Falzmann Robert M. - Odmieniec

Szczegóły
Tytuł Falzmann Robert M. - Odmieniec
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Falzmann Robert M. - Odmieniec PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Falzmann Robert M. - Odmieniec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Falzmann Robert M. - Odmieniec - podejrzyj 20 pierwszych stron:

M.Robert Falzmann ODMIENIEC - Abel Wood? - policjant powątpiewająco patrzył na zdezaktualizowane prawo jazdy - Jakieś inne ID? - Paszport? - Abe zaczął rozpinać kurtkę, lecz policjant machnął ręką. - Nie wolno spać w parku. To jest publiczne miejsce... - Oczywiście - Abe zebrał swój plecak - już mnie nie ma. - Mmm... może chcesz bym cię podrzucił do schroniska Armii Zbawienia? - glina był zaskakująco uprzejmy. Może dlatego, że młody, a znoszony polowy kombinezon włóczęgi i jego wojskowa kurtka świadczyły, że wspomnienia po koszmarze Wietnamu nadal wędrują zapleczem wielkiego kraju. - To jest okay. Ja tylko przelotem. Jadę do Chicago, do kuzyna. Czas się ustabilizować. Zmęczyłem się samotnością... a od wspomnień i tak nie ma ucieczki. To jest zawsze tutaj... - Abe postukał palcem w skroń i uśmiechnął się przepraszająco - ...cholera. Za dużo gadam... - All right - glina oddał mu prawko - uważaj gdzie śpisz. Tutaj ostatnio było coś dziwnego. Ludzie zniknęli. Psy, koty. Mówią o wampirze. Wielki, czarny typ z okularach przeciwsłonecznych. Zabiera co chce. Rabuje w biały dzień i znika... - Kraj schodzi na psy - Abe zasalutował - dzięki za ostrzeżenie. - Tak, uważaj... - policjant wrócił do czekającego za kółkiem kolegi i kataryna błyskając kogutem zniknęła za mostem. - Asshole - głos za plecami weterana był jak warkot tygrysa. - Ja czy on? - Abe leniwie obejrzał się na dwumetrowego typa o dziwnej cerze w kolorze sadzy z popiołem wyglądającego z krzaków. - Ty? - typek noszący ciemne szkła przekrzywił głowę taksując rozmówcę - Nie. Ty nie. Ty jesteś niebezpieczny... - Jestem - Abe usiadł na ławce i wygrzebał z kieszeni połówkę batona. Rozwijając staniol myślał jedynie o tym, że to jest ostatni baton i jeśli mu się nie uda czegoś ukraść lub wyżebrać, obiad i kolacja będzie gwizdana. - Mógłbyś mieć wszystko - czarny typ bez pytania dosiadł się na ławkę. - Ty to telepata? - Abe ugryzł baton i zaczął żuć lewą stroną, unikając chorego zęba po prawej. - Przepraszam. Nie mój interes... acha! Idzie nowinka. Sześć milionów kredytu. Zaraz wracam... - czarny nie wstał lecz strzelił szalonym sprintem w kierunku trzech nygusów z ogromnym radiem ryczącym jakiś rap na pełen regulator. - Mother fucker?! - Abe ze zdumieniem zobaczył, że trzech cwaniaczków zmywa się biegiem porzucając radio i nawet jedną fantazyjną czapkę z metką - Jak?! - He, he! Cacko! - czarny typ pieścił nadal wyjące radio, równie szybko wracając. - Wampir - ocenił Abe - ty jesteś ten wampir co rabuje. Glina mi nadał... - Jestem - przyznał czarny, gasząc radio i chowając do kieszeni... - Kurwa! Czy ja ślepnę? - Abe widział co robi tamten i to było równie logiczne jak tańczący derwisz na środku ryżowiska i w okularze lunetki Sprigfielda 30/30. Abe widział już raz jednego, tuż zanim go złapali. I teraz też miał ciarki przeczucia na ramieniu i pod żebrami. Jak bambusowe igły... - Fuck mi. Gdzieś ty podział to jebane radio? - Ty nie chcesz wiedzieć - typek z bliska był bardziej popielaty niż czarny - right? - Iluzjonista - Abe wzruszył ramionami - mugger iluzjonista. - Mugger czy Niger? - nastroszył się czarno popielaty. - Dla mnie możesz być zielonym ludzikiem z Marsa - Abe złożył staniol w kostkę i rzucił do kosza na śmieci. Czarny nadal nastroszony patrzył z dziwnym grymasem sfrustrowanej złości. - Problemy? - Abe miał miły szmer cukru w uszach i syte zadowolenie na języku. Pogoda też dopisywała. Chłodno, lecz bez deszczu mimo, że pochmurnie. - Chyź! - czarny znalazł co szukał i stracił zainteresowanie weteranem. - To nie było uprzejme - Abe zmierzył czarnego od stóp w dziwnych mokasynach do czubka głowy z równie obcą czupryną w trzech kolorach - przeproś! - Przepraszam - typ w okularach wyciągnął z innej kieszeni portfel - tysiąc wystarczy? - w jego dłoni o lakierowanych i manikiurowanych paznokciach zaszeleściły nowe