Sterling Bruce - Sklepik z czarami
Szczegóły |
Tytuł |
Sterling Bruce - Sklepik z czarami |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sterling Bruce - Sklepik z czarami PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sterling Bruce - Sklepik z czarami PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sterling Bruce - Sklepik z czarami - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bruce Sterling
Sklepik z czarami
To był tylko mały, zakurzony sklepik w Nowym Jorku, ale
zawartość buteleczki, którą kupił James Abernathy, była tego
rodzaju, że kazała mu powracać do sklepu przez wyjątkowo
długi czas.
Młodość Jamesa Abernathy'ego obfitowała w złowieszcze
znaki.
Jego ojciec, inspektor celny z Nowej Anglii, miał
artystyczne ambicje; zapełniał szkicowniki wizerunkami
starych purytańskich nagrobków i nowych statków
wielorybniczych z Nantucket. W ciągu dnia sortował bele
importowanej herbaty i perkalu; wieczorami zabierał Jamesa
na zebrania swoich intelektualnych przyjaciół, którzy
popijali porto, klęli na żony i wydawców oraz częstowali
chłopca cukierkami.
Ojciec Jamesa zaginął podczas malarskiej wyprawy na
Wielką Kamienną Twarz w Vermont; znaleziono tylko jego buty.
Matka została wdową z dzieckiem i w końcu poślubiła
wielkiego, włochatego mężczyznę, który mieszkał w
rozpadającym się wiejskim domu w stanie Nowy Jork.
Rodzina często spędzała wieczory w pobliskim mieście
Albany. Tam ojczym Jamesa dyskutował o polityce z
przyjaciółmi z Narodowej Partii Antymasońskiej, a na górze
matka i jej przyjaciółki gawędziły ze słynnymi zmarłymi
osobistościami za pośrednictwem wirującego stolika.
Stopniowo ojczym Jamesa zaczął przejawiać coraz większą
podejrzliwość wobec knowań masonów. Rodzina zerwała z życiem
towarzyskim. Szczelnie zasłonięto okna, a wszystkim
domownikom przykazano uważać na obcych ubranych na czarno.
Matka Jamesa schudła, zbladła i często po całych dniach
chodziła w szlafroku.
Pewnego dnia ojczym Jamesa przeczytał im artykuł w
miejscowej gazecie dotyczący anioła Moroni, który odnalazł
zakopane tablice ze złota, zawierające biblijną historię
dawnych Indian. Zanim ojczym doszedł do końca artykułu, głos
mu drżał, a oczy błyszczały dziko. Tej nocy w domu
słyszano stłumione krzyki i gorączkowe łomotanie.
Rano młody James znalazł ojczyma na dole przy kominku,
ubranego w szlafrok, popijającego całymi filiżankami brandy
i w roztargnieniu bawiącego się pogrzebaczem.
James przywitał go ze zwykłą serdecznością. Ojczym
nieufnie spoglądał spod nastroszonych brwi. Poinformował
pasierba, że matka wyjechała z misją miłosierdzia do
dalekiej rodziny, dotkniętej szkarłatną gorączką. Rozmowa
wkrótce zahaczyła o pewien pokój na górze, którego drzwi
zostały zabite gwoździami. Ojczym surowo zakazał Jamesowi
wstępu do tego pomieszczenia.
Mijały tygodnie. Nieobecność matki przedłużała się.
Pomimo coraz częstszych i wyraźniejszych ostrzeżeń
ojczyma, James nie przejawiał żadnego zainteresowania
pokojem na górze. Wreszcie głęboko w mózgu starego człowieka
jakaś tykająca arteria pękła z czystej frustracji.
W czasie pogrzebu piorun uderzył w rodzinny dom, który
spłonął ze szczętem. Pieniądze z ubezpieczenia i los Jamesa
przeszły w ręce dalekiego krewnego, mamroczącego,
roztrzęsionego człowieczka, który prowadził kampanię
antyalkoholową i wypijał kilka butelek laudanowego eliksiru
doktora Rifkina na tydzień.
James poszedł do szkoły z internatem, prowadzonej przez
fanatycznego diakona kalwinistę. James radził tam sobie
doskonale dzięki pilnym studiom nad Pismem Świętym oraz
dzięki zrównoważonemu, rozsądnemu usposobieniu. Wyrósł na
wysokiego, rozmiłowanego w nauce młodzieńca o spokojnym
usposobieniu i poważnym obliczu. Był całkowicie pozbawiony
charakteru.
