Szostak Wit - Kłopoty z błaznem
Szczegóły |
Tytuł |
Szostak Wit - Kłopoty z błaznem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szostak Wit - Kłopoty z błaznem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szostak Wit - Kłopoty z błaznem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szostak Wit - Kłopoty z błaznem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WIT SZOSTAK
kłopoty z błaznem
opowieść Gacka, bŁAZNA KRÓLEWSKIEGO
Gacek jestem, błazen króla Egerni, niełatwe moje życie. Cały czas muszę miny
stroić, monarchę i dwór rozweselać. Ale nie skarżę się, przychodzą bowiem
chwile, kiedy z królem, panem mym i dobrodziejem, we dwóch jeno zostajemy. A
wtedy poużywać sobie mogę. Bo ja niby głupi jestem, ale z wierzchu jedynie, a w
środku drzemie człek bystry i mądry. Lżej na świecie głupiemu, bo jak coś
głupiego powie, to nie oddadzą go katu, ani do wieży o chlebie i wodzie nie
zamkną, tylko pośmieją się i w spokoju zostawią. Głupca więc całe życie gram.
Nigdy wcześniej nic specjalnego do powiedzenia nie miałem, ale ostatnio
przydarza mi się coś dziwnego. I jest to pierwsza w mym niekrótkim życiu okazja,
by wreszcie rzecz nową, choćby i sobie samemu, ale może i innym opowiedzieć. Na
taką okazję latami trzeba czekać, tedy pióro chwytam i w świetle kaganka pilnie
ściubolę, języczek z uwagi wystawiając. A kiedy ranek nadchodzi, pisaninę moją
do schowka pod cegłą chowam i do łóżeczka wskakuję, by od śniadania królowi
swemu służyć.
Znów będę głupie miny robił, przedrzeźniał go i ośmieszał. A on, nieświadom, co
czynię, rechotał będzie, brzuszyskiem zatrzęsie i ani nie pozna, że to z jego
majestatu żarty sobie stroję. Głupio mi czasami, ale co tam. Mam do tego prawo,
gdyż tylko ja wiem, kim naprawdę jest król. Ja jeden znam jego tajemnicę.
Wszyscy boją się czcigodnego monarchy, padają przed nim na twarz. Dwórki
rumienią się, kiedy je mija, gdyż żywe są w nich wspomnienia nieodległych
przeżyć łaziebnych, stajennych i innych. A te spośród dam, które owych przeżyć
nie mają, zazdroszczą szczęściarom i też wzdychają do księżyca, marząc o łasce
królewskiej. Wspomnień i marzeń czar zasłania skutecznie i permanentnie
prawdziwe króla oblicze. Królowa zaś, odkąd królewicza powiła, dostała własne
skrzydło w zamku, odgrodzone na wszelki wypadek drzwiami ciężkimi i sztabą od
reszty, więc o swym małżonku, którego raz albo dwa w łożnicy gościła, nic nie
wie. A co dopiero dworzanie, poddani i wrogowie z odległych królestw? Zostaje
więc tylko błazen, co królowi w sekretnych chwilach towarzyszy. Powiernikiem
jestem jego słabości, jego gniewu i jego łez. Znam jego marzenia i nadzieje,
znam lęki i obawy. Mnie jednemu król zwierza się z trosk swoich, a ja z głupawym
uśmieszkiem, śliniąc się niedorzecznie, uspokajam rodzący się w monarsze
niepokój, czy przypływ szczerości nie osłabi jego siły. A kiedy widzi mą głupawą
twarz, niepokój niknie, bo któż bałby się błazna?
Uspokój się jednak, Gacusiu, jeszcze przez chwilę zapomnij o latach upokorzeń,
kiedy schowany w cieniu, nie mogłeś liczyć na życzliwe słowo. Jeszcze poświęcę
ci ciepłych słów niemało, bądź cierpliwy. Uspokój się tedy, tak teraz do siebie
mówię, i nie zasłaniaj sobą tej opowieści, ale pozwól jej wybrzmieć i zapaść w
serca słuchaczy.
Było tak. Wieczora pewnego spać nie mogłem, toteż włóczyłem się, kuśtykając po
zamczysku. Przemierzałem korytarze i amfilady, pełne posapujących dworaków,
omijałem straże, które nieuważnie pilnowały bezpieczeństwa mieszkańców. Znam w
tym zamku każdy zakątek, każdą szczelinę. Znam lochy i piwnice, tajne przejścia
i ukryte w ścianach korytarze dla służby, by pojawiała się i znikała
bezszelestnie i niezauważenie. Zapuszczałem się do zakazanych komnat i do wieży
czarodzieja. Nie chwaląc się zbytnio, zamek nie ma przede mną tajemnic. Tak
właśnie sądziłem do owego dnia.
Przemykałem sobie tedy krużgankiem i przypadkowo rzuciłem okiem na pogrążony we
śnie ogród. Patrzę, a tam król idzie pomiędzy jałowcami. Patrzę dalej, a on do
muru podchodzi, we ścianie maca i nagle chrum, chrum, chrzęści kamień, ukryte i
niewidoczne wprzódy drzwi z chrzęstem się obracają. Król znika. Przebiegłe
królisko, myślę sobie. Ale wnet księżyc się zachmurzył i nic już nie zobaczyłem.
Nadszedł ranek. Król śniadał w komnatach, ja w bezpiecznej odległości, czekałem,
aż monarcha skinieniem mnie zaszczyci. Przykucnąłem więc jak pies wierny, co na
tylnych łapach przysiada. Wywaliłem język i dyszę, jak to podpatrzyłem u
gończych chitryjskich, co je król w psiarni trzyma. Przekrzywiałem łeb to w
lewo, to w prawo. Wreszcie król znak dał, a ja, kilkoma koziołkami, znalazłem
się obok stołu. Aż we mnie chrupnęło, od tego zimna w pałacu można się połamać,
zwłaszcza ranną porą. Siadłem na stole, zamajtałem nogami i spojrzałem ufnie.
- Rozwesel mnie, Gacku, bo mi tego trzeba.
Zrobiłem kilka głupich min.
- Królu mój, królu - zagadnąłem wreszcie - królu mój, królu - powtórzyłem - a co
mój pan porabiał dziś nocą, że ciżmy od błotka nieczyste?
Monarcha spojrzał uważnie. Niemądry, skoro mnie podejrzewa, wie przecież, że ja
głupek jestem. Czasami jednak tak spogląda, jakby sądził, że moja głupota to
pozór. Prawda, że nie jest mądry? A ja chcę się czegoś dowiedzieć, może powie.
- Oj, niedobre królisko, po nocy się włóczy, za dziewkami goni. Spać trzeba
nocą, a nie tyłki obłapiać - zadrwiłem.
Już się rozweselił, rubasznie przeciągnął, ale nic nie rzekł. Ośmielony, widząc,
że służba wyszła, za brodę go delikatnie wytarmosiłem.
- Kogóż dziś w nocy królisko rogaczem uczyniło? Szambelana? Ministrów? A może
kuzyna swego, co na polowanie zjechał?