setki. - Ty telepata - Abe wyszarpnął forsę i wcisnął za podszewkę kurtki w mały schowek, gdzie zawsze trzymał swoje pastylki - mógłbyś zostać kimś, wiesz? - Ale ja jestem - czarny sprężył się do przechodzącej kobiety pchającej wózek, lecz zaraz oklapł - samiczka. Pod ochroną. - Etyczny mugger - Abe wstał i bez problemu zabrał czarnemu okulary - ale nie ja, więc nie próbuj fikać. - Mogę cię zabić - czarny miał oczy jak dwa białe spodki. Bez źrenic. - Możesz - Abe pokiwał głową robiąc krok do tyłu - ale czy możesz? - jego palec wskazał na odległy policyjny samochód rwący w ich kierunku. - Fuckers. Psują interes - czarny też wstał i zamierzał dać nura w krzaki, lecz zatrzymał się by spytać - Ty nie chcesz pracować dla mnie? Płacę okay! - Ja nie pracuję dla ślepych iluzjonistów - Abe oddał tamtemu jego czarne szkła - lepiej znikaj. Gliny są wszędzie takie same. Namolne. - O to możesz się założyć - czarny wyciągnął rękę i w tej samej chwili, po jego lewej i prawej wyrosło dwóch tęgich i zbrojnych pałkarzy, natychmiast skuwających go dziwnymi kwadratowymi kajdankami z kodowym zamkiem. - Gówno! - Abe zerknął przez ramię na wyskakujących z auta mundurowych, po czym bacznie obejrzał tych co aresztowali czarnego - To było szybkie. Wy ze specjalnej jednostki anty coś tam? - Zamknij się - warknął jeden z dziwnie uzbrojonych psów, podczas gdy drugi nawijał coś do śmiesznego radio mikrofonu na swoim przegubie. - Uf, uf - dwóch lokalnych gliniarzy aprobująco sapnęło w kark włóczęgi - płyń! - Pewnie. Już mnie nie ma - Abe zajrzał w oczy znajomego młodego szczyla - Tyś miał rację. To jest złe miejsce... - w słowa wpadł wizg hamującego gwałtownie pojazdu. Nie auta czy bodaj budy, ale pojazdu. Brunatna bryła w ochronne ciapki z czarnymi soleksowymi szybami i na gąsienicach. Dwóch tęgich bez słowa poniosło czarnego do otwartego boku pojazdu i nawet z odległości widać było, że we wnętrzu siedzi kilku innych dziwnych anty coś tam, ze stosowną wysoko kalibrową armaturą, jakoś przypadkiem skierowaną nie na więźnia lecz lokalnych błękitnych pawianów. - Piekło i FBI. Oszczędza wam pisania raportów, nie? - Abe strzyknął śliną na asfalt alejki - Federalne fajfusy nie pierdolą się. Łapu capu i do kosza. Jakoś tam zaraz człowiekowi wraca chęć do życia jak widzi taki obrazek. No, to ja już pójdę. - Ty mówisz, za dużo - młody mundurowy był spocony i czerwony i zły. - Racja - Abe zawinął się z plecakiem i bez zbytecznego kłapania podreptał w przeciwną stronę niż tyłujący pojazd tęgich łapaczy. Jego założenie, że lokalni chłopcy spróbują jechać za federalnymi kundlami uwalniało go od konieczności spędzenia dnia na odpowiadaniu na głupie pytania i żłopania taniej policyjnej kawy oraz jedzenia ohydnych czekoladowych zakalców tylko z nazwy będącymi ciastkami. Mając w schowku tysiąc papieru, Abe myślał jedynie o narożnym mordotłuku i dobrym hamburgerze z kuflem jasnego. - Okulary! - sam nie wiedząc jak, nadal trzymał w ręku patrzały czarnego - Fuck zapomniał. Może potrzebować... Nie zwalniając, Abe obejrzał ciężką lekarską oprawkę z jakimiś miniaturowymi pstrykami oraz guziczkami - Coś jak dla tych głuchych. Z mikro w oprawce. Ech, i tak by mu zabrali - nie myśląc wiele nakierował się na najbliższy kosz, lecz zmienił zamiar widząc pierwszy przebłysk przedpołudniowego słońca. - A co za fuck. Idzie lato. Czas na Hawaje - stwierdzenie zatrzymało go w pół kroku - taak! Że ja o tym nie pomyślałem wcześniej! Jaki to sens taplać się w tubylczej kukurydziance skoro można w rumie i palmowym winie? I te plaże. I te kobiety na plaży... - ostatnie zdanie zdumiało go jeszcze bardziej niż poprzednie. -... kobiety? Czy ja śnię? Abe spał z kobietą, ostatni raz, w Sajgonie, lat temu...? - Czy ja kurwa zwariowałem? Co ja tu kurwa robię? Wojna skończyła się... Stojąc przed koszem ze śmieciami, Abe monologował, tylko połową siebie widząc idiotyczność i śmieszność sytuacji. Druga połowa nadal była w sferze cienia. - Fuck. Przynajmniej zaczynam widzieć, że jestem psycho. Jak psycho wie, że jest psycho, to nie jest psycho, right? - podnosząc twarz do rozpogadzającego się majowego nieba i szukając słów zapomnianej modlitwy został oślepiony słońcem nadrabiającym poranne zachmurzenie. - Aaa!! - trąc źrenice i będąc nagle zupełnie sobą a nie tamtym wrakiem z Namu, Abe sprężyście pomaszerował do niedalekiej knajpki. Wspomnienie po batonie było wspomnieniem a pamięć smaku hamburgera zalewała mu usta śliną. Co było bardzo dobrym objawem. Głód nie doskwiera wariatom, a Abe był urzędowo takim i walczył by nie być. Sam. - Dwa burgery z sałatką na boku i dwa Budsy... rodzaj dużego zamówienia - mała włoska kelnerka krytycznie patrzyła na wertującego porzuconą gazetę dziada.