Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (1)
Szczegóły |
Tytuł |
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Część pierwsza - Zdobywcy podziemnego świata
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Część druga - Kolonia
Rozdział 20
Strona 3
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Część trzecia - Wieczne Miasto
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Epilog
Strona 4
Roderick Gordon
Brian Williams
Tunele
(Tunnels)
Przełożył: Janusz Ochab
2008
Strona 5
PAMIĘCI
Elizabeth Oke Gordon 1837-1919
Wszystko, co nieznane, budzi wątpliwości.
Anonim
Strona 6
Część pierwsza
Zdobywcy podziemnego świata
Strona 7
Rozdział 1
Ł UP! Kilof wbił się w ziemię, zazgrzytał o niewidoczny kamień
ukryty w grubej warstwie gliny i zatrzymał raptownie
z głuchym odgłosem.
– Will, to może być to!
Doktor Burrows podczołgał się w głąb ciasnego tunelu. Zdyszany
i zlany potem, wbił palce w ścianę i zaczął gorączkowo wybierać
ziemię rękami. W miarę jak na dno tunelu opadały kolejne garście
gliny, w kłębach pary wydobywającej się z ust doktora i świetle
latarki zamocowanej na jego kasku ukazywała się coraz większa
powierzchnia starego przepierzenia z wysmołowanych desek.
– Podaj mi łom.
Will pogrzebał w torbie, znalazł krótki niebieski łom i podał go
ojcu, który ani na moment nie odrywał wzroku od drewnianej
ściany. Stękając z wysiłku, doktor Burrows naparł z całych sił na
żelazny drąg i wcisnął jego tępe ostrze między dwie deski.
Używając łomu jako dźwigni, zaczął odciągać go na boki. Deski
zaskrzypiały i zajęczały żałośnie, odrywane od zardzewiałych
mocowań, wreszcie wygięły się i pękły z głośnym trzaskiem. Will
odsunął się nieco, gdy z ciemnego otworu odsłoniętego przez
doktora Burrowsa wypłynął strumień parnego powietrza.
Oderwali jeszcze dwie deski, powiększając dziurę na szerokość
ramion, i zamarli na chwilę w, ciszy. Ojciec i syn spojrzeli na siebie,
Strona 8
uśmiechając się porozumiewawczo. Ich twarze, oświetlone blaskiem
czołówek, naznaczone były smugami ziemi przypominającymi
barwy wojenne.
Znów zwrócili się w stronę otworu i przez moment patrzyli
w zachwycie na lśniące drobiny kurzu, które wirowały powoli na tle
ciemnej otchłani, tworząc coraz to nowe, nieznane konstelacje.
Doktor Burrows ostrożnie wsunął się w otwór. Will także
przecisnął się do przodu i zatrzymał obok ojca, wyglądając mu zza
ramienia. W blasku latarek ukazała się powierzchnia
zakrzywionej, wyłożonej płytkami ściany. Smugi światła
przesunęły się dalej, odsłaniając stare plakaty o zwisających
smętnie, odlepionych od ściany brzegach, które kołysały się powoli
niczym wodorosty poruszane silnym prądem na dnie oceanu. Will
uniósł nieco głowę, penetrując przestrzeń jeszcze głębiej, aż natrafił
na emaliowaną tabliczkę. Doktor Burrows spojrzał w to samo
miejsce, a promienie ich latarek połączyły się, oświetlając napis na
tabliczce.
– Highfield & Crossly North! To tutaj! Will, znaleźliśmy to!
Podekscytowany głos doktora Burrowsa odbił się echem od
wilgotnych ścian porzuconej stacji kolejowej. Poczuli na twarzach
lekki podmuch powietrza, jakby coś przemknęło wzdłuż peronu i na
tory, przerażone tym nagłym wtargnięciem do zamkniętych od
dziesięcioleci i zapomnianych katakumb.