Król milczał, udając dumę. Dumą zaś chciał pokazać, że w istocie obcą niewiastę
nawiedził i teraz wyznać tego nie może, ale rad jest, iż ktoś go docenia. Lisie
stary, myślę sobie, wiem, że mnie oszukujesz, podjąłeś poddany ci trop, jako
bezpieczne wyjście z opresji. I po co kłamiesz przed swoim Gackiem? I tak cię
przejrzę.
Dzień upływa niewinnie. Wpierw audiencja. Posłowie kłaniają się w pas, wąsiskami
posadzkę szorują. Król poważny, ja też. Siedzę w kucki poniżej tronu, głowę na
palcach wspieram, mądrze oczami przewracam. Czasem dzyń, dzyń, czapeczką zrobię,
bo to drażni szambelana. Gromi mnie spojrzeniem, ale ja rozmaślam się głupawo,
język wywalam. Nikt mi nie podskoczy.
Potem mam wolne. Król jakieś wojny toczy, więc w gabinecie z ministrami i
wojskowymi się zamyka. Mnie nie proszą, ale też się nie pcham. Obrzydzenie mam
do wszystkiego, co poza pałacem się dzieje. Wojny, pokoje, zarazy. Co mnie to
obchodzi?
Biegnę do kuchni, skwarki wyjadam, kucharki podszczypuję. Mały jestem, za to
wstrętny. To złośliwie na kogoś ukrop wyleję, to szczura do sosu wrzucę. Dlatego
przegania mnie warząchwią tłusta ochmistrzyni. Jeszcze tylko w przelocie chwytam
pierś młodej dzieweczki, co w skupieniu indora skubie, i łowiąc okiem pąs na
pokrytym ślicznym meszkiem policzku, z kuchni pierzcham.
Do psiarni idę, z gończymi się bawię, poszczekujemy sobie i gwarzymy. Te psy to
prawie jak ludzie. Szczekają na różne melodie: inaczej, kiedy są złe, inaczej
kiedy proszą, chcą się bawić czy jeść. Od nich uczę się min różnych i spojrzeń,
by króla rozweselać.
Wieczorem uczta. Gościem jest kuzyn i króla przyjaciel. Atmosfera swobodna, bez
etykiety. Razem się w młodości upijali, razem na dziwki chadzali, więc odrzucamy
drętwą mowę i poważne spojrzenia. Ot, męskie spotkanie. Jeden gestykuluje
kością, drugi śpiewa sprośne przyśpiewki. Lubię takie uczty, mam wtedy więcej
swobody. Trudniej jest ponurego rozśmieszyć niż podchmielonych kompanionów.
Odstawiam więc numer popisowy, sikam do wazy z zupą. Towarzystwo pęka ze
śmiechu. Potem demonstracyjnie się upijam, puszczam pawia i wynoszą mnie z sali.
I tutaj czai się pułapka. Bo ja trzeźwiutki jestem jak stokrotka i wnet się z
mej sypialenki wymykam i w ogrodzie na czatach staję. Uczta wygasa, w końcu król
do wirydaża schodzi, zanurza się między jałowce i w stronę muru bieży. Ja za
nim. On staje na kamiennej płycie i czeka. Nagle dzwon na wieży bije, król znowu
kamień naciska. Chrum, chrum, i już go nie ma. Czekam jeszcze chwilę, jakby
zamroczony uderzeniem dzwonu. Otrząsam się i już mam ruszyć za nim, kiedy słyszę
chrum, chrum, i król wraca. Dzwon bije ponownie. Chowam się za ścianą z bluszczu
i odprowadzam wzrokiem szlachetną sylwetkę monarchy. Dopadam sekretnych drzwi i
nic, ani drgną.
Tamtego wieczoru mi się nie udało, przyznaję. Ale też król niedługo zabawił,
może czegoś zapomniał albo wręcz przeciwnie, przypomniał sobie o czymś ważnym i
zawrócił. Poczłapałem tedy do siebie, spisałem, co miałem spisać i zasnąłem.
Następny dzień minął bez żadnych atrakcji. Coraz rzadziej zamek nasz odwiedzają
kuglarze i wędrowni grajkowie, omijają go poeci i trubadurzy. Ja włóczę się
godzinami po zimnych korytarzach, zaglądam do stajni, podpatruję czarodzieja
przy pracy. Gdzieś, poza murami, toczą się wojny, ludzie kochają się i
nienawidzą. Nie jest to jednak mój świat, mój bowiem wyznaczony jest obrysem
zamczyska, któremu dobrowolnie oddałem się w niewolę. Ale i zamczysko przestaje
się liczyć, schodzi na plan dalszy. Ludzie, pomieszkujący w nim, goszczący i
pracujący, wszyscy ci ludzie posłusznie cofają się do tyłu, by stać się w mej
opowieści elementem tła. Tła nieruchomego, bezbarwnego i nużącego. Liczymy się
tylko my dwaj: ja i król. Ja wiem o nim wszystko, on o mnie niewiele. Ja gram
przed nim głupka, on rozpaczliwie zmienia maski. Przeważnie prezentuje
podwładnym swój władczy profil, orli nos i głęboką bruzdę żłobiącą policzek.
Królewski jest wtedy i dostojny. Ale ja wiem najlepiej, kto ukrywa się za tą
maską.
Odkąd odkryłem sekret nocnych wypadów, obserwuję go uważnie, niemal nie
spuszczam z oka. Gdzie chodzi, skoro w zamku ma dziesiątki kobiet, które tylko
czekają, by wskoczyć mu do łożnicy? Kogo odwiedza pod osłoną nocy? Gdyby
spotykał się ze szpiegami, zdrajcami i spiskowcami - proszę bardzo - mógłby to
robić podczas oficjalnych audiencji. Prawa Egerni nie stawiają królowi
przeszkód, nic mu nie zakazują. Chcesz mieć kochanki, miej je, masz ochotę
uwięzić małżonkę, więź, ile wlezie, kaprysem twym jest ściąć wielkiego łowczego,
zachęcamy cię nawet do tego. Tak szepcą i kuszą prawa królestwa. A jednak czegoś
król się boi, coś ukrywa. I nikt tego nie zauważa, tylko ja, bom człek mądry i
bystry. I do tego przebiegły, jak mało kto albo nawet i lis. Powiedzmy sobie
otwarcie, jestem myśliwym, co osacza swą zwierzynę, ja, pokurczony błazen,
jestem sokołem, co z przestworzy cień złowrogi rzuca na zająca. A zającem jest
król. Na scenie zostaliśmy tylko my dwaj. Teraz chyba nadeszła pora, by obok
Gacka pojawił się on, imieniem wyszczególniony z tłumu. Zającem więc jest król
Egerni, Bernout I Mądry.
Ale tu kolejny dzień mija, a ja przebieram z niecierpliwością nogami, błagam
słońce, by zaszło. Wieczór upragniony ociąga się z nadejściem, głuchy na me
prośby, groźby i klątwy straszliwe.
Tymczasem król każe zaprzęgać i z kuzynem swym na łowy wyrusza. Na dziedzińcu
zamieszanie, parskają konie, masztalerze biegają bez celu, niewiasty łkają.
