Fleming Ian - Ryzyko
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Fleming Ian - Ryzyko |
Rozszerzenie: |
Fleming Ian - Ryzyko PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Fleming Ian - Ryzyko pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Fleming Ian - Ryzyko Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Fleming Ian - Ryzyko Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Ian Fleming
"RYZYKO"
przełożył: Jarosław Kotarski
Agencja Praw Autorskich
i Wydawnictwo "InterArt"
Debit Book Sp. z o.o.
Warszawa 1990
Tytuł oryginału: "Risico", "The Property of a Lady"
projekt okładki: Marek Łukasik
redaktor: Maria Koszutska/ Ewa Siarkiewicz
redaktor techniczny: Andrzej Wójcik
korekta: Ewa Siarkiewicz
Copyright for the Polish edition by Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo
"InterArt" Warszawa 1989
Copyright for the Polish translation by Jarosław Kotarski, Poznań 1989
ISBN 83-85103-04
"InterArt" Sp. z o.o., Warszawa 1989
Nakład: 200 000 + 350 egz. Ark. wyd. 3,1
ark druk. 4,5.
Oddano do składania: 10.11.1989 Podpisano do druku: 30.11.1989 Druk ukończono: w
styczniu 1990
Skład: "FIRET", Warszawa ul, Grzelszczaka 8/ 161
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Krakowie, AL Pokoju 3 Nrprod. IA-
11/89 A - 84
Zam 3128/89
* * *
RYZYKO
- Ten pizness to dusze ryzyko. Słowa padły przytłumione przez gruby wąs, a
twarde, czarne oczy powoli przesunęły się po twarzy Bonda, nieruchomiejąc na
jego dłoniach osłaniających papierowe zapałki z nadrukiem Albergo Colomba dOro.
James czuł tę lustrację, która trwała nieprzerwanie od momentu spotkania w barze
Excelsior dwie godziny temu. Powiedziano mu, by szukał samotnego mężczyzny z
dużym wąsem, pijącego Alexandrę, co zaskoczyło Bonda. Alexandra to damski
trunek, natomiast jako sygnał rozpoznawczy była o wiele lepsza niż zwinięte
gazety, kwiaty w butonierce czy hasła rzucające się w oczy, bądź wpadające w
uszy uważniejszych sąsiadów. Kristatos zaczął zresztą spotkanie od małego testu.
Gdy James zjawił się, w barze nie zauważył nikogo wśród dwudziestu gości, kto
miałby cokolwiek przypominającego wąs, za" to na narożnikowym stole, skrytym za
oliwkami, stała wysoka szklanka ze śmietaną i wódką. Doszedł tam i siadł na
jednym z krzeseł.
- Dobry wieczór, sir - kelner zmaterializował się prawie natychmiast. - Signor
Kristatos jest w kabinie telefonicznej.
- Poczekam. Proszę Negroni z Gordon Gin.
- Negroni, uno z Gordonem - skłonił się kelner, odchodząc w stronę baru.
- Przepraszam - oznajmił głęboki bas, a potężna, owłosiona dłoń przestawiła
sąsiednie krzesło jak zabawkę. - Musiałem zamienić parę słów z Alfredo. Nie
uścisnęli sobie dłoni, a gdyby ktoś ich obserwował, odniósłby wrażenie, że są
starymi współpracownikami robiącymi wspólnie jakieś interesy.
- Jak jego chłopak? - odbił piłeczkę James. Czarne oczy zwęziły się, oceniając
przeciwnika - tak, to był zawodowiec.
- Bez zmian, a czego można oczekiwać?
- Grypa to przykra sprawa. Zjawiło się Negroni i obaj zamilkli. Byli zadowoleni,
że mają do czynienia z kimś tej samej klasy, co w tej profesji było rzadkością.
Najczęściej pracę w tandemie rozpoczynało się od utraty wiary w partnera. W
przypadku Jamesa często zaczynało się od lekkiego swądu spalenizny
oznaczającego, że jego legenda zaczynała być podejrzana i w krótkim czasie
spłonie dokumentnie, co dawało mu wolny wybór - skończyć grę lub ją kontynuować,
czekając na kule. Tym razem nic nie śmierdziało." Mimo to po dwóch godzinach
spędzonych w niewielkiej restauracji przy Piazza di Spagna o nazwie Colomba
d'Oro z zaskoczeniem stwierdził, że w dalszym ciągu jest obiektem oceny.
Kristatos nadal obserwował go, zastanawiając się, czy może mu zaufać. Uwaga o
ryzyku była najbliższą tematu i w ogóle przyznania, że może między nimi być mowa
o jakimś interesie. Było to dobrym znakiem, gdyż takie środki ostrożności
oznaczać mogły tylko jedno - intuicja M była dobra i Kristatos faktycznie coś
wie. Bond wrzucił zapałkę do popielniczki i powiedział łagodnie:
- Kiedyś nauczono mnie, że jakikolwiek interes mający więcej niż dziesięć
procent zysku albo dokonywany po godzinie dwudziestej pierwszej jest
niebezpieczny. Ten, który spowodował nasze spotkanie, daje zysk tysiąckrotny, a
interes przeprowadzany jest wyłącznie w nocy, co powoduje, że musi być ryzykowny
- zniżył głos. - Co do funduszy, to nie ma obaw, są i to w dowolnej walucie.
Mogą być brytyjskie funty, szwajcarskie franki, wenezuelskie boliwary... do
wyboru.
- Cieszę się. Mam już dość włoskiego lira - Signor Kristatos sięgnął po menu -
ale wpierw coś zjedzmy. Z pustym żołądkiem nie powinno się rozmawiać o poważnym
piznessie. Tydzień temu M posłał po Jamesa i ledwie ten wszedł zapytał:
- Jesteś zajęty czymś, 007?
- Tylko papierkami, sir.
- Co to znaczy, tylko papierkami? - widać było, że M nie jest w najlepszym
humorze. - Kto nie ma takiej roboty?
- Miałem na myśli to, że nie zajmuję się niczym aktywnym, sir.
- Tak ci się tylko wydaje - M pchnął po blacie w jego stronę stertę wiśniowych
akt tak silnie, że James ledwie zdążył je złapać tuż przed upadkiem na podłogę.
- Masz tu faktycznie papierkową robotę i to już zrobioną - głównie przez
Scotland Yard. Do tego Home Office, Ministerstwo Zdrowia i raporty z
Międzynarodowego Biura Kontroli Opium z Genewy. Przeczytaj to, masz na to resztę
dnia i większość nocy. Jutro lecisz do Rzymu i masz dostać szefa. Jasne? Bond
stwierdził, że jasne, rozumiejąc jednocześnie powody nastroju M, który niczego
bardziej nie cierpiał, jak wypożyczać swoich ludzi do innych niż służbowe zadań.
Służbowe zadania zaś obejmowały wywiad, kontrwywiad i w miarę potrzeby sabotaż
- wszystko inne było nadużywaniem służby i jej funduszy, które, Bóg jedyny
wiedział, jak są niewystarczające.
