół, ku dolinie nad Innem, nawałnica deszczu ze śniegiem. Powiał porywisty, zimny wiatr. Góry zniknęły za kłębowiskiem niskich, szarych chmur. Uliczkami Sichtsee płynęły potoki gliniastej wody. W tych dniach mało kto zaglądał do gospody Franca Hellmicha. Dopiero pod wieczór zjawiali się bauerzy, siadali w najcieplejszym kącie, tuż przy kominku, i rozmawiali głośno przy piwie. Adam nie miał wiele roboty, przychodził więc tutaj, aby pomóc Annie, ogrzać się i podsłuchać. Nastroje nielicznych gości nie były najlepsze i to nie tylko z powodu złej pogody i dokuczliwego zimna. Wojna przeciągała się. Po żniwach miną cztery lata od zajęcia Polski. Prawie każda bawarska rodzina miała kogoś na froncie albo w okupowanym kraju. Niejedna matka straciła syna, żona męża, dzieci ojca. Zaczęto się niecierpliwić i niepokoić. Niemcy nie tylko ustali w "marszu po tysiącletnią Rzeszę", ale poczęli się cofać, ponosili coraz dotkliwsze, choć wciąż oficjalnie ukrywane straty. Niepowodzenie za niepowodzeniem nękało Hitlera na froncie wschodnim. Radziecka ofensywa zimowa na przełomie 1942 i 1943 roku odwróciła kartę wojny. Latem Niemcy ponieśli klęskę pod Kurskiem. Armia Czerwona odrzuciła Wehrmacht nie tylko daleko na zachód od Moskwy, ale także pozbawiła Niemców terenów, które zdobyli w 1942 roku i wcześniej. Zostali wyparci z Podkaukazia i znacznej części Karelii. Najdotkliwsze były straty w ludziach i sprzęcie. Wyłączono z walki dwie piąte hitlerowskich sił, blisko dwa miliony żołnierzy poległo. Do Sichtsee wciąż nadchodziły powiadomienia o śmierci lub zaginięciu na froncie, a także listy z frontowych lazaretów od rannych. Niemcy nie ukrywali przygnębienia i wątpliwości. Niektórzy goście Hellmicha, ci starsi, którzy nie mieli nic do stracenia, bo ich synowie polegli, wyrokowali: - Koniec z nami. Teraz dopiero dostaniemy w dupę. Bolszewicy pognają nas z powrotem do domu jak Kutuzow Napoleona w osiemset dwunastym. Inni pragnęli wierzyć w tysiącletnią Rzeszę i widzieli jedyny ratunek w szybkim podpisaniu pokoju z Rosją, nawet za cenę pewnych niewielkich ustępstw Hitlera na rzecz Stalina. - Upłynie wiele lat, zanim zagospodarujemy i zniemczymy wszystkie zdobyte ziemie. Po co dalej ryzykować? Po co się narażać? Mamy pół świata przeciwko sobie, a będzie gorzej, gdy przegramy. Wtedy zdradzą nas wszyscy. Tak kalkulowali głównie ci, których synowie jeszcze żyli, jeszcze walczyli, a tymczasem nie miał kto pilnować gospodarki. - W Sichtsee i okolicy już dzisiaj jest więcej Polaków, Rosjan, Ukraińców i czort wie, kogo jeszcze, niż Bawarczyków. Co zrobimy, gdy zaczną podnosić głowy, prostować karki? Już tylko nieliczni wierzyli w F~uhrera. Ci donosili na malkontentów. Kończyło się zwykle na wizycie żandarma u tego czy tamtego bauera, karze pieniężnej lub ostrzeżeniu. Adam był pewny, że Hellmich nie donosił na swoich klientów. Nie odzywał się, ale swoje myślał, być może nie zawsze tak, jak przystało na porządnego Niemca. W kwietniu 1943 roku pojawiły się nad Sichtsee samoloty. Przeleciały raz i drugi nad okolicą. Gdy zorientowano się, że to angielskie bombowce, zapanowała panika. Ktoś krzyczał, że to brytyjski desant, inny - że tylko straszą i zaraz zrzucą wredne alianckie ulotki i odlecą. Spadły trzy bomby - tyle zostało w ładowniach po nalocie na okolice Monachium. Jedna z bomb trafiła w gospodarstwo najzagorzalszego hitlerowca we wsi. Uratowała się tylko najmłodsza córka. Długo potem nie mogła wyzwolić się z szoku, chodziła po wsi półprzytomna. Angielski nalot zdopingował Adama. Zdobył dla siebie i dla Anny mocne papiery, zgromadził niezbędne zapasy żywności, mapy i trochę lekarstw. Postanowili zbiec na południe, przez Austrię do Jugosławii, do partyzantów. - Gdy znowu przylecą, to nogi za pas i nikt nas tu więcej nie ujrzy - obiecał. Nie czekali długo. Anglicy tym razem przylecieli nocą. Na wieś znów spadły bomby. Ratowano ludzi i zwierzęta, gaszono pospiesznie pożary. Nikt nie spostrzegł ich zniknięcia. Omijając Salzburg, szybko i bez większych przeszkód wędrowali przez Taury do Karyntii. Po drodze spotkali dwóch Słowaków, także uciekinierów. Odtąd trzymali się razem. W Karawankach natknęli się na patrol wojskowy. Pół dnia kluczyli, próbując zgubić tamtych. Nie udało się. Ze strachu zawiodły ich nerwy. Zauważyli, że krążą w kółko. - Jeśli mi się coś przytrafi, nie zatrzymuj się, uciekaj ze Słowakami - prosił Adam. - Nie kracz - błagała przelękniona Anna. - Pamiętaj, musisz uciekać bez względu na mnie. Dam sobie jakoś radę, a po wojnie szukaj mnie w Polsce - powtarzał. Niemcy zbliżyli się i zaczęli strzelać. Jedna z kul drasnęła Adama w nogę, uszkodziła mięsień. Utykając nie miał szans uciec daleko. Patrol był tuż - tuż. Anna zaprotestowała gwałtownie, gdy nakazał jej uciekać. - Musisz, Aniu, musisz! - krzyczał. - Pamiętaj, że cię kocham i będę czekał. Uciekaj, proszę cię! Rozpłakała się. Jeden ze Słowaków pociągnął ją za sobą. Patrzyła długo przez ramię. Nigdy nie zapomniał wyrazu jej oczu, pełnych rozpaczy i miłości. Niedługo potem dopadli go Niemcy. Spodziewał się najgorszego. Tymczasem oni, zaskoczeni jego poprawną niemczyzną i dokumentami, gotowi byli uwierzyć w żałosną historyjkę o tym, że z Anną uciekli z domu, z Salzburga, pragnąc się pobrać wbrew woli rodziców i osiedlić się jako koloniści w Słowenii. Zabrali go na posterunek. - Kim byli ci dwaj, z którymi uciekaliście? - pytano go na przesłuchaniu. - To chyba przemytnicy. Obiecali przeprowadzić nas przez góry. Dobrze im zapłaciłem - kłamał. - Dopiero zapłacisz! - wrzasnął żandarm i uderzył Adama w twarz raz i drugi. Po kilku dniach został przewieziony do obozu w Naien, na pograniczu bawarsko-czeskim. Tam pracował przy budowie linii kolejowej. Warunki były podłe, a robota od świtu do nocy. O ucieczce na razie nie myślał. Nie miał dokumentów, a i noga wciąż jeszcze bolała. Którejś niedzieli został wezwany do komendanta. Szedł tam nie po raz pierwszy. Dobra znajomość niemieckiego, ukraińskiego i rosyjskiego bardzo mu się tu przydawała. Zatrudniono go w charakterze tłumacza, a kiedy zdradził się ze swymi wiadomościami wyniesionymi ze studiów, komendant, który był zarazem naczelnym inżynierem budowy, choć o inżynierii niewielkie miał pojęcie, zapraszał go na rozmowy w sprawach fachowych. Przyczyniało to Adamowi wielu rozterek. W obozie działała jakaś dobrze zakonspirowana organizacja, specjalizująca się w sabotażach. Chciał im pomóc, ale nie dotarł do nich. Pewnie nie ufali mu. Los zdecydował sam. Zjawił się bauer, od którego uciekł, wraz z dokumentami przyznającymi mu prawo do Adama. Komendant nie był z tego zadowolony, ale musiał go wydać. Hellmich zaś uderzył najpierw Adama w twarz tak mocno, że się zakołysał, po czym wytłumaczył, że zabiera go tylko dlatego, że robota czeka, a on nie chce tracić czasu na przyuczanie nowego niewolnika. "Przecież mogło się to wszystko skończyć znacznie gorzej - pomyślał Adam. - Przynajmniej Ani się udało". O dziewczynie w domu Hellmicha nikt nie wspomniał, jakby jej tu nigdy nie było. Pewnego razu wezwał go Franc Hellmich. Był nieźle wstawiony, co zdziwiło Adama, takim go dotąd nie widział. Pił zawsze z umiarem. Okazało się, że jego bratanek Erwin, jedyny, co do którego żywił nadzieję, że przejmie po nim gospodarkę (córce Heldze gwarantował w posagu gospodę), zginął w Grecji. Wiadomość przyszła z dużym opóźnieniem. Hellmich rozpaczał i po raz pierwszy tak otwarcie przeklinał wojnę i F~uhrera. - Ale ty Helgi i tak nie dostaniesz, a tym bardziej majątku, ty ukraiński niewolniku! - wrzasnął wygrażając zaciśniętą pięścią. Adam cofnął się przezornie. W pierwszej chwili chciał zapewnić starego, że wcale nie pragnie jego córki. Milczał jednak. Pojawiła się żona bauera. Poczeła go uspokajać, przestraszona nie tyle wygrażaniem Adamowi, ile wykrzykiwaniem przeciw wojnie i Hitlerowi. Dała Adamowi znak, aby sobie poszedł. Gdy Hellmich wytrzeźwiał, nie wrócił już do tego tematu. Natomiast ku przerażeniu Adama przyszła do niego Helga i powiedziała: - Jeśli ojciec wrzeszczał, że nie zgodzi się na nasz ślub, to znaczy, że myślał o tym. Buntuje się, to zrozumiałe, jesteś przecież parobkiem, niewolnikiem. Z czasem mu to przejdzie. Adam nie wiedział, co począć. Chciał zaprotestować, ale nie dopuściła go do głosu. - Mnie ta wojna nic nie obchodzi - kontynuowała. - Tyle samo robię sobie z obowiązku pilnowania rasowej czystości. Musi się zgodzić. Przecież słyszałam, co wygadywał na Hitlera. "Jeśli ma zamiar szantażować ojca, to co zrobi ze mną?" - myślał ze strachem Adam. Helga poleciła, by przekręcił klucz w drzwiach i pomógł jej się rozebrać. Zrobił to, nieco się ociągając. - No, chodź już, chodź - ponaglała leżąc w łóżku. Odtąd przychodziła do pokoju Adama coraz częściej. Zauważył, że działo się to za zgodą jej matki. Dzika namiętność i wulgarność Helgi wyzwalała jego brutalność. Im gorzej ją traktował, tym bardziej była zadowolona. Budziła w nim odrazę i nienawiść. Coraz bardziej tęsknił za subtelną i miłą Anną. Postanowił uciec przy najbliższej okazji. Krótką karierę polityczną Anatol Połstyń miał już za sobą. Trochę żałował, ale nie tego, że stracił dojście do gabinetów i stanowisk, lecz wpływu na posunięcia polskich figur na londyńskiej szachownicy. Wciąż jeszcze łudził się, że tacy jak on, rozumni, rozsądni, skłonni do współpracy z sojusznikami, w tym i z Rosją Sowiecką, są potrzebni, aby zrównoważyć postawy zagorzałych antysowietów. Od przyjazdu do Angli nie zamienił munduru na dyplomatyczny garnitur. Należał do kręgu nie tylko zwolenników, ale i współpracowników generała Sikorskiego, choć znaczącej roli nigdy nie odegrał. Był zbyt młody. Wielu starych działaczy, szczególnie sanacyjnych, bardzo krytycznie oceniało jego radykalizm i prostolinijność. Podczas drugiej wizyty generała Sikorskiego w Stanach Zjednoczonych został członkiem pomocniczym delegacji polskiej. Znów zaświtała dawna nadzieja: może teraz, może tym razem? Spotkało go jeszcze jedno rozczarowanie. Cieszył się jak inni, kiedy generał przemawiał na bankiecie w Princeton Club w Nowym Jorku: - Należy Rosji Sowieckiej pomóc szybko i skutecznie, oczekując od niej tych samych dowodów lojalności i dobrej woli. Jest to zwłaszcza konieczne w czasie, gdy Niemcy po przegraniu kampanii zimowej, tak lekkomyślnie podjętej przez Hitlera, chcą zadać nowy cios, tym razem Kaukazowi. Było to zgodne z poglądami i pragnieniami Anatola. Jednak jego złudzenia rozwiała konkluzja: - Armia rosyjska idzie naprzód, wypiera Niemców, stopniowo zbliżając się do naszych wschodnich granic. Fakt ten stwarza nowe zagrożenie dla Polski, które musimy wziąć pod uwagę i omówić tutaj, w głównej kwaterze Zjednoczonych Narodów. Wkrótce w rozmowach z Rooseveltem generał jasno wyłożył swój pogląd, krytykując bojaźliwą taktykę Anglików wobec Stalina, wyrażając pogląd, iż przyjęta przez Churchilla metoda ustępstw wobec wodza radzieckiego "otwiera drogę komunizmowi do Europy". Sikorski przedstawił również otwarcie plany federacyjne, zainteresowanie Polski nie tylko związkiem z Czechosłowacją, ale i Litwą, co byłoby zagrożone w przypadku uznania przez Anglię zachodniej granicy radzieckiej na linii Curzona. Anatol nie akceptował postawy generała. Uświadomił sobie, że mógłby bez skrupułów przejść do obozu niechętnego wodzowi, gdyby taki istniał poza zatwardziałą w konserwatyzmie, zaślepioną antysowietyzmem prosanacyjną opozycją. Nie miał wielkiego wyboru. Dla poprawienia samopoczucia słuchał, a nawet powtarzał krytyczne wobec Sikorskiego opinie: "Lubi on niesłychanie, jak każdy rdzenny szlachcic polski, atmosferę schlebiania i uniżoności. Poza tym jest zarozumiały i pewny siebie". Słyszał, jak premier chwalił się głośno, że Roosevelt nazwał go "największym mężem stanu i najznakomitszym w świecie". Przypomniał sobie wówczas, że przed rozmowami z prezydentem Stanów Sikorski był pełen czarnych myśli i stremowany. Mówił z goryczą o zachodnich sojusznikach, którzy nie dostrzegają interesów Polski i gotowi są układać się z Rosją Sowiecką bez względu na stanowisko polskiego rządu. Podobno Sikorski wyciągnął wtedy następujący wniosek: "Czas skończyć z polityką złudzeń wobec Zachodu". "Jeśli i tutaj, w Ameryce, nic mi nie pomogą - obiecywał rzekomo Sikorski - to nie pozostanie mi nic innego jak przeniesienie się ze sztabem, a być może i z rządem Rzeczypospolitej do Moskwy i pójść na całego ze Stalinem". Podczas pobytu w Stanach generał zamiast sposobić się do podróży do Moskwy, umacniał swoje antyradzieckie nastawienie. Budziło to sprzeciw Anatola. Od powrotu ze Stanów Zjednoczonych Połstyń wypatrywał okazji do rozstania się z polityką i przedpokojami gabinetów rządu generała. Zaprzepaszczono szansę na zrealizowanie śmiałego projektu polsko-czechosłowackiej konfederacji. Kiedy pojawiły się trudności, rząd polski, zamiast szukać kompromisowych rozwiązań, wybrał metodę niewybrednego nacisku, prezentując ośmieszającą mocarstwową postawę. W ten sposób obie strony znalazły się w niekorzystnej sytuacji. Niewielu jednak tak to wtedy oceniało. Wiosną czterdziestego trzeciego roku pojawiła się sprawa grobów katyńskich. Anatol podzielił pogląd Churchilla, że niezależnie od tego, co w Katyniu się stało, nic już nie wskrzesi umarłych. Mimo krytyki Brytyjczyków, Sikorski zdecydował się wystosować apel do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o przeprowadzenie dochodzenia. Gazety polskie podjęły niczym nie hamowaną antysowiecką kampanię propagandową. Anatol słyszał wtedy opinię, z którą w pełni się zgadzał: "Przed ogłoszeniem komunikatu rząd polski nie konsultował się ani z Londynem, ani z Waszyngtonem, ale kiedy popada w tarapaty, chce abyśmy go ratowali". Tymczasem trudności pojawiły się prawie natychmiast. 25 kwietnia Moskwa zerwała stosunki dyplomatyczne z rządem generała Sikorskiego w Londynie. Argumentacja była prosta i logiczna: nielojalny stosunek wobec ZSRR oraz próba wykorzystania akcji niemieckiej propagandy do uzyskania terytorialnych koncesji kosztem Ukrainy, Białorusi i Litwy. Sikorski zapędził się w ślepy zaułek, pragnąc ratować twarz wobec własnej opozycji, wyczerpany nieustannymi jej atakami, a nie chcąc dopuścić do otwartego rozłamu wśród emigracji. Stracił pole manewru, nie pozostawiając Rosjanom wyboru. Tak przynajmniej oceniał to wówszas Anatol. W ostatnich dniach kwietnia złożył dymisję, prosząc równocześnie o przydział do jednostki liniowej Wojska Polskiego. Rozmyślał nawet o wyjeździe na Bliski Wschód. Ostatecznie pozostał w Angli z przydziałem na zaplecze. Wtedy poznał Laurę, kobietę o dość pospolitej urodzie, tuż przed trzydziestką. W ich kontaktach interesował ją tylko seks. Pytania o uczucie kwitowała kwaśnym uśmiechem. Był jej za to wdzięczny. Kochał bowiem wciąż swoją żonę, tęsknił do niej, ale wojna niejedno tłumaczyła. Dzięki Laurze, która posiadała rozległe znajomości z emigrantami z kontynentu, poznał uroczą Francuzkę, Monique Jouvet, jak się rychło okazało - narzeczoną, prawie już żonę Olka Horynieckiego. - Czy jest on synem Włodzimierza - zapytał z nadzieją, kiedy opowiedziała mu o swoim narzeczonym. - Jesteśmy w takim razie krewnymi - skonstatował Anatol z radością. Monique była zgrabną, choć może trochę zbyt szczupłą, elegancką paryżanką. Powściągliwa w słowach, pewnie dlatego, że źle mówiła po angielsku, za to nieoszczędna w ruchach i gestach, spontaniczna. Ten typ kobiet wzbudzał zawsze jego sympatię. Olek lekko utykał. - Pamiątka z Norwegii - wyjaśnił na wstępie. W przeciwieństwie do Monique był trochę mrukliwy, może nawet oschły i bardzo poważny jak na swoje dwadzieścia trzy lata. - Niestety, nie ma żadnych wiadomości o twoim ojcu. Jędrzej, najstarszy syn Macieja, jest w Szwajcarii. Moja żona wraz z Sonią i jej synem są w Budapeszcie. O reszcie nic nie wiem. - Pogubiliśmy się wszyscy przez tę przeklętą wojnę - powiedział Olek. - Co zamierzasz? - spytał wprost Anatola. - Dożyć do końca wojny i połączyć się ze swoimi. - Tu, w Anglii? - Nie, w Polsce. Po wojnie wracam do kraju. - Jakiego? - Nie rozumiem. - To chyba jasne, że ta Polska, którą opuściliście we wrześniu, już się nie odrodzi, tak jak w osiemnastym nie zmartwychwstała Rzeczpospolita Jagiellonów - wyjaśnił spokojnie. - Czy chcesz wrócić do czerwonej Polski? Inna być nie może, jeśli w ogóle ma być. - Musi być jeszcze inna - powiedział z przekonaniem Anatol. - A jeśli czerwona, to nie wracasz? - spytał Olek. - Nie wiem, chyba mimo wszystko wrócę. Tak umówiliśmy się z żoną. - A, to co innego. Ja i Monique umówiliśmy się inaczej. Jedziemy do Kanady. Ona ma rodzinę w Quebeku. Oboje posiadamy trochę oszczędności. To na początek będzie nam musiało wystarczyć. - Wyjedziecie na stałe? - Jeszcze zobaczymy. - A więc po wojnie do kraju nie wracasz - upewniał się Anatol, jakby miał zamiar agitować Olka do powrotu. - Do kraju, powiadasz, ale do którego: do Rosji, do Polski, a może do Francji? Nie wiem. Rozumiesz? - Jeśli tak mówisz, to chyba lepiej było zostać we Francji, zadekować się, przeczekać. Po co był ci potrzebny Narwik? - spytał podświadomie nieco agresywnie. - A tobie nie lepiej było siedzieć w Rumunii czy gdzieś tam, choćby z żoną w Budapeszcie? - odparł równie zaczepnie. - No, jesteście kwita - rozsądziła Monique zapraszając na kolację. - Wy, Polacy, gdy się spotkacie, choćby po raz pierwszy w życiu, to najpierw musicie się pokłócić. Polityka jest waszym przekleństwem. Czy wy tego nie rozumiecie? Hieronim Horyniecki, teraz Bernard Niedbalik, postanowił odmówić złożenia wniosku o wpisanie na DVL, co zgodnie z procedurą zobowiązany był uczynić pod groźbą aresztowania w ciągu ośmiu dni od wezwania z gestapo. Dowiedziawszy się o jego postawie majster od Donnersmarcka pouczył go, że co prawda wiadomo i jemu, i grafowi o przynależności Niedbalika do polnische gesinnte Bev~olkerungsschicht, to jednak jako dobry pracownik był dotąd i będzie tolerowany, ale wniosek musi złożyć. W przeciwnym razie graf nie będzie mógł go zatrudniać. Przyszedł też ktoś z rodziny Bernarda Niedbalika: - Jeśli pan będzie się dalej upierał, my będziemy szykanowani przez gestapo. Ja mógłbym to znieść, ale żona... Jej kuzyn jest urzędnikiem w magistracie. Rozumie pan. Hieronim nie miał wyjścia. W rubryce "narodowość" wpisał "Ślązak", a w rubryce "język": "śląskopolski". Urzędnik przyjmujący wniosek warknął coś po niemiecku, ale nie zaprotestował. W ten sposób Hieronim, wbrew swojej woli jak większość Ślązaków, stał się "podopiecznym" Rzeszy. W rok później sytuacja bardzo się skomplikowała. - Mówił mi taki jeden, że ten Niedbalik, który z tobą rozmawiał, wniósł za namową żony i jej kuzyna podanie o przyznanie niebieskiej volkslisty. To znaczy, prosi o dwójkę - powiadomił go z zatroskaniem Hubert. - Wtedy napiszą, że się ciebie wypierają. Wypierają! Rozumiesz? - No tak - westchnął głęboko Hieronim. - Teraz widzisz, że nie warto było się wtedy uginać. - Nie o to chodzi - zaprotestował Synoczek. - To było konieczne, aby żyć. - I co teraz z tym życiem mam zrobić? Od śmierci żony Hieronim nie potrafił nad sobą zapanować. Był nerwowy i bardzo często popadał w depresję. Nie widział większego sensu w trzymaniu się życia za wszelką cenę, wiecznym dekowaniu się, udawaniu Niedbalika. Przyjaciel rozumiał go i czuwał, aby się nie załamał. - Pamiętasz, rozmawialiśmy kiedyś o tym, jak bić szkopów - powiedział do Hieronima. - I co z tego? Na razie biją ich tylko Ruskie. - Właśnie - podchwycił Hubert. - Pomyślałem sobie, że czas, abyśmy i my zaczęli utrudniać Niemcom życie. Dotąd myśmy się bali, niech teraz oni zaczną. - Masz coś konkretnego na oku? - zapalił się niespodziewanie Hieronim. - Nie tutaj. Trzeba by się przenieść na południe, na Podbeskidzie - powiedział Synoczek. - Partyzantka? - Tak. Dywersja. Małe oddziały, unikające wielkich starć, nękające hitlerowców, jak się da i gdzie się da. Taka walka jest trudna, ale daje efekty. Nie namawiam cię, choć tu będzie ci coraz ciężej. - Boisz się, że któryś z Niedbalików się wygada, doniesie? - czytał w jego myślach. - Cholera ich wie. - Powiedz, komu trzeba, że jestem gotowy - postanowił Hieronim. - I niech mi zmienią papiery. Tak chyba będzie lepiej i dla Niedbalików, i dla mnie. Dla ciebie także. W tydzień po tej rozmowie żegnali się. Pomagała im znieść rozstanie świadomość, że każdy musi robić swoje, iść tam, gdzie go potrzebują. - Jak już się skończy ta pierońska wojna, to zajrzyj do nas - prosił Hubert uśmiechając się smutno. Przełknął ślinę i spuścił wzrok. W połowie czterdziestego trzeciego roku Hieronim został dowódcą placówki, a wkrótce potem zgrupowania dywersyjno_sabotażowego AK w obwodzie żywieckim. Miał jasno określone cele i zadania: ujawniać i likwidować konfidentów, tworzyć niewielkie oddziały partyzanckie, łatwe do ukrycia w terenie i koordynować ich akcje, mające na celu likwidację drobnych posterunków policji i żandarmerii, zwiększając stopniowo obszary bez stałego niemieckiego nadzoru. Kontrolował też kolej na odcinku od Rajczy po Żywiec. W rejonie zgrupowania "Gwarek" ( od pseudonimu, który nosił Hieronim) działało parę kilkunastoosobowych oddziałów, nie najlepiej uzbrojonych i pospiesznie przeszkolonych. Chłopcy mieli własne umundurowanie, a więc albo zdobyte na Niemcach i przerobione na "polskie", albo polskie, ocalałe jeszcze od września. W połowie czterdziestego drugiego roku gestapo dokonało masowych aresztowań wśród członków AK. Trzeba było odbudować komórki i placówki partyzanckie, odnowić kontakty w terenie, przeszkolić ludzi i jednocześnie kontynuować akcje bojowe. Było to zadanie niełatwe dla Hieronima, który mimo doświadczenia bojowego, wyniesionego z września, musiał się jeszcze wielu rzeczy uczyć, przede wszystkim zaś poznać dobrze teren. Przedtem nigdy w tych stronach nie bywał. - Teraz na Podbeskidziu robi się znowu gorąco, tylko inaczej niż w czterdziestym drugim. Niemcy wtedy byli pewni siebie, bezkarni, teraz zaczynają srać w galoty - opowiadał zaprzyjaźniony z partyzantami dróżnik Malbryk, do którego zaglądali nocą. Był to Ślązak. Jego dziadek zginął w drugim powstaniu, a ojciec we wrześniu nad Bzurą. W konspiracji był od początku. Zaraz po wejściu Niemców zakładał Organizaccję Orła Białego, a w lutym czterdziestego roku grupę wywiadowczą Związku Walki Zbrojnej. Znał bardzo dobrze ludzi i teren, ale działał w pojedynkę. Być może dlatego nie wpadł w czterdziestym drugim. - Mówił mi przy gorzołce tutejszy schupok - kontynuował - że na Niemców padł strach przed polskim odwetem. Niektórzy udają, że nigdy nic przeciw Ślązakom nie mieli, inni pisują co drugi dzień podania do żandarmerii, aby ich lepiej chroniła. Dobre sobie, co? Zajmowali starą leśniczówkę, pustą i zdewastowaną. Stanowiła niezłą kryjówkę i bazę wypadową. Stąd niedaleko było do wsi i kolei. Hieronim zostawił oddział w leśniczówce i wraz z "Siwym" i "Modrym" udał się do Malbryka. Zamierzał z nim uzgodnić kilka nowych akcji. Pełnił on teraz funkcję inspektora Kedywu i zgodnie z obowiązującymi w Obwodzie zwyczajami "Gwarek" miał obowiązek konsultować co pewien czas swoje plany z ludźmi rotmistrza "Janusza". Była to także okazja do serdecznych, przyjacielskich pogawędek. - Największego pietra mają ci z Bukowiny - mówił dróżnik. - Niemcy w czterdziestym i czterdziestym pierwszym wysiedlili stąd sporo naszych. Potem na ich miejsce sprowadzili kolonistów niemieckich z Bukowiny. Obiecywali im złote góry, a u nas góry zwyczajne, porośnięte lasem, pełne partyzantów. Rozczarowali się, wielu chciało wracać. Do Ślązaków odnosili się od początku nie najgorzej. - To nam powinno ułatwić trochę życie. - Trzeba pamiętać, że Niemiec to Niemiec. Jeśli zmieni się na froncie, to oni od razu łby podniosą do góry - przestrzegał Malbyrk. - Trzeba uważać, a już szczególnie na żandarma z Milówki, Schulca. To wredna świnia. Dał się poznać niejednemu. Mój schupok mówił coś, że przygotowują listę nowych wysiedleń czy może na roboty. Trzeba by im przeszkodzić. - Zajmiemy się tym, ale najpierw pociąg. - No dobrze, tylko pamiętajcie, pierwszy pojedzie skład z rekrutami. To chłopaki od nas i z Karwiny, musicie ich przepuścić. Pociąg poza rozkładem - przypomniał. - To już uzgodniliśmy. Co dalej? - ponaglał Hieronim. Malbryk wprowadził ich w szczegóły akcji. Na koniec, kiedy stukali się szklankami z bimbrem, zagadnął: - Ale zaraz, ty, "Gwarek", jesteś z Gwarkowic, no nie? - Tak - odparł Hieronim. - Toś powinien znać niejakiego Józefa Korola, mówiliśmy na niego "Hajduk". Był przed wojną starostą w Tarnowskich Górach. - Pamiętam. Potem poszedł do Chorzowa. - Właśnie. Kiedy w sierpniu czterdziestego roku policja z Katowic przeprowadziła konfiskatę pensjonatów w Wiśle, w willi "Lusia" w Jaworniku zaskoczyli go. Uciekał. Otwarto do niego ogień i padł śmiertelnie ranny. A Hupkę znałeś? - Janka? Kapitana? - Tak. W czterdziestym drugim w Berlinie przed Volksgerichtshofem odbyła się rozprawa działaczy polskich organizacji. Wraz z innymi został skazany na śmierć. - Walczyliśmy razem we wrześniu - wspominał ze smutkiem Hieronim. - Ilu jeszcze takich jak "Hajduk" czy Hupka? Jak długo to jeszcze potrwa? - Bo to kto wie? Rozstali się w smutnym nastroju. "Siwy" i "Modry" przez cały czas ubezpieczali chałupę dróżnika. Wraz z Hieronimem wrócili do leśniczówki. Akcja przebiegała według planu. Najpierw nadjechał wolno transport z rekrutami. Nie tak dawno w Skoczowie widzieli takich samych chłopców, maszerujących na dworzec w towarzystwie rodzin i dziewczyn. Śpiewali śląskie piosenki ludowe i te z powstania. Któryś z rekrutów, już na peronie, zaintonował polski hymn. Pozostali dołączyli do niego. W połowie refrenu niemiecki oficer uderzył w twarz tego, który zaczął. Ucichło. Lokomotywa dała znak do odjazdu ostrym, przeciągłym gwizdem. Poganiani przez Niemców rekruci żegnali się pospiesznie. Teraz chłopcy w pociągu także śpiewali: "... niejednej dziewczynie, niejednej kochance serca zasmucają, serca zasmucają". Hieronimowi krew dudniła w żyłach. Piosenka z czasów powstania przywodziła na pamięć dawne lata. Przypomniał sobie przyjaciół i... Gabrielę, która długo nie mogła zrozumieć śląskich spraw. Po plebiscycie, kiedy Gwarkowice zostały przy Polsce, przestała wreszcie namawiać męża, aby wyjechali. A potem wojna. Nie był nawet na pogrzebie Gabrieli. O Adamie nic nie wiedział, ale miał nadzieję, że chłopak żyje. Pociąg z rekrutami zniknął na zakręcie. Było mało czasu, aby założyć ładunki i wycofać się w bezpieczne miejsce. - No, chłopaki, do roboty! - rozkazał krótko. Udało się. Lokomotywa wykoleiła się tarasując tor. Po chwili odpaliły następne ładunki. Cały skład wyleciał w powietrze. W miesiąc po akcji na skład towarowy Niemcy trafili na bunkier zgrupowania "Gwarek". Przygotowali obławę z udziałem pół setki żandarmów. Obrzucili bunkier granatami i trzymali partyzantów pod obstrzałem z karabinów maszynowych. Nie podchodzili zbyt blisko, bali się. - Może czekają na posiłki? - rozważał głośno "Modry". Należało szukać sposobu, aby się wyrwać z osaczenia. W nocy byłoby łatwiej, ale do wieczora było jeszcze daleko. Hieronim podjął dacyzję i przedarli się, choć nie bez strat. Zginęło dwóch chłopaków. Niemcy powiązali ich powrozem za nogi i powlekli koniem do wsi, na cmentarz. W odpowiedzi na tę akcję i aby żandarm Schulc nie sporządził listy osób do wysiedlenia, podrzucono mu wyrok śmierci, który podpisał "Gwarek", dowódca zgrupowania AK. Schulc uciekł z Milówki do Karwiny, skąd pochodził. - Ja go jeszcze drapnę - obiecywał "Modry". Wrócili do lasu, w góry. W styczniu 1943 roku rząd radziecki wycofał jednostronnie obowiązujące od grudnia 1940 roku ograniczenia własnego ustawodawstwa wewnętrznego w sprawach obywatelstwa. Odtąd osoby narodowości polskiej, przebywające na terytorium Związku Radzieckiego, przestały posiadać obywatelstwo polskie. Rząd generała Sikorskiego protestował, ale Stalin nie zamierzał ustąpić. Była to odpowiedź na wyprowadzenie armii przez Andersa. Z tej to głównie przyczyny, jak to argumentowała strona radziecka, "odpadła konieczność stosowania wyjątku wobec osób narodowości polskiej". Odtąd Polakom, szczególnie przesiedlonym w głąb Rosji po trzydziestym dziewiątym roku, żyło się znacznie trudniej. Ci, którzy nie chcieli faktu tego przyjąć do wiadomości, popadali rychło w konflikt z mało wyrozumiałymi dla niedoli krótkotrwałych sojuszników władzami lokalnymi. W zabiegach działaczy lewicowych, szczególnie zaś Wasilewskiej, widział Włodzimierz realną szansę ulżenia losu tysięcy Polaków. Jeszcze w czterdziestym trzecim roku wstąpił do Związku. - Kim wy teraz właściwie jesteście, Włodzimierzu Józefowiczu? - Zawsze byłem z urodzenia Polakiem, teraz jestem nim także z duszy, ze wspólnoty losów - odpowiedział, zagadnięty przez swojego naczelnika. - To wy, znaczy się, i duszę macie, ot, ja dotąd o tym nie wiedział - śmiał się. - A czy to komuniście przystoi? - Komunista to przede wszystkim człowiek, Iwanie Siergiejewiczu. A człowiek bez duszy to mechaniczny szkielet, maszyna - odpowiedział Włodzimierz. Nie lubił naczelnika Zborowa, ograniczonego, choć bardzo zdyscyplinowanego urzędnika, który nie znosił wątpliwości, wierzył bezkrytycznie w instrukcje i okólniki. Odgórne zalecenia, chociażby najbardziej sprzeczne z logiką, były dla niego świętością, a pisma z centrali relikwiami, które przechowywał w pancernej szafie i pokazywał od czasu do czasu swoim podwładnym jak ksiądz monstrancję. Ich treści nakazywał "wytrwale, po bolszewicku przekuwać w historyczne dzieło zwycięstwa". Irytował Włodzimierza patetycznością i bezmyślnością. "Po to jest władza nad nami - mówił - abyśmy nie musieli tracić czasu na myślenie. Towarzysz Stalin wie lepiej wszystko od nas. Nie trzeba mędrkować, tylko robić". Do Włodzimierza miał słabość. Wiedział o nim mało, ale to wystarczyło, aby zazdrościć mu życiorysu. Studia, Paryż, ministerstwo, tego nigdy nie osiągnie i za to skrycie poważał Horynieckiego. - Nie znam się na filozofii, na kursie historii WKP(b) o tym nie mówili. Nie będę się sprzeczał, może i macie rację, tylko czy z tą polską duszą jest wam lżej? - dociekał. Włodzimierz, zaskoczony wyjątkową gadatliwością naczelnika, odpowiedział szczerze: - Trudniej. - Aaa, widzicie! - krzyknął tamten, jakby przyłapał go na gorącym uczynku. - Po ciorta wam ta polska dusza? Po co trudniej, skoro może być łatwiej? Co za kalkulacja? - Takich rzeczy nie da się skalkulować - odparł Włodzimierz. - Przyjdzie wasz czas, to i wy, Iwanie Siergiejewiczu, odnajdziecie swoją duszę. - E, tam! - zaprotestował naczelnik. - Ja jej nawet nie będę szukał. - Zechce to sama przyjdzie. Rozmowa przeciągała się. Od pewnego czasu Włodzimierz stał się bardzo podejrzliwy. Pomyślał, że Zborow go przesłuchuje, zręcznie udając półgłówka. - Wy mnie, Włodzimierzu Józefowiczu, metafizyką nie straszcie - rozgniewał się na koniec Zborow. Więcej do tej sprawy nie wracali. W czerwcu czterdziestego trzeciego roku Włodzimierz przyjechał do Moskwy na Zjazd Związku Patriotów Polskich. Poznał tam Arnolda Kagankę, który wydał mu się nietuzinkowy i inteligentny. Pozostawał jednak w cieniu działaczy lewicowych, skupionych wokół Wasilewskiej i ZPP. Do władz nie weszli. Nie interesowały ich funkcje i stanowiska, ale konkretna, dobrze służąca Polsce i Polakom robota. - O miejscu Polski w Europie zdecyduje nie udział w cierpieniach, a w zwycięstwie - mawiał towarzysz Kaganka. Był to mężczyzna po czterdziestce, szczupły, lekko zgarbiony, prawie całkiem łysy. Liczne choroby sprawiły, że wyglądał na nieco więcej lat. Często zamyślony, jakby nieobecny, ożywiał się nagle, gestykulował i nieznacznie podnosił głos podczas dyskusji. Uparcie i konsekwentnie bronił swoich poglądów a jeśli nie mógł do nich przekonać swoich towarzyszy, wprawiało go to w zatroskanie. Bardzo pragnął, aby go zrozumieli. - Teraz najważniejsze, aby utworzyć dywizję. Polska armia to najlepszy atut w grze o polskie sprawy - przekonywał go Włodzimierz. - Już jedna armia była i co z tego wyszło? Jesteśmy teraz obywatelami radzieckimi, więc walczymy w Armii Czerwonej - powiedział jeden z towarzyszy. - Przecież to Rosjanie wyzwolą Polskę. Nowe wojsko to nowy kłopot. - Dla nas, komunistów, a tym bardziej dla działaczy PPR, konspirujących w kraju, jest ważne, aby z Armią Czerwoną przyszło też nasze, polskie, ludowe wojsko. Obecność polskiego żołnierza w Berlinie będzie najlepszym atutem w walce o Polskę. Dziwię się wam, towarzyszu Halaba, że tego nie rozumiecie - upierał się Kaganka. - Sądzę, że towarzysz Arnold ma rację - włączył się Włodzimierz. - Chcecie wykorzystać nacjonalizm? - spytał cynicznie Halaba. Włodzimierz obruszył się: - Nie nacjonalizm a patriotyzm. Jesteście przeczuleni. - Swoje przeszedłem - odrzekł Halaba. - A te masy przesiedleńców, z których głównie będzie się formować nowe wojsko, nie chcą tej samej Polski, co my, ale przedwrześniowej, sanacyjnej. - Gdzie ta sanacja? W Londynie, w Ameryce, w Rumunii - włączył się Kaganka. - Jeśli sformujemy armię w Rosji, to będziemy w kraju przed sanacją. - Myślicie, że uda się wam przechytrzyć sanację? Ludzi i tak nie oszukacie - nie dawał za wygrane Halaba. Należał do tych, którzy uważali, że obecność armii radzieckiej na ziemiach polskich załatwi wszystko. Wyznawał pogląd, że najlepsza jest demokracja zorganizowana, a więc dominacja czynnika wojskowego i przymus w życiu politycznym wyzwolonego kraju. Nie doceniał faktu, że Polacy przebywający w Rosji, przesiedleńcy i emigranci, to nie byli już ci sami ludzie, którzy pod nadzorem NKWD wsiadali do wagonów na bocznicach stacji we Lwowie, Stryju czy Stanisławowie. Choć żywili urazy, a nierzadko skrywali w duszy nienawiść, wiedzieli, że nie ma powrotu do Polski przedwrześniowej. Kaganka miał odmienne poglądy niż Halaba. Zwierzał się kiedyś Włodzimierzowi: "Do głębi duszy nienawidzę komenderowania narodem. Nie można narzucać mu tego, na co olbrzymia większość się nie godzi". Teraz krzyknął ze złością: - Za kogo wy nas macie, za oszustów? Narodu oszukać się nie da. - Po chwili opanował się i mówił dalej spokojnie: - Nas, komunistów, nie ma zbyt wielu. Dlatego nie możemy myśleć o tym, aby budować Polskę wbrew Polakom. To niemożliwe. Ani liberalizm, ani sanacja, ani sowiety. - Ano, zobaczymy - rzucił bez przekonania Halaba i pożegnał się. Gdy zostali sami Kaganka powiedział do Włodzimierza: - Historia to nie jest jedna droga, ale szereg dróg, ścieżek, którymi naród zmierza od przeszłości ku przyszłości. Nie ja to wymyśliłem, ale gorąco w to wierzę. Późną jesienią obaj wyjechali do Jertełomu w ramach akcji organizowania w skupiskach polonijnych obwodowych i rejonowych placówek Związku Patriotów. Podróż była długa i męcząca. Pociąg, którym jechali, co jakiś czas odstawiano na boczny tor na godzinę lub dłużej, dając pierwszeństwo transportom dla potrzeb frontu. Na małych stacyjkach, zagubionych w bezmiernej przestrzeni, oprócz dwóch lub trzech ludzi obsługi nie widzieli żywej duszy. Budynki stacyjne stały przeważnie w znacznej odległości od osiedli. Wiodły do nich wąskie, grząskie o tej porze roku drogi. - Jestem tu od czasu studiów - zagadnął Włodzimierz - ale nigdy dotąd nie podróżowałem tak wiele. Dopiero kiedy człowiek przemierzy raz i drugi ten szmat drogi, pozna, co to Rosja. Ileż tu światów, peizaży, ludzi, rozmaitych narodów. - Widzę, że ogarnął was rosyjski romantyzm - zaśmiał się Kaganka. - Ot, słowiańska natura. Nie uwierzycie pewnie, ale nigdy przedtem, ani w Rosji, ani w Paryżu czy Hiszpanii, nie tęskniłem tak bardzo za Polską. To pewnie starość - usprawiedliwił się Włodzimierz. - Człowiek już taki jest, potrzebuje czegoś własnego, osobistego. Mnie też to czasami boli, nie pozwala zasnąć - wyznał Kaganka. Sięgnął po papierosa, poczęstował Włodzimierza. Zaciągnął się raz, drugi, trzeci, głęboko, aż zakaszlał. Odchrząknął i zapytał: - A za jaką Polską tęsknicie najbardziej? - Szczerze mówiąc, tak niewiele ją znałem jak moją matkę. Kiedy mieszkałem w rodzinnej Prędowli, Polski tam jeszcze nie było, a kiedy powrócę, to pewnie Polska będzie już gdzie indziej, gdzieś w Lublinie, Krakowie, Warszawie. - Żałujecie? - Będę się musiał Polski uczyć od początku, na nowo ją poznawać, odkrywać. - Nie wy jeden - pocieszył Kaganka. - Bo też będzie to nowa Polska. Droga Rosji z siedemnastego roku nie jest naszą drogą do Polski w czterdziestym trzecim. Musimy znaleźć własną. - Zapewne macie rację, ale czy w Jertełomie też będziecie wyglądać tej drogi - zapytał Włodzimierz przekornie. - Wszędzie, gdzie są nasi. W Jertełomie i okolicy organizowali nie tylko Związek, ale zakładali szkołę, powołali lokalne wydawnictwo polskiego biuletynu, kolportowali "Wolną Polskę" i podręczniki szkolne. Robota nie była łatwa. Nie od razu też i nie w każdym przypadku spotykali się z ufnością polonii i zrozumieniem władz terenowych. Poprzednie doświadczenia i pokutujące wciąż wzajemne uprzedzenia i podejrzliwość robiły swoje. - Trudno się dziwić - tłumaczył jednych i drugich Kaganka. - Władza pamięta swoje, a ludzie swoje. Broszurą, odczytem czy nawet szkołą nie każdego od razu przekonasz, a dla władzy, to nowy problem, jakby starych miała mało. Kaganka był bardzo uparty. Wszystko miało dla niego znaczenie, trzymał się konkretów. Ludzi i rzeczy, idee i zadania układał według sobie tylko znanych zasad ważności. Nie zawsze go rozumiano. Włodzimierza interesowały jego poglądy, dlatego nieraz powracał do nie dokończonych rozmów. - Powiedzieliście kiedyś, że musimy znaleźć własną, polską drogę do socjalizmu. Jak ją sobie wyobrażacie? Kaganka uśmiechnął się i po chwili namysłu odpowiadał: - Teoretycznie może nam się udać skok z etapu przemian ogólnodemokratycznych na drogę prosocjalistycznego rozwoju i to bez wojny domowej. - A jaka będzie praktyka? - Ubolewam nad tym, że nie wszyscy towarzysze chcą to zrozumieć, upatrując jedyną szansę w armii radzieckiej. Nie może być rewolucji z importu, ale z potrzeby, przy udziale mas. W Europie po rozgromieniu faszystów powstanie zupełnie nowa sytuacja, a to wymagać będzie od nas odważnych rozwiązań. Nie można po prostu przenieść rosyjskich stosunków na polski grunt, bo zrodzi to opór, niechęć i niezrozumienie dla naszej sprawy. Pamiętacie, co pisał Lenin? - Tak, że wszystkie narody dojdą do socjalizmu, ale niezupełnie jednakową drogą. - Właśnie. Tylko jak przekonać niektórych towarzyszy, że to Lenin miał rację, a nie oni? Od kilku dni padał już śnieg. Las wdzierał się wszędzie, w każdy skwer, plac, podwórka domostw. Jertełom, choć rozległy i ludny, sprawiał wrażenie osady zagubionej w tajdze. Godzinami spacerowali po miasteczku. - Może wejdziemy do Jareckiego? - zaproponował Włodzimierz. Ludwik Jarecki, tutejszy Polak, komunista, został prezesem Zarządu Rejonowego ZPP. W młodości należał do PPS. Po wojnie dwudziestego roku dostał się do radzieckiej niewoli, a potem nikt się jakoś o niego nie upomniał. Nie całkiem z własnej woli zawędrował aż tutaj. - Nie myśleliście o powrocie do kraju? - zagadnął go Włodzimierz po trzeciej kolejce samogonu. - A co mi przyjdzie z myślenia? Przywykłem tutaj żyć. Tajga mi się podoba, może dlatego, że nie przeszedłem tego, co przesiedleńcy z trzydziestego dziewiątego i czterdziestego - mówił jakby się usprawiedliwiając. - Kocham przyrodę, drażni mnie, jak piszą w gazetach, że trzeba ją ujarzmić. Toż to imperializm. - No, no, towarzyszu Ludwiku - powstrzymywał zapędy Jareckiego Kaganka. - A tak - obstawał przy swoim tamten. - Jeśli wreszcie ujarzmimy przyrodę w ślepym pędzie do industrializacji, to okaleczymy siebie, zubożymy się o to, co najcenniejsze. Odwykł od dyskusji. Mówił powoli, z trudem dobierając polskie słowa. Kaganka był od urodzenia mieszczuchem i nie rozumiał Jareckiego, który zżył się z lasem, jak tylko człowiek tutaj potrafi. - Jest wojna. Potrzebne są fabryki, wszystko trzeba zamienić na broń, aby pokonać faszystów - powiedział Włodzimierz. - Niech wam będzie - zrezygnował Jarecki i rozlał resztę samogonu. - Wypijmy za zwycięstwo... człowieczeństwa. To będzie po waszemu i po mojemu. Kaganka niedługo potem musiał wracać do Moskwy. Kierowniczy ośrodek komunistów polskich w Związku Radzieckim doszedł do wniosku, że należy powołać drugie, przeciwstawne londyńskiemu przedstawicielstwo polskie. Ustalono, że będzie to Polski Komitet Narodowy w Moskwie. Kaganka był pilnie potrzebny, pracowano nad projektem deklaracji programowej. Włodzimierz nie pochwalał tego pośpiechu. Powiedział o tym Kagance przed odjazdem. Zamieszkał w sąsiedztwie Jareckiego, w domu Litwinki Lidii Oneszkis. - Jest tu niedawno, od wojny - powiedział mu Jarecki. - Pewnie uciekła przed Niemcami. Pracuje w bibliotece i trochę gra na pianinie. Żadna akademia się bez niej nie obejdzie. Lidia miała trzydzieści pięć lat. Nie dbała o siebie, ale kiedy założyła ładną sukienkę i rozczesała długie, jasne włosy, mogła się podobać. Zauważył to Włodzimierz, mimo swojej sześćdziesiątki z okładem. - Mężczyzn w okolicy jak na lekarstwo, a wy, Włodzimierzu, człowiek światowy i w ogóle - mówił Jarecki. - Takie jak Lidia na byle prostaka się nie skuszą. Pochodzi, jak to mówią, z dobrego domu. Tak naprawdę nie wiadomo, czy ona Oneszkis, czy też może Oneszkowska. - Sądzicie, że coś ukrywa? - zainteresował się Włodzimierz. Lidia jakby się czegoś domyślała, bo któregoś wieczora zagadnęła: - Co Jarecki wam o mnie nagadał? - Nagadał? Nie, nic - zaprotestował Włodzimierz. - Bo też o czym mogliby rozmawiać dwaj starsi panowie? - spytała złośliwie. - O tym, że jest pani ładną kobietą - powiedział po polsku - ale, jak to mówią, "w tym największy jest ambaras..." Rozumie pani? - Tak, znam trochę polski - przyznała lekko zmieszana. Podeszła do dużego, kaflowego pieca, przylgnęła doń lekko plecami. Palcami rąk gładziła seledynowe kafelki. - Jarecki pouczał mnie, że w Jertełomie prawie każdy ma coś, o czym niechętnie rozmawia z innymi. Zwykle przyjmuję zwyczaje gospodarzy - uspokoił ją. - Znaczy się, nie nasłali was? - Trafiłem tu przypadkowo i nie na długo. Wnet będę musiał wyjechać. Ale zmieńmy temat, bo pomyślę, że pani się czegoś obawia. A czego może się bać kobieta w towarzystwie starzejącego się mężczyzny? - Też coś - bąknęła z niewyraźnym uśmiechem i skierowała się do drzwi. Włodzimierz zastąpił jej drogę. - Wychodzi pani? - spytał cicho. - Pójdę do siebie, poczytam jeszcze - odparła i zawahała się. Nie zatrzymywał jej. Posiedział chwilę przy piecu. Przez próg pokoju Lidii prześwitywało światło. Już w piżamie, uchylił drzwi. Nie spała. W niedzielę Jarecki przyniósł butelkę samogonu, Lidia zrobiła kanapki i wniosła świeżo upieczony placek. - Ogień nie wódka - skrzywił się Włodzimierz. - Ale za to zimą grzeje, że pieca nie trzeba - bronił swojej produkcji Jarecki. Po dwóch czy też trzech kieliszkach, Jarecki zagadnął Włodzimierza: - Mam coś, co może was zainteresuje. Powiedział to w jakimś zakłopotaniu i spojrzał przypadkiem w stronę Lidii. Wyglądała na spłoszoną konspiracyjnym tonem Jareckiego. - Zainteresuje? W jakim sensie? - Niedawno byłem w obozie przesiedleńców, agitowałem do Związku i wyobraźcie sobie, że spotkałem ludzi nazywających się tak jak wy, to znaczy Horynieckich - wyjaśnił Jarecki. - Rodzina? Znaleźliście moją familię? Aż podskoczył z radości. - Ten, który ma na imię Maciej pasowałby na waszego brata. Zaskoczony Włodzimierz próbował uporządkować rozbiegane myśli. - Żona mojego brata, druga żona - poprawił się - miała na