Grają rogi, ujadają psy, bo Bernout wyrusza na polowanie. Wróci za pięć, może
sześć dni. Na ten czas zamieszka w dworku myśliwskim, kilkanaście mil na zachód
od zamczyska. A co ze mną, nikt o błaźnie nie pomyśli, nikt nie pomyśli, że ja
tu umrę z niecierpliwości, spalę się z niedoczekania, a nadzieja moja żywiołowa
na wiór mnie wysuszy. Kogóż to jednak obchodzi? Nikogo. Ale nie skarżę się.
Czas upływa mi na różnych zajęciach, zresztą wiecie już co robię, kiedy nie
śledzę króla. I nie ma potrzeby więcej o tym pisać ani mówić. Rozumiem to
najlepiej, wielu bowiem bardów wysłuchałem i nauczyłem się, jak ma dobra
opowieść wyglądać.
Mija tydzień, król zawsze przeciąga wyjazdy. Zawsze zwleka, kuszony przez
zewnętrzny iluzoryczny, nierealny świat, który czasem obrzucam nienawistnym
spojrzeniem, przechadzając się po murach zamczyska. Te łąki pełne kwiatów, łany
zbóż, rozćwierkane ptakami zagajniki, dumne, szumiące wiekową mądrością lasy.
Ohyda.
Ale już jest, wraca, grają rogi, heroldowie dmą w fanfary. Tłum płacze, czapki
wylatują ponad spoconą tłuszczę. Powitanie, odpoczynek, wieczerza i spać. Byle
szybciej, Wasza Wysokość.
Tego wieczoru znów zaczaiłem się w ogrodzie. Bernout również stęsknił się za
nocnymi wypadami. Ruszamy więc w stronę chropowatego muru, ja jak cień,
kuśtykając cichutko. Bicie dzwonu, chrum chrum, król zniknął. Dopadam drzwi,
zanim dzwon znów zabije, chrum, chrum i oto jestem. Jakiś ogród, księżyc,
gwiazdy. Przede mną znika ciemna postać króla, ruszam więc za nim. Zbliżamy się
do krużganków, jakiś zamek, dziwuję się, gdyż niczego za murami nigdy nie
widziałem. Podobny do naszego, niemal identyczny. Zanurzamy się w chłodny oddech
korytarzy, ja kilka kroków za monarchą. Poznaję kolejne drzwi, skrzyżowania,
znam przecież wzór posadzki. I następuje olśnienie. Ten zamek to złudzenie,
odbicie rzeczywistego. Nawet nie lustrzane, gdyż prawa strona jest prawą, a lewa
lewą. Identyczna kopia. Mijamy pijanych halabardników, gdzieś zza okna zamiauczy
kot. Wiem już wszystko. Tajemnicze drzwi prowadzą do innego, równoległego
świata. Wszystko jest tu takie samo, lecz czy aby wszystko? No, królu mój,
królu, nie zgadłbyś, że twój błazen, głupi Gacek, depce ci po piętach. Mało
tego, błazen rozumie wszystko, w lot uchwycił, jaką iluzję skrywają kamienne
drzwi w ogrodzie. Król zmierza do komnat królowej. Odsuwa sztabę, bezszelestnie
przebiega ostatnie kilkanaście kroków. Drewniane drzwi, sypialnia małżonki.
Wślizguję się jak duch i chowam za kotarą. Król pada na łoże, widzę białe
dłonie, które wynurzają się spod pościeli. Dłonie, w świetle księżyca smukłe i
srebrzyste, otulają plecy Bernouta, gładzą je i przyciągają. Jęki i szepty,
potem krzyk. Wiemy, co się dzieje. Król wstaje, poprawia ubranie i rusza z
powrotem, ja za nim. Chrum, chrum, bicie dzwonu i jesteśmy u siebie. Jeszcze
tylko szpaler jałowców, krużganek, schody i padam na łóżko w sypialni.
Dziwna rzecz, padłem na posłanie, a za oknem nie różowiła się jutrzenka, choć
sądziłem, iż niemało czasu spędził król u swej drugiej małżonki. Ale nie jestem
głupi i wiem wszystko: kiedy znikamy w tamtym świecie, tu czas staje. Mija jedna
krótka chwila pomiędzy dwoma uderzeniami dzwonu, co oznajmia północ. Tu ludzie
zastygają w bezruchu, aż król powróci. Wtedy wybrzmi dzwon, wszyscy ockną się z
odrętwienia. Spisuję wszystko, łykając ślinę z przejęcia i zapadam w nerwowy
sen, pełen luster, schodów i odbitych światów.
Następne noce przynoszą kolejne wyprawy, moje i króla. W ciągu dnia Bernout jest
rozmarzony, nieobecny. Nuci pod nosem stare kołysanki.
Nadeszła kolejna noc. Chrum, chrum i byliśmy w drugim świecie. Ale ja miałem już
dość słuchania jęków i widoku wiotkich, bladych ud królowej. Ruszyłem więc na
poszukiwania, pilnie bacząc, by nie zostać uwięzionym w widmowym zamku.
Zaglądnąłem do swojej komórki, ale nie zobaczyłem chrapiącego błazna. Nie było
mnie. Poczułem rozgoryczenie. Skoro w drugim świecie są wszyscy, i królowa, i
strażnicy, to dlaczego mnie nie ma? To gorszy świat, skoro mnie w nim nie ma.
Ale nie ma też króla. Tylko nas dwóch. Znów rosnę w dumę. Ja, Gacek i Bernout,
król, jesteśmy wyjątkowi. Niezastąpieni. Ale po chwili znów czuję żal. Dlaczego
król woli świat, w którym mnie nie ma. Bo kiedy on do niego przechodzi, to już w
nim jest i tylko mnie tam nie ma. To znaczy, jestem, ale on o tym nie wie. Woli
więc świat beze mnie. To boli. Usłyszałem kroki, więc zrywam się i podążam za
monarchą. Wracamy do naszego świata, tego lepszego, bo ze mną. Ciekawe, jak oni
radzą sobie bez króla i mnie? Na pewno kiepsko.
Przy obiedzie zagaduję Bernouta, mówię o lustrach, o tym, że czasem wolimy nasze
odbicia od nas samych. Oczywiście chrzanię strasznie i bzdury opowiadam, aby się
nie wydać. Patrzy podejrzliwie, niech się boi, łajdak. Nocą wyruszamy znowu, on
dalej niczego nie wie. Myśli, że chodzi sam, że to tylko jego tajemnica. O nie,
mój drogi, dzielimy ją wspólnie. I twój błazen o wiele więcej rozumie. Teraz,
kiedy spisuję te słowa, poniosło mnie, przyznaję. Co ja bowiem rozumiem?
Niewiele przecież. Dlaczego woli tamtą królową, skoro tu ma taką samą. Tę więzi,
tamtą posuwa. Nieładnie, królisko! A może jest tak, że te światy są zupełnie
podobne, że tam też jest i błazen, i król? Kiedy my wyprawiamy się do nich, oni
wpadają do nas na gościnne występy, pełna równowaga, co za harmonia! A może jest
jeszcze inaczej. Może kamienne drzwi nigdzie nie prowadzą? Bije dzwon, chrum,
chrum i zatrzymuje się czas. A my wychodzimy w naszym ogrodzie, król posuwa
naszą królową, a ja odwiedzam moją pustą komórkę. A potem wracamy, chrum, chrum
i czas znowu rusza, bije dzwon i wszystko trwa jak dawniej. To by się zgadzało.