- Pytania? - ton głosu M wyraźnie mówił mu, żeby ich nie miał i dobrze by było,
gdyby zabrał się z aktami do wszystkich diabłów. James wiedział, że tylko
niewielka część jego zachowania jest grą. M miał swoje zagrywki, które były
słynne wśród jego podwładnych, o czym zresztą wiedział i co go bynajmniej nie
wzruszało. Jedną z głównych, było niewypożyczanie ludzi do zadań innych niż
czysty wywiad, mniejszymi było niezatrudnianie osób mających brody albo
doskonale opanowane dwa języki, kompletne ignorowanie osób starających się
wywrzeć na niego presję poprzez członków rodziny czy układy w rządzie, albo nie
obdarzanie zaufaniem tych, którzy po służbie zwracali się doń "sir", czy w końcu
pokładanie prawie bezgranicznego zaufania w Szkotach. M, podobnie jak Churchill
czy Montgomery, zdawał sobie sprawę z własnych obsesji, ale traktował to jako
coś naturalnego, tak samo jak naturalnym było, iż nie wysłałby nikogo i nigdzie
bez dokładnego wprowadzenia.
- Dwa, sir - James starał się być zwięzły. - Dlaczego bierzemy to i, co za tym
idzie, jak może pomóc Stacja I w kwestii informacji o ludziach zamieszanych w
aferę? M posłał mu zranione spojrzenie i obrócił fotel tak, by móc obserwować
zachmurzone październikowe niebo za oknem. Wydmuchał ostro fajkę, i jakby tracąc
przez to część pary, położył ją łagodnie na biurku. Gdy odezwał się ponownie,
głos miał spokojny i rozsądny.
- Możesz sobie wyobrazić, że afery z narkotykami nie są moim marzeniem, jeśli
chodzi o wykorzystanie personelu. Wcześniej musiałem cię wysłać do Meksyku i
omal cię tam nie zabito. Była to uprzejmość w stosunku do Special Branch i mój
błąd, ale kiedy poprosili o ciebie znowu, tym razem do Włoch, posłałem ich do
diabła. Ronnie Valance poszedł za moimi plecami do Home Office i Ministerstwa
Zdrowia, które zaczęły naciskać. Kiedy powiedziałem, że jesteś niezbędny tu, a
innego pracownika nie mam, to poszli do Premiera - M przerwał. - Muszę przyznać,
że Premier był bardzo przekonujący grając na nucie, że heroina w takich
ilościach, o jakie tu chodzi, staje się instrumentem wojny psychologicznej,
niszczy siłę i obronność kraju i takie tam, choć i tak sprawa była przesądzona -
Premiera nie mogłem posłać do diabła. Stwierdził, że nie zaskoczyłoby go, gdyby
się okazało, że stoi za tym nie tylko banda Włochów, którzy chcą zarobić. Wydaje
mi się, że to Valance podsunął mu ten pomysł. Nie ulega wątpliwości, że Wydział
Narkotyków wykonał nie lada robotę starając się, by narkomania nie osiągnęła u
nas takiej skali, jak w Ameryce, szczególnie wśród młodzieży. Jego Ghost Squad
zdołał spenetrować jedną z siatek dostawczych i nie ulega wątpliwości, że
źródłem zaopatrzenia są Włochy, a towar przybywa tu w samochodach włoskich
turystów. Zrobił, co mógł,używając Interpolu i włoskiej policji, ale do niczego
nie doszli. Aresztowania tutaj dotarły do drobnych pośredników i napotkały na
mur niewiedzy. Ci, którzy stanowią centrum dystrybucji, zbyt dobrze opłacili lub
przestraszyli resztę. Poza tym zorganizowali nowy system kontaktów, dający im o
wiele większe niż dotąd szansę ukrycia.
- Może mają gdzieś ochronę, sir - wtrącił James.
- Może, i na to też musisz uważać. Kiedy Premier zmusił mnie do wyrażenia zgody
pomyślałem, że można by porozmawiać z Waszyngtonem. CIA było bardzo pomocne.
Narkotics Bureau ma od końca wojny delegaturę we Włoszech. Ciekawostką jest, że
nie ma ono nic wspólnego z CIA, podlega bowiem Ministerstwu Skarbu. Swoją drogą,
taki system podległości mogli wymyślić tylko Amerykanie. Ciekawe, co FBI o tym
sądzi? - M powoli odwrócił się od okna, spoglądając w twarz Jamesowi.
- Ważne jest, że Stacja CIA w Rzymie współpracuje z tym zespołem .do spraw
narkotyków, i CIA, a konkretnie sam Allan Dulles, dał mi nazwisko ich
najważniejszego agenta. Ten facet, nazwiskiem Kristatos na przykrywkę sam trochę
przemyca. Dulles oczywiście nie może mieszać w tę sprawę swoich ludzi i mówił,
że lepiej tych od narkotyków też za bardzo nie wykorzystywać, chyba że byłbyś w
niebezpieczeństwie. Obiecał również, że przekaże temu agentowi wiadomość, że
jeden z naszych... tego, najlepszych ludzi, skontaktuje się z nim, by omówić
pewien interes. Wczoraj dostałem informację, że spotkanie umówione jest na
pojutrze. Resztę detali masz w aktach. Zapadła cisza i James zrozumiał, że temat
został wyczerpany, a sprawa sama w sobie nie jest zbyt przyjemna, prawdopodobnie
niebezpieczna, a z całą pewnością parszywa. Zebrał papiery i wstał.
- W porządku, sir. Ile możemy zapłacić, żeby zakończyć sprawę?
- Sto tysięcy funtów - M oparł ręce o blat. - W jakiejkolwiek walucie. To
znaczy, tyle daje Premier. Ja natomiast nie chcę, żebyś się poparzył, wyciągając
za innych kasztany z ognia i masz do dyspozycji następną setkę. Narkotyki to
najzyskowniejsze i najniebezpieczniejsze przestępstwo na świecie. Uważaj na
siebie! Signor Kristatos odłożył menu i zapytał:
- Nie bawmy się w ciuciubabkę, Mr Bond. Ile?
- Pięćdziesiąt tysięcy funtów za stuprocentowy rezultat.
- Tak, całkiem przyzwoita kwota. Ja wezmę melona z czekoladą, nie lubię obfitych
posiłków w nocy. Mają tu Chianti własnego wyrobu i mogę je z czystym sumieniem
polecić. Podszedł kelner i odbyła się błyskawiczna konwersacja po włosku. James
zamówił tagliatelli beroli z sosem genovese, Gdy zostali sami, Kristatos z
zamyślonym wyrazem twarzy przez dłuższą chwilę żuł w milczeniu wykałaczkę. James
domyślał się, że tamten zastanawia się właśnie, czy kogoś wydać, czy też nie.
- W pewnych przypadkach może być więcej - zachęcił.
- Tak? - Grek najwyraźniej zdecydował się. - Proszę mi wybaczyć, muszę iść do
toalety. Wstał i poszedł ku tyłowi restauracji. James poczuł się nagle głodny i
spragniony, nalał sobie Chianti i wypił je jednym tchem, po czym zabrał się za
rogalik, zastanawiając się przelotnie, dlaczego to pieczywo naprawdę dobrze
smakuje jedynie we Francji i we Włoszech. Nie miał i tak nic więcej do roboty
jak tylko czekać, a był prawie pewien, że Kristatos udzieli mu potrzebnych
informacji. Teraz pewnie gdzieś dzwonił, by do końca mieć gwarancję jego
wypłacalności, co akurat nie podlegało żadnej kwestii, ale to z całą pewnością
wiedział tylko Bond. Odprężony spoglądał przez okno na przechodniów i dostrzegł
partyjnego sprzedawcę gazet, zawzięcie pedałującego na rowerze. Do błotnika była
przyczepiona chorągiewka z napisem: "PROGRESSO?