Dwa dni po końcowych egzaminach znaleziono półnagie
ciała diakona i jego żony, posiekane na befsztyki i
wepchnięte do jednokonnej rodzinnej bryczki. James został w
szkole dostatecznie długo, żeby pocieszyć osieroconą córkę,
starą pannę, która siedziała z suchymi oczami w bujanym
fotelu, metodycznie drąc na strzępy koronkową chusteczkę.
Później James wyjechał do Nowego Jorku, żeby
kontynuować naukę. Tam właśnie znalazł sklepik z czarami.
James wszedł do sklepu pod wpływem impulsu, szukając
schronienia przed stłumionymi wrzaskami bólu dochodzącymi z
gabinetu dentystycznego po drugiej stronie ulicy.
Mroczne wnętrze sklepu cuchnęło przypalonym tłuszczem
wielorybim i rozgrzanym mosiądzem. Wzdłuż ścian piętrzyły
się głębokie drewniane półki, zasnute pajęczynami. Tu i
ówdzie pożółkłe polityczne odezwy żądały pomocy wojskowej
dla zbuntowanego Teksasu. James odłożył swoje święte teksty
na szafkę aptekarską, gdzie zespół wypchanych,
polakierowanych żab potrząsał maleńkimi trąbkami i gitarami.
Sprzedawca wyłonił się zza czerwonej kotary.
- Czym mogę służyć młodemu paniczowi? - zapytał
zacierając ręce. Był małym, żwawym Irlandczykiem o
spiczastych uszach, ledwie przysłoniętych włosami. Nosił
dwuogniskowe okulary i buty z mosiężnymi sprzączkami.
- Podoba mi się ten wachlarz pod kloszem - oświadczył
James pokazując palcem.
- Idę o zakład, że znajdziemy coś lepszego dla
takiego młodzieńca jak pan - oznajmił sprzedawca, chytrze
łypiąc okiem. - Tak świeżego, tak pełnego życia.
James zdmuchnął grubą warstwę kurzu ze szklanego klosza.
- Interes dobrze idzie w dzisiejszych czasach?
- Mamy grono wiernych klientów - odparł sprzedawca i
przedstawił się. Nazywał się O'Beronne i niedawno uciekł
przed głodem ziemniaczanym, pustoszącym jego ojczyznę. James
uścisnął małą, wysuszoną dłoń pana O'Beronne.
- Na pewno szuka pan miłosnego napoju - oświadczył
sprzedawca, przenikliwie patrząc na Jamesa. - Chłopcy w pana
wieku zwykle tego potrzebują.
James wzruszył ramionami.
- Nie, wcale nie.
- Więc to kłopoty z budżetem? Mogę polecić sakiewkę bez
dna. - Staruszek wyciągnął spod kontuaru wielką torbę z
niedźwiedziej skóry.
- Pieniądze? - powiedział James z nikłym zainteresowaniem.
- A więc sława. Mamy czarodziejskie pędzle... a jeśli
woli pan nowomodne sztuczki, jest też aparat fotograficzny,
który należał do samego Montavardego.
- Nie, nie - odparł niecierpliwie James. - Ile kosztuje
ten wachlarz? - Krytycznie obejrzał wachlarz, który był w
nie najlepszym stanie.
- Możemy przywracać młodość - rzucił pan O'Beronne z
nagłą desperacją.
- Proszę to wyjaśnić - zażądał James prostując się.
- Mamy dostawę Patentowanej Wody Młodości Doktora
Heideggera - oznajmił pan O'Beronne. Z okutej mosiądzem
skrzyni wydobył skórę kwagi, pod którą spoczywała kwadratowa
szklana butelka. Odkorkował ją. Zawartość lekko
musowała, majowe wonie wypełniły wnętrze sklepu.
- Jedna wypita butelka - oświadczył pan O'Beronne -
przywraca stan kwitnącej młodości ludziom i zwierzętom.
- Istotnie? - mruknął James, marszcząc brwi w
zamyśleniu. - Ile łyżeczek mieści się w butelce?
- Nie mam pojęcia - przyznał pan O'Beronne. - Nigdy nie
mierzyłem na łyżeczki. Uprzedzam, że to towar dla starszych
ludzi. Młodzieńcy zwykle poszukują napojów miłosnych.
- Ile za butelkę? - zapytał James.