Will kopał z całej siły w deski u podstawy otworu, wyrzucając
w górę fontannę drzazg i kawałków spróchniałego drewna, aż nagle
ziemia pod jego stopami zapadła się i osunęła w dół. Chłopiec
przecisnął się przez otwór, po drodze zabierając ze sobą łopatę.
Jego ojciec skorzystał z tego samego przejścia i po chwili obaj szli
już po twardej powierzchni peronu, słuchając echa własnych
Strona 9
kroków i omiatając światłem czołówek mroczne wnętrze.
Doktor Burrows zdmuchnął z twarzy jedną z gęstych, ciężkich
pajęczyn zwisających z sufitu stacji. Kiedy rozejrzał się dokoła,
promień latarki oświetlił na moment jego syna, który w tej chwili
wyglądał dość osobliwie – szopa niemal białych włosów wystawała
spod sponiewieranego kasku niczym źdźbła wyschniętej słomy,
a bladoniebieskie oczy płonęły w ciemnościach zapałem. O ubraniu
Willa można było powiedzieć tylko tyle, że miało ten sam
jasnobrązowy kolor i taką samą fakturę co glina, w której przed
chwilą pracował. Warstwa lepkiej ziemi okrywała chłopca aż po
szyję, upodabniając go do rzeźby, w którą ktoś cudownym sposobem
tchnął życie.
Sam doktor Burrows był umięśnionym mężczyzną średniego
wzrostu – nikt nie nazwałby go wysokim ani też niskim, plasował
się gdzieś pomiędzy tymi określeniami. Miał okrągłą twarz
o brązowych oczach, które patrzyły przenikliwie na świat zza
grubych szkieł okularów w złotej oprawie.
– Will, spójrz tam, w górę! – zawołał, kiedy promień jego latarki
natrafił na tabliczkę zawieszoną nad otworem, przez który właśnie
przeszli. Widniał na niej duży czarny napis: WYJŚCIE. Obaj
włączyli latarki ręczne, a ich światło w połączeniu z blaskiem
słabszych czołówek ukazało oczom odkrywców cały peron. Z sufitu
zwisały korzenie, a ściany pokryte były wykwitami i smugami
białego wapienia, znaczącymi miejsca, gdzie przez szczeliny
przenikała wilgoć. Z dala dobiegał szmer cieknącej wody.
– To się nazywa odkrycie, co? – powiedział doktor Burrows,
ogromnie z siebie zadowolony. – Pomyśl tylko, nikt nie postawił tu
stopy, odkąd w 1895 roku zbudowano nową linię Highfield. –
Burrows oświetlił wlot tunelu zasypanego zwałami ziemi i gruzu. –
Strona 10
Po drugiej stronie będzie to samo – powiedział. – Na pewno
zamknęli oba korytarze.
Ruszyli powoli wzdłuż peronu, rozglądając się uważnie dokoła.
Na ścianach widać było popękane kremowe płytki
w zgniłozielonych obwódkach. Co kilka metrów z chodnika
wyrastały latarnie gazowe o szklanych osłonach, na których
widniał numer peronu.
– Tato, tato, spójrz tutaj! – zawołał Will. – Widziałeś te plakaty?
Napisy są jeszcze całkiem wyraźne. To chyba jakieś ogłoszenia
o sprzedaży ziemi, czy coś takiego. O, ten jest niezły… „Cyrk
Wilkinsona… zaprasza wszystkich na plac… 10 lutego 1895”. Jest
nawet rysunek – ekscytował się chłopak, kiedy ojciec zbliżył się do
niego. Wilgoć nie zniszczyła afisza, dzięki czemu widać było zarys
wielkiego czerwonego namiotu i stojącego przed nim mężczyzny
w cylindrze. – To też jest dobre – mówił dalej Will. – „Jesteś za
gruby? Weź pigułki doktora Gordona!” – Nakreślony grubą kreską
obrazek przedstawiał tęgiego brodacza, który trzymał w dłoni mały
pojemnik.