- SI! - AVVENTURI - NO!" Uśmiechnął się na ten widok - najlepiej byłoby, gdyby
stało się to mottem całego zadania.
Po przeciwległej stronie pomieszczenia, przy narożnym stoliku, zgrabna blondynka
o szerokich ustach powiedziała do jowialnie wyglądającego mężczyzny sporej
tuszy, którego twarz łączyła z talerzem gruba wiązka spaghetti:
- Ma raczej okrutny uśmiech, ale jest bardzo przystojny. Szpiedzy tak nie
wyglądają. Jesteś pewien, że się nie mylisz, mein Taubchen? Mężczyzna przegryzł
makaron, wytarł usta zdrowo już wysmarowaną sosem pomidorowym serwetką, czknął i
oznajmił:
- Santos. w takich sprawach nigdy się nie myli. Ma nosa do szpiegów i dlatego
wybrałem go jako ogon dla tego bękarta Kristatosa. Kto inny oprócz szpiega
mógłby spędzić wieczór ze świnią? Ale upewnimy się. Z kieszeni wyjął tani
kastaniet z gatunku tych, które czasami rozdają w czasie karnawału razem z
torbami i gwizdkami, i raz ostro nim trzasnął. Maitre d'hotel, będący akurat po
przeciwnej stronie pomieszczenia, natychmiast przerwał swoje zajęcie i
pośpieszył ku niemu.
- Si, Padrone. Maitre d'hotel otrzymał szeptem instrukcje, skinął głową,
podszedł do drzwi obok kuchni, oznaczonych tabliczką "uffizio", i starannie je
za sobą zamknął. Faza po fazie wykonano to, co było dawno już doprowadzone do
perfekcji, podczas gdy grubas z powrotem zajął się spaghetti, obserwując postępy
akcji, jakby była to szybka partia szachów. Maitre d'hotel wrócił na salę,
przeszedł ją szybkim krokiem i dość głośno polecił swemu zastępcy:
- Dodatkowy stolik dla numeru czwartego. Natychmiast! Zastępca spojrzał nań i
skinął głową, po czym ruszył jego śladem w pobliżu stolika Bonda, pstrykając na
pomocników. Pożyczył krzesło od jednego stolika, potem od drugiego i, z
przeprosinami, od tego, przy którym siedział Bond. Czwarte zostało przyniesione
przez szefa z "uffizia". W środek pomocnicy wstawili stolik, który natychmiast
został przykryty obrusem i zastawiony dla gości.
- Przygotowaliście stół dla czworga? - zdziwił się maitre d'hotel. - Ja przecież
mówiłem o trzech osobach.
- Złapał krzesło, które sam wyniósł z zaplecza, dostawił je do stolika Bonda i
gestem rozpędził pomocników, którzy zajęli się własnymi sprawami. Zajęło to
wszystko około jednej minuty. W drzwiach pojawiło się niewinnie wyglądające trio
Włochów. Maitre d'hotel powitał ich osobiście, poprowadził do stołu i akcja
została zakończona przy całkowitym braku czyjegokolwiek zainteresowania. James
ledwie zwrócił uwagę na zamieszanie. Równocześnie z powrotem Kristatosa
przyniesiono posiłek, na którym obaj się skupili. Podczas jedzenia rozmawiali o
bzdurach: wyborach we Włoszech, najnowszym modelu Alfa Romeo, włoskich autach i
ich porównywaniem z angielskimi. Kristatos był dobrym rozmówcą, mającym na każdy
temat coś ciekawego do powiedzenia. Mówił po angielsku ze specyficznym akcentem,
od czasu do czasu pożyczając wymowę lub sformułowanie z innego języka, co
stwarzało nader interesującą mieszankę. Ogólne wrażenie potwierdzało zaskakująco
wysoką opinię amerykańskiego wywiadu o jego użyteczności. Przy kawie zapalił
cienkie, czarne cygaro i mówił nie wyjmując go z ust. W pewnej chwili położył
dłonie na stole i, wpatrując się w okno, oznajmił:
- Ten pizness... zgadzam się, choć dotąd robiłem to tylko z Amerykanami. Im nie
powiedziałem tego, co powiem teraz. Nie było takiej potrzeby. Ta machina nie
operuje w Ameryce, to są ściśle regulowane sprawy. Ta machina działa tylko na
terenie Anglii. Capito?
- Rozumiem. Ścisły podział rynków to rzecz normalna w takich interesach.
- Właśnie. Teraz, zanim podam informacje, ustalimy warunki, jak na solidnych
ludzi interesu przystało. Zgoda?
- Oczywiście. Signor Kristatos przyjrzał się dokładniej obrusowi.
- Chcę dziesięć tysięcy dolarów, w banknotach o małym nominale, jutro do
południa. Gdy zniszczy pan machinę, o której mowa, chcę jeszcze dwadzieścia
tysięcy
- przelotnie spojrzał na Bonda. - Nie jestem chciwy. Nie biorę całych pańskich
zasobów gotówkowych, prawda?
- Cena jest zadowalająca.
- Bueno. Drugi warunek. Nie może być mowy o tym, skąd pochodzą pańskie
informacje, nawet jeśli zostanie pan pobity.
- Zgoda.
- I ostatni. Głową tej machiny jest zły człowiek
- znów przelotne spojrzenie, ale teraz w czarnych oczach krył się czerwony
~błysk. - On musi być destrutto
- zabity. James omal nie gwizdnął. Teraz wszystko było jasne
- prywatna vendetta. Kristatos potrzebował zabójcy i znalazł takiego, który nie
dość, że nie brał pieniędzy, to jeszcze mu płacił za przywilej pozbycia się
wroga. Nieźle jak na informatora - użyć Secret Service, żeby pozbyć się
prywatnych długów.
- Dlaczego? - spytał uprzejmie.
- Kto nie pyta, nie słyszy kłamstw. Normalna sytuacja w przestępczych
syndykatach
- jak w przypadku góry lodowej widzi się tylko wierzchołek. Zresztą, co go to
obchodziło? został przysłany by wykonać określone zadanie, a nikogo nie
interesowało, co się stanie przy tej okazji. Jeden bandzior mniej, ot, czysta
korzyść dla wszystkich. Miał zniszczyć pewną organizację. Jeśli oznaczało to
zniszczenie pewnego człowieka, to było to nadal wykonanie tego zadania.
- Nie mogę tego obiecać - odezwał się po chwili.
- Wszystko, co mogę zrobić to to, że jeśli ten człowiek spróbuje mnie zniszczyć,
to go zabiję. Kristatos oddarł opakowanie wykałaczek i zajął się czyszczeniem
paznokci.