- Cena jest wygórowana - przyznał gderliwie pan
O'Beronne. - Wszystko, co pan posiada.
- Brzmi rozsądnie - stwierdził James. - Ile za dwie butelki?
Pan O'Beronne wybałuszył oczy.
- Nie szalej, młody człowieku - ostrzegł. Starannie
zakorkował butelkę. - Pamiętaj, że musisz dać mi wszystko,
co posiadasz.
- Skąd mam wiedzieć, czy dostanę ten towar w
przyszłości, kiedy będę potrzebował więcej? - zapytał James.
Pan O'Beronne z zakłopotaniem odwrócił wzrok.
- To już moje zmartwienie - odparł i znowu chytrze
łypnął okiem, ale bez takiej pewności siebie. - Nie
zamierzam zamknąć sklepu... dopóki mam podobnych do pana
klientów.
- Wierzę - oświadczył James i podali sobie ręce,
żeby przypieczętować umowę. James wrócił po dwóch dniach,
sprzedawszy wszystko, co posiadał. Przekazał sprzedawcy mały
woreczek ze złotymi monetami oraz czek bankowy na
okaziciela, pokrywający wartość skromnych resztek ojcowizny.
Wyszedł w samym tylko ubraniu na grzbiecie i z butelką.
Minęło dwadzieścia lat.
Stany Zjednoczone rozpętały wojnę domową. Setki tysięcy
ludzi zginęły od kul, min i pocisków artyleryjskich albo
zmarło z chorób w obozach jenieckich. Na ulicach Nowego
Jorku kartacze kosiły setkami antywojennych demonstrantów, a
przed sklepem z czarami uliczny bruk spłynął krwią.
Wreszcie, po zaciętym oporze i niewypowiedzianych
cierpieniach, Konfederacja została pokonana. Wojna przeszła
do historii.
James Abernathy powrócił.
- Byłem w Kalifornii - poinformował zdumionego pana
O'Beronne. James był zdrowo opalony, ubrany w aksamitny
płaszcz, buty z ostrogami i srebrzyste sombrero. Dumnie
obnosił wielki złoty kieszonkowy zegarek, a na jego palcach
błyszczały klejnoty.
- Zdobył pan fortunę na złotonośnych polach - domyślił
się pan O'Beronne.
- Właściwie nie - sprostował James. - Prowadziłem sklep
spożywczy. W Sacramento. Wie pan, można było sprzedać tuzin
jajek prawie na wagę złotego piasku. - Uśmiechnął się i
wskazał swój wyszukany strój. - Powiodło mi się nieźle, ale
zwykle nie ubieram się tak ekstrawagancko. Widzi pan, noszę
na sobie wszystko, co posiadam. Pomyślałem, że to ułatwi
transakcję.
Wyjął pustą butelkę.
- Jest pan bardzo przewidujący - stwierdził
O'Beronne. Krytycznie zmierzył Jamesa wzrokiem, jakby szukał
psychicznych odchyleń czy śladów moralnego zepsucia. - Nie
wygląda pan starzej ani o jeden dzień.
- Och, niezupełnie - odparł James. - Miałem dwadzieścia
lat, kiedy tu przyszedłem po raz pierwszy; teraz bez trudu
wyglądam na dwadzieścia jeden, nawet dwadzieścia dwa. -
Postawił butelkę na kontuarze. - Pewnie pana zainteresuje,
że w butelce było dokładnie dwadzieścia łyżeczek.
- Nic pan nie rozlał?
- O nie - zapewnił James z uśmiechem. - Otwierałem ją
tylko raz do roku.
- Nie przyszło panu do głowy, żeby zażyć na przykład
dwie łyżeczki? Albo od razu wypić wszystko?
- W jakim celu? - zdziwił się James. Zaczął ściągać
pierścienie i z brzękiem rzucał je na ladę. - Zakładam, że
wciąż ma pan na składzie Wodę Młodości.
- Umowa jest umową - burknął pan O'Beronne. Wyjął
następną butelkę. James wyszedł na bosaka, tylko w
spodniach i koszuli, ale niósł butelkę.
Minął rok 1870 i naród świętował swoje stulecie. Linie
kolejowe przecięły kontynent. Na ulicach Nowego Jorku
zainstalowano latarnie gazowe. W niebo wystrzeliły budynki
wyższe od wszystkiego, co dotąd zbudowano, chociaż otoczenie
sklepiku z czarami pozostało nie zmienione.