- Nie zapomnij jabłecznik. Ja uwielbiam placek z jabłkami - Abe wyjął kupione wcześniej Wistony i zapalił. Fantastyczne uczucie. Czekać na posiłek, czytać gazetę i palić bez konieczności pośpiechu. - To będzie szesnaście trzydzieści - kelnerka nadal czekała z pustą tacą. - Ile z kawą? - Abe wygrzebał rozmienione z setki banknoty. - Kawa bez opłaty. Na nas... - mała broszka Włoszka widząc forsę złagodniała. - To na co czekasz? Serwuj! - Abe rzucił jej na tacę całą dwudziestkę - Trzymaj resztę. - Cholera! - podając banknot zobaczył w jaki stanie ma dłoń - Pieprzony zawód. Tajniacki smród. Trzymaj mi miejsce. Muszę się umyć... - Tak, proszę pana! - kelnerka odstąpiła z uśmiechem. Gość wyglądał jak żebrak, lecz zachowywał się i mówił jak ktoś zupełnie inny. - Aaagees! - rozdarła się barmanka - Aresztowali tego wampira! - Co to dla nas... - mruknął Abe, puszczając oko do kelnerki i znacząco kładąc palec na ustach. - Tak, sir! - mała Agnes uśmiechnęła się mówiąc oczami, że Abe jest tutaj mile widziany. Nawet jako przebieraniec. - Boże! - Abe zamknął się w toalecie i zwymiotował do ubikacji. Baton był ze śmieci a papieros na wyposzczony żołądek. - Znów zaczynam bajerować baby. Czy ja wyzdrowiałem? Po dziesięciu minutach szorowania twarzy i rak, jako tako umyty i przyczesany, Abe wyszedł, jedynie po to by nadziać się na znajomych salcesonów. Obaj mundurowi z ponurymi minami siedzieli przy barku sącząc pepsi. - Ten świat jest mały, nie? - Abe poufale poklepał młodszego gliniarza po ramieniu - Spokojnie. Ja nic nie widziałem, okay? Obaj mundurowi z osłupiałym zdumieniem popatrzyli na wyprostowanego i pewnego siebie weterana idącego do stolika. Mała Włoszka serwująca kawę nachyliła się i szepnęła coś, co jeszcze bardziej pogłębiło zdumienie w oczach pary owczarków. Abe nie zwracał uwagi. Na stole czekały parujące hamburgery i piwo. Jego pracowity posiłek został przerwany po dziesięciu minutach i w połowie. - Abel Wood - natarczywy szept z boku - możemy? Zbędna grzeczność. Obaj mundurowi wpasowali się w wolną ławkę naprzeciwko jedzącego. - Piwa? Kawy? Dyma? - Abe popchnął palcem paczkę Wistonów i dalej jadł. - Ja cię sprawdziłem na komputerze. Weteran... okay. Komando Delta. Siły specjalne. Fort Bragg i reszta straszaków. Wszystko jasne. Ty z FBI czy...? - starszy glina nieszczerze pokazał żółte od nikotyny siekacze. - Nie pierdol. Sześć lat izolatki w wojskowym psychokratkowcu w Atlancie. Puścili mnie dwa lata temu. Robię postępy. Może wrócę do własnej głowy... - Abe pokazał widelcem na drugiego glinę obserwującego go jak egzotyczne zwierze - ...raczej sobie strzel w nogę niż idź na wojnę. To zawsze jest piekło! - To też... podają - uspokojony policaj wyciągnął rękę - Scott Wilson. A to mój partner. Keith Young. Rzeczywiście... - Młody! - dopowiedział Abe i przyjął dłoń. Jeśli miał to być test, to starszy pies skomląc pożałował pomysłu liżąc w przenośni zgniecione palce. Abe nigdy nie zapominał o utrzymaniu formy. Nawet w Głupiejowie. - To było dobre. Pościłem od trzech dni... beknięcie w skuloną dłoń i przepraszający uśmiech odprężyły obu mundurowych. Weteran wyraźnie był kimś na kogo teraz nie wyglądał. - Mmm... dobra robota - enigmatycznie zauważył Wilson - ale tak między kolegami, to mogłeś nas uprzedzić. - Ja?...nie... - Abe wzruszył ramionami i przymknął oczy. Wyjaśnianie nic by teraz nie wniosło a tylko mogło wpędzić go w kłopoty. Głupi zgryw na benefit małej cipy zaprowadził go w rejony komedii pomyłek. - Okay. Okay. Rozumiem... - policjant lekko podniósł obie dłonie w geście poddania - ...tajna robota. Abe modlił się by oba psy zwinęły się do wyjścia, lecz tamci byli, albo zbyt ciekawi, lub zbyt głupi by zrozumieć, że trafili na mur