imię Katarzyna. - Tamta kobieta tak samo - potwierdził Jarecki. - Wygląda, że to oni. Gdzie ich szukać? - Pół dnia drogi stąd. Obiecałem, że jeszcze przyjadę. Możemy pojechać razem - proponował Jarecki. - To może jutro? - ponaglał Włodzimierz. - Tak z dnia na dzień niełatwo o auto, a i drogi teraz zawiane, ale zobaczymy... Tymczasem wypijmy jeszcze po jednym. Za familię - zaproponował. - Mój Boże, kto by pomyślał? - Góra z górą się nie zejdzie, a brat z bratem... - ucieszyła się Lidia. I. Pożoga (c.d.) Rozdział Vi (c.d.) Włodzimierz wciąż nie dowierzał losowi. Mieli przecież blisko trzydzieści lat na to, aby się spotkać. Nie wykorzystali tylu powodów i okazji, dlaczego więc właśnie tutaj? Co też będą mieli sobie do powiedzenia? "Może nie warto teraz szukać stosownych słów? Będą potrzebne, to same przyjdą" - rozmyślał długo w nocy. Nie mógł zasnąć, przewracał się z boku na bok. Niecierpliwie wypatrywał świtu. Jarecki załatwił samochód i kierowcę. Pojechali, mimo zadymki i tęgiego mrozu. - Jeśli zabłądzimy, to wiosną nas znajdą - żartował szofer. Jarecki znał tutejszych ludzi i zwyczaje, wiedział, że na taką drogę trzeba zabrać baniaczek samogonu. - Czym dla maszyny benzyna, tym dla szofera gorzałka - tłumaczył zakłopotanemu Włodzimierzowi. - Toż on ciągnie i ciągnie. - widać tyle potrzebuje - uspokajał Jarecki. Późnym popołudniem ujrzeli zabudowania leśnej osady. - No, dojechali! - krzyknął kierowca. Włodzimierz ocknął się, przetarł dłońmi kilkaakrotnie twarz. Poczuł tremę i podniecenie. Aby się uspokoić, sięgnął po baniaczek Jareckiego. Osada polskich przesiedleńców w Nowym Ajtorze była niewielką wyspą w morzu tajgi. Od placyku zasypanego śniegiem promieniście rozchodziło się kilkanaście wąskich uliczek, leśnych duktów ginących w tajdze. Przy nich stały drewniane chałupy. Szumiał przeciągle wiatr i sypał drobny śnieg. Okiennice w domach były szczelnie pozamykane. Wokół straszyło pustką. - Poślę po nich - basowy głos przewodniczącego leśnego kołchozu wyrwał go z zamyślenia. - Nie trzeba. Sam pójdę - powstrzymał go Włodzimierz. - Tylko pokażcie drogę i chałupę. - O ta, piąta przy drodze na Uwały - wyjaśnił przewodniczący. Przed chałupą, w której mieszkali Horynieccy, zawahał się. Zapukał kilkakrotnie, za drzwiami panowała głucha cisza. Po chwili drzwi uchyliły się. Przywitał go kilkunastoletni chłopak. "Zapewne najmłodszy syn Macieja" - pomyślał. Gdy usiadł przy stole, chłopak upewnił się: - Do ojca? Zaraz przyjdzie. Jest przy mamie, bo chora. - Coś poważnego? - spytał. Rozmawiali po rosyjsku. - Choruje od dawna. O, jest ojciec - wskazał stojącego w progu mężczyznę. Długo i uważnie przyglądali się sobie. Maciej wyglądał starzej, niż można się było spodziewać. Twarz mocno pomarszczona, włosy siwe, choć wciąż bujne. Tylko oczy pozostały takie same - przenikliwe jak oczy ojca. - Maciej - szepnął. - Włodzimierz! To ty, naprawdę, ty! Zdumiony chłopiec patrzył na obejmujących się mężczyzn. Nadeszła Katarzyna. Lekko zapadnięte policzki, podkrążone, matowe oczy i opadająca ze zmęczenia głowa zdradzały chorobę. Od czasu do czasu pokasływała. - Ot, co też ja się was naszukał po Rosji - westchnął Włodzimierz, kiedy usiedli wszyscy przy stole. - W Kazachstanie poznałem waszą Ewelinę i jej męża, Cisowskiego. Wyjechali z Andersem - opowiadał. - Od niej dowiedziałem się, że jesteście gdzieś tutaj. Nie od razu trafiła się okazja, aby przyjechać. Poznałem też Natalię, żonę Jędrzeja. - To ona żyje? - ucieszył się Maciej. - Przebywała na Bukowinie, tereny te zajęli potem Rumuni. Pewnie trafiła do obozu internowanych i wyjechała na Zachód - snuł przypuszczenia Włodzimierz. Rozmawiali już po polsku. - A ewelina? - spytała Katarzyna. - Choć żałowała, że zostawiła was, nic nie mogło jej w Rosji zatrzymać. - Mnie się nie udało z polskim wojskiem - wtrącił się Robert. - Ile masz lat? - Wystarczy, dziewiętnaście, ale do bolszewików nie pójdę. - Hm - mruknął Włodzimierz. - Powstaje znów polskie wojsko. Tym razem będzie walczyło wspólnie z Armią Czerwoną. - A mundury jakie? - Polskie. - I orzeł na czapce, nie gwiazda? - Tak. - To pójdę - zdecydował natychmiast Robert. - Jestem teraz w ZPP. Wiecie, co to takiego? - spytał Włodzimierz. - Słyszeliśmy - przyznał Maciej. - Czy ten związek naprawdę jest dla nas, dla Polaków, dla takich jak my także? - Dla wszystkich - zapewnił Włodzimierz. - Teraz musimy się trzymać razem, jeśli mamy wrócić do kraju. - Ty też? - zdziwił się Maciej. - Jaki to będzie kraj, ta Polska? - Pytasz, czy czasem nie radziecka republika? - zgadywał wątpliwości brata. - Poznałem tu i takich, którzy tego by właśnie chcieli. Większość pragnie jednak nowej Polski, nie sowieckiej republiki i nie sanacyjnej. Myślę, że tak się stanie. - Był tu taki, co o niej mówił. Stąd jednak do Polski, jaka by ona nie była, jest bardzo daleko - mówił ze smutkiem Maciej. - Ewelinie się udało, Roberta też nie będę zatrzymywał. Zawsze to jakaś szansa. - A ty? - spytał Włodzimierz. - Zostanę tutaj z Katarzyną - odpowiedział brat zdecydowanie. Włodzimierzowi przypomniała się Katia, gdy czekała na niego podczas powodzi Leningradu, a potem nie chciała na krok wypuścić z domu. Rozmawiali do późna. Włodzimierz opowiadał o Prędowli i Czerteżu, o Lusi i Adamie. - Co się dzieje z twoim synem, Aleksandrem? - zagadnął Maciej, wyrywając go z zamyślenia. - Nie mam żadnych wiadomości. - Pewnie żyje - powiedziała z nadzieją Katarzyna. - Ja też się tak pocieszam - wyznał. Wypił resztę samogonu i wstał przepraszając: - Nie mogę u was nocować. Wrócę do chałupy przewodniczącego. - A co ze mną? - przypomniał Robert. - Jeśli rodzice pozwolą, załatwię ci to wojsko. A o was - zwrócił się do brata i bratowej - także pomyślę. Pogadam z Jareckim, zapytam, co da się zrobić. Co myślicie o waszym przewodniczącym? - Jaki jest naprawdę, tego nie wiem - odpowiedział Maciej i rzucił z odrobiną złośliwości: - Wasz człowiek, ruskij... - Dzielisz ludzi na Polaków i Ruskich, to za mało. - Oni tu myślą tak samo, więc nie dziw się - usprawiedliwiał się Maciej. - Nie dziwię się. Tylko co nam przyjdzie z takiej zaciętości? - Wszyscy zmieniliśmy się trochę przez lata wojny. Odprowadzę cię. - Przyjdę jutro, z rana przyjdę - zapewniał żegnając się z bratową i Robertem. Zadymka ustała. Po drodze Włodzimierz opowiadał znów o Prędowli, że wciąż jest taka, jaką zapamiętał z dzieciństwa. - To prawda, co powiedziałeś o polskim wojsku? - spytał na koniec Maciej. - Nie będę Roberta zatrzymywał, ale to musi być na pewno polskie wojsko. W Nowym Ajtorze zabawił trzy dni. Wiatr osłabł, lecz wciąż sypał drobny śnieg. Była nadzieja, że uda się wrócić do Jeńrtełomu tą samą drogą. Do domu przewodniczącego, towarzysza Tieplakina, wracał zawsze pod wieczór. Pachniało tu żywicą, grzybami i okowitą. Pili sporo, ale trzeźwieli prędko. Włodzimierz dał się namówić na polowanie, choć nie przepadał za taką rozrywką. Chodził po lesie ze strzelbą na ramieniu, raz tylko składając się do strzału. Odpalił niecelnie. Zając znikł w gęstwinie ośnieżonych konarów drzew. W drodze powrotnej, kiedy wyśmiano już talenty myśliwskie Włodzimierza, Tieplakin zagadnął: - Nigdy nie wierzyłem w was jako sojuszników. Macie swoje interesy, a my swoje. W polityce jednak nie liczą się sentymenty i nie to jest ważne, czy lubimy się wzajemnie, lecz to, że bez nowej Polski nie będzie spokojnej Europy. Włodzimierz przytaknął w milczeniu. - Z naszego Ajtoru wszędzie daleko - kontynuował przewodniczący. - Stąd my tu nie bardzo wiemy, co się na świecie dzieje. - Ale wiecie już, że utworzono 1 Dywizję nowej Armii Polskiej? - Słyszałem - przyznał. - Młodego Horynieckiego do polskiego wojska wam wydam, ale co do rodziców... - urwał bezradnie rozkładając ręce. - Pismo od sekretarza w Jertełomie wystarczy? - Zależy jakie. Ale czy on zechce wam je wydać - powątpiewał Tieplakin. - Postaram się. - No, starajcie się, towarzyszu Horyniecki - nie odbierał mu nadziei. Więcej nie wracali do tego tematu. Wyjeżdżając z Nowego Ajtoru zabrał z sobą Roberta zaopatrzonego w przepustkę do wojenkomatu. W wojenkomacie usiłowano przekonać Roberta, że polska armia była, ale dawno wyjechała do Iranu, i jego wysiłki dostania się do polskiego wojska są daremne. Proponowano wstąpienie do Armii Czerwonej. - Przecież jestem Polakiem! - Ale obywatelem radzieckim - upierał się tamten. - No i co z tego? - odpowiedział bezczelnie Robert. Wyjaśnienia Roberta, że nie o tę armię chodzi, niczego nie zmieniły. Oficer, który z nimi rozmawiał, udał, że nic nie wiedział o 1 Dywizji. Wszedł Włodzimierz. Przedstawił urzędnikowi swoje pełnomocnictwa i gazetę z informacją o tworzeniu w Sielcach polskiej dywizji. Wreszcie tamten ustąpił. Z wydostaniem Macieja i Katarzyny z obozu przesiedleńców było trudniej, ale i to się Włodzimierzowi udało. Katarzyna została urzędniczką w biurze ZPP, a Maciej księgowym w tartaku. Zamieszkali w domu Lidii Oneszkis. Rozdział Vii Na północy, w Estonii, na Łotwie i Litwie, Niemcy trzymali się jeszcze mocno, gdy na południu front zbliżał się prędko do Stanisławowa. Rosjanie zajęli Terespol, Czerniowce i Północną Bukowinę. Południowe skrzydło wschodniego frontu oparło się pewnie o Karpaty. Pod koniec zimy 1944 roku w kręgu ukraińskich nacjonalistów narastała niepewność. Chaos w ich szeregach podsycały listy metropolity Szeptyckiego, w których władyka kreślił tragiczny los wskrzesicieli samostijnej Ukrainy na terenach wyzwolonych przez Armię Czerwoną. Znaczna część nacjonalistów i kolaborantów w popłochu opuszczała Galicję, inni w szeregach banderowskiej UPA szukali okazji spełnienia ślepej zemsty. Poczucie, że spotkał ich zawód ze strony Niemców i własnych przywódców, potęgowało nienawiść. Niepohamowany gniew i desperacja skierowały się znów przeciwko bezbronnej ludności polskiej. Pod osłoną nocy mnożyły się bestialskie napady. Watahy UPA jak stada oszalałych wilków spadały w środku nocy na wsie. Płonęły zabudowania, ginęli bezlitośnie mordowani niewinni ludzie. Ci, którzy cudem ocaleli z pożogi, uciekali przed siebie, wędrowali z dobytkiem z miejsca na miejsce, od sioła do sioła. Nieszczęśników wyłapywały potem niemieckie oddziały, masowo wywożąc na roboty lub do obozów koncentracyjnych. Inwentarz rabowano, zabierano wszystko, co przedstawiało jakąkolwliek wartość. Nacjonaliści ukraińscy podjęli w marcu czterdziestego czwartego roku rozpaczliwą próbę zrealizowania politycznych mrzonek. Powołano nowy, konspiracyjny, tym razem nie tylko antyradziecki, ale także antyniemiecki organ, Główną Ukraińską Radę Wyzwoleńczą. Banderowcy próbowali pozyskać działaczy niektórych "starych" partii, w tym republikanów i członków dawnego UNDO. Rebelianci słali swoich ludzi do wszystkich zakątków Galicji. Jeden z takich wysłanników trafił do oddziału Michała. Nie tracąc czasu, począł go agitować: - Armia sowiecka stoi u progu naszej chaty. Cofanie się Niemców jest nieodwołalne. Nieunikniona jest klęska Hitlera, chyba że zdarzy się coś nadzwyczajnego. - To zrozumiałe, że władyka czekał na cud, nie sądziłem, że wy także - przerwał Michał nieznajomemu. Drażniła go jego buta i pewność siebie. - Rada Wyzwoleńcza zamierza zerwać z dotychczasowymi błędnymi koncepcjami politycznymi i niemądrymi sojuszami na rzecz budowy demokratycznej Ukrainy na wzór Anglii. Trzeba postawić krzyżyk na przeszłości - przemawiał. - Należy szukać porozumienia z tymi, którzy zwyciężą. - Tutaj panami będą Ruskie - powiedział Michał. - Niemcy przegrają wojnę, ale Anglia, Ameryka i Francja nie pozwolą, aby Sowieci wygrali pokój - przekonywał emisariusz HUWR. - Myślicie, że jesteśmy pępkiem Europy. Sowieci za progiem, a wy krzyczycie: Niech żyje samostijna! Odgrażacie się jak dzieci - komentował ironicznie Michał. - Właśnie teraz akcje UPA mają szczególne znaczenie dla przyszłości - upierał się emisariusz. - Trzeba je nasilić, i to wszędzie, pokazać, że nie chcemy żyć pod Sowietami. Już chętniej będziemy przy Polsce. - Najpierw trzeba zapytać, czy Polacy was zechcą. Jak pogodzić wasze hasła z rzeczywistością? Dziś UPA morduje Polaków, a jutro poprosicie znienawidzoną Polskę o schronienie. Kto wam może jeszcze zaufać? - odpowiedział Michał. Stopniowo podnosił głos, aż prawie krzyczał: - Wypinam się na waszą Radę Wyzwoleńczą, na Szuchewycza i Szeptyckiego. Moi ludzie walczyć będą tylko razem z tymi, którzy biją Niemców! - Chyba nie przeciw UPA? - spytał zaskoczony emisariusz. - Przeciw wszystkim, którzy mordują Polaków i spokojnych Ukraińców, przeciw banderowcom także! - Czy to mam przekazać? - upewnił się nieznajomy. Głos mu się łamał, tupet ustąpił coraz większemu lękowi o własną skórę. Nie miał złudzeń, że źle trafił. Na dyplomatyczny wybieg było za późno. - Przekażesz, co zechcesz, byleś mi się tu więcej nie pokazywał, bo możesz nie znaleźć drogi powrotnej do swoich mistyków. A teraz won! - krzyknął Michał za cofającym się emisariuszem. Nalał sobie pełną szklankę samogonu i wypił do dna. Ostatnio pił dużo i często, topiąc w gorzałce smutek po stracie Łesi, wyrzuty sumienia w stosunku do Lusi, rozterki, wahania i strach przed życiem po wojnie. Czuł, że trzeba powiedzieć chłopakom, kim był emisariusz i dlaczego go przepędził. Rozmyślał, jak przekonać ludzi, że teraz należy wystąpić przeciwko temu, o co przez tyle lat walczyli, włócząc się po bieszczadzkich ostępach. Jak zawrócić ich z tej drogi? Pogromy Polaków i Żydów w Galicji nie ustawały. Ludność, która uszła z nich z życiem, znajdowała schronienie w kościołach i klasztorach. Przybywali również ci, którzy przed represjami banderowców uciekli z rodzinnego sioła, zabierając tylko to, co byli w stanie unieść albo załadować na chłopską furmankę. Lusia z dziećmi schroniła się w klasztorze w Rozdołach. Zachowując we wdzięcznej pamięci rodzinę Horynieckich, przeor postarał się dla niej o wygodniejszą celę. Przez kilka nocy Pawłyk dowoził ukradkiem najniezbędniejsze rzeczy. Uparcie przy tym namawiał Lusię, aby wyjechała z Galicji, i to jak najprędzej. - Najlepiej do Krakowa, do pani Jadwigi - podpowiadał. - Kraków to polskie miasto, prastara stolica. Nikt nie waży się go tknąć. Tam najbezpieczniej przeczekać najgorsze, potem jakoś się ułoży. - Wyjeżdżać teraz i to tak daleko? Ja przecież prawie nie znam Jadwigi - tłumaczyła. - Z czym jechać w taką drogę? - Pieniądze są. - Od kogo? - spytała zaskoczona. - Pan Michał przesłał. - Michał? - wątpiła Lusia. Tak dawno nie miała nawet najmniej prawdopodobnej wieści od męża. Chwilami myślała, że zginął. - Pan Michał dawno przeszedł na polską stronę - powiedział Pawłyk. - Walczy razem z AK przeciwko banderowcom i Niemcom. - Nie może być... - szepnęła. Pawłyk nie powiedział wszystkiego, co przekazał mu jeden z ludzi Michała, odnalazłszy go w Rozdołach: - Po śmierci Łesi nasz prowidnyk, ukochany przez chłopaków watażka, bardzo się zmienił, zawarł układ z AK. Na początek oznaczało to tylko, że nie będziemy wchodzili sobie w drogę, potem biliśmy razem upowców - opowiadał sotnyk. - W oddziale roiło się od Lachów. My z tego nic nie rozumieli, ale nie opuściliśmy prowidnyka. Poprosił Pawłyka o papierosa i trochę samogonu. Łyknął pospiesznie kilka razy i kontynuował: - W lasach nad Stwiążem doszło niespodziewanie do wielkiej bitwy. Walczyli akowcy z banderowcami. Tym z UPA przyszła z pomocą niemiecka żandarmeria. Wtedy watażka. niewiele się namyślając, poprowadził chłopaków w kocioł. Ciężko było. Naszych sporo padło. Nawet nie wiem, kto nas wyprowadził. Prowidnyk kazał się wycofać pod Halicz. Nie donieśliśmy go żywego na leże. Gdy go zabrakło, oddział rozwiązał się. Lachy poszli do AK, a my pętamy się po Bieszczadach bacząc, aby nie trafić na banderowców. Na koniec przekazał Pawłykowi pieniądze. - To dla wdowy po prowidnyku, no i dla dzieci. Niech ich Bóg zachowa. - Co zamierzacie? - zapytał Pawłyk, gdy nieznajomy szykował się do wyjścia. W odpowiedzi sotnyk wzruszył ramionami. - Dużo was? - Garstka. Zostali tylko ci, co nie mają dokąd pójść, do czego wracać. - Namawiam żonę prowidnyka, aby z dziećmi wyjechała do Krakowa. - Chodziłem tam z watażką. - Raz jeszcze byś nie poszedł? - Powiedziałem, garstka nas. - To i lepiej. Zapłacę. Sotnyk wahał się długo. Szuwary zaszumiały przeciągle, poruszone kolejnym powiewem wiatru. Machinalnie przyłożył lornetkę do oczu. Tak, to tylko wiatr straszył jak trzepot skrzydeł nietoperzy w cmentarnej ciszy. W sąsiedztwie zarechotały żaby na pogodę. Co robić przez całą długą noc na patrolu? Najlepiej rozmawiać, aby nie zasnąć. Robert Horyniecki, plutonowy I Armii Wojska Polskiego, ciągnął swoją opowieść. Słuchał go kolega z kompanii, Witek Malan, oficer polityczny. - Na początku wszystko było straszne. Wydawało się, że przesłuchania nigdy się nie skończą. Tylko matkę oszczędzili. Była chora, w podróży bardzo się przeziębiła. Dziwiliśmy się, że przeżyła. Tylko choroba przylgnęła do niej. Gdy wyjejżdżałem, też było z nią nie najlepiej. Wsłuchał się w kumkanie żab. - I pomyśleć, że one tak gadają między sobą. Wszystko, co żyje, ma drugiemu coś do przekazania. To odruch naturalny, to także szansa na przetrwanie. - Po chwili wrócił do przerwanego wątku: - Wreszcie wysłali nas dalej. Musieliśmy odpokutować za to, że byliśmy polskie pany. Wrogowie ludu - dodał ironicznie. - W kołchozie żyło się ciężko, a umrzeć szkoda. Uciec można było tylko w tajgę i zginąć albo przy odrobinie szczęścia żyć jak pustelnik, dziczeć. Kiedy spadły śniegi, nasze chałupy zakryło po same czubki. Od domu do domu chodziło się wąskimi, białymi korytarzami. Od tamtego czasu nienawidzę zimy. Ale wiosna też nie była lepsza. Tam w ogóle trudno żyć. - Jakoś jednak przeżyłeś - wtrącił politruk. W jego głosie wyczuł jakby odrobinę złośliwości czy dziwnej pretensji, że Robert teraz to wszystko opowiada, wyciąga uparcie jak znoszone, brudne ubranie. Los oszczędził Witkowi takich przeżyć. Miał odmienne wspomnienia z Rosji. Do kraju wracał bez garbu. - I owszem, ale przecież każdy chce żyć - odpowiedział Robert twardo, ze złością. Chwilę milczał, ale zwyciężyła chęć wyrzucenia z siebie wszystkiego. - Najtrudniej przychodziło to Ewelinie - powiedział spokojnie. - Ewelina - powtórzył Witek. - Ładne imię. - To siostra - wyjaśnił Robert. - Nie denerwują cię żaby? - Nie. Bez nich noc byłaby głucha. Nie znoszę ciszy. Jest niezgodna z naturą. Cisza to śmierć. - Boisz się? - Jak każdy - odpowiedział Robert. - Filozof z ciebie - rzucił tamten z przekąsem. - To po matce - odparł żartobliwie i wrócił do opowieści: - Po czterdziestym pierwszym trochę się polepszyło, gdy nasze kraje zawarły sojusz, ale w Rosji pozostaliśmy jeszcze długo. Ewelina poznała tam swego przyszłego męża. Pobrali się i wyszli razem z Andersem. Chciałem także pójść z nim, miałem dosyć Rosji. Za młody byłem, do wojska nie wzięli. Dopiero brat ojca wyciągnął mnie z tej głuszy. Kiedy w wojenkomacie wręczono mi wreszcie "powiastkę", ucieszyłem się jak dziecko. Miałem iść do naszego wojska i do Polski. Żal mi było, że muszę rodziców zostawiać, ale inaczej nie mogłem, zresztą stryjek obiecał im pomóc. - Może kiedyś będziesz to wszystko wspominał inaczej - wtrącił kolega - przemyślisz niejedno. - Najchętniej chciałbym zapomnieć jak koszmarny sen. Ale nawet niedobre sny czasem wracają. Zawsze pozostanie blizna. - Z tym można żyć. - Z obolałą duszą i przetrąconym kręgosłupem także. - Czego więc chcesz? - Niewiele. Wrócić jak najszybciej do Polski. - Tak jak każdy. Urwali rozmowę, obaj jednakowo poirytowani. Noc się dłużyła i zrobiło się chłodniej. Zza znikających chmur wyjrzał księżyc i oświetlił rzekę i drugi brzeg. Wydawało się, że tam już nikogo nie ma. Jeśli tak było naprawdę, to jutrzejsze natarcie i forsowanie przeszkody wodnej mogło się obejść bez większych strat. Ale noc wszystko zmienia. W dzień świat wygląda zupełnie inaczej. - Na tamtym brzegu była kiedyś Polska - odezwał się Robert. - Gdzie teraz będzie? Czy w ogóle będzie, jak myślisz? - Dalej na zachód jest Bug, tam już będziesz u siebie. - Daleko... Gdzieś na południe od tych stron jest Czarny Ostrów. Ponoć wywodzimy się z tej miejscowości. Jeden z moich przodków zawędrował w Bieszczady i kupił Prędowlę. Szedłem taki kawał aż tu i okazuje się, że to jeszcze nie Polska. A więc gdzie? - Powiedziałem ci, za Bugiem. - Tyle drogi trzeba było przejść, aby dojść do domu i dowiedzieć się, że już tu nie mieszkasz. Smutne to. - Ale sprawiedliwe, historycznie sprawiedliwe - zawyrokował stanowczo rozmówca. - Nowe życie, nowy porządek - dodał z naciskiem, a po krótkiej chwili powiedział jeszcze: - Nowa Polska w prastarych granicach. - Najbardziej nie lubię was, biegłych w polityce, za to, że na wszystko macie gotowe, okrągłe, słuszne odpowiedzi. A takim, co nie mają żadnych wątpliwości, po prostu nie wierzę. Witek zmierzył Roberta ponurym, pełnym złości i wyrzutu wzrokiem. Pomyślał chwilę i powiedział trochę do Roberta, a trochę do siebie: - Samym żalem i złością nie wygramy wojny ani pokoju. Robert milczał. Żaby rechotały, gdy jedna kolonia milkła, druga rozpoczynała koncert. I tak do świtu. Od wczesnego rana siedział na tarasie przed pensjonatem. Pożegnawszy się tu z Dolores, która musiała pilnie pojechać do miasta, usiadł wygodnie w plecionym fotelu, z twarzą zwróconą do słońca, wpatrzony w góry. Poszarpane szczyty i spadziste granie układały się w fantastyczne, nierealne kształty. Ponad stromą, granitową ścianą gór jaśniało błękitne niebo. W głębokich, wąskich żlebach leżał jeszcze śnieg. Od południa nadchodziły chmury, rozbijając się niczym białe balony o ostre krawędzie skalne. Wiatr rozwiewał je, układał w pokręcone wstęgi, potargane wachlarze. Pokryte wiecznym, zlodowaciałym śniegiem szczyty błyszczały jaskrawo w słońcu jak wielkie lustra, zawieszone wysoko nad doliną. Góry, wtedy szczególnie piękne i niezdobyte przypominały niezwykłe kobiety: dumne, zimne i wyniosłe, milczące i zdradliwie uśmiechnięte, które można tyleż wielbić, co nienawidzić, kochać i przeklinać po stokroć, pożądać i porzucać w lęku. Taką właśnie wydawała mu się kiedyś Natalia. Jednak zdobył ją i choć na krótko, zdołał zatrzymać przy sobie, poskromić. Była czasami okrutna dla niego i dla siebie, a przecież zawsze jej to wybaczał. Naprawdę kochał tylko ją, chociaż znał kobiety ładniejsze, a przede wszystkim lepsze, bardziej mu oddane i czułe - jak Dolores. "Ten czas, przeklęty czas. Przeszłość, która jest wrogiem przyszłości. Mgła smutnych wspomnień, w której zgubiliśmy się. Jeśli opadnie, czy się odnajdziemy, czy się poznamy?" - rozmyślał. Powiał silniejszy wiatr i przegnał uparte chmury na drugą stronę nad ścianą granitowych szczytów. Pierwsze przepłynęły wysoko, gładko. Następne stłoczone, bałwaniaste, ciężkie, rozbiły się o iglice skalnych wież i postrzępione stoczyły się mgłą po graniach w dół. Zatrzymały się w żlebach, osiadły w dolinach, zawisły na skalnych półkach. Pogoda gwałtownie się zmieniła. Jędrzej zadrżał z zimna i wrócił na górę. Od czasu gdy spotkali się w Szwajcarii, Dolores wzięła na siebie wysiłek zorganizowania ich wspólnego życia. Wydostała go z obozu dla internowanych żołnierzy i przywiozła do wioski Maloja nad Silser See w południowej Gryzonii. Wsparcie pieniężne, które otrzymywał Jędrzej od rządu szwajcarskiego, nie wystarczyłoby na opłacenie apartamentu w pensjonacie, a o stałej pracy nie było mowy. Udzielała prywatnych lekcji i pisała artykuły do rozmaitych czasopism. Wydała także książkę, nieźle na niej zarabiając. Żyli skromnie, nie narzekając jednak na brak pieniędzy. Dolores zdążyła na kolację. - Przywiozłam gazety i pieniądze - wołała od progu. - Dostałam zaliczkę na nową książkę. Będziemy nad nią pracować razem. Pragnęła wszelkimi sposobami zmusić Jędrzeja do pracy, która wyzwoliłaby go od wielogodzinnych, bezsensownych rozmyślań. - Będziesz musiał znów zacząć żyć normalnie - przekonywała. W duchu przyznawał jej rację, był wdzięczny, że pragnie podtrzymać w nim choć iskierkę nadziei. Nie pytała, co będzie z nią, gdy Jędrzej zechce wrócić do Polski. Nie wymagała żadnych zapewnień i obietnic, cieszyła się, że teraz są razem w pięknym i spokojnym zakątku świata. - Co to za książka? - zapytał. - Jeszcze jedna sensacyjna opowiastka, tylko musi być więcej o miłości. Po okrucieństwach wojny ludzie są tego spragnieni. - Nie boisz się, że spółka nie wyjdzie? - Nie. Znowu ogarnęła go fala wdzięczności za wiarę w jego siły, choć przeczuwał, że i tym razem ją zawiedzie. Po kolacji Jędrzej zabrał się za lekturę gazet. Donoszono w nich o rozwijającym się desancie w południowej Francji i natarciu alianckim we Włoszech. Były korespondencje z wolnego już Paryża i krótkie doniesienie, że warszawscy powstańcy wciąż walczą z doborowymi dywizjami niemieckimi. Nie miał wyrobionego poglądu na trwające prawie od miesiąca wydarzenia w Warszawie. Skoro AK nie zdołała zrealizować swoich planów w Wilnie i we Lwowie, to Warszawa była na to ostatnią szansą. Sądził, że Delegatura i AK zamierzały ubiec Rosjan i sprowadzić do wyzwolonej przez powstańców Warszawy rząd z Londynu. "Wydaje się to logiczne, ale czy możliwe?" - rozmyślał. W kilka dni po wybuchu powstania rozmawiali o tym z Dolores. Zacytowała mu wówczas z gazety opinię Churchilla: - "Akcja warszawska stanowi nierozsądną, straszną awanturę, która kosztuje ludność wielkie ofiary"... Pewnie to prawda - dodała od siebie. - Gada tak, bo nie chce pomóc - rzucił rozgniewany Jędrzej. - Pomyśl jednak, czy Anglicy nie mają prawa do takiej oceny - powiedziała ostrożnie, aby nie rozdrażnić Jędrzeja - czy naprawdę wszyscy muszą biec Warszawie na ratunek, bo wasi politycy zapragnęli zagrać na nosie Sowietom? Teraz nie chciał już wracać do tamtej rozmowy. Coraz wyraźniej widział, że upływający czas nie sprzyja powstańcom. Obok informacji z Warszawy była także notka o tym, że w Polsce, na wyzwolonych obszarach rząd lubelski obdziela chłopów ziemią, przejmuje pod tymczasowy zarząd państwowy fabryki i transport i zapowiada dalsze reformy polityczne. "Można się było tego spodziewać" - skomentował w myślach i odrzucił gazetę na bok. Postanowił, że aby się nie irytować, będzie odtąd omijał wszystkie doniesienia z Polski. Jesień była ciepła i pogodna. Na drzewach ocalało jeszcze sporo zielonych liści, choć w pięknym krajobrazie Tabanu, małej dolinki nad Dunajem, zamkniętej z trzech stron górami: Zamkową, Słoneczną i Gellerta, dominowały już wszelkie odcienie złota i brązu. Sonia lubiła jesień, jej spokój, łagodne ciepło i wielorakie barwy. Toczyły się walki pod Użogorodem i Munkaczem. Rosjanie byli już w Rumunii. Propaganda uspokajała społeczeństwo. Szeptano, że nowy rząd będzie usiłował dogadać się z Rosjanami w sprawie separatystycznego pokoju. Wielu powątpiewało, czy Niemcy na to pozwolą. - Horthy chce jedynie zyskać na czasie - tłumaczył Soni Istvan. Od pewnego czasu bardzo interesował się polityką. Spotykał się z różnymi ludźmi, przepadał na kilka dni z domu. Bała się o syna, ale nie potrafiła go zatrzymać. - Horthystom chodzi tylko o to, aby wynegocjować jak najkorzystniejsze warunki pokoju, nie dopuścić do zajęcia Węgier przez Rosjan i wypowiedzenia wojny Hitlerowi. Spacerowali brzegiem Dunaju. Istvan ociągał się z powrotem do domu. - W końcu to nie takie głupie - stwierdziła. - Ale niemożliwe. Horthy chce lawirować, a na taką zabawę nikt nie pójdzie. Kiedy nie da się ratować nierealnych koncepcji, trzeba ratować Węgry. "Ratować Węgry" - pomyślała. Nawet nie przypuszczała, że wojna tak zwiąże syna z krajem ojca. Wiedziała, że teraz coraz trudniej będzie im się porozumieć. Niewiele obchodziła ją polityka. Pragnęła przeczekać najgorsze i wrócić do domu. Dlatego tak bała się o syna. Przeczuwając coś złego spytała: - Ty także zamierzasz uczestniczyć w ratowaniu Węgier? W jej głosie brzmiała irytacja i wyrzut. - Podjąłem decyzję już wcześniej. Nie wycofam się. Wydaje mi się, że ty pragniesz ocalić tylko przeszłość, a mnie chodzi o przyszłość tego kraju, bo tu zostanę. - A wiesz chociaż, jaki to będzie kraj? - Domyślam się, Polska też nie będzie już krainą z twojej młodości. Nic już nie będzie takie jak było, ani kraje, ani ludzie - powiedział z przekonaniem. Sonia zbliżyła się do brzegu. Gdy Istvan stanął obok, spytała: - Wydawało mi się, że chciałeś mi powiedzieć coś ważnego. - Nie mogę wrócić na noc do domu - powiedział cicho. - Nie pierwszy raz. - Tym razem na dłużej. Przeszedłem do konspiracji. Za kilka dni nasz oddział idzie do akcji. Westchnęła ciężko. - Mój drogi, wojna to nie zabawa. Ujęła syna pod rękę. - To już wiem. Niełatwo mi odejść, ale muszę. Jeśli będzie źle, przyjdę po was - zapewniał. - Myśl przede wszystkim o sobie i o przyszłości. Uważaj. Taban to prawie Prędowla. Niech na całym świecie wojna... Nie martw się o nas. Widzisz, jak tu pięknie, cicho? - Tu też może przyjść burza. - W mieście ona nie tak groźna. Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Nie miała żadnej wiadomości od syna. Tymczasem zabiegi horthystów skończyły się fiaskiem. W połowie października doszło do przewrotu reakcyjnych oficerów i strzałokrzyżowców. Przywódca faszystów Sz~alasi usunął z rządu wszystkich chwiejnych polityków, zaprowadził terror i ogłosił mobilizację do armii i robót publicznych. Z jego rozkazu kontynuowano wojnę ze Związkiem Radzieckim, oddano kraj pod kontrolę hitlerowców. Wkrótce potem wojska radzieckie dotarły do Cisy i stanęły pod Debreczynem. Echa nadchodzącej burzy były coraz bliższe. Sonia i Helena wyjechałyby z Budapesztu, gdyby było dokąd. Pod koniec grudnia Rosjanie podeszli pod miasto, a od pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia rozpoczęło się oblężenie. - I znów dopadła nas wojna. Co teraz? Jak stąd uciec? - rozpaczała Helena. - A jeśli ci faszstowscy szaleńcy zechcą się bronić do upadłego? - Rosjanie okrążyli miasto. Są już wszędzie, na całych Węgrzech, nad Dunajem, nad Drawą, nad Balatonem. Wszędzie - powtarzała Sonia, próbując uspokoić Helenę. - To nie może trwać długo. W tydzień po posiedzeniu w Debreczynie tymczasowego parlamentu nowej władzy rząd koalicyjny, powołany przez to zgromadzenie, wypowiedział Niemcom wojnę. Jednak faszyści zabili radzieckich parlamentariuszy, odrzucając propozycję kapitulacji i ocalenia miasta. - Przekonywałaś mnie, że to już długo nie potrwa, pamiętasz? Co teraz powiesz? - krzyczała przerażona i załamana Helena. Myśl, że ślepy los, który uratował ją i dziecko, może odwrócić się teraz, napawała ją grozą. - Nie pomyślałaś o tym, że to może trwać wieczność, że stąd nie wyjdziemy? - Uspokój się - prosiła Sonia, podnosząc także głos. - Doprowadzisz się do obłędu. Tak nie można! - Co robić? - Widzisz - zaczęła spokojnie Sonia - nie potrafię ci tego dobrze wytłumaczyć, ale wierzę, że ocalejemy. Istvan... Helena wykrzywiła twarz w smutnym grymasie. W noc sylwestrową ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Znieruchomiały nasłuchując. Gdy pukanie zabrzmiało po raz trzeci, Sonia podeszła do drzwi. - To ja - szepnął Istvan, wślizgując się prędko przez uchylone drzwi. - Mój Boże! - zawołały obie prawie równocześnie. Ledwo przywitali się, a już Istvan ponaglał: - Musimy się zbierać, prędko, tam na nas czekają. - Gdzie? Kto? - pytała Sonia. - Nie mamy wiele czasu, naprawdę - nalegał. - Co mamy ze sobą zabrać? - spytała bezradnie Helena. - Jak najmniej, bo droga daleka. Za kwadrans przyjdę jeszcze raz. Pospieszcie się. Gdy zniknął za drzwiami, obie oprzytomniały. Helena ubierała ciepło śpiącego syna, Sonia pakowała najpotrzebniejsze rzeczy. O świcie były już bezpieczne, daleko za miastem. Niebo wciąż było zaciągnięte, ale chmury stawały się coraz bielsze, jaśniejsze, padały tylko z rzadka drobne płatki śniegu. Jadwiga spojrzała przez okno i nabrała ochoty na spacer. Namawiała także Lusię, ale ona nie chciała się nigdzie ruszyć bez dzieci. Olga i Staś spali tymczasem w najlepsze. Planty były ulubionym miejscem zimowych spacerów Jadwigi. Szła wolno, pogrążona w myślach. Na środku białej alei spostrzegła przycupnięte, przytulone do siebie, nieruchome z zimna czarne ptaki. Przystanęła. Prędko, w obawie, że ptaki się rozpierzchną, szukała w pamięci podobnego obrazu. Przed laty były tu z Sonią, w podobny dzień zimowy. Rozmawiały o Marii i jeszcze o czymś... Podniosła wtedy kawałek patyka i rysowała na śniegu miejsce, gdzie rzeka Stryj łączy swoje wody z nurtem Dniestru. "Prosto jak po nitce nie prowadzi żadna droga, nie płynie żadna rzeka, nie zmierza żaden człowiek... Im więcej ostrych zakrętów, tym więcej wiru, w którym giną ludzie. A przecież nie o to chodzi. Kiedy uda nam się szczęśliwie uniknąć wirów, z wysokości naszej spokojnej fali nie dostrzegamy, że ktoś nam bliski, z kim udało nam się szczęśliwie dotrwać aż do teraz, nagle zniknął nam z oczu. Los, zwykły człowieczy los. I nic na to nie poradzisz" - przypominała sobie własne słowa. Wtedy wydawało się, że najgorsze już za nimi. Nawet nie przeczuwały, że czekać je będzie ten największy, najtragiczniejszy wir, koszmar drugiej wojny światowej. Znów za kolejnym, bardzo niebezpiecznym zakolem rzeka płynęła spokojnym nurtem. Wojna jeszcze trwała, ale tu, gdzie Wisła okala wawelskie wzgórze, od kilku dni trwał pokój. Kraków był wolny, cudem ocalały ze straszliwej pożogi. Niedaleko stąd szalała jeszcze burza. Ludzie z trwogą wsłuchiwali się, szczególnie nocą, w oddalające się grzmoty. Nad Plantami niebo wypogadzało się, zajaśniało słońce. Usiadła na pobliskiej ławce, aby nie spłoszyć tkwiących w bezruchu wron. Poczuła nagłe zmęczenie. W pierwszej chwili przestraszyła się, że to kolejny atak, ale nie, nic nie bolało. Tylko nogi, ręce i głowa jak z ołowiu, po dalekiej drodze. "Może to tylko starość? - pomyślała Jadwiga. - Cóż, nie ma się czym martwić. To szczęście dożyć starości w tak okrutnych czasach. Wielkie szczęście". Ogarnął ją chłód, więc przemogła się i wstała, by wrócić do domu. Zrazu trudno jest uwierzyć we wszystko, co spada na nas nagle, podobnie jak nie od razu po długim czasie udręki ulga koi ból. Trzeba czasu. Podobnie było z wolnością. Chociaż w Krakowie nie było już Niemców, w ludziach funkcjonowały stare nawyki. Dusza ludzka to nie mieszkanie, które można w mig posprzątać. "Ile dni, a może miesięcy, jeśli nie lat potrzeba, aby bez lęku wyjść z domu i powracać do niego bez obaw? Nie oglądać się ukradkiem za siebie na ulicy, nie nasłuchiwać w nocy?" - rozmyślała Jadwiga. Słysząc hejnał przystanęła. Po chwili zauważyła, że jakaś młoda kobieta z tobołkiem przerzuconym przez ramię też stoi i słucha. A kiedy muzyka urwała się, nieznajomej spadł tobołek z ramienia na ziemię. Jadwiga zobaczyła, że dziewczyna płacze. Najpierw cicho, żałośnie, potem coraz głośniej. Objęła ją i przytuliła. - Wróciłam do domu. Wróciłam! - wyjaśniała łkając i pociągając nosem. - Nie zastałam nikogo. Wszyscy wyjechali i nikt nie wie dokąd. Nikogo! - rozpaczała. - Wielu było takich, co odeszli bez słowa. - Ale ja wróciłam. - Może i oni powrócą. Trzeba czekać, a tymczasem jakoś żyć. Nieznajoma przytaknęła i próbowała uśmiechnąć się przez łzy, dziękując za otuchę. Jadwiga uścisnęła mocno jej zimną dłoń. Czekając przez chwilę pod drzwiami, aż Lusia otworzy, słyszała krzyki Stasia i Olgi. Cieszyła ją beztroska dzieci. Po kolacji, kiedy ułożyły dzieci do snu, usiadły razem w saloniku. Za oknem znów padał śnieg. Nie bardzo było czym palić, a przecież zima dopiero się zaczęła. - Niedługo otworzą Uniwersytet i wrócę do pracy. Wprawdzie mam już swoje lata, ale teraz pewnie każdy się przyda. Zarobię na nas wszystkich, a ty zajmiesz się domem i dziećmi - powiedziała Jadwiga. - Ja chciałam... - zaczęła niepewnie Lusia. Jadwiga uprzedziła ją: - Wrócić do domu? Lusia przytaknęła. Czuła, że nie zatrzyma jej przy sobie. Rozumiała to, choć z niechęcią myślała o czekającej ją samotności. Ii. Repatrianci Rozdział I Od ponad trzech miesięcy zajmowali pozycje obronne nad rzeką Senio, na wschód od Faenzy, gdzie kopulaste pagórki przedgórza apenińskiego przechodzą stopniowo w monotonną, płaską nizinę, ciągnącą się aż po Rawennę i deltę Padu. Przybyli tu w styczniu czterdziestego czwartego roku, po walkach stoczonych przez Ii Korpus Polski w Apeninach Emiliańskich. Stacjonowali tu już na tyle długo, że przyzwyczaił się do pejzażu, który przypominał mu rodzinne strony: pofalowane Roztocze, schodzące na równinne, błotniste Polesie. - Czy to tak trudno odnaleźć w każdym krajobrazie coś ze swoich stron? Dowolny fragment obcej okolicy z kępą drzew i niewielkim pagórkiem wyobraźnia i wspomnienia podmalują tak, że w końcu uznasz go za swój. Wystarczy dostatecznie długo tułać się po świecie i mocno zatęsknić - tłumaczył kiedyś Bolkowi Spycurze. Przeszli razem cały szlak od Iranu, przez Bliski Wschód do Włoch. Walczyli w Apeninach. Bolek poległ nad rzeką Metauro. Zanim stracił przytomność, powtarzał: - Dobrze, że to w górach... Dla takich jak ja każde góry są domem, bo wszyćkie piękne i wszyćkie jednakowo groźne. Te tu zmogły mnie, szkoda, chciałem dojść do samych Tatr. Roman unikał urojeń, uciekał od nostalgii. W każdym z pejzaży mijanych przez te lata poniewierki starał się dostrzec nie to, co przypominało mu widok za oknem rodzinnego domu, a to, co od tamtego obrazu było inne, lecz równie piękne, co mogłoby go skusić, przywiązać do nowego miejsca, jeśli trzeba by pozostać na dłużej, chociażby na resztę życia. Przypominał wędrowca, który raduje się każdym ogniskiem napotkanym na swojej tułaczej drodze, nie żałował domowego kominka w rodzinnym Truchaniu. "Rozpaczą nie ogrzejesz rąk, nie napełnisz ciepłem duszy, kiedy dłonie zgrabiałe, niechętne każdemu zajęciu, a serce bolące od smutku, wtenczas nietrudno o zwątpienie i obojętność dla sprawy, za którą jeszcze wczoraj oddałby człowiek życie. Od tego wszystkiego trzeba uciekać jak najdalej, jak od zaraźliwej choroby, jeśli pragniemy żyć" - pisał do Eweliny. Przygnębienie wkradło się w szeregi żołnierzy podczas włóczęgi po Środkowym Wschodzie. Na przełomie czterdziestego trzeciego i czwartego roku było już znacznie łatwiej prowadzić pracę wychowawczo_oświatową. 2 Korpus Polski wraz z 8 Armią Brytyjską został przerzucony do Italii, zajmując wiosną czterdziestego czwartego roku pozycje obronne w Apeninach, nad górnym biegiem Sangro. Wtedy zaśpiewano radośnie: "Z ziemi włoskiej do Polski..." 