James Abernathy powrócił. Wyglądał teraz co najmniej na
dwadzieścia cztery lata. Przekazał sprzedawcy tytuły
własności do kilku nieruchomości w Chicago i wyszedł z
następną butelką.
Na przełomie wieków James zjawił się ponownie za
kierownicą parowego automobilu, pogwizdując melodię z
wystawy w St. Louis i gładząc nawoskowany wąsik. Podpisał
zrzeczenie się prawa własności do samochodu, który był
pięknym okazem, choć O'Beronne nie wykazywał entuzjazmu.
Stary Irlandczyk skurczył się przez minione lata, ręce mu
drżały, kiedy przyjmował towary.
Wkrótce potem wybuchła wielka wojna pomiędzy światowymi
mocarstwami, ale Ameryka ucierpiała niewiele. Nadszedł rok
1920 i James zjawił się dźwigając walizkę, wypchaną akcjami
i obligacjami których wartość szybko szła w górę.
- Za każdym razem nieźle pan sobie radzi - zauważył
O'Beronne drżącym głosem.
- Kluczem jest umiarkowanie - wyjaśnił James. - A także
pogoda ducha.
Krytycznym okiem rozejrzał się po sklepie. Jakość
towarów znacznie spadła. Stare części silnika, pokryte
cuchnącym smarem, leżały obok stosów butwiejących
popularnych czasopism i szpul poczerniałego kabla
telefonicznego. Egzotyczne skóry, paczuszki przypraw i
bursztynu, kły słoniowe rzeźbione przez kanibali i tym
podobne ciekawostki znikły bez śladu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzają panu te nowe
opakowania - zaskrzeczał O'Beronne, podając mu butelkę o
zaokrąglonych bokach, z fabrycznie wykonaną nakrętką z korka
i blachy.
- Ma pan kłopoty z zaopatrzeniem? - zagadnął dyskretnie
James.
- To już moje zmartwienie! - warknął O'Beronne,
spoglądając wyzywająco.
Następna wizyta Jamesa wypadła już po drugiej wojnie,
która przyniosła ze sobą niewyobrażalne okrucieństwa. Sklep
pana O'Beronne był zapchany towarami z odrzutów wojskowych.
Gołe żarówki oświetlały sterty zapleśniałych mundurów w
barwach ochronnych i sparciałą gumę.
James wyglądał teraz prawie na trzydzieści lat. Był
trochę za niski jak na współczesne amerykańskie standardy,
ale nie na tyle, by to się rzucało w oczy. Nosił spodnie z
podwyższoną talią i białą lnianą marynarkę z wypchanymi
ramionami.
- Pewnie nigdy nie przyszło panu do głowy, żeby się
tym podzielić? - wycedził pan O'Beronne przez swoje sztuczne
zęby. - Z żonami, kochankami, dziećmi?
James wzruszył ramionami.
- O co chodzi?
- Patrzy pan obojętnie, jak pańscy bliscy starzeją się
i umierają?
- Nigdy nie zostaję z nimi tak długo - wyjaśnił James.
- Przecież muszę tutaj wracać co dwadzieścia lat i za każdym
razem tracę wszystko, co posiadam. Łatwiej jest zaczynać
wszystko od początku.
- Żadnych ludzkich uczuć - mruknął O'Beronne z goryczą.
- Och, daj pan spokój - prychnął James. - W końcu pan
też nie częstuje eliksirem wszystkich bez wyjątku.
- Ale ja prowadzę magiczny interes - słabo
zaprotestował O'Beronne. - Istnieją pewne niepisane
prawa.
- Ach tak? - rzucił James, opierając się o kontuar z
niedbałą nonszalancją młodocianego stulatka. - Nigdy
przedtem pan o tym nie wspominał. Nadprzyrodzone prawo...
to interesujący przedmiot studiów.
- Nieważne - uciął O'Beronne. - Pan jest klientem i
istotą ludzką. Niech pan pilnuje własnego nosa.
- Niepotrzebnie pan się irytuje - odparł James. Zawahał
się. - Widzi pan, mam kilka pomysłów związanych z nowym
przemysłem plastykowym. Przypuszczam, że tym razem zarobię
znacznie więcej pieniędzy niż zwykle. To znaczy, jeśli
interesuje pana sprzedaż tego miejsca. - Uśmiechnął się. -
Powiadają, że Irlandczyk zawsze tęskni za Starym Krajem. Może
pan wrócić do dawnego trybu życia... garnek ze złotem,
miseczka mleka na progu...