Podjęli przerwany marsz wzdłuż peronu, omijając stertę gruzu,
który wysypywał się z bocznego korytarza.
– To zapewne było przejście na drugi peron – powiedział doktor
Burrows do syna.
Przystanęli, by przyjrzeć się zdobionej żeliwnej ławce.
– Będzie pasowała do ogrodu. Wystarczy ją trochę przeszlifować
i położyć kilka warstw lakieru – mamrotał do siebie doktor
Burrows.
– Tato, czy na twoim planie nie ma tu przypadkiem jakiegoś
biura? – spytał Will, wodząc smugą światła po powierzchni
ciemnych drewnianych drzwi ukrytych w mroku.
Strona 11
– Biuro? – zdziwił się Burrows. Sięgnął do kieszeni i po krótkich
poszukiwaniach wyjął z niej pomiętą kartkę. – Sprawdźmy to…
Nie czekając na odpowiedź, Will naparł ramieniem na drzwi.
Doktor Burrows natychmiast przestał interesować się planem,
schował go do kieszeni i pośpieszył synowi z pomocą. Wypaczone
drzwi tkwiły mocno w futrynie, w końcu jednak ustąpiły pod
naporem mocnych ramion. Doktor Burrows i Will wpadli do
wnętrza niewielkiego pomieszczenia. Osypujący się kurz pokrył ich
twarze, a spływające strumienie mułu i szlamu głowy i ramiona.
Kaszląc i ocierając się z brudu obaj przedzierali się przez zasłonę
gęstych pajęczyn.
– No, no… – mruknął Will podekscytowany. Na środku pokoju
stało krzesło i biurko przykryte grubą warstwą kurzu. Chłopak
podszedł bliżej i odzianą w rękawiczkę dłonią ściągnął ze ściany
plątaninę pajęczyn, odsłaniając wielką, wyblakłą mapę sieci
kolejowej.
– To mogło być biuro naczelnika stacji – stwierdził doktor
Burrows. Kiedy zgarnął kurz z blatu biurka, ich oczom ukazały się
karty otwartej księgi lub dziennika, na którym stała brudna
filiżanka do herbaty. Obok znajdował się mały, zielonkawy
przedmiot, zlewający się w jedno z burym blatem. – Niesamowite!
Autentyczny telegraf kolejowy, na pewno mosiężny.
Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się półki zastawione butwiejącymi
tekturowymi pudłami. Will sięgnął po jedno z nich i przeniósł je
szybko na biurko, przekonany, że lada moment rozpadnie mu się
w dłoniach. Odchylił wykrzywioną pokrywę i gwizdnął głośno
z podziwem, ujrzawszy pliki starych biletów. Wziął do ręki jeden
z nich, lecz zbutwiały gumowy pasek rozpadł się pod dotykiem,
a bilety rozsypały się na biurku niczym konfetti.
Strona 12
– To czyste blankiety, nigdy ich nie zadrukowano – zauważył
doktor Burrows.
– Masz rację – skinął głową Will, przyglądając się uważnie
jednemu z biletów i podziwiając po raz kolejny ogromną wiedzę
ojca. Lecz doktor Burrows nie słuchał go. Przyklęknął i ściągnął
z najniższej półki jakiś przedmiot owinięty w płótno, które
rozsypało się pod jego dotykiem.
– A oto – odezwał się Burrows, gdy Will odwrócił się do niego
i spojrzał ze zdumieniem na urządzenie przypominające
staromodną maszynę do pisania z wielkim uchwytem – maszyna do
drukowania biletów, jeden z pierwszych modeli. Trochę
zardzewiała, ale myślę, że sobie z tym poradzimy.
– Chcesz zabrać ją do muzeum?
– Nie, do mojej kolekcji – odparł Burrows. Zawahał się na
moment, po czym przemówił do syna z powagą: – Posłuchaj, Will,
nikomu nie wspomnimy o tym ani słowem. Jasne?