9 kwietnia u podnóża Apeninów ruszyło końcowe natarcie sprzymierzonych. Po zwycięskiej bitwie nad rzeką Senio i przełamaniu niemieckiej obrony 2 Korpus ruszył do natarcia wzdłuż Via Emilia, czyli drogi numer 9, prowadzącej prosto do Bolonii. Choć Rosjanie w tym czasie forsowali Odrę i podchodzili pod Berlin, Niemcy nie zamierzali łatwo sprzedać swojej skóry, nie zaprzestawali beznadziejnego oporu. Koncentrowali obronę kolejno na rzekach Gaiana i Idice, pragnąc za wszelką cenę powstrzymać nacierających sprzymierzonych. W walkach nad drugą z tych rzek, gdy do Bolonii było zaledwie dziesięć kilometrów, odłamek granatu ranił Romana w głowę. Przytomność odzyskał dopiero po trzech dniach w szpitalu polowym pod Castel S.Pietro. Wkrótce potem przywieziono go do szpitala w Bolonii, wyzwolonej 21 kwietnia przez polskie zgrupowanie pościgowe. Ewelina przebywała wówczas u stóp Apeninów w miasteczku Brisighella. Mieszkała tam z grupą rodzin polskich, które po wyzwoleniu Bolonii stopniowo wyjeżdżały na południe. W myśl obietnicy generała Andersa nad Adriatykiem, koło Barletta i Trani, powstać miała "mała Polska", niby_państewko, posiadające dość rozbudowany aparat biurokratyczny. Do "małej Polski", do Apulii, ściągali zewsząd wszyscy ci, których zdołano przekonać, że powrót do kraju pozostającego "pod czerwoną okupacją" jest niemożliwy, bezsensowny. Londyńska propaganda antyrepatriacyjna i marzenia Andersa o sprowadzeniu z Niemiec przebywających na robotach Polaków, czyli sen o drugiej Polsce nad Adriatykiem, nie przekonywały wszystkich. Ewelina nie myślała na razie o powrocie do kraju, przede wszystkim nie pozwalał na to stan zdrowia Romana, do Trani jednak nie wyjechała, pozostając sama w Brisighella. Po miesiącu Roman opuścił szpital, chociaż lekarz mu to odradzał. Bóle głowy faktycznie mijały, jedynie chwilami dokuczały tak mocno jak po powrocie do przytomności. Bywało, że na sekundę lub dwie tracił kontakt ze światem, kontrolę nad ruchami i orientację. Wszystko wokół wirowało, jakby dopiero co zszedł z karuzeli. Czasami przewracał się. Potem nauczył się wyczuwać rychłe nadejście zaćmienia, jak zwierzęta przeczuwają trzęsienie ziemi. Podchodził wtedy prędko do łóżka, ławki, ściany czy drzewa, asekurując się przed upadkiem. Uważał, że gdy wyjdzie ze szpitala, prędzej wróci do równowagi, zmobilizuje się, nabierze pewności siebie. Na urlop Ewelina zabrała go do Brisighelli. Pożyczyła stary, zdezelowany samochód. Jego właściciel gwarantował słowem honoru, że miesiąc będzie służył im dobrze. Wjechali w nieduży las piniowy. - Skąd wzięłaś pieniądze na tego grata? - spytał Roman. W tonie głosu męża nie wyczuwała wyrzutu, raczej uznanie dla swojej przedsiębiorczości. - Mieliśmy jeszcze trochę oszczędności - wyjaśniała, odrywając na chwilę wzrok od drogi. Prowadziła dobrze, pewnie. - O pieniądze się nie martw. Najważniejsze, że wróciłeś. Zbliżali się do gór. Jechali doliną rzeki Lamone, mijając Faenzę. Na stokach pagórków, w zagłębieniach szerokich dolin strzelały w niebo smukłe, wyniosłe cyprysy. - W Brisighelli będziemy sami - uprzedzała męża. - Wszyscy znajomi wyjechali na południe, do Barletta lub Trani. Uwierzyli w "małą Polskę" - wyjaśniała. - Co o tym sądzisz? - Może chciałabym w nią wierzyć, ale nie potrafię. Jeśli nawet pomysł Andersa uda się, to będzie to getto, nic więcej. Polska może być naprawdę tylko nad Wisłą - wyjaśniła spokojnie. - Tak, ale jaka? - To już inna sprawa - westchnęła. - Czytałem w "Dzienniku Żołnierza", że Polska jest wszędzie tam, gdzie zostaną Polacy. Ewelina straciła już ochotę na rozmowę o powrocie. Ponieważ Roman nie był zupełnie zdrowy, nie wydawało jej się konieczne podejmowanie w tej chwili jakichkolwiek decyzji. Na to mieli jeszcze czas. - To romantyzm - powiedziała. - Po tym, cośmy przeszli, wiele rzeczy wygląda inaczej, niż piszą w gazetach. Roman zamyślił się zapatrzony gdzieś daleko. Im bliżej Brisighelli, tym wzgórza Apeninów rosły coraz prędzej, ale ich szczyty były wciąż jeszcze łagodne, kopulaste. Zamki i wieże kościołów konkurowały ze smukłymi cyprysami. Południowe trawiaste stoki wzgórz mieniły się kolorowymi kwiatami. Przybywało lasów. Najwyżej pięły się pinie, nieco karłowate, pokręcone jak czasem polskie sosny. - Brakuje mi często słów, aby powiedzieć, co czuję, zebrać do kupy w gładkie, jasne zdania wszystkie myśli, zweryfikować wątpliwości - przyznała po chwili spokojnie i zaraz dodała: - A te pismaki z "Dziennika Żołnierza" wszystko rozumieją i potrafią. Pisanie przychodzi im dziwnie łatwo, jakby wyrzucali artykuły z rękawa. Nie chciała, aby mąż podejrzewał, że coś przed nim ukrywa, że już postanowiła za nich dwoje, tylko boi się teraz o tym rozmawiać i umyślnie zwleka. Nie zamierzała o sprawie tak ważnej jak powrót do kraju decydować sama. Zwlekała, to prawda. Powodów było sto, a może i więcej. Warunkiem jakiejkolwiek decyzji był powrót męża do zdrowia. Wątpliwości mieszały się z tęsknotą, pragnieniem spotkania się z rodziną. - Postanowiłam odnaleźć Jędrzeja. Roman zainteresował się. - Wiem - powiedziała - że walczył we Francji i został internowany w Szwajcarii. Jeśli nie uciekł stamtąd do Anglii, to jest duże prawdopodobieństwo, że żyje. - To możliwe - przyznał. - Napisałam do Czerwonego Krzyża. Myślę, że pomogą. - Na początek musimy się wszyscy pozbierać, a potem... - urwał. - Potem postanowimy, co dalej - dokończyła prędko. Przytaknął i uśmiechnął się na zgodę. Roman był wdzięczny żonie, że zabrała go ze szpitala i przywiozła do Brisighelli. Miasteczko było niewielkie, spokojne, jakby zapomniano tu już o wojnie. Życie toczyło się normalnym, powolnym rytmem. Pozwalało mu to odzyskać równowagę. Korzystając z pięknej, wiosennej pogody i dobrej kondycji, pojechali na wycieczkę w góry. Tuż przed miasteczkiem Marradi góry stawały się coraz wyższe, coraz bardziej dzikie i piękne. Po same szczyty porastał je gęsty las, zaś w dolinach i na przełęczach nie brakowało rozległych polan i pastwisk, skąd roztaczały się wspaniałe, niezapomniane widoki. Droga stawała się coraz węższa i bardziej kręta. Mijali z rzadka rozsiane wzdłuż traktu miasteczka i wioski. Uliczki były tu jeszcze węższe niż szosa, zabudowane gęsto po obu stronach. - Odnoszę wrażenie, że przejeżdżamy przez czyjeś podwórka - powiedziała Ewelina znad kierownicy. Stanęli na skraju małego, nieregularnego ryneczku, ocienionego masywną, kanciastą bryłą kościoła zasłaniającego słońce. Przy wieży rosły dwa smukłe cyprysy o złamanych wierzchołkach. Usiedli przy stoliku w małym ogródku przed jedyną knajpką. W sąsiedztwie jacyś starzy mężczyźni w wytartych, czarnych spodniach i marynarkach rozmawiali o czymś półgłosem. Zajęci sobą zdawali się nie zauważać przybyłych. Za to barman spostrzegł ich od razu. Podszedł i przyjął zamówienie. - Zaskakujący spokój i pustka - powiedziała Ewelina. Podczas spaceru trafili na miejscowy cmentarz na stromym zboczu. Był mały jak japoński ogródek. Porośnięte bujną trawą kopczyki grobów i koślawe kamienne obeliski potęgowały wrażenie pustki i zapomnienia. - Nie przejmują się losem zmarłych. - Z własnym mają pewnie dosyć problemów - próbowała usprawiedliwiać mieszkańców. - Życie w górach musi być ciężkie. - Bronisz ich, jakbyś była im coś winna - dziwił się Roman. - Bo jestem, choćby to, że możemy spacerować tu sobie spokojnie jak w normalnym świecie, bez nalotów, salw, bez strachu. To wiele, nie sądzisz? - Boję się, że za chwilę popadniesz w melancholię - przestrzegł. - To mi nie grozi. Wrócili do samochodu, bo zrobiło się późno. W domu czekał list. - Jest! Żyje! - krzyczała z radości Ewelina, przeleciawszy wzrokiem wiadomość z Czerwonego Krzyża. - Jędrzej mieszka w Szwajcarii. Ocalał! - Podali adres? - Tak. Maloja. Gdzie to może być? Roman wzruszył bezradnie ramionami. - Trzeba będzie tam napisać i to jak najprędzej, aby nam nie uciekł - mówiła podniecona i uradowana. Z samego rana pobiegła z listem na pocztę. W niedzielne, ciepłe popołudnie wybrali się na długi spacer do kościoła di S. Giovanni Battista in Ottavo, najstarszego w okolicy. Uszli spory kawał drogi od rogatek miasteczka skrajem pustej szosy, nim skręcili w boczną, wąską, kamienistą drogę i przeszli pod wiaduktem wydrążonym w nasypie kolejowym. Tuż za kilkumetrowym wałem rozciągał się spory placyk z samotną palmą. Za kamiennym murkiem było podwórze parafii, a obok cmentarz, gdzie wzdłuż niewysokiego ogrodzenia rosły równym rzędem, zastygłe w nieruchomym powietrzu cyprysy. Przy wejściu na cmentarz stała studnia. Do niewielkiej kałuży niczym do wodopoju schodziły się spragnione kury. - Jak na wsi - zauważył Roman. - Nasyp kolejowy to jakby mur warowny, odgradzający ten zakątek od reszty świata - dodał po chwili, zadowolony, że tu przyszli. Usiedli na ławce, na skraju placyku. Kościół nie był budowlą ani szczególnie piękną, ani imponującą rozmiarami, raczej kapliczką w rewirze ciszy i spokoju. Swoistym urokiem przyciągał wszystkich, którzy tu zaglądali. W aktualnym kształcie murów pochodził z dziewiątego wieku, ale fundamenty i niewielkie fragmenty budowli stały tu od czasów rzymskich, longobardzkich i bizantyjskich. We wnętrzu panował chłód i mrok. Surowe, nie tak zdobne jak w polskich świątyniach ściany były nieprzytulne i mało gościnne. Wrócili na szosę do miasteczka. Urlop Romana kończył się. Ewelina musiała odwieźć męża na jakiś czas do szpitala w Bolonii. Ostatniego wspólnego popołudnia Roman, odrywając wzrok od gazety, mruknął: - W "Dzienniku Żołnierza" znów agitują za "małą Polską". Domyśliła się, że mężowi zależało, aby przed powrotem do Bolonii zdecydowali, czy wrócą do kraju. - Zalecają wstrzymanie się - kontynuował Roman patrząc w gazetę, jakby szukał właściwego akapitu, by przeczytać żonie - bo w Europie rychło nastąpią zmiany, które doprowadzą do prawdziwego wyzwolenia Polski. - Te zmiany to pewnie nowa wojna - zdenerwowała się Ewelina. - Czy tak piszą? - Nie, ale chyba masz rację. Roman odłożył gazetę i przez chwilę oboje milczeli. Cóż - zaczęła niepewnie Ewelina, siadając przy mężu na oparciu fotela. - Myślę, że powinniśmy się wstrzymać z decyzją, ale nie dlatego, że tak piszą w gazetach. Musisz przecież wyzdrowieć. Podróż do Polski będzie męcząca i trudna. Poza tym, może poczekamy na wiadomość od Jędrzeja? - zaproponowała. - Potem razem zdecydujemy, co robić dalej. - Dobrze - zgodził się. Pocałował żonę delikatnie w policzek i wyznał: - Czasami myślę o tym, jaka może być ta nowa Polska, jaka jest naprawdę, bo to, co w gazetach... - urwał. - Ja także próbowałam ją sobie wyobrazić - przyznała. - Przecież my tu właściwie nic o niej nie wiemy. - Może Jędrzej jest lepiej zorientowany? - Zobaczymy. Odczuwał zmęczenie i przygnębienie, spowodowane nagłym przypływem melancholii. Wbrew sobie poddawał się nastrojowi, pocieszając się, że to przejdzie. Usprawiedliwiał się, by nie podejmować walki. Płynął zatem z nurtem, a raczej dryfował, zdając się na los, nie tracąc niepotrzebnie sił. Był przekonany, że będą mu niebawem potrzebne. Swoją nie najlepszą kondycję tłumaczył Włodzimierz zależnie od chwili i nastroju. Sprawcą zmęczenia, jak sądził, była wiosna. Odzywała się w nim naturalna radość życia, ale równocześnie dawały o sobie znać stare bóle, dolegliwości, symptomy pogłębiającej się choroby. Przejściową nieporadność, powolność i uległość nastrojom usprawiedliwiał też starością, która brutalnie i nie w porę przypominała o sobie. "Sześćdziesiąt cztery lata. Czy to naprawdę tak wiele?" - zadawał sobie z niedowierzaniem pytanie. Niemały wpływ na postawę Włodzimierza miała dokuczająca mu coraz mocniej samotność. Przedtem nie przytłaczała go tak bardzo. Odczuwał wciąż tę samą wielką pustkę wokół. Podobne wrażenie ogarnęło go gdzieś w Hiszpanii na widok ograbionego wielkiego kościoła, w którym nie pozostały nawet organy ani ławeczki, straszyły puste wnęki po rozkradzionych ołtarzach. W mieszkaniu, w którym prawie nie było mebli, z wyjątkiem niezbędnych, przypadkowo zgromadzonych, brakowało czegokolwiek, co pozwoliłoby poczuć się bezpiecznie. Zamiar urządzenia się na dobre odkładał na później, choć zdecydował nieodwołalnie osiąść na stałe w Gdańsku już w chwili, gdy przybył na Wybrzeże z brygadą pancerną im. Bohaterów Westerplatte. Wtedy w kilka dni po zdobyciu Gdańska został odkomenderowany do wojskowego zarządu miasta. Jak sięgał pamięcią, nigdy nie troszczył się specjalnie o warunki bytowania. Inaczej było, gdy żyła jeszcze Katia i gdy mieszkał z synem w Paryżu. Odkąd jednak został sam, zadowalał się byle kątem. Bardzo bolesny był dla Włodzimierza widok bezlitośnie zmaltretowanego, zrujnowanego miasta, wypalonych domów, hałd, gruzów. Dopiero gdy to olbrzymie pogorzelisko zaczęło się zaludniać repatriantami i osiedleńcami z głębi kraju, powoli ustępowało przygnębienie na rzecz coraz gorętszej nadziei na lepsze, normalne życie. Przechodząc Długim Targiem w stronę Starej Motławy, przystawał przy Fontannie Neptuna lub siadał na zniszczonych przedprożach. Pamięć podsuwała mu zawsze ów niezwykle ważny moment, przełomowy nie tylko dla dziejów miasta, ale i jego własnych losów, gdy w marcowy dzień z grupą pancerniaków zawieszali biało_czerwony sztandar na Dworze Artusa. Był to zapewne pierwszy od wybuchu wojny polski sztandar w Gdańsku. Wówczas postanowił, że po wojnie wróci tutaj i pozostanie. Wprawdzie najprościej byłoby odnaleźć Jadwigę w Krakowie, ale nie chciał urządzać się wygodnie. Jeśli zaczynać od nowa, to tam gdzie najtrudniej. Choć nie na ojcowiznę, która została po tamtej stronie granicy, wracał do domu swoich dziadów, zniszczonego, z trudem wyrwanego wrogowi. Trzeba było znaleźć w nim jakiś kąt dla siebie, a najlepiej, jak sądził, tu, na ziemiach, które jak on wracały do macierzy. Pracował teraz w zarządzie miasta i tworzącym się urzędzie wojewódzkim, wraz z innymi towarzyszami organizował komitet PPR. Otrzymał trzy krótkie listy od Roberta. W ostatnim, z kwietnia, pisał: "Znalazłem trochę czasu, chociaż mamy go coraz mniej. Spieszy nam się, by dobić Hitlera. Trafiła się okazja na postoju, aby skreślić parę słów. Powiadam, że żyję. Szesnastego kwietnia rankiem ruszyliśmy spod Siekierek. Moja dywizja forsowała Odrę pod Christiansaue. Odrzucając szwabską obronę pod Neur~udnitz, rozpędem przeskoczyliśmy Starą Odrę. Teraz ścigamy Niemców, wycofujących się na Falkenberg. Jestem zdrów. Drasnęło mnie w udo, ale to nic strasznego. Nad Odrą sporo naszych zostało. Żal, bo do Berlina już niedaleko. Wrócę, to sobie pogadamy. Robert" "To dobrze, że chociaż jeden Horyniecki będzie w Berlinie" - pomyślał Włodzimierz, odkładając do schowka list. Był dumny z bratanka, do którego żywił ojcowskie uczucia. Od własnego syna nie miał żadnych wiadomości. Marzenia Roberta spełniły się. W ostatnich dniach kwietnia 1 Dywizja Piechoty została przerzucona do Charlottenburga i poszczególne pułki wchodziły kolejno do walki. 3 Pułk Piechoty, zapoczątkował udział Polaków w walkach na ulicach Berlina, w decydującym szturmie. Ostatniego kwietnia, we wczesnych godzinach rannych ruszyli do ataku. Poranek wstawał mglisty i chłodny. Trawa była mokra od rosy, zaś od kanału wiał silny wiatr. Niemcy bronili się zaciekle. Polacy z trudem zdobywali dom po domu, zaułek po zaułku. - Opór hitlerowców jest beznadziejny. Po jaką cholerę siedzą jeszcze w tych bramach? - krzyknął Robert do kapitana. - Na co oni liczą, sukinsyny! Terkotały przeciągle karabiny i pistolety maszynowe. W niedalekim sąsiedztwie artyleria ostrzeliwała kolejny kwartał. Wszędzie unosił się czerwony pył. - Będą walczyć do ostatka - powiedział Witek Malan. - Pozostała im jedna, jedyna nadzieja: doczekać nadejścia Anglików lub Amerykanów i oddać się im do niewoli. - Na to nie mogą już liczyć. Przez cały dzień trwały walki. Doszli do Englischestrasse, gdzie zdarzył się przykry incydent. Na wezwanie z megafonu kolejna grupa cywili wychodziła z piwnicy zawalonego domu. Szli jeden za drugim, pokornie, w milczeniu, z rękami uniesionymi do góry, głównie kobiety w różnym wieku i gromadka dzieci. Nie zdołali przejść dwudziestu kroków, gdy rozległa się seria z pistoletu maszynowego. Cofnęli się, ale kilka osób zginęło na miejscu. Upadła też kobieta prowadząca troje małych dzieci, które zrozpaczone, skulone, pozostały przy niej. Oniemieli. Kobieta nie poruszała się, dzieci płakały. Wtedy z sąsiedniej kamienicy wybiegł żołnierz z zatkniętymi za pas połami płaszcza. Biegł zygzakami, nisko pochylony. Niemcy wzmogli ogień, przypierając śmiałka do ziemi. - Kapitanie, wejdę wyżej i przyłożę skurwysynom - powiedział Robert i nie czekając na odpowiedź, pobiegł po ocalałych fragmentach schodów na górę. - Robert! - krzyknął Witek, a po chwili dodał już do siebie: - Tam strzępy murów, jeśli go wymacają... Terkot karabinów maszynowych z obu stron nie ustawał. Robert tymczasem wdrapał się najwyżej, jak było możliwe, przymierzył się dokładnie i puścił serię. Trafił, ale i do niego ktoś strzelił. Posypał się tynk i cegły. Nie dostał, zawaliły się jednak schody. Przylepiony do ocalałego fragmentu muru, mógł tylko czekać, aż się wszystko uspokoi, i koledzy przyjdą mu z pomocą. Piechur dotarł do dzieci. Asekurowano go dobrze. Gdy wracał wraz z nimi, już przy bramie jeden z malców wyrwał się i pobiegł z powrotem w stronę martwej kobiety. Hitlerowcy strzelali z pistoletu maszynowego i dzieciak upadł. W kilka minut potem zlikwidowano kolejne gniazdo desperatów. Dziecko nie żyło. - Jeszcze jedna daremna ofiara - wyszeptał kapitan Malan, przełykając ślinę. Zebrał kilku piechurów, aby pomóc Robertowi zejść ze szczytu ruin. Następnego dnia pułk kontynuował walkę w rejonie stacji kolejowej Tiergarten, którą wzięto 2 maja o świcie. Rozwijając natarcie wzdłuż Charlottenburger Chaussee, wczesnym rankiem dotarli do Bramy Brandenburskiej. Kiedy pluton Roberta mijał Siegess~aulexx łopotała tam już biało_czerwona chorągiew zatknięta wcześniej przez chłopaków z 7 Baterii podporucznika Mikołaja Troickiego. Każda następna godzina walki, każdy zdobyty z trudem metr berlińskiego rumowiska zbliżał ich do pokoju. Milkły powoli strzały, kapitulacja była bliska. Berlin - morze ruin - tonął w czerwonym pyle, który wdzierał się wszędzie. Między zwałami gruzów sunęły długie sznury samochodów, wozów bojowych, transporterów i czołgów. Mieszały się ze sobą warkot silników, okrzyki i sygnały. "Ruch jak we Lwowie na Legionów albo i większy" - Pomyślał Robert, rozglądając się wokoło. Gdzieś z daleka dochodziły armatnie wystrzały, jeszcze walczono z niedobitkami. Bliżej od czasu do czasu zaterkotał karabin maszynowy. Kilka serii w odpowiedzi i na krótko nastawała cisza. Pośród ruin pełzły nie kończące się kolumny jeńców. Zewsząd wychodzili wynędzniali cywile, dla których jedyną szansą była łyżka strawy i kromka chleba z radzieckiej lub polskiej kuchni polowej. Częstowali się pokornie, w milczeniu. Były wciąż takie ulice i zaułki, gdzie grupy niedobitków trwały jeszcze na swoich pozycjach, broniły się wyjątkowo zaciekle i desperacko. Robert opowiadał Włodzimierzowi o agonii faszystów, gdy szli wolno brzegiem morza, po wilgotnym, twardym piasku. Spacerowali grzbietem fałdy, przez którą przy większej fali przelewały się jęzory spienionej wody, tworzące na plaży rozległe, prędko wsiąkające w piasek rozlewiska. Od morza wiał ciepły wiatr, naganiający niewysokie fale, skłębione, lśniące bielą na grzbietach. Wsłuchiwali się w przeciągły, jednostajny szum zatoki i głośny, piskliwie żałosny krzyk mew. - Czy już cię zdemobilizowali? - spytał Włodzimierz. Robert był w mundurze z dystynkcjami starszego sierżanta. Wówczas wielu młodych ludzi nosiło się po wojskowemu. Niełatwo rozstawali się z mundurem, zresztą często brakowało innego odzienia. - Prawie - odpowiedział bratanek. - Nie spieszyło mi się do cywila, póki nie zaczęli namawiać na zawodowego - wyjaśnił po dłuższej chwili. - Chciałbym na studia. - No i prawidłowo - pochwalił Włodzimierz. - A co zamierzasz studiować? - zaciekawił się. - Na Politechnice. - Dlaczego by nie? Fachowców będzie trzeba teraz dużo - utrzymywał Roberta w postanowieniu. - Ale najpierw wszystko musi się ułożyć, ustabilizować. Ta wasza rewolucja to jeszcze nic pewnego. Jak wróci z Londynu Mikołajczyk... Włodzimierz przerwał mu: - Będzie, co ma być, to znaczy wybory. Naród zdecyduje, kto ma rację. Uważam, że nie przegramy. Tego, co zrobiliśmy, nie da się cofnąć, choć niektórzy by tego chcieli. - W Polsce nie uda się wam to, czego dokonaliście w Rosji. - Każdy naród będzie teraz budował socjalizm na swój sposób, choć niekoniecznie musi to być od razu socjalizm. Żyjemy w nowych czasach, innych niż Rosja w siedemnastym roku. Mamy zupełnie inne zadania. Nie można kroczyć drogą starych dogmatów. - Jeśli nie socjalizm, to co to będzie, u licha? - spytał Robert z zaciekawieniem. - Na razie walczymy o Polskę ludową, nie o powrót do sanacji ani o ustrój na kształt radzieckiego. Nie powstanie tu druga Anglia czy Francja. Musimy szukać własnych rozwiązań, trzymać się swojej, polskiej drogi. Robert uważał stryja za romantyka, maniaka idei, która była zbyt piękna, aby mogła stać się realna. Dotąd spotykał tylko takich, którzy albo chcieli budować nową Polskę na wzór sowiecki, albo taką, jaka była przed wrześniem. - Czy to jest możliwe? - powątpiewał Robert. Włodzimierz tłumaczył mu meandry nowej polityki, ale Robert już nie słuchał. Wciąż towarzyszyły im mewy. Spacerowały czujnie tuż obok, poszukując jedzenia w zagłębieniach piasku. Przepłoszone odlatywały z krzykiem, wzbijały się wysoko ponad korony karłowatych sosen, aby po kilku minutach spaść nagle w dół niczym bojowe samoloty. Włodzimierz mówił: - Tego, co się w Polsce stało i co zaszło w ludziach, nikt już nie cofnie. - Czasami ci zazdroszczę, stryjku - skwitował Robert. - Czego? - Wiary. Bo ja, widzisz, w nic właściwie nie wierzę. Przyglądam się wszystkiemu, słucham, myślę, ale nikomu nie wierzę, a już najmniej wam. - Tęskniąc za światem, którego już nie ma, nie bardzo możesz znaleźć sobie miejsce w rzeczywistości, która istnieje realnie, prawda? - Gdyby tu był ojciec - westchnął Robert. - Robię, co mogę, aby ich sprowadzić. To musi trochę potrwać - powiedział Włodzimierz. - Niestety, na razie nie mam żadnej wiadomości. - Szkoda. - Weź pod uwagę odległości. Wojna dopiero się skończyła, daleko nam do normalnych czasów - wyjaśnił Włodzimierz, ale bratanek znów go nie słuchał. Gdy wrócili wieczorem do Gdańska, Włodzimierz namawiał, aby Robert został na Wybrzeżu i zamieszkał razem z nim. - Tu obok jest całkiem ładne mieszkanie. Jesteś młody, prędko byś się urządził. Niedługo powstanie tu uczelnia, poszedłbyś na studia. - Jakoś nie mogę tu usiedzieć. Pojadę jeszcze do Krakowa, a potem zobaczę - odparł Robert. - Tam łatwiej, wszystko ocalało. - Nie o to chodzi, po prostu nie mogę sobie znaleźć miejsca i tyle. - Upierał się chłopak. - Nie szukaj za długo, bo potem będzie jeszcze trudniej. Zatrzymam to mieszkanie. Daj znać, jak coś postanowisz. Włodzimierz długo żałował, że tak łatwo przystał na wyjazd bratanka, że nie zdołał go zatrzymać w Gdańsku. Przypomniało mu się rozstanie z synem w Paryżu. Nie było wtedy żadnych możliwości pozostania we Francji. Dezercja nie wchodziła w grę. Polecenie z Moskwy było nieodwołalne, okoliczności zaś nie sprzyjały jakiejkolwiek niesubordynacji. Nowy ambasador w sposób jasny i bez niedomówień przedstawił sytuację. Włodzimierz pojął od razu, że nie ma odwrotu. Aleksander nie potrafił tego zrozumieć. Włodzimierz łudził się, że syn kiedyś przyzna mu rację, oceni rozsądnie i sprawiedliwie jego postępowanie. Tymczasem dni uciekały, a Olek niczego nie pojmował. Przyciszonym głosem mówiło się wtedy sporo o Wyszyńskim, Zastępcy przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych ZSRR. Przechodził do dyplomacji, zwalniając stanowisko prokuratora generalnego, aby zrobić porządek z kadrami w służbie zagranicznej. Zabrał się za to od razu i po swojemu. Włodzimierz rozumiał, co mógł oznaczać nowy kurs, ale nie akceptował go, dlatego z takim trudem i bezowocnie przekonywał syna. Operując półsłówkami i niedomówieniami, stracił ostatecznie jego zaufanie, pogłębił niechęć i strach Aleksandra przed powrotem do Rosji. - Należymy do dwóch innych, może nawet obcych światów, tato, dlatego szansa, abyśmy się kiedyś odnaleźli, jest bardzo mała. Wracaj, jeśli musisz, ja zostaję. Teraz widzę, że mama miała rację mówiąc, że nie należało wam tak ufać, tak wierzyć w nowy, lepszy świat - wyrzucał mu na pożegnanie. Słowa syna brzmiały jak niesprawiedliwe, pochopne oskarżenie, bolały mocno. Teraz pozwolił odejść Robertowi, który także mu nie wierzył. Przyspieszając powrót Macieja i Katarzyny, co nie było proste, mógł zyskać zaufanie bratanka. Wszczął także ponowne poszukiwania Natalii. Był przekonany, że przeżyła wojnę. Powroty z Galicji regulowały odpowiednie porozumienia. Władzom ukraińskim zależało, aby wszyscy Polacy jak najszybciej opuścili Ukrainę Zachodnią. Inna była sytuacja ludności polskiej, zamieszkałej lub przebywającej na Bukowinie i w Besarabii, a tam, jak sądził, przebywała Natalia. Nie podpisano w tej sprawie żadnego porozumienia, a ponadto władze miejscowe czyniły trudności. Szczęśliwie zdarzyło się, że będąc oddelegowanym czasowo do Komitetu Centralnego PPR, poznał pułkownika Stefana Poleskiego, który został wkrótce pełnomocnikiem rządu do spraw repatriacji i szykował się pospiesznie do wyjazdu do Czerniowiec. - Pomóżcie, towarzyszu. W tej kopercie jest wszystko, co może was naprowadzić na ślad mojej krewnej. Nic więcej, niestety, nie wiem - poprosił go Włodzimierz. - Sprowadzę tę waszą Natalię - obiecał pułkownik. - Pewnie to piękna kobieta, skoro tak o nią zabiegacie - mrugnął porozumiewawczo. - Zapewne, ale nie w tym rzecz. To honorowy dług wobec rodziny - tłumaczył Włodzimierz. - Tym bardziej muszę ją odnaleźć. Bądźcie dobrej myśli. List z Brisighelli od Eweliny był dla Jędrzeja wielkim i radosnym zaskoczeniem, tym bardziej, że od długiego czasu nie miał wiadomości od Soni i Heleny. Ich milczenie tłumaczył oblężeniem Budapesztu, ciężką sytuacją na Węgrzech, które najdłużej z byłych sojuszników Hitlera nie potrafiły zdecydować się na zmianę frontu i płaciły za brak politycznej orientacji. Wyobraźnia podsuwała mu najgorszy z możliwych los zabłąkanych w węgierskim kotle krewnych. Dolores pocieszała: - Sonia nie powinna dać się złamać losowi, pewnie wraz z Heleną w porę opuściła Budapeszt. Zna kraj i ludzi, nie zginie. Nie mają czasu, a pewnie i sposobności wysłania listu. O Ewelinie wiedział dotąd niewiele. Teraz pisała: "Będziemy tutaj niedługo, do końca lata. Potem wyjeżdżamy na północ, prawdopodobnie do Triestu, gdzie znajduje się klinika, którą polecił mi znajomy polski lekarz. Zdrowie Romana jest teraz najważniejsze. Niewiele wiem o reszcie rodziny. Ojciec, Katarzyna i Robert zostali w Rosji. Pocieszam się, że wyszli stamtąd z polskim wojskiem. W Rosji poznałam stryja Włodzimierza. Obiecał odnaleźć ojca i pomóc. Pewnie nie uwierzysz, ale zaufałam mu. Jeżeli możesz, przyjedź we wrześniu do Wenecji. Tam się spotkamy." Euforyczna radość Jędrzeja z odnalezienia siostry i szansy na spotkanie z nią minęła prędko, ustępując miejsca apatii. Dolores usprawiedliwiała to przypływem smutnych wspomnień, powodujących uparte milczenie i nie wypowiedziane, ale wyraźnie odczuwalne pragnienie samotności. Nie pytała o nic, nie nalegała sądząc, że niebawem Jędrzej sam wróci do równowagi. Tymczasem przygotowywała się do podróży. Jędrzej ociągał się, wymawiał, aż wreszcie po tygodniu jej nalegań zdecydowanie przeciwstawił się wyjazdowi do Wenecji. Z początku sądziła, że nie chciał, aby mu w tej podróży i spotkaniu z siostrą towarzyszyła. Sprawiło jej to przykrość, ale mogła to zrozumieć i wybaczyć. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy okazało się, że on w ogóle nie zamierza spotkać się z Eweliną. - Wybacz, nie rozumiem twojego postępowania, trudno je czymkolwiek wytłumaczyć. Jeśli nie pojedziesz do Wenecji, nic cię nie usprawiedliwi - wyrzucała mu zdenerwowana. Jędrzej milczał. Sytuacja stawała się nieznośna. W końcu uległ namowom Dolores i z żalem rozstawał się z Maloją. Polubił tę niewielką osadę, złożoną głównie z rozrzuconych po dolinkach i zboczach hotelików, willi i pensjonatów. Czuł się tutaj prawie bezpiecznie i dobrze. Mieszkańcy byli inni niż Szwajcarzy z niemieckojęzycznej północy, niepodobni do butnych, drobnomieszczańskich Szwabów. Retoromańska Gryzonia, szczególnie zaś słabo zaludniony, już trochę włoski Engadyn, wydały mu się od razu przyjazne, gościnne. Na stacji w St. Moritz zajęli wygodne miejsca w przedziale sypialnego wagonu ekspresu Berninabahn, który miał ich przewieźć na drugą stronę Alp. Od początku podróży był zły i naburmuszony. Z czasem, kiedy zapatrzony w uciekające krajobrazy zapominał o Bożym świecie, stawał się coraz bardziej pogodny, a zmarszczki z czoła znikały. Nawet odezwał się kilka razy do Dolores, zwracając jej uwagę na przepiękne alpejskie widoki. Podróż pociągiem do włoskiej granicy trwała długo, gdyż budowniczowie Berninabahn zrezygnowali prawie zupełnie z tuneli, nie chcąc pozbawić podróżnych wspaniałych widoków na wyniosłą, pokrytą wiecznym śniegiem Berninę. W masywie tym dwa najwyższe szczyty, Piz Pal~u i Piz Bernina, wyróżniały się szczególną doskonałością kształtów. Nie mniej wrażeń dostarczał widok spływających do doliny długich jęzorów lodowców. Gdy pociąg z trudem wspinał się licznymi serpentynami ku przełęczy pod Piz Varuna, wjeżdżali we włoskojęzyczną krainę Paschiavo. Była to kilkunastokilometrowa dolina na południe od Alp Retyckich. Znad jeziora Poschiavo do wioski Campocologno, gdzie pociąg przejechał granicę szwajcarską, było już niedaleko, a żelazny trakt wiódł wzdłuż rzeki, dnem doliny. W Madonna di Tirano powitali Italię. Podróż znużyła ich. Gdy przejeżdżali nad jeziorami Camo i Lecco, wprowadził ich w zachwyt wspaniały widok zachodzącego za szczytami Ledu i Bragagno słońca. "Po drugiej stronie, gdzie słońce jeszcze świeci, nad Lugano, jest Szwajcaria. Wystarczy się przesiąść w Lecco. Może jeszcze zdążylibyśmy na ostatni autobus" - pomyślał z żalem Jędrzej. Był przez chwilę sam w przedziale. Dolores wyszła, aby zamówić kolację. Nim się zdecydował chociażby zdjąć walizkę, wróciła. - Kolacja czeka - zapraszała z uśmiechem. Jędrzej westchnął i poszedł za nią bez słowa. "Nie zjemy już razem kolacji w uroczym Lugano czy jeszcze piękniejszym Marcote. Szkoda" - pomyślał. Wczesnym rankiem pociąg, przejeżdżając uprzednio z wielkim hukiem Ponte della Ferrovia, wtoczył się wolno, z przeraźliwym piskiem hamulców na peron dworca weneckiego. Wysiedli prędko, wcześniej przygotowawszy się do wyjścia. Natychmiast znalazł się obok nich młodociany bagażowy. Poszli za nim do przystani vaporetta nad Canal Grande. Popłynęli statkiem w stronę przystani przy Pizzale Roma, aby następnie zawrócić do Rio Nuovo i dalej wprost do hotelu, omijając najbardziej atrakcyjny wenecki trakt. Na przystani przy Placu Rzymskim tłoczyły się grupki turystów. Odprowadzając ich wzrokiem Jędrzej pomyślał: "Znów Wenecja, podobnie jak wyzwolony wcześniej przez aliantów Rzym, staje się własnością całej Europy. A więc wojna naprawdę się skończyła". Nagle obezwładniło go przemożne, niepojęte uczucie niepewności i lęku. Czuł jak drętwieją mu, a potem drżą kolana. Na szczęście miał gdzie usiąść. Dygotał. - Źle się czujesz? - spytała z troską Dolores. - Nie. To tylko zmęczenie podróżą i morski klimat. Zaraz przejdzie - zapewnił. Opanował przedziwną fobię i wrócił do przerwanych rozważań. Patrzył w dół, ku granatowej, mętnej wodzie i nie widział ani błękitnego nieba, ani mijanych po drodze, lśniących w słońcu kolorowych, pięknych fasad weneckich kamienic, pałaców i kościołów. Spostrzegł jedynie pozieleniałe od pleśni fundamenty i zaanektowane przez zaborczą lagunę najniższe kondygnacje domów z pozabijanymi na głucho oknami. Wojna wydawała się koszmarnym snem. Szczęśliwym zrządzeniem losu ocalał. Udało mu się na wygnaniu znaleźć nie tylko Dolores, ale także niewielką, uroczą Maloję, Położoną na zachodnim krańcu jeziora Sils, wyspę spokoju, odgrodzoną niebotycznymi szczytami Alp od wszelkiego nieszczęścia trapiącego Europę. Dzięki zaradności i cierpliwości dziewczyny udała mu się ucieczka od płonącego wokół świata. Tylko lektura gazet przypominała mu, że za tym murem jest inny świat, jest krwawiąca Europa. Wystarczył jeden list z realnego świata, by powrócił zły, okropny sen, dopadając go na pokładzie vaporetta. Zastanawiał się, co powie Ewelinie o sobie. Co mu opowie siostra? Może o tym, jak bardzo się bała, gdy wszyscy mężczyźni opuścili chutor? A może przejdzie od razu do historii o rosyjskiej zimie, cudem przeżytej gdzieś na pradawnym szlaku polskich zesłańców i przesiedleńców? A on co? Opowie jej o pięknych zimach, zdrowym klimacie i cudownych pejzażach u podnóża skutego wiecznym lodem Piz Bernina? A gdy Ewelina opowie o tułaczce od Iranu po Bolonię? Będzie milczał. A potem o czym będą rozmawiali i po co? - Naprawdę nic ci nie jest? - spytała przestraszona Dolores. Zauważyła, że z Jędrzejem dzieje się coś niedobrego, trwał w milczeniu nieruchomy, jakby nieobecny. Wdzięczny, że wyrwała go z zamyślenia, uśmiechnął się serdecznie i powiedział cicho: - Cóż ja bym zrobił bez ciebie? Zginąłbym. Vaporetto podpływało do przystani przy Ponte Accademia. - Ten zielony stożek to pewnie szczyt Campanilli - zawołał radośnie. Obsługa zakończyła manewr cumowania. Schodzili na ląd. Od przystani do hotelu, w którym Dolores zarezerwowała apartament, było kilkadziesiąt metrów. Wchodziło się od ulicy wąskim przesmykiem pomiędzy ścianami domów. Kamienne płyty chodnika, pofalowane jak woda, sprawiały, że Jędrzej niosąc walizki czuł się jeszcze jak na statku. Uliczka_tunel, wychodziła na mały placyk z kamienną studnią pośrodku. Nieregularny czworobok wysadzany był krzewami, których liście powoli żółkły i czerwieniały, zlewając się z pastelowymi barwami elewacji. W korytarzu hoteliku leżał barwny, podniszczony dywan. Obszerny hall pełnił rolę palarni i czytelni, był połączeniem recepcji i kawiarenki z szemrzącą fontanną, pluszową kanapą i wielkimi, nieco już wytartymi fotelami. Panował tu półmrok i przyjemny chłód. Bardziej niż fontanna, ucieszył go marmurowy kominek w kącie naprzeciw recepcji. Usiadł tam oczekując, aż Dolores załatwi formalności meldunkowe. Dopiero teraz dotarło do jego świadomości, że przyjechali na miejsce. Zrobiło mu się żal, że nie obejrzał Wenecji podczas podróży. Powiedział o tym Dolores. - To nic - pocieszyła go. - Jutro, a może jeszcze dziś, pójdziemy na spacer. Ucałowała go uradowana, że znów powrócił do rzeczywistości. Po obiedzie poszli na spacer uliczkami wzdłuż kanałów Rio di S. Vio, Bianche i Fornace w kierunku kościoła S. Maria della Salute. Z szerokiej Terra Foscarini weszli niepostrzeżenie w prawdziwy pejzaż i atmosferę miasta_fenomenu. Uliczki stawały się coraz węższe, głębokie niczym górskie kaniony, pełne upragnionego w dni upalne cienia. Podziwiali domy - dwu_ i trzypiętrowe, kolorowe cacka architektury, choć z niektórych oblatywał tynk i wyzierała cegła. Kamieniczki stojące tuż przy kanałach szpeciły liszaje wilgoci i brudne krechy na murze, pamiątki po najwyższym poziomie wody. W tych, które stały tuż przy Rio, na parterach, nierzadko nawet na piętrach nikt już nie mieszkał. Ludzie jak ptaki mieli swoje gniazda na najwyższych piętrach. Jędrzeja drażnił zapach stęchlizny. - Wydaje się, że to miasto powoli umiera, zapada się w lagunie. Szkoda. Pewnie tak jak śmierć jest konsekwencją życia, tak ruina następstwem świetności. Nic nie trwa wiecznie, żadne piękno. - Chciałbyś z Wenecji zrobić już cmentarz. Zbyt pochopnie - zaprotestowała, wskazując mijany zaułek. Nad tak wąskim kanałem, że ledwo mogły się w nim minąć dwie łodzie, stały odarte z kolorowego tynku kamieniczki, ale wciąż tak piękne, że mogły zachwycić. W wodzie odbijał się jasny błękit nieba, na balkonach kwitły kolorowe kwiaty. Resztki tynku i fragmenty ceglanego muru układały się w unikalną mozaikę. Oczodoły okien zdobiły czerwone, zielone, niebieskie i pomarańczowe uchylone okiennice. Swoistego kolorytu dodawała schnąca bielizna na sznurze przerzuconym przez kanał. Uśmiechnęli się do siebie. Na cyplu Dorsoduro pod S. Maria della Salute usiedli na schodach przed frontonem kościoła, naprzeciw przystani vaporetta. Przy drewnianych, sękatych palach cumowały w równym rzędzie czarne gondole, rozkołysane lekko na pomarszczonej wodzie. Po drugiej stronie kanału przy Riva degli Schavoni stały wielkie angielskie okręty wojenne. Mimo że słońce dopiero zachodziło, a do wieczora było daleko, na okrętach mrugały porozumiewawczo światła sygnalizacji. Te pływające, najeżone armatami kolosy przypomniały Jędrzejowi o wojnie. Jednakże tu, na tle Pałacu Dożów i ogrodu przy Nowych Prokuracjach, okręty nie wydawały się groźne. Wspomnienia wojny były odleglejsze niż kiedykolwiek. Po zachodzie słońca woda w kanale zrobiła się sina, powiało chłodem i stęchlizną. - Wracajmy - poprosił Jędrzej. - Nagle przypomniała mi się najchłodniejsza zima w Maloi. Zaniepokojona Dolores wzięła go pod rękę. Szli wolno Fondamenta Zattere ai Saloni, tuż nad ruchliwym mimo zapadającego szybko zmierzchu Canale della Giudecca. Kanałem w kierunku portu płynęły dwa wielkie, pełnomorskie okręty, chrapliwie bucząc syrenami. - Starzejesz się - rzuciła beztrosko. Powiedział z westchnieniem: - Widzisz, to jest chyba tak... - Daj spokój, żartowałam przecież. Zaraz po kolacji położyli się. Chwilę czytali, ale Dolores odłożyła książkę i przylgnęła mocno do Jędrzeja. Pogrążyli się w rozkoszy. W pokoju było ciepło i przytulnie. W połowie września do Wenecji przyjechali Cisowscy i zamieszkali w tym samym hotelu. Roman był zrazu przeciwny rozmowom o wojnie, opowiadaniom o przeżyciach. Nie chciał wracać do wspomnień, bardziej zajmowała go przyszłość. Chciał jak najprędzej poznać uroki Wenecji. - Osobowość i czyny człowieka zależne są w dużym stopniu od warunków. Nikt nie rodzi się żołnierzem, to wojna czyni z ludzi bohaterów, zdrajców, obarczonych winą lub wolnych od niej zabójców. To okoliczności nas kształtują - filozofował. - To chyba zbyt wielkie uproszczenie. Okoliczności, warunki, ba, nawet przypadek, to wszystko się liczy, ale my także mamy coś do powiedzenia - protestowała Dolores. Jędrzej przerwał ich spór: - Chciałeś zobaczyć Wenecję - zwrócił się do szwagra. Roman przytaknął. - No to chodźmy, pogadamy wieczorem. Po kwadransie stali już przed hotelem. Błękit nieba zasnuty był cieniutką warstwą mgły. W przesyconym wilgocią powietrzu unosił się mdlący zaduch. Mimo to wszystkich wprawiały w zachwyt najpiękniejsze zaułki Wenecji. - Atmosfera Piazzy przypomina mi krakowski rynek. Arkady ze sklepami w Prokuracjach to jakby nasze Sukiennice - powiedział Roman do szwagra. - No i te gołębie. Brakuje tylko kwiaciarek i "Adasia". "Tęsknota gryzie nas jak mól, wszystkich pogrąży w rozpaczy, przyprawi o mdłości, jak młode wino" - pomyślał Jędrzej. Na Piazzy panował ruch i szum jak na peronie. To była właśnie owa wieża Babel. Mowa ludzka z rozmaitych stron świata przeplatała się z gruchaniem i szumem skrzydeł gołębi, kiedy wzbijały się całą chmarą ponad plac. Dźwięki muzyki płynęły z kawiarń - po jednej stronie "Quadri" i "Lavena", po drugiej "Florian". Przed nimi ogródki z dziesiątkami stolików i krzeseł. Gdy orkiestra od strony Starych Prokuracji kończyła koncert wiedeńskich walców, zespół z przeciwka zaczynał wiązankę operetkowych arii na węgierską i cygańską nutę. Tłum przy stolikach i spacerujący po rynku kołysał się w takt melodii. - Na Piazza zawsze było tłoczno. Dawniej odbywały się tu coroczne jarmarki, widowiska i rozmaite uroczystości - Dolores popisywała się znajomością historii. - Z dwunastego wieku, to jest z czasów panowania doży Lorenzo Tiepolo, pochodził zwyczaj, że po wyborze doży marynarze obnosili go na krześle po rynku. Doża Tomasz Mocenigo, bojąc się niechętnych, kazał między lud sypać pieniądze. Okazało się to skuteczne i następni dożowie dla bezpieczeństwa zwyczaj ten zachowali. Przy schyłku Rzeczpospolitej Weneckiej, kiedy postanowiono, aby pozostałe na tacy pieniądze szły do kieszeni marynarzy, tak prędko dożę obnoszono, że cała uroczystość trwała zaledwie kilka minut. Ewelina i Roman szczerze śmiali się z przypowiastki. Po obiedzie poszli razem do bazyliki i Pałacu Dożów, podziwiając z tarasu piękny widok na zatłoczoną Riva degli Schiavoni i odrobinę tajemniczą wyspę S. Giorgio Maggiore za zielonkawomodrą, pofalowaną tonią Canale di S. Marco. Popłynęli tam. Spacer po niezwykle starannie utrzymanym parku pozwolił im dostrzec wreszcie jesień wśród kolorowych drzew. Odpoczywali siadając na najwyższej ławce amfiteatru. Wracali do hotelu wczesnym już i chłodnym, wrześniowym zmierzchem. Nad laguną rozpościerała się rzadka, wilgotna zasłona mgły, rozmazująca kształty wież, kopuł i pałaców. Na palach wzdłuż drogi zapalały się lampy. Ruch na kanale nie ustawał: mijały się pełne podróżnych statki, warczały prędkie i zwinne motorówki, przemykały we wszystkie strony gondole. Wzburzona śrubami i rozkołysana silnymi podmuchami wiatru woda tłukła się niespokojnie w kanale. Vaporetto kołysało się, przechylało z burty na burtę. - Czyżby nadchodziło sirocco? - powiedział Jędrzej. - To byłoby okropne, przecież dopiero przyjechaliśmy - żaliła się Ewelina. Po kolacji Jędrzej i siostra usiedli na fotelach przy kominku w hallu. - Jeszcze w drodze myślałam, że mam ci tyle do powiedzenia. Teraz wszystkie słowa uleciały jak gołębie z Piazzy o zmierzchu - powiedziała Ewelina. - Może spowodowała to atmosfera Wenecji. Może, tak jak sądzi Roman, trzeba się cieszyć, że przeżyliśmy, i nie oglądając się za siebie szukać najlepszej drogi do przodu. - Polubiłem twego męża i wydaje mi się, że ma rację - podchwycił Jędrzej. - Prędzej czy później trzeba będzie rozejrzeć się za tą drogą. - Co zamierzasz? - spytała naturalnie, nie przeczuwając, że przyszłość była dla Jędrzeja drażliwym tematem, podobnie jak wspomnienie wojny. Westchnął ciężko. - My nie możemy jechać stąd prosto do Polski. Roman musi się jeszcze leczyć - powiedziała. - W klinice w Trieście są ponoć dobrzy specjaliści. A potem... - urwała. - Nie ma żadnych wiadomości od Natalii. Syna widziałem krótko. Zajmowała się nim Lusia - z trudem wyrzucał z siebie zdanie po zdaniu. - Przez wojnę utrzymywałem kontakt z Sonią i Heleną, we Francji widziałem się z Anatolem. Nie wiem, co się teraz z nimi dzieje. Dolores poznałem jeszcze przed wojną, przed ślubem z Natalią. Spotkaliśmy się w Szwajcarii po moim internowaniu. - Czy powziąłeś już jakieś postanowienie? - Właściwie nie - przyznał z rozdrażnieniem. - Bałem się końca tej cholernej wojny, tak, bałem się - wyznawał pospiesznie, w zdenerwowaniu mimowolnie gestykulując, co zdarzało mu się rzadko. - Obawy wynikały właśnie stąd, że trzeba będzie zdecydować, czy z tego powodu muszę czuć się gorszy od innych? Walczyłem, póki miało to sens. Ewelina zaczęła żałować, że poruszyła ten temat. - Dajmy temu spokój, przecież nikt z nas losu sobie nie wybierał. Takie były okoliczności. Uciekłam z Rosji sama, bo inaczej nie było można. Czy myślisz, że ojciec, Katarzyna i Robert mogą mieć o to do mnie pretensje? Stryj Włodzimierz obiecał im pomóc. On jeden mógł coś dla nich zrobić. - Nie mówmy o tym - prosił Jędrzej. Podeszła do okna i wtedy spostrzegł, że jest w ciąży. - Spodziewacie się dziecka? - upewnił się. Przytaknęła. - Jak tam może być w tej nowej Polsce? - zagadnęła po chwili. - Do Prędowli już żadne z nas nie wróci. Majątek przepadł, ale przecież czegoś w życiu się nauczyliśmy, coś tam umiemy robić. Teraz trzeba by z tego żyć. Zmieniło się nie tylko w Polsce, zmieni się cała Europa. Nic nie będzie takie jak dawniej. Może to i lepiej. - Kiedy Roman wyzdrowieje, gdy wyklaruje się sytuacja w kraju, wtedy pewnie wrócimy - powiedziała Ewelina. Jędrzej milczał. Ranek wstał pochmurny, lecz jeszcze nie padało. Roman poczuł znów bóle głowy, dokuczały mu na przemian zawroty, nudności i senność. Raz stracił przytomność na ułamek sekundy, co wyglądało jakby się potknął i w porę odzyskał równowagę. Jemu samemu zdawało się, że spada w bezdenną, czarną dziurę. Ewelina postanowiła, że wyjadą niezwłocznie do Triestu jeśli pogoda się nie poprawi. Po chłodnej mżawce przyszła kilkudniowa ulewa. Wenecja niespodziewanie opustoszała, zbrzydła, w jesiennej szarudze przypominała miasto_widmo. Woda w kanale była brudna, zbełtana, stęchła. Po dwukrotnej, długotrwałej ulewie woda na Piazzy stała nawet pod arkadami. Przez plac przechodziło się po kładkach, podobnie przez Piazzetę do mostu de Paglia i do przystani przy Schiavoni. Można też było pływać tędy łodzią. Z przepełnionych ścieków powypływały na ulice i place przegniłe śmieci i cuchnące brudy. Straciwszy nadzieję na poprawę pogody, Cisowscy wyjechali do Triestu. Jędrzej nie odczuł z tego powodu ulgi. Teraz zapragnął rozmawiać z Eweliną, wyłożyć jej swoje wątpliwości i racje. Zrobiło mu się przykro i smutno. Po tygodniu pogoda poprawiła się, wróciły słoneczne, ciepłe dni śródziemnomorskiej jesieni. Na prośbę Dolores popłynęli na Burano i Torcello. W Burano spacerowali w słońcu po wąskich, wyłożonych kamiennymi płytkami uliczkach tuż nad kanałem. Był to już inny świat, spokojny i prowincjonalny. W Torcello usiedli na ławce na placu przy kościele Św. Fosca. W budowli tej mieszały się utrwalone w kamieniu wszystkie wpływy kulturowe i epoki historyczne. Po dłuższym milczeniu Dolores odezwała się niespodziewanie: - Chciałam ci coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. Jej cichy, poważny głos i skupiona twarz zaniepokoiły go. - Musimy wyjechać z Wenecji - mówiła z zakłopotaniem. - To prawda, nic tu po nas - zgodził się od razu. Udawał, że niczego się nie domyśla. Liczył na to, że Dolores zrezygnuje, zawaha się. - Nie o to chodzi. Musimy się rozstać - powiedziała prędko, jakby obawiając się, że nie starczy jej sił i odwagi. Jędrzej ukrył twarz w dłoniach. - Nie jestem pewna, czy mnie rozumiesz - kontynuowała Dolores. - Nie chciałabym, abyś przeze mnie rezygnował z czegokolwiek, tracił nadzieję, szansę, tym bardziej teraz, kiedy wiem, że... Urwała. - Że co? - ponaglił. - Twoja żona Natalia żyje - zdecydowała się. - Skąd wiesz? Od Eweliny? Przecież ona jej nie spotkała. - To ja ją odnalazłam przez Czerwony Krzyż. Szukałam przez całą wojnę, bo chciałam mieć pewność, że jeśli zostaniesz ze mną, to dlatego, że będziesz tego pragnął, że nie los za ciebie zdecyduje - wyjaśniała pospiesznie, aby jej nie przerwał. - Co wiesz o Natalii? - spytał spokojnie. - Niewiele. Wojnę spędziła w Rosji, potem w Rumunii i znów w Rosji, na Bukowinie. Teraz jest już pewnie w Polsce. - Podali ci adres? - Gdańsk. Czy to możliwe? Wzruszył ramionami. - Nie wiem, jak tam teraz jest - odpowiedział. Chwilę milczeli, a potem Jędrzej zapytał cicho: - Co teraz? - Postanowiłam wrócić do Paryża. Chyba tylko tam będę mogła żyć bez ciebie. Objął ją mocno i pocałował. Płakała. - A może zapomnijmy o całym świecie, wróćmy do Szwajcarii, do zagubionej w Alpach Maloi? Tam nikt nas nie znajdzie - szeptał. - Nie. I tak bardzo długo udawało nam się chronić przed losem w naszej bajce o szczęściu. Dłużej nie dałoby się tak żyć - odparła. Milczał. - Wracajmy - prosiła. - Mamy niewiele czasu, kupiłam już bilety. Rozdział Ii Wiosną 1945 roku w Sichtsee z rosnącym zniecierpliwieniem i lękiem wyglądano końca wojny i przybycia Amerykanów. Zesłani tu na roboty Polacy, Ukraińcy i Czesi coraz częściej rozmawiali o powrocie do domu, w którego szczęśliwe ocalenie z wojennej zawieruchy wierzono. Powodowani lękiem o własny los bauerzy stawali się grzeczniejsi i bardziej ludzcy dla niewolników. - Masz dokąd i po co wracać? - zagadnął Adama któregoś wieczora Hellmich, gdy usiedli na tarasie po zamknięciu gospody. Nie ukrywał, że byłby zadowolony, gdyby Adam zdecydował się pozostać, przystałby nawet na ślub z Helgą. Adam ani o tym myślał. Hellmich, podobnie jak większość bauerów, bał się życia po wojnie pod aliancką okupacją, wiedział, że trzeba będzie odpokutować za nie spełnione marzenia hitlerowców. Starzy Bawarczycy przypominali, jak było ciężko po przegranej pierwszej wojnie światowej. Pocieszano się jednak: "Amerykanie, to postrzeleni rewolwerowcy. Przyjdą, postrzelają trochę, narobią hałasu i wrócą za ocean. Nie daj Boże, gdyby tu przyszli Rosjanie. Inaczej byśmy czekali na koniec wojny". Ci, którzy