- Zabieraj swoją butelkę i odejdź - krzyknął
O'Beronne, wpychając butelkę Jamesowi.
Minęły kolejne dwie dekady. James przyjechał
kabrioletem mustangiem. Wszedł do sklepu. W środku cuchnęło
paczulą, ściany pokrywały fosforyzujące plakaty. Stojaki
pełne idiotycznych komiksów sterczały obok stołów zawalonych
nargilami i glinianymi fajkami ręcznej roboty.
O'Beronne przyczłapał zza paciorkowej zasłony.
- Znowu pan - zaskrzeczał.
- Właśnie - przyznał James, rozglądając się ciekawie. -
Podoba mi się, że to miejsce idzie z duchem czasu. Uroczo.
O'Beronne rzucił mu jadowite spojrzenie.
- Ma pan sto czterdzieści lat. Czy ciężar nienaturalnie
długiego życia stał się nie do zniesienia?
James spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Żartuje pan?
- Czy uwierzył pan, że śmierć jest błogosławieństwem?
Że niedobrze jest żyć dłużej ponad wyznaczony czas?
- Hę? - James wzruszył ramionami. - Jedyne, czego się
nauczyłem to, że dobra materialne... są tylko
ciężarem dla człowieka. Tym razem nie dostanie pan
samochodu, jest wypożyczony. - Wyciągnął skórzany portfel
ręcznej roboty z kieszeni dżinsów rozszerzanych u dołu. -
Mam kilka fałszywych dowodów tożsamości i karty kredytowe.
Wytrząsnął je na kontuar. Pan O'Beronne z
niedowierzaniem popatrzył na skromny stosik.
- Czy to jakiś dowcip?
- Hej, to wszystko, co posiadam - powiedział łagodnie
James. - W pięćdziesiątych latach mogłem kupić patent na
kserokopiarkę. Ale kiedy ostatnio z panem rozmawiałem, nie
był pan zainteresowany. Pomyślałem sobie, wie pan, że nie
liczą się pieniądze, tylko sama istota transakcji.
O'Beronne chwycił się za serce dłonią pokrytą
wątrobianymi plamami.
- Czy to się nigdy nie skończy? Po co w ogóle
wyjeżdżałem z Europy? Tam przynajmniej szanują tradycje! -
Prychnął ze złością. - Niech pan tylko popatrzy! To
oburzające! Czy tak wygląda sklep z czarami?
Chwycił grubą świecę w kształcie pieczarki i cisnął na podłogę.
- Pan jest przemęczony - stwierdził James. - Przecież
sam pan powiedział, że umowa jest umową. Nie musimy tego
ciągnąć. Widzę, że pan już nie ma do tego serca. Proszę
mnie skontaktować z hurtownikiem.
- Nigdy! - zaprzysiągł O'Beronne. - Nie pokona mnie
żaden zimnokrwisty... księgowy.
- Nie wiedziałem, że to jakiś rodzaj rywalizacji -
odparł James z godnością. - Przepraszam, skoro pan to
odvbiera w ten sposób.
Zabrał butelkę i wyszedł.
Wyznaczony czas minął i James ponownie odbył
pielgrzymkę do czarodziejskiego sklepu. Dzielnica zeszła na
psy. Po chodnikach przechadzały się kobiety w obcisłych
spódniczkach i siatkowych rajstopach, a zza rogów
obserwowali je mężczyźni w szerokoskrzydłych kapeluszach i
błyszczących wypolerowanych butach. James starannie zamknął
drzwi swojego BMW.
Okna sklepu, dawniej zasłonięte kotarami,
teraz zamalowano na czarno. Neonowy napis nad drzwiami
głosił: FILMY DLA DOROSŁYCH 25c.
Wewnątrz usunięto wszystkie rupiecie. Pod ścianami
umieszczono pisemka opakowane w plastyk, których cieliste
okładki lśniły w błękitnawym trupim blasku świetlówek. Stary
kontuar zastąpiono długą oszkloną gablotą, zawierającą
węźlaste pejcze oraz kremy nawilżające. Podeszwy butów
Jamesa (od Gucciego) lepiły się do gołej podłogi.
Zza kotary wyszedł młody człowiek, wysoki i chudy, z
małym, starannie przyciętym wąsikiem. Jego gładka skóra
miała woskowy, chorobliwy odcień. Gestykulował płynnie.