milczenia. - Ooo...gówno - sięgając po kawę, popatrzył na tamtych i zobaczył dwa znaki zapytania jak neony na burdelu w sobotnią noc - Nic nie było. Nic się nie wydarzyło. Nikt nic nie wie i nikt nie powie. Wy też. Bo niby co? - Taa... - Wilson podniósł brwi - kapitan już dzwonił lecz... masz rację. Nikt nic nie wie. To jest okay z nami. Kapitan sam tak powiedział... - Ale ty mu powiedziałeś o mnie? - Abe miał nagle ciężki żołądek. - Aaa... musiałem sprawdzić przez niego, więc... - Wilson był mistrzem w niedomówieniach i ciągnięciu za język. Abe to widział. Z drugiej strony, jeśli oni kupili bajkę, to powinni byli dać mu święty spokój. Policja zwykle trzyma się kilka mil od federalnych agentów każdej maści. Pogranicze prawa nie należy do mundurowych a tym bardziej tajniaków czy nawet kapitanów, chyba, że... - Kupuję, kupuję. Macie jakiś lokalny problemik i szeryf nie wie jak dopaść koniokrada. Zgadłem? Starszy policaj uciekł oczami w stronę baru. Młody jak to młody, sypnął groszki - tak, cholera! Mamy! Kasyno za miastem. Wszystko jest lewe, ale nikt nie umie tego udowodnić. - Karty, stolik, automaty? - odruchowo spytał Abe. - Ruletka. My nie wiemy jak, ale sukinsyny mają sposób na kręcenie maszynki. Doją i golą jak chcą i kiedy chcą. - Mafia? Czy lokalny muskuł? - Abe wrócił do napoczętego hamburgera. Nadal był głodny, a piwko wymagało podkładki. - To pierwsze - delikatnie szepnął Wilson - oczywiście, my tylko przypuszczamy. - Oczywiście - zgodził się Abe, między jednym kęsem a drugim. Cisza jaka zapadła miała w sobie wielką księgę frustracji prawa w kraju bez... - Fuck! - Abe zatrzymał się z kuflem w pół drogi - Wy nigdy nie mieliście kłopotów typu Waszyngton, czy Chicago, Miami, L.A., New York City? - Nigdy - zgodził się Wilson i zaraz zagryzł wargi, bowiem powinien był sprostować i powiedzieć, że to dotyczy Atlantic City czy Las Vegas. - Narkotyki - szepnął Abe i pokręcił głową, patrząc w oczy obu policajów. Tym razem, następna porcja ciszy była bardzo prywatna i podszyta strachem. Oni srają w porty, zdumiał się w myśli. To tu ich boli. To dlatego tu siedzą i się pocą i robią dobrą minę do złej gry. Pan Kapitan ma za krótkie rączki a tubylcze pały za małe karabinki by podskoczyć Makaroniarzom, czy kto tam ... - To nie jest dokładnie po mojej linii - Abe zobaczył w oczach tamtych gasnące ognie nadziei i sam nie wiedząc dlaczego skłamał - niemniej znam ludzi szukających punktów zapalnych, mówiąc ogólnikowo. - Bardzo ogólnikowo - szybko i szeptem zgodził się Wilson. - I nie tutaj - równie cicho zauważył Abe. - Gdzie? - starszy policaj miał na policzkach czerwone wypieki. Jezu! W co ja się pakuję? Abe pomyślał o parku i zaraz to odrzucił. Lepiej było zagrać to w stylu Fortu Bragg - Ja was znajdę. Policaj nabrał powietrza jak do okrzyku, lecz tylko westchnął - Okay. Rozumiem. - To nie zatrzymuję - Abe skinął na kelnerkę - więcej kawy Agnes... Policaje zmyli się bez podawania rąk, ale i bez uśmiechu. Czysty biznes. - Smakowało? - kelnerka była zaskakująco uprzejma. - Bardzo - Abe zatrzymał ją gestem dłoni - słuchaj. Gdzie mieści się najbliższy fryzjer? A może macie tutaj parową łaźnię? - Hotel Reno. Well... - małe wahanie w głosie - ...trochę drogi, ale tam jest.... - Gdzie? - Abe nabrał ochoty na wannę i czyste gatki. Obecne były...klejące. - W dół ulicy. Trudno minąć. Nowy budynek. Bardzooo nowoczeeesnyyy... - Dzięki. Wrócę tu na kolację - Abe wstał i zabrał swój plecak, lecz po namyśle spytał kelnerkę czy jest możliwość przechowania do wieczora. -Tam nic nie ma. Tylko wianuszek suszonych uszu, mój bojowy scyzoryk, wędzona głowa majora Charlie i zapas bielizny. - Ha, ha, ha... - Kelnerka odebrała plecak i wyniosła na zaplecze. - Do zobaczenia - barmanka będąca właścicielką pomachała mu z daleka. - Right on - Abe wciskając dłonie w kieszenie kurtki wyszedł na zewnątrz, prawie ślepnąc w czystym słonecznym blasku południa - Och! Nie to..! - od czasu obozu w Namie, słońce nie było jego przyjacielem. Sześć dni przy palu na stójce zdjęło mu z ciała skórę i chęć do opalania. Na dobre. Na zawsze. Grzebiąc palcami w kieszeni namacał czarne ślepaki dziwnego oprycha z parku i nie myśląc wiele założył na nos. Ulga była natychmiastowa. Świat