- Nieczęsto zgadzam się na niepewne - odezwał się, wyczyściwszy jedną rękę - tym
razem będzie odwrotnie, gdyż to pan mi płaci, a nie ja panu. Teraz podam panu
wiadomości, których pan oczekuje. Potem zostaje pan sam i działa sam. Jutro w
nocy lecę do Karaczi, mam tam ważne spotkanie. Pan rozgrywa to tak, jak pan
będzie chciał.
- Zgoda. Tamten przesunął się z krzesłem i zaczął mówić cicho i szybko, bez
cienia wątpliwości podając daty i nazwiska dla udokumentowania swych słów, nie
wdając się w zbędne detale. Historia była krótka i treściwa: w kraju było ponad
dwa tysiące gangsterów, deportowanych z USA Amerykanów włoskiego pochodzenia,
których sytuacja nie była zbyt wesoła - byli na najgorszych listach policyjnych,
a ich wspólnicy tu, we Włoszech, nie bardzo mieli ochotę ich zatrudniać, głównie
zresztą z powyższego powodu. Setka najtwardszych połączyła zasoby finansowe i
wysyłała niewielkie oddziałki do Bejrutu, Istambułu, Tangeru i Macao -
największych centrów przemytu na świecie. Inni działali jako kurierzy lub
właściciele niewielkiego, choć szanowanego zakładu farmaceutycznego w
Mediolanie, dokąd napływało opium, przemycane małymi statkami, przez grupy
stewardów Al Italia, czy też w Orient Expresie (gdzie obsługa wypełniała towarem
całe przedziały). Firma ta, o nazwie Pharmacia Colomba SA zajmowała się
przetwarzaniem go w heroinę i była centrum dalszej wysyłki, skąd kurierzy,
używając samochodów osobowych rozmaitych marek, przewozili ją do pośredników w
Anglii.
- Nasi celnicy są całkiem dobrzy w wykrywaniu przemytu, - przerwał mu Bond - a w
samochodzie nie ma zbyt wielu skrytek, o których by nie wiedzieli. Gdzie
taheroina jest umieszczana?
- Zawsze w zapasowym kole. Można tam zmieścić towaru za dwadzieścia tysięcy
funtów.
- Czy oni nigdy nie wpadli? Ani na dostawie do Mediolanu, ani na rozwożeniu?
- Oczywiście, że część została wyłapana przy różnych okazjach, ale to twarde
sztuki i nigdy nie sypią. Jeśli ktoś zostaje skazany, otrzymuje za każdy rok
spędzony w więzieniu dziesięć tysięcy dolarów. Jeśli ma rodzinę, to ma ona
zapewniony taki poziom życia, jakby był on na wolności. Po wyjściu może znów
wrócić do pracy. Podział zysków jest tam równy, wyłączając szefa, który ma
oczywiście więcej, ale dla szeregowych członków są to i tak ogromne pieniądze.
- Kto to jest? Kristatos uniósł dłoń z cygarem, żeby osłonić usta i zza tej
zasłony powiedział cicho:
- Nazywają go "Gołąbek", Enrico Colombo. Jest właścicielem tej restauracji,
zresztą dlatego właśnie pana tutaj przyprowadziłem. To ten grubas, który siedzi
z blondynką, na którą wszyscy zwracają uwagę. Nazywa się ona Lisi Baum i jest
luksusową kurwą. James nie potrzebował się oglądać - zauważył ją, ledwie usiadł
- tak samo zresztą, jak wszyscy posiadacze spodni siedzący w lokalu. Miała
obiecujący wygląd, jaki przypisuje się mieszkankom Wiednia, swoją obecnością
rozświetlała przeciwległy kąt sali. Miała włosy koloru słomy, zadarty nosek,
szerokie, śmiejące się usta i czarną wstążkę wokół szyi, a James "zdawał sobie
sprawę, iż obserwuje go z niewielkimi przerwami przez cały wieczór. Jej
towarzysza ocenił jako dobrodusznego, dobrze sytuowanego mężczyznę, z którym
była chwilowo, by odpocząć od rozrywkowego trybu życia. Na pewno był wesoły i
niezbyt skąpy, po zakończeniu szczęśliwych chwil, z niczyjej strony nie powinno
być wyrzutów. Bondowi spodobał się na pierwszy rzut oka
- lubił ludzi wesołych, korzystających z życia, ale po rewelacjach, które
dopiero co usłyszał... Spojrzał w ich stronę akurat w chwili, gdy mężczyzna
pogładził ją po policzku i wstał, kierując się ku drzwiom "uffizio". James
obserwował znikającego za drzwiami człowieka, który wart był dwieście tysięcy
funtów i który w najbliższym czasie najprawdopodobniej zakończy żywot, po czym
przeniósł wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się, gdy uniosła głowę. Zdawała się
go ignorować, ale na jej ustach pojawił się skierowany do niego półuśmiech.
Zbliżał się czas wzmożonego ruchu, który następował po zakończeniu seansów w
kinach, i maitre d'hotel zarządził sprzątanie opuszczonych stolików i
przygotowywanie nowych, co odbywało się przy akompaniamencie zwykłego w takich
razach brzęku naczyń. James kątem oka zarejestrował zniknięcie dodatkowego
krzesła przy ich stoliku - w pobliżu zestawiono stół dla sześciu osób - ale nie
zwrócił na to uwagi. Zapytał Kristatosa o szczegóły z prywatnego życia signore
Enrico Colombo. Ani on, ani jego rozmówca nie zauważyli wolnej, ale
nieprzerwanej drogi krzesła od jednego do drugiego stolika, aż w końcu jego
zniknięcia za drzwiami "uffiizio". Nie było zresztą żadnych powodów, dla których
mieliby to zauważyć. Enrico odprawił maitre d'hotel i zajął się krzesłem,
uprzednio starannie zamykając drzwi biura na klucz. Wyjął z krzesła poduszkę,
rozpiął suwak pokrycia i z wnętrza wyjął miniaturowy magnetofon Grundiga.
Zatrzymał go, przewinął taśmę i pogrążył się w słuchaniu nagranej konwersacji,
od czasu do czasu puszczając pewne jej fragmenty powtórnie. Wyłączył urządzenie
po wygłoszeniu opinii Kristatosa na temat Lisi, gdyż na taśmie była długa cisza,
a i tak dowiedział się tego, co go najbardziej interesowało. Przez pełną minutę
wpatrywał się w taśmę, po czym schował ją do szuflady z głośnym, choć pełnym
zamyślenia stwierdzeniem:
- Skurwysyn. Wyszedł, kierując się ku swemu stolikowi. Cicho i dobitnie
powiedział coś do oczekującej jego powrotu dziewczyny. Skinęła głową i spojrzała
w kierunku Jamesa, wstającego właśnie wraz z Kristatosem od swego stolika.
- Jesteś obrzydliwy - powiedziała wściekle do Colombo - wszyscy mnie przed tobą
ostrzegali i mieli rację. To, że postawiłeś mi kolację w swojej restauracji, nie
upoważnia cię jeszcze do robienia mi świńskich propozycji. Jej głos w miarę
mówienia stawał się coraz głośniejszy. Wstała, trzymając torebkę w ręku, stojąc
dokładnie na drodze Jamesa do wyjścia.
- Ty przeklęta austriacka dziwko... - Enrico poderwał się z miejsca z twarzą
czerwoną z wściekłości.