- Kabiny od tyłu - oznajmił piskliwym głosem, nie
patrząc Jamesowi w oczy. - Trzeba kupić żetony. Trzy dolce.
- Słucham? - zapytał James.
- Trzy dolce, człowieku!
- Och. - James wyjął pieniądze. Mężczyzna podał mu
tuzin plastykowych żetonów i natychmiast znikł za kotarą.
- Przepraszam pana! - zawołał James. Nikt nie
odpowiedział - Halo?
Automaty wideo stały na zapleczu - rząd zasłoniętych
kabin. Winylowe zasłonki cuchnęły potem i uryną. James
wrzucił żeton i patrzył.
Potem przeszedł do drugiego automatu. Obejrzał wszystko
i wrócił do pomieszczenia od frontu. Sprzedawca siedział na
stołku, zrywając opakowania z nie sprzedanych pisemek i
oglądając film na małym telewizorze, ukrytym pod ladą.
- Te filmy - zaczął James. - Tam był Charlie Chaplin. I
Douglas Fairbanks. I Gloria Swanson.
Mężczyzna podniósł wzrok i przygładził fryzurę.
- No to co? Nie lubisz niemych filmów?
James zawahał się.
- Nie mogę uwierzyć, że Charlie Chaplin robił pornosy.
- Przykro mi niszczyć cudze złudzenia - ziewnął
sprzedawca. - Ale to są oryginalne zdjęcia. Słyszałeś kiedyś
o Hearst Mansion? San Simeon? Stary Hearst lubił filmować
swoich hollywoodzkich gości w akcji. Wszystkie sypialnie
były na podglądzie.
- Och - powiedział James. - Rozumiem. Aha, zastałem
pana O'Beronne?
Mężczyzna po raz pierwszy okazał zainteresowanie.
- Znasz starego? Niewielu przychodzi takich, którzy go
znają. Słyszałem, że jego klienci mają bardzo specyficzne
gusta.
James kiwnął głową.
- Powinien trzymać dla mnie butelkę.
- Dobra, sprawdzę na zapleczu. Może facet nie śpi.
Sprzedawca ponownie znikł. Po kilku minutach wrócił z
brązową fiolką.
- Masz tutaj napój miłosny.
James potrząsnął głową.
- Przepraszam, to nie to.
- To jest prawdziwe, człowieku! Działa, jak trzeba! -
Sprzedawca był zdumiony. - Wy, młodzi, zawsze potrzebujecie
napojów miłosnych. No, w takim razie będę musiał obudzić
starego. Chociaż nie lubię tego robić.
Minęła długa chwila. Zza kotary dochodziły stłumione
szelesty i mamrotania. Wreszcie pojawił się sprzedawca,
popychając wózek inwalidzki. W wózku siedział pan O'Beronne,
owinięty bandażami, w brudnej szlafmycy nad pomarszczoną
twarzą.
- Och - powiedział. - To znowu pan.
- Tak, wróciłem po...
- Wiem, wiem. - O'Beronne umościł się wygodniej
między poduszkami. - Widzę, że poznał pan mojego...
pomocnika, pana Ferry'ego.
- Teraz ja prowadzę interes - wyjaśnił Ferry.
Mrugnął do Jamesa za plecami pana O'Beronne.
- Nazywam się James Abernathy - przedstawił się James.
Wyciągnął rękę.
- Przepraszam, ale nigdy nie podaję ręki. - Ferry
skrzyżował ramiona w obronnym geście.
O'Beronne zaśmiał się skrzekliwie i dostał napadu kaszlu.
- No, mój chłopcze - powiedział w końcu, kiedy
paroksyzm minął - miałem nadzieję, że doczekam do następnego
spotkania... Panie Ferry! Na zapleczu stoi skrzynka, pod
tymi pańskimi paskudnymi plakatami...
- Dobra, dobra - rzucił pobłażliwie Ferry i wyszedł.
- Niechże się panu przyjrzę - powiedział O'Beronne.
Jego oczy w wyschniętych oczodołach przypominały oczy
jaszczurki. - No, co pan myśli o tym miejscu? Proszę mówić
szczerze.
- Przedtem wyglądało lepiej - stwierdził James. - I pan także.
- I reszta świata również, hę? - gdaknął O'Beronne.