stracili synów na wojnie i liczyli się z utratą cudzoziemskich robotników, przeklinali F~uhrera i narodowych socjalistów. Dołączali do nich ci, którzy najwięcej ucierpieli podczas alianckich bombardowań. Do Sichtsee przybywali coraz liczniejsi uciekinierzy z północy i wschodu. Zatrzymywali się u bogatych gospodarzy, pracowali za jedzenie i miejsce do spania. Oni to przynieśli do wioski wieści, że nie będzie Niemiec, że Rzesza zostanie podzielona raz na zawsze na kilka państewek. Jednym z nich miała być Bawaria. Ta plotka uspokoiła bauerów, gości Franza Hellmicha. Większość z nich przysięgała, że nie tylko nienawidziła narodowych socjalistów, ale i Prusaków, życząc jednym i drugim jak najgorzej. - To przez Prusaków wszystkie nieszczęścia. Już im Bolszewicy w dupę dadzą! - pokrzykiwali z nadzieją, że Amerykanie obejdą się z nimi łaskawie. Adam pogardzał nimi. Nie mogły go zwieść ich słowa. Potrafiłby przecież niejednemu przypomnieć, co wykrzykiwał w gospodzie, gdy skończony teraz F~uhrer zdobywał nowe ziemie na Wschodzie. Zmieniła się także Helga. Rzadziej teraz zaglądała do pokoju Adama, nie była już tak bezceremonialna. Zrezygnować z niego nie potrafiła i nie chciała. Wymuszoną serdecznością próbowała pozyskać jego przychylność i sympatię. Rozpoczęła się między nimi nowa, jak sądził Adam, ostatnia gra. Udawana miłość Helgi nie była łatwiejsza do zniesienia niż niedawne erotyczne fanaberie zachłannej, nienasyconej samicy z rasy "nadludzi". Wraz z nową falą uciekinierów zmieniały się nastroje w Sichtsee. Opowiadano o alianckich bombardowaniach, o miastach zamienionych w ruiny wszędzie tam, gdzie hitlerowcy stawiali jeszcze opór. - Oby tylko tutaj nie zatrzymał się front - powtarzał z obawą Franz Hellmich. I wykrakał. Któregoś poranka zjechała do wioski wojskowa kolumna. Był to oddział SS - kilkanaście ciężarówek załadowanych wielkimi skrzyniami, okrytymi szczelnie plandeką. Dwie inne ciężarówki zapełniali stłoczeni, wynędzniali jeńcy. Kolumnę eskortowało kilka motocykli i trzy opancerzone samochody. Oddział stanął na kwaterze w gospodzie Hellmicha. Na placyku przed gospodą i na drodze dojazdowej rozlokowano kolumnę samochodów. Jeńców zamknięto w rozległej, pustej prawie o tej porze roku stodole. Hellmich zzieleniał ze złości, ale słowem się nie odezwał. Rozchmurzył się nieco, kiedy okazało się, że esesmanom bardzo się spieszy i nie zabawią dłużej niż do południa. Zmobilizował więc całą obsługę do sprawnej pracy, byle jak najszybciej pozbyć się mundurowych ze swego obejścia. Tymczasem okazało się, że plan esesmanów wziął w łeb. Droga, którą zamierzali udać się do Austrii, była zablokowana przez posuwający się w tym samym kierunku spory oddział 7 US Armii, kierującej się na Salzburg. Znaleźli się w potrzasku. Od strony Monachium deptały im po piętach amerykańskie odwody, a ucieczkę na południe uniemożliwiały alianckie transporty, podążające za szpicą 7 Armii. Dowódca oddziału, kapitan SS, Krejzoch, Austriak z pochodzenia, miotał przekleństwa. W końcu zdecydował, że przebiją się nocą, tym razem gorszą drogą, do przełęczy w Chiemgauer Berge, kierując się na Kitzb~uhel. Esesmani rozlokowali się wygodnie w gospodzie i częściowo w domu Hellmicha. Krejzoch wystawił patrole na rogatkach Sichtsee. W całej wsi zamarło życie, drogi i obejścia opustoszały. Bauerzy, uciekinierzy i robotnicy cudzoziemscy pochowali się w najtajniejszych kątach domów, stodół i rozmaitych komórek. Nikt nosa za próg nie wychylił. Tylko motocyklowe patrole od czasu do czasu przejeżdżały z dużą prędkością. - Zamierzają pozbyć się jeńców - powiedział przy obiedzie zaniepokojony Franz Hellmich. - Ale jak? Powiedzieli coś? - spytała jego żona. - Mało to Niemcy znają sposobów, aby pozbyć się kilkunastu ludzi - wtrącił się Adam. - Zaryglują stodołę i puszczą ją z dymem. Esesmani obstawią całą zagrodę i z automatów rozwalą tych, którzy zdołają uciec z ognia. Tak palili żywcem w Polsce i na Ukrainie. - Od stodoły może zająć się dom, gospoda, pół wsi! - krzyknęła przerażona Hellmichowa. - Nie będą sobie tym zawracać głowy - powiedział ironicznie Adam. - On ma rację - przyznał ze strachem Hellmich. - Trzeba coś zrobić. - Czyś ty oszalał? Niczego nie kombinuj - stara powstrzymywała męża. Helga przez cały czas milczała przerażona, spoglądając to na ojca, to na Adama. - Ty i Helga - zwrócił się Hellmich do żony - zostaniecie w pokoju na piętrze. Adam pójdzie ze mną - zdecydował stanowczo bauer. Hellmichowa bezskutecznie próbowała go powstrzymać, odwieść od zamiarów, których ledwo się domyślała. Hellmichowi udało się namówić kilku sąsiadów i uciekinierów, a Adamowi kilkunastu ukraińskich i polskich robotników do wzięcia udziału w akcji uwolnienia jeńców. Postanowili poczekać do zmierzchu, rozdzielili zadania. Adam wyraził obawę, że któryś z bauerów może ich wydać, ale Hellmich zaręczył za nich twierdząc, że to porządni Bawarczycy, a poza tym byli to najbliżsi sąsiedzi, więc w razie ognia i oni straciliby wszystko. Nie doczekano zmierzchu. Około czwartej któryś z uciekinierów przyniósł wieść, że jadą amerykańskie czołgi. Wkrótce hitlerowcy zorientowali się, co im grozi. Wtedy Adam dał sygnał do działania. Zaskoczeni Niemcy wpadli w popłoch. Krejzoch uznał, że wszyscy mieszkańcy wioski współdziałają z Amerykanami. Postanowił więc nie oszczędzać nikogo. Esesmani mieli jeszcze dostatecznie dużo czasu, aby ujść Amerykanom. Nie czekając na komendę, kilka ciężarówek i dwa opancerzone samochody w panice ruszyły w stronę przełęczy. Krejzoch posłał za nimi motocykle z rozkazem powrotu, ale kolumna zniknęła gdzieś w górach. Tymczasem pierwsze amerykańskie czołgi wjeżdżały z hukiem do Sichtsee. Krejzoch zdecydował bronić się w domu Hellmicha z garstką esesmanów z obstawy transportu. Jeńców zdołano już uwolnić. Na piętrze pozostała Hellmichowa z córką. Po krótkiej wymianie ognia z broni maszynowej i dwukrotnych wezwaniach do poddania się Amerykanie postanowili wykurzyć esesmanów ogniem czołgowym. Mieszkańcy wsi próbowali ich odwieść od tego zamiaru, zgłaszając się ochotniczo do szturmu na dom i gospodę. Na nic zdało się tłumaczenie, że są tam kobiety. Rosły, młody porucznik pewnie nie rozumiał co do niego mówiono. Dał rozkaz i posypały się cegły i szyby w gospodzie. Odczekano chwilę, aby esesmani się poddali. Trzeba było dopiero drugiej salwy czołgowej, która całkowicie zdemolowała gospodę i naruszyła dom, aby jak szczury poczęli wypełzać zza zasłony szarego i czerwonego pyłu. Krejzoch zginął. Stara Hellmichowa wyszła z kryjówki, Helgę zaś znaleziono później, przywaloną gruzem. Była nieprzytomna. Amerykanie nie zatrzymali się długo w Sichtsee, udając się w pościg za zbiegłymi esesmanami. Przechwycone ciężarówki z hitlerowskiego transportu zarekwirowano i z pełną zawartością odesłano do Monachium. Tego samego dnia wieczorem amerykańskimi ciężarówkami odjechali jeńcy i część cudzoziemskich robotników, większość tak jak stała, nawet bez jedzenia na drogę. W dzień potem Adam wraz z innymi zdecydował się wyjechać z Sichtsee do kraju. Koniec wojny był faktem, burza ucichła i życie powracało do normy. Kraków ocalał, tylko ludzka pamięć wciąż przechowywała straszne obrazy wspomnień. Wystarczyło przymknąć oczy, a świat płonął od nowa. "Nie. Trzeba inaczej. Ocaleliśmy i żyjemy przecież" - przekonywała Jadwiga samą siebie w częstych wciąż jeszcze chwilach zwątpienia. Im więcej było teraz radości, optymizmu i wiary w nowe życie, tym dokuczliwszy był żal po tych, którzy nie doczekali wyzwolenia. Którejś niedzieli Jadwiga wybrała się na spacer na Podzamcze i zawędrowała aż na Kazimierz. Przed wojną była w tych stronach kilka razy z koleżanką z katedry, Marysią Szmulewiczówną, Żydówką. Marzyła ona o wielkiej karierze naukowej i miała ku temu wszelkie predyspozycje. Była zdolna i pracowita. Urodą nie przypominała swoich współplemieńców i nie utrzymywała z nimi kontaktów. Dopiero na krótko przed wojną zaczęła coraz częściej odwiedzać bliskich na Kazimierzu. Dwa lub trzy razy namówiła Jadwigę na wycieczkę dorożką do mostu drewnianego. Jechały trasą jedynki od Rynku, przez wąską Grodzką, Stradom, zatłoczoną Krakowską, potem pełną żydowskich kramów Wolnicę do Mostowej. Spacerowały nad Wisłą naprzeciw podgórzyńskiego brzegu i wracały do Śródmieścia. Te wyprawy przypominały teraz Jadwidze podróże do Wschodniej Galicji z okresu c_k. W niektórych zaułkach Kazimierza, jak w większości galicyjskich miasteczek, panował brud i nieporządek, szczególnie tam, gdzie gnieździła się żydowska biedota. Ruch kołowy na ulicach był mały. Życie toczyło się innym niż w Śródmieściu rytmem, wschodnim zwyczajem wylegało przed domy. Rozmawiano krzykliwie, gestykulowano z ożywieniem. W dni świąteczne pod wieczór Kazimierz cichł i uspokajał się. Ulicami przechadzali się Żydzi w długich chałatach, w czapkach obszytych lisim futrem. W oknach domów migotało światło świec. Bóżnice - stara synagoga, Remuch, Wysoka - zapełniały się gromadkami wiernych wyznania mojżeszowego. W 1941 roku Niemcy przesiedlili Żydów na drugi brzeg Wisły, do getta na Podgórzu. Marysia miała szansę przeżyć nawet nie ukrywając się. A jednak wybrała inny los. Jako intelektualistkę zaproszono ją do rady żydowskiej. Przyjęła to z lękiem, ale i pokorą, czego Jadwiga nie potrafiła pojąć: dobrowolnie przepłynąć Styks? A jednak Szmulewiczówna przeszła na drugi brzeg Wisły, skąd nigdy już nie wróciła. Na pożegnanie powiedziała Jadwidze: - Od przeznaczenia nie ma ucieczki, zresztą naszymi strażnikami są żydowscy policjanci, najsilniejsi członkowie rady. Oni są gorsi od Niemców, bardziej nieprzekupni, trudniej ich zmiękczyć, bo mają więcej do stracenia. Czują się dziś jak kapitanowie okrętów, któree nieuchronnie toną. Myślą, że uda im się dobić do brzegu, bo wyrzucili za burtę cenny ładunek. Uważają się za zbawicieli, którzy poświęcając stu ludzi ratują tysiąc, poświęcając tysiąc - ratują dziesięć tysięcy. Tymczasem gubią siebie i nas. Takie widać nasze przeznaczenie. Marysia hołdowała wtedy starej żydowskiej maksymie: "Choćby cię zabijali, nie przekraczaj pewnych granic". Tę wierność opłaciła życiem. Jadwiga nie pochwalała postawy przyjaciółki. Uważała, że powinna ratować własne życie, walczyć do końca. Nie przekonała jej jednak. Od tamtego czasu Kazimierz zmienił się, przepadł bezpowrotnie świat, za którym Szmulewiczówna tak nagle zatęskniła i który pochłonął ją jak piekło. W sierpniu w mieszkaniu Jadwigi zrobiło się ciasno. Pierwszy na Zwierzynieckiej pojawił się Hieronim. - Może tu zostaniesz? - zagadnęła Jadwiga, gdy powracali z cmentarza, gdzie odwiedzili grób Gabrieli. Była pewna, że tego pragnie, tylko nie wie, jak o to prosić. - Nie - odrzekł uprzejmie. - Mam przecież swój kąt w Gwarkowicach. Tam teraz potrzeba fachowców, zanim ich nowa Polska wykształci. Tacy jak ja na pewno się przydadzą. W Gwarkowicach będzie mnie szukał Adaś. - Po chwili dodał: - Mam już nominachę w kieszeni. Przyjechałem do Krakowa, aby uporządkować papiery z wojny, zamknąć tamten rozdział. - Sprawdzali cię? - spytała z oburzeniem. - To rutynowe czynności. Byłem w AK, więc pytali. Żywiecczyzna dziś w Krakowskiem, dlatego tutaj musiałem przyjechać na pogawędkę. Ale wszystko w porządku - uspokajał kuzynkę. - Mam mocne papiery! - Powiedz, co będziesz robił na Śląsku? - spytała. - Zostałem pełnomocnikiem wojewody śląsko_dąbrowskiego do spraw zabezpieczania i uruchamiania przemysłu. Ślązacy, z którymi walczyłem, świadczyli na moją korzyść. Do takiej roboty potrzeba fachowców. - A co z fabryką? - Już w trzydziestym dziewiątym przejęli ją Niemcy. Teraz przeszła pod tymczasowy zarząd państwa. Reszta zależy od tego, jak dalej wszystko się potoczy. Jeśli górę wezmą komuniści, to, jak mówią Ślązacy, będzie po ptokach, zostanę zdeklasowanym burżujem. - Mimo to chcesz dla nich pracować? - zdziwiła się. - Bo ja wiem, czy dla nich? Marzyłem o tym, aby cały Śląsk wrócił do Polski. Tak się wreszcie stało. Nie wolno nam zmarnować majątku śląskich fabryk, hut i kopalń. Potrzebny on Polsce bez względu na to, jaka ona będzie. - A jaka będzie? Hieronim zastanowił się, zanim odpowiedział: - Biało_czerwona. Nie fabrykancka i nie ziemiańska, choć nie bolszewicka. - Europa się z tym pogodzi? - powątpiewała Jadwiga. - Skoro przystała na naszą samotną klęskę we wrześniu, to teraz nie ma wyjścia. Nie wierzę w przyjazd Andersa na białym koniu. To iluzje. Ja rozumuję pragmatycznie - tłumaczył. Kiedy rozstawali się na dworcu zapewnił: - Będę przyjeżdżał, przecież ze Śląska do Krakowa niedaleko. Jadwiga westchnęła ciężko i uwolniła wreszcie dłoń Hieronoma. Niecierpliwił się. Przeciągły gwizd lokomotywy sygnalizował odjazd. II. Repatrianci (c.d.) Rozdział II (c.d.) W pierwszych dniach września bez uprzedzenia zjawiły się w Krakowie Sonia i Helenka. Prosto z dworca dorożką przyjechały na Zwierzyniecką. - Nie mogłyśmy prędzej! - wołała od progu Helenka. Jadwiga oniemiała ze wzruszenia. Wkrótce płakały wszystkie z radości. - Na Węgrzech zrobił się niesamowity rozgardiasz, chaos w polityce i gospodarce - opowiadała wieczorem Sonia. - Trudno żyć, stan tymczasowej równowagi chwieje się coraz bardziej, koalicja nie panuje nad sytuacją. Popularność komunistów zmalała, Drobni Rolnicy są chyba teraz górą. Tak dłużej nie może być, albo - albo: republika lub komuna. - Szaleje inflacja, a towary znikają - wtrąciła Helenka. - Jak żyć w takim bałaganie? - Nie myślcie tylko, że w Polsce się przelewa - studziła ich emocje Jadwiga, nie zamierzając jednak popsuć radości powrotu. - Z początkiem roku pojawiła się polska złotówka, krakowskie "młynarki" można było wymienić tylko za pięćset złotych. Trochę rozdałam, bo byli tacy, co nic nie mieli, jak to w powojennej biedzie. - Ale Kraków cały - radowała się Sonia. - To prawda, popatrz jednak, jak jest gdzie indziej. Mówią, że nie ma co myśleć, aby odbudować Warszawę. Nie został nawet kamień na kamieniu. - Coś musiało ocaleć - powiedziała Helenka. - Jak by to mogło być: Polska bez Warszawy? - Wszystkie urzędy, ministerstwa ulokowano w Łodzi, bo chociaż Kraków nie zniszczony, to nowa władza niechętna jest starej stolicy - kontynuowała Jadwiga. - Wszystko drożeje. Najbardziej węgiel. Trzeci miesiąc przetrwał rząd jedności, tymczasowy jak poprzedni, "lubelski". Co z tej ugody komunistów i socjalistów z Mikołajczykiem wyjdzie, jeszcze nie wiadomo. Jedni straszą bolszewicką urawniłowką, czerwonym diabłem, a inni wołają o zerwanie z kretynizmem_legalizmem. Słuchały uważnie. Ciotka zawsze stroniła od polityki, więc tym bardziej podziwiały jej orientację. - Słyszałam - opowiadała - że na wiecach witają Mikołajczyka entuzjastycznie i pytają, kiedy wróci reszta. Ale ludzie nie myślą dziś jednakowo. Hieronim opowiadał, że na Śląsku robotnicy i wiejska biedota słuchają komunistów i socjalistów. Wierzą temu tam "Wiesławowi", który propaguje Polskę Ludową. W Krakowie co prawda jest inaczej, jak zwykle tutaj. Ot i widzicie, powojenny galimatias - zakończyła. Helena pomyślała o Warszawie, o mężu. - Czy Anatol pisał? - spytała. - Widzisz, zapomniałabym, ot, skleroza - zreflektowała się Jadwiga. - Pisał, a jakże, powiadamiał, że wraca. Masz, sama przeczytaj. Helena przebiegła wzrokiem dwie kartki papieru, a potem uważnie przeczytała cały list. - Ile może trwać podróż z Anglii? - spytała. - I krótko, i długo - odpowiedziała ciotka. - Dlaczego? - To nie jest zwyczajna podróż - powiedziała Sonia. - To jest, moja kochana, podróż przez politykę. Kto wie, co stronnicy Mikołajczyka naopowiadali o ludowej Polsce takim chłopakom jak Anatol. Pewnie postraszyli bolszewikami i Bóg wie jeszcze czym. - Postraszyli? Anatola? Jego nie można postraszyć - zaprotestowała Helenka, która nie dopuszczała do siebie myśli, że Anatol mógłby zostać w Anglii. Wierzyła, że ją kocha. - Na pewno wróci - oznajmiła stanowczo. - Też tak sądzę - przytaknęła Jadwiga. - Myślałam o tym, ile to razy nasz naród był rozdzierany, bałamucony politycznymi matactwami. Mało to rozmaitych melodii i marszów wygrywano na patriotyczną nutę? Kto wie, co im tam teraz grają w Londynie. Sonia milczała, a Helenka dodała: - Anatol słuch miał zawsze dobry, rozróżni dobre dźwięki od fałszywych. Ani się spostrzegły, a zrobiło się późno. Ledwo zdążyły przygotować kolację przed powrotem Lusi z pracy. Wieczorem Sonia próbowała bezskutecznie namówić Lusię, aby została w Polsce. - Przecież nie musisz mieszkać w Krakowie, jeśli ci się tutaj nie podoba. Ja także myślę wyjechać. Poznałam na Węgrzech kogoś, kto zaprosił mnie do Zakopanego. Mogłabyś pojechać ze mną. - Złożyłam już papiery repatriacyjne. - Można je wycofać. - Zostałabym tutaj tylko razem z Michałem. Inaczej nie potrafię. Tu, być może, byłoby mi łatwiej, ale coś mnie ciągnie do swoich. Lusia nie zdradziła się przed Sonią ze swoich skrytych wątpliwości i wiary, że Michał ocalał i pewnie wrócił w góry. Tylko tam mógłby teraz żyć bezpiecznie. Chociaż często od niej uciekał i stronił, nie przeklinała go nawet wówczas, gdy było jej bardzo ciężko. Wierzyła, że wszystko się jeszcze odmieni. Z ufnością modliła się o to gorąco. Lusia poszła do dzieci. Helenka ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń przysnęła na moment przy Ludwiczku, Jadwiga przeglądała notatki do jutrzejszych wykładów. W mieszkaniu zapanował spokój. Sonia zamyśliła się. Nie mogłaby pozostać w Krakowie dłużej, a tym bardziej na stałe. Dlaczego Zakopane a nie Skorodne? - zadawała sobie pytanie. Dotąd nie brała pod uwagę możliwości powrotu na Horyniecczyznę. Nigdy nie była tak silnie jak pozostali Horynieccy związana z tymi kilkoma podkarpackimi siołami i przysiółkami. A jednak tęskniła. Ludzie jak ptaki zagnane huraganem w obce strony, ledwo zawierucha ucichnie, szukają najkrótszej drogi do rodzinnych gniazd. I ona po swojemu kochała niepowtarzalną atmosferę chutoru pod Parażką, ale nie podzielała upartego pragnienia Lusi, by powrócić do krainy nad Górnym Stryjem. Przecież świat sielskiej Horyniecczyzny istniał już tylko we wspomnieniach. Lusia wyjechała w dwa tygodnie później. Dorota Smylarzowa, z którą Sonia zaprzyjaźniła się w Budapeszcie, tu, na swoim, promieniała energią i inicjatywą. Z rodziny w Zakopanem ocalała tylko matka. Ojciec przedzierał się z Węgier do Francji i przepadł bez śladu, zaś brat pisał z Anglii, że na razie nie spieszy mu się do domu. - Pewnie chce zobaczyć, co to będzie za Polska. A może znalazł tam sobie kogoś? - tłumaczyła Soni. Dorota, typowa góralka, miała niewiele ponad trzydzieści lat, ale wyglądała na więcej. Wojna, podobnie jak to czyni choroba i cierpienie, postarzała ją. Przejęła po ojcu mały pensjonacik i z zapałem wzięła się do pracy. Spieniężyła część przechowywanych przez matkę kosztowności, aby zainwestować w przyszły interes. Przebudowywała i powiększała dom, organizowała ludzi i materiały, chociaż o wszystko było trudno. - Ludzie niedługo otrząsną się z wojny i zaczną żyć normalnie. Nabiorą ochoty na wypoczynek w górach. Przyjadą, bo Zakopane to Zakopane. Wszystko, co teraz ładujemy w pensjonat, spłaci się z nawiązką - uspokajała pełną wątpliwości matkę. - Pokoje dla gości to nasz najlepszy kapitał na przyszłość - mówiła z entuzjazmem, zdecydowana dokończyć dzieła, w które włożyła tyle wysiłku. Sonia nie wtrącała się do rozmów. Nie próbowała studzić zapału Doroty, jednocześnie rozumiała starą Smylarzową, która potrzebowała znacznie więcej czasu, by uwierzyć w normalne życie. Nie potrafiła pogodzić się z zaginięciem męża i tułaczką syna. Każdego dnia pod wieczór stawała przy furtce, wyglądając ich. "Ile czasu jeszcze upłynie, zanim przestaniemy żyć przeszłością i pogodzimy się ze stratą bliskich?" - myślała Sonia, wciąż pogrążona w bezwładzie i zadumie, czekająca z nadzieją na zdarzenie, które wstrząsnęłoby nią jak widok nagle rozkwitłych jabłoni. Tymczasem z gór schodziła jesień, ciepła jeszcze, ale smutna i mglista. Przywiozła z sobą Jędrzejowego Stasia, z którym Jadwiga z żalem się rozstawała. Zajmowali teraz dwa niewielkie pokoiki z oknami wychodzącymi wprost na Giewont i na porośnięte trawą podwórko. Sonia posłała chłopca do szkoły, choć ukończył dopiero sześć lat. Malowała, ale dochód z tego był niewielki, a pieniądze przywiezione z Węgier topniały niepokojąco. Poczęła więc rozglądać się za jakimś stałym zajęciem. Dorota poradziła jej, aby udała się po pomoc do Rady Narodowej. Tam usłyszała, że powinna uporządkować swoje sprawy. Szczęśliwym trafem posiadała dokumenty poświadczające jej prawo do połowy majątku po ojcu w Skorodnem. W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym złożyła wymagane papiery, nie robiąc sobie wielkich nadziei na przychylne potraktowanie. Pracę otrzymała najpierw w szkole, a potem w wydziale kultury. Niewielkie wynagrodzenie jakoś starczało na dwoje. Stroniła od polityki i postanowiła nie angażować się w jakąkolwiek działalność. - Za stara jestem i nie znam się na tym - mówiła. Zagadnięta przez zastępcę starosty, który zaszczycił swoją obecnością wystawę między innymi i jej obrazów, odpowiedziała: - Systemy się zmieniają, upadają najsilniejsze reżimy, a ludzie żyją dalej. To zrozumiałe, że nowy dom, który budujemy, musi być inny niż ten, który runął we wrześniu. - Chyba nie jest pani obojętne, jak wszystko się potoczy. - Oczywiście, że nie, tylko czy mam na to jakikolwiek wpływ? - Dziś decydują masy. - Niewiele miałam dotąd z nimi wspólnego, bałam się ich i dlatego chciałabym wierzyć, że rządzić nami będą najwybitniejsze jednostki spośród mas. Nie znam się na polityce, ale obserwuję przyrodę. Na silnym wietrze nawet najwynioślejsze topole muszą się ugiąć. Żywioł skruszy nawet skałę, a los najbardziej hardego człowieka. Trzeba dostosowywać się do okoliczności, to gwarantuje przetrwanie - odpowiedziała spokojnie. O wiele trudniejsza była rozmowa z Robertem. Kiedy dowiedział się od Jadwigi, że Sonia jest w Zakopanem, przyjechał natychmiast. Spotkało go rozczarowanie. - Jak można z rezygnacją poddać się losowi? - wyrzucał Soni. - Ledwo powiał chłodny wiatr, od razu przykucnęła ciocia przy ciepełku z ocalałych szczap. Na jak długo starczy nikłego płomyka? Dadzą cioci jakąś poniemiecką chałupę na zachodzie i każą się cieszyć. - Nikt mi dotąd niczego nie kazał. Wróciłam i przyjechałam do Zakopanego z własnej woli - odpowiedziała Sonia spokojnie. - Ja tu przyszedłem z daleka. Marzłem w Rosji, walczyłem w Berlinie, a teraz czuję się jak w obcym kraju. - Żyjesz, jesteś cały i zdrowy. Wszystko przed tobą. - A Polska? A wolność? - krzyczał. - A to nie Polska? Jeśli dla ciebie wolność to Prędowla, to wiedz, mój drogi, że tamto już stracone. Musisz sobie znaleźć nowe miejsce w tej Polsce, w tej wolności, którą, jak mówisz, też wywalczyłeś. - Odporna na jego irytację i pokrzykiwanie, dodała: - Nie jest dowiedzione, iż jesteśmy wolni, ale żyć musimy tak, jak gdyby było to dowiedzione. - Kto ciocię tego nauczył? - zdumiał się. - To cytat z Kanta, a i życie tego mnie nauczyło - tym razem głos Soni był poważny i stanowczy. - Mieliśmy różnych nauczycieli - skonstatował złośliwie. Sonia kontynuowała: - Widzisz, przeżyłam więcej, nauczyłam się niejednego, dlatego skoro tu jesteś, musisz mnie wysłuchać. Daj sobie spokój z polityką, której, jak widzę, nie rozumiesz. To nie jest zabawa. Taka postawa może cię zaprowadzić do podziemia. Zabłądzić bardzo łatwo. Opowiedziała ci Jadwiga o Michale? - Tak, ale to inne sprawy, inne dzieje. My walczymy legalnie - upierał się. - Wiesz chociaż, o co walczycie? Sonia nie przypuszczała, że dojdzie między nimi do takiego spięcia. Nie chodziło jej o politykę. Pragnęła uchronić Roberta przed nieodpowiedzialnym krokiem do powrotu Macieja i Katarzyny. Nie wybaczyliby jej. Tymczasem Robert przemawiał jak na zebraniu: - Walczymy o wolne wybory, o Sejm i Senat, o demokratyczną Rzeczpospolitą, a nie o sowiecką republikę. - Daj spokój. Dziś wielu powiewa takimi hasłami jak wolność, demokracja, sprawiedliwość, a prości ludzie słuchają i czekają, co z tego wyniknie. Komuniści dają chłopom ziemię, przesiedleńcom gospodarstwa na zachodzie, robotnikom fabryki i pracę. Co wy możecie obiecać, skoro sami straciliście wszystko? - A co ciocia zyskała? - spytał ze złością. - Ocaliłam życie. To wszystko, co wyniosłam z pożogi, i może dlatego tak sobie to bardzo cenię. Tobie też radzę spojrzeć na siebie inaczej. Po co ci polityka? Kim dla ciebie jest Mikołajczyk? Wiedział, że się nie dogadają. Nie łatwiej rozmawiało mu się z Jadwigą i wciąż jakby słyszał słowa wuja Włodzimierza: "To wszystko, o co teraz się spieramy, będzie kiedyś oczywiste. Rosjanie wyzwolili kawał Europy, po Łabę na zachodzie i Rodopy na Bałkanach. Zrozumiałe, że w tej sytuacji ich ideowi i polityczni sojusznicy są górą w Europie Wschodniej. Nie uważamy jednak, że naszym naczelnym atutem jest Armia Czerwona. Kiedy dyskutowaliśmy w Związku Radzieckim nad przyszłością Polski, niejeden przestrzegał tych, którzy by chcieli rewolucję w Polsce oprzeć na obecności radzieckiego wojska. Taki stan byłby najbardziej niepożądany dla Związku Radzieckiego, ale także dla rozwoju naszego kraju. Ten naród nie kochał Rosji, to prawda, ale przecież to nie Rosjanie robią reformę rolną, przejmują przemysł pod wspólne władanie, dają gospodarstwa wszystkim, którzy wracają tam, skąd nas, Polaków, kiedyś wyparł germański Drang nach Osten. Pokój dali temu narodowi ci, z którymi szedłeś na Berlin. Ten naród to głównie bezrolni i małorolni chłopi oraz robotnicy. A czego pragnie chłop? Ziemi. A robotnik? Pracy i godziwego życia. My, to znaczy komuniści i socjaliści, dajemy im to. Jak myślisz, za kim pójdzie ten naród? Za chlebem, za nadzieją, za spokojem, za nami". Tymczasem wrócił Stasio, przerywając ich rozmowę opowiadaniem o szkole. Kiedy wybiegł na podwórko, Robert zapytał, dlaczego Maciej i Katarzyna jeszcze nie wrócili. - Nie wiem, głęboko jednak wierzę, że twoi rodzice wrócą. Tym bardziej musisz teraz na siebie uważać. Jesień zapowiadała się krótka, od połowy października zimna i dżdżysta. Sonia pisała, że wyższe partie Tatr już w śniegu. Wraz z coraz wcześniejszym wieczorem spływała na miasto gęsta mgła, przenikliwie chłodna i lepka. Jadwiga coraz gorzej znosiła wilgoć, ale od lat zakochana w jesiennym Krakowie, nie mogła sobie odmówić spaceru z Uniwersytetu do domu przez Planty. Przed Wszystkimi Świętymi wypogodziło się, lecz wiał bardzo chłodny wiatr. Wydawało się, że spadnie śnieg. - Co zamierzasz dalej robić? - zagadnęła Roberta przy pierwszej wspólnej kolacji, gdy wrócił z Zakopanego. Nie czuła do bratanka sympatii, może dlatego, że tak bardzo podobny był do Katarzyny. Miał jej piękne, łagodne oczy i niewiele z Horynieckich. - Na razie chciałbym zamieszkać tutaj, wiele nie potrzebuję - powiedział niepewnie, wyczuwając chłodny stosunek Jadwigi. - Nie martw się, dam ci tyle, ile będę mogła - zapewniła. - Chciałabym jednak, abyś zaczął myśleć o przyszłości. Powinieneś studiować. - W tym roku na to za późno. - Jeśli chcesz, porozmawiam z rektorem - zaproponowała. - Można spróbować - nie chciał się sprzeciwiać, ale miał nadzieję, że z tych planów nic nie wyjdzie. Zdecydowali, że będzie studiował medycynę. Co prawda Jadwiga nie ukrywała, że poręczniej i prościej byłoby jej wepchnąć chłopaka na Jagiellonkę, ale nie zamierzała mu tego narzucać. Domyślała się bowiem, że Robert piętrzy trudności, aby postawić na swoim. Brała również pod uwagę, że może faktycznie medycyną interesował się najbardziej i miała nadzieję, że ona odciągnie go od polityki. Na Wszystkich Świętych wszyscy poszli na cmentarz, na grób Gabrieli. Świece paliły się na wietrze chybotliwym, skąpym płomieniem, przy silniejszych podmuchach gasły. Zapalano je na powrót. Hieronim z synem pozostał dłużej niż inni przy mogile. Milczeli, modląc się i rozmyślając. - Nie potrafiła znieść okropności wojny, była na to zbyt delikatna - powiedział Hieronim. - Nie mając od nas żadnych wiadomości, zapewne nieraz myślała o najgorszym. Spóźniłem się z przyjazdem do Krakowa. - Gdybyś nawet zdążył, cóż by to zmieniło? Nie ucieklibyście od wojny - Adaś położył ojcu rękę na ramieniu. - Ja uciekałem kilka razy, zawsze na próżno. Byłem z Anną nad słoweńską granicą, ale i stamtąd los mnie zawrócił. - Co się z nią stało? - zainteresował się Hieronim. - Pytałeś tutaj? - Pytałem, gdzie tylko można. W Czerwonym Krzyżu każą czekać. Takich spraw jest tysiące. Adam wrócił przed kilkoma tygodniami i teraz na nowo się poznawali. Przeżycia wojenne i kilkuletnia rozłąka odmieniły ich. Byli inni niż we własnych przedwojennych wspomnieniach. Zamieszkali w części swojego, przedwojennego, przebudowanego jeszcze przez Niemców domu. Ze względu na trudną sytuację mieszkaniową magistrat wprowadził do domu lokatorów, zostawiając im dwa pokoje i kuchnię. Hieronim miał nadzieję, że kiedyś odzyska cały dom. Pragnął tego nie dla siebie, lecz dla syna. W jednym z pokoi urządzili wspólną sypialnię, drugi przeznaczyli na gabinet do pracy i nauki. W piwnicy domu ocalała biblioteka, co pomogło Adamowi w przygotowywaniu się do powrotu na uczelnię. Wybrał krakowską AGH. Ponieważ nie potrafił udokumentować, że miał za sobą pierwszy rok Politechniki Lwowskiej, musiał zdać wymagane egzaminy. Ojciec namówił go, by zaczął działać w OM TUR. Włączono go od razu w skład Komitetu Powiatowego, czyniąc odpowiedzialnym za sprawy oświaty. Był to czas żywiołowego działania, spontanicznej roboty, entuzjazmu. Każdego rana zgłaszali się do lokalu Komitetu i obdzieleni obowiązkami, szli do swoich zakładów, szkół i biur. Wieczorem większość przychodziła do Komitetu, przy którym Adam wraz z innymi zorganizował szkołę wieczorową i kurs zawodowy. Zgłaszali się głównie młodzi repatrianci i przesiedleńcy. Ślązacy zdobyli wykształcenie w niemieckich szkołach. Adam malował w domu hasła: "Żaden Turowiec bez szkoły, żadna szkoła bez Turowca" albo: "Czas oręża minął - młodzi do książek". Hieronim trochę z tego żartował dziwiąc się, że to nowe zajęcie tak wciągnęło syna. O polityce nie rozmawiali. Adam nie miał czasu myśleć o ideologii. Nie przyjmował żadnych funkcji organizacyjnych. Interesowała go tylko konkretna robota oświatowa. Ucząc innych, sam wiele korzystał, mobilizował się, zmuszał do intensywnego wysiłku. Wymalowane przez siebie hasła zabrał jadąc na tydzień walki z analfabetyzmem. Pierwsza akcja niezbyt się udała. Na wieczorowy kurs zapisała się garstka wcale nie młodych ludzi z kilku wsi. Drugą akcję przygotowali lepiej. W efekcie uruchomili szkołę wieczorową dla przeszło czterdziestu analfabetów i ledwo czytających. W tej samej gminie Adam zorganizował przyspieszony kurs zawodowy dla młodzieży zamierzającej opuścić wieś i podjąć pracę w przemyśle. Wkrótce został zastępcą kierownika metalowej szkoły zawodowej w Gwarkowicach. Coraz rzadziej zaglądał do lokalu OM TUR_u. Wieczorami uczył się, uzupełniał braki, przygotowywał do egzaminów. Wciąż jednak tęsknił i szukał Anny. Hieronim starał się podtrzymać go na duchu. Nie wiedział, jak mu pomóc. Zapracowany, zaabsorbowany codziennością, dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że jego syn kocha i cierpi. Pamiętał Adama jako beztroskiego narwańca. "Co w życiu godne jest poważnego traktowania? - rozmyślał Hieronim w drodze z cmentarza. - Może miłość, a może wszystko, co niesie nam życie. Nie, nie wszystko jest jednakowo istotne, to pewne. Żałować jedynie należy, że o tym, co było ważne, dowiadujemy się zwykle dopiero po fakcie, po latach. Wtedy stać nas na sprawiedliwą ocenę wszystkich spraw naszego życia". Ustało ciężkie sapanie parowozu, pociąg zwalniał, wjeżdżając na peron zakopiańskiego dworca. Kłęby dymu i pary przesłaniały budynki. Zanim opuścił przedział, poczekał, aż na korytarzu zrobiło się luźno. Było późne, grudniowe popołudnie. Z powodu prędko zapadającego zmierzchu i niskich chmur uwięzionych w kotlinie między Gubałówką i Giewontem nie mógł dostrzec ani lesistych regli, ani tym bardziej strzelistych turni. Szedł powoli długim peronem pod drewnianym zadaszeniem wzdłuż budynków dworcowych do wyjścia od ulicy Jagiellońskiej. Skręcił w lewo, pod górę, rozglądając się bacznie za postojem sań. Nagły powiew wiatru zmroził go, jakby wpadł niespodzianie do lodowatej wody. Zadygotał jak w gorączce i stanął, opierając się ramieniem o drzewo. Z trudem zapanował nad sobą, wtulając się w wysoko uniesiony kołnierz, który nie dawał ani pożądanego ciepła, ani dostatecznego schronienia przed nieokreślonym lękiem. Podobne ataki miewał od dawna. W Szwajcarii tygodniami nie wychodził po zmierzchu z domu, strach paraliżował jego wolę, przykuwał do fotela. Nie mówił o tym nikomu, nawet Dolores. "To nie choroba - myślał - to tylko jakieś dziwactwo". Niczego teraz nie pragnął bardziej niż światła i ciepłego kąta, w którym można by się schronić i dojść do siebie. Zmusił się wreszcie, aby pójść dalej. Wgramolił się do pierwszych wolnych sań, okrył niezdarnie kocem i dzwoniąc zębami wybełkotał adres. Zanim ruszyli, woźnica przyjrzał mu się i zapytał przez ramię: - Co to, panie, capła was gorączka? - Przeziębienie - odpowiedział zmieszany Jędrzej. Ruszyli w stronę Krupówek i dalej w kierunku Białego. Zamknął oczy i tkwił nieruchomo. Przypomniał sobie kulig do Parażanów i sylwestrową zabawę w Prędowli, ostatni kulig i ostatni sylwester przed wojną. Jechali w jednych saniach z Natalią. Spod futrzanej czapki wymykały się i powiewały na wietrze ośnieżone kosmyki jej włosów, migocące w świetle księżyca i pochodni. Wtulona w duży kołnierz kożuszka, z zarumienionymi od mrozu policzkami, wyglądała szczególnie pięknie. Dzwoniły dzwoneczki na hołoblach. Kulig gnał przez doliny i przełęcze zasypanych śniegiem Bieszczadów... - No! No! - pomrukiwał góral na konia, który pod górkę zwolnił, potykał się, szarpał, chwilami przystawał. Drgawki i lęk powoli ustępowały. Jędrzej uspokajał się. Powrócił wspomnieniami do dalekiego Triestu, do pożegnania z siostrą. Ewelina odprowadziła go aż do stopni wagonu. Ale we wspomnieniach nie widział jej na tle dworcowych budynków, lecz burt kołyszących się na lekkiej fali kutrów i stateczków w rybackim porcie. Stali długo, niewiele rozmawiając. Zaskoczyły go dwie wielkie łzy spływające po jej policzkach. Zazdrościła mu, że wraca. Powtarzała kilkakrotnie, że ona też chciałaby pojechać wraz z nim, ale stan zdrowia męża, nie pozwalał na tak daleką podróż. Dręczyło ją przeczucie, że żegnali się na bardzo długo, kto wie, czy nie na zawsze. Jędrzej takiej myśli nie dopuszczał, uśmiechał się i żartował. I znów śnieg i białe, przedświąteczne Zakopane. Koń truchtał żwawiej, a góral powtarzał: - No! No! Ponownie pomyślał o tamtym sylwestrowym wieczorze, gdy postanowili z Natalią pobrać się. Był szczęśliwy i nawet nie przeczuwał, że na tak krótko. Dziś tamte dni znikały we mgle jak burty statków w rybackim porcie. - Prędowla - wyszeptał. Otworzył oczy i zdziwił się, że miejsca, przez które teraz przejeżdżał, były tak niepodobne do przywołanych we wspomnieniach. Poczuł się jak oszukane dziecko. Wreszcie uświadomił sobie w pełni, że nie wraca na Horyniecczyznę, choć do kraju, do Natalii, która nie będzie oczekiwać go na ganku ojcowskiego domu. "Natalia. Natalia!" - powtarzał w myślach. - Prrr! - krzyknął góral. Sanie stanęły. Jędrzej począł wygrzebywać się z okrycia. Bez słowa wsunął woźnicy pieniądze do ręki i sanie zawróciły prędko, znikając za zakrętem. Został sam. Rozglądał się długo, nie wiedząc, do których drzwi zapukać. Wtem usłyszał obok wołanie: - Jędrzej! Jędrzej! Rozdział Iii Szedł spacerkiem w kierunku Nowogrodzkiej, zmierzając do sali "Romy". Miał jeszcze dość czasu, aby przypatrzeć się miastu. Przedwojennej Warszawy nie widział. Od powrotu do Polski był w stolicy po raz drugi. Pierwszy raz kilka miesięcy temu przyjechał z Gdańską delegacją na krajową naradę aktywu pepeerowskiego. Miasto było morzem ruin, wypalonych domów i zwalisk gruzów. Poznał wtedy towarzysza "Wiesława". Zapamiętał go jako człowieka niebywale ruchliwego i niecierpliwego, działacza o niespożytej energii, żarliwości i talencie do pozyskiwania innych dla propagowanej sprawy. W odczuciu Włodzimierza był politykiem nietuzinkowym, człowiekiem serdecznym, prostym i bezpośrednim. W przerwie obrad dyskutował jak prawdziwy agitator. Mówiąc trzymał lewą rękę w kieszeni rozpiętej marynarki, zaś wskazującym palcem prawej dłoni potakiwał energicznie i rytmicznie jak wahadłem, akcentując co ważniejsze słowa. Bardzo spodobało się Włodzimierzowi przemówienie sekretarza generalnego partii. Zdając sprawozdanie z narady cytował jego sformułowania: "Przeciwko własnemu narodowi nikt na dłuższą metę rządzić nie potrafi. Żaden rząd nie może istnieć wbrew narodowi". Solidaryzował się z twórcą koncepcji "polskiej drogi", gdy ten gromił niektórych towarzyszy za sekciarstwo i wypaczenia. Przestrzegał przed powtarzaniem błędów starej komunistycznej formacji, autorów petycji o przyłączenie Polski do Związku Radzieckiego i upaństwowienie ziemi. - Dziś po rozgromieniu hitlerowskiego faszyzmu są inne niż w 1917 roku warunki do robienia rewolucji. Zwycięstwo nad Niemcami to także zwycięstwo nowej ideologii, sukces nowych ruchów ludowych. Wszystko to umożliwiło wielu narodom Europy przejście od demokracji ludowej na drogę socjalizmu - przekonywał Gomułka. Starsi działacze słuchali uważnie, ale bez entuzjazmu. Włodzimierz nie dziwił się, bo gomułkowskie ujęcie aktualnego etapu rozwoju rewolucji było nowatorskie i bardzo odważne. Nazajutrz po naradzie spotkał się osobiście z "Wiesławem" jako wicepremierem. W siedzibie rządu, w gmachu warszawskiej dyrekcji PKP przy ulicy Wileńskiej, odbyło się spotkanie Gomułki z sekretarzami komitetów wojewódzkich z terenu ziem odzyskanych. "Wiesław" był w towarzystwie Leona Baumrittera, dyrektora w Ministerstwie Informacji i Propagandy. I tym razem, choć spięty, mówił z zaangażowaniem i pasją. W przerwie posiedzenia snuł wspomnienia o przedwojennym Gdańsku. Włodzimierz rewanżował się szczegółową informacją o postępie prac nad odbudową miasta i przemysłu. "Wiesław" słuchał w skupieniu, nie przerywając. Włodzimierz wracał do Gdańska w towarzystwie kierowcy. Na skraju Borów Tucholskich natknęli się na źle uzbrojony bandycki oddział, który po kilku pojedyńczych strzałach wycofał się, gdy napadnięci sypnęli seriami w gęstniejącą ciemność lasu. Odczekawszy chwilę kierowca zameldował: - Droga wolna, towarzyszu sekretarzu! Teraz ponownie przyjechał do Warszawy w grupie delegatów z ziemi gdańskiej, tym razem na zjazd partii. Rozmyślał o wielu sprawach. Najbardziej cieszył się z powrotu Natalii i Jędrzeja. Wciąż próbował dowiedzieć się czegokolwiek o losach brata i bratowej, ale ślad po nich zaginął gdzieś po drodze z głębi Rosji do kraju. Niepokoiło go coraz większe angażowanie się Roberta w politykę. Był bezradny i nie bardzo wiedział, jak zawrócić chłopaka z fałszywej drogi. Padał gęsty, mokry śnieg. Szedł pod wiatr, nasunął więc mocniej kapelusz, zasłaniając czoło. Czuł się stary i choć lubił zimowy pejzaż, coraz częściej wolał go oglądać z okna dobrze ogrzanego mieszkania. Pobielone śniegiem ruiny były jak rany okryte nieszczelnie bandażem. Podobnie jak stołeczne cmentarzysko musiał wyglądać Leningrad po blokadzie. To dobrze, że go wtedy nie widział. Warszawa, olbrzymie cmentarzysko ruin, zarazem bezkresny plac budowy, przypominała skalne rumowisko, z którego strzelały ku niebu potrzaskane ostańce - resztki murów i wypalonych kamienic. Tu i ówdzie wypiętrzały się czerwone ściany pierwszych nowych domów. Im bliżej centrum tym narastał coraz większy ruch i gwar. Poboczami uprzątniętych z gruzów kilku głównych ulic spieszył tłum. Łatwo można było odróżnić dopiero przybyłych do miasta, szukających śladów po swojej ulicy, rozpytujących o rodzinę i znajomych, przystających na rogach i długo czegoś wypatrujących. Nieśli ze sobą ocalały z wojny dobytek, czasem tylko jedną tekturową walizeczkę lub plecak. W ciężarówkach zastępujących autobusy na deskach rzędami siedzieli skuleni i przemarznięci ludzie. Mijał przechodniów szarych i biednych, o twarzach gorzko doświadczonych rozbitków. Z entuzjazmem i determinacją, w zaskakującym tempie uprzątano gruzy, budowano nowe domy i nowe życie. Postanowił, że opowie o tym w Gdańsku, aby warszawskim przykładem zdopingować opieszałych. W sali "Romy" na Zjeździe PPR spotkały się wszystkie pokolenia polskich rewolucjonistów. Niektórych delegatów znał osobiście jeszcze z Hiszpanii albo z wojennej tułaczki w Związku Radzieckim. Wymieniali kilka zdań, przywoływali w przelotnej rozmowie postrzępione wspomnienia. Po kilku takich pogawędkach odniósł wrażenie, że w Madrycie, Moskwie czy Kujbyszewie mieli sobie o wiele więcej do powiedzenia niż dziś. Dawni towarzysze powtarzali często: - Sprawa polskiej drogi nie jest frazesem czy propagandowym wybiegiem. Gdybyśmy nawet chcieli, nie możemy pójść dalej według obcych wzorów. Niektórzy sądzili, że Włodzimierz ma odmienne poglądy. Nie rozumiał, skąd to uprzedzenie. Pytał: - Polska droga, zgoda, ale jaka? Franciszek Fiecki próbował po części odpowiedzieć na dręczące go pytanie: - Po przegranej przez faszystów wojnie nadeszła nowa epoka w dziejach Europy i świata. Dlatego walka o socjalizm w Polsce i na Bałkanach występuje w nowym, całkowicie odmiennym aspekcie niż wtedy, gdy omawialiśmy to w KPP. Nie jestem jednak przekonany, czy wszyscy właściwie tę sprawę pojmujemy. Pamiętajmy, że naród, który przez ponad sto lat żył w jarzmie, jest przewrażliwiony. Dlatego na każdym kroku musimy podkreślać naszą suwerenność gospodarczą i polityczną, naszą niezależność. Nie można odstraszać szerokich mas od socjalizmu przez nieprzemyślaną taktykę i awangardowe wyskoki. Włodzimierz solidaryzował się z poglądami Fieckiego, choć nie spodziewał się takiej postawy po byłym kapepowcu z kosmopolitycznej frakcji "mniejszościowej". Gotów był jednak uwierzyć, iż przeżycia i gorzkie doświadczenia zmieniają nawet takich ludzi jak Fiecki. Głęboko zapadły mu w pamięć słowa "Wiesława", skierowane do oponentów nowej linii partii: - Drogi dziejowe nigdy nie są zakończone. Pojęcia społeczne nie znają zjawiska zastoju. Ale ta droga, po której szła KPP, droga jej błędów, została raz na zawsze zakończona. Mamy bardzo dużo dobrych, bojowych towarzyszy, którzy przeszli szkołę KPP, ale teraz nakazem chwili jest, aby ci ludzie umieli wczuć się w sytuację, aby wyzbyli się sekciarskich postaw i poglądów, a zaczęli myśleć kategoriami narodu i państwa polskiego. Jesteśmy bowiem partią narodu, a nie tylko jednej klasy. - Mocno, ale dobrze powiedziane - skomentował spontanicznie towarzysz Śmiałek, jeden z bliskich współpracowników Gomułki. - Słyszeliście zapewne, że nie wszyscy w partii zgadzają się z towarzyszem "Wiesławem"? - zagadnął Włodzimierza. - Tak, słyszałem, że w kierownictwie nie ma jednomyślności - przyznał Włodzimierz, a po chwili dodał: - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Śmiałek wziął go pod ramię i odprowadził na bok. - Niby dlaczego? - zapytał. Włodzimierz przez chwilę zastanowił się nad odpowiedzią, zależało mu, aby był dobrze zrozumiany. - Jesteśmy, jak powiada Fiecki, na nowym etapie dziejów, w odmiennych niż Rosja warunkach. To prawda, ale wzór i dośńwiadczenia są tylko jedne. Stąd dylemat: sprawdzać teorię, która zakłada możliwość różnorakich, narodowych dróg, czy zawierzyć praktyce i iść wypróbowanym szlakiem. - A więc i wy uważacie, że "Wiesław" nie ma racji? - spytał rozczarowany Śmiałek. - Tego nie powiedziałem - zaoponował stanowczo Włodzimierz. - Wprost przeciwnie, przyjmuję, że towarzysz sekretarz ma rację, ale niełatwo będzie to udowodnić. Chciałoby się, aby gomułkowska droga zaprowadziła nas w lepszą przyszłość, ale sami wiecie, ile to dziś na drogach niebezpieczeństw i zasadzek, jak trudno, choć wojna za nami, czuć się pewnie i bezpiecznie. - Hm - mruknął Śmiałek rozchmurzywszy się. - Macie rację. Pogadamy jeszcze kiedyś o tym. Odchodząc klepnął Włodzimierza w ramię. W ostatnim dniu zjazdu, natknął się znów na towarzysza Śmiałka. Idąc zamyślony, ze spuszczonym wzrokiem nie od razu go spostrzegł. Cieszyło go poparcie zjazdu dla Gomułki i jego wyborcze zwycięstwo. Czuł jednak, że nie jest to bynajmniej koniec sporów o "polską drogę". Wskazywał na to chociażby skład Biura Politycznego z Bermanem, Mincem, Radkiewiczem, Zambrowskim i Zawadzkim. Jeden z tych towarzyszy bezskutecznie próbował przekonać Włodzimierza, że miarą oceny każdego polskiego komunisty winien być stosunek do Żydów. - Wracacie zaraz do domu? - zagadnął go Śmiałek. - Tak planowałem - odpowiedział wyrwany z zamyślenia. - Chciałbym was prosić, abyście zmienili plany i przyszli jutro o trzynastej do Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Jesteście umówieni z ministrem - zakomunikował pospiesznie. "Chodzi pewnie o informację o sytuacji w terenie" - pomyślał zdumiony Włodzimierz. Cóż mógł innego powiedzieć "Wiesławowi" poza tym, co w KC PPR i ministerstwach powinni wiedzieć? Meldunki przysyłano regularnie. Akcja osadnicza przebiegała nieźle, odbudowa Gdańska i portu także zgodnie z planem. Ludzie dawali z siebie często zbyt wiele. Pewnie stąd brało się pierwsze niezadowolenie. Narzekano przede wszystkim na zaopatrzenie w sklepach, krytykowano obniżenie i zróżnicowanie przydziałów na karty zaopatrzeniowe, na pustki w sklepach i drożyznę. A tymczasem zbliżały się święta. Na Wybrzeżu nie było tak źle jak w stolicy czy Łodzi; na Śląsku, gdzie doszło niedawno do przestojów w fabrykach. Dla Włodzimierza warszawskie i łódzkie strajki były sygnałem, że klasa robotnicza zaczyna wykazywać zniecierpliwienie z powodu ciężkiej sytuacji materialnej. Przypuszczał, że nadeszły złe wieści z Gdańska i "Wiesław" zażąda wyjaśnień i informacji. Co mu odpowie? Przed rozmową z ministrem spotkała go jeszcze jedna niespodzianka. Odwiedził go Jarecki, przyjaciel z Syberii, z czasów, kiedy razem organizowali ZPP i pomoc dla przesiedleńców. - Opowiadaj! - ponaglał Włodzimierz. - Dawno w kraju? - Wracali inni, to i ja się zabrałem. Niełatwy wybór, trudna i daleka przeprowadzka. Teraz brakuje mi trochę tajgi i przestrzeni. - Przebyłeś taki szmat drogi, aby narzekać i wspominać tajgę? - oburzył się Włodzimierz. - Co chcesz, mój drogi, o jednym kraju nigdy nie zapomniałem, a do drugiego już przywykłem - usprawiedliwił się. - Pewnie wiesz, co z moim bratem i Katarzyną - powiedział z nadzieją Włodzimierz. - Wiem i nie wiem - bąknął zakłopotany Jarecki. Włodzimierz poderwał się. "To pewnie jakiś polityczny wykręt" - pomyślał i spojrzał na przyjaciela z gniewem i wyrzutem. Jarecki powiedział spokojnie: - Nie od razu dotarło do nas, że możemy wracać. Przestrzenie rosyjskie wielkie, droga do Polski daleka, kłopoty z transportem... E, co ja ci tu będę opowiadał. - Co z Maciejem? - niecierpliwił się Włodzimierz. - Twoja bratowa przed wyjazdem poważnie zachorowała. Lekarze odradzali podróż w takim stanie. Było z nią kiepsko, dlatego Maciej zdecydował, że zaczeka, aż Katarzyna wyzdrowieje. - I co? - Zostali oboje. Drugiego transportu nie było. - Mój Boże! - krzyknął Włodzimierz. - Maciej bał się, że Katarzyna umrze w drodze i będzie musiał ją pochować na szlaku. - Czy on naprawdę wie, co wybrał? Jak mu teraz pomóc? - Mam adres - powiedział cicho Jarecki, ale Włodzimierz go nie słuchał. - Co ja powiem Robertowi? Jak mu to wszystko wytłumaczę, aby uwierzył? - mówił zrozpaczony. Na rozmowę do Ministerstwa poszedł przygnębiony. W kancelarii ministra dowiedział się, że nie o naradę chodzi, lecz o rozmowę z szefem resortu w cztery oczy. Na odwrót i wykręty było za późno. Starał się zebrać myśli, zmobilizować, ukryć rozgoryczenie. "Wiesław" zauważył jego nastrój. - Widzę, że nasza rozmowa nie w porę - powiedział. - Skądże... To tylko los zawsze nie w porę obdarza nas nieszczęściem. Przepraszam. Minister przyjął go przy okrągłym stoliku w kącie gabinetu, z daleka od wielkiego, zasłanego papierami biurka. - Czy towarzysz Śmiałek uprzedził was, o co chodzi? - przystąpił do sprawy "Wiesław". Przedtem wyjął z kieszeni metalową papierośnicę, poczęstował gościa i sam zapalił papierosa umieszczonego w długiej, drewnianej lufce. - Nie - odpowiedział krótko Włodzimierz. - Może to i lepiej. Widać było, że się spieszył. Włodzimierz uznał to za rzecz naturalną, że wicepremier, minister i sekretarz generalny partii nie ma czasu na dłuższe pogawędki. Jak zawsze był rzeczowy i oszczędny w słowach. Chodziło o osobistą decyzję, i to prędką. Gomułka zaproponował Włodzimierzowi pracę w Ministerstwie Ziem Odzyskanych. Zgodził się bez namysłu. Ucieszyła go możliwość bliskiej współpracy z "Wiesławem", który imponował mu coraz bardziej talentem i odwagą, prostotą i logiką. Po ogłoszeniu dekretu o nacjonalizacji przemysłu Hieronim stracił ostatecznie nadzieję na odwrócenie swego losu. W przeciwieństwie do syna pogodził się z tym prędko. - Przecież żyją ludzie, którzy pamiętają cię sprzed wojny, z partyzantki. A to, że walczyłeś, nie liczy się? - buntował go Adam. - Nie ja jeden walczyłem, była to sprawa honoru, obowiązku - tłumaczył Hieronim. - Myśmy nie myśleli o polityce, ale o Polsce. - Czy to nie absurdalne: zyskać ojczyznę a jednocześnie stracić dorobek całego życia? - spytał Adam. - Starej Polski nie wskrzeszą ani sentymenty, ani nasz upór. Zrozumiałem to jeszcze w lesie - wyznał Hieronim. "To do niego podobne" - pomyślał Adam. Miał ochotę jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował, w końcu jego własna postawa też nie była oczywista. Przystał do omturowców z przekonaniem o nieuchronności postępu, a więc i takich przemian ustrojowych, które by ten postęp gwarantowały. Podobnie jak młodzi socjaliści, miał dosyć polskiego zaścianka. "Polska musi być europejskim krajem i trzeba zrobić wszystko, aby tak się stało" - przekonywał nieraz innych. Miewał też trudne chwile załamania i wątpliwości. Nie wszystko, co działo się wokół, rozumiał. Nie za każdym działaniem na rzecz nowej Polski się opowiadał. Jeśli nawet nie stać go było na jawny protest, to przynajmniej nie przykładał się do tego, co budziło jego wewnętrzny sprzeciw. Często z obawą myślał o przeszłości. "Dopóki jestem im potrzebny, tolerują moje wahania, ale czy za jakiś czas nie stracą do mnie zaufania? Rozpędzone koło rewolucji to bezlitosny żywioł przemian. Co stanie się z takimi jak ja, inteligentami pełnymi wątpliwości?" - Nie obeszli się z nami najgorzej - oznajmił któregoś dnia Hieronim. Wrócił z Katowic, z narady w związku z trudną sytuacją w przemyśle węglowym. Na przełomie 1945 i 1946 roku wybuchła nowa epidemia strajków. Przerywano pracę w kopalniach na kilka minut lub godzin. Domagano się wyższych płac, obuwia i odzieży ochronnej. Nie chodziło więc górnikom o politykę, ale o byt. Mając trochę czasu, wstąpił do Województwa. - Jesteś znów fabrykantem? - spytał sceptycznie Adam. Nie był w dobrym nastroju i irytował go optymizm ojca. - Nie, ale przysługuje mi prawo do odszkodowania. - Ile mamy teraz walizek pieniędzy? - Trochę papierów wartościowych w banku - wyjaśnił spokojnie Hieronim. - Trzeba było im powiedzieć, aby sobie tymi papierami... - Hola! Hola! - przywoływał go do rozsądku Hieronim. - Nie zapominaj, na jakim świecie żyjemy. - No więc dobrze, cieszę się - fuknął Adam. Hieronim był niezadowolony z reakcji syna. Uznał jednak, że nadarzyła się okazja, aby porozmawiać o kilku sprawach. Zauważył, że od pewnego czasu Adam nie potrafi znaleźć sobie miejsca w coraz bardziej komplikującej się rzeczywistości. Pragnął mu pomóc. - Słuchaj - zaczął spokojnie, siadając naprzeciw syna przy obłożonym książkami stole. - Przychodzi w życiu taka chwila, że człowiek musi zdecydować o sobie. Czasem to tylko moment, gdy go przegapisz, możesz potem nie mieć podobnej szansy. Opowieści o Andersie na białym koniu i o tym, że Anglicy nie pozwolą z Polski zrobić czerwonej republiki, to mit. Nie można na nim budować przyszłości. Komuniści mają coraz więcej atutów. - A strajki? - wtrącił przekornie Adam. - Robotnicy upominają się o swoje, tak było i będzie. Poprawi się sytuacja, to ustaną przestoje. Adam milczał ponuro. Hieronim nie ustępował: - Mruczeć pod nosem czy wzruszać ramionami to jeszcze za mało. Ja także mam wątpliwości, pokaż mi takiego, co ich nie ma, ale żyć trzeba. - Czy to znaczy, że ty już zdecydowałeś? - spytał Adam. - Tak. Nie nadaję się na dezertera. - Mocno powiedziane - obruszył się syn, biorąc do siebie słowa ojca. - Przecież mógłbyś na Zachodzie nieźle się urządzić. Kończyłeś tam studia. - Tu, na Śląsku, brakuje inżynierów, w kopalniach dyrektorami są sztygarzy, a węgiel... Adam przerwał złośliwie: - O! Coś nowego! Agitujesz nie gorzej od partyjnej szczekaczki. Hieronim nie chciał kolejnej kłótni, ostatnio zbyt często się sprzeczali. Sięgnął po karafkę z wódką i kieliszki, nalał i skrzywiwszy się wypił do połowy. Podparł ręką głowę i utopił wzrok w karafce. Adam sięgnął w milczeniu po kieliszek i opróżnił go na dwie raty, westchnął głęboko i podjął wątek przerwanej rozmowy. - Powiadasz, że trzeba koniecznie coś wybrać, zdecydować. A może lepiej byłoby poddać się losowi, dać mu szansę? - Gra na zwłokę to żadne wyjście. Nawet jeśli się ucieka, to też trzeba wiedzieć dokąd i po co - powiedział Hieronim. - Jest wyjście - oznajmił Adam spokojnie. - Związek organizuje międzynarodowe brygady pracy w Jugosławii. Może pojadę tam, a potem wrócę i pójdę na Akademię do Krakowa. - Wciąż szukasz Anny - domyślił się Hieronim. - Zanim cokolwiek postanowię, chcę mieć pewność, że wiadomości z Czerwonego Krzyża są prawdziwe. Hieronim wiedział o poszukiwaniach syna, ale nic o odpowiedzi. Musiała przyjść niedawno. Adam wyjął z kieszeni marynarki pismo z Czerwonego Krzyża i podał ojcu. - Przyszło dziś rano - powiedział. "To wiele tłumaczy" - pomyślał Hieronim. Zanim przeczytał, napełnił kieliszki. - Tak - westchnął odkładając list. - Pozostawiają jednak nadzieję pisząc: "Najprawdopodobniej zginęła". Trzeba to sprawdzić - zgodził się z Adamem. - Trafia się okazja. Hieronim pomyślał, co będzie, kiedy Adam odnajdzie w Jugosławii grób Anny. Co wtedy postanowi? Stamtąd już blisko do Eweliny, która może go nakłonić do pozostania na obczyźnie. Nie obawiał się zarzutów, że syn ucieknie "do imperialistów", na karierę przecież nie liczył. Miał prawie sześćdziesiąt lat i bał się samotności. - Widzę, że nie cieszy cię mój pomysł - domyślał się Adam. - Nie o moje zadowolenie chodzi, ale o twój los, twoje życie. - Wolałbyś jednak, abym wrócił, prawda? Hieronim przytaknął. - Ja także. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć... W końcu, co nas tu trzyma, nawet we własnym domu jesteśmy tylko lokatorami. - Kiedyś zapewne uda się to zmienić - powiedział z przekonaniem ojciec. Rodziła się jeszcze jedna nadzieja na to, że się dogadają i uwierzą sobie nawzajem. - Myślisz o naszej willi? - Nie tylko, choć poczyniłem już pewne kroki. Za miesiąc wyprowadzają się Miksowie - wyjaśniał prędko. - Dostałem zgodę na przejęcie po nich dwóch pokojów. Zamuruje się drzwi wychodzące na korytarz, a wykuje od wewnątrz. Pokoje będą przejściowe, ale mieszkanie stanie się obszerniejsze i wygodne, z kuchnią i łazienką. - Co o tym myślisz? - Pomysł dobry, tylko czy to wystarczy, aby poczuć się znowu jak u siebie? - Na początek... - urwał. Wiedział, o co naprawdę synowi chodziło, ale cóż mógł teraz obiecać? Z trudem zbierał myśli, cedził słowa: - Wydaje mi się, że gdy zbudujemy ludową demokrację bez wstrząsów i kataklizmów, wtedy będziemy naprawdę u siebie. - Chwilami coraz mniej z tego wwszystkiego rozumiem - powiedział cicho. - Jedź - zdecydował wreszcie Hieronim. - Zobaczysz, jak sobie radzi Tito. Znajomość świata pozwala lepiej zrozumieć siebie. Do Zakopanego Robert uciekał głównie od Jadwigi, która próbowała odstręczyć go od polityki, naganiając do nauki. Sonia solidaryzowała się z nią, jednak nie miała ani jej talentu pedagogicznego, ani tyle sił i wytrwałości, aby zmusić Roberta do dyscypliny i wysiłku. Przypominał jej syna. Różnili się charakterami i poglądami, ale byli jednakowo niecierpliwi, nieposłuszni i przesadnie samodzielni, nazbyt dorośli jak na swoje dwadzieścia parę lat. Tęskniąc za Istvanem, który rzadko i lapidarnie odpowiadał na jej pełne matczynej troski listy, myślała o obu: "Pochłonęła ich polityka, zdradliwe przeświadczenie, że ludzie mogą i potrafią zmieniać świat podług własnego o nim mniemania. Takim zwykle życie odpłaca się fatalnie". Zima zwlekała z odejściem. Nad Giewontem od dwu dni kotłowały się chmury, którym Tatry niczym warowny mur stawiały dzielnie opór. Ciśnienie wciąż spadało, co odbijało się na samopoczuciu. Robert skarżył się na dokuczliwy ból głowy, był rozdrażniony i gburowaty. W końcu wał ciężkich chmur przewalił się przez wierchy, a halny pognał je ku reglom, tatrzańskim dolinom i dalej do zakopiańskiej kotliny, na całe Podhale. Dopiero nad ranem wiatr ustał. Przed południem przejaśniło się na tyle, że z zasłony postrzępionych chmur wynurzała się raz po raz granitowa ściana Długiego Giewontu. Śnieg topniał, było ślisko i wilgotno. Mimo złej pogody Sonia dała się namówić Robertowi na spacer. Poszli Doliną Białego ku Czerwonej Przełęczy. - Tutaj czasami schodzą lawiny - przestrzegała, aby odpoczywali na Śnieżce nad Reglami. - O! - krzyknął. - To musi być cudowny widok - denerwował Sonię wiedząc, że nie lubi prowokować losu. - Poczekajmy, może któraś zejdzie. Po kilku głębszych oddechach ruszyli dalej. Wdrapali się na Sarnią Skałę, skalistą wyspę ponad morzem regli, przypominającą u szczytu ruiny murów średniowiecznego zamczyska. Stąd rozpościerał się wspaniały widok na zakopiańską kotlinę. Za sobą mieli stromy masyw Giewontu. - Chciałoby się uciec w ten bezludny, piękny, choć tak surowy, zimny świat wichrów, grani i hal, by zapomnieć o wszystkim i nabrać ochoty do życia - odezwał się Robert po długim milczeniu. - Co byś tam robił, z wichrem się gonił? - spytała zaskoczona jego melancholią. - Doglądałbym niedźwiedzi i świstaków - zażartował. - Trzeba ci było pójść na leśniczego, a nie na lekarza. - Czy to ważne, skoro trzeba było wybrać, bo tak wypada, bo wszyscy tak chcieli? - powiedział z rozżaleniem. - Nie rób z siebie cierpiętnika! - strofowała Sonia. Przed stromym zejściem do Doliny Strążyskiej powiedziała: - Pewnie szukasz usprawiedliwienia dla własnego lenistwa. Jadwiga pisze, że nie przykładasz się do nauki i masz zaległości. Prawda to? - Czy to ważne? - fuknął. - Nie tylko naukę mam teraz na głowie. - Właśnie - podchwyciła Sonia. - Dałeś się wciągnąć w jakąś robotę polityczną, która zaprząta ci głowę i zajmuje czas. Wszystkich nas to niepokoi. Chodzicie do fabryk i agitujecie robotników. Po co ich bałamucicie? - Toczy się walka, ja jestem po innej stronie niż stryj Włodzimierz, to chyba jasne? - Nieprrawda - zaprotestowała ostro. - Nic nie jest ani tak pewne, ani tak jednoznaczne, jak ci się zdaje. - Przysiadła na zwalonym drzewie. - Włodzimierz, mój syn i ty walczyliście z faszystami. To was łączy, a także to, że należycie do tej samej warstwy społecznej. Ale los postawił na inną klasę, przynajmniej tu, w Polsce, a może i w całej Wschodniej Europie. Nie widzisz tego? - Polityka to nie kasyno gry, tu wygranych nie obstawia ślepy los. Trzeba walczyć! - krzyczał. - Przeciwko komu, całemu narodowi? - Nazywasz narodem ten motłoch fabryczny, chłopów, którzy za kawałek ziemi sprzedadzą duszę choćby diabłu, nawet czerwonemu? - Tak, to jest naród - potwierdziła zdecydowanie. - Dziś on jest taki, ale jutro może być lepszy, mądrzejszy. Ten motłoch, jak powiadasz, jeśli jeszcze jest nieświadomy, to już kalkuluje na chłopski rozum, co mu się opłaca. Niedługo zdecyduje, jakiej chce Polski. Tacy jak ty i ja to dla ludzi prostych wspomnienie przedwojennej Polski, która, wierz mi, nie była ani tak piękna, ani tak sprawiedliwa i silna, jak to sobie opowiadaliśmy - przyznała z żalem. - W osiemnastym roku o kształcie odrodzonej Polski decydowali tacy jak my. Dziś o przyszłości zdecydują inni. - Dlaczego tak łatwo godzicie się z losem? - spytał Robert. Sonia odpowiedziała po chwili, próbując się uśmiechnąć: - Może dręczy nas poczucie winy, a może jesteśmy już starzy i bezradni. A może myślimy tylko o tym, że to cud, że przeżyliśmy tę okropną wojnę, nie pierwszą przecież w naszym życiu, że istniejemy jako naród i państwo. Poszli dalej w milczeniu. Odpoczęli chwilę nad potokiem, naprzeciw Trzech Kominów, o które gnana wiatrem mgła rozbijała się jak o falochron. - Spróbuję je kiedyś namalować - powiedziała i pomyślała, że obraz ten podaruje chłopakowi na pamiątkę. Wracali do Zakopanego. Niebo rozjaśniało się, a słabnący wiatr zmieniał kierunek. Zapowiadało to ponowne ochłodzenie i powrót zimy. Wieczorem chwycił niewielki mróz i przez całą noc aż do południa sypał śnieg. Robert prawie cały dzień przesiedział nad książkami, grzejąc się przy wysokim, kaflowym piecu. Odrywając wzrok od skryptów widział ustrojone czapami śniegu drzewa i krzaki. Krakały wrony, ostrym krzykiem ostrzegając beztrosko koncertujące w krzakach wróble, ku którym skradał się szarobury kot, ulubieniec Soni. Po powrocie z Zakopanego zdał bez trudu zaległe egzaminy. Mieszkał wciąż u Jadwigi, ale coraz częściej przesiadywał u Jędrzeja. Mimo różnicy wieku aż piętnastu lat, bracia bardzo się do siebie zbliżyli. Często rozmawiali o ojcu i Katarzynie. Jędrzej zapewniał, że Włodzimierz zrobił wszystko, co mógł, aby im pomóc. Czasami opowiadał o Węgrzech, Francji i Szwajcarii, o rozterkach z powodu Natalii i Dolores, a Robert o Rosji. Natalia bardzo niechętnie wracała do wspomnień, powroty w przeszłość sprawiały jej wręcz fizyczny ból i pogrążały w depresji. Tkwiła wciąż w tamtym tajemniczym, strasznym świecie, niepewna i nieufna. Chwilami Jędrzej odnosił wrażenie, że dla Natalii życie skończyło się nagle w chwili ucieczki z Prędowli. Wszystko, co stało się potem, tonęło w mroku. Lekarz nie czynił nadziei na poprawę. Wiosną Robert coraz rzadziej bywał u brata, znów zajęła go polityka. Narastał niepokój. Wybuchały strajki, gazety coraz częściej pisały o przestojach w fabrykach, hutach i kopalniach w Krakowskiem i na Śląsku. Doszło także do burzliwych wystąpień w środowisku studenckim Krakowa. Strajki solidarnościowe ogarnęły najpierw Łódź i Gdańsk, a potem uczelnie w całym kraju. Robert powrócił do grupy akademickich emisariuszy. Wydelegowano go do fabryki, aby tam przekonywać robotników "kopertówkami", że strajki i przestoje to jedyna broń proletariatu przeciw samowoli aparatu partyjnego. Żyło się ciężko, więc pieniądze przydawały się niejednemu. Tu i ówdzie dochodziło do masówek i ostrych wystąpień w halach, na fabrycznych dziedzińcach. W jednym z zakładów trafił na wiec. Kompan, z którym przyszedł, zwiał na widok demonstracji, zabierając ze sobą "kopertówki". Pieniędzy tych nigdy nie odzyskano. Na stertę skrzyń, pełniącą rolę trybuny, wskoczył działacz z PPR. Był to Witek Malan, oficer polityczny z kompanii Roberta. Przypomniała mu się tamta rozmowa z nocnego patrolu, gdy stali nad dawną granicą polską. Teraz przemawiał pewnie i odważnie, apelując o przerwanie strajku, gromiąc "antyludowe knowania Mikołajczykowskiej opozycji", przestrzegając przed groźnym dla robotników "spiskiem wrogów ludu". Agitował, by w zbliżającym się referendum wszyscy zgromadzeni głosowali "trzy razy tak". Po nim przemawiał któryś z podżegaczy. Podniosły się pojedyncze krzyki i gwizdy. Zarządzono głosowanie, przedtem jednak dyrektor obiecał załatwić sprawę złej pracy stołówki i niesprawiedliwych przzydziałów mydła. Zdecydowano powrócić do roboty. Spotkał Witka przy wyjściu z fabryki. - Zmieniłeś mundur, kapitanie, na cywilne ciuchy, ale pozostałeś przy fachu politruka - powiedział Robert z przekąsem. - Pracujesz tu? - spytał Malan. - Nie. Agituję, ale w inną stronę - odparł Robert zaczepnie. - Tak przypuszczałem. A co robisz poza tym? - Studiuję. A co u ciebie? - spytał Robert już bez wrogości. - Niedawno zdemobilizowany, pracowałem jakiś czas tu i tam. Kilka dni temu przenieśli mnie do Komitetu Krakowskiego PPR. - Przechodzili obok restauracji. - Wstąpimy? - zaproponował. Przed pierwszą wódką wspominali ostatnie dni kwietnia i maj zeszłego roku w Berlinie i incydent na Englischestrasse. - Zwyciężyliśmy i znów walczymy - powiedział Witek ze smutkiem. - Dzisiaj jeden zero dla ciebie. Wódka nie łagodziła narastającej złości z powodu przegranej, której świadkiem i sprawcą był Witek. - Nie chciałbym walczyć z tobą. Żałuję, że jesteśmy przeciwnikami - zaczął Malan powoli. - Może jeszcze wszystko się zmieni. Tymczasem taktyka przyjęta przez PSL, walka Mikołajczyka z Blokiem, spycha was nieuchronnie w kierunku lasów. - Widzę, że dla ciebie wszystko jest jasne. Jesteś pewny, że to wy wygracie referendum i wybory. A jeśli sprawy potoczą się inaczej, co wówczas? - w głosie Roberta zabrzmiała pogróżka. - To niemożliwe - powiedział z naciskiem Witek. - Wygrana będzie nasza. Walczymy tylko o jak najkorzystniejszy wynik. Nawet jeśli niektórzy pójdą za Mikołajczykiem, nie zmieni to ogólnej sytuacji. Nie może już zmienić! - przemawiał jak na zebraniu. - Nie dogadamy się - warknął Robert. Przy pożegnaniu Witek wcisnął Robertowi do ręki małą karteczkę ze swoim adresem i telefonem. - To na wypadek, gdybyś zmienił zdanie - powiedział. Robert ze złością zmiął świstek, ale go nie wyrzucił. W połowie czerwca czterdziestego szóstego roku wraz z trzema nie znanymi mu bliżej mężczyznami Robert pojechał w teren na akcję przed referendum. W powiecie dowiedzieli się, że miejscowy lokal PSL został poprzedniego dnia zdelegalizowany. Służył za miejsce spotkań różnym podziemnym grupom. Podczas likwidacji lokalu kogoś aresztowano. - Wracamy do Krakowa? - spytał Robert. Tamci jednak zdecydowali inaczej, nie dając mu możliwości wyboru. Kiedy tak wędrowali z zebrania na zebranie natknęli się przypadkowo na patrol milicji. Robert ze zdumieniem stwierdził, że jego towarzysze są uzbrojeni. Podczas strzelaniny kula drasnęła go w udo. Utykając uciekał przed siebie, byle dalej. Jednakowo bał się teraz zarówno milicji, jak i niedawnych kolegów. Wieczorem dotarł do wsi. Noga bolała coraz bardziej, dokuczał głód i zmęczenie. Zdecydował się zapukać do pierwszej napotkanej chałupy. Długo stukał, nim mu otworzono. Zobaczył kobietę lat około trzydziestu z dwójką małych dzieci. Pomyślał, że gospodarz ukrywa się na strychu lub w stodole w obawie przed milicją i leśnymi. - Ja tylko na jedną noc - zapewnił. - Chciałbym się umyć i coś zjeść. Kobieta skinęła w milczeniu głową. Przyglądała mu się przez ramię, gdy kuśtykał w kierunku stołu. Zjadł trochę gorącej zupy, a ona w tym czasie nagrzała wody i wyszła położyć dzieci spać. Pewnie usłyszała, że jęczał podczas mycia, bo wróciła i opatrzyła mu nogę. Nie odezwała się ani słowem. Rano obudził się z gorączką. Ból w nodze ustąpił nieco, ale sił mimo snu nie przybyło. Chciał się zbierać, lecz zaprotestowała, po raz pierwszy odzywając się do niego: - Przyjęłam pod dach, to i nie wyrzucę w chorobie. Musiał jej zaufać. W ciągu kilku dni gorączka stopniowo opadła. Którejś nocy nie mógł zasnąć i zaczął chodzić z kąta w kąt, potrącając meble. W progu pojawiła się kobieta w nocnej koszuli. Długie włosy okrywały ją jak płaszcz. - Czy coś się stało? - spytała. Gdy zaprzeczył usiadła przy stole i zagadnęła: - Już pan zdrowy? - Prawie. Rozmawiali cicho, aby nie zbudzić dzieci. - Chce pan wracać do siebie? - I tak się zasiedziałem. Wstała, jakby zamierzając wyjść. Robert zastąpił jej drogę. - Myślę, jakby tu najbezpieczniej wrócić do Krakowa - powiedział. - To aż z Krakowa? - zdziwiła się. Usiadła na skraju łóżka i okryła kolana pierzyną. - Zimno - szepnęła. Usiadł obok niej, a ona tłumaczyła, jak powinien uciekać, aby nie wpaść na posterunek Milicji. - Byle do powiatu, dalej da pan sobie radę. Rozmawiali chwilę i Robert niebacznie spytał o męża. Poderwała się z zaciętym wyrazem twarzy. Szybko przeprosił za nietakt i usiłując ją zatrzymać pogładził pieszczotliwie jej włosy. Zadrżała, a gdy chciał cofnąć rękę, przytuliła się do niego gwałtownie. - Aresztowano Roberta - zakomunikowała bez wstępów roztrzęsiona Jadwiga. - Jak to się stało? Usiądź, proszę - Jędrzej, choć sam zdenerwowany, próbował ją uspokoić. - Trzeba napisać do Włodzimierza - zdecydował prędko. - Już wysłałam telegram. Ale jest jeszcze coś - powiedziała Jadwiga, podając bratankowi małą karteczkę. - Znalazłam to kiedyś na podłodze. Robert mówił, że to jego kolega z wojska, który pracuje teraz w Komitecie PPR. Może będzie mógł nam pomóc? Jędrzej chwilę oglądał skrawek papieru. - Dobrze, zadzwonię - powiedział niepewnie. - Albo pójdę - zmienił prędko zamiar. - Przecież mnie tam nie zjedzą. Malan nie był zaskoczony, może już wiedział o aresztowaniu Roberta. Obiecał pomóc i poprosił, aby skontaktować go z Włodzimierzem. Natychmiast po otrzymaniu wiadomości Włodzimierz przyjechał do Krakowa. Wraz z Malanem udał się najpierw do prokuratora, a potem sekretarza Komitetu PPR. - Nie jestem zaskoczony waszą interwencją i rozumiem was, towarzysze - zaczął sekretarz, który dotąd słuchał ich w skupieniu. Włodzimierz przerwał: - To nie jest zły chłopak, a poza tym nie miał broni, właściwie nie brał udziału w strzelaninie. - Jeszcze chwila, a powiecie, że go tam wcale nie było - żachnął się tamten. - Przeszliśmy razem cały szlak bojowy 1 Armii - włączył się Wiktor Malan. - Byliśmy w Berlinie. - Rodzice są jeszcze w Związku Radzieckim. To jest powodem jego rozgoryczenia. To moja wina, że... - E! Towarzyszu Horyniecki, wasz bratanek nie jest przecież dzieckiem - przerwał mu sekretarz. - Dla mnie jak syn - zapewnił Włodzimierz widząc, że sprawa jest trudniejsza niż sądził. - No dobrze, postaram się pomóc, choć obiecać zbyt wiele nie mogę - powiedział zniecierpliwiony sekretarz. Uścisnęli sobie dłonie. "Może należało szukać innego rozwiązania?" - rozważał po wyjściu Włodzimierz. Wiktor Malan po chwili wahania przyjął zaproszenie do Jadwigi na obiad. Przyszli także Jędrzej i Natalia. Włodzimierz opowiedział o niezbyt optymistycznej rozmowie w Komitecie. Malan dodał z przekonaniem: - Trzeba wyciągnąć Roberta z tej paskudnej sprawy, choćby tego nie chciał. Taki wstrząs powinien być dla niego nauczką. Rozmawiali długo, tylko Natalia milczała, zatopiona we własnym, tajemniczym świecie. W Warszawie Włodzimierz długo czekał na wiadomość od Malana. Rozważał już, czy nie zwrócić się o pomoc do towarzysza "Wiesława". Po dwóch tygodniach zadzwonił Malan: - Towarzyszu Horyniecki, wszystko w porządku, załatwione! Oczekujemy was w Krakowie. Włodzimierz odetchnął z ulgą. Po powrocie do Warszawy nie odnaleźli domu, w którym mieszkali przed wrześniem, nie istniała nawet ta ulica. - Do powstania było tu prawie jak przed wojną. Szkopy oszczędzali tę dzielnicę - opowiadał koczownik z ruin. - Uciekając zniszczyli wszystko, dom po domu. Ten cmentarzyk, o tam, to powstańczy. Wśród rumowiska tkwiły w mogilnych kopczykach zbite naprędce krzyże. Helena nie potrafiłaby zaczynać tu nowego życia i bez namysłu przystała na propozycję Włodzimierza. - To jest gdzieś tu, na południowy zachód od Wrocławia - pokazywał na poniemieckiej mapie. - Nazywa się dziś Borowiec. Dla Anatola mam tam posadę wicestarosty. Jest dom z ogródkiem i wszystko, co niezbędne na początek. No jak? - Jedziemy - zdecydowała Helena uprzedzając decyzję męża. Anatol wahał się. Wierzył, że Warszawa podniesie się kiedyś z ruin, wyleczy z wojennych ran. "Może warto zostać, pomęczyć się przez kilka lat?" - rozmyślał, ale nie chciał sprzeciwiać się żonie. Niedługo po powrocie do kraju wstąpił do PPS. Nie był zdeklarowanym komunistą, ale opowiadał się za nowym porządkiem, za odbudowaniem Polski innej niż przed wojną. Dlatego natychmiast zaangażował się w robotę polityczną. - Załatwię wam ciężarówkę z plandeką. Podróż bez wygód, ale lepsza niż pociągiem. Kiedy w drogę? - spytał Włodzimierz. - Jutro, pojutrze, choćby zaraz - odparła Helena. - Niech będzie pojutrze - zdecydował Anatol dziwiąc się, skąd ten pośpiech. Dotąd tułali się, mieszkając kątem w Krakowie i Warszawie. Teraz jechali na swoje. Dom w Borowcu, ich pierwszy prawdziwy dom po wojnie, był ładny i obszerny, z ogrodem i werandą, umeblowany i zabezpieczony przed szabrownikami. Helena poczuła się niepewnie, gdy wjechali w bezludną krainę, w której na polach dojrzewało zboże, nie wiadomo, przez kogo zasiane, niczyje i każdego, kto zechciałby je skosić, stały ciche zagrody bez gadziny i gospodarza, domy po części wyszabrowane, czasem spalone, ogrody pachnące gruszkami, kuszące cieniem wielkich, starych drzew. Zatrzymali się na nocleg w jednym z takich pustych gospodarstw. - Jest pies, to i człowiek wnet nadejdzie - zauważył szofer. Nie pomylił się. Przed zachodem słońca wrócił z pastwiska właściciel z dwiema krowami. Gdy powiedzieli, że jadą z Warszawy, gospodarz krzyknął z radości. Okazało się bowiem, że był warszawiakiem. - Wywieźli mnie na roboty - opowiadał przy kolacji. - Sporo warszawiaków pracowało w fabryce. Potem nas tu osiedlono, ale wkrótce wszyscy uciekli do Warszawy, do siebie. Ja zostałem z kilkoma osadnikami zza Buga, którzy zajęli domy na drugim końcu wsi. Trzymają się razem, nic dziwnego, sami swoi. - Zostanie pan tutaj? - spytał Anatol. - Jeszcze nie wiem. Do Warszawy nie mam do kogo i po co wracać. Słyszałem, że tam kupa gruzu, jedna ruina. - Nie mogłam tam żyć wśród ruin, grobów i popiołów - powiedziała Helena. - Są tacy, co potrafią - wtrącił się kierowca. - Będę tędy wracać, więc jakby się pan zdecydował, to transport załatwiony - zaproponował. Gospodarz wychylił do dna szklaneczkę bimbru i mruknął bezradnie: - Nie wiem. Wyjechali wczesnym rankiem, z trudem dobudziwszy Ludwika, który spał jak niedźwiedź zimą. Podróż dłużyła się, bo ciężarówka jechała coraz wolniej, często pod górę. Co jakiś czas musieli zjeżdżać na bok, aby przepuścić długie kolumny transportów wojskowych. - Co jest? - krzyknął Anatol, wyglądając zza plandeki, gdy zatrzymali się po raz kolejny. - To chyba tutaj. Popatrz pan. Kierowca wskazał tablicę z zamazaną niemiecką nazwą miejscowości. - Miał być Borowiec - przypomniał Anatol. - Pański stryj pokazywał na poniemieckiej mapie właśnie to miejsce. - Nareszcie koniec drogi - ucieszyła się Helena. Zgłosili się w starostwie, skąd z jednym z urzędników pojechali do przydzielonego im domu. Przenosili bagaże, a Helena przygotowywała naprędce posiłek. - Nie mogę uwierzyć, że mamy własny dom - powiedziała radośnie, gdy usiedli do stołu. - Obyś nie chciała wracać do Warszawy - przestrzegał Anatol. - Dlatego mieszkanie trzeba oblać. - Kierowca podniósł pierwszy kieliszek wódki, którą Anatol przywiózł jeszcze z Anglii. - Do dna! Miasteczko było ładne, choć odmienne od tych, w których dotąd mieszkali. Elewacje domów z czerwonej cegły, pokrytej czasem białym tynkiem, przecinały krzyżujące się kolorowe belki. Czerwona dachówka lśniła w słońcu. Na uboczu, z dala od starego centrum, pośród pagórków i ogrodów, stały obszerne wille, przeważnie piętrowe i murowane. W jednej z nich zamieszkali Połstyniowie. Od strony ogrodu miała obszerną werandę, na piętrze balkon, a nad nim wysunięte poddasze z jednym oknem i piękną, nie zniszczoną snycerkę. Niemiecki charakter miasteczka pogłębiał wrażenie obcości. Nie wszyscy Niemcy wyjechali, a ci, którzy pozostali, mówili często: "Wy tu na krótko". Któregoś dnia Anatol przyprowadził dwie Niemki. Starsza miała zajmować się domem, a młodsza pomagać Helenie urządzić mieszkanie i ogród. - Czy to wszystko będzie rzeczywiście nasze? - spytała Helena. - Oczywiście! Nasze i nie na krótko - obruszył się Anatol. - Rządź się jak na swoim i nie zwracaj uwagi na gadanie szwabów. Niedługo stąd wyjadą. Podobne wątpliwości mieli inni osadnicy. Ich również utwierdzał w zamiarze pozostania na tych terenach. Już jako wicestarosta polecił jednemu z urzędników, aby pojechał na rogatki z puszkami czarnej i białej farby i przemalował tablicę, na której widniała dawna niemiecka nazwa miejscowości. - Trzeba napisać Borowiec - powiedział - żeby przyjeżdżający nie mieli wątpliwości. - Przecież nazwa jest tymczasowa - przypomniał urzędnik. - Nie szkodzi, ale polska. W istocie, specjalna komisja uznała, że wymyślona przez pierwszych osadników nazwa nie jest historyczna. Trwał spór. - Zdecydują, to się zmieni. Tak czy owak, ma być po polsku - upierał się Anatol. Przybywali wciąż nowi osadnicy i należało rozlokować ich po całym powiecie. Byli to przede wszystkim chłopi z nizin, więc każdy chciał otrzymać pole równe, nie żadne tam góry_doły. - Ja, panie, z Polesia, u nas było równo. Jak tu za pługiem po tych górach chodzić? Ani koń, ani ja nie nauczeni robić na stoku - prosiła jedna z repatriantek. - Nie mówili wam, dokąd jedziecie? - Pięć razy transporty zmieniałam, aż powiedziałam sobie, że koniec. Wreszcie przystanąć, gdzie sucho i ciepło, trochę siana dla konia i dla nas kartofli. Już ja o niczym więcej nie myślę, tylko trochę równego miejsca znaleźć. Wiozła ze sobą dwójkę dzieci, chorą matkę, konia i dwie krowy. - Z transportu na transport, z pociągu na pociąg przenosiłam zboże i dobytek na plecach, wciąż w strachu, że nie zdążę, bo transport ruszał, kiedy chciał. Nikt nie pytał, czy wszyscy się załadowali - opowiadała po drodze. Anatol postanowił wraz z szefem PUR_u odwieźć osadników na miejsce i wyszukać dla tej dzielnej kobiety w miarę równe pole i porządne gospodarstwo. - Gdzie wasz mąż? - We wrześniu na wojnę poszedł i dostał się do Niemców. Trzymali go długo w stalagu w Milbergu, a potem w Harzmandorfie. Gdzie teraz jest, nie wiem. Jeśli przeżył, to nas odnajdzie. Stefania Czysto wybrała sobie kawałek ziemi, mówiąc: - Może nie jest całkowicie taka, jak sobie wymarzyłam, ale dość tej tułaczki, bo jeszcze matka mi zemrze, a gadzina całkiem zmarnieje. Gdy się rozstawali, Anatol zachęcił ją, aby odwiedziła go kiedyś w starostwie i opowiedziała, jak sobie radzi. Długo nie musiał czekać. - Zaprosił pan, to i jestem - wyjaśniła, przechodząc bez wstępów do sedna sprawy: - O pomoc proszę, aby mi Niemca zwrócili, co był u mnie na gospodarstwie. Milicja go zabrała. Mówili, że był esesmanem, ale mnie słuchał i robił, com kazała. W gospodarstwie chłop potrzebny. Jak wróci mąż, to szwaba oddam. Rad nierad, interweniował. W trzy dni potem Niemiec wrócił do Stefanii Czysto. - Przesiedlanie Niemców trwa zbyt długo - mówiła Helena. - Do czego to podobne! W sklepie Polak płaci złotówkami, a szwab markami. Jeszcze udaje, że po polsku nie rozumie. - Po co te nerwy, niedługo ich tu nie będzie - obiecywał. Większość Niemców sprawowała się dobrze, ale byli tacy, którzy usiłowali podpalać domy i zagrody, młyny i magazyny, niszczyć zasiewy i maszyny, a nawet strzelać z ukrycia do polskich osadników. Niektórzy sabotowali robotę na gospodarstwach, mamrocząc ze złością: "To wszystko nasze". Dlatego Anatol zalecił swoim podwładnym nie spuszczać ich z oka. Roboty nie ubywało. Spędzał czas w terenie. W starostwie bywał wczesnym rankiem, jeszcze przed godzinami formalnego urzędowania, albo późnym popołudniem, a nawet wieczorem. Przeglądał wtedy korespondencję z całego dnia. Powiat był rozległy, w dużej części górzysty, a nie wszystkie drogi zreperowano. Dojechać jednak należało do każdej wsi, do każdego zakątka w górach, gdzie czekali osadnicy ze swoimi kłopotami. Najtrudniej było w czasie żniw. W poprzednim roku zdołano obsiać niecałe dwadzieścia procent ziemi. Teraz planowano obszar ten podwoić. - Czy to się nam uda? - wątpił Anatol podczas rozmowy ze starostą Grabicą. Był to pepeerowiec, niezbyt silny polityk i ideolog, ale za to zawołany gospodarz i organizator. Zamknięty w sobie i mrukliwy, zyskiwał przy bliższym poznaniu. Powiedział z naciskiem: - Musi nam się udać. Ludzie czasem potrafią dokonać rzeczy niemożliwych. Trzeba próbować. Trzeba! Przez pierwsze powojenne miesiące miasta na ziemiach odzyskanych cierpiały na "chorobę ruin", którą tłumaczono ogólną niechęć do stabilizacji. Chociaż Borowiec ocalał z wojny prawie nie zniszczony, rzadko kto od razu decydował się pozostać tu na stałe. Ludzie zabijali okna dyktą, zamiast wstawiać szyby, mieszkali na kufrach. Szabrowano, co się dało, często sąsiad okradał sąsiada. W zatłoczonym centrum śmieci wyrzucano przez okno wprost na ulicę lub na podwórko. Kłótniom i wzajemnym pretensjom nie było końca. Robiło się coraz ciaśniej, prawie wszystkie mieszkania rozdzielono, a ludzi wciąż przybywało. Repatrianci i osadnicy ciągnęli do miast, a ziemia czekała na rolników. Najtrudniej przystosowywali się Zabużanie. nie mogli przywyknąć do obcych pejzaży i murowanych wsi. Bali się powrotu Niemców. - Ludzie, kto wam tych bzdur nagadał, przecież to my przeganiamy ich do Reichu - przekonywał Anatol. - Niedługo nie będzie tu ani jednego Niemca. Osadnicy gospodarowali jak kto umiał i chciał. Nierzadko obsiewali i zbierali nie na swoim polu, ale tam, gdzie ziemia była najlepsza, a tymczasem niemała część gruntów leżała odłogiem. We wrześniu zgodnie z dekretem o osadnictwie rolnym rozpoczęto w powiecie akcję uwłaszczania gospodarstw. Akty nadania poprzedzały dokładne pomiary ziemi i jej wycena. Anatol nadzorował pracę komisji uwłaszczeniowych. Nie było to zajęcie łatwe. Drzwi gabinetu nie zamykały się, nadchodziła sterta listów i odwołań, skarg i doniesień. Musiał rozstrzygać przeróżne spory, walczyć o sprawiedliwość pokonując upór, zacietrzewienie i głupotę. - Myśmy tu byli pierwsi, nam się należy najlepsze - sarkano. - Wychodziliśmy z koniem w pole, jak tylko saperzy wykopali miny. Tamci na gotowe przyszli. Starał się wysłuchać wszystkich, rozmawiał, przekonywał. Nie lubił straszyć. Jednak nie zawsze można było załatwić sprawy polubownie. "Czy ludzie muszą ustępować władzy tylko ze strachu? Przecież ma to być inna Polska niż przed wrześniem - zastanawiał się w chwilach zwątpienia i porażek. - No tak, ale ta nowa Polska dopiero powstaje. Najtrudniejsze są okresy przejściowe". Czytał prasę pepeesowską i odpowiadała mu lansowana tam teza o konieczności wyboru drogi rewolucyjnej, ale przede wszystkim demokratycznej. "Czy to się uda? Nie mamy przecież doświadczenia" - rozmyślał i przypominał sobie powiedzonko starosty: "Trzeba, trzeba próbować". Akcja porządkowania aktów nadania gospodarstw osadniczych stworzyła dla działaczy PSL dogodną okazję do dyskusji o wielkości majątków chłopskich. - Okólnik Ministerstwa Ziem Odzyskanych proponuje jednoznacznie - referował na jednej z narad I sekretarz PPR - jednoznacznie - powtórzył zawieszając głos - aby tworzyć gospodarstwa średnie, do piętnastu hektarów. Taki sam pogląd na sprawę ma nasz Komitet. - Ale Manifest PKWN głosił co innego - wtrącił jeden z mikołajczykowskich aktywistów i powstając kontynuował: - Mogły by to być gospodarstwa nawet stuhektarowe, silne, które zdołają wyżywić naród. A Towarzysze z PPR_u chcieliby wsi słabej, małorolnej, powolnej komunistycznym naciskom. Choćby reszta ziemi zmarniała, to nie dadzą. A może szykowana jest pod kołchozy? - O kołchozach nikt w pepeerze nie myśli. To tylko mikołajczykowska propaganda. Chodzi o to, że w centrum Polski w przeludnionych wsiach czeka na gospodarstwa blisko trzy miliony ludzi, a więc ponad siedemset tysięcy rodzin. Czy PSL uważa, że tym chłopom ziemia się nie należy? Czy ziemie odzyskane mają być tylko dla bogatych? - ripostował sekretarz PPR. Po sali przebiegł głośny szmer. Mikołajczykowski agitator spojrzał po zebranych i odrzekł z triumfem: - A nie mówiłem, że komuniści chcą słabej wsi? Dlatego z biedotą trzymają. Gdyby tym trzem milionom gołodupców rozdać ziemie zachodnie, to gospodarstwa chłopskie miałyby może po cztery, po pięć hektarów. Co to za gospodarstwa, co to za wieś? Słaba i zacofana jak za sanacji, proszę zebranych. Tego chcą komuniści! PSL zdobywała sobie coraz większy posłuch, szczególnie wśród części repatriantów zza Buga, chłopów spod Lwowa, Tarnopola i Stanisławowa, rozżalonych, żyjących z dnia na dzień. Peeselowcy straszyli kołchozami także na naradzie w sprawie zasad przejmowania od wojskowych władz radzieckich pojunkierskich majątków ziemskich. W tym czasie aktywiści z "Wici" zgłosili projekt założenia w jednym z folwarków spóldzielni osadniczo_parcelacyjnej. - To przygrywka do kołchozów - krzyknął ktoś zza stołu, przerywając przedstawicielowi Zarządu Powiatowego ZMW. - Spokój! Nie żadne tam kołchozy, ale rozsądna propozycja - włączył się Grabica. Ucichło, zatem starosta kontynuował: - Ludzie chcą coś zrobić, uratować to, co jeszcze dziś jesteśmy w stanie ocalić. A niech się to, do cholery, nazywa, jak chce, byle był z tego pożytek dla wszystkich, byle ziemia nie leżała odłogiem. Spółdzielnia będzie formą przejściową, dopóki się inwentarza nie odnowi, nie przygotuje warunków pod parcelację pojunkierskich majątków - wyjaśnił. Wyglądało na to, że Grabica ludzi przekonał. Rychło jednak okazało się, że chłopi milczeli, aby nie narazić się władzy. Pogłoska, że Grabica chce z pojunkierskich folwarków robić kołchozy, rozniosła się prędko po całym powiecie. Wielu dało temu wiarę. Naciskano na powszechną i natychmiastową parcelację folwarków, tym bardziej, że duża część wiciowców wycofała się z udziału w spółdzielni osadniczo_parcelacyjnej. Mimo nalegań sekretarza PPR, Grabica uległ presji i zalecił parcelację, gdzie to możliwe. - Źle robimy - mówił sekretarz. - Ustępujemy reakcji! - Żadnej tam reakcji, ale ludzkim żądaniom - zdenerwował się Grabica. - Na jedno wychodzi, bo te żądania podpowiada reakcja - obstawał przy swoim sekretarz. - Ludzie są rozżaleni i nieufni. To nie tylko podszepty reakcji - wtrącił się Anatol. - Mszczą się nasze błędy i to, że czasami nie mamy wyboru. Trudno jest robić rewolucję demokratycznie. - Wy z PPS_u lubicie filozofować - powiedział sekretarz PPR. - A my wolimy trzymać się ziemi. - Zwrócił się do Grabicy: - Uważajcie, towarzyszu starosto, bo jak się potkniecie ustępując reakcji, to Komitet cofnie wam rekomendację, a może i legitymację zabrać. - Dupa do stołka jeszcze mi nie przyrosła, a od mojej legitymacji wara, nie wy mi ją dawaliście i nie wy mi ją będziecie odbierać! - krzyknął rozgniewany Grabica. Rozstali się bez słowa. W kilka dni po tej rozmowie starosta wezwał Anatola i powiedział krótko: - Pojedziesz do Wiązowa, ale zaraz. Ludzie się tam buntują. - O co chodzi? - Bezpieczeństwo aresztowało sołtysa i dwóch działaczy PSL. Podejrzewa się ich o kontakt z podziemiem, ale chłopi są innego zdania - mówił pospiesznie. - Zobacz, o co tam naprawdę chodzi, i uspokój naród. - Jeśli narozrabiali z Bezpieczeństwa... - próbował się wykręcić Anatol. - Pojedziesz ty - przerwał mu zdecydowanie Grabica. - Nie chcę tu żadnych fajerwerków. Anatol nie miał wyboru. Ludzie zebrani w gospodzie przekrzykując się długo nie dali mu dojść do