- Nie waż się obrażać mojego kraju, ty włoska ropucho! - sięgnęła po kieliszek i
chlustnęła jego zawartość prosto w twarz mężczyzny, a gdy ten, ocierając zalane
winem oczy, ruszył ku niej, naturalnym ruchem cofnęła się wprost w objęcia
Bonda, czekającego spokojnie wraz z Kristatosem na możliwość przejścia. Colombo
wytarł twarz serwetką i oznajmił trochę spokojniejszym głosem:
- Nie pokazuj się więcej w mojej restauracji - udał, że spluwa jej pod nogi i
wyszedł na zaplecze. Maitre d'hotel pośpieszył ku nim wśród całkowitej ciszy -
wszyscy goście przestali jeść i wpatrywali się w nich.
- Pomóc pani znaleźć taksówkę? - spytał Bond, ujmując ją pod ramię. Wyszarpnęła
je, nadal wściekła.
- Wszyscy mężczyźni to świnie - oznajmiła, po czym przypomniała sobie o dobrych
manierach i dodała: - To miłe z pana strony. Ruszyła ku drzwiom, a obaj
mężczyźni podążyli w ślad za nią. W lokalu rozległ się przyciszony dźwięk rozmów
i brzęk sztućców - cisza pękła ku pełnemu zadowoleniu wszystkich obecnych.
Smutno wyglądający maitre d'hotel otworzył im drzwi, mówiąc do Jamesa:
- Przepraszam Monsieur, to miło z pana strony, że starał się pan pomóc. Gestem
zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i otworzył jej drzwi. Dziewczyna wsiadła,
James za nią.
- Zadzwonię rano - oznajmił przez szybę Kristatosowi, i nie czekając na
odpowiedź, spytał wciśniętą w przeciwległy kąt siedzenia dziewczynę dokąd?
- Hotel Ambasadori. Przez chwilę jechali w milczeniu, które James przerwał
pytaniem:
- Nie chciałaby pani napić się czegoś?
- Dziękuję, ale nie. Jest pan bardzo miły, ale dziś jestem zmęczona.
- To może innego dnia?
- Może, ale jutro wracam do Wenecji.
- Także tam będę. Zje pani ze mną kolację?
- Sądziłam, że Anglicy są sztywni - uśmiechnęła się.
- Pan jest Anglikiem, prawda? Jak się pan nazywa? Co pan robi?
- Tak, jestem Anglikiem. Nazywam się Bond... James Bond i piszę książki
przygodowo - sensacyjne. Teraz piszę taką o handlu narkotykami. Jej akcja
rozgrywa się w Rzymie i w Wenecji, a problem polega na tym, że niewiele wiem na
ten temat. Dlatego chodzę gdzie się da i zbieram plotki. Zna pani jakieś?
- To dlatego jadł pan kolację z tym Cristatosem. Słyszałam o nim, ma złą
opinię... Nie, nie znam plotek, które mogłyby panu pomóc. Wiem tylko to, co
wiedzą wszyscy.
- Ależ o to właśnie mi chodzi, nie interesuje mnie fikcja. Tę mogę stworzyć sam.
Interesują mnie plotki z tak zwanych "źródeł zbliżonych do dobrze
poinformowanych", które przeważnie mają w sobie sporo prawdy. Takie wiadomości
to klejnoty dla pisarza.
- Mówi pan o prawdziwych? - roześmiała się.
- Cóż, aż tyle jako pisarz nie zarabiam, ale udało mi się sprzedać prawa do
sfilmowania tej książki, a jeśli uda mi się ją napisać wystarczająco prawdziwie,
to chyba ją sfilmują. Powiedzmy, diamentowe klipsy od Van Cleefa. Umowa stoi? -
Podjeżdżali pod Ambasadori i Lisi, biorąc z siedzenia torebkę, zwróciła się
twarzą do niego. Portier otworzył drzwi i światła lamp padły na nią, ukazując
poważną twarz.
- Wszyscy mężczyźni to świnie, ale niektórzy są milsi niż inni. Zgoda, spotkamy
się, ale nie na kolacji. To, co mam panu do powiedzenia, nie bardzo nadaje się
na miejsca publiczne. Każdego popołudnia kąpię się na Lido, ale nie na ogólnej
plaży, tylko na Bagni Alberoni, tam, gdzie wasz poeta Byron lubił jeździć konno.
To na czubku półwyspu, vaporetto dowiezie pana prawie na miejsce. Spotkamy się
tam pojutrze o piętnastej pod żółtym parasolem. Proszę w niego zapukać i zapytać
o Fraulein Lisi Baum. - Wysiadła podając mu dłoń.
- Dziękuję za pomoc. Dobranoc.
- A więc do zobaczenia - odparł. - Dobranoc. Popatrzył w zamyśleniu jak
wchodziła po stopniach, po czym polecił kierowcy zawieźć się do Nationale.
Jechał obserwując migające za oknem neony. Wszystko działo się zbyt szybko, ale
jedyne, nad czym miał kontrolę, to była taksówka. Pochylił się ku kierowcy i
polecił mu zwolnić.
Najlepszym pociągiem z Rzymu do Wenecji jest "Laguna Express", wyjeżdżający z
Rzymu w południe. James, po ranku spędzonym na rozmowach z Londynem za
pośrednictwem Stacji I, ledwie nań zdążył i przekonał się, że nazwa jest jedynym
luksusem istniejącym w tymże pociągu. Fotele miały rozmiar młodzieżowy (Włosi są
drobnej budowy i im to nie przeszkadza), a wagon restauracyjny cierpiał na
zarazę coraz bardziej rozprzestrzeniającą się po europejskich pociągach: szczerą
i serdeczną niechęć do podróżnych, a szczególnie do podróżnych obcej
narodowości. Jedyne wolne miejsce znajdowało się na tylnej osi, wagonem trzęsło,
jakby jechał po kocich łbach, co malowniczo plamiło już i tak brudny obrus,
kolana Jamesa ledwie weszły pod blat stolika, a kelner robił prawdziwą łaskę
racząc się w ogóle pojawić. Ogólnie Bond spędził podróż klnąc w żywy kamień
Ferrowe Italiane delio Stato, czyli Włoskie Koleje Państwowe. Gdy w końcu za
oknami pojawiła się Wenecja, nawet piękno Wielkiego Kanału nie wywarło na nim
wrażenia
- miał wszystkiego serdecznie dość. Wieczór spędził na rozdawaniu tysiąclirówek
w Vallombrosa, w Harry's Bar i w końcu w Quadri, udowadniając wszystkim, którzy
mogli go obserwować, że faktycznie jest tym, za kogo podał się dziewczynie -
dobrze zarabiającym pisarzem, lubiącym wygodne życie i poszukującym określonych
informacji. Następnie wrócił do hotelu i przespał kamiennym snem osiem godzin
dzielących go od południa. Maj i październik to najlepsze miesiące w Wenecji
- jest ciepło, choć słońce nie doskwiera, a noce są chłodne. W tym czasie,>jak
na Wenecję, - stosunkowo niewielu turystów, chociaż jest to miasto, które w
swoich wąskich uliczkach i kanałach potrafi schować imponującą liczbę ludzi, nie
wspominając o wrzaskliwych dzieciakach i tranzystorach. Godziny poranne Bond
spędził na spacerowaniu po bocznych uliczkach i odwiedzaniu kościołów (wchodził
głównym wejściem, wychodził bocznym) w nadziei, że uda mu się odkryć, kto za nim
łazi (jeśli, rzecz jasna, ktoś taki był). Po paru godzinach doszedł do
budującego wniosku, że kogoś takiego nie było, udał się więc do Floriana i przy
drinku posłuchał pary amerykańskich snobów dyskutujących o braku proporcji w
fasadach na Placu Świętego Marka. Później, kierując się nagłym impulsem, wysłał
do swej sekretarki (która była tu na wycieczce i przez parę ładnych miesięcy nie
pozwalała mu o tym zapomnieć) kartkę następującej treści: Wenecja jest cudowna.