Postanawiam to sprawdzić. Jutro w nocy przerwę królowi igraszki i zapytam go. A
co mi tam, mam prawo. Skoro wytropiłem jego tajemnicę, to zasługuję chyba na
prawdę.
Znów upływa długi dzień. Włóczę się bez celu, gaworzę z psami. Wszystkim pętam
się pod nogami. Czasem komuś przygadam, to innemu nogę podłożę, dzień jak co
dzień, nudny dzień królewskiego błazna. A monarcha zajęty, zamyka się w
gabinecie. Podczas obiadu mierzymy się wzrokiem, wiemy, że dziś w nocy nastąpi
decydujące starcie. Zabijam czas małymi złośliwościami.
Wydłużam tę opowieść, ociągam się z zakończeniem. Niemrawo mi to idzie, ślimaczy
się więc dzień, nadchodzi wieczerza, bardzo długa, mógłbym wymienić wszystkie
dania. Były więc bażanty, kuropatwy, drozdy i kwiczoły, dzikie kaczki i wędrowne
gęsi, zresztą nieco żylaste od tego wędrowania. Kilka zup, dobre wina,
sprowadzane z południowych królestw. Kiedyś chciałem tam pojechać, ale
dowiedziałem się, że jest równie obrzydliwie, co u nas, tylko bardziej gorąco. I
już nie chcę. Wiele win więc piliśmy, białe wytrawne, białe półwytrawne,
czerwone wytrawne i czerwone półwytrawne. A potem przyszły desery i czas win
słodkich, białych, czerwonych i różowych. Ale dość już o tym.
I tu już powoli zbliża się koniec mojej opowieści i nadchodzi chwila
rozstrzygnięć. Zabazgrane pergaminy nie mieszczą się już w schowku pod cegłą.
Sytuacja staje się niemiła. Gacusiu mój drogi, mówię sobie, zrób coś. Bo każda
opowieść musi mieć zakończenie. Znam się na tym. Wielu bowiem wysłuchałem
bardów, setki minstreli przez nasz dwór się przewinęło. Opowieść, taka z krwi i
kości, ma dobry początek, coś w środku i ma zakończenie. I to nie byle jakie, bo
w zakończeniu tkwi cały smaczek. Może być przewrotne, zabawne, zaskakujące,
tragiczne, szczęśliwe. Ale musi być, koniecznie i bezwzględnie.
Kiedy zaczynałem pisać, cieszyłem się wielce. Zawsze chciałem opowiadać, pasjami
pragnąłem opowiadać, tylko nie miałem o czym. Bo ja nic nie potrafię sam
wymyślić, muszę coś zobaczyć, podsłuchać albo od kogoś przepisać. Aż tu taka
okazja, sami widzicie. Żywa prawda, nic zmyślonego. I teraz, z ciężkim sercem,
siadam do zakończenia tej przedziwnej opowieści. Ale nie ma zakończenia.
Otóż owej nocy król wyruszył do drugiego świata. Ja za nim, rzecz jasna. Lecz
ledwo przekroczył bramę, okręcił się na pięcie i zawrócił. Przylgnąłem do muru,
by mnie nie zobaczył i hop za nim, do naszego świata. Wróciliśmy na krużganek, a
ten znowu wraca. Przylgnąłem i za nim. Chrum, chrum, mijamy krzewy, nietoperze
śpiewają. Nie doszliśmy do krużganka. Mówiąc krótko, kilkanaście razy królisko
goniło tam i z powrotem. Wreszcie, co tu dużo kryć, straciłem rachubę. Nie wiem
już, czy jesteśmy u siebie, czy w świecie złudzeń. I czy w ogóle istnieje ten
świat złudzeń, czy to cały czas nasz świat. Ale wiemy już, jaki z tym ambaras,
więc powtarzał nie będę.
Tym razem król zanurza się w ciemność korytarzy. Wchodzi po schodach, nagle
potyka się i pada. Mówiąc krótko, potknął się i głową o stopień trzasnął. Kiedy
podbiegłem, on już nie żył, tylko patrzył na sklepienie gasnącymi i pełnymi
zdziwienia oczyma. Zapłakałem więc efektownie, aż przybiegły straże. Potem
pobiegłem do mej komnaty, do skrytki. I znalazłem zabazgrane karteluszki. Z
początku odetchnąłem, przynajmniej wiem, że jestem u siebie. Skoro bowiem w
tamtym świecie nie mają błazna, to skąd by mieli jego, czyli moje, notatki? Ale
potem odezwały się wątpliwości. Cóż to bowiem za dowód? Skoro jest moja komórka,
to dlaczego nie ma być jakichś kartek. Nie wiem więc, gdzie jestem, co gorsza,
zabrali mi króla. Może jestem więźniem iluzji? A wiadomo, że bez króla nie wrócę
do prawdziwego świata.
Pochowali go już, a ja uciekłem z uroczystości i teraz spisuję te słowa. Jestem
rozgoryczony i zły. Czuję się oszukany przez los. A na dodatek z dołu, gdzie
mieści się krypta, dochodzi zawodzenie królowej, dwórek i myśliwskich psów. A na
wieży bezużytecznie bije dzwon.
OPOWIEŚĆ BERNOUTA I MĄDREGO, KRÓLA EGERNI
Króla łączy z błaznem więź szczególna. Nie jest to ani przyjaźń, ani miłość, ani
nienawiść, ani braterstwo. To jeszcze coś innego, co wiąże trwale i
nierozerwalnie. Błazen wie o monarsze wszystko. Widzi mnie, kiedy jestem wesoły,
towarzyszy mi w smutku. Jest moim powiernikiem i kimś, kto za mnie wypowiada
rzeczy, których nawet ja nie miałbym odwagi powiedzieć.
Na dodatek trafił mi się błazen chytry i przebiegły. Zadziwiające, że spośród
wszystkich ludzi dworu i mieszkających na zamku, jedynie ja zdałem sobie sprawę,
jak przebiegła bestia umila nam czas. A Gacek, bo tak nazwali w dzieciństwie
tego bękarta, skrywał prawdę pod głupawym grymasem, tkając wokół siebie
pajęczynę iluzji. Nawet mój szambelan i kanclerz, doświadczone pryki, nawet oni
uważali go za durnia. Ten zaś pracował na swą opinię rzetelnie i z
wyrachowaniem. Ślinił się, dłubał w nosie, srał po kątach sali tronowej. Nikt
przy zdrowych zmysłach nie robiłby czegoś takiego. I on to wiedział, a ponieważ
był jak najbardziej zdrowy, poza garbem, lekkim zezem i kurczem nogi, więc
przebiegle udawał głupiego.
W ten sposób mógł dokazywać i nie ryzykował nawet tego, że ktoś się na niego
zagniewa. Mało tego, zaczął uchodzić za lustro prawdy i posłańca bogów, tak jak
obłąkani po wsiach. Lud ich słucha, bo skoro plotą, to przecie nie od siebie,
tylko duchy przez nich przemawiają. I cały mój głupi dwór uwierzył, że Gacek
wypowiada myśli głębokie, bo z obłędu płynące. Strach na mnie padł, kiedy to
zrozumiałem. Od tej pory bowiem błazen mógł mówić wszystko, udając głupka. I
nikt mu nie przerywał, zabobonny dwór chciwie spijał z zaślinionych ust Gacka
słowa udawanej prawdy.