ukrył się za ciemnym filtrem. - Co za fucker - Abe przypomniał sobie dziwne zachowanie i jeszcze dziwniejsze aresztowanie czarnego typka - jak z Marsa. Kut dał mi tysiąc. Ot tak. Świr. Idąc wolno, syto, pewnie, oglądał wystawy, nagle ciężarny gotówką i czymś co zatliła mu w kroku mała Włoszka. Jezuńku. Ja mógłbym mieć rodzinę... nagłe odkrycie zatrzymało go przed wystawą z konfekcją dla dzieci, a może to była wystawa, budząca skojarzenie i chęć za czymś więcej niż smród kontenerów na śmieci i kartonowych pudeł służących za sypialnie. I ja wyglądam jak dziad! W odbiciu szyby stał sterany życiem hobo. Nie całkiem obdarty, czy brudny, lecz wyraźnie wygnieciony i zapuszczony. Ktoś, kto nie wzbudza zaufania. A wystarczy zmienić opakowanie i kto wie. Pomimo czterdziestki. Nadal... Podnosząc głowę, Abe zobaczył, że stoi obok Kmartu i wiedziony impulsem wszedł do środka. Powinni mieć gatki... Mieli. I nie tylko gatki. Abe wędrując z wózkiem od działu do działu zgromadził nowe czarne spodnie z modnymi kieszeniami, koszulę w kolorze wrzosu, sweter z czarnego moheru, paczkę jedwabnych, czarnych skarpetek, paczkę jedwabnych czarnych slipek z nalepką Playboy co było zabawne. A na koniec czarną kurtkę z imitacji skóry z wygodnymi wewnętrznymi kieszeniami. Będąc przy kasie, odkrył, że jego komandoski raczej kłócą się z cywilnymi łachami i wrócił po lekkie czarne mokasyny z zamszu na gumowej podeszwie. Właściwie mógł wziąć piękne i błyszczące Fleshmany z oryginalnej skóry, lecz od czasu Fortu Bragg poznał zalety obuwia które się nie ślizga na ścianie i nie robi hałasu. Bowiem diabeł nie śpi. - Karta czy gotówka? - spytała kasjerka. - Co pani sobie życzy - Abe już wcześniej trzymał dwie setki i kasjerka aprobująco przyjęła banknoty - Masz dwa centy? Jej wydawanie reszty utknęło na braku drobnych. - Nie mam. Nie lubię drobnych. A ty masz cały słoik pod kasą... - Mam? - kasjerka z niedowierzaniem odgarnęła zwinięte torby i jakieś opakowania wyciągając zakurzone szkło - No, patrzcie. Nikt tu nie sprząta. Dzięki za pomoc. Ja tylko na pół etatu...jak pan wiedział? - Tak - Abe odebrał resztę i zgarnął paczki - to dobre pytanie. Jestem tajniakiem. Co było nieprawdą, lecz słoik z drobnymi mówił inaczej i Abe prawie wybiegł z Kmartu usilnie szukając w pamięci jakiejkolwiek referencji do super tajnych eksperymentów, podobno nie przeprowadzanych w Fort Bragg. Podobno, nie... - Fuckers zjebali mnie w Atlancie. Te ich cudowne pastylki. Od kiedy przestałem brać, zacząłem wracać do siebie. Chryste. Paranormalne gówno... Ale ulica była majowa. Słońce jak złota tarcza nawet za filtrem szkieł. A zakupy, skromne, lecz własne i pierwsze od czasów Noego, ciążyły słodko, ufnie napędzając falę euforycznego samozadowolenia - Czy to jest wolność? Pytanie samo znalazło odpowiedź w przeraźliwym wyciu syreny i suchym trzasku Beretty. Abe odruchowo nurkując pod mur i załom wejścia do pobliskiego butiku, splątał się z kimś wybiegającym i jeszcze kimś i jeszcze... - A niech was - typ leżący mu na plecach był szczeniakiem z piaskowymi włosami do ramion i pistoletem w lewej a jubilerskim woreczkiem w prawej. Jego dwaj kumple, śniade latynoskie brylantyny, też potrząsali żelazem. - Beretta, Colt Magnum, Uzi. Miejska biżuteria - Abe, porzucając pakunki, wszedł w modę zaczepno obronną. Czy tak, czy tak, tamci byli nastawieni na zabijanie a dać się zastrzelić dla frajdy strzelającego nigdy nie leżało w jego katalogu dobrych uczynków na pierwszym miejscu. Generał Charlie świadkiem. Dlatego cios łokciem w krtań blondyna nie był poziomy lecz pionowy, skutecznie wgniatając i załamując tchawicę. Zaś kopniak w okolice pasa pierwszego z bandytów był zadany nie płaskością podeszwy ale kantem obcasa tak by wypchnąć zawartość kiszek i żołądka w stronę płuc i serca, na sekundę paraliżując całe ciało. Drugi Latynos, ten z Uzi, był problemem, o ile zdecydował się poświęcić kumpla i łup dla celnej serii w leżącego weterana. Zawodowiec by strzelał. Lecz to byli amatorzy i gnoje i Abe miał czas by zasłonić się przed Uzi ciałem blondyna i użyć jego Beretty do bardziej zbożnego celu niż robienie dziur w wystawie. Dwa szybkie zrobiły dwie czerwone dziurki w czołach Latynosów a trzeci, cichy