– Co? – Will obrócił się w miejscu i zmarszczył brwi. Żadnemu
z nich nie przeszło nawet przez myśl, by rozpowiadać na prawo
i lewo, że w wolnym czasie prowadzą zakrojone na szeroką skalę
wykopaliska – zresztą i tak pewnie nikogo by to nie interesowało.
Ta wspólna pasja, wspólna fascynacja ukrytymi pod ziemią
skarbami była ich tajemnicą, czymś, co zbliżało do siebie ojca
i syna, wzmacniało łączącą ich więź.
Stali tak przez chwilę w bezruchu, a światło czołówek oświetlało
ich twarze. Jako że Will nie odpowiedział w końcu na uwagę ojca,
ten przybrał surową minę i mówił dalej:
– Nie muszę ci chyba przypominać, co stało się w zeszłym roku
z tą rzymską willą, prawda? Pamiętasz na pewno tego
zarozumiałego profesorka, który przyjechał tu nieproszony
Strona 13
i przypisał sobie wszelkie zasługi. Ja odkryłem to miejsce, a co
dostałem w zamian? Maleńką wzmiankę w tym jego żałosnym
opracowaniu.
– Tak, pamiętam – odrzekł Will, wspominając frustrację
i wściekłość, jaką wzbudziła w ojcu cała ta sytuacja.
– Chcesz, żeby to się powtórzyło?
– Nie, oczywiście, że nie.
– I dobrze, ja też nie chcę, by łączył mnie z tym miejscem tylko
jakiś nieistotny przypis. Wolałbym raczej, żeby nikt się o tym nie
dowiedział. Nie odbiorą mi tego, nie tym razem. Zgoda?
Will pokiwał głową, a krąg światła rzucany przez jego czołówkę
zatańczył gwałtownie na ścianie. Doktor Burrows spojrzał na
zegarek.
– Powinniśmy już wracać.
– Jasne – mruknął Will niechętnie.
Ojciec wyczuł, co kryje się w tonie głosu syna.
– Hej, nigdzie się nam nie śpieszy, prawda? Możemy tu wrócić
i kontynuować jutro wieczorem.
– Tak, masz rację – odrzekł chłopiec bez przekonania i ruszył do
wyjścia.
Gdy wychodzili, doktor Burrows poklepał syna po kasku.
– Świetna robota, Will. Warto było męczyć się przez te wszystkie
miesiące, prawda?
Wrócili tą samą drogą do otworu, którym dostali się na dworzec
i, spojrzawszy raz jeszcze na pusty peron, wczołgali się z powrotem
do tunelu. Sześć metrów od wejścia korytarz rozszerzał się na tyle,
że mogli iść obok siebie, lekko tylko pochylając głowy.
– Musimy wzmocnić stemplowanie – stwierdził doktor Burrows,
spoglądając na deski pod sufitem tunelu. – Trzeba ustawiać słupy
Strona 14
co metr, a nie co dwa, jak robiliśmy to do tej pory.
– Jasne. Żaden problem, tato – odparł Will bez entuzjazmu.
– Musimy też wynieść gdzieś to – kontynuował doktor Burrows,
trącając nogą pryzmę gliny usypaną na dnie tunelu. – Nie chcemy
chyba się tu podusić, co?
– Jasne, że nie – mruknął Will, choć w rzeczywistości nie
zamierzał nic z tym zrobić. Podniecenie wywołane niezwykłymi
odkryciami sprawiało, że często lekceważył zasady bezpieczeństwa,
które próbował narzucić mu ojciec. Jego interesowało przede
wszystkim kopanie i nie zamierzał zaprzątać sobie głowy
„porządkami”, jak nazywał to doktor Burrows. Poza tym ojciec
Willa sam rzadko pomagał mu w tego rodzaju pracach i pojawiał
się na miejscu wykopalisk zazwyczaj dopiero wtedy, gdy dzieło
bliskie było już zwieńczenia.