Jak dotąd zwiedziłem dworzec i giełdę. Wieczorem w planie wodociągi miejskie i
kino Scala. Znasz wspaniałą piosenkę "O sole mio"? - jest bardzo romantyczna,
podobnie jak wszystko tutaj. J.B. Zadowolony z siebie zjadł wczesny obiad i
wrócił do hotelu, gdzie sprawdził dokładnie Walthera PPK. Ubrał się i o
dwunastej czterdzieści znalazł się na vaporetto do Alberoni. Płynąc łodzią po
podobnej do lustra powierzchni laguny, zastanawiał się leniwie, co przyniosą
najbliższe godziny. Z mola w Alberoni (po weneckiej stronie Zatoki) jest pół
mili pylistej drogi biegnącej przez nasadę półwyspu do Bagni Alberoni, leżącego
nad Adriatykiem. Jest to pustynny świat. Choć o milę w głąb lądu pełno jest
luksusowych posiadłości, tu nie ma nic oprócz niewielkiej wioski rybackiej,
sanatorium dla studentów i opuszczonych ruin, będących niegdyś stacją badawczą
włoskiej marynarki, oraz prawie niewidocznych zza krzewów i chwastów cementowych
podstaw do dział artylerii nadbrzeżnej z ostatniej wojny. W środku niewielkiego
pasa ziemi znajduje się klub golfowy, którego trasa wije się wśród ruin
starożytnych umocnień. Nie cieszy się on zbytnią popularnością tak wśród
turystów, jak i wśród mieszkańców Wenecji. Otacza go wysoki płot z rozwieszonymi
gęsto tabliczkami zawierającymi groźne Vietatos i Prohibitos. Położone wokół tej
enklawy wydmy nie zostały jeszcze od wojny oczyszczone z min, o czym świadczą
pordzewiałe ogrodzenia z drutu kolczastego i tablice "Minas. Pericolo di Morte"
z twarzowymi trupimi czaszkami pod spodem. Cały ten rejon jest dziwnie
melancholijny i stanowi duży kontrast z wesołą Wenecją oddaloną ledwie o godzinę
drogi. Nieco się spocił, przebywając te pół mili dzielącego od plaży i przez
chwilę stał w cieniu ostatniej akacji rozglądając się wokół - z przodu miał nie
pierwszej świeżości drewnianą bramę z wyblakłym napisem: "Bagni Alberoni", za
nią podobnej jakości drewniane kabiny, stoyardów piasku i błękit wody. Wokół nie
było żywej duszy i miejsce wyglądało na zamknięte od dawna, ale gdy dotarł do
bramy, usłyszał słabe dźwięki radia nadającego neapolitańską muzykę. Dobiegała
ona z rozsypującej się budy ozdobionej reklamą Cocacoli i paru tutejszych
napojów orzeźwiających, choć nie mógł sobie wyobrazić, jak "można tu zarobić
nawet w środku sezonu. Stopy zagłębiały się w piasku, gdy wszedł na wydmy,
obchodząc zabudowania i zbliżając się do morza. W lewo pusta plaża łagodnym
łukiem ciągnęła się ku niewidocznym stąd ośrodkom w Lido, a w prawo było jej
około półtorej mili do cypla, na którym stały byle jak sklecone domostwa
rybaków. Za plażą ciągnęły się wydmy i majaczyło ogrodzenie klubu golfowego, a
na skraju wydm, o paręset yardów, widać było błysk jasnej żółci, ku której
ruszył brzegiem morza.
- Ahem. Spoczywające na piasku dłonie poderwały się, podciągając opalacz. James
wszedł w zasięg wzroku leżącej dziewczyny i stanął spoglądając w dół, gdzie cień
parasola padał tylko na jej twarz, a reszta ciała w czarnym bikini wystawiona
była na promienie słoneczne.
- Jest pan pięć minut za wcześnie i miał pan pukać. Usiadł obok niej w cieniu
parasola i starannie wytarł twarz chusteczką.
- Jest pani właścicielką jedynej palmy na tej pustyni i musiałem się tu dostać
najszybciej, jak się dało. Niezłe miejsce na spotkanie.
- Pod tym względem jestem taka, jak Greta Garbo
- roześmiała się. - Lubię być sama.
- A jesteśmy sami?
- Dlaczego pan pyta? Sądzi pan, że wzięłam pokojówkę?
- Skoro wszyscy mężczyźni to świnie...
- Ach, ale pan jest świnią gentlemanem - zachichotała - a poza tym jest za
gorąco na takie rzeczy i w
dodatku jest to spotkanie w interesach, no nie? Ja panu opowiem historyjkę o
narkotykach, a pan da mi diamentowe kolczyki od Van Cleefa. A może zmienił pan
zdanie?
- Nie. Od czego zaczniemy?
- Proszę pytać o to, co pana interesuje - siadła, podciągając kolana pod brodę i
przyglądając mu się poważnym wzrokiem. Zauważył zmianę, ale nie dał nic po sobie
poznać.
- Mówią, że pani przyjaciel, Colombo, to gruba ryba w interesie - powiedział
obojętnie. - Proszę mi o nim opowiedzieć. Byłby dobrą postacią do mojej książki,
oczywiście zmieniony. Potrzebuję szczegółów: jak działa, gdzie ma magazyny. Tego
autor nie zdoła już Wymyślić.
- Enrico byłby wściekły, gdyby wiedział, że zdradzam jego tajemnice. Sama nie
wiem, co by mi zrobił.
- Nie dowie się tego.