bo przy skórze, zrobił otworek w skroni siniejącego blondasa. Abe nienawidził tortur i godzinnej agonii niedokończonych klientów. Nawet w Namie. Wstając i otrzepując się, zupełnie nie zwracał uwagi na szybko formujące się kółeczko gapiów, czy na roztrzęsionego jubilera kolekcjonującego rozsypane kamyczki i głośno dziękującego opatrzności za anioła stróża w panterce. - Tak. Tak. Ty zbieraj szkiełka a ja zbiorę pukawki. Jeszcze kto podwędzi - Abe z lubością pieścił gładź kolby Uzi i ważył ciężar Magnum. Nic sobie nie robiąc ze zdumionych spojrzeń gawiedzi, obszukał trupy i znalazł zapasowe magazynki. Nadal nic sobie nie robiąc z otaczających go ludzi, spokojnie schował broń i amunicję do jednej z toreb, po czym odpędzając jubilera, najzwyczajniej w świecie pomaszerował na drugą stronę ulicy i wszedł do pysznego i rzeczywiście bardzo nowoczesnego hotelu. - Macie tutaj łaźnię? - Abe z przepraszającym gestem pokazał na widoczne za panoramicznymi szybami zbiegowisko i na własną kurtkę całą we krwi i masie mózgowej blondyna - Ciut mnie ochlapało. Muszę się umyć i przebrać... - Eee - zachłysnął się wykrochmalony recepcjonista, równie kolorowy jak jego kołnierzyk - ...ppo pprawej, sir! - Aa! Istotnie. Dzięki - Abe zobaczył dyskretny znak łaźni i dziarsko zawinął się na pięcie, zdecydowanie nic sobie nie robiąc... Zejście do luksusowego podziemia z basenem, sauną i tenisowym kortem do miękkiej piłki zajęło mu trzy minuty. Recepcjonista na telefonie był szybszy. - Hello! - Abe rozpiął kurtkę bowiem tutaj było gorąco i parnie - Ja chcę... - Wszystko gotowe, sir! - Łaziebny mający dwa dwadzieścia i biceps jak słoń udo, zgiął się prawie do ziemi. Jego dwaj pomocnicy, Adonisy w czarnych przepaskach i z oczami jak spodki mało nie podjęli go pod nogi. - No, no. Tylko bez masażu. Sam się namydlę - Abe zgarnął z lady stos ręczników i wszedł do wskazanej kabiny. Nadal nic sobie nie robiąc... - Och! - wracając się na chwilę zobaczył jak jeden Adonis rzyga a drugi ociera czoło z potu - Zamówcie mi fryzjera do kabiny. Pełne golenie i strzyżenie. - Czy manicure, też? - melodyjnie i dyszkantem spytał łaziebny. - Mmm... - Abe popatrzył na swoje czarne pazury - ...taaa, a co tam. Jak się czyścić to się czyścić. Pełne oliwienie, aaa? - Oliwienie, ha! - Łaziebny trzymał fason - Tak, proszę pana. Natychmiast. - Dobrze - Abe wrócił do kabiny i nadal nic sobie nie robił... do czasu gdy siedząc w wannie odkrył, że musi zdjąć cyngle by umyć twarz. - Kurwa! Czy ja z choinki? Trzy trupy! A ja w wannie! Aaaa....znów zamkną! Niemy krzyk rozpaczy przerwało dyskretne puk, puk. - Yooou! Właź! - Abe kryjąc wstyd i strach pod pianą i w pianie, zamaszyście szamponował sobie głowę nie mając odwagi popatrzeć w oczy fryzjera. - Abel Wood. Odziały specjalne... bardzo specjalne, jak widać - znajomy głos policjanta Scotta Wilsona, dobrze zabarwiony nutą ukrywanego śmiechu - panie majorze. Tych trzech szukano od roku po całych Stanach. A tutaj. Bach, bach, no i w piach. Jaka wydajność i oszczędność na kosztach. Dzisiaj adwokaci i sędzia zjadają majątek podatników... - Fuck! - Abe uspokoił się wewnątrz i nawet zmył pianę z oczu - Kto ci dał moje akta, kolego? To jest tajne. Bardzo tajne. - Szwagier kuzyna siostry żony naszego kapitana - wyrecytował Wilson siadając na łaziebnym stołeczku - nie będę ukrywał przed panem. Poprzez Langley. - Okay. To pan wie i pański szef. I co...? - Tyle, że był pan pracował dla ONZO, oraz Air Force US. Ale nadal nic więcej. Błękitna Armia umie chronić swoje tajemnice. Pan teraz z CIA czy NSA? - Z panem bogiem i też na bakier. Proszę podać mi mydło " ja byłem w ONZO?" - O fuck! - Wilson zobaczył piersi siadającego weterana i skrzywił się - co to było? Tygrys? Szrama na szramie. Jak pazury... - Nóż. Generał Charlie robił jedno cięcie co wieczór. Wreszcie się wkurwiłem... Wilson drżącą ręką podał mydło i milczał. Abe też. Pucując się i czując jak skóra zaczyna oddychać, co nie było złe. Lecz włosy spadające na oczy były jak korona cierni - Zamówiłem fryzjera... - Czeka aż wyjdę - Wilson z niedowierzaniem oglądał spustoszenia na ciele Abe. - Okay. To się zmieńcie. To nie potrwa długo. - Nie ma pośpiechu. Ja tylko... ta broń. Dział