słowa. Gdy zaczął przemawiać do osadników, rychło spostrzegł, że go nie słuchali. Spuścili głowy i buczeli pod nosem. "Coś nie w porządku" - pomyślał. Urwał w pół słowa i po chwili zaczął inaczej. - Przyjechałem tu, aby porozmawiać z wami o tym, co się stało, wysłuchać, co macie do powiedzenia, a wy milczycie. - Może by pan starosta najpierw zdjął płaszcz - krzyknął ktoś z drugiego rzędu. Zdumiał się, ale prośbę spełnił. - No, teraz możemy rozmawiać - uznał jeden z osadników. Podszedł, przywitał się i wyjaśnił: - Bo widzi pan, był tu taki jeden, gadał z nami, a jakże. Naubliżał nam i wygrażał. Krzyczał i przez cały czas trzymał rękę w kieszeni płaszcza, gdzie chował pistolet. Bał się i tym dodawał sobie odwagi. Zasiedli za stołem, na którym ktoś postawił butelkę bimbru i kilka szklanek. Do Borowca wrócił nad ranem i zadzwonił do Grabicy, że w Wiązowie wszystko w porządku. Ledwo przyłożył głowę do poduszki, zasnął. Zmęczony koszmarnymi snami, jeszcze przed południem wygramolił się z łóżka. Helena wyszła gdzieś z Ludwikiem, starsza Niemka, Kinga, pracowała w ogrodzie, a młodsza, Emma, szykowała mu w kuchni śniadanie. W przeciwieństwie do mrukliwej Kingi, Emma miała naturę pogodną. Podobał się Anatolowi jej miły, ciepły głos i duże, szare oczy. Dobrze mówiła po polsku. Jeszcze na początku lata zagadnęła: - Pewnie pan wie, kiedy nas przesiedlą. - Może jesienią, a może dopiero zimą - odpowiedział. - Czy wszystkich od razu? - spytała. Nie bez zdziwienia zauważył, że posmutniała. - Wszystkich, ale stopniowo. Myślał, że ją pocieszył. Zawsze wydawało mu się, że wszystkim Niemcom śpieszno do Vaterlandu. Zwątpił w to, przypatrując się Emmie. Niemka postawiła przed nim jedzenie i usiadła naprzeciw, popijając kawę z kubka. Przyglądał się jej znad talerza. - W dalszym ciągu chcesz tu zostać? - Jeżeli powiem, że tak, to co? - Nic - odpowiedział i pomyślał, że niczego to przecież nie zmieni. Milczała, więc zagadnął: - Dlaczego chcesz tutaj pozostać? - Długo by opowiadać - odpowiedziała i wyszła. Gdy skończył jeść, poszedł za nią. Stała przy oknie. Przez cienką sukienkę widział jej zgrabną sylwetkę. Gdy się zbliżył, odwróciła się powoli. Tylko chwilę wahali się między rozsądkiem a długo tłumionym pragnieniem. Przeżywali swoje kradzione szczęście łapczywie, bojąc się, że los nie da im drugiej takiej samej szansy. Nigdy więcej się to nie powtórzyło, choć uparcie szukali okazji. Późną jesienią czterdziestego szóstego roku obie Niemki wyjechały z Bukowca do Reichu. Na pożegnanie Emma powiedziała łagodnie: - Nie mam do pana żalu... Einmal ist keinmal. Długo trzymał w dłoniach jej rękę. Rozdział Iv Pociąg, którym przyjechał do Lublany, miał spore opóźnienie, więc obawiał się, że Wera już na niego nie czeka. Nie wiedział, gdzie jej szukać. Stanął pod zegarem, zgodnie z umową. Dziewczynę znał z opowiadań Milana. Wraz z innymi junakami po kilkumiesięcznej pracy w międzynarodowych brygadach młodzieżowych przyjechał do Belgradu. Milan Vlahović był opiekunem jego brygady z ramienia władz centralnych Młodzieży Ludowej Jugosławii. Dowiedział się, że Adam pytał chłopaków ze Słowenii o okolice Cerknicy. - Masz tam kogoś? - zagadnął, gdy wybrali się któregoś dnia na Kalemegdan. - Miałem - odpowiedział Adam. Zmęczeni usiedli na ławce. Patrząc w dół przez mur tureckiej fortyfikacji przyglądali się, jak posuwające się wolno z nurtem Sawy barki wpływały na wody Dunaju, a potem znikały za zakolem wielkiej rzeki. - Może mógłbym ci pomóc? - spytał Milan. Adam opowiedział o ucieczce z Niemiec przez Karawanki i o wiadomości z Czerwonego Krzyża, że Anna pochowana jest prawdopodobnie w Cerknicy. Przez władze związkowe Vlahović załatwił Adamowi zgodę na dalszy pobyt w Jugosławii i wyjazd do Cerknicy, opowiadał o Werze i umówił ich w Lublanie. - Wera tam studiuje. Znają ją dobrze we władzach związku. Pochodzi z Cerknicy, służyła w partyzantce, musiała więc słyszeć o twojej Annie. Pomoże ci - zapewnił. Po kwadransie usłyszał za sobą: - Dobar dan! Adam? Odwrócił się i zobaczył uśmiechniętą, dziewczęcą twarz. - Adam Horyniecki - przedstawił się. - Wera Sernec - odpowiedziała miłym, dźwięcznym głosem. Uzgodnili, że będą mówili w swoich ojczystych językach wolno i wyraźnie. Wera rozumiała trochę po polsku, a Adam w brygadzie osłuchał się już ze słoweńskim. Zaprosiła go na spacer, chcąc koniecznie pokazać mu starą Lublanę. - Potem może nie być okazji - powiedziała. Zgodził się chętnie, ponieważ nie czuł jeszcze zmęczenia podróżą. Poszli przez Stari Trg stromym podejściem na Ljubljanski Grad. Z górującego nad miastem zamku, opasanego wodami Lublanicy, roztaczał się wspaniały widok aż hen, na Alpy. W dole zieleniał park i czerwieniły się dachówki tętniącego gwarem starego miasta. Wera opowiadała: - Na tym wzgórzu mieszkali już ludzie w epoce kamienia, to bardzo stare siedlisko. Ilyrowie założyli osadę Emona, a potem panowali tu Rzymianie i Longobardowie, aż przybyli na Ljubljanski Grad Słowianie. Na zamku zawieszano też flagi austriackie, włoskie i hitlerowskie. Teraz ponownie jesteśmy tu my, Słoweńcy. - W Krakowie też jest zamek, Wawel - powiedział, gdy schodzili w dół. Przez Tromostovje, czyli trzy mosty na Lublanicy, przeszli na Pre~sermov Trg. Tu zbiegało się siedem ulic starej Lublany. - Pewnie jesteś głodny - powiedziała i nie czekając na odpowiedź zaprosiła go do restauracji na szczycie najwyższego gmachu miasta, Neboti~cnika. Znalazł się wolny stolik na tarasie. Roztaczał się stąd wspaniały widok na miasto. Wrócili nad Lublanicę. Zapadał ciepły wieczór. Wera przysiadła na kamiennej balustradzie mostu. - Wiem, że Anna nie żyje. Pogodziłem się z tym - powiedział Adam, zapatrzony w nurt rzeki. - Chciałbym jednak pojechać tam, gdzie zginęła, zobaczyć grób. - Kupiłam już dwa bilety na pociąg - głos Wery zabrzmiał ciepło i rzeczowo. - Pojedziemy razem. - Dziś, zaraz?! - wykrzyknął zdumiony. - Do odjazdu pociągu mamy jeszcze sporo czasu. Rano będziemy na miejscu. A teraz chodźmy do mnie. Wynajmuję pokój niedaleko stąd. Odpoczniesz przed następną podróżą. Z wdzięcznością przyjął zaproszenie. Położył się, ale nie mógł zasnąć. Myślał o Annie i ogarniała go niecierpliwość. Wbrew rozsądkowi pojawiła się jakaś złudna nadzieja. Pociąg zwolnił, szarpnął i zatrzymał się nagle. - To już Cerknica - zakomunikowała, pospiesznie przepychając się do wyjścia. - Przed wojną była tu stacja graniczna. Góry na horyzoncie były już we Włoszech - objaśniała, gdy szli wzdłuż peronu do wyjścia. Zostawiła go przed dworcem i po chwili sprowadziła furmankę jadącą w kierunku Zel~se. W tej wsi, leżącej trzy kilometry za miasteczkiem, mieszkała jej ciotka. Rodziców, o czym dowiedział się po drodze z Lublany, straciła w czasie wojny. Rozstrzelali ich Włosi wraz z grupą zakładników. Dom stał u stóp lesistego Javornika, na skraju rozległej, idealnie płaskiej, zielonej doliny, otoczonej lesistymi wzgórzami. Zieleń była tu bardzo intensywna, soczysta, jakby dopiero zroszona deszczem. Nawet w południe nie odczuwało się upału. - To fragment pola krasowego. Na wiosnę cała dolina zamienia się w jezioro, potem wody znikają w lejach i porach. Późną wiosną, podczas odpływu wód, zbieramy ryby całymi koszami, ale znaczna ich część chowa się w podziemnych stawach i jeziorach, pozostając tam do jesieni - opowiadała Wera. - Wyżej, u stóp Javornika, jest jezioro, gdzie woda stoi przez cały rok. Pełno tam ptactwa i ryb. Nazajutrz o świcie ruszyli do Lo~z. Po drodze Wera powiedziała, że w czasie wojny cała okolica była przez jakiś czas wolnym obszarem, kontrolowanym jedynie przez partyzantów. Nie mieli tu wstępu ani Włosi, ani hitlerowcy. Lesiste góry, liczne jaskinie, doliny, które były okresowymi jeziorami, głębokie jary i wąwozy, wszystko to było naturalnym sprzymierzeńcem partyzantów. Nie opodal miasteczka, spalonego potem przez włoskich okupantów, znajdowało się partyzanckie lotnisko i szpital. - Anna pracowała najpierw w szpitalu, a później na lotnisku. Na cmentarzu odnalazła grób Anny. Na metalowej, białej tabliczce, przymocowanej do drewnianego krzyża, niewprawna ręka napisała: "Anna Jaremkowicz", a poniżej data: 1945. W prawym rogu tablicy widniała czerwona gwiazda partyzancka. - Zginęła w Palmową Niedzielę. W kilka tygodni później chłopcy z jej oddziału wyzwalali Triest. W tym szturmie zjginął mój narzeczony - powiedziała Wera. - Opowiedz o Annie - poprosił. - Niewielką grupą natrafili w górach na uzbrojony po zęby oddział Niemców. Próbowali się przebić. Zginęli wszyscy... - Tak - westchnął. Złożył na mogile zerwane po drodze kwiaty i odmówił modlitwę. Wera niepostrzeżenie odeszła na bok. Czekała przy wejściu. Długo nie potrafił znaleźć sobie miejsca. W zamyśleniu włóczył się samotnie do późnej nocy po okolicy. Wera znalazła go w sadzie. Spał na ławce pod jabłonią. Okryła go szczelnie kocem i przesiedziała przy nim do rana. Rozmyślała o Annie. Nazywali ją tu wszyscy "Lenka". O Adamie wspominała rzadko, ale wiedzieli, że po tamtej stronie Alp zostawiła chłopca, którego bardzo kochała. Czasami zamyślała się głęboko, a potem ukradkiem ocierała łzy płynące po policzkach. Chociaż Wera służyła w innym oddziale, pamiętała ją dobrze. Była bardzo odważna, ale przy tym ostrożna, nie uznająca brawury. Nie ufała losowi. Nazywano ją także "Kotką", bo chadzała własnymi ścieżkami, zawsze czujna i nasłuchująca. Bardzo pragnęła przeżyć wojnę, dwa dni przed spotkaniem z niemieckimi maruderami dowódca jej oddziału, porucznik "Mocan", otrzymał od łącznika wiadomość, że Niemcy rozstrzelali całą jego rodzinę, również żonę w piątym miesiącu ciąży. Odtąd szukał już tylko okazji do zemsty i śmierci. "Każdy chciał żyć. Pewnie "Mocan" także, ale rozpacz odebrała mu rozum" - myślała Wera. Adam chciał jak najszybciej wracać do Lublany, ale Wera nakłoniła go, aby trochę tu odpoczął i pochodził po górach. Obiecała pokazać mu najpiękniejsze zakątki Javorników, partyzanckie skrytki i obozowiska, a więc miejsca, w których przebywała Anna. Zapragnęła razem z nim na nowo odkrywać piękno rodzinnych zakątków, zapominając o koszmarach wojny. Zaprowadziła go na Slivnicę, skąd roztaczał się wspaniały widok na Cernikni~ske jezioro i okoliczne pasma łagodnych gór, gęsto porośniętych lasami. Schodząc ze szczytu na starą drogę do Cerknicy, Wera szeptała tajemniczo: - Na tej górze, jak opowiadała moja babka, schodzą się nocą wiedŹmy i czarownice. Następnego dnia wyprawili się do uroczej doliny Rakov ~Skocjan. U jej wylotu zwiedzili jaskinię, a potem szli w górę rzeki. Wędrowali pośród gajów i łąk, pod skalnymi mostami, wyżłobionymi w krasie przez wodę. Zwiedzali długie, ciągnące się kilometrami groty i jaskinie, pełne podziemnych rzek. Byli też nad jeziorem Zadnji Kraj. Był to fragment Cerkniskiego Polja - jeziora, które latem znikało. W miejscu, przez które przechodzili, gdzie suszyło się w stogach siano, jesienią woda wypływała z licznych szczelin i lejów, a "Polje" zamieniało się w rozległe jezioro, o wiele większe od tego, które leżało u stóp Wielkiego Javornika. - Będzie tu można łowić ryby i polować na ptactwo wodne - powiedziała. Bez trudu odnalazła dobrze zamaskowany partyzancki szałas nad brzegiem jeziora. Rozpalili ognisko i przygotowali posiłek. - Jutro odnajdziemy łódkę i wyprawimy się na jezioro. Łowisz ryby? - Nigdy tego nie robiłem, więc nie wiem, czy potrafię. - Potrafisz pływać? - Tylko wtedy, kiedy tonę - zażartował. Spędzili w górach kilka dni. Uciekli od smutku i melancholii wojennych wspomnień. Ostatniej nocy nie mógł usnąć i wyszedł przed szałas. Dorzucił kilka gałązek do ognia i usiadł na pniu, wpatrując się w ciemną toń jeziora i ginące w mroku góry. Myślał już o powrocie do domu. Wkrótce zjawiła się Wera. Przytuliła się do niego, dygocąc lekko, bo od wody ciągnął chłód. Okrył ją swoją kurtką i mocno objął ramieniem. Siedzieli w bezruchu. Nagle poczuł na policzku jej usta. Ocknął się z zamyślenia i spojrzał jej w oczy. Wydało mu się, że patrzy w oczy Anny. Już po chwili w oszołomieniu pieścił długo i czule ciepłe, lekko drżące ciało Wery, rozpalając tlące się w niej od kilku dni namiętne pragnienie miłości. Po powrocie do Zal~se postanowił niezwłocznie wyjechać. Wera wiedziała, że nie zdoła go zatrzymać. Chciała tylko raz jeszcze przeżyć chwilę szczęścia. Gdy rozkosz odpłynęła, usłyszał jej szept: - Dziękuję za dziecko... Niecierplieił się, bo jak najszybciej pragnął znaleźć się w domu. A tu jeszcze taki szmat drogi przed nim. Zastanawiał się, jak wygląda mieszkanie po ojcowskich przeróbkach, myślał także o studiach. Dużo by dał, aby ta podróż dobiegła kresu, by być już w Polsce. Spytał przechadzającego się po korytarzu konduktora, kiedy będą na węgierskiej granicy. - Mój Boże, jeszcze pięć godzin - westchnął ciężko, usłyszawszy odpowiedź. Usiadł przy oknie w kącie przedziału, próbując zasnąć. Bezskutecznie zamykał oczy, liczył do stu i nucił pod nosem smętne melodie. Sen nie przychodził. Za to powracały wspomnienia. W sąsiednich przedziałach zapanował gwar. Wreszcie pociąg zatrzymał się na granicy. Zdecydowany, gruby głos żołnierza proszącego o paszport wyrwał go z zamyślenia. Sięgnął prędko po dokumenty. Nie znosił kontroli, które zawsze powodowały nieuzasadniony popłoch. Gdy pociąg ruszył, zamknął oczy. Natrętne zmory, wiedźmy ze Slivnicy, wspomnienia i wątpliwości, wciąż odpędzały sen. Żałował teraz, że tak pospiesznie wyjechał, im pociąg bardziej oddalał go od wioski zagubionej w dolince Javornika, tym bardziej tęsknił za Werą. Z rozpaczą myślał o tym, co mu wyznała szeptem, nie bardzo wiedząc, czy tak było naprawdę, czy tylko mu się to przyśniło. Kłopotom nie było końca. Chwilami Hieronim żałował, że podjął się tej roboty przy uruchamianiu kopalń i zabezpieczaniu ich prawidłowej pracy. Zewsząd domagano się węgla, więc gdyby nawet fedrowano dwa razy tyle, nie zaspokoiłoby to potrzeb. Zadania były napięte, często nierealne, a mimo to nerwy ludzkie wysiadały rzadziej niż stare, zużyte maszyny. Kilofem i łopatą górnicy wydzierali węgiel z górotworu. Brakowało wszystkiego, nierzadko nawet szarego mydła do umycia się po szychcie. Prawie wszyscy Niemcy wyjechali za Odrę. Dla przybyłych na Górny Śląsk zza Buga i centralnej Polski robota na dole była zbyt ciężka i niebezpieczna, a zarobki wcale nie wyższe niż gdzie indziej. - A jednak kopalnie muszą fedrować - przemawiał Hieronim do zgromadzonych w cechowni, którzy odmówili zjazdu na dół. - Muszą kręcić się koła w kopalnianych szybach na całym Górnym Śląsku. Kiedy staną, zabraknie światła, gdy opustoszeją węglarki, stanie transport, a może nawet wygasną piece hutnicze. Komu jak komu, ale wam tego tłumaczyć nie trzeba. - My nie chcemy bomlować, chcemy fedrować, ale, pieronie, nie za darmo i nie, pieronie, gołymi rękami. Czy, pieronie, za wiele chcemy? - odezwał się jeden z przodowych. - Nie wiem, czy za wiele, bo jeszcze nie powiedzieliście, czego żądacie. - Tu jest napisane. Przodowy podał Hieronimowi dużą kartkę papieru, opatrzoną wieloma podpisami. Przeleciał wzrokiem, wyłapując najważniejsze treści. Kiedy czytał, ktoś z zebranych mówił: - Nie dziwota, że ludzie stoją tu, mitrężą czas, zamiast zjechać na dół, ale nam już nie wystarczy kilof i łopata, i kilka kromek chleba ze sperką. Jak Polska ma być inna, to i nam musi być lepiej. - Za dużo żądacie! - krzyknął Hieronim. - Chcecie angielskiej soboty, a przecież nawet gdybyście fedrowali w niedzielę, to węgla i tak będzie za mało. Nie zamierzam was cyganić nierealnymi obietnicami. Możemy podyskutować o problemie zakupu towarów reglamentowanych na miesiąc z góry, obniżeniu cen papierosów, a także o wprowadzeniu specjalnych dodatków dla waszych dzieci przystępujących do pierwszej komunii. Nie są to sprawy łatwe, ale pogadam o tym w ministerstwie. Chyba rozumiecie, że sam nie mogę decydować. - A jak byście mogli, to co, dalibyście? - zaśmiał się ktoś. Po chwili wahania odpowiedział poważnie: - Dałbym tyle, ile można, bo jak powiedziałem, koła w szybach muszą się kręcić. Na Zachodzie przewidują, że i za sto lat nie dogonimy ich, nie podniesiemy się. Jeśli zaczniemy od angielskich sobót i innych przywilejów, to nigdy w Polsce nie będzie lepiej. Szkoda czasu, zjeżdżajcie na dół, a ja pojadę do ministra z waszymi żądaniami - zaproponował. - Jutro pod koniec pierwszej zmiany będę z powrotem. Górnicy ruszyli w stronę szybu. Odetchnął z ulgą, ale gdy pomyślał o jutrze, zrobiło mu się znów ciężko na sercu. Szczęście mu dopisało. Nadeszły transporty aprowizacyjne i w całym mieście zapełniły się towarami sklepy. Uzyskał również zgodę na specjalne zasiłki. Najbliższa komunia miała być przecież dopiero za rok, a węgiel potrzebny był natychmiast. Obniżka cen papierosów wymagała interwencji w Warszawie, obiecano jednak naciskać centralę aż do skutku. Górnicy przystali na te warunki. W domu czekał na niego Adam. Wracając z Jugosławii, zatrzymał się na kilka dni w Krakowie, aby załatwić przyjęcie na Akademię Górniczo_Hutniczą i miejsce w bursie studenckiej. Wprawdzie Jadwiga namawiała go, aby zamieszkał u niej, ale postanowił się usamodzielnić. U ciotki, która zdecydowała się przejść na emeryturę, mieszkał Robert. Zamierzał wkrótce ożenić się z Ireną, studentką medycyny z tego samego roku. Po przyjeździe do Gwarkowic Adam wyjaśnił wszystko ojcu. - W bursie będzie ci trudniej - powiedział Hieronim. - Przyzwyczaiłem się do przebywania w gromadzie. Hieronim z uczuciem ulgi przyjął powrót Adama do kraju. Nie mógł przecież wykluczyć możliwości, że syn wyjedzie na Zachód. Adam niewiele opowiadał o swoim pobycie w Jugosławii. Wspomniał o Annie, a także o Werze. Widząc jego niechęć do zwierzeń, Hieronim nie pytał o nic. - Delegują mnie służbowo do Wałbrzycha - powiedział, aby nie omawiać dłużej spraw, które wprawiały syna w zakłopotanie. - Dlaczego się zgodziłeś? Przecież to daleko. - Sądzisz, że miałem wybór? - Czy to na długo? - Pół roku, a może rok. Szkoda, że mieszkanie zostanie puste. - Zamierzam przecież przyjeżdżać na sobotę i niedzielę. - Wierz mi, czasami czuję się bardzo zmęczony, w końcu to już sześćdziesiątka na karku, a oni by chcieli, abym jeszcze zabawiał się w pioniera. Nieczęsto się skarżył, szczególnie synowi. Uświadomił sobie, że znów nie będą się widywać. Z Gwarkowic do Krakowa niedaleko, ale do Wałbrzycha to już kawał drogi. - Spróbuj się wykręcić - powiedział Adam. - Pojadę, odrobię, co trzeba. Potem dadzą mi spokojniejszą robotę. Jechał do Wałbrzycha z niechęcią i złymi przeczuciami, przez co podróż wydała mu się niesamowicie długa. Doceniał znaczenie szybkiego zagospodarowania ziem odzyskanych, a w tym Zagłębia Dolnośląskiego. Jednak funkcje i stanowiska nie nęciły go już, w głębi duszy bał się kierownika kopalni. Górnictwa dopiero się uczył. Zgodził się głównie z poczucia obowiązku. Gdyby odmówił, wszystko, co dotąd robił, nabrałoby pewnej dwuznaczności. Na pierwszy rzut oka wojna nie dotknęła miasta. Lał deszcz i było chłodno, a w taką pogodę nawet Wenecja wydaje się brzydka. Urzędnik, Hentyk Kowalik, pierwsza osoba, którą poznał w zjednoczeniu, pocieszał: - W słońcu miasto wygląda inaczej, nie gorzej niż Katowice czy Chorzów. Gdzie węgiel, tam wszędzie czarno. Za to okolice są piękne. - Pan tu od dawna? - spytał Hieronim. - Od pierwszego dnia wolności, ósmego maja minął rok. - Na długo? - Myślałem, że na tydzień, jak ci warszawiacy z powstania, z którymi byłem niedaleko stąd w obozie, a tymczasem tak wyszło, że chyba na stałe. - Gratuluję wyboru, ja tylko na delegację. Jadąc tu nie miał pojęcia, z czym będzie się musiał zmierzyć. Wciąż zaskakiwany specyfiką miasta i jego spraw, uczył się prędko i nieźle sobie radził z obowiązkami. W kopalni pracowali głównie Ślązacy, tutejsi Niemcy i jeńcy. W pobliżu skoszarowano więźniów. Na kilku oddziałach fedrowali repatrianci z Francji. Po czarnych obwódkach pod oczami i niebieskich bliznach na rękach poznał w nich doświadczonych "berkmanów". "Francuzi" i ci zza Buga, czyli "ciubaryki", stanowili większość mieszkańców Wałbrzycha. Każdego przyjezdnego zaskakiwała wielojęzyczność i wielogwarowość. Gromady dzieciaków, reemigrantów, nawet na podwórku szkolnym mówiły po francusku. Nauczycielki ganiły je za to, każąc mówić po polsku i zapomnieć o Francji. Podobnie ich ojcowie, których łatwo było rozpoznać po czarnych beretach, przy robocie gadali po swojemu. Niemcy szwargotali, aż niejednego złość brała. Ci zza Buga zaciągali śpiewnie: "Tajoj to Jóźko, ta z twojej mordy widać Lwów..." Na szczęście Hieronim, znając języki, dogadywał się z nimi. W niedzielę z samego rana Kowalik podjechał samochodem pod dom, w którym Hieronim wynajmował mieszkanie służbowe. Zatrąbił trzykrotnie i czekał, sprawdzając coś pod maską silnika. - To bardzo stary model - zauważył Hieronim. - Pewnie tak, ale nawala rzadko - zapewnił. - Zdobyłem go na szabrownikach, zgłosiłem, zarejestrowali i jest mój. Panu też by się coś przydało. Można załatwić niedrogo. - Dziękuję, ja naprawdę przyjechałem tylko na delegację - podkreślił Hieronim. - Niejeden tak mówił. Pojechali przez Rybnicę w stronę Gór Kamiennych. Droga nie była najlepsza, ale fiat_weteran ciągnął nieźle. - Jeszcze wiele zagród bez gospodarza - zauważył Hieronim, kiedy przejeżdżali przez wieś. - Widać, że byli tu szabrownicy. Plądrują i wywożą całymi ciężarówkami, skurczybyki. Tym, co przyjdą, zostaną gołe ściany. - Słyszałem, że sporo ich ostatnio złapano. - Przyjdą inni, zobaczy pan. Szabrownictwo to dobry interes, a ryzyko niewielkie. - Ale wstyd dla nas wszystkich. - Oni tak nie myślą. Dobry towar wielu skusi. We wsi siedzi jeszcze trochę Niemców, czekają na transport za Odrę. Osadników jakoś nie pociągają te strony i trudno się dziwić. Jeszcze do niedawna w górach siedzieli hitlerowcy. Tu kończy się Polska, za tymi górami już Czechy - wyjaśniał Kowalik. - Tak - mruknął Hieronim. - Mnie się tu podoba, choć zadupie i bałagan. Ale przecież wiecznie tak nie będzie. Za rok, dwa ludzie przestaną żyć z dnia na dzień, zaczną myśleć, co dalej. - Okolice naprawdę ładne. Można tu zapomnieć o Wałbrzychu, kopalniach i hałdach - przyznał Hieronim. Dojechali do końca drogi. Ciągnęła się tu rozległa jak tatrzańskie hale dolina. W jej centrum pośród starych drzew stało drewniane schronisko, dotąd jeszcze nieczynne. Od południa dolina obwarowana była stożkami gór, a zwężając się podchodziła ku przełęczy. Nie dojeżdżając do schroniska Kowalik skręcił w prawo, w boczną dolinę. Droga była tu kamienista jak dno potoku. Zjeżdżając wciąż w dół, wkrótce znaleźli się w głębokim jarze. Kowalik zatrzymał auto, nie chcąc ryzykować awarii. Dalej poszli pieszo. Po niedługim czasie osiągnęli cel wyprawy - ruiny małego zamku, który, jak powiedział Kowalik, w czasach księstwa świdnicko_jaworskiego pełnił rolę strażnicy granicznej na południowych kresach piastowskiego Śląska. Wdrapali się nie bez trudu na szczyt stromego wzgórza, znajdując wśród ruin wygodne miejsce na odpoczynek. - Tam dalej - Kowalik wskazał przed siebie - jest urocza, mała dolinka, a za nią miejscowość uzdrowiskowa. W starym parku stoi wielkie sanatorium jak bogaty pałac fabrykancki. Niejeden łódzki by się przed nim schował. - Pan z Łodzi? - zdziwił się Hieronim. - Z miasta Łodzi, a konkretnie z Chojen. - Myślałem, że pan jest warszawiakiem. - Tak się złożyło, że na krótko przed powstaniem znalazłem się u krewnych w Warszawie i zostałem do klęski. Trafiłem do obozu niedaleko stąd - opowiadał Kowalik. - Ósmego maja rozeszła się wieść, że Ruscy wkroczyli do Wałbrzycha. W nocy uciekli Niemcy pilnujący obozu. Całą gromadą ruszyliśmy do miasta. Szał radości ogarnął wszystkich, aż trudno było uwierzyć, że wojna się skończyła. Warszawiacy odjechali stąd, jak tylko ruszyły pierwsze transporty w głąb kraju. Zostało tu wtedy niewielu Polaków. Dopiero po jakimś czasie przyjechali repatrianci i osadnicy. W tym roku ściągnęli "Francuzi". Wracali w stronę samochodu. - Co pana tu trzyma? Przecież Łódź nie zniszczona, można wrócić na swoje. - Może kiedyś odwiedzę stare śmieci, ale na stałe zostanę tutaj. Panie Horyniecki, gdzie tam Chojnom do Wałbrzycha. Byle wszystkiego nie rozszabrować, nie zmarnować, toż tu bogactwa na długie lata, ale trzeba serca, rozumu, no i gospodarskiej ręki. Nie jesteśmy przecież na cudzym. Te ruiny, gdyby mogły mówić, poświadczyłyby to. - Ten "Dziki Zachód" potrzebuje takich jak pan - powiedział z uznaniem Hieronim. - Takich jak pan także. Wykształcenie pan masz, i to jakie, świat pan znasz, roboty się pan nie boisz, a i z ludźmi się dogadasz. Czego więcej trzeba? Kowalik nieraz mówił w Zjednoczeniu: - Wreszcie trafił się ktoś, kto zna się na robocie i na ludziach. - Czego więcej? - powtórzył Hieronim. - Serca, więcej serca. Moje na nową wielką miłość za stare. - Niech pan jeszcze nad tym pomyśli. Kiedy Hieronim wrócił do siebie, długo rozmyślał o tej rozmowie. Podziwiał zapał i entuzjazm Kowalika. Bez takich jak on pewnie nie dałoby się tu żyć. Nie potrafił jednak związać się z tymi stronami. Dręczyła go samotność i tęsknota. Pragnął być jak najbliżej syna, który pisał rzadko i lakonicznie. "Nie, nic z tego, ani dnia dłużej, niż będzie trzeba" - przyrzekał sobie. Za ścianą obchodzono czyjeś imieniny. Przy akompaniamencie akordeonu rozległy się takty francuskich piosenek. Niektóre z nich znał i nucił pod nosem. Nagle zamarzył o podróży do Paryża, do Szwajcarii, do świata swojej młodości. Wspomniał Gabrielę. Leżał długo w bezruchu, z oczami wlepionymi w sufit, nękany bezsennością i wspomnieniami. Chociaż Kowalik mu schlebiał, Hieronim widział, że w kopalni nie wszystko idzie, jak należy. Na oddziałach, gdzie pracowali Niemcy i skoszarowani, fedrowano mało wydajnie, byle jak. Niemców ubywało, bo wyjeżdżali do Reichu, a o chętnych do pracy na dole było coraz trudniej. Ślązacy wracali na Górny Śląsk, bo i tam brakowało ludzi. Nie było kim obsadzić przodków. Na domiar złego, mimo niskiego wydobycia, mnożyły się wypadki i sabotaże. Z tego to powodu gościł od czasu do czasu kapitana UB, Leona Federmana. Ten źle mówiący po polsku repatriant z Charkowa miał obsesję na punkcie wrogów rewolucji. Nie dociekał przyczyn sytuacji w kopalni, chciał mieć winnych i to prędko. Sprawy bezpieczeństwa pracy na dole nie interesowały go. - Ja muszę myśleć o bezpieczeństwie moich pracowników. Odpowiadam za nich. Będę z panem współdziałał, jeśli pan pomoże mi rozwiązać ten problem - powiedział otwarcie Hieronim. - Polityka mnie nie interesuje! - To niedobrze - skomentował Federman. - Czy to znaczy, że panu jest wszystko jedno, co tu będzie? - Tu ma być Polska, panie kapitanie. O to wspólnie powinniśmy zabiegać. - No, no! Pan chyba ma mi coś za złe. - Tak - przyznał Hieronim. - Pan szczuje ludzi, napuszcza jednych na drugich, węszy. Nie gra pan ze mną w otwarte karty. To mnie martwi i zastanawia. - No, patrz pan, panie Horyniecki! Martwi was i zastanawia? Nie ma pan innych zmartwień? - To groźba! Od dawna zamierzał powiedzieć Federmanowi, co myśli o nim i jego robocie. Miał dość jego podejrzliwości. - Przestroga - odpowiedział kapitan z uśmiechem. - Pan nas, zdaje się, nie lubi. - Nie wiem, kogo pan ma na myśli, mówiąc "nas". Wszystko robię dla Polski. Walczyłem o nią. Jestem tu, bo kraj potrzebuje węgla. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Federman wybiegł wściekły. - No, toś pan sobie zapracował na ich wdzięczność - skonstatował potem dyrektor zjednoczenia. - Oni nie bardzo orientują się w sytuacji. Nie brakuje tu szumowin, więc oni wszędzie tropią łobuzerstwo - tłumaczył dyrektor. - Niech pan jednak uważa, tu różnie z ludźmi bywało. Ich szef, Finkiewicz vel Finkielsztajn, potrafi być bardzo nieprzyjemny. Po tej rozmowie Hieronim utwierdził się w zamiwrze wyjazdu z Wałbrzycha. W niecały miesiąc później aresztowano dyrektora zjednoczenia. Pełnomocnik ministra niewiele mógł wyjaśnić Hieronimowi. - Interweniowałem i tu, i we Wrocławiu. Nic nie wskórałem. Powiadomiłem ministra. Trzeba czekać. Odpowiedź z Katowic na prośbę o odwołanie długo nie przychodziła. Hieronim telegrafował, nalegał, ponaglał, aż wreszcie doczekał się zgody. W niedzielę odbyła się pożegnalna kolacja u Kowalika. Przyszło kilku znajomych ze zjednoczenia i narzeczona gospodarza, Alina, reemigrantka urodzona we Francji, niewiele mówiąca po polsku. Gratulowali Kowalikowi wyboru, a jej odwagi, bo jak dotąd "Francuzi" pobierali się tylko między swoimi. Po paru kieliszkach jeden z lwowskich batiarów zaintonował tęsknie: "O północy się zjawili jacyś dwaj cywili..." Inni podchwycili. Hieronim nie odczuwał nostalgii "tych zza Buga", a przecież był jednym z nich. W myśli nucił inną melodię: "Od bytomskich strzelców..." Ciągnęło go do Gwarkowic. Tam zostawił dom, syna, przyjaciół. Na pożegnanie Federman warknął: - My się jeszcze spotkamy, panie Horyniecki, na innym gruncie... Pan się nie śmiej, pan nasz wróg, wróg demokracji ludowej..nv II. Repatrianci (c.d.) Rozdział IV (c.d.) Mimo przerwy w studiach i nagromadzonych zaległości, udało się Robertowi zaliczyć rok. Ślęczał nad książkami przez całe wakacje. Uznał, że studia to jego szansa. Z polityką zerwał. Pochłonięty nauką, z trudem znajdował czas nawet dla Ireny. Aby czuwać nad chorą matką, pozostała w Krakowie, Robert tymczasem zaszył się u Soni w Zakopanem. Raz w tygodniu pisał do Ireny, otrzymując na każdy ze swoich listów krótką odpowiedź. Nienawidziła rutyny. Nieraz na zakończenie swej kartki pisała z wyrzutem: "List dostałam znów we wtorek. Cały Ty..." Nie rozumiał o co jej chodzi. Coś się zepsuło między nimi. Gdy zabrakło wiadomości z Krakowa wysłał telegram. Znów milczenie. Wsiadł więc w pociąg i przyjechał do Krakowa. Po kilku minutach rozmowy z Ireną zorintował się, że nic ważnego się nie stało, że znudziło ją to regularne pisanie, podyktowane właściwie obowiązkiem, a nie nakazem serca. - Przecież wiesz, że siedzę tam nie dla przyjemności. Wkuwam jak idiota, od rana do rana. O co ci chodzi? Domagał się wyjaśnień, ale nie przyjmował do wiadomości, że ona nie mogła dłużej znieść rozłąki. Zarzucała mu egoizm i obojętność. - Gorzej niż niedźwiedź - krzyczała ze złości,. - Tęskniłem - zapewniał. Wybiegła z pokoju. Czekał kwadrans, a potem wyszedł bez pożegnania. Zamierzał natychmiast wyjechać, jednak gdy znałazł się na dworcu, przyszła chwila refleksji. Nazajutrz kupił kwiaty i zjawił się znów u Ireny. Powitała go powściągliwym, ale ciepłym i pełnym nadziei uśmiechem. Wybaczyła mu wczorajsze zachowanie i obiecała nie wracać do starych pretensji. Ponieważ matka czuła się już lepiej, Irena postanowiła, że pojedzie z nim do Zakopanego. - Ale tylko na tydzień - zastrzegła. - To jedźmy, szkoda czasu - ponaglał, ucieszony takim obrotem sprawy. Dwie godziny później siedzieli w pociągu. - Spotkałem Adama u Jadwigi i powiedziałem, że się pobieramy. - My? Kiedy? - zawołała z radosnym zaskoczeniem. - Ustalimy. - Termin możemy ustalić wspólnie, bo reszta już postanowiona. To do ciebie podobne - powiedziała nadąsana, ale zadowolona. - Jak będziemy żyli, z czego i gdzie? - Trochę ze stypendium, trochę pomoże rodzina. Gdzie? To jest do uzgodnienia. Ciotka Jadwiga nie ma nic przeciwko temu, abyśmy na razie zatrzymali się u niej. Pocałowała go z uśmiechem. Przecież kochała go i pragnęła być razem z nim. Sonia pogratulowała im decyzji, przypominając: - Pamiętajcie, studia są bardzo ważne. - Pomyślałem sobie - powiedział Robert przy kolacji - że po skończeniu tej cholernej medycyny przyjedziemy do Zakopanego. Chyba potrzebują tu lekarzy. - To bardzo wygodne - powiedziała Irena z przekąsem. - Przede wszystkim rozsądne - wzięła go w obronę Sonia. - Zgadzam się, lekarz w domu to majątek - zaśmiała się. - Zdecydowaliśmy - skonstatował Robert. - I jak zwykle, moje zdanie cię nie interesuje - dopominała się swoich praw Irena. - Ależ interesuje! Czy masz coś przeciwko mojemu pomysłowi? - Jeśli pani się godzi... - Będzie mi z wami przyjemnie. Zawsze starałam się być niezależna, wolna, a to czasami oznaczało samotność. Dziś boję się pustki. Nie mam złudzeń. Ani mąż, ani syn już do mnie nie wrócą. Istvan pisał niedawno, że się ożenił. Do Budapesztu stąd niedaleko, tylko przejechać Karpaty, ale kiedy znów będzie to tak proste jak dawniej? - powiedziała z żalem Sonia. - Przyjeżdżajcie jak najprędzej. - Zamyśliła się. Po chwili spytała: - Kiedy ślub? - Może na Boże Narodzenie - odpowiedziała Irena. Po kolacji przeszli do saloniku. Od hallu przegradzała go drewniana ściana z witrażami po obu stronach oszklonych drzwi. Salonik był nieduży, a jego największą ozdobę stanowił niedawno wykończony kominek. Chociaż było lato, Sonia wrzuciła na palenisko kilka kawałków drewna. Paliło się nieprędkim, małym ogniem. Poczęstowała ich winem. - Chętnie siadamy przy żywym ogniu kominka, bo tkwi w nas ciągle starożytna, pasterska dusza. Człowiekowi wystarczał szałas w stepie i ognisko. Był on wszystkim: kuchnią i salonem, ogień grzał i jednoczył ludzi - rozmyślała głośno Sonia, powoli sącząc wino. - Czy to nie dziwne i ciekawe zarazem, że ludzi jednoczą wszelkie żywioły? Nad wodą najchętniej wznosili swoje siedliska, przy ogniu tworzyła się pierwotna społeczność. A jednocześnie jednego i drugiego zawsze bardzo się bali. Śmierć i życie to też żywioły, znoszące się jak ogień i woda. Ogień oczyszcza, woda zaś pozwala istnieć. Irena i Robert słuchali w milczeniu, siedząc obok siebie na kanapie. Przez szybę zaglądał im prosto w oczy srebrny księżyc. Dopiero teraz Irena zaczęła doceniać pomysł Roberta. Czuła się tu jak w najpiękniejszych marzeniach. Brakowało jej tylko matki. Sądziła, że ucieszy ją postanowienie o ślubie. Zamiar zamieszkania w Zakopanem zamierzała przemilczeć. Po cóż przedwcześnie martwić matkę? Robert rozmyślał o swoich rodzicach. Za niecałe pół roku kończyła się akcja repatriacyjna. Obawiał się, że nie zdążą powrócić. Nie mógł sobie wyobrazić ślubu bez ich udziału. Postanowił jak najprędzej skontaktować się ze stryjem Włodzimierzem. Z wesela zrezygnowano na rzecz niewielkiego przyjęcia w gronie rodzinnym. Zabrakło Połstyniów. Helena była w zaawansowanej ciąży i nie czuła się najlepiej. Lekarze ostrzegali przed komplikacjami. Podróż byłaby ryzykiem. Przybyły matka Ireny, Monika Stachurska, oraz jej siostra z mężem i bliski kuzyn z Miechowa. To wszyscy ze Stachurskich, którzy odnaleźli się po wojnie. Maciej i Katarzyna dotąd nie powrócili, choć Włodzimierz dokonywał nadludzkich wysiłków, aby ich odnaleźć. Ślad po nich zaginął, urwał się nagle jak ścieżka w tajdze. Robert wiedział o staraniach stryja, ale nie mógł zapanować nad goryczą. - Nigdy wam, czerwonym, tego nie wybaczę. Zabraliście mi ich. Dlaczego? Co oni takiego zrobili? - krzyczał, gdy zostali sami wyrzucając z siebie ból i żal. - Rozumiem, że czujesz się nieszczęśliwy i oszukany, ale bądź dla mnie sprawiedliwy - bronił się Włodzimierz spokojnie, chociaż głos łamał mu się nieznacznie. - Uciekłem z Rosji, przeżyłem front, wróciłem spod Berlina, a oni tam zostali, przepadli. Dlaczego?! - krzyczał wciąż Robert. Weszła Irena. - Przyszli koledzy z roku, żeby złożyć życzenia. Weź się w garść - prosiła. - Chodźmy - powiedział spokojnie, próbując się nawet uśmiechać. Kiedy wyszli, Włodzimierz pomyślał, że tych dwoje zdoła sobie ułożyć wspólne życie. Byli sobie bardzo potrzebni, jednakowo szczerzy i spontaniczni w swoich uczuciach i reakcjach. Zaraz po świętach wrócił do Warszawy. Obowiązki nie pozwalały mu skorzystać z zaproszenia Soni, choć bardzo żałował, że nie może zobaczyć jej domu i tego, co teraz malowała. Niedawno czytał bardzo pochlebne recenzje o jej twórczości. "Mój Boże... Góry - wysokie, białe i wyniosłe aż po samo słońce, które wędrując zahacza o granie i skalne piki. Dużo śniegu i lekki mróz, skrzypiący pod nogami. A w kącie saloniku, gdzie trzaska ogień w kominku, duża, pachnąca, kolorowa choinka. Cudowne, białe Boże Narodzenie. Kiedy to było? Kiedy to będzie?" - rozmarzył się, skulony w nie dogrzanym przedziale warszawskiego pociągu. Podczas uroczystości z okazji otwarcia w Warszawie wystawy Przemysłu Ziem Odzyskanych Włodzimierz natknął się niespodziewanie na Kagankę. - Towarzysz Arnold? - zawołał zdumiony i uradowany. - Ależ ja się za wami stęskniłem! - Mnie także brakowało waszej słowiańskiej duszy - odparł Kaganka. - Wybierałem się do Warszawy kilka razy, ale dopiero teraz mi się to udało. Szukałem was, no i znalazłem. - Musimy to uczcić. Może urwiemy się stąd. Mam niczego sobie nalewkę - namawiał Włodzimierz. Kaganka przystał na propozycję od razu. Po raz pierwszy od wielu dni Włodzimierz uśmiechnął się. Bardzo przeżył śmierć zamordowanego przez bandy UPA i pochowanego na Powązkach generała Waltera. Pamiętał go z Hiszpanii. Znali się, darzyli życzliwością i szacunkiem. Nad trumną Świerczewskiego przypomniał sobie Michała. "Ślad po nim zaginął - pomyślał. - O jego żonie także nikt nic nie wie. Wyjechała i przepadła, nawet listu nie napisała. Szkoda. Może mogłaby pomóc w sprawie Macieja. Pewnie jej niełatwo. Mój Boże, bliscy znikają, giną, chociaż wojna już za nami. Kiedy wreszcie wróci normalne życie?" - No, opowiadaj, towarzyszu Arnoldzie! - zachęcał Włodzimierz napełniając kieliszki. - Może to wy powinniście pierwszy, wy w stolicy, w ministerstwie, w rządzie - wzbraniał się gość. Powściągliwość Kaganki zastanowiła Włodzimierza. Wyglądało na to, że prześladowały go jakieś obawy i wątpliwości. Czyżby mu nie ufał? Tak to się jakoś nagle stało, że w gronie towarzyszy, nawet przyjaciół, zaczęto ostatnio rozmawiać półsłówkami. Ludzie kontrolowali swoje wypowiedzi. Dochodzili do wniosku, że szczerość nie pomagała w karierze. Włodzimierza to nie dotyczyło, myślał jedynie o emeryturze, zmęczony i trochę zawiedziony. - Słyszałem, że pracujecie w Komitecie Wojewódzkim we Wrocławiu - powiedział. - Już nie. Od kilku miesięcy na prowincji - odrzekł Arnold. - Naraziliście się komuś? - spytał zaskoczony Włodzimierz. - Mogę się jedynie domyślać. Wydawało mi się, że zrobię karierę, a stało się odwrotnie. Na starość zaczynam wierzyć w nieuchronność losu. Powiesz, towarzyszu Włodzimierzu, że to niemarksistowskie. Włodzimierz nalał wódki do kieliszków i usiadł wygodnie. - Wróciłem do Polski, bo tu się urodziłem - powiedział Kaganka. - Innej ojczyzny nigdy nie miałem. Z tym krajem wiążą się moje najpiękniejsze i najgorsze wspomnienia, tu hitlerowcy zatracili całą moją familię. Polska to moje dzieciństwo i wspomnienie strasznych cierpień najbliższych. Było mi ciężko, gdy po powrocie nikogo nie odnalazłem. Nikogo... Mimo to, widziałem sens, aby tu zostać. Wtedy pomyślałem: Gdzież ja, stary, samotny Żyd mógłbym teraz pójść, gdzie znaleźć lepsze schronienie niż tutaj? Gość zamilkł, sięgnął po wódkę, ale nie wypił. - W Polsce można się jakoś urządzić - kontynuował. - Wielu takich jak ja jest teraz w rządzie lub zajmuje wysokie stanowiska. Jednak ci z Olimpu nie wykazują specjalnego zainteresowania losami swoich rodaków. Im chodzi tylko o władzę - powiedział z naciskiem i złością. - A mnie o sprawę! Nie przystałem na kombinacje komitetu żydowskiego. W tym kraju dobrze może dziać się tylko wtedy, kiedy Żydzi będą dalej zajmowali się gospodarką, a polityka pozostanie w rękach innych. Pewnie się zdziwisz, towarzyszu, gdy powiem, co zamierzam. Otóż chcę wyjechać do Palestyny - wyznał. "Widać nie znałem go dobrze" - pomyślał Włodzimierz. Arnold mówił dalej ze smutkiem: - Wierzyłem w to, do czego przekonywałem was w Rosji. Wierzyłem, że w Polsce trzeba budować socjalizm po polsku, bo inaczej gówno z tego wyjdzie. Z Polakami nie da się na siłę. Tej prawdy broniłem. Przedtem Żydom wmawiano, że są z tych gorszych, teraz niektórzy Żydzi próbują wmówić innym, że są wyjątkowi. Przypomina mi się faszyzm i to całe niemieckie gadanie. I wtedy odzywa się we mnie odpowiedzialność za własne życie, zwyczajny strach. Przyszło mi na myśl, aby wyjechać do tego przez wieki wyczekiwanego Izraela. W Talmudzie napisano: "Kto ratuje jedno życie, ten jakby ratował cały świat". Świata to ja nie uratuję, ale siebie ocalić jeszcze mogę. Włodzimierz nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Wyczuwając jego zakłopotanie, Arnold poprosił, aby gospodarz nalał wódki, a gdy wypili, dodał: - Wiem, że nie wszystko jest dla was jasne. Mało to razy musieliśmy udawać, że "wsio w pariadku?" Ilja Erenburg powiedział, że historia nigdy nie uczęszczała na wykłady z logiki. Ta prawda jednakowo dotyczy dziejów narodu, jak i losów maluczkich. - Westchnął ciężko. - W Hiszpanii był z nami Ilja, był "Walter", byli komuniści z całej Europy. Do końca trzymaliśmy się razem. A teraz? "Walter" nie żyje, głupio zginął. Ilja może w Moskwie, a może w Paryżu. Zaraz po klęsce Hitlera napisał: "Aż nadszedł dzień i wojna się skończyła - I myśmy siebie nie poznali..." Czyż nie miał racji? - Taak - mruknął Włodzimierz. - Nie będę was dłużej zanudzał, wypiję i pójdę. Włodzimierz nie zatrzymywał gościa. Przeczuwali, że rozstają się na zawsze. Rozdział V Hieronim ucieszył się, że syn po egzaminach przyjechał do Gwarkowic. Zauważył jednak, że zaczyna go nudzić bezczynność i senność rodzinnego miasteczka. - Może pojedziemy na kilka dni do Heleny i Anatola? - zaproponował. Adam chętnie przystał na ojcowską propozycję. Hieronim postanowił, że zatrzymają się na dzień lub dwa w Wałbrzychu, aby zobaczyć się z Kowalikiem. Powiedział o tym synowi dopiero w pociągu. - Pragnę zobaczyć to miasto, z którego kiedyś uciekłem - wyjaśnił, widząc zdumienie Adama. Uprzedzony listownie Henryk Kowalik czekał na peronie. W Wałbrzychu zatrzymali się na dłużej, niż planowali. Gospodarze okazali się niezwykle gościnni. - Pokaż synowi, jak tu pięknie - powiedział Kowalik, oddając im do dyspozycji samochód. - Może zrozumie, dlaczego zostałem. - Gdzie na początek? - spytał wesoło Adam zapalając silnik. - Jedź prosto. Pokażę drogę, chyba jeszcze pamiętam. Pojechali w kierunku Pasma Lesistej. Zatrzymali się po drodze w starej wsi z dwoma kościołami: renesansowym i klasycystycznym z przebudowaną pastorówką. Ze wzgórza, gdzie w cieniu wielkich lip był cmentarz, okolony niskim, kamiennym murem, roztaczał się rozległy widok na Stożki i Bukowiec oraz na leżącą wśród lasów łagodnie pofalowaną, ozłoconą zagonami dojrzewających zbóż wyżynę. - Ładnie tu - zachwycał się Adam, a po chwili dodał zaskoczony własnym spostrzeżeniem: - Okolica przypomina... Tak, przypomina mi Prędowlę. - Gdy byłem w tych stronach pierwszy raz, odniosłem to samo wrażenie - odparł Hieronim. - Tylko ten cmentarz... Niemieckie napisy na kamiennych mogiłach sprawiły, że pomyślał o Sichtsee. Wspomniał, jak razem z Anną zwozili zboże, niedzielne spacery skrajem ścierniska, jak podziwiali w słońcu panoramę Alp. Gdyby nie wojna i niewolnicza praca u Hellmicha, zapewne ich miłość byłaby jeszcze piękniejsza, a pobyt w dolinie nad Innem kojarzyłby się tylko z alpejskimi pejzażami. Kto wie, może nawet nuciliby zasłyszane w gospodzie u Hellmicha bawarskie i tyrolskie melodie. "Ale Anny już nie ma - pomyślał zrozpaczony. - Może tam, w Słowenii, nie zapomną o niej i jej mogiła nie zapadnie się jak te niemieckie groby". Hieronim siedział nieruchomo na koślawej ławeczce pogrążony w modłach. Myślał o żonie, spoczywającej od kilku lat na krakowskim cmentarzu. - Chodźmy, tato - Adam zapragnął jak najszybciej uciec od mogił i wspomnień. Po kilku kilometrach dojechali do Sokołowska. Do kolorowych, dobrze utrzymanych domów stojących