Pogwizdując cicho, doktor Burrows zwolnił kroku, by przyjrzeć
się bliżej stercie starannie ułożonych wiader i desek. Potem ruszył
ponownie w górę wznoszącego się łagodnie tunelu. Przystawał
jeszcze kilkakrotnie, oglądając drewniane stemple i wzmocnienia
po obu stronach korytarza. Uderzał w nie otwartą dłonią,
a wygwizdywana melodia zamieniała się wtedy w nieznośny pisk.
Tunel wrócił wreszcie do poziomu i wyprowadził ich do sporego
pomieszczenia, w którym stał stół na kozłach i dwa zniszczone
fotele. Doktor Burrows i Will zostawili część ekwipunku na stole
i ruszyli w dalszą drogę, pokonując ostatni odcinek tunelu
prowadzący do wyjścia.
Dokładnie w chwili, gdy miejski zegar wybił siódmą, w rogu
parkingu przy Temperance Square nad powierzchnię ziemi uniosła
się płyta z blachy falistej. Była wczesna jesień, a słońce dopiero
chowało się za horyzont, gdy ojciec i syn, upewniwszy się, że
Strona 15
w pobliżu nikogo nie ma, otworzyli szerzej klapę, odsłaniając
wyłożony deskami otwór w ziemi. Wystawili wyżej głowy, jeszcze
raz rozejrzeli się dokoła, po czym wyszli wreszcie z tunelu. Gdy
płyta leżała już z powrotem na miejscu, Will zgarnął na nią trochę
ziemi i suchych liści.
Ogrodzenie okalające plac kołysało się lekko w rytm podmuchów
wiatru, jakaś gazeta toczyła się po ziemi niczym wielka papierowa
piłka, gubiąc po drodze pojedyncze strony. Blask zachodzącego
słońca oblewał czerwienią okoliczne magazyny i odbijał się od
wyłożonej płytkami fasady kamienicy Peabody Estate, gdy Will
i doktor Burrows opuszczali powoli parking, zmęczeni lecz dumni,
niczym poszukiwacze skarbów, którzy udają się na zasłużony
odpoczynek tylko po to, by wkrótce wrócić po swą zdobycz.
Strona 16
Rozdział 2
P o drugiej stronie Highfield niejaki Terry Watkins, zwany przez
kolegów z pracy Wywrotką, stał w łazience przed lustrem i mył
zęby, ubrany jedynie w spodnie od piżamy. Był zmęczony i marzył
o kilku godzinach odprężającego snu, lecz jego myśli wciąż krążyły
wokół tego, co zobaczył minionego popołudnia.
To był okropnie długi i pracowity dzień. Terry wraz ze swą ekipą
rozbiórkową burzył starą wytwórnię bieli ołowianej, na której
miejscu miał powstać nowy biurowiec. Nie marzył o niczym innym
jak o powrocie do domu, obiecał jednak kierownikowi, że przejdzie
się po piwnicach i sprawdzi, jak rozległe i grube są fundamenty
budynku. Firma nie mogła sobie pozwolić na przekroczenie
zakładanych kosztów prac, co często zdarzało się w tego typu
leciwych budowlach.
Oświetliwszy miejsce pracy przenośnym reflektorem, Terry
uderzył w ścianę wielkim dwuręcznym młotem, rozbijając stare,
ręcznie robione cegły, które rozbłysły świeżą czerwienią niczym
wnętrzności wypatroszonego zwierzęcia. Uderzył ponownie,
rozrzucając odłamki cegieł i zaprawy po pociemniałej podłodze
piwnicy. Klął przy tym pod nosem, gdyż konstrukcja fabryki była
aż nazbyt solidna i wytrzymała.
Po kilku kolejnych uderzeniach przerwał na chwilę, czekając, aż
opadnie obłok kurzu. Ze zdumieniem stwierdził, że w miejscu,
Strona 17
które zaatakował, ściana wykonana jest tylko z jednej warstwy
cegieł. Tam, gdzie powinny były znajdować się kolejne warstwy,
tkwił arkusz grubej stalowej blachy. Terry uderzył w nią
kilkakrotnie, na co blacha odpowiedziała jedynie głuchym
łoskotem. Wyglądało na to, że będzie musiał się z nią namęczyć.