A błazen wbijał we mnie szpile, dotykając do żywego najczulsze miejsca mojej
duszy. Łypał przy tym bezczelnie, wbijał celnie, bezbłędnie i do oporu.
Prowadził własne gry, rozgrywał pałacowe podjazdy, trząsł polityką dworu.
Wszystko potrafił przeprowadzić, a ja nic nie mogłem mu zrobić.
W Egerni odwieczne prawa wiązały monarchę z błaznem i żadna krzywda nie mogła
się trefnisiowi przydarzyć. Jako król mogłem zabijać własne małżonki, truć
synów, posuwać dwórki i żony mych ministrów, wypowiadać wojny, słowem wszystko.
Z prerogatyw tych korzystałem swego czasu namiętnie, dopóki całego mojego życia
nie zdominowała walka z Gackiem. Mogłem więc wszystko, poza jednym. Nie miałem
prawa tknąć błazna. A ten nietoperz, szczwany lis, wiedział o tym doskonale i
rządził mną jak chciał. Z początku śmieszyły mnie jego żarty. Później
zrozumiałem, że zostałem schwytany w sidła. To ja stałem się błaznem.
Błaznowałem, kiedy Gacek wytykał mi miłosne podboje, a sala ryczała ze śmiechu.
Musiałem udawać, że jestem srogim pogromcą niewiast albo potulnym barankiem.
Udawałem więc dumę albo zakłopotanie, albo radość, smutek, nawet
zniecierpliwienie. Tańczyłem, jak mi Gacek zagrał, niemal przeskakiwałem z nogi
na nogę, by odeprzeć jego ciosy. Nikt z dworu nie rozumiał naszej gry, nikt poza
błaznem, rzecz jasna. Nikt się więc poza nami nie liczył, a skoro jedynym
prawdziwym widzem był Gacek, to ja przed nim błaznowałem, a nie on przede mną.
Ogołocił mnie niemal z wszystkich tajemnic, byłem nagi i bezbronny. Znał moje
sekrety, znał mój sposób myślenia, znał słabe miejsca. I triumfował.
Wtedy zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji. To on rządził, a ja błaznowałem. On,
moim kosztem, rozweselał mój własny, prywatny dwór. A ja nie mogłem nic zrobić.
Gdybym go zabił, sam poszedłbym pod topór, gdyż nasze odwieczne prawa układać
musiał jakiś błazen.
Całe lata mijały, a ja codziennie walczyłem z Gackiem i myślałem, jak go
pokonać. Do tej pory miałem tylko jeden sposób. Wyjeżdżałem na polowanie albo na
zaprzyjaźnione dwory, albo wizytowałem graniczne zamki. Wtedy Gacek zostawał sam
i ponoć cierpiał bardzo. Błąkał się po korytarzach, bełkocząc do siebie,
przesiadywał osowiały w tronowej. To były chwile mej zemsty. Ale tkwił w tym
jeden szkopuł. Otóż nienawidziłem wyjeżdżać. W podróży dostawałem biegunki,
podczas polowań rzygałem prosto z konia, zaś na widok junaków z pogranicznych
stanic nogi pode mną wiotczały. Gdzież więc słodycz zemsty, kiedy medyk wlewa w
człowieka napary piołunu, a nienawidziłem piołunu równie szczerze jak Gacka.
I na to znalazłem sposób. Otóż wyjeżdżałem przy dźwiękach fanfar. Psy wściekle
ujadały, pachołkowie prowadzili żądne polowań sfory. Gacek stał na murach i
tęskno patrzył na orszak znikający za wzgórzami. Ja też, gdyż szybko odłączałem
od świty i spędzałem dni pozornej podróży w opuszczonej baszcie, do której
błazen nigdy nie zaglądał. Kiedy zaś uznawałem, że mój nietoperz dość
wycierpiał, wracałem witany przez pozostałych w zamku sługusów. Nasz związek
przypominał namiętny romans. Demonstracyjnie wyjeżdżałem, dając wyraz mego
gniewu, błazen zaś wiotczał i szarzał w oczach. Sadzę, że naprawdę tęsknił,
wierzyłem w to, inaczej moje zabiegi stawałyby się bezcelowe.
Cały czas jednak gorączkowo myślałem, jak raz na zawsze rozwiązać problem, bo
kwestia błazna coraz rozpaczliwiej domagała się rozwiązania. I wreszcie wpadłem
na myśl prostą i w swej prostocie genialną. Skoro nie mogę Gacka zabić, a
chciałbym, skoro nie mogę go uwięzić, a co wieczór o tym marzyłem, podobnie jak
śniłem o torturach, które mógłbym mu zadać - skoro to wszystko było zakazane, to
postanowiłem wpędzić go w obłęd. Postanowiłem pokonać błazna jego własną bronią.
Wszyscy są przekonani, że Gacek jest niespełna rozumu. Nikt więc niczego nie
będzie podejrzewał, jeśli naprawdę wpadnie w obłęd. A prawdziwie głupi błazen to
żaden kłopot, a na pewno mniejszy niż perfidny i złośliwy. Jak tego dokonać?
Długo myślałem i znów cenne okazały się obserwacje mego wroga. Gacek osiągnął
pozycję dzięki stworzeniu iluzji. Postanowiłem więc też wykreować złudzenie i to
takie, od którego mój zwodziciel zgłupieje do reszty.
Pomysł znalazłem w starym, zakurzonym tomie baśni; główny bohater miał tam
problemy z odróżnieniem snu od jawy. Postanowiłem stworzyć drugi świat.
Nieprawdziwy i iluzoryczny, ale bliźniaczo podobny do naszego. Była w ogrodowym
murze kamienna płyta, niczym drzwi, na wysokość człowieka. Znałem jej tajemnicę
jeszcze od dziadka i wiedziałem, że sekretu tego nie posiadł mój błazen.
Wystarczyło nacisnąć niewielki kamyczek i płyta wraz z półokrągłym fragmentem
chodnika obracała się wokół własnej osi, kryjąc sprawcę tego ruchu w niszy.
Nisza była wąska, tyle tylko, żeby krąg, pośrodku którego wyrastały drzwi, mógł
się swobodnie obracać. Słowem, klasyczne ukryte przejście, nic nowego pod
słońcem, zapewne dawna robota gnomów.
Było więc przejście, które wymyśliłem sobie jako bramę do innego świata. Większy
problem był ze stworzeniem świata. Za murem wszak nic konkretnego nie było. I tu
po raz kolejny uciekłem się do rozwiązań najprostszych. Otóż ów drugi świat, ale
złudny, miał się okazać bliźniaczo podobny do prawdziwego. A jakiż świat jest
bardziej podobny do naszego niźli nasz? A więc świat ten, z braku lepszego, był
naszym światem. Naszym, a więc również do naszego bliźniaczo podobnym. I tu
kryła się pułapka. Skoro bowiem nie sposób odróżnić owego innego świata od
naszego, to jak możemy wiedzieć, gdzie aktualnie jesteśmy? Zresztą liczyłem na
to, że błazen, przebiegły lisek, dostrzeże dramatyzm tego podobieństwa. Inny
świat go skusi, jak każda nowa tajemnica. Będzie chciał ją odsłonić. Lecz zanim
to się stanie, wpadnie w obłęd. Przygotowałem więc intrygę, rozstawiłem sieci i
czekałem na ofiarę.