- Lieber Mr Bond - oznajmiła poważnie. Jest bardzo mało rzeczy, o których on nie
wie, a potrafi też skutecznie działać na podstawie domysłów. Nie zdziwiłabym
się, gdyby kazał mnie śledzić, to podejrzliwy człowiek... Myślę, że najlepiej
będzie, jak pan sobie pójdzie. To wszystko było wielkim błędem. W
przeciwieństwie do niej, otwarcie spojrzał na zegarek
- było wpół do czwartej. Lekko się wychylił, spoglądając wzdłuż plaży - przy
rozsypujących się kabinach poruszało się trzech mężczyzn, maszerując w nogę jak
na paradzie. Cała trójka miała na sobie ciemne ubrania. Wstał spoglądając na nią
mruknął:
- Widzę, co pani ma na myśli. Proszę powiedzieć Colombo, że od teraz biorę się
za jego biografie, i że jestem człowiekiem upartym. Na razie! Ruszył biegiem ku
cyplowi - w wiosce byli ludzie, a ludzie oznaczali bezpieczeństwo. Trójka
mężczyzn przyśpieszyła kroku, przechodząc w marszobieg, jakby trenowali do
maratonu. Gdy mijali parasol, jeden z nich uniósł rękę, na co dziewczyna,
obserwująca ich postępy, zrobiła to samo i położyła się na brzuchu, być może
chcąc opalić plecy, a być może dlatego, że nie chciała oglądać dalszego ciągu
tego pościgu. James w biegu zdjął krawat, schował go do kieszeni i rozpiął górne
guziki koszuli - było gorąco i zaczynał już spływać potem. Ścigający byli, rzecz
jasna, w tej samej sytuacji i pytaniem rozstrzygającym było to, kto jest w
lepszej kondycji. Dotarł do falochronu i z jego wysokości obejrzał się - tamci
nie zbliżyli się doń, ale dwóch z nich oddaliło się w bok, chcąc ściąć cypel
wzdłuż ogrodzenia klubu golfowego, nie zwracając żadnej uwagi na stare tablice
ostrzegające przed minami Ocenił odległość i doszedł do wniosku, że mają spore
szansę złapać go przed wioską leżącą po przeciwnej stronie pola minowego, toteż
nie zwlekając, pognał co sił w nogach. Koszulę miał już mokrą, a stopy ciążyły
jak kamienie. Dotąd przebył około mili i do bezpiecznej strefy pozostało mu
przynajmniej drugie tyle, w dodatku musiał uważać, aby nie potknąć się o
pordzewiałe działobitnie, rozmieszczone w betonie co jakieś pięćdziesiąt yardów.
Zaczynał łapać powietrze z coraz większym trudem, czując, jak spodnie i
marynarka stają się coraz bardziej wilgotne i coraz bardziej utrudniają mu bieg.
O trzysta yardów za nim był ścigający, w prawo, pomiędzy wydmami pozostała
dwójka,, która szybko nadrabiała straty, a w lewo znajdował się
dwudziestostopowy stok betonu, prowadzący wprost do zielonych wód Adriatyku.
Miał właśnie zamiar zwolnić do szybkiego marszu, by uspokoić oddech, gdy
niespodziewanie nastąpiły po sobie błyskawicznie dwie rzeczy. Przed sobą
dostrzegł grupę rybaków wychodzących z wody, a od strony klubu dobiegłgo huk
eksplozji. W powietrze wyleciał grzyb dymu, ziemi i innych odpadków, a w bok
uderzyła go niezbyt silna fala podmuchu. Zwolnił, widząc jak pozostały wśród
wydm mężczyzna stanął, zamierając w całkowitym bezruchu z otwartymi ustami.
Nagle jęknął i runął na ziemię obejmując głowę rękami. James znał te objawy
- facet był w szoku i nie ruszy się, dopóki ktoś po niego nie przyjdzie i go nie
wyprowadzi. Wydarzenie to znacznie podniosło go na duchu - do rybaków zostało mu
około dwustu yardów, a ci dostrzegli go najwyraźniej, gdyż zebrali się w grupę
zwróconą ku niemu.
- Mi Ingles. Prego dore il carabinieri! - krzyknął mobilizując swe zasoby
włoskiego. Zaryzykował spojrzenie w tył - dziwne, ale goniący go nadal nie
zwalniał kroku i teraz dzieliło ich zaledwie sto yardów. Przed nim rybacy
rozsypali się w półkole, trzymając w pogotowiu pneumatyczne harpuny, W środku
linii stał mężczyzna z potężnym brzuchem zwisającym nad czerwonymi kąpielówkami
i maską do nurkowania zsuniętą na czubek głowy. Widząc jego twarz Bond zwolnił
aż do niespiesznego kroku i wyciągnął broń - mężczyzną ze skrzyżowanymi rękoma,
który stał w centrum harpunników, był Enrico Colombo. Obserwował spokojnie
Jamesa, a gdy dzieliło ich dwadzieścia yardów, przemówił:
- Proszę odłożyć tę zabawkę, Mr Bond. Wiemy, że jest pan z Secret Service. To,
co oni trzymają w dłoniach, to pneumatyki na dwutlenek węgla. Radzę stanąć
nieruchomo, chyba że chce pan być kopią świętego Sebastiana z Magenty. - Zwrócił
się do stojącego po prawej stronie: - Jak daleko był ten Albańczyk, którego w
zeszłym tygodniu...?
- Dwadzieścia yardów, padrone, a harpun przebił go na wylot. To był gruby facet,
dwa razy grubszy od tego. James siadł na najbliższym pordzewiałym żelastwie,
umieszczając dłoń z bronią na kolanie tak, że celowała W środek grubego brzucha
Colombo.
- Możesz trafić i pięcioma harpunami, ale to nie zatrzyma kuli, którą będziesz
miał we flakach, Colombo uśmiechnął się i skinął dłonią - stojący za Bondem,
ocalały z pierwotnej trójki ścigających, mężczyzna rąbnął go fachowo kolbą
Lugera w nasadę czaszki.
Gdy człowiek się budzi po silnym ciosie w głowę, pierwszą reakcją jest ochota na
wymioty, a dopiero później zaczyna zdawać sobie sprawę z tego; co się dzieje
wokół. Dlatego też minęło nieco czasu od chwili odzyskania świadomości, zanim
James Bond zdał sobie sprawę, że jest na statku, który gdzieś płynie, i że jakiś
facet wyciera mu czoło mokrym ręcznikiem, mrucząc zachęcająco w łamanej
angielszczyźnie:
- Okay, amigo... spokój... nie denerwować się... James się nie denerwował, nie
mając na to chwilowo siły, natomiast na tyle, na ile mógł się rozejrzeć bez
ryzyka, że mu głowa odpadnie, przyjrzał się otoczeniu. Był w niewielkiej, ale
komfortowej kabinie, wypełnionej zapachem damskich perfum, Leżał na koi, a nad
nim pochylał się jeden z harpunników, ubrany w wytarte spodnie i rozpiętą
koszulę, uśmiechając się doń niczym ukochana niania.
- Lepiej? - spytał wskazując własny kark w geście sympatii. - Trochę boleć, ale
szybko być okay. Tylko czarne włosy przykryć i dziewczyny nic nie widzieć. Bond
uśmiechnął się i odruchowo skinął głową, co omal mu jej nie rozsadziło. Gdy
ponownie otworzył oczy, mężczyzna skrzywił się z niezadowoleniem, podsuwając mu
przed oczy zegarek - była siódma wieczorem.
- Mangiare con Padrone, si? - spytał, pokazując palcem dziewiątą.
- Si.
- Dormire - tamten przyłożył dłonie do policzka i przekrzywił głowę w geście
oznaczającym sen.