Dysząc ciężko, Terry rozbijał kolejne cegły zasłaniające
powierzchnię stalowej płyty, by przekonać się po chwili, ku
wielkiemu zaskoczeniu, że jest ona zaopatrzona w zawiasy,
a nawet w coś, co przypomina klamkę.
To były drzwi.
Przerwał na chwilę, zastanawiając się, dlaczego ktoś chciałby
budować wejście do czegoś, co powinno być jedynie fragmentem
fundamentów.
Potem popełnił największy błąd w swoim życiu.
Używając śrubokręta, wysunął z powierzchni drzwi klamkę,
a właściwie pierścień z kutego żelaza, który obrócił się w jego dłoni
z zaskakującą łatwością. Pchnięte butem drzwi otworzyły się do
środka i uderzyły w ścianę po drugiej stronie. Echo metalicznego
huku nie milkło przez długi czas. Terry sięgnął po latarkę
i oświetlił nią mroczne pomieszczenie. Przekonał się, że ma ono
kształt koła o średnicy co najmniej sześciu metrów.
Przekroczył próg, stawiając stopę na kamiennej powierzchni tuż
za drzwiami. Kiedy jednak zrobił drugi krok, jego stopa natrafiła
na pustą przestrzeń. Przepaść! Zawisł na moment na skraju
czeluści, wymachując rozpaczliwie rękami, aż wreszcie złapał
równowagę i się cofnął. Oparł się plecami o futrynę i przez chwilę
dyszał ciężko, próbując ukoić nerwy i przeklinając swój pośpiech.
– No już, bierz się do roboty – powiedział głośno, zmuszając się
do działania. Obrócił się i powoli przesunął do przodu, oświetlając
Strona 18
podłogę latarką. Przekonał się, że rzeczywiście stoi na kamiennej
półce, za którą otwiera się nieprzenikniona, złowroga otchłań.
Pochylił się do przodu, próbując przebić wzrokiem ciemność,
wydawało się jednak, że przepaść pod jego stopami nie ma dna.
Znalazł się w olbrzymiej ceglanej studni. Kiedy podniósł głowę,
okazało się, że nie widzi również sklepienia – ściany studni niknęły
w mroku, którego nie był w stanie rozproszyć promień niewielkiej
latarki. Płynący z góry silny powiew wiatru chłodził mu spocony
kark i plecy.
Terry omiótł okolicę snopem światła i zauważył, że od skalnej
półki, na której właśnie stał, odchodzą wąskie schody ciągnące się
wzdłuż ściany i opadające wąską spiralą w dół studni. Postawił
nogę na pierwszym stopniu, by zbadać jego wytrzymałość.
Upewniwszy się, że nic mu nie grozi, ruszył ostrożnie w dół, bacząc,
by nie poślizgnąć się na warstwie kurzu, źdźbeł słomy i drobnych
gałązek przykrywających betonową powierzchnię. Przytulony
mocno do ściany studni, Terry schodził coraz głębiej i głębiej, aż
rozświetlone blaskiem reflektora wejście nad jego głową zmieniło
się w maleńki biały punkt.
Wreszcie schody się skończyły, a Terry stanął na wyłożonej
kamiennymi płytami podłodze. Rozejrzał się dokoła i znieruchomiał
na moment, gdy w świetle latarki ukazały się liczne metalowe
rurki, pnące się po ścianach w górę niczym jakieś olbrzymie
organy. Powiódł światłem wzdłuż jednej z nich i przekonał się, że
łączy się z szerokim lejkiem lub kominem przypominającym
przewód wentylacyjny. Jednak tym, co przykuło jego uwagę, były
drzwi z niewielkim okienkiem, przez które sączyło się białe światło.