Była cicha, spokojna noc. Błazen włóczył się po korytarzach, strasząc
cudzołożnych kochanków. Kiedy usłyszałem jego koślawe kroki na krużganku,
ruszyłem w głąb ogrodu. Nie poszedł za mną, więc po jakimś czasie wróciłem.
Domyślałem się, że całą noc przeczesywał zarośla i altany w poszukiwaniu
domniemanej kochanki lub choćby chusty, kawałka bielizny czy pantofelka. Ale nic
nie znalazł. Następnej nocy ruszył za mną. Udawałem, że nie wiem, iż mnie
śledzi, choć niemal czułem na plecach jego smrodliwy oddech. Podszedłem do
ukrytych drzwi, zachrzęściło i skryłem się w niszy. Słyszałem, jak obmacuje mur,
coś mamrocze. Ale nic, za pierwszym razem nie wejdzie do innego świata, niech
się pomęczy, pobłądzi w domysłach, co też król może robić za kamiennymi
drzwiami. Po chwili znów uruchomiłem mechanizm i pogwizdując wyszedłem do
ogrodu. Wróciłem do swych komnat.
Następnej nocy błazen, nieświadom jeszcze niczego, miał wkroczyć do innego
świata. Znów mnie śledził. Drzwi wykonały półobrót i skryłem się w niszy. Kiedy
Gacek stanął na płycie, uruchomiłem mechanizm, tym razem o cały obrót. Kiedy
płyta wykonała swe zadanie i błazen znów zobaczył trawnik i krzewy, ja dziarskim
krokiem szedłem w stronę zamku.
I tu mój sługa padł ofiarą swej własnej inteligencji. Każdy bowiem z moich
głupich ministrów od razu, swym prostackim umysłem, odgadłby prawdę. Wszyscy
wiemy, co jest za murem: strome zbocze, nad którym stoi zamek. Nie ma żadnego
ogrodu, żadnego innego świata. Ale Ukleja musiał myśleć tak, jak sobie to
wymarzyłem. Uznał bowiem, że król nie obracałby się bez sensu w murze, by po
chwili wrócić tą samą drogą, którą przyszedł. Dostojny monarcha musi mieć cel.
Chodziło o to, by uznał istnienie innego świata, takiego, jak świat w lustrze.
Widzimy, że jest, podobny naszemu, lecz każdy, kto maca dłonią za zwierciadłem,
wie, że tak naprawdę być nie może. Do tego stworzyłem całą oprawę. Zawsze, kiedy
przechodziliśmy ze świata do świata, była noc, bił dzwon, gdyż dzwonnik działał
z mego rozkazu. Słowem, tajemnica pełna dziwów.
Ruszyliśmy na komnaty. Ja wówczas, z braku lepszego pomysłu, odwiedzałem mą
czcigodną małżonkę, której darowałem osobne skrzydło zamku, gdyż nie cierpiała
dworu i dworskich zachowań. Umówiłem się do tego ze strażami, że kiedy zobaczą
mnie po raz pierwszy danej nocy, mają znieruchomieć, zaś za drugim razem -
zasalutować. To po to, żeby była różnica pomiędzy światami. Tak więc odwiedziłem
małżonkę i wróciłem do ogrodu. Po chwili byliśmy już w naszym świecie.
Przy śniadaniu błazen zaczął mnie ostrożnie badać. Złapał haczyk i chciał się
wszystkiego dowiedzieć. Milczałem. Rozpoczęła się między nami gra ciekawsza niż
przedtem. On mi dawał do zrozumienia, że coś wie, ja udawałem głupka. A nocami
odwiedzaliśmy moją małżonkę, zahaczając o mur w ogrodzie.
Poza tym wszystko toczyło się starymi torami. Audiencje, uczty, polowania. Tylko
te noce. Gacek aż drżał z ciekawości, miło było patrzeć. Ja zaś, udając głupka,
pastwiłem się nad nim oraz delektowałem jego umęczeniem i zniecierpliwieniem.
Wiedziałem, że snuje setki domysłów. Wreszcie postanowiłem zakończyć tę grę.
Miałem Gacka w sieci i domyślałem się, jak próbuje się z niej wydostać.
Wiedziałem, że złapał haczyk i po swojemu wierzy w istnienie fantastycznego
innego świata.
Dzisiejszej nocy wydarzy się finał. Ja kilkanaście razy odwiedzę to nasz, to
tamten świat, aż spłowiały z ciekawości Ukleja straci rachubę. Pogubi się dość
szybko. Aż wreszcie upozoruję własną śmierć, jakiś wypadek na schodach. A błazen
do końca życia nie będzie wiedział, czy jest tam, czy też tu. Po mej pozornej
śmierci wyjadę na dłuższy czas, aby obłęd sługi rozkwitł i nabrał kolorów. Kiedy
wrócę, spodziewam się zastać go otępiałego i zaślinionego i to w sposób
autentyczny i nie udawany. Do dzieła więc.
OPOWIEŚĆ CZCIGODNEGO DAMROTA, NAUCZYCIELA KRÓLEWICZÓW EGERNI
Dziwne wydarzenia miały miejsce w Egerni za panowania nieszczęsnego Bernouta I,
przez kronikarzy złośliwie zwanego Mądrym. A było to tak.
Zawsze twierdziłem, że król musi mieć błazna. Było tak i jest, odkąd Egernia
stała się krajem cywilizowanym i własnego władcę posiadającym. Tak każe i
obyczaj prastary, i prawo odwieczne, a również mądrość stoi za tym wielka.
Monarcha bowiem i błazen nicią tajemną i magiczną zostają połączeni, i jeden bez
drugiego żyć nie potrafią. Dlatego od kiedy następca tronu zapowiedział, że nie
pójdzie w ślady ojców swych i dziadów, i błazna przy sobie trzymał nie będzie,
od początku wiedziałem, że zapowiada to wydarzenia ponure i nieszczęśliwe.
A zaczęło się to tak. Wiele lat temu wychowawcą i piastunem królewskich synów
byłem, która to godność od pokoleń w mym rodzie przekazywana była z ojca na
syna. Kiedy tylko królewiczowie siedem lat kończyli i od królowej matki przyszło
im odejść do spraw męskich i rycerskich, pod mą opiekę trafiali, by poznać
tajniki wojennego rzemiosła, wiedzy i dobrych obyczajów. Dla niektórych z nich
koroną zakończyć się to miało. Król z rzadka synów widywał, pochłonięty
rządzeniem, przyjmowaniem posłów i rozsądzaniem sporów poddanych. Był on bowiem
ojcem państwa i całego narodu, który wsłuchiwać się musi w troski wszystkich
swych dzieci, a nie tylko tych, których pozostaje dosłownym rodzicielem.