- Si - mruknął ponownie Bond, obserwując jak tamten wychodzi zadowolony i zamyka
za sobą drzwi. Nie usłyszał jednakże żadnego szczęku klucza w zamku czy innej
zasuwy. Klnąc w duchu wstał ostrożnie i powlókł się do umywalki. Odświeżony
nieco rozejrzał się i ku swemu zaskoczeniu znalazł na szafie wszystko co miał
przy sobie, poza bronią. Umieścił drobiazgi w kieszeniach, siadł na łóżku i
zapalił papierosa. Zamyślił się, jednak nie doszedł do zbyt konstruktywnych
wniosków. Wzięto go na wycieczkę, ale sądząc po zachowaniu tego marynarza, nie
traktowano go jak przeciwnika. Z drugiej strony jednak, zadano sobie sporo
trudu, by go złapać i przypuszczalnie stracono przy tej okazji człowieka, choć
był to czysty przypadek. Możliwe,, że to łagodne traktowanie było przygrywką do
rozmów i do zawarcia z nim jakiegoś układu, ale o co chodzi i co mu zaproponują,
nie miał pojęcia. Toteż doszedł do wniosku, że dalsze myślenie nic nie da i
położył się spać. W dwie godziny później ten sam mężczyzna przyszedł i
zaprowadził go do niewielkiego, choć gustownie urządzonego saloniku,
pozostawiając go tam samego. Na środku stał stół z dwoma fotelami i niklowany
stolik na kółkach zastawiony półmiskami i baterią butelek. Próba otwarcia drzwi
po przeciwległej stronie salonu wykazała, że są zamknięte, toteż James
zainteresował się iluminatorem. Z tego, co mógł dostrzec, statek miał około
dwustu ton wyporności i prawdopodobnie niegdyś był dużym trawlerem rybackim.
Praca silnika przypominała odgłosy diesla. Choć na maszcie widać było zrefowany
żagiel, to ich szybkość oceniał na sześć do siedmiu węzłów. Na ciemnym już
horyzoncie dostrzegł zbiorowisko świateł - wyglądało na to, że płyną wzdłuż
brzegu Adriatyku. Zasuwa w drzwiach szczęknęła i odszedł od iluminatora - w
otworze pojawił się Colombo w podkoszulce, spodniachi sandałach, z dziwnym
wyrazem twarzy i błyskiem zainteresowania w oczach. Zajął jeden z foteli i
machnął ręką w stronę drugiego.
- Siadaj, przyjacielu. Jedz i pij. Musimy sobie porozmawiać i przestać się
zachowywać jak chłopcy. Jesteśmy przecież dorośli, prawda? Czego się napijesz -
gin, whisky, szampan? A to są najlepsze parówki w całej Bolonii, rovelone, czyli
wędzony ser i świeże figi. To chłopskie jedzenie, ale wyśmienite. Ten bieg
musiał zaostrzyć ci apetyt. Smacznego. Jego uśmiech był zaraźliwy. James nalał
sobie whisky i usiadł.
- Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu? - spytał.
- Mogliśmy się spotkać bez tego całego dramatyzmu, a tak przysporzyłeś sobie
sporo kłopotu. Ostrzegłem mojego szefa, że coś takiego może się zdarzyć. Sposób,
w jaki zaaranżowałeś poznanie Lisi w swojej restauracji, był tak banalny, że aż
szkoda słów. Uprzedziłem go, że pakuję się w pułapkę, by przekonać się, co jest
grane. Jeśli do jutra w południe nie skontaktuję się z nim, będziesz miał na
karku tutejszą policję, Interpol i moich kumpli. Colombo wyglądał na
zaskoczonego.
- Jeśli wiedziałeś i byłeś gotów wpaść w tę pułapkę, to dlaczego starałeś się
uciec,moim ludziom? Posłałem ich, by cię zaprosili na ten statek i wszystko
miało się odbyć po przyjacielsku. Teraz straciłem dobrego człowieka, a ty omal
nie masz pękniętej czaszki. Nic nie rozumiem.
- Nie spodobali mi się twoi wysłannicy. Rozpoznaję morderców na pierwszy rzut
oka. Pomyślałem, że mogłeś wpaść na jakiś głupi pomysł. Wystarczyło użyć tylko
dziewczyny, oni byli niepotrzebni. Colombo potrząsnął smętnie głową.
- Lisi nie miała nic przeciwko temu, by się o tobie czegoś dowiedzieć, by cię
poznać, ale absolutnie nic więcej, a teraz jest pewnie tak wściekła na mnie, jak
ty. Życie jest bardzo trudne. Lubię mieć wokół siebie przyjaciół, a teraz w
ciągu jednego dnia przysporzyłem sobie dwóch wrogów. To bardzo, ale to bardzo
źle - wyglądał na szczerze zmartwionego, uciął sobie solidny kawał parówki i
popijając szampanem zjadł błyskawicznie, po czym poinformował Jamesa ze
smutkiem: - Zawsze to samo. Kiedy jestem zmartwiony, muszę jeść, ale niczego nie
mogę przetrawić. A teraz ty mnie martwisz. Mówisz, że mogliśmy się spotkać i
porozmawiać, mówisz, że niepotrzebnie wszystko skomplikowałem i przez to krew
Maria jest na moich rękach, choć nie kazałem mu iść na skróty. Ale ja nie sądzę,
żeby to była tylko moja wina. Ty także masz w tym swój udział. Może nawet
większy! Zgodziłeś się mnie zabić! Jak można zorganizować przyjacielskie
spotkanie z kimś, kto ma cię zabić? Powiedz mi. - Ostatnie zdanie prawie
wykrzyczał, po czym oderwał kawał chleba i zaczął go wściekle gryźć, spoglądając
ze złością na Bonda.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - zdumiał się James. Colombo cisnął na stół
resztki pieczywa, wstał i nie spuszczając oczu z gościa, podszedł do stojącej
pod ścianą szafki, otworzył ją i wyjął miniaturowy magnetofon. Ciągle patrząc
oskarżycielsko, wrócił na swoje miejsce i wcisnął klawisz odtwarzania.
- Właśnie - dobiegł z głośnika głos Kristatosa.
- A teraz jak dobrzy handlowcy ustalimy warunki, zgoda? James ze szklanką w
dłoni słuchał w milczeniu. Nie pamiętał, jak dokładnie brzmiała jego własna
odpowiedź i zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili jest to dla niego jedna
z najistotniejszych rzeczy. Wreszcie usłyszał swój głos:
- Nie mogę tego obiecać. Mogę natomiast przyrzec, że jeśli ten ktoś zdecyduje
się mnie zniszczyć, to go zabiję. Colombo wyłączył magnetofon, a James wypił co
miał i oznajmił z ulgą:
- To jeszcze nie znaczy, że jestem mordercą.
- Dla mnie tak, szczególnie jeśli mówi to Anglik. Pracowałem z wami w czasie
wojny i znam wasz sposób mówienia. Mam nawet wasz medal - wyjął z kieszeni
srebrny Medal za Wolność i rzucił na stół. - Widzisz?
- Tylko że dawno skończyłeś współpracę - odparł twardo Bond. - To też jest na
tej taśmie. Teraz pracujesz przeciwko nam, i to dla zysku.
- Słyszałem całą waszą rozmowę i wszystko to są kłamstwa! - Colombo rąbnął
otwartą dłonią w stół, aż zadzwoniły szklanki. - Każde słowo to kłamstwo. Wstał
gwałtownie, przewracając fotel, sięgnął po butelkę i wlał uczciwą porcję do
szklanki Jamesa, po czym ostrożnie podniósł mebel i ustawił przed sobą butelkę
szampana.
- Szczerze