Terry był przekonany, że dostał się przypadkiem do pomieszczeń
technicznych metra, szczególnie że słyszał jednostajne buczenie
Strona 19
jakiejś skomplikowanej maszynerii i czuł na twarzy podmuchy
powietrza zstępującego z góry szybu.
Powoli podszedł do drzwi i nachylił się, by spojrzeć przez
okrągłego okienko z grubego, zmatowiałego ze starości szkła. Nie
mógł uwierzyć własnym oczom. To, co działo się po drugiej stronie,
przypominało scenę ze starego, czarno-białego filmu. Terry widział
ulicę i ciągnące się wzdłuż niej budynki. W blasku kul
wypełnionych płynnym, wirującym powoli ogniem przechadzali się
ludzie. Ludzie o przerażającym wyglądzie. Anemiczne widma
w staromodnych ubraniach.
Terry, który nigdy nie był szczególnie religijny, a do kościoła
chodził tylko przy okazji ślubów i pogrzebów, przez moment
zastanawiał się, czy nie trafił do przedsionka piekła,
a przynajmniej do czyśćca. Odskoczył od okna i przeżegnał się,
mamrocząc pod nosem nieskładne zdrowaśki, po czym, ogarnięty
paniką, wbiegł na schody i zabarykadował drzwi prowadzące do
szybu, by żaden z demonów nie ruszył jego śladem.
Nie marnując ani chwili, opuścił budynek starej fabryki
i zamknął główną bramę. Wciąż oszołomiony wsiadł do samochodu
i ruszył do domu, zastanawiając się po drodze, co powie nazajutrz
szefowi. Bez końca odtwarzał w umyśle scenę, której świadkiem był
przed momentem. Nim dotarł do domu, sam już nie wiedział, czy
cała ta historia nie jest wytworem jego wyobraźni.
Nie potrafił oprzeć się chęci opowiedzenia o wszystkim rodzinie.
Musiał z kimś o tym porozmawiać. Jego żona Aggy oraz dwaj
nastoletni synowie uznali, że nieźle sobie popił i wykpili go. Raz po
raz wybuchali okrutnym śmiechem, udając, że podnoszą do ust
niewidzialne butelki i opróżniają je kilkoma haustami. Terry
umilkł na chwilę, nie mógł się jednak powstrzymać i po jakimś
Strona 20
czasie znów podjął dręczący go temat, aż Aggy kazała mu się
przymknąć i nie wspominać więcej ani słowem o białowłosych
potworach i piekielnych kulach ognia, bo przez to jego paplanie nie
mogła spokojnie obejrzeć serialu w telewizji.
Stał więc w łazience i szorował zęby, zastanawiając się, czy
piekło naprawdę istnieje, gdy rozległ się krzyk, który jego żona
zazwyczaj wydawała z siebie, ujrzawszy mysz lub wielkiego pająka.
Krzyk ucichł jednak, nim zdążył przerodzić się w ogłuszający
wrzask.
Przejęty nagłym strachem Terry obrócił się w miejscu i ruszył do
drzwi, jednak w tej samej chwili światło w łazience zgasło, a świat
wokół niego zawirował, gdy jakaś potężna siła chwyciła go za stopy
i obróciła do góry nogami. Ta sama siła unieruchomiła mu nogi
i przycisnęła ręce do boków, nie dając najmniejszych szans na
obronę. Potem ktoś owinął jego ciało grubym materiałem, ułożył je
w poziomie i wyniósł niczym gruby dywan zwinięty w rulon.
Krzyk nie wchodził w grę; gruba tkanina przylegała ściśle do
głowy Terry’ego, tak że z trudem oddychał. W pewnej chwili miał
wrażenie, że słyszy głos jednego z synów, jednak dźwięk był tak
przytłumiony i niewyraźny, iż nie miał pewności, czy się nie
pomylił. Nigdy wcześniej nie był tak przerażony i niespokojny
o losy rodziny. Ani tak potwornie bezradny.