- Ten młody Ferry naprawdę rozkręcił interes. Powinien pan
zobaczyć, jak on prowadzi księgowość... - Machnął drobną
dłonią o powykręcanych artretyzmem stawach. - Jestem
szczęśliwy, że pozbyłem się odpowiedzialności.
Ferry wrócił dźwigając drewnianą skrzynkę, wypełnioną
zakurzonymi opakowaniami po sześć puszek w każdym. Postawił ją
ostrożnie na ladzie. Każda puszka zawierała Wodę Młodości.
- Dziękuję - wyjąkał James, patrząc w zdumieniu. Z
szacunkiem wyjął jedno opakowanie i próbował wyciągnąć
puszkę.
- Niech pan tego nie robi - powstrzymał go O'Beronne. -
To wszystko dla pana. Proszę z tego korzystać. Mam nadzieję,
że jest pan zadowolony.
James powoli odłożył opakowanie.
- A co z naszą umową?
O'Beronne spuścił oczy wyraźnie upokorzony.
- Najmocniej przepraszam, ale po prostu nie mogę
dotrzymać umowy. Nie mam już siły, jak pan widzi. Więc
oddaję to panu. To wszystko, co mogłem znaleźć.
- Taak, to już resztka - dodał Ferry, ogladając własne
paznokcie. - Od dawna mieliśmy kłopoty z dostawami... pewnie
fabrykanci zwinęli interes.
- Aż tyle puszek... - zamyślił się James. Wyjął
portfel. - Przyprowadziłem panu ładny samochód, stoi przed
sklepem...
- To już nieważne - odparł O'Beronne. - Niech pan
zatrzyma wszystko, proszę to traktować jako odszkodowanie. -
Głos mu się załamał. - Nigdy nie myślałem, że do tego
dojdzie, ale przyznaję, że pan mnie pokonał.
O'Beronne zwiesił głowę. Ferry ujął rączki wózka.
- On jest zmęczony - powiedział łagodnie. - Zawiozę go
na zaplecze...
Odchylił kotarę i nogą przepchnął wózek przez próg.
Odwrócił się do Jamesa.
- Możesz zabrać skrzynkę. Miło robić z tobą interesy.
Do widzenia. - Krótko kiwnął głową.
- Do widzenia, sir! - zawołał James. Nie otrzymał odpowiedzi.
James zataszczył skrzynkę do samochodu i ustawił ją na
tylnym siedzeniu. Potem przez chwilę siedział bez ruchu,
bębniąc palcami po kierownicy.
Wreszcie wrócił do sklepu.
Pan Ferry wyciągnął telefon spoza kasy. Na widok Jamesa
trzasnął słuchawką.
- Zapomniałeś czegoś, kolego?
- Mam kłopot - odparł James. - Zastanawiam się... co z
tymi niepisanymi prawami?
Sprzedawca przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
- Aj, ten stary ciągle o tym gada. Prawa, reguły,
zasady. - W zamyśleniu popatrzył na swoje towary, a potem
spojrzał Jamesowi w oczy. - Jakie prawa, człowieku?
Na chwilę zapadło milczenie.
- Nigdy nie byłem pewien - odparł James. - Ale
chciałbym zapytać pana O'Beronne.
- Dostatecznie go wymęczyłeś - oświadczył sprzedawca. -
Nie widzisz, że on umiera? Dostałeś, czego chciałeś, więc
spływaj, zejdź mi z oczu.
Skrzyżował ramiona. James nie ruszył się z miejsca.
Sprzedawca westchnął.
- Słuchaj, nie robię tego dla przyjemności. Chcesz
tutaj zostać, to musisz kupić więcej żetonów.
- Widziałem już filmy - odparł James. - Co jeszcze
sprzedajecie?
- Aha, kabinki ci nie wystarczą, co? - Ferry
podrapał się po podbródku. - No, właściwie to nie moja
działka, ale mogę ci odpalić jeden czy dwa gramy Prawdziwego
Magicznego Kolumbijskiego Proszku Seniora Buendii. Pierwszy
niuch za darmo. Nie? Trudno ci dogodzić, kolego.
Ferry usiadł ze znudzoną miną.
- Nie widzę powodu, żeby zmieniać repertuar tylko ze
względu na ciebie. Taki spryciarz jak ty powinien zająć
się czymś większym niż małym sklepikiem z czarami. Chyba tutaj
nie jest twoje miejsce, kolego.