nad potokiem prowadziły drewniane lub kamienne mostki, czasami kunsztownie wykonane. Wielkie jak pałac sanatorium w pięknym parku dopełniało wrażenia, że nigdy nie dotarła tu wojna. Trzy kilometry stąd, za stożkami pasma Gór Skalnych, była już Czechosłowacja. Tuż za miasteczkiem zostawili samochód na podwórku leśniczówki i poszli do Doliny Radosno i dalej, ku Przełęczy Trzech Dolin, gdzie w schronisku postanowili przenocować. Obaj długo nie mogli zasnąć. Noc była upalna, bezwietrzna i gwiaździsta. Adam wyszedł przed schronisko i usiadł na ławce pod rozłożystymi drzewami. Za chwilę pojawił się Hieronim. Od łagodnych zboczy doliny pachniało skoszoną trawą. Adam żałował, że to nie wiosna, że przekwitły dawno kasztany, pod którymi siedzieli. - Kiedy tu przyjechaliśmy - powiedział Hieronim - przypomniał mi się Hubert Synoczek. Opowiadałem ci o nim? W czasie okupacji dał mi schronienie, a potem wyekspediował w Żywieckie. - Tak, pamiętam. - Było tąpnięcie i zasypało go na dole wraz z kilkoma ludźmi z jego oddziału - wyjaśnił Hieronim. - Zostali dłużej, po nocce, bo przez całą szychtę robota im nie szła i niewiele ufedrowali. Hubert poszedł pod szyb, aby zameldować zawiadowcy, że jeszcze robią i trzeba przesłać wózki po urobek i cieśli. Gdy wracał, tąpnęło. Był jeszcze poza strefą zawału. Wrócił prędko do szybu i zameldował, co się stało. Z chłopami z obsługi poszedł swoim na pomoc. Dwóch nie odnaleziono. Musieli wleźć w jakąś dziurę i przysnąć. Hubert poszedł jeszcze raz sam. I wtedy tąpnęło ponownie. Tamtych dwóch, Hubert i asekurujący go ratownik zostali uwięzieni. - Nie próbowano do nich dotrzeć? - Zawał był bardzo rozległy. - I to cię trapi? Hieronim westchnął ciężko. - Przez cały czas tkwiłem bezradnie w dyspozytorni. Szlag mnie trafiał, że niczego nie mogę uczynić, cholera, niczego! - zamilkł na chwilę. - A może trzeba było próbować od razu, ryzykować? - Wiesz dobrze, że w takiej sytuacji brawurą można tylko pomnożyć ofiary. Życie ludzkie kosztuje drogo, każde życie - uspokajał ojca. - Stało się, na dole tak bywa. Dostaliście się w końcu do nich? - Tak, po kilku dniach akcji. Za późno. W Borowcu Anatola ludzie znali dobrze, więc bez namysłu wskazywano im drogę do domu Połstyniów. Radość z ich przyjazdu była wielka. Przebudzoną i rozdrażnioną zamieszaniem Tereskę, która ukończyła właśnie miesiąc życia, usiłował uspokoić ośmioletni Ludwik. - Pewnie wolałbyś braciszka? - zagadnął Hieronim. - Co chłopak, to chłopak, ale jak już jest Tereska, to niech tak zostanie. Mała nie przestawała płakać, więc Helena przeszła z nią do dziecięcego pokoju, a pozostali zasiedli do stołu. Podczas przygotowywania i podawania obiadu pomagała Helenie córka sąsiadów, Agnieszka. Wyglądała na osiemnaście, może dwadzieścia lat. Adam zauważył jej zgrabną sylwetkę i powściągliwość w słowach i gestach. Rysy twarzy miała delikatne, oczy szare i pogodne, maleńkie usta i gęste, krótko ścięte, kręcone włosy o naturalnym, rudawym odcieniu. Udawała, że nie zauważa zachwytu, z jakim patrzył na nią Adam. Po obiedzie wszyscy wyszli do ogrodu. Było ciepło i słonecznie, choć upał już minął. Dojrzewały właśnie wielkie, soczyste gruszki, które spadały, gdy wiatr silniej zakołysał gałęziami. Ludwik zbierał je, mył i układał na wiklinowym półmisku. Rozmowy toczyły się wokół spraw rodzinnych i uparcie wracały do czasów przedwojennych, czasów młodości. Helena podała smaczne ciasto i półsłodkie wino własnej roboty. Próbowali także zastanawiać się nad przyszłością, głównie nad tym jak dalej potoczą się zmiany w kraju, co będzie w Europie, w świecie. - Rząd odrzucił zaproszenie na konferencję w Paryżu - zwrócił się Hieronim do Anatola. - Czy nie sądzisz, że przydałaby się nam pomoc amerykańska w ramach planu odbudowy powojennej Europy? Ile czasu upłynie, gdy własnymi siłami odbudujemy ten zniszczony kraj i dogonimy świat? - Jako człowiek nowej władzy i członek partii socjalistycznej wiem może trochę więcej niż ty, ale nie wszystko - odparł Anatol. - Przekonują mnie jednak argumenty Gomułki z artykułu w "Głosie Ludu". Amerykańskie kredyty są obwarowane licznymi warunkami. Który z krajów demokracji ludowej zgodzi się na kontrolę gospodarki? Czy można mieć pretensje do Stalina, że jest przeciwny montowaniu w zakamuflowany sposób bloku antysowieckiego w tej części Europy? Niepokoi mnie fakt, że Amerykanom i Brytyjczykom zależy przede wszystkim na odbudowie Niemiec i ich utraconej pozycji w Europie. A to nie nasz interes. - Czy na pewno o to chodzi? - włączył się Adam. - W polityce, podobnie jak w hazardzie, wszystko polega na spekulacji, dlatego o pewność niełatwo - powiedział Anatol. - Rozsądek nakazuje ostrożność. Nie jestem zwolennikiem skopiowania przez nas modelu sowieckiego, jednak widzę w tym mniejsze zło niż w marzeniach o Polsce opartej o amerykańskie dolary. Nie wierzę w dobrego "Wuja Sama" - odpowiedział Anatol. - Czy poradzimy sobie, licząc tylko na siebie? - spytał Hieronim. - Zrobiliśmy niemało i sporo się nauczyliśmy. Jeżeli nie zbłądzimy na polskiej drodze do socjalizmu, to powinno się udać - rzekł pewnie Anatol. Był gorącym entuzjastą zagospodarowania ziem odzyskanych. Z rozmowy nietrudno było wywnioskować, że bez reszty pochłonęła go idea nowej Polski. - Stabilizację w Polsce może jedynie przynieść rząd autentycznie koalicyjny, z PPS jako suwerenną partią - kontynuował. - Każdy naród posiada swoją odrębność, polski także. Trzeba to uszanować, należy wszystkie reformy dostosować do narodowej specyfiki. Dlatego też część działów gospodarki powinna przypaść spółdzielczości, a nie państwu. Nadmierne upaństwowienie nie przyniesie niczego dobrego. Monopol państwa zabije inicjatywę społeczną, spowoduje powstanie kapitalizmu państwowego. To nie przybliży demokracji. Bardziej niż ta rozmowa interesowała Adama Agnieszka, za którą wodził uparcie oczami. Miał nadzieję, że porozmawia z nią podczas kolacji, ale nie nadarzyła się ku temu okazja. "Cóż, jeszcze przecież nie wyjeżdżamy" - pomyślał żegnając się z nią. Gdy znalazł się w przygotowanym dla niego pokoju na piętrze, nie mógł zasnąć. Płacz małej Tereski przypominał mu Werę i jej list, w którym poinformowała go, że urodziła dziewczynkę. Dała jej na imię Alenka i swoje nazwisko. Zabolało go to, ale pomyślał, że pewnie nie mogła inaczej. Pragnął jak najszybciej zobaczyć córkę. Tymczasem Wera nie odpowiadała na jego listy i nie zapraszała go. Czas, który upłynął od powrotu z Jugosławii, sprawił, że jego uczucie do Wery przygasło. Narodziny małej Alenki niewiele zmieniły, choć łańcuch ich szczególnego związku wzbogacił się o jeszcze jedno ważne ogniwo, wiążące ich najtrwalej i najmocniej. Niezależnie od tego, czy los dawał im nadzieję na wspólny dom, córka łączyła ich na zawsze. Gdyby Wera tego chciała, ożeniłby się z nią natychmiast. Pragnął już stabilizacji i własnego domu. Nazajutrz wcześnie rano Hieronim wyjechał z Anatolem, który obiecał pokazać mu powiat. Schodząc na śniadanie, Adam zauważył w kuchni na kredensie list z Niemiec. - To do Anatola od Niemki, która u nas służyła. Chciała zostać, prosiła nawet Anatola o poparcie, ale wybiłam mu to z głowy - wyjaśniła z satysfakcją Helena. - Hm - mruknął i po chwili wahania spytał. - Ta dziewczyna z sąsiedztwa często do was zagląda? - To zależy, a chciałbyś, aby przyszła? - spytała. - No... nie wiem - odpowiedział speszony. - Nie ma co bawić się w Wersal. Nie masz piętnastu lat. Zaproszę ją - ucieszyła się Helena. Lubił park w Gwarkowicach, szczególnie jesienią, kiedy z dnia na dzień robiło się tu coraz bardziej kolorowo. Pustoszały alejki, wyłożone szeleszczącym, rdzawym dywanem z liści, a od pól wiatr niósł zapach dymu, który snuł się potem długo alejkami, przetykając niebieskimi wstęgami korony kasztanów, lip, wierzb, dębów i białych brzóz. Park ten, jak opowiadali najstarsi Gwarkowiczanie, powstał na terenach od dawna nieczynnych kopalni srebra. Dlatego tak wiele było tu pagórków, stromych wzniesień i stożkowatych kopców pozostałych po hałdach, które teraz porastały drzewa i kępy krzaków. Za parkiem rozpościerał się rozległy wyżynny krajobraz z szachownicą pól. W stronę Tarnowic, szczególnie w okolicy Doliny Dramy, pejzaż stawał się prawie podgórski, z licznymi głębokimi dolinami i jarami. Las tam był starszy, drzewa potężniejsze, przeważnie buki i dęby. W tym prastarym borze panował wspaniały klimat. Szczyt jednego z pagórków nad Dramą, zwany Górą Światowida, był kiedyś centrum pogańskiego kultu tegoż właśnie bożka. Rzadko dochodził aż tam, był to spory kawał drogi od domu. Czasu teraz miał niewiele. Kiedy przyjeżdżał do domu na niedzielę, zabierał ze sobą książki i wkuwał uparcie. Pragnął jak najszybciej ukończyć studia, dogonić stracony przez wojnę czas. Nie przestawał myśleć o Werze, a właściwie o małej Alence, którą nieraz próbował sobie wyobrazić. Wierzył głęboko, że los pozwoli mu kiedyś poznać córkę. Przed kilkoma dniami napisał kolejny list do Wery i poprosił ją o zdjęcie Alenki. Ojciec nie podsycał jego nadziei: - Ona ma rację, lepiej zapomnieć. Jak długo można żyć złudzeniami? Masz przecież Agnieszkę. Pewnie Wera też nie jest już sama. W pierwszej chwili Adam oburzył się. Uspokoił się jednak i zapytał: - Czy można zapomnieć o wszystkim, odrzucić całą przeszłość? Czy to możliwe? - Nie chodzi o przeszłość, ale o przyszłość - odrzekł spokojnie Hieronim. - Jak długo jeszcze będziesz rozpamiętywał? - Jak sądzisz, czy Agnieszka powinna o wszystkim wiedzieć? - spytał Adam. - Jeśli to dla ciebie ważne, chyba powinieneś jej to wyznać - powiedział Hieronim. - Boję się. Może mnie źle zrozumieć. - A jeśli dowie się po latach? Los bywa złośliwy. Co wtedy? - Nie wiem. Trudno zapomnieć o przeszłości i ciężko z nią żyć. Teraz znów wracał myślami do tej rozmowy z ojcem. "Szkoda, że w naszym życiu nie dzieje się tak jak w naturze. Jesienią opadłyby z nas jak liście wszystkie troski. Po zimie rodzilibyśmy się dziewiczy, nie pamiętając o przeszłości. Tymczasem całe nasze życie to zaledwie jeden rok: jedna tylko wiosna i jedna jesień. Do pierwszych mrozów trzeba zdążyć przeżyć wszystko co najlepsze". Szurnął nogą zamaszyście aż zaszeleściły głośno suche kolory jesieni. W domu czekał na niego list od Agnieszki. Otworzył go od razu i przeczytał półgłosem: "Drogi Adasiu. Jesień, to nie tylko radość z ostatnich ciepłych dni, zachwyt nad wielością odcieni złota i brązu, to także pora zadumy, tęsknoty i melancholii. Tym tłumaczę mój smutny nastrój i przygnębienie. Piszę o tym, bo z trosk najlepiej zwierzać się przyjacielowi. Nie chciałabym jednak, aby mój wisielczy humor udzielił się Tobie, broń Boże! Nie potrafię dać sobie ze sobą rady. Może Ty mi coś doradzisz? A może wystarczy, że napiszesz, że obiecasz przyjechać do naszego Borowca? Uśmiechniesz się pewnie na to moje pisanie. To nic. To dobrze, że choć tyle..." Odpisał od razu, ale nie obiecał przyjechać prędko. Postanowił zaczekać na wiadomość od Wery i na zdjęcie Alenki. Pragnął najpierw uregulować sprawy z przeszłości. Radość jego była wielka, kiedy listonosz doręczył mu list z Lublany. W kopercie znalazł jedynie zdjęcie maleńkiej dziewczynki na kolanach matki. Na odwrocie odczytał kilka słów: "Nie pisz więcej, proszę. Wera. Lublana, 1947". Pierwsza radość ustąpiła rozczarowaniu. Zrozumiał, że stracił na zawsze Werę i Alenkę. Potrzebował teraz trochę czasu, aby otrząsnąć się z przygnębienia i zdecydować, co dalej. Na Wszystkich Świętych jak co roku Hieronim przyjechał na grób Gabrieli, zjawiła się także Sonia. Zapowiedział się również Włodzimierz, ale nie spotkali go ani na cmentarzu, ani u Jadwigi. - Szkoda. Pewnie zatrzymały go jakieś pilne sprawy, bo na pewno chciał być dziś z nami - Hieronim bronił go przed złośliwymi uwagami Roberta. Przytaknęła mu Jadwiga, która korespondowała z Włodzimierzem i wiedziała, jak bardzo jest zapracowany. Przykuta przez chorobę do łóżka, musiała prosić o pomoc Irenę, aby wysłała jej listy do Warszawy. Choroba spadła na Jadwigę nagle i z taką siłą, jakby miał to być ostateczny cios. Dotąd zawsze zdrowa, bardzo źle znosiła swój obecny stan. Najbardziej dokuczała jej konieczność przebywania przez cały dzień w domu. - Jeśli człowiek może oddalić się od łóżka tylko na kilka kroków, to czuje się jak pies uwiązany przy budzie, jak niewolnik - powiedziała, gdy wszyscy szykowali się do wyjścia na cmentarz. - Co to za życie? Czy warto tak żyć? - Zawsze warto żyć i trzeba mieć nadzieję - odpowiedział z przekonaniem Hieronim. - Może byś przyjechała do mnie - zaproponowała Sonia. - Mogłabyś się na coś przydać, a i klimat w Zakopanem lepszy niż tutaj. - Pomyślę o tym - obiecała Jadwiga. - Na razie na taką podróż czuję się za słaba. Może na wiosnę. Jeszcze przed zmrokiem wrócili z cmentarza, aby nie sprawić Jadwidze przykrości długą nieobecnością. Po kolachi poprosiła do siebie Hieronima i Sonię, zwierzając im się w tajemnicy przed młodymi: - Pomagam Włodzimierzowi odnaleźć syna. Wzięłam na siebie całą korespondencję. Mnie nikt nic nie zrobi, a jego mogliby się czepiać. Przez znajomych w Ameryce trafiłam na ślad Aleksandra. Myślę, że wnet będę miała jego adres. Pomimo mrozów, a potem zmiennej pogody, zimą czterdziestego ósmego roku Jadwiga poczuła się lepiej i coraz częściej napomykała o wyjeździe do Zakopanego. Robert, który konsultował się na ten temat ze swoim profesorem, radził poczekać do wiosny. - Jeszcze za wcześnie - mówił. - To nie wycieczka do Tyńca czy Ojcowa. Profesor nie rokował szybkiego i całkowitego wyleczenia. Jadwiga wiedziała o tym i pragnęła skorzystać z chwilowej poprawy, aby przenieść się do Soni, której - jak sądziła - sprawiać będzie mniej kłopotów niż Irenie i Robertowi. Nalegała tak długo, że Robert w końcu postanowił ją odwieźć. Obeszło się bez niespodzianek i kłopotów. Podróż zniosła bardzo dobrze, a Sonia powitała ich uradowana: - Ile ja się naczekałam, nawyglądałam! Myślę sobie, pewnie zagonili biedną Jadwigę do bawienia dzieciaka - zażartowała. - No, no! - protestował Robert - dzieciak dopiero w drodze. Do chrzcin jeszcze daleko. Wrócił do Krakowa wieczornym pociągiem, aby Irena się nie niepokoiła. Poprawa zdrowia i nastroju Jadwigi nie trwała długo. Wiosną słabła i markotniała coraz bardziej. Młodsza od niej tylko o dziesięć lat Sonia patrzyła z niepokojem na milczącą Jadwigę, która godzinami przesiadywała w saloniku z kominkiem i patrząc na Giewont, rozmyślała o przeszłości. Wspominała wszystkich Horynieckich i Prędowlę, żałując, że nie będzie mogła spocząć na rodzinnym cmentarzu, pośród swoich. Kiedy uświadomiła sobie, że Horynieccy żyli teraz tutaj, na zachód od Bugu, w Krakowie, Zakopanem, Bukowcu i Gwarkowicach, żal minął. Jadwigę pochowano na cmentarzu w Zakopanem. Zapobiegliwa Sonia, wykupiła wcześniej miejsce na rodzinny grobowiec. Hieronim chciał, aby siostra spoczęła w Krakowie, obok Gabrieli, ale nie udało się tego załatwić. Przyjechał więc do Zakopanego, aby pomóc w urządzeniu pogrzebu. - Jadwiga pragnęła spocząć pośród swoich. Myślę, że nie będzie samotna. Ja pozostanę tutaj. Dom przepisałam na Roberta i Irenę. Chciałabym, aby po studiach osiedlili się tutaj. Dla lekarzy praca się znajdzie, a dla dziecka będą wspaniałe warunki - powiedziała. Nieczęsto mieli okazję spokojnie porozmawiać. Śmierć Jadwigi zbliżyła ich. Hieronim postanowił, że zostanie kilka dni u Soni. - Co słychać u Istvana? - spytał zaskoczony, że Sonia o nim nie wspomniała. - Do Polski nie wróci. Namawiałam go w listach, ale na próżno. Ożenił się z Węgierką i zapuścił korzenie w Budapeszcie. Nie jestem temu przeciwna, bo to ukochane miasto mojej młodości. - Uśmiechnęła się. - Istvan czuje się tam dobrze. Wojna bardzo go zmieniła. To taki nasz drugi Włodzimierz - dodała zatroskana. Kiedyś wierzyła, że polityka wywietrzeje mu z głowy, gdy się ożeni i zajmie domem. Z listów, coraz rzadszych zresztą, wnioskowała, że tak się nie stało. - Nie brakuje ci go? - spytał Hieronim z wahaniem. - Bo widzisz, nie wiem, co bym zrobił bez Adama. - Pewnie, że brakuje - przyznała ze smutkiem. - Nie potrafiłam zatrzymać przy sobie męża, nie udało mi się to z synem. Widocznie pragnienie niezależności często powoduje samotność. Są kobiety, które jak ogień skupiają wokół siebie wszystkich spragnionych ciepła: męża, dzieci, a potem wnuki. Takie jak ja niczym wiatr rozpędzają wszystkich na cztery strony świata. "To pewnie śmierć Jadwigi tak na nią wpłynęła" - pomyślał Hieronim, widząc przygnębienie siostry. - Z losem należy walczyć - powiedział zdecydowanie. - Jadwiga nazbyt wcześnie zrezygnowała, poddała się chorobie, a przecież była silniejsza niż Gabriela. - Nie było silnych kobiet w naszej rodzinie. Nasza matka, pierwsza żona Macieja, Katarzyna, Natalia... - Może zbyt surowo je osądzamy? Więdły przy nas jak kwiaty w cieniu rozłożystych dębów. Kto wie, czy to nie my, Horynieccy, byliśmy temu winni? - Katia, żona Włodzimierza, także umarła młodo - przypomniała Sonia. - Katia? Nawet nikt z nas jej nie znał. Na pogrzeb Jadwigi przybyli wszyscy oprócz Heleny, która musiała zostać z małą córeczką. "Pierwszy familijny zjazd po wojnie - pomyślał Hieronim nad mogiłą Jadwigi, wodząc wzrokiem po zgromadzonych. - Kto by pomyślał, że spotkamy się dopiero w takich okolicznościach?" Nie zabrakło także Włodzimierza, który prosto z Zakopanego spieszył na naradę do Wrocławia. Zaproponował Anatolowi i Ludwikowi miejsce w samochodzie do samego Borowca. Przed ich odjazdem Sonia odbyła z Włodzimierzem krótką rozmowę. - Jadwiga prosiła, aby oddać ci list od jej przyjaciela z Ameryki. Jest tam adres Aleksandra - powiedziała. - Jeśli chcesz, to ja wyślę list, który do niego napiszesz. - Szykuje mi się wyjazd za ocean na sesję Narodów Zjednoczonych - odezwał się wreszcie po długim milczeniu. Sonia widziała, że Włodzimierz stara się ukryć radość. Wiedziała, że nie zrezygnuje z szansy zobaczenia się z Aleksandrem, z którym rozstał się przed laty w Paryżu. "Czego się obawia, po co ta konspiracja?" - dziwiła się. Nie zadawała mu jednak pytań i nie wspomniała nikomu o tej rozmowie. Do niedzieli pozostali Jędrzej i Natalia z dziewięcioletnim Stasiem. - Nic się nie stanie, jeśli kilka dni nie pójdzie do szkoły, przynajmniej pooddycha trochę górskim powietrzem - powiedział Jędrzej. Sonia, która znała Jędrzeja i Natalię od lat, zauważyła, że dzieli ich jakby niewidoczny mur. Oddalali się od siebie i tylko dobro dziecka było elementem łączącym tę dziwną parę. Natalia przeszła prawdziwą gehennę, która pozostawiła bolesny ślad na jej osobowości, a pogłębiła go psychiczna samotność. Jędrzej żył jakby w innym świecie, myślami daleko od niej, nieobecny. Przebywali tak niby razem, a jednak osobno, zadręczając się i zadając sobie mimo woli ból, jednocząc się tylko wokół spraw małego Stasia. - Może się mylę, zatem wybacz - zagadnęła Sonia, kiedy któregoś popołudnia wybrała się z Jędrzejem na spacer Drogą Pod Reglami. - Odnoszę wrażenie, że żyjesz tymczasowo, bez określonego stosunku do rzeczywistości i planów na przyszłość. Nie doczekała się odpowiedzi. Tak jak wszyscy Horynieccy, wiązała duże nadzieje z najstarszym z synów Macieja. Wywodziły się one z innej epoki, to prawda, ale przecież Hieronim czy Połstyniowie, choć przeszli niemało, potrafili otrząsnąć się z przeszłości. Jej również los nie oszczędzał. Przekonała się, że można znaleźć sobie miejsce w każdych warunkach społecznych, jeśli się tego pragnie. Najważniejsze, aby nie zmarnować życia. Uczuciem trwogi przepełniała ją myśl o nicości. Podzielała pogląd, że człowiek ponosi odpowiedzialność za własne czyny, za całe życie, że walka o własny byt jest logiczną koniecznością naszego istnienia. Nie akceptowała bierności i bezczynności Jędrzeja i Natalii. Kiedyś atakowany przez nią Jędrzej odpowiadał spokojnie: - Trzeba najpierw rozumieć rzeczywistość, aby móc wyrobić sobie do niej jakikolwiek stosunek. - Można nie mieć zdania o polityce, ale mając prawie czterdzieści lat trzeba wiedzieć, po co i jak żyć! - odrzekła poirytowana. - Powinieneś ratować swój związek z Natalią. Jędrzej nie tracił spokoju. - Zmieniliśmy się oboje - przyznał. - Co ta wojna z nas zrobiła? - Ja także przeżyłam wojnę i cieszę się, że żyję, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś tego żałował. Jędrzej milczał. - Może nie trzeba było wracać do kraju? - spytała. - Zostać tam też nie mogłem. Nie wiem, co należało wybrać. Nie wiem - powiedział bezradnie. - A co z Natalią? - Pewnie myślała, że alkohol doda jej skrzydeł, pomoże uciec ode mnie i od świata. - Macie przecież dziecko! - krzyknęła oburzona. - Jak można tak się wykoleić? - Pragniesz mi pomóc? No to powiedz, dlaczego ja jej tak nienawidzę, dlaczego żałuję, że wróciłem, że wróciła Natalia, że wszystko wróciło! - podniósł głos. Poczuła się nagle zażenowana i zabrakło jej słów. Uświadomiła sobie, że za mało wie o wojennych przeżyciach tych dwojga. - Nieraz wydaje mi się - powiedziała wolno - że żonę straciłeś nie z powodu wojny, ale już wcześniej. Dla niektórych wojna bywa usprawiedliwieniem ich podłości, a dla ciebie stała się rozgrzeszeniem wcześniejszych porażek. Jędrzej nie zaprotestował. Przypomniał sobie dawną rozmowę z Sonią. W poczuciu nadchodzącej katastrofy zwierzyła się z zamiaru wyjazdu z kraju. Powiedział jej wówczas, że prócz Natalii istniała w jego sercu inna kobieta, czego zresztą Sonia domyśliła się wcześniej. Wróciło wspomnienie sierpniowego rozstania z żoną i jej słowa: "Nie szukaj w łatwej żołnierskiej śmierci rozwiązania któregokolwiek z naszych problemów". Włodzimierz nie poleciał do Nowego Jorku. Okazało się, że inni posiadali lepsze życiorysy i większe zasługi. Na otarcie łez obiecano mu Paryż lub Brukselę, ale nie przywiązywał do tego wagi. Zmęczony i zawiedziony coraz częściej myślał o emeryturze. Nie wszystko rozumiał i nie ze wszystkimi się zgadzał, co działo się w partii i rządzie. Kilkakrotnie próbował napisać do syna. Skreślił kartkę lub dwie i stwierdził, że nie potrafi dobrać właściwych słów. Miał teraz więcej czasu dla siebie. Może nauczył się sprawniej pracować, a może mniej od niego wymagano. Choć podupadł trochę na zdrowiu, wciąż wykonywał swoje zadania z entuzjazmem i zapałem. Zauważył, że pojawiali się wokół niego ludzie, dla których nie liczyła się już praca, idea, potrzeby kraju i przyszłość. Dbali tylko o własne sprawy, kariery i układy. Kiedy o tym rozmawiał ze swoim zastępcą, Jankiem Bugałą, ten odpowiedział: - Postanowiliśmy zbudować nowy system ze starymi ludźmi, dziećmi poprzedniej formacji, na dodatek okaleczonymi przez wojnę. Trudno spodziewać się rewolucyjnych zmian w psychice, kulturze i świadomości. Nie starczy na to jednego pokolenia, ale musimy próbować. W polityce sporo się zmieniło. Pierwsze sygnały, że w partii, a przede wszystkim w jej kierownictwie, nie dzieje się najlepiej, pojawiły się dość wcześnie. Włodzimierza oburzała dwulicowość niedawnych zwolenników "Wiesława". Obawiał się, że wśród rozgrywek zaginie sprawa jego zdaniem najważniejsza, polska droga do socjalizmu. Niepokojąco zmieniała się sytuacja międzynarodowa. Żegnano epokę współpracy byłych aliantów antyhitlerowskiej koalicji. Polityka Trumana, plan Marshalla i decyzje Konferencji Londyńskiej stawały w jawnej sprzeczności z powojennymi ustaleniami sojuszniczymi w sprawie przyszłości Niemiec. Konstrukcja powojennego ładu europejskiego, wypracowana przez Wielką Koalicję, zaczęła się chybotać. Propaganda straszyła nową wojną, za którą winę ponosić będą amerykańscy imperialiści. Po obu stronach "żelaznej kurtyny" ludzie przestali wierzyć w możliwość pokojowej rywalizacji. Amerykanie nie tylko zwyciężyli w ostatniej wojnie, ale potrafili na niej zrobić niezły interes. Cała zachodnia Europa była w kieszeni nowojorskich bankierów. Nastawał zmierzch tradycyjnych, historycznych imperiów, Anglii i Francji. Rosło w siłę nowe supermocarstwo. Związek Radziecki. Rozpoczynała się walka dwóch ideologii, przeciwstawnych systemów politycznych, która otwierała nową epokę w dziejach współczesnej cywilizacji. - Tak wielkim zmianom, które zachodzą dziś w świecie - wyjaśniał Włodzimierz na zebraniu swojej organizacji partyjnej - muszą towarzyszyć napięcia. Można się spodziewać, że towarzysz Stalin będzie nalegał na konsolidację krajów demokracji ludowej w obronie powojennego porządku. Doświadczenia z okresu wojny dowodzą, że stać nas na zgodny wysiłek. Dla nas, komunistów, każde doświadczenie jest cenne, ale pamiętajmy, że działamy w innym czasie, w innym społeczeństwie. Nie wszystkie radzieckie sukcesy można powtórzyć w tej samej skali i formie u nas, w Czechosłowacji czy na Węgrzech. Lenin mówił o tym wyraźnie. Niewielu spodobała się jego wypowiedź. - Coś mi się zdaje - zaczął sekretarz POP - że wy, towarzyszu Horyniecki, mylicie pojęcia i epoki. Jeżeli nie zrewidujecie raz jeszcze swoich poglądów, to... - zawiesił głos - to kto wie, kto wie! Możecie znaleźć się na niewygodnych pozycjach, na niewłaściwych pozycjach, z których w partii nie idzie się w górę. - Pogroził Włodzimierzowi wskazującym palcem. Zabrzmiało to cynicznie. - Nie traktuję partii jak windy - odrzekł ze złością Włodzimierz. - Czerwona legitymacja to nie bilet na darmową czy ulgową jazdę w górę! - O! Mocno powiedziane. No, dobrze, to wasza sprawa, czego oczekujecie od partii. Pamiętajcie jednak, że dyscyplina obowiązuje również was - ostrzegł sekretarz. Nazajutrz przeglądając "Prawdę" Włodzimierz przeczytał w odpowiedziach na pytania czytelników, że redakcja nie solidaryzuje się z oświadczeniem premiera Bułgarii Dymitrowa w sprawie federacji lub konfederacji krajów wschodniej i południowo-wschodniej Europy: "Wspomnianym krajom nie jest potrzebna ani problematyczna i sztuczna federacja lub konfederacja, ani unia celna". Pomysł utworzenia Federacji nie był nowy. W listopadzie poprzedniego roku znajomy Włodzimierza opowiadał po powrocie z Bułgarii, że Tito witany był w Warnie okrzykami: "Chcemy Federacji!" Wtedy niewiele o tym pisano. - Źle się stanie, jeżeli dojdzie do otwartego konfliktu między Titą a Stalinem - komentował Włodzimierz. - Cała reszta stanie wtedy przed trudnym wyborem. - Dlaczego? - spytał szef kadr, który przypadkowo włączył się do rozmowy. - Bo dotyczyć będzie spraw najważniejszych, w tym również wyboru drogi do socjalizmu, modelu systemu społecznego - wyjaśnił chętnie i jak się potem okazało, nieostrożnie. Wiosną czterdziestego ósmego roku przekonał się, że o jego poglądach na temat konfliktu Stalin-Tito doniesiono samemu Gomułce. Wczesnym kwietniowym porankiem zadzwonił telefon. - Zbudziłem was? - zapytał znajomy głos. - Wiecie, kto mówi? Zaskoczony sądził, że się przesłyszał. - Wydaje mi się, że... - Nie mylicie się. Przyjedźcie do KC jak najszybciej. Gomułka bez wstępów poinformował Włodzimierza, że wczoraj gościł w domu radcę ambasady radzieckiej, Jakowlewa. Radca z polecenia KC WKP (b) przekazał Gomułce kopię listu Stalina i Mołotowa do Tity. - To już nie krytyka, ale ostry atak na politykę Komunistycznej Partii Jugosławii. Będziemy go analizowali dziś na posiedzeniu Biura - poinformował Włodzimierza, pytając jednocześnie o zdanie na temat konfliktu radziecko- jugosłowiańskiego. Zgadzali się co do jednego: konflikt nabierał niepokojących rozmiarów i zagrażał stosunkom między krajami demokracji ludowej. Wniosek był prosty: pozostałe partie będą musiały zająć stanowisko wobec tego konfliktu. Po tej rozmowie uważnie śledził stosunki radziecko_jugosłowiańskie, ale nie miał okazji ponownie rozmawiać o tym z "Wiesławem". W stopniu nie mniejszym niż konflikt dwu marszałków przykuwały uwagę Włodzimierza sprawy krajowe, wymagały bowiem zdecydowanego określenia się. Obstawanie przy Gomułkowskiej doktrynie polskiej drogi groziło etykietą "odchyleńca" i nietrudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Był grudzień czterdziestego ósmego roku. Obradował Ii Zjazd PPR, a następnie Kongres Zjednoczeniowy. Włodzimierz był tylko obserwatorem tych wydarzeń. Nie otrzymał zgody, aby kandydować na delegata, choć towarzysze z Gdańska skłonni byli go wybrać. Zrozumiał wtedy, że towarzysze z terenu nie bardzo orientowali się, jakie przemiany dokonywały się w partii. Zaledwie przeczuwali zmiany kierunku i nie akceptowali ani powodów, ani metod niszczenia lubianego "Wiesława". Byli jednak przekonani o swojej bezradności. "Pewnie zwrócili się do mnie przypuszczając, że wiem więcej, że mogę zaradzić złu" - pomyślał. Odwiedził go kolega z byłego już teraz Ministerstwa Ziem Odzyskanych, Janek Bugała. - Formalnie jeszcze istniejemy, płacą nam, choć pracy nie wymagają. Głupio tak bez zajęcia - powiedział. - Bezrobotnym nigdy nie było wesoło. Nie ma ministerstwa, nie ma naszej sprawy, nie ma "Wiesława". Są tylko "odchyleńcy", jest gomułkowszczyzna i polowanie na małowiernych. Mam tego wszystkiego dosyć i jestem zmęczony. Myślę o tym, aby przejść na emeryturę - oświadczył Włodzimierz. - Dla mnie na takie rozwiązanie za wcześnie - powiedział z zazdrością Bugała, stawiając na stole butelkę wódki. - Wypijmy jak frontowcy, którzy przegrali, trwając na posterunku do końca. - Nie po raz pierwszy, choć chciałbym, aby ostatni. Ile razy można w życiu przegrywać? Idąc po kieliszki, spojrzał w okno. - To już zima. Jest piękna, gdy się ją ogląda siedząc w ciepłym pokoju - powiedział. Po drugim kieliszku Bugała rozgadał się: - Zima z trzydziestego dziewiątego na czterdziesty była bardzo surowa. Ginęły kuropatwy, biedaczki, podchodziły pod baraki naszego obozu. Karmiliśmy je chlebem, ale to niewiele pomagało. Na polach leżało pełno martwych ptaków, ginęły zające. Któregoś dnia znalazłem w sieni na pół zmarzniętą ptaszynę. Przyniosłem do izby, nakarmiłem, ale wieczorem ptak już nie żył. Następnego dnia zaplanowana była moja ucieczka z obozu, a tu taki zły znak. Bugała wypił i przespacerował się po pokoju, postał chwilę przy oknie, zapalił papierosa i snuł dalej opowieść: - Wyjechaliśmy z kumplem, jak wszyscy, wieczorem ze stacji Eszterhaza. W Gy~or czekała nas przesiadka i trzeba było czekać cztery godziny na pociąg do Budapesztu. Ledwo zeszliśmy ze stopni wagonu, jakiś kolejarz zagadnął nas po węgiersku. Znałem tylko kilka słów, więc odpowiedziałem: nem tudom, co znaczy - nie wiem. Skierowaliśmy się w stronę poczekalni. Trzeba było przejść przez tunel, u wylotu którego zagrodził nam drogę patrol "kogutów". Nie mieliśmy żadnych szans. Wsadzono nas do paki, a nazajutrz zawieziono z powrotem do Eszterhaza. Tam eskortujący nas policjant zapytał o coś przechodzącą Węgierkę. Domyśliliśmy się, że nie znał drogi do obozu. Kobieta również zorientowała się w sytuacji i pokazała mu drogę w pole, w stronę P~etohazy. Za rogatkami rzuciliśmy się do ucieczki. Krzyczał i strzelał, ale byliśmy już w lesie, na wolności. Włodzimierz słuchał z zainteresowaniem, bo nie znał wojennych losów Janka. W milczeniu sączył powoli wódkę i zagryzał plasterkami kiełbasy, której trzy pęta kupił od dozorcy i suszył na sznurku nad piecem. - Kiedy znaleźliśmy się w Jugosławii - opowiadał po kolejnym kieliszku Bugała - skierowano nas do Zagrzebia. Pobieżnie zwiedziliśmy miasto i po kilkugodzinnym pobycie pojechaliśmy do Splitu. Tam musieliśmy wsiąść na statek płynący do Francji, ale z powodu wybuchu wojny między Włochami a Francją, przepłynięcie Adriatyku było niemożliwe. - Zaraz, zaraz, kiedy to było? - Jakoś tak na przełomie wiosny i lata czterdziestego roku. Po ucieczce z Eszterhaza zaliczyłem jeszcze dwa obozy. Nie miałem szczęścia. Po dwu tygodniach wyczekiwania w Splicie skierowano nas z powrotem do Zagrzebia, a stamtąd do Belgradu, gdzie po kilku dniach załadowano nas w pociąg jadący do Grecji. Wysiedliśmy w Salonikach, odpoczywając tylko jedną noc w hotelu. Nazajutrz dalej w drogę, pociągiem do Turcji. Rankiem byliśmy w Konstantynopolu. I znów przerwa w podróży. Mieszkaliśmy przez kilka dni w pensjonatach Skutari, na azjatyckim przedmieściu Konstantynopola. Po czterech czy pięciu dniach zwiedzania miasta pojechaliśmy do Damaszku. W Syrii internowano nas na jedną dobę w koszarach Legii Cudzoziemskiej. Następnego dnia wypuszczono nas i wsadzono do pociągu, którym dotarliśmy do Palestyny. Tam nad jeziorem Genezaret, w miejscowości Samakhl, szóstego lipca czterdziestego roku komisja poborowa wpisała mnie w szeregi Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Potem była Afryka - westchnął ciężko. Po chwili zastanowienia wrócił do pytania Włodzimierza: - To musiało być wcześniej. Chyba w maju, a może w końcu kwietnia, kiedy udało nam się wreszcie prysnąć do Jugosławii. - Szmat drogi spod Gy~or przez Palestynę i Afrykę do kraju - skonstatował Włodzimierz. - Kto wie, czy twoja droga nie była dłuższa, tyle że z innym wojskiem i z innej strony wróciłeś. Tylko kto to wtedy mógł wiedzieć, skąd do Polski będzie najbliżej? - Mój bratanek też przeszedł przez Węgry do Francji. Po klęsce został internowany w Szwajcarii. Bratanica przewędrowała niemało drogi: z Prędowli w głąb Rosji, a potem z Andersem do Włoch i utknęła w Trieście. Tam pochowała męża, który został ranny pod Bolonią. Ot, te nasze polskie drogi. Wypijmy za nie i za tych, co na nich zostali - zaproponował Włodzimierz. Kiedy został sam, wypił do dna prosto z butelki i położył się w ubraniu na łóżku. Myślał o Macieju i Katarzynie i o tym, że już nic nie mógł dla nich zrobić. Rozdział VI Nie wypadało dłużej zwlekać z wyjazdem do Borowca. Adam regularnie pisywał do Agnieszki szczegółowe listy o swoich codziennych kłopotach i problemach. Dzięki temu lepiej znosił samotność. Wiedział, że nadszedł czas na podjęcie decyzji. Nie mógł jej dłużej zwodzić. Wciąż jednak czekał na wiadomość od Wery. Dawniej nie potrafił pogodzić się z myślą, że utracił Annę na zawsze, teraz łudził się, że odzyska Werę. Myślał o Annie, Werze i Agnieszce i utwierdzał się w przekonaniu, że naprawdę kochał tylko Annę. O tych rozterkach nie pisał w listach do Agnieszki, która wciąż jeszcze nie wiedziała nic o Werze i dziecku. Adam i Hieronim spędzili święta Bożego Narodzenia u Połstyniów, którzy stworzyli serdeczny, rodzinny nastrój. Była choinka wysoka pod sufit, prezenty i wiele radości. Po wigilii w prawdziwie zimowej scenerii udali się na pasterkę. Padał drobny śnieg, a od rana trzymał lekki mróz. Przez całe święta udało im się nie rozmawiać o polityce. Tylko raz uczyniono wyjątek, gdy Hieronim spytał, jak Helenie udało się tak wspaniale zastawić stół. - Nie wiem, czy po Nowym Roku przybędzie jedzenia, ale przynajmniej pozbędziemy się kartek - powiedział Anatol. - Będzie można kupować wszystko bez ograniczeń? - nie dowierzała Agnieszka. - Wszystko, na co starczy pieniędzy. Na poświątecznym posiedzeniu Rady Ministrów ma zapaść ostateczna decyzja w sprawie kartek. - Jak to będzie potem? - spytała zmartwiona Helena. - Wreszcie normalnie. Zaczynamy pewne rzeczy porządkować, aby życie było znośniejsze. Helena odnosiła się sceptycznie do wypowiedzi Anatola. Nękały ją złe przeczucia. Bała się nadchodzącego roku. Często rozmawiała z Anatolem o polityce i wiedziała, że pod cienką warstwą optymizmu ukrywa on lęk o przyszłość. - Chodźmy na spacer - zaproponowała, aby uniknąć dalszej dyskusji. - Świeże powietrze dobrze nam zrobi. Po świętach Hieronim wrócił do Gwarkowic, zaś Adam i Agnieszka pojechali do Bierutowic, dokąd zaprosiła ich koleżanka. Magda i jej rodzice byli bardzo gościnni i serdeczni. Odstąpili im nieduży, wygodny pokój. Agnieszka przyjęła to z radością, widząc przygnębienie Adama spytała: - Nie masz chyba pretensji do Magdy, że przedstawiła nas rodzicom jako narzeczonych? Wiesz, oni są staroświeccy. Zapewniał, że wszystko jest w porządku. Zauważając, że wciąż jednak trwał w ponurym nastroju, ponownie spytała o przyczynę. - Widzisz, podobnie było tam, gdzie spędziłem wojnę - odparł niechętnie. - Tylko góry były wyższe. Ponieważ chciała wiedzieć więcej, zdecydował się opowiedzieć o Annie, o nieudanej ucieczce, a potem o wyjeździe do Jugosławii. O Werze ledwo napomknął. - No tak - westchnęła ciężko, gdy zamilkł - teraz rozumiem. "Cóż, stało się - pomyślał. - Jeśli ma to coś zmienić między nami, to pewnie lepiej teraz". Po kolacji wrócili do pokoju, ponieważ sypał gęsty śnieg i zrezygnowali ze spaceru. - Czy chcesz wyjechać? - spytała Agnieszka. - Nie. Teraz, kiedy wiesz wszystko, decyzja należy do ciebie. Może razem mamy szansę. Mówił tonem niepewnym, z lękiem oczekując odpowiedzi. Nagle przestraszył się, że może utracić Agnieszkę tak jak Annę i Werę i już nigdy nie otrząśnie się z przeszłości. - Proszę cię, pomóż mi - powiedział. - Zgoda, spróbujmy - zdecydowała po małej chwili zastanowienia. Wydarzenia tego dnia zbliżyły ich bardzo. Żałował potem, że nie powiedział Agnieszce o Werze i dziecku. Ponieważ w Warszawie nie miał nic ważnego do roboty, a pozostał mu zaległy urlop, postanowił wyjechać do Zakopanego. Gdy odbierał kartę urlopową, szef kadr likwidowanego ministerstwa poprosił, aby zostawił adres, pod którym można go będzie znaleźć. - Czy ja się tu mogę jeszcze na coś przydać? - wątpił Włodzimierz. - Przecież sami namawialiście mnie, abym przeszedł na emeryturę. - To było kilka dni temu. Wiecie, jak to u nas. Dziś tak, jutro inaczej. Włodzimierz podał mu kartkę z adresem Soni. - To jakiś pensjonat? - spytał urzędnik. - Nie. Jadę do rodziny. Z Zakopanego napisał do Hieronima: "Do nudy, szczególnie zimą w Zakopanem, można przywyknąć, a nawet ją polubić. Jeśli masz czas, przyjedź odwiedzić siostrę". Przyzwyczaił się już do myśli, że przejdzie na emeryturę. Teraz zastanawiał się, co kryło się pod dwuznacznym stwierdzeniem personalnego. Znów zapłonęła iskierka nadziei, że jeszcze nie postawiono na nim kreski. Po skrupulatnej analizie składu wybranego na pierwszym po Kongresie plenum KC Biura Organizacyjnego naszła go pesymistyczna refleksja: "Sami swoi, przeciwnicy "Wiesława", opluwający gomułkowszczyznę i wyklinający polską drogę. Po cóż ja w tym towarzystwie?" Zawsze wcześnie rano kupował w kiosku gazetę i przy śniadaniu czytał ją uważnie. Tego dnia po lekturze prasy porannej stracił ochotę na spacer. Organ KC PZPR donosił o zwolnieniu w pierwszych dniach 1949 roku Gomułki z funkcji wicepremiera i ministra ziem odzyskanych i powołaniu go na drugorzędne stanowisko wiceprezesa Najwyższej Izby Kontroli. Kilka dni potem przeczytał krytyczny artykuł o "Wiesławie". Autor ubolewał, że poglądy byłego sekretarza generalnego PPR oddziaływały na część kadr kierowniczych, ale jego błędne koncepcje nie zdołały zepchnąć partii z "zasadniczo słusznej linii". Włodzimierz zdał sobie sprawę, o jaką stawkę zaczęła się gra. Powracał do Warszawy z najgorszymi przeczuciami. Bezskutecznie próbował dodzwonić się do Janka Bugały, więc postanowił odwiedzić go bez uprzedzenia. Otworzyła mu zapłakana Bugałowa. Okazało się, że przyjaciel został aresztowany. - Pięć dni temu przyszli po niego z Bezpieczeństwa i zabrali - opowiadała. - Nie wiem, co się z nim dzieje. Boję się. Janek kiedyś wspomniał, że jeszcze przed wojną poznał Lechowicza, tego, którego aresztowali w listopadzie ubiegłego roku. - Ta znajomość teraz mu nie pomoże. Wiedział, że oczekiwała od niego rady i pociechy. Nie zamierzał jej jednak oszukiwać. - Postaram się pomóc - obiecał - ale nie wiem, czy moja własna sytuacja na to pozwala. W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego miał kilku znajomych. Okazało się, że w sprawie Bugały wszyscy woleli zachować milczenie. - Dlaczego zajmujesz się sprawą Bugały - spytał w końcu jeden z nich. - Mało masz własnych kłopotów? - Był moim... - Przyjacielem? - Zastępcą w ministerstwie. - Ministerstwa już nie ma. Nie ma twojego szefa i nie ma zastępcy. To chyba logiczne - odparł tamten. - Pominąłeś mnie. - Bo ty, jak słyszałem, jeszcze się liczysz w grze. - Za co aresztowano Bugałę? - nalegał Włodzimierz. - Nie wiem. Radzę ci nie pytać i nie odwiedzać jego żony. Nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz. Zrozumiał przestrogę i wyszedł bez słowa. Bugałowa nie szukała z nim kontaktów. Trochę go to zdziwiło, choć było mu na rękę. W kilkanaście dni potem, pod koniec lutego czterdziestego dziewiątego roku, dostał wezwanie do wydziału kadr KC. Szef wyydziału mówił o porządkowaniu kadr, o nowych przydziałach obowiązków i trudnych zadaniach. Włodzimierz zastanawiał się, po co ten przydługi wstęp. Wreszcie towarzysz Nowak przeszedł do konkretów: - Biorąc pod uwagę waszą przeszłość, to znaczy, wasz życiorys, to znaczy, doświadczenie - poprawiał się raz po raz, co Włodzimierz uznał za aluzję do swego pochodzenia i skomplikowanych losów - rozważaliśmy dwie możliwości, które, naszym zdaniem, powinny was satysfakcjonować. Wydział zagraniczny w KC albo Centralna Szkoła PZPR. Towarzysz Dłuski jeszcze się w waszej sprawie nie wypowiedział, a z towarzyszką Rezler powinniście sami porozmawiać. Zakończył i odetchnął z ulgą. Bębniąc palcami po biurku czekał na odpowiedź. "Jednak spychają mnie na boczny tor - pomyślał Włodzimierz. - Nie będę prosił o łaskę." - Podrzucono wam żabę, a wy postanowiliście ją wcisnąć komu innemu. A ja już wybrałem. - To znaczy? - zaniepokoił się Nowak. - Macie dostęp do akt, więc zapewne wiecie, że w tym roku skończę sześćdziesiąt osiem lat. To wystarczy, aby przejść na emeryturę, i to od zaraz. - Przemyśleliście to sobie? Włodzimierz skinął głową. - Jak chcecie. Od pierwszego marca - powiedział Nowak, któremu kamień spadł z serca. Od początku Jędrzej nie miał mocnej pozycji w redakcji. Czasami chwalono jego teksty, ale częściej przechodziły bez echa. Niekiedy łajał go naczelny lub sekretarz redakcji. Słowo "współpraca" oddawało trafnie jego status w gazecie. Z nikim się nie zaprzyjaźnił, stał na uboczu głównego nurtu życia redakcji. Zauważył, że coś się zmieniło w ostatnim czasie, ale nie zastanawiał się, w jakim zakresie może go to dotyczyć. Ignorował wszelkie uwagi na swój temat, aż wreszcie stało się: - Domyśla się pan celu naszej rozmowy - zaczął naczelny prosząc, aby usiadł, chociaż dotąd załatwiali wszystkie sprawy w locie. Widząc zakłopotanie szefa, który zgasił starannie papierosa i odruchowo poprawił krawat, Jędrzej powiedział ostro: - Niech pan powie od razu, o co chodzi. Sprawy trudne należy wyrażać prostymi słowami. Naczelny poczerwieniał i warknął: - Pan nie może już pracować w naszej gazecie. Jędrzej uśmiechnął się złośliwie i spytał: - Kto zdecydował, że muszę odejść właśnie teraz? - Kolektyw! - odpowiedział naczelny, nie patrząc mu w oczy. - Kolektyw zmusił pana do tej decyzji? - Zobowiązał - powiedział z naciskiem. - Wszystko jedno, skoro wylewa mnie pan na ulicę. Kiedy? - Normalnie, ustawowo. - Czy przez ten czas mam nie pisać? - Zależy, co i jak. Sam pan zdecyduje. - To chyba wszystko. Powstał i skierował się do drzwi. - Widzę, że ma pan do mnie żal - powiedział naczelny. - A do kogo mam mieć, do Bieruta? - rzucił z irytacją. Przez całą wiosnę czterdziestego dziewiątego roku nie pisał. Brał pieniądze, ale do redakcji prawie nie zaglądał. Zresztą nikt niczego od niego nie wymagał. Zastanawiał się, co dalej począć. Musiał myśleć o przyszłości ze względu na Stasia. Sonia ofiarowała swą pomoc. Sporo teraz malowała i sprzedawała. Zaproponowała, że weźmie Stasia do siebie. Jędrzej był temu przeciwny. - Dziecko powinno być z nami. - Z czego będziecie żyli? - spytała Sonia. - Wrócę do zawodu - zakomunikował krótko. - Jakiego? - Spędziłem trochę czasu na budowie COP-u. Pod Krakowem ma powstać wielka huta. Mam dyplom inżyniera - przypomniał - będą potrzebowali takich jak ja. - Czy ty dasz radę? - spytała, zaskoczona jego decyzją. - Nie mam wyjścia, z czegoś musimy żyć. - Spróbuj - powiedziała po namyśle. - Tam twoje pochodzenie nie powinno kłuć w oczy. Te słowa dodały mu otuchy i pomogły przełamać strach i wątpliwości. Nowa praca pociągała jak przygoda, której należało zakosztować. Plac budowy huty podziałał na Jędrzeja przygnębiająco. Gdzie spojrzeć, ludzie grzęźli w błocie, sprzęt także. Padający od kilku dni deszcz rozmył w najsłabszym miejscu prowizoryczny nasyp, na którym ułożono szyny kolejki i duży odcinek torów znalazł się pod wodą. Od tego miejsca aż do głębokiego wykopu stał długi rząd wagoników wąskotorówki. W oblepionych grudami ziemi i gliny kolebkach zbierała się deszczówka. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś stać będą tutaj hutnicze kolosy - marteny. Przypomniał sobie budowę Stalowej Woli i podobny krajobraz: drążone mozolnie w ziemi wykopy, las rusztowań, plątanina transporterów, zwały piasku, piramidy cegieł, krążące bezustannie pojazdy i setki uwijających się ludzi. I w końcu huta stanęła. Dlaczego tutaj miałoby być inaczej? Dotarł wreszcie do baraku, w którym urzędował jeden z kierowników "Budohutu", inżynier Winciorek. To do niego miał się zgłosić z referencjami od doktora Kowalskiego z AGH. - Inżynier na polu - rzuciła w odpowiedzi sekretarka, personalna i magazynierka w jednej osobie. - Zaczekajcie, pod koniec dniówki tu zagląda. - Po chwili znowu krzyczała w słuchawkę: - Gówno mnie to obchodzi! Trzeba było na plecach przynieść. Ludzie drugą dniówkę przy szalunku bez kromki chleba! Za pół godziny macie tam być, albo idźcie do cholery! A swoją drogą, muszę o tym zameldować sekretarzowi. Gówniarze cholerne! Inżynier Winciorek był zupełnie siwy, miał ostre rysy, sportową sylwetkę i energiczne, prędkie ruchy. W drelichowym kombinezonie i zabłoconych gumiakach, brudny i przemoczony, nie wyglądał na kogoś ważnego. Przejrzał pospiesznie, ale uważnie papiery Jędrzeja, po czym spytał: - Jak to możliwe, że nie poznaliśmy się wcześniej? Także byłem w Stalowej Woli - powiedział matowym, ciepłym głosem. - Pracowałem tam krótko, w zarządzie budowy - wyjaśnił Jędrzej. - A, sztabowiec! Tu nie ma podziału na sztabowców i frontowców. Sami widzicie. Zanim cokolwiek na tej glinie wyrośnie, upieprzymy się wszyscy w błocku po same pachy. - Przyjmuje mnie pan? - spytał Jędrzej. - Przyjmuję - zdecydował od razu. - Jutro, inżynierze, pobierzecie od pani Zosi gumiaki i kombinezon. Rano na odprawie dostaniecie przydział roboty i ludzi. Od tego momentu będziecie zdani tylko na siebie, jak na froncie - uprzedził lojalnie. Wychodząc Jędrzej usłyszał: - Opieprzyła ich pani porządnie? No. Żeby tylko, kurna jego mać, nie przywieźli znowu słonych śledzi, bo im je na łby wyleję. - Zameldować sekretarzowi? - upewniła się sekretarka. - Bo postraszyłam. - Postraszyć należy, ale meldować nie trzeba - zdecydował Winciorek. Jędrzej znowu znalazł się na deszczu, na błotnistej drodze z koleinami pełnymi gliniastej wody. Nie zdziwił się, że jako nowy dostał najgorszą robotę. - Widzieliście, inżynierze, te cholerne koleby? Wózki muszą za dzień, najdalej za dwa ruszyć. Furmanki i auta nie podjadą pod sam wykop, a ziemi nie ma już gdzie składować. Nie mam pojęcia, jak to zrobicie, kurna jego mać, ale koleby muszą najdalej za dwa dni odbierać ziemię z transporterów - polecił na porannej odprawie kierownik. Przestało wreszcie padać. Aby odprowadzić stojącą wodę, zlikwidować wyrwę w nasypie i położyć nowy odcinek torów, musiał ze swoimi ludźmi harować dzień i noc. Zadanie wykonał i rano ruszyły transportery i kolejka. Zmęczony, brudny i zlany potem, marzył o prysznicu. Ten luksus zastępował tu strumień lodowatej wody z węża strażackiego. Ci, którzy mieszkali w hotelu robotniczym, nie myjąc się, nie zmieniając roboczych ubrań, wskakiwali na odkrytą ciężarówkę. Zawoziła ich ona do baraków na skraju budowy. - Jak oni tam mieszkają? - zagadnął kiedyś majstra, z którym wracał zwykle do Krakowa zatłoczonym autobusem specjalnej linii, dowożącym pracowników budowy. - Wyro w zbiorowej sypialni, zimna woda w kranie, wilgoć, bo baraki są kiepsko opalane, gromadny sracz i to wszystko. Przyjechali tu, aby dużo zarobić, a potem wrócić, kupić gospodarkę albo zdobyć tu fach kierowcy czy operatora koparki i zostać w mieście. Potem Jędrzej kupił sobie motocykl i od wiosny do późnej jesieni dojeżdżał nim do huty. Szybko zorientował się, że wśród kadry kierowniczej Zjednoczenia "Budohut", do której należał, mało kto miał pojęcie o hucie i hutnictwie. Na robotach inżynierskich nie wszyscy się znali, a z tak wielkimi konstrukcjami, jakie tu wznoszono, prawie nikt przedtem nie miał do czynienia. - To jest, inżynierze, wielka improwizacja - mówił Winciorek. - Niektórych trzeba uczyć, jak trzymać porządnie łopatę czy młotek, a co dopiero mówić o obsłudze betoniarki, taśmociągu czy lokomotywki. Nie mamy jednak wyjścia, kurna jego mać, huta stanąć musi! - Pewnie stanie - zgodził się Jędrzej. - Tylko, kurna jego mać, za jaką cenę, jakim wysiłkiem? - W Stalowej Woli było inaczej? - przypomniał. - Właśnie. Nie ma rady, huta stanąć musi. Szczególnie ciężko było zimą. Bardziej niż śnieg dokuczało zimno. Mimo to, nawet przy dwudziestostopniowym mrozie i lodowatym wietrze nie przerywano roboty. Dziesiątki parowozów dostarczały pary, aby podgrzać ziemię i betoniarki, minerzy rozsadzali zlodowaciały grunt, potem wkraczali ludzie z kilofami i łopatami lub koparki, które żelaznymi zębami wyrywały kawały zmarzniętej ziemi. Przeklinali robotę i niejeden żałował, że dał się skusić wezwaniom z popularnego plakatu: "Buduj z nami Nową Hutę". Gdy tylko uporano się z wykopem, nastroje się zmieniały, wracała wiara w sens harówki. Do roboty przystępowali cieśle, przygotowując szalunek pod fundament. Pomocnicy dźwigali na plecach bele, deski i słupy. Przez cały czas podtrzymywano żar w koksiakach, aby ludzie mogli się ogrzać. W trakcie zalewania fundamentów, zabrakło prądu. Stanęły maszyny, a plac pogrążył się w ciemności. Awaria okazała się poważniejsza, niż sądzili. Stali bez zajęcia do późnej nocy. Potem do rana i przez cały dzień kruszono zastygły beton. Cały wcześniejszy wysiłek poszedł na marne. - Inżynierze, potrzebuję ludzi, moi są przemarznięci i padają ze zmęczenia. Muszę ich odesłać do hotelu. - I co, będziesz sam zalewał betonem?! - gromił Winciorek. - Dlatego potrzebuję ludzi, choć ze dwudziestu - nalegał Jędrzej. - Nie mogę teraz stanąć z robotą. - A ja nie mogę ci dać nawet dwóch. Nie mam, rozumiesz? Na drugim bloku też leją beton. Muszą się spieszyć, bo jak parowozy przestaną podawać parę, to wszystko szlag trafi. Brakuje węgla... A może weźmiesz tych z SP? - Niech będą. - Ale to dziewczyny. No cóż, spróbuj, nic lepszego nie wymyślę. Junaczki przyszły z transparentem. Napis głosił: "Hej, kto młody, pójdź z nami i walcz". Dziarsko zabrały się do roboty, ale entuzjazmu i sił starczyło tylko na dwie godziny. Winciorek przewidział taką sytuację i przysłał kilku pomocników murarskich z bloku drugiego, z brygady zetempowskiej. Potem przyszli junacy z Ochotniczej Brygady ZMP. Nawet się nie spostrzegł, jak przywykł do trudnych warunków i zżył się ze swoimi ludźmi. Zaprzyjaźnił się z Winciorkiem, często w wolnych chwilach rozmawiając z nim. Jędrzej oceniał krytycznie nieprawiełowości brygadowego i indywidualnego współzawodnictwa. - Dajmy temu spokój. Świata nie zmienimy, a w dupę dostać teraz łatwo. I za co, za tę harówkę? Lepiej się w język ugryźć, niż powiedzieć słowo za dużo - przestrzegł Winciorek. - Do czego w ten sposób dojdziemy? - oponował Jędrzej. - Nie nasza w tym głowa, nie nasz interes. - Żal mi ludzi. Kto nie ma czerwonej legitymacji, to choćby nie wiem, co robił, zawsze będzie gorszy. Czy tak to miało być? - Lenina nie czytałem, a do partii się zapisałem, aby nie stracić roboty. Za dużo w to wszystko włożyłem wysiłku, aby pójść szukać szczęścia gdzie indziej - odpowiedział szczerze Winciorek. - Mnie by nie zapisali, nawet gdybym bardzo chciał. Kiepskie pochodzenie. W gazecie zrobili ze mnie wroga klasowego i wywalili. Tu się jeszcze przydaję, ale jak długo? - Dopóki ja tu szefuję, nie musisz się obawiać - zapewnił. Innym razem Winciorek opowiadał z troską: - Jak trudno naszym ludziom przywyknąć do nowego! Byłem wczoraj w nowym hotelu robotniczym, żeby zobaczyć, jak mieszkają. Wchodzę do ubikacji i co widzę. Chłopak w muszli płucze kartofle przywiezione z domu, ze wsi. - Ile czasu będzie trzeba, aby zmienić mentalność i kulturę tych młodych ludzi? - To nie jest robota na jedno pokolenie. Nie ich wina, że pochodzą z zacofanych wsi. - Ostatnio coraz więcej chłopaków zgłasza się z zaświadczeniami od sołtysów, że są potrzebni w domu do pomocy przy gospodarce. Co się stało, dlaczego wracają? - Oni nie chcą wracać, ale dostać urlop. Zarabiają niemało, to stać ich na takie zaświadczenia, a sołtysom się nie przelewa. Wyjadą na kilka dni, pobyczą się trochę na łonie natury, odwiedzą swoje Zośki czy Maryśki i wrócą - uspokajał Winciorek. - Oni już Nowej Huty na wieś nie zamienią. A swoją drogą, to zarabiają na nich nie tylko sołtysi, ale i niejeden ksiądz domaga się większych datków na tacę. - To mi obojętne. Obchodzi mnie tylko to, że zostaję bez ludzi do roboty, bo im się majówek zachciało. - Jakoś musimy to przetrzymać, kurna jego mać. - Ładna mi pociecha - obruszył się Jędrzej. Dziwił się, że solidny i znany z surowości Winciorek przystawał na to. Nie bardzo wiedział, co się za tym kryło. Im więcej Hieronimowi przybywało lat, tym bardziej zachwycał się jesienią, szczególnie tą kolorową, ciepłą jeszcze, z przełomu września i października. Przed jedenastoma laty, mniej więcej o tej porze wracał z wojny razem z Synoczkiem do Tarnowic. Myśleli wtedy, że walka już się dla nich skończyła. Stało się inaczej. Nie mógł odżałować straty przyjaciela, myślał o nim coraz częściej, gdy nadchodziła starość, a wraz z nią emerytura. Syn miał już własne życie. Ku zaskoczeniu Hieronima, po kilku dniach spędzonych w Bierutowicach, podjął decyzję i w czasie świąt Wielkanocy ożenił się z Agnieszką. Gdy Adam skończył studia, zamieszkali razem w Gwarkowicach. On podjął pracę w kopalni w Bytomiu, a Agnieszka w biurze magistratu. Nie chciała jak inne Ślązaczki siedzieć w domu i czekać z garnkami na blasze na powrót męża i teścia z szychty. "Byłoby lepiej, gdyby zajmowała się domem, ale jeśli chce, niech pracuje, przynajmniej teraz, kiedy jeszcze nie mają dzieci" - myślał Hieronim, który nie wtrącał się do postanowień młodych. Przez całe lato remontował mieszkanie, które udało mu się powiększyć. Odzyskał bowiem pokój po zmarłym lokatorze. - Co tam słychać u Połstyniów? - dopytywał się po powrocie młodych z Borowca. Listy Heleny budziły niepokój. Marzyła o wyjeździe z Dolnego Śląska i przyjęciu mieszkania po Jadwidze, ponieważ Robert i Irena zdecydowali, że po studiach przeniosą się na stałe do Zakopanego. - Anatol narzeka, nie układa mu się współpraca z sekretarzem partii. Kto wie, jak długo posiedzi na posadzie - opowiadał Adam. - Chcą wyjechać z Borowca? - Helena nalega, Trudno im radzić cokolwiek. - Pojadę odwiedzić Sonię i porozmawiam z nią o tym - postanowił Hieronim. W połowie września wziął urlop i po tygodniu siedzenia w domu wyjechał do Zakopanego. Trafił na ciepłe, choć krótkie już dni. Ledwo słońce schowało się za graniami, robiło się chłodno. Po dwóch dniach pobytu w spokojnym i ciepłym domu Soni Hieronim poczuł się odprężony, daleki od codziennych kłopotów. W niedzielne popołudnie wybrali się dorożką na sumę do drewnianego kościółka na Harendzie, przeniesionego tu niedawno z Zakrzowa. Po mszy usiedli pod daszkiem ocieniającym ganek biegnący wokół kościółka. - Pamiętasz kościółek w Prędowli miał podobne ganki. Czasami nawiedza mnie tęsknota - wyznała Sonia. - Tutaj jest bardzo ładnie, nie narzekam, ale ostatnio coraz częściej myślę o Horyniecczyźnie. Ty prawie jej nie znasz, pewnie nie pamiętasz. - Pamiętam - powiedział niechętnie Hieronim, który całe życie bronił się przed wspomnieniami jak żeglarz przed zbytecznym bagażem, ale one wciąż powracały. "Nawet ona - pomyślał - tak zawsze daleka od sentymentalizmu, teraz wraca do przeszłości". - Przez całe życie uciekaliśmy w obcy świat - powiedziała. - Od wyjazdu na studia do Szwajcarii, nigdy nie wróciłeś do Prędowli. I ja nieczęsto tam zaglądałam, choć mieszkałam we Lwowie. - Młodzieńcze ucieczki były naturalne. Pragnęliśmy czegoś więcej od życia niż nasi rodzice, niż starzy Horynieccy - bronił się Hieronim. - Świat rozczarował nas. Teraz chcielibyśmy schronić się w bezpiecznym miejscu, w cichej, znajomej zatoczce. A ponieważ to niemożliwe, rośnie nostalgia. Złożyli kwiaty na grobie Jadwigi. Gdy wychodzili z cmentarza, Sonia powiedziała: - Jędrzeja pochłonęła ta huta i bardzo odmieniła. - Ponieważ Hieronim nie odpowiedział, dodała z troską: - Stał się bardzo obcy. - A Natalia? - Jędrzej nieźle zarabia, więc ona nie pracuje i zajmuje się domem i Stasiem. To ją uspokoiło. Nie pije i wygląda pięknie jak dawniej. - Dlaczego się martwisz? Przecież wszyscy chcieliśmy, aby im się jakoś ułożyło, aby się odnaleźli. - Ale on gotów do nich przystać! - Do kogo? Do komunistów? Nie - powiedział z przekonaniem - to mu nie grozi. On teraz żyje w innym świecie, w strefie wielkiej, ludzkiej solidarności. Ta wielka budowa ich połączyła, tam mogą się sprawdzić, współpracować, pomagać sobie. Razem czekają na wielki dzień, na pierwszy spust surówki. Znam to, bo sam jestem związany z przemysłem. Budowa, huta, kopalnia czy wielka fabryka, to nowa rzeczywistość, która zmienia ludzi i kształtuje ich po swojemu. - Przecież to komuniści - irytowała się Sonia. - Może to brzmi śmiesznie, ale z roku na rok jest mi coraz trudniej pogodzić się z myślą, że nasz stary świat zaginął. Nigdy nie przeciwstawiałam się temu, co zastałam po powrocie do kraju. Rozumiem, że inaczej być nie mogło. Nawet akceptowałam pewne zmiany. Jednak odnoszę wrażenie, że nasz wagon wypadł z szyn, a doczepiony do innego pociągu pędzi w niewłaściwą stronę. Nie mogę wraz z innymi opluwać przeszłości, z którą mimo wszystko tak silnie jesteśmy związani. Były to przecież lata naszej młodości, naszego zachwytu i buntu. - Paradoksalne, kiedyś napiętnowywaliśmy ten czas przeszły, tak przecież niedoskonały, a teraz właśnie my staliśmy się jego obrońcami - powiedział z zadumą Hieronim. Zwolnili dorożkę, wracając pieszo w ostrym, jakby letnim słońcu. Tylko kolorowe liście przypominały, że czas biegnie nieubłaganie, że to już jesień. - Ileż w nas sprzeczności i przekory, ślepego uwielbienia dla mitów i przeszłości - westchnął. Anatol spędzał urlop w domu. Syn poszedł do szkoły, a córka spała, pozostawiając ojca sam na sam z życiowymi dylematami. Helena, mimo protestów i kłótni, wyjechała do Krakowa, aby załatwić z Robertem przejęcie mieszkania po Jadwidze. - To dla nas wielka szansa. Czy ty tego nie rozumiesz? Kraków to nie Borowiec, będziemy blisko swoich - przekonywała uparcie. - Czy nam tu źle? Mamy dom z ogrodem, góry niedaleko. Znajdę lepszą pracę i wreszcie będę miał dla was czas. Znamy tu ludzi i oni nas szanują - protestował Anatol, ale na nic się to nie zdało. Z dnia na dzień z coraz większym spokojem i dystansem myślał o utraconym stanowisku wiceprzewodniczącego Powiatowej Rady. Nigdy nie zależało mu na funkcjach, a przyjazd do Borowca był pomysłem Włodzimierza. W gruncie rzeczy niewiele mieli mu do zarzucenia i może gdyby się uparł, zachowałby fotel, ale miał już tego wszystkiego dosyć. Nie przewidział tylko, że odejście nastąpi tak prędko i bezceremonialnie. Z początkiem grudnia pięćdziesiątego roku wezwano go na posiedzenie egzekutywy Komitetu Powiatowego partii. Sekretarz rolny wygłosił bojowe przemówienie o potrzebie nowego, socjalistycznego i rewolucyjnego zarazem kursu na wsi, nakazie walki ze starym, przeciwnym interesom klasy robotniczej porządkiem, wreszcie o konieczności bardziej zdecydowanego, ofensywnego organizowania w spółdzielnie nieuświadomionych politycznie chłopów. Anatol słuchał tego z lękiem. Widział, że wszyscy prócz niego podzielali poglądy sekretarza. Potwierdziła to dyskusja. Kiedy spytano go o zdanie, powiedział: - Jestem przeciwny kolektywom chłopskim, tworzonym z urzędu, nakazu czy politycznego przymusu. Nie mogę więc zgodzić się z wystąpieniem towarzysza sekretarza. Nowy kurs nie wzmocni naszego autorytetu na wsi, a przysporzy przeciwników. Nieufni chłopi utwierdzają się w przekonaniu, że mieli rację. Przerwał mu sekretarz: - Przekonają się, że prawdziwe racje klasowe są z nami. Zbyt długo zwlekaliśmy, a wszystko przez tę gomułkowszczyznę. Zawierzymy kułakom, a oni puszczą socjalizm z torbami. Klasa robotnicza nigdy nie wybaczyłaby nam tego, nie zaaprobowałby towarzysz Stalin - przemawiał demagogicznie. - Takie działanie jest pochopne i bezprawne - nie ustępował Połstyń. - Czy nie za wiele zarzutów? Zapamiętajcie: prawo tworzymy my, awangarda rewolucji, nasze prawo to dyktatura proletariatu, która nie musi się liczyć z nikim i z niczym - gromił sekretarz i spytał podejrzliwie: - Czy wy, towarzyszu Połstyń, macie naprawdę inne zdanie? - Naprawdę - zapewnił twardo Anatol. - No cóż, będziemy musieli wziąć to pod uwagę. Te słowa zabrzmiały jak przestroga. Nie sądził jednak, że odtąd sprawy potoczą się lawinowo. W dwa dni po posiedzeniu wezwał go nowy przewodniczący Powiatowej Rady. Zastał u niego pierwszego sekretarza. Na jego widok targnęło nim złe przeczucie. - Towarzysz sekretarz ma do was sprawę - zaczął niepewnie i niechętnie przewodniczący. Sprawował tę funkcję od niedawna, zaledwie od miesiąca. Nie znali się jeszcze bliżej. Anatol wiedział, że Rywiński pracował przedtem w Komitecie Wojewódzkim we Wrocławiu i pewnie nie sprawdził się, skoro rekomendowano go do Borowca. - To nie tak - poprawiał go sekretarz. - To towarzysz Rywiński ma wam coś do zakomunikowania. - No tak - zreflektował się przewodniczący. - Muszę was odwołać - rzucił pospiesznie, a ponieważ Anatol milczał, kontynuował: - Robię to na polecenie Komitetu Powiatowego. Podpadliście, a to kosztuje - wyjaśnił. - Do kiedy pracuję? - spytał krótko Anatol. - Macie sporo zaległego urlopu, więc go wykorzystacie teraz. A my bdziemy mieli czas na znalezienie następcy - odpowiedział przewodniczący, wyraźnie zadowolony, że Anatol nie bronił się i nie dyskutował. - Komu mam przekazać sprawy? - Anatol z trudem tłumił wściekłość. - Kierownikowi wydziału rolnictwa, który będzie was oficjalnie zastępował podczas urlopu. - Jak widzicie, rozstajemy się grzecznie - wtrącił sekretarz. - O tak - odparł Anatol. - Zdaję sobie sprawę, że mogło być gorzej. Helenie najpierw powiedział o urlopie, a dopiero w dwa dni później o odwołaniu. Wpadła w popłoch i zapragnęła jak najszybciej wyjechać z Borowca. - Nie dadzą nam tu żyć, będą cię prześladowali, zniszczą cię! - krzyczała. - Przesadzasz. Strach to zły doradca. Mam już na widoku nowe zajęcie, i to niezłe. - No, proszę! - Wracam do swojego zawodu. W Borowcu brakuje adwokatów, w sam raz zajęcie dla mnie, prawnika. - Pozwolą ci? - spytała nieco spokojniej. - A co ja takiego zrobiłem? Nie przesadzaj. - Zostałeś wrogiem klasowym. Mój ojciec i Katarzyna też za takich zostali uznani i wiesz, jak to się skończyło. Przepadli bez śladu. A Natalia, co z niej dziś zostało? - To były inne czasy - bronił się. - Mnie się wydaje, że nadchodzą wcale nie lepsze. - Nie można popadać w panikę. Wyjechać zawsze zdążymy. Na razie nie widzę sensu - nie ustępował. Helena także nie ustąpiła. Wróciła jednak wcześniej niż się spodziewał. "Zmądrzała" - pomyślał. Zauważył, że jest bardzo przygnębiona. - Czy coś się stało? - zagadnął, podając żonie gorącą kawę z mlekiem. Helena milcząc piła kawę, łyk za łykiem. - Odradzałem ci tę wycieczkę, ale ty musiałaś postawić na swoim - powiedział z wyrzutem. - Aresztowali Adama - wyszeptała z trudem i rozpłakała się. Rozdział Vii Ranek wstał ponury. Przedtem było kilka dni ciepłych, z błękitnym, wysokim niebem i nadzieją, że wreszcie z pąków rozwiną się drobne listki. Tymczasem, jak to bywa w kwietniu, którejś nocy północny wiatr napędził chmur, a z nim powrócił przenikliwy chłód i deszcz. Dawniej Hieronim nie odczuwał pogodowej huśtawki, ale ostatnio dawały znać o sobie reumatyzm i ciśnienie. Najbardziej dokuczały nogi, które puchły w stawach, łamało w kościach i dudniło w głowie. Stał się marudny i osowiały. Przygnębienie potęgowała myśl o nieszczęściu, które spotkało Adama. Z obawą oczekiwał nowego, tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku. Zamierzał przejść na emeryturę, zająć się domem i ogrodem, pomóc młodym. Oczekiwał, że zostanie dziadkiem. Miał to być początek ostatniego, spokojnego etapu życia. Nie wiedział, jak sobie poradzi ze starością i zawodową bezczynnością. Śmiejąc się nucił pod nosem śląską piosenkę o starzyku. Złośliwy los zakpił z niego raz jeszcze. O aresztowaniu Adama natychmiast zawiadomił Włodzimierza. Zdawał sobie sprawę, że jako emeryt niewiele może pomóc, ale miał jednak nadzieję, że będzie interweniować, albo przynajmniej poradzi, co należy czynić. Dowiedział się, że sprawę prowadzi Federman. - To sprawka tego skurwysyna - zwierzył się Włodzimierzowi ze swoich podejrzeń. - Widocznie przeniesiono go do Urzędu Bezpieczeństwa w Stalinogrodzie. Mści się teraz, skurczybyk, bo kiedyś miał za krótkie łapy. - Możliwe - Włodzimierz znał metody pracy ludzi podobnych do Federmana. Nie mógł jednak wykluczyć innych powodów. - Opowiedz mi, co się tu na Śląsku dzieje - prosił. - Słyszałem, że nie najlepiej. - Delikatnie powiedziane. To, co wyprawiają w kopalniach, zakrawa na rozbój. - Aż tak? - zdziwił się Włodzimierz, podejrzewając, że nieszczęście rodzinne powoduje tak surową ocenę rzeczywistości. Hieronim mówił dalej. - Węgiel jest potrzebny, to wiadomo, ale wszystko ma swoją cenę i granice. Jeszcze przed rokiem pięćdziesiątym zaczęto od górników wymagać pracy w niedzielę. Wtedy jednak rozmawiano z ludźmi, odwoływano się do sytuacji kraju. Dziś już nikt nie rozmawia. Praca w niedzielę to obowiązek, "rolki" również. - Co to takiego? - To podwójne dniówki. Ludzie nie wyjeżdżają z dołu po siedemnaście godzin. - Widząc zdumienie Włodzimierza, wyjaśnił: - Niedawno górnikom przedłużono czas pracy do ośmiu i pół godziny. Jeszcze przed wojną, "za Niemca", jak tu powiadają, udało się strajkami wywalczyć siedem i pół godziny szychty. Tymczasem władza ludowa zabiera im dziś te osiągnięcia. Coraz liczniej zatrudnia się w kopalniach więźniów i takich, którzy odrabiają wojsko, bo chętnych na dół brakuje. Są to przeważnie ludzie ze wsi, nie mający pojęcia o robocie. Nic dziwnego, że wydobycie nie rośnie, za to coraz więcej zawałów i wypadków. - Co na to organizacje partyjne i związkowe? - Górnicy zastrajkowali, partyjni także. Po szychcie nikt nie wyjechał na wierzch. Adama i dwu innych wydelegowano na rozmowę z dyrekcją. No i ci z UB zaraz go capnęli i posadzili. Na dół zjechało wojsko i przepędziło z przodków strajkujących. Pewnie nawet nikt nie pomyślał, co by się stało, gdyby górnicy stawiali opór. Adam powiedział, co myśli o idiocie, który wydał takie polecenie, no i teraz siedzi. To jest ludowa sprawiedliwość? - zapytał. - Nie wszystko jest tak, jak należy, musimy jednak zachować spokój i rozsądek - uspokajał Włodzimierz, dodając przezornie: - Trzeba ważyć słowa, trzeba uważać! - Niełatwo o to, gdy się w człowieku gotuje. Z biura wróciła Agnieszka. Ucieszyła się widząc Włodzimierza, w którym podobnie jak Hieronim pokładała nadzieję. - To nie takie proste - ostrzegł Włodzimierz. - Pewnie chcą z Adama zrobić wroga ludu, jak to się dziś mówi. - Wysuwają jakieś bzdurne zarzuty - powiedziała Agnieszka. - Oficer, który mnie przesłuchiwał, nazwał Adama titowcem. - To absurd - roześmiał się Włodzimierz. Nie kojarzył jeszcze wszystkiego i stąd ten śmiech na niedorzeczność oskarżeń. - Adam był w międzynarodowych brygadach młodzieżowych w Jugosławii - przypominał Hieronim. - Został tam nieco dłużej, oczywiście za zgodą. Szukał w Słowenii grobu swojej, no... - przerwał zastanawiając się nad właściwym słowem. - Dziewczyny z czasów, kiedy był na robotach - podpowiedziała Agnieszka, wyręczając zakłopotanego teścia. - Widać wystarczy, aby zrobić z tego zarzut. Hieronim rozmawiał z Agnieszką, gdy wróciła z przesłuchania. Uznał, że trzeba jej opowiedzieć o Werze. Zrobił to bardzo oględnie, nie chcąc jej urazić. O dziecku nie wspomniał. Pech chciał, że Agnieszka znalazła zdjęcie Alenki z dedykacją na odwrocie. Nie wyrzucała potem Adamowi niczego na widzeniach, nie prosiła teścia o wyjaśnienia. Hieronim był tą wytuacją bardzo zakłopotany, zauważywszy to uspokoiła go: - Gdybym wiedziała o tym wcześniej, wszystko byłoby inaczej. Teraz nie ma sensu do tego wracać. Wera jest rozsądna. Początkowo Adam wierzył, że nieporozumienie wkrótce się wyjaśni. Bez uprzedzenia i złości poddawał się pierwszym przesłuchaniom. Jednak już po tygodniu stracił pewność siebie. Zaczynał rozumieć, że padł ofiarą mistyfikacji. Nie wiedział kto i dlaczego postanowił go zniszczyć. Sugestie, że pobyt w Jugosławii uczynił z niego wroga ludu, zdumiały go. Postanowił milczeć. Nie reagował na pytania, złośliwości i nieregulaminowe traktowanie go przez oficera śledczego. Nie mogąc odzyskać wolności, pragnął zachować godność. W chwilach słabości żałował, że wrócił do kraju. "Może należało pojechać do Eweliny? - rozważał. - Byłbym teraz razem z nią w Trieście albo z pomocą Aleksandra w Kanadzie. Byłbym wolny!" Samotność w celi, niepewność jutra i poczucie bezradności były przyczyną narastających stanów lękowych. Topniała wszelka nadzieja i wiara w sprawiedliwość. Jednocześnie kipiała w nim złość z powodu bezkarności własnych dręczycieli. Szczególnie okrutny był Federman. - Jako wróg ludu, przeciwnik szczególnie niebezpieczny, podżegacz i mąciciel, obcy klasowo śmierdziel podpadacie pod sąd nadzwyczajny. Wiecie, czym to pachnie? - To nie front - zaoponował Adam. - Rewolucja jest jednym wielkim frontem walki z kontrrewolucją. Sąd nadzwyczajny zmniejszy poważnie wasze szanse na prędkie opuszczenie pierdla. Musimy być czujni szczególnie wobec takich sprzedawczyków jak wy, titowców. Rewolucja musi ich zwalczyć, wymieść z szeregu. - Nie jestem titowcem, ale z wami także nie stoję w szeregu - oburzył się Adam. - A więc przyznajecie się! Nie z nami, to przeciwko nam - ucieszył się Federman. - To znaczy, przeciw komu? - Przeciw rewolucji, ludowi, ma się rozumieć. Adam uśmiechnął się z pogardą. - Tacy jak wy to ani lud, ani rewolucja, tylko zwyczajni szubrawcy. Kiedyś zapłacicie za wszystko, kanalie! Ogarnięty wściekłością Federman zamierzył się pięścią na skutego kajdankami więźnia, ale Adam zdążył się uchylić. Nie zdołał jednak uniknąć następnych ciosów i zdesperowany pchnął Federmana tak mocno, że potoczył się w kąt pokoju. Kiedy następnie skierował się do wyjścia, dopadli go czatujący dotąd za drzwiami pomocnicy śledczego. Kilka dni po tym wydarzeniu, w połowie maja pięćdziesiątego pierwszego roku, odbył się proces. Za oknem wstawał słoneczny, ciepły dzień. W pokrytych lekką zielenią koronach drzew szczebiotały radośnie ptaki, wiatr pędził białe, postrzępione żagle chmur na bezkresny błękit nieba. Z intensywnym zapachem wiosennego poranka napłynęły wspomnienia dzieciństwa. Wymykał się matce przed pójściem do łazienki i uciekał w piżamie do ogrodu, czując pod stopami wilgotną, wysoką trawę. Wracał myślami do Lwowa i kwitnących ostatni raz przed wojną kasztanów. Głuche szczęknięcie zamka i zgrzyt otwieranych drzwi celi przywołały go prędko do rzeczywistości. Pojawił się Federman w towarzystwie trzech mężczyzn, prokuratora, sędziego i bardzo zmieszanego adwokata z urzędu. - Obiecałem wam prędki proces, sąd nadzwyczajny. Oto stoicie przed nim - wyjaśnił z satysfakcją Federman. Prokurator odczytał niedorzeczny akt oskarżenia. Dopiero po chwili Adam pozbierał myśli i zdał sobie sprawę z farsy, którą przed nim odgrywano. Chciał protestować, krzyczeć, ale nie dano mu żadnych szans. Adwokat w imieniu swojego klienta przyznał się do winy i okazał skruchę. Przyszła kolej na sędziego, który zwlekał i kręcił się jak speszony sztubak. Federman chrząknął raz i drugi, przywołując go do porządku. Wyrok bez żadnego uzasadnienia brzmiał: Pięć lat pozbawienia wolności i zakaz zajmowania stanowisk kierowniczych na okres dziesięciu lat. "Mój Boże, pięć lat - myślał zrozpaczony Adam. - Za co?" Nie zauważył, że sąd zakończył rozprawę i pospiesznie opuścił celę, zamienioną doraźnie na salę sądową. Latem pięćdziesiątego pierwszego roku Irena i Robert przenieśli się wreszcie do Zakopanego. Irena z odrobiną żalu opuszczała stary Kraków i samodzielne mieszkanie na Zwierzynieckiej. Jednak Tatry i salonik z kominkiem pociągały ją jeszcze bardziej. Po pierwszym poronieniu znów była w ciąży. Ze zniecierpliwieniem i radością czekali na dziecko. Ponieważ Połstyniowie zdecydowali się pozostać w Bukowcu, Sonia namówiła Włodzimierza, aby przeniósł się z Warszawy do Krakowa, na Zwierzyniecką. "W Krakowie będę bliżej swoich - kalkulował. - A może i Jędrzejowi zdołam w czymś pomóc" - pomyślał i zdecydował się natychmiast. Z warszawskiego mieszkania zabrał niewiele. Nigdy zresztą nie dbał o przedmioty. Katia, póki żyła, starała się, jak potrafiła i jak pozwalały możliwości urządzać ich mieszkania. Potem wraz z samotnością przywykł do skromnych, tymczasowych kątów. Mieszkanie na Zwierzynieckiej przypominało mu Paryż i może dlatego z ogromną siłą powróciły wspomnienia i tęsknota za synem. Wierzył, że teraz, po latach doświadczeń, znaleźliby wspólny język. W jednym z listów Aleksander przysłał zdjęcie całej rodziny. Miał piękną żonę i urocze bliźniaki, Monikę i Dominika. "Za rok pójdą do szkoły" - pomyślał z żalem, że nie może poznać synowej i wnuków. - "Nie wypuszczą za ocean, do wrogiego, imperialistycznego świata takiego jak ja." Wspomniał Macieja i Katarzynę. "Przecież zagubili się po tej stronie żelaznej kurtyny. Może do granicznego szlabanu zostało im kilkaset, a może kilka kilometrów?" Sytuacja rodziny powodowała rozgoryczenie Włodzimierza i oburzenie, że racje polityczne są tak bezwzględne wobec ludzkich potrzeb i pragnień. "Człowiek to nie bezwolna drobina, mało ważny dodatek do polityki i ideologii. Nie można nim dowolnie manipulować, ani też bez końca ignorować jego duszę, myśli i uczucia. Polityka, która tego nie postrzega jest ślepa i obłudna" - rozmyślał gorzko. Dokuczała mu samotność. Przyjaciół i kolegów pozostawił w Warszawie. Słyszał, że niektórzy potracili stanowiska, inni odsiadywali kary z powodu uporu, nieostrożności, przypadku czy donosu. Przypomniał sobie słowa jednego ze starych towarzyszy: - Samotność dla komunisty jest straszna, nie jesteśmy przecież mnichami, ale najgorsze, co może nas spotkać, to sprzeniewierzenie się sprawie. Ten mądry, znający się na ludziach człowiek dodał jeszcze: - Jesteś jak wilk, który odstał od stada. Poza watahą nie czeka cię już nic. Włodzimierz myślał o tej przestrodze, gdy personalny z ministerstwa śmiał mu się w nos mówiąc: - Nie trzeba było ślepo trzymać się "Wiesława". Ta jego "polska dróżka" zaprowadzi was wszystkich na manowce, poza partię albo i do więzienia. Teraz towarzysz Bierut poprowadzi partię słusznym, stalinowskim traktem. Zdaniem Włodzimierza źle się stało, że dotąd nie opublikowano listu Lenina do Xiii Zjazdu i nie przyjęto wtedy rezygnacji Stalina z funkcji sekretarza generalnego partii bolszewików. Ale kto wiedział o tamtych wydarzeniach, kto o nich dziś pamiętał? "Każda ideologia, podobnie jak chrześcijaństwo, ma swoje mroczne średniowiecze. Nas, komunistów, też ono nie ominęło. Osądzą to potomni" - myślał. Nie było nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać, więc czasem notował: "Nie dorośliśmy jeszcze do komunizmu. Zbyt głęboko naturą tkwimy w poprzedniej formacji. Dlatego trzeba postępować, tak jak zalecał Lenin, z największą, potrójną ostrożnością walczyć nie z ludźmi, lecz o ludzi, o ich umysły i serca". Coraz częściej zastanawiał się też, czy Cioran nie miał racji przestrzegając: "Wszelka nietolerancja, zacietrzewienie ideologiczne czy prozelityzm wyrastają na nieludzkim podłożu entuzjazmu dla sprawy". "Ciekawe, jak ocenimy za kilkadziesiąt lat ten czas i to pokolenie entuzjastów" - rozmyślał ze smutkiem po przeczytaniu notatki w prasie, że rozpoczął się proces Tatara i Kirchmayera, oskarżlnych o wrogą działalność. Przypomniał sobie wtedy swoją bezskuteczną interwencję w sprawie Bugały. Prawie nie wychodził z domu, głównie z powodu częstych nawrotów choroby. Starość po siedemdziesiątce zapowiadała się uciążliwa i dokuczliwa jak późna, dżdżysta jesień. Po ciepłym i słonecznym ranku pogoda zmieniła się. Z tatrzańskich dolin wypełzła mgła, w której zniknęła Droga pod Reglami. Szczyty zniknęły w chmurach. Kiedy Sonia wracała ze spaceru, na schodach ganku dopadły ją ciężkie krople majowego deszczu. Zagrzmiało raz i drugi, lunęło gwałtownie. Burza odświeżyła przepojone wiosennymi zapachami powietrze. W skrzynce znalazła trzy listy. "Dawno nie było tak obfitej korespondencji" - pomyślała. "Oby z dobrymi wieściami" - dodała z obawą. Choć matczyna troska i tęsknota nakazywały jej otworzyć najpierw list z Budapesztu, jakieś dziwne przeczucie spowodowało, że sięgnęła po wiadomość od Lusi. Obejrzała dokładnie kopertę bez adresu zwrotnego. Nie sposób było odczytać nazwy miejscowości ze stempla. "Kochani, w pierwszych słowach mego listu chwalę Boga, że żyję i jestem zdrowa, podobnie Olga. Teraz jest już całkiem znośnie. Bóg pozwoli, a wrócimy z córką tam, gdzie się urodziłyśmy. Pewnie nieprędko, ale narzekanie na los byłoby grzechem. Były chwile, że żałowałam wyjazdu z Krakowa. Teraz myślę inaczej, choć może to was zdziwi, jestem spokojna, pewna, że najgorsze za nami". Sonia odłożyła kartkę i wspomniała, jak namawiała Lusię do pozostania w Polsce. Dobrze się stało, że jej nie posłuchała. Wróciła do listu, który stawał się coraz bardziej zagmatwamy i tajemniczy. "Dziadzio Jędrusiowego Stasia żyje na pewno" - przeczytała. "Cóż za konspiracyjny szyfr? Przecież chodzi o Macieja - irytowała się Sonia. - Po co ten rebus?" O Katarzynie nawet nie wspomniała, nie przekazała też ani słowa od teścia, z czego wynikało, że niczego z nim nie uzgadniała. "Aż taka ostrożność, dlaczego?" - zastanawiała się Sonia. Zapłakało dziecko. Widocznie przebudziła się mała Marta. Była przy niej Irena, więc Sonia jakiś czas nasłuchiwała, wreszcie zaniepokojona poszła na górę. Zmęczona całonocnym czuwaniem Irena spała jak suseł i nie słyszała płaczu córeczki. Istvan jak zwykle pisał krótko i chaotycznie. Po raz pierwszy od dwu, może trzech lat znów wspomniał o polityce: "Imre Nagy zyskuje coraz większą popularność. Trudno się dziwić. Pierwszy podał do publicznej wiadomości ujawnione przez Komitet Centralny partii błędy i zapowiedział nowe, budzące nadzieje posunięcia. Prawie wszyscy uważamy go za obrońcę praworządności, choć niektórzy nie wróżą niczego dobrego z jego konfliktu z konserwatywną grupą Rakosiego." "Mój Boże - pomyślała - po cóż jemu ta polityka, po co Nagy czy Rako~si, nadzieje i złudzenia. Jeszcze sobie biedy napyta". Postanowiła jeszcze wieczorem napisać do syna. "Jest taki narwany jak jego ojciec". Gdy rozcinała trzecią kopertę, zadzwonił dzwonek. Wrócił Robert z dyżuru. Od razu przekazała mu list od Lusi i zasugerowała, że jego matka, Katarzyna żyje, ponieważ Lusia nie wspomniała o jej śmierci. Szczęśliwy pobiegł na górę i obudził Irenę, a przy okazji także małą Martę. Sonia tymczasem nakryła do stołu. Podniecony i radosny, opowiadał podczas obiadu historyjki z ostatniego dyżuru. Dopiero późnym popołudniem Sonia przeczytała list od Eweliny. "Kochana Soniu, Płynę do Kanady na zaproszenie Aleksandra. Obiecał, że mi pomoże. Musiałam opuścić Triest. Pochowałam Romana na cmentarzu w małym miasteczku Portoroż, gdzie ostatnio mieszkaliśmy. Do kraju nie mogę wrócić. Trzeba było zrobić to, gdy żył Roman, gdy żegnałam Jędrzeja na dworcu w Trieście. Ciągle słyszę i czytam o tym, że strasznie się wam teraz żyje. Spacerując nad Adriatykiem mogłam jeszcze marzyć o powrocie nad Wisłę, ale zza oceanu... Muszę myśleć o przyszłości córki, a nie o powrocie. A jednak często przypominam sobie: "Choć mi tak niebo Ty złocisz i morze, smutno mi, Boże..." Sonia ze ściśniętym gardłem powstrzymywała łzy. W nocy śniła o owym uroczym zakątku w Alpach, za którym tak tęskniła. W samym sercu gór rozciągał się niewielki płaskowyż z ciemnoszafirową, spokojną taflą jeziora. Przeglądały się w nim wiecznie białe szczyty. Podpływała samotnie łodzią na wysepkę. Od przystani na jej szczyt wiodły szerokie, kamienne schody. W starym kościółku, wzniesionym na fundamentach pogańskiej świątyni, ciągnęła z wysiłkiem za sznur dzwonu, wypowiadając szeptem swoje marzenia. Według legendy powinny się spełnić. Z tarasu obok kościółka spoglądała na warowny zamek zawieszony na szczycie urwistej, białej skały i leżące nad brzegiem jeziora miasteczko, tonące w zieleni. Plan, plan i jeszcze raz plan. Wszechwładne i prawie magiczne słowo, które słyszał wszędzie i którym krzyczały wszechobecne plakaty. Propaganda zrobiła swoje. Podobnie jak inni kierownicy odcinków budowy, myślał już tylko o jednym: jak go wykonać. Za rok przed świętem lipcowym miał ruszyć pierwszy wielki piec. Tymczasem nie wszystko szło jak należy. Jedynym sposobem doganiania planu było włączenie się do współzawodnictwa. Ludzie inżyniera Jędrzeja Horynieckiego nie byli gorsi od innych, wyrabiali po sto sześćdziesiąt i sto osiemdziesiąt procent normy. Przodownikom pracy rezerwowano miejsca w kinie w Krakowie. Od czasu do czasu chodził tam ze swoimi chłopakami. Zbliżało ich to i doskonale procentowało potem w trudnych chwilach na budowie. Zastanawiał się czasami, skąd wziął się jego entuzjazm. Nie tylko chodziło o pieniądze, dzięki którym Natalia mogła się systematycznie leczyć i które zapewniały im dostatek. Kiedyś przy okazji kolejnego rekordu we współzawodnictwie udzielił wywiadu. Powiedział jednak o własnym zaangażowaniu tylko to, co wcześniej uzgodniono, i co poinstruowany redaktor gazety włożył w jego usta. - To nie było całkiem tak. Przekręcili, cholera - złościł się czytając artykuł. - Daj spokój, wypadło nieźle - uspokajał Włodzimierz. - Przecież i tak niczego nie zmienisz, a tylko się narazisz. Machnął ręką, ale postanowił, że nigdy więcej nie zgodzi się na wywiad. Czasem do huty przyjeżdżali artyści. Staraniem organizacji zetempowskiej zaproszono filharmonię. Zmęczeni po dniówce, robotnicy z trudem wytrzymywali na twardych ławkach, niektórzy spali. Widownia ożywiła się, gdy dyrygent zapowiedział koncert życzeń. Ktoś z pierwszych rzędów wyrwał się: - Piosenka o Nowej Hucie! Zagrajcie o naszej Hucie! Okazało się, że muzycy nie mają tego utworu w swoim repertuarze. Robotnicy głośno wyrażali swoje niezadowolenie i wtedy dyrektor zaproponował: - My im zaśpiewajmy, a potem oni zagrają. Pomysł chwycił i wszyscy bawili się znakomicie. Gdy wychodził z koncertu, usłyszał wołanie: - Panie Jędrzeju! Jędrzej! Była to Aniela, którą poznał w Eger. - Nic się nie zmieniłaś - powiedział. Stali na środku drogi, potrącani przez tłum. - Chodźmy, bo nas stratują - zaproponował. Aniela wynajmowała pokój z kuchnią na przedmieściach Krakowa. - Skąd się wzięłaś w Hucie? - zagadnął, gdy postawiła przed nim szklaneczkę prawdziwej kawy i kawałek drożdżowego ciasta. - Uczę w szkole przyzakładowej. Z czegoś przecież muszę żyć. Obiecują mi mieszkanie w Nowej Hucie. - W Eger też uczyłaś - przypomniał sobie. - Może mógłbym ci pomóc w otrzymaniu mieszkania? - zaproponował. Nie wspominali ani wojny, ani tego, co było potem. Przyglądali się sobie w milczeniu. Wstała, aby wyjść po coś do kuchni. Zatrzymał ją. Uśmiechnęła się nie rozchylając ust. Przylgnęli do siebie gwałtownie. - Nie odnalazłeś żony? - spytała, gdy zmęczeni leżeli potem obok siebie. - Odnalazłem, ale... - Mnie też się nie ułożyło - przerwała mu. Przy pożegnaniu nie obiecywali sobie niczego, nie umówili się na następne spotkanie. Jędrzej pamiętał jednak o propozycji załatwienia Anieli mieszkania i dotrzymał słowa. Po powrocie do domu zastał Włodzimierza, który ostatnio często go odwiedzał. Tym razem był bardzo niespokojny. - Co się stało? - spytał od progu. Spostrzegłszy Natalię i syna, uspokoił się nieco, a ponieważ wszyscy uparcie milczeli, zapytał raz jeszcze: - Czy ktoś umarł? - Właśnie - odezwał się Włodzimierz. - Umarł Stalin. Ta wiadomość spadła na niego jak grom. Przeczuwał i czytał w oczach Włodzimierza, że ta śmierć będzie miała zasadniczy wpływ na ich życie. Wtedy jednak nie rozmawiali o tym wiele. Zwykle w niedzielę chodzili z synem na kopiec Wandy, skąd najlepiej było widać Nową Hutę. Nastawiony krytycznie Stasio nie podzielał ojcowskiego entuzjazmu. - Dla kogo właściwie ta huta? W szkole słyszałem, że to sztandarowa budowa socjalizmu - powiedział z ironią. - Co ty masz z tym wspólnego? - Buduję. Z początku dlatego, że nie miałem lepszego zajęcia, ale teraz to już i moja huta. - Twoja? - dziwił się syn. - Przecież ty nie jesteś z nimi. - To znyczy z kim? - Z komunistami. - Nie - przyznał - ale jestem Polakiem, a huta powstaje nie dla komunistów, ale dla Polski. Jestem inżynierem i wreszcie na coś się przydałem. - Wujek Włodzimierz cię przekonał? Jędrzej nie przypuszczał, że syn odnosi się do jego poczynań aż tak cynicznie. - Widzisz, Stasiu, ja wiele razy w życiu przegrywwałem - powiedział. - Najpierw był wrzesień, potem porażka we Francji, ucieczka od świata w Szwajcarii. W redakcji się nie zmieściłem. Tam - wskazał ręką budowę - odnalazłem sens życia. Czasami myślę, że beze mnie nic by się nie udało. Skończysz szkołę, pójdziesz na studia i zobaczysz, jak to wciąga. - Co wciąga? - Cel, jaki postawiliśmy sobie w życiu. Wkrótce rozpoczęły się wakacje. Odwiózł syna do Soni, a Natalię do sanatorium. Harował po całych dniach, nierzadko i na noc zostawał w Hucie. Chciał, aby na jego odcinku robota szła jak najlepiej. Mimo to było trudno, bo wielu wyjechało do domów, aby pomagać przy żniwach.Planował, że kupi samochód. Udało mu się to i sprawił żonie i synowi ogromną radość. W połowie lipca Włodzimierz przyniósł nowe wieści. - Słyszałeś, co nadaje TASS? - spytał podekscytowany. - Nie mam czasu. Pracuję. Po powrocie od razu zasypiam. - Po wysłuchaniu informacji Prezydium KC o zbrodniczej, antypaństwowej i antypartyjnej działalności Berii, plenum KC KPZR postanowiło wykluczyć go z szeregów partii. Zapowiedziano proces - powiedział niepewnie Włodzimierz. - Stalin umarł, z Berią koniec. A my, co z nami? - spytał z obawą Jędrzej. - Jest nadzieja. Wreszcie lody pękły i to z hukiem. Jędrzej odniósł się sceptycznie do ostatnich wydarzeń. Nie potrafił tak jak Włodzimierz wierzyć w nowe czasy. Zmiany następowały bardzo powoli i nieznacznie. Zwolennicy starego porządku okopywali się pospiesznie, gromadzili argumenty, przestrzegali przed nieodpowiedzialnym żywiołem i podszeptami imperialistów, wrogów ludu. Gwałtowna odwilż mogła zmienić się w powódź i pochłonąć wszystko, co tak zachłannie nagromadzili. Będą się opierali, bronili. Czy takim jak Włodzimierz starczy sił i uporu? - Pożyjemy, zobaczymy...