Był wówczas pośród trzech królewiczów i Bernout, najmłodszy, lecz i najmędrszy
pomiędzy nimi. Pierworodny okazał się wojownikiem urodzonym i po wielokroć,
kiedy wiek męski osiągnął, dowodził hufcami ojca swego podczas bitew, jakie za
czasów Wojny Tuzinowej przyszło naszemu królestwu staczać. Nie będę o tym pisał,
kroniki i bardowie po wielokroć wychwalali męstwo naszego rycerstwa, odnotowując
każdy bohaterski czyn młodego wodza.
Wtóry z królewskich synów ku kobietom namiętność miał potężną, rozbuchaną i
nienasyconą. Tedy na nocnych bataliach siły swe trwonił, dojrzewając i mężniejąc
w wieku nad wyraz młodym. Powiadają po dziś dzień, iż wzdychały za nim wszystkie
kobiety, co w zamku podówczas zamieszkiwały, a on ochoczo i bez różnic dla wieku
czy stanu na westchnienia owe odpowiadał. Wkrótce też rozsiał hojnie sporo
królewskiego nasienia i spowinowacił krwią monarszą połowę szlacheckich dworów,
narażając się na bezsilny i jałowy gniew królewskich palatynów i seneszali.
Najmłodszy zaś, jak to często bywa w baśniach, najmędrszy był i
najroztropniejszy. Czytał on wiele i sporo czasu w bibliotece zamkowej spędzał.
Prowadził też uczone dysputy z mistrzem alchemii, który dla kaprysu monarchy
niestrudzenie nad niemożliwymi wynalazkami pracował. Młodzieniec przebywał też
długie godziny w wieży, odstąpionej przed wiekami czarodziejowi, i tam, wraz z
sędziwym, brodatym magiem, zgłębiał tajniki czarów, klątw i wieszczb. Chętny był
też sztukom i życiu dworskiemu, nie było też odeń lepszego i dowcipniejszego
gawędziarza, dlatego podczas uczt i biesiad zawsze gromadził wedle swego miejsca
wdzięczne grono słuchaczów. Do kobiet i do wojaczki pociąg miał mniejszy, choć i
w tym względzie niczego mu nie zbywało.
Dumny byłem z mych wychowanków, a i król radował się, iż tak mu się synowie
udali. Ani w Egerni, ani w państwach ościennych nie było pośród młodzieńców
szlachetnej krwi równie dorodnych, jak ci trzej. A chłopcy rośli, aż weszli w
wiek męski. Królestwo rozkwitało wraz z nimi i wydawało się, iż nic nie może
zbrukać czystości tego obrazu. Ale oto chmury poczęły się zbierać nad panującą
rodziną. Wpierw zaniemogła królowa matka i po kilku tygodniach ciężkiej choroby
pożegnała się z naszym światem. Król wraz z synami posmutniał i każdy z tych
prawych mężów na swój sposób usiłował zagłuszyć w sobie łkanie po stracie
najbliższej im kobiety. Ojciec wraz z pierworodnym postanowili rozwłóczyć swą
tęsknotę na polach bitewnych, pośród szczęku oręża i gry wojennych bębnów. Drugi
z królewiczów rozcieńczał pamięć po zmarłej matce w setkach przypadkowych
kochanek, których twarze zlewały się w jedno oblicze, zamazując to najukochańsze
i najdroższe sercu. Najmłodszy zaś, Bernout, całymi dniami grywał sam ze sobą w
szachy, czytał mądre księgi i podczas uczt śmiał się gorzko z siebie, ludzi
wokół i losu, który okrutnie doświadczył jego rodzinę.
Aż nadeszły z północy wieści ponure. Król wraz z synem polegli w bitwie o
Grząskie Pola, własną krwią okupując zwycięstwo Egerni i zakończenie Wojny
Tuzinowej. Powiadają, że na czele armii ruszyli na przeciwnika i klinem rozbili
szeregi wroga, po czym polegli, wpierw wysadzeni przez kopijników z siodeł, a
potem okrutnie stratowani kopytami własnej konnicy. Straszliwą śmierć mieli,
dlatego bohaterami ich okrzyknięto, a następnej wiosny co drugie dziecko rodzaju
męskiego, które przyszło na świat w królestwie, imiona zmarłego władcy i jego
syna dostało. A lirnicy roznieśli te opowieści pomiędzy ludzi, by każda wieś i
miasteczko mogły zapłakać nad męczeństwem i poświęceniem władców.
Kiedy w pustych grobowcach spoczęły symboliczne prochy ojca i syna, koronowano
podług zwyczaju najstarszego z rodzeństwa, a więc starszego brata Bernouta. Tak
każe prawo Egerni, choć wszyscy ministrowie i dostojnicy dworu, a i ja między
nimi, wiedzieliśmy, że to najmłodszy z racji swej mądrości i rozwagi winien
monarchą zostać. Bernout jednak znał obyczaje prastare i ani razu przeciw bratu
nie wystąpił, rozważnie w cień komnat się chowając.
Wydawało się, że los zebrał już swój haracz i ostawi królewską rodzinę w
spokoju. Minęła żałoba i krwawiące serce Egerni z wolna poczęło się zabliźniać,
kołysane tak krwawo okupionym pokojem. Młody władca okazał się mądrym swego ojca
następcą. Dużo jeździł w obce kraje, by własnym słowem na nowo pieczętować
podpisane przed dziesięcioleciami traktaty pokojowe, od dawna gwarantujące
spokój naszych granic. Ustatkował się ponadto i choć trzymał w komnatach
rozległy babiniec, nie mogąc się zdecydować, którego z licznych potomków za
prawowitego uznać, poddani i dwór wybaczyli mu szaleństwa młodości.
Tak minęło kilka lat, by znów los, ten tułacz niestrudzony, co po gościńcach i
traktach wędruje, kołacząc po wielokroć do tych samych drzwi, przypomniał
władcom Egerni o swej posępnej posłudze. Król gościł akurat w jednym z
sąsiednich państw, kiedy odezwał się w nim dawny nienasycony młodzian. Po
uczcie, jaką na jego cześć wydano, spędził noc z uroczą dzieweczką, która chętną
i powolną mu była. Rankiem wybuchł skandal, gdyż dziewczę owo okazało się być
kapłanką miejscowej świątyni, która od swych służek wymaga dziewictwa
całkowitego i niepodważalnego. Miejscowy władca starał się załagodzić sprawę,
układając się z kapłanami i usiłując przebłagać rozgniewane bóstwo. Niestety,
czy to za sprawą każącej ręki boga, czy też chłodnego ostrza skrytobójczego
sztyletu, król Egerni nie przeżył następnej nocy.
Ciało monarchy przewieziono do stolicy. Kiedy żałobny kondukt przemierzał trakty
królestwa, poddani łkali i padali na kolana przed trumną, rozdzierani szczerą
rozpaczą i żalem, gdyż lud Egerni miłuje swoich władców uczuciem szczerym i
odwiecznym. I spoczął przedwcześnie zmarły monarcha w krypcie obok rodzicieli i
brata, a na tron wstąpił Bernout I, przez wszystkich uważany za mądrego.