- Zawsze lubiłem ten sklep - oświadczył James. -
Przynajmniej do tej pory... Nawet chciałem go kupić.
Ferry zachichotał.
- Ty? Nie wygłupiaj się. - Rysy jego twarzy
stwardniały. - Jeśli ci się tutaj nie podoba, wiesz, jaka na
to rada.
- Nie, nie, na pewno coś sobie znajdę - szybko
powiedział James. Na chybił trafił wskazał grubą książkę w
twardej oprawie, na najniższej półce pod ladą. - Chciałbym
to obejrzeć.
Ferry niechętnie wzruszył ramionami i wyciągnął książkę.
- Spodoba ci się - mruknął bez przekonania. - Marylin
Monroe i Jack Kennedy na prywatnej plaży.
James przewertował lśniące kartki.
- Ile?
- Chcesz to kupić? - upewnił się sprzedawca. Zerknął na
okładkę. - Okay, pięćdziesiąt dolców.
- Tylko pieniądze? - zdziwił się James. - Żadnych czarów?
- Pieniądze robią czary, kolego. - Sprzedawca wzruszył
ramionami. - Okay, czterdzieści dolców i moja strata.
- Zapłacę pięćdziesiąt - oznajmił James. Wyciągnął
portfel. Portfel spadł na podłogę za kontuarem. Ferry
schylił się. Kiedy się prostował, James rąbnął go w głowę
ciężką książką. Sprzedawca upadł z jękiem.
James przeskoczył przez ladę i odsunął zasłonę.
Wyciągnął wózek na zewnątrz. Koła dwukrotnie podskoczyły na
rozrzuconych nogach Ferry'ego. O'Beronne obudził się od
wstrząsu.
James przyciągnął go do zasłoniętego okna.
- Stary człowieku - wydyszał. - Ile czasu minęło, odkąd
ostatnio oddychałeś świeżym powietrzem?
Kopniakiem otworzył drzwi.
- Nie! - zaskamlał O'Beronne. Zakrył oczy obiema
rękami. - Muszę zostać w środku! Takie jest prawo!
James wytoczył wózek na trotuar. O'Beronne jęknął i
skulił się ze strachu, kiedy trafiły go promienie słońca.
Kłęby kurzu buchnęły z poduszek, bandaże załopotały na
wietrze. James otworzył drzwi samochodu, podniósł pana
O'Beronne i wepchnął go na siedzenie pasażera.
- Nie może pan tego zrobić! - wrzasnął staruch,
gubiąc szlafmycę. - Powinienem zostać w czterech ścianach.
Nie wolno mi wychodzić...
James zatrzasnął drzwi, obiegł samochód i wskoczył za
kierownicę.
- Na zewnątrz jest niebezpiecznie - zaskowyczał
właściciel sklepu z czarami, kiedy silnik ożył z rykiem. -
Tam byłem bezpieczny...
James wcisnął pedał gazu. Samochód skoczył do przodu.
James zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył tłum
roześmianych, wiwatujących prostytutek.
- Dokąd jedziemy? - zapytał potulnie pan O'Beronne.
James przeskoczył skrzyżowanie na żółtym świetle. Jedną
ręką sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął puszkę z
opakowania.
- Gdzie była ta fabryka?
O'Beronne zamrugał z powątpiewaniem.
- To już tak dawno... Chyba na Florydzie.
- Floryda brzmi nieźle. Słońce, świeże powietrze... -
James zręcznie lawirował wśród samochodów, podważając
kciukiem uchwyt na wieczku. Pociągnął spory łyk, a potem
podał puszkę panu O'Beronne. - Masz, dokończ, staruszku.
O'Beronne spojrzał na puszkę, oblizując wyschnięte wargi.
- Ale ja nie mogę. Jestem właścicielem, nie klientem.
Po prostu nie wolno mi robić takich rzeczy. Jestem tylko
właścicielem sklepu z czarami.
James potrząsnał głową i roześmiał się głośno.
O'Beronne zadygotał. Podniósł puszkę do ust obiema
sękatymi rękami i zaczął łapczywie chłeptać. Przerwał tylko
raz, żeby zaczerpnąć tchu.
Majowe wonie wypełniły wnętrze samochodu.
O'Beronne otarł usta, zgniótł pustą puszkę w dłoni i
rzucił ją za siebie.
- Z tyłu jest miejsce również na te bandaże - odezwał
się James. - Zapraszam pana na wycieczkę.