I wtedy nowy król ogłosił, że nie będzie mieć błazna. Powiedział, że rodzinę
królewską spotkało tyle nieszczęść i tragedii, że nieprzyzwoitością będzie
trzymanie trefnisia. Wyżsi urzędnicy królestwa poczęli protestować, a pośród
nich ja, co znałem Bernouta od dziecięcia, ja krzyczałem najgłośniej, narażając
się na gniew i ryzykując wygnanie. Przede wszystkim prawo i tradycja nakazywały
każdemu z królów związać swój los z losem błazna. Nadto wiedziałem, że tylko
błazen, który z królem w prywatności jego przebywa, możen jest pomóc władcy w
jego troskach. Błazen jest nie tylko rozweselaczem monarszego oblicza. Jest też
powiernikiem, doradcą i towarzyszem samotności. Ciężar rządzenia państwem jest
tak wielki, a majestat królewski tak szczelnym murem odgraniczający od
śmiertelników, że nie ma nad błazna osoby, co potrafiłaby równie dobrze w
brzemieniu tym ulżyć.
Król rad wysłuchał, gniewu nie okazał, lecz swoje powtórzył. Z początku
myśleliśmy, że czas zaleczy rany i wkrótce błazen pojawi się u Bernoutowego
boku. Minął jednak rok i dwa, pajęczynami zarosły drzwi krypty, a król trwał
przy swoim zdaniu. Wznowiono wystawne uczty, podczas których przygrywali muzycy,
tańczyły tresowane niedźwiedzie, zaś wino lało się galonami. A błazna nie było i
być nie miało. Martwiłem się o monarchę, wiedziałem bowiem, że nic dobrego z
tego wyniknąć nie może.
Tak minęło kilka lat i naraz król począł sam trefnisia udawać. Miało to miejsce
podczas jednej z uczt, kiedy gościli u nas posłowie z dalekiego zamorskiego
kraju. Król począł się sam ze sobą przekomarzać. Wszyscyśmy śmiali się do
rozpuku, gdyż pamiętał jeszcze dwór dawne gawędy królewicza Bernouta i teraz to
pomieszanie ról króla i błazna uznano za dowód, że pogoda wróciła w serce
monarchy. Całe jeszcze miesiące bawił władca biesiadników podobnymi
krotochwilami, zaś nikt nie niepokoił się tym, gdyż, jak mówię, humor Bernouta
był kiedyś powszechnie znany.
Potem miały nastąpić dziwne wydarzenia, które sprawiły, że ludzie z bliskiego
monarchy otoczenia przestali patrzeć na rzecz spokojnie. Razu pewnego
podsłuchałem, przechodząc korytarzem, jak Bernout rozmawia sam ze sobą, głos
zmieniając. Raz swoim przemawiał, drugim razem skrzekliwą barwą się odzywał, jak
to zwykł czynić odgrywając rolę błazna. Zdziwiłem się, lecz wówczas pomyślałem
jeszcze, że ćwiczy przed biesiadą, by dwór po raz kolejny uradować. Jednak
dialogu tego nigdy publicznie nam nie przedstawił. Innym razem spostrzegłem, że
król przemierza korytarze kuśtykając niezdarnie, a więc krokiem, który błaznowi
przypisał. Od ministrów i dworzan zebrałem podobne spostrzeżenia. I niejasne z
początku podejrzenie, które długo odpychałem od siebie, coraz silniej w moim
umyśle wierciło i domagało się uznania w prawdzie.
I wreszcie powiedziałem sobie, nie bez bólu i cierpienia, że mój ukochany
wychowanek jest obłąkany. Słyszano w świecie o przypadkach, kiedy obcy duch
wkrada się do umysłu i odtąd pospołu z gospodarzem mieszka, rządząc skołatanym
człowiekiem. Wewnątrz walka się toczy, raz jeden z duchów zwycięża, innym razem
drugi, zaś powolne ciało przemawia różnymi głosami, ulegając wpływom obcych sił.
W księgach opisane są takie przypadki, kiedy w jednym ciele dwoje ludzi
pomieszkuje.
Czegośmy nie robili, by króla uleczyć i ocalić. Przez jego komnaty przewijali
się medycy, czarodzieje, alchemicy i kapłani, leczono go przeróżnymi
specyfikami, sypano na ogień zioła, wypowiadano zaklęcia i egzorcyzmy. Całe dnie
w świątyni paliły się kadzidła, a kapłani bez przerwy śpiewali modlitwy. Uczeni
i święci mężowie sprowadzani byli z całego świata, próbowano tajemnych i
starożytnych rytuałów. Nic z tego, w Bernoucie mieszkali pospołu król i błazen.
Wreszcie poddaliśmy się. Ja z niepokojem śledziłem rozwój królewskiego syna,
lękając się, że ten po ojcu obłęd odziedziczy. Starałem się też nie spuszczać
oka z samego monarchy, w obawie, iż ten, podczas zmysłów pomieszania, krzywdę
sobie albo komuś wyrządzi. A król zaczął się zachowywać coraz bardziej
nieobliczalnie. Znikał na całe noce w ogrodzie, błąkał się po krużgankach, z
błazeńskim grymasem i strużką śliny w kąciku ust. Służba pałacowa donosiła mi,
że wydaje im dziwaczne rozkazy. Wszystko to było smutne, lecz nie wydawało się
groźne.
Aż pewnej nocy krzyk błazna i obłąkańczy śmiech rozbudził cały zamek. Wszyscy,
począwszy od gwardzistów i na ministrach skończywszy, zerwali się z łóżek i
ruszyli w stronę, skąd dochodził głos. Kiedy przedarłem się przez skamieniałych
dworzan i dopadłem władcy, myślałem, ze sam popadłem w obłęd.
Na schodach, w kałuży krwi, leżał martwy król, Bernout I, zwany Mądrym. Jego
szlachetne oblicze patrzało tępo w sufit, spojrzeniem martwym i chłodnym. Obok
zaś, umazany krwią i szlochający, siedział z przykurczoną nogą drugi Bernout, z
tępym, błazeńskim grymasem na twarzy.
Ani ja, ani nikt inny, nie rozumiał, co się stało. Pochowaliśmy jedno z ciał w
grobowcu, nie wiedząc, kogo grzebiemy. Przecież Bernout żył, teraz już
nieodmiennie grając błazna. Ale nikt też nie śmiał wątpić w to, że ciało, które
spoczęło w krypcie, również należy do monarchy. Sam sprawdziłem znamię na
piersi, które Bernout miał od urodzenia, jak również bliznę pod żebrem,
pozostałość po młodzieńczym pojedynku. I zwłoki, i błazen mogli się obydwoma
znakami poszczycić.
I to już koniec historii. Pochowaliśmy króla, zaś błazen od tamtej pory siedział
w sali tronowej, bezradnie kiwał się na boki, bełkocząc niezrozumiale. Rzadko
opuszczał okolice tronu, więc i tam musieliśmy Bernouta karmić i pielęgnować.
Ten zaś wiądł w oczach, co jakiś czas rozpytywał, kiedy wróci monarcha i dalej
kiwał się monotonnie. Wreszcie zasnął na zawsze, a my pochowaliśmy go obok
matki, ojca i braci. I tak zakończyła się ta przedziwna i tragiczna historia, a
ja do śmierci i do znudzenia będę powtarzał, że źle jest, kiedy władca zapiera
się swego błazna.