balistyczny... - glina dukał. - Za panem. W torbie z butami. Proszę mi zostawić Uzi. Nie było użyte. Ale może być. Kiedy zajrzę do kasyna. A propos. Pana szef to chce jak? Same klepsydry czy też kogoś do konserwy? Osobiście zawsze wolę spać spokojnie. Trupy się nie mszczą. Więźniowie tak. Zwłaszcza bogaci i z układami. - Fuck! - Wilson jęknął jak trafiony w nerkę. - Nie mów mi, że o tym nie rozmawialiście - Abe strzelał na oślep i trafiał. By być pewnym i ukryć własne kłamstwa, teatralnie uzbroił twarz w czarne ślepaki - Well mam rację, kolego Scott? Wilson krzywiąc się jak po cytrynie potaknął - ...bez szczegółów. Kapitan ocenił, że te należy zostawić do pana dyspozycji i dyskrecji... - Bardzo dobrze. Podejmę decyzję na miejscu - Abe pokazał na drzwi - fryzjer. - Fryzjer - zgodził się Wilson, zabierając Berettę i Magnum. Zapominając o Uzi. Kiedy Abe opuścił hotelową łaźnię, nikt na ulicy nie rozpoznał w zadbanym i schludnym mężczyźnie, szalonego weterana, który nie dalej jak godzinę temu zabił trzech rabusiów. Nawet jubiler odpowiadający na natarczywe łomotanie do drzwi zamkniętego kantoru. - Dzisiaj nie, nie... nieee...holy smoke! To... przecież... - Cicho. Jeszcze kto usłyszy - Abe zamknął za sobą drzwi - ja potrzebuję dwie rzeczy. Lecz nim sprecyzuję... co pan mi powie o tym waszym kasynie? - Ooo... - jubiler uśmiechnął się drapieżnie - ...Scotty nie bujał. EDA na tropie. Dzięki bogu. To są padalce. Truciciele. Niszczą nam młodzież w mieście. Pan, inspektorze chce ich zamknąć, tak? - Dokładnie - przytaknął Abe - to kto tam rządzi? - Nareszcie. A rządzi? To cała paczka. Co & Co. Rozumiemy się? - Chwytam - Abe popatrzył na zamknięty sejf - pan mi da to złote serduszko. - Z rubinem czy z perełką? - Jubiler kręcił tarczą zamka. - Czyste. To ostatnie z literą A - powiedział Abe i zobaczył, że jubiler patrzy na niego dziwnym wzrokiem - coś nie tak? - Nie, nie. Skąd - nagle drżące dłonie złotnika wygrzebały z samego końca pancernej kasy małe pudełeczko - tyle, że... ach... okay... jest. Proszę. - Ile? - Abe wyciągnął banknoty. Nie ruszone od czasu zakupów, gdyż hotel odmówił przyjęcia zapłaty twierdząc, że rachunek płaci komenda policji. - Nic - jubiler gwałtownie potrząsnął rękoma - Nic a nic. Mój dar dla pana żony. - Żony - Abe zbadał to słowo, z nowym podtekstem i obrazem - możliwe. Jak na teraz, powiedzmy, znajomej. Z moim trybem życia trudno zapuścić korzenie, ale... kto wie. Mmm... darmo? Ja nie lubię mieć długów. Well... okay. Ale, jak i jeśli, bym wylądował na ślubnym kobiercu, w co wątpię, to już teraz zapraszam na ślub. Zgoda? To i tak w okolicy. - W tej okolicy? Ja znam tą... znajomą? - jubiler uspokoił się i nawet uśmiechnął. - To jest bardzo prawdopodobne - Abe też się uśmiechnął. Po raz pierwszy i od bardzo, bardzo, dawna. Tyle, że w jego głowie ktoś nagle odkręcił kurek z programem muzycznym. " I on jest przecież nawiedzonym derwiszem, co ledwo mówi i ledwo pisze, lecz zaraz wejdzie na słup i jak go przybiją to będzie trup. Lalala...tatarata...paammm!" - Jebana reklama. Safari dla pana boga. Czy pan wie, że ja jestem tygrysem trenowanym do polowania na ludzi? - pytanie w próżnię. Abe był już na ulicy. Majowa pogoda ma majowe kaprysy. Wprawdzie nie padało, lecz nagle pojawiły się ciemne chmury i Abe odruchowo pozbył się czarnych okularów. W mroczną pogodę, generalnie, ślepaki tylko zawadzają w akcji. A akcja była. All right... - Fuck... - razem z okularami, cała pewność tego świata zniknęła zostawiając po sobie popioły spalonych złudzeń - Co za fuck, ja robię? Kupuję jakiejś nieznanej cipie złote serduszko. Bajeruję lokalne gliny. Strzelam do Stanowych oprychów. A teraz jeszcze paraduję z torbą pełną żelaza. Zamkną...! Znów, kurwa, zamkną. W tym ich nowoczesnym Głupiejowie. Jezu Chryste ratuj... - Podwieźć gdzieś? - w prywatnym, nie oznakowanym Mustangu, zupełnie cywilna morda Joe Younga. - Zaraz... - Abe musiał ukryć oczy by nie wydać kłamstwa duszy i zrobił to zakładając cyngle - ...taaa... dobry pomysł. Ty z polecenia czy z przypadku? - Abe wślizgnął się na siedzenie obok kierowcy - Yoouuu! Ty prowadzisz. Ja jadę na karabinie, chyba, że wolisz odwrotnie. Mnie to jest obojętne... - Uf! - młody glina poczerwieniał, zadowolony - ...ja dobrze prowadzę, ale nie sądzę, że jestem tak dobry z karabinem jak pan, majorze... - Abe. Mów mi Abe. Między nami tylko stopnie zaufania, okay? - Okay! - młodzik aż się uśmiechnął - Abe! - Tak, Joe! To co? Prywatnie czy pół prywatnie? - Tajnie. Kapitan zgodził się, że pan... przepraszam, że ty możesz potrzebować kółek i zaplecza. - Hej! To jest bardzo uprzejme, ale zupełnie niepotrzebne. Lecz... skoro tu jesteś, jedźmy. Czas poprawić moje finansowe konto... - Abe zamilkł, nagle widząc formujący się w wyobraźni plan akcji. Bardzo prosty i bardzo skuteczny. - Do którego banku? - Joe nie zrozumiał - Jeżeli to kredytowa karta, to bez... - Bez znaczenia - Abe pokazał na ulicę - do kasyna, Joe. Do kasyna! - Gdzie? - chłopak pobladł. - Do kasyna. Mam zamiar ich trochę oczyścić. Finansowo. Taki mały wgląd w ich praktyki. Nie martw się. Żadnego pif paf. Tylko biznes. Wywiad. Okay? - Wywiad? Okay! - chłopak odzyskał animusz - Rozpoznanie terenu, tak? - Rekonesans, zanim wprowadzimy do akcji nasze odziały... - zażartował Abe, i znów kula w płot. Bowiem Joe wytrzeszczył oczy i aż jęknął - ...siły specjalne?! Tak jak ci cichociemni z parku? Holy shit. To będzie strzelanina... - Zaraz strzelanina - Abe zagryzł wargi - wystarczy trochę gazu i do wora. - Do wora! - Joe potaknął gorąco - Kiedy? Jutro? - Zobaczymy. Wpierw mały wywiad - Abe zobaczył, że wyjeżdżają na autostradę i kierują się w stronę Cenntenial Chappel Village, nowego, sądząc po budowie, kompleksu handlowego - to tam? Czy dalej? - Tam. - chłopak spoważniał - Cała ta plaza i hotele należą do Golden Spa Co., a samo kasyno, jakoby nie, lecz są powiązania. Oficjalnie obie firmy trzymają własne akcje w Funduszach powierniczych i są rejestrowane na giełdzie. Czysty i legalny biznes. Tak długo jak płacą podatki i nie łamią prawa, są zdecydowanie nie do ugryzienia. A mając forsę, mogą łamać co chcą i jak chcą. Nawet nas. - Nie nowina - Abe na sekundę stracił obraz autostrady wijącej się ślimakiem ku wydzielonej plazie. Czarna pustka okularów była oknem na inny świat, lub może inny wymiar prawdopodobieństwa. - Stań! Natychmiast stań! - Abe złapał za kierownicę i ściągnął auto na pas zarezerwowany dla drogówki. Przekładając nogę, wdusił hamulec, kontrując kółkiem zarzucanie tyłu - Z wozu!! Biegiem! - Dając dobry przykład, Abe otworzył drzwiczki i skoczył za ochronną barierkę, turlając się i szukając zagłębienia. - Dddlaczegooo....oo...fuck! - młodzik naśladując Abe zanurkował w trawiaste pobocze kryjąc głowę w ramionach. I z dobrym powodem. Cały tył auta był teraz ognistą pochodnią, a poprzez otwarte drzwi strzelały do nieba macki dymu i ognia. - Jak to mówią, w ułamku sekundy, nie? - Abe wyszczerzył zęby - Co powiesz? - Kurwa nędza i reszta świętych - Joe Young był młodym i naiwnym chłopakiem ale też był gliną i nie był idiotą - ktoś nas wrobił! - Oczywiste - Abe pociągnął nosem - śmierdzi kapusiem. Pytanie tylko kto kabluje. Ty, Scott, kapitan czy też... ucho w telefonie... podsłuch... - Nie wiem - Joe nie był szczęśliwy - może lepiej jak pan, majorze, wezwie swoich i ... do wora, nim nas tamci wyślą na cmentarz, right? Żebym tylko mógł, pomyślał Abe, zaś głośno - To nic nie da. Zorganizowani przestępcy są jak perz. Wyrwanie tego co widać woła o wyrwanie tego co nie widać. Korzenie się liczą. Reszta sama zdechnie. Wróćmy do początku. Ty sam, czy służbowo? A jak tak, to kto ci kazał? I czyj to jest...aaa...był, samochód? - Scott rozmawiał z kapitanem, a ja zaproponowałem by być... - Opiekunem - Abe splunął - i co? - Nic. Kapitan się zgodził. Dał kluczyki do... Jezu! To nie było dla nas lecz dla niego. To jest jego samochód. - Ucho na telefonie. Okay. Czemu kapitan tak nie lubi kasyna? Za mało mu płacą, czy też konkurencja chce wykopać obecnych popychaczy prochu? - Co?! - chłopak wytrzeszczył oczy - To niemożliwe... - Widziałeś świnię, która nie lubi kartofli? - Abe wstał z trawy i otrzepał spodnie. Czyszcząc śliną plamę na łokciu i dziękując, że to tylko imitacja, zerkał na zamyślonego policaja. - Okay. Ja się zmywam. Każdy zwalnia i tylko patrzeć drogówki. Ty zostań. I jeśli mogę sugerować. Trzymaj język za zębami. - To jest niemożliwe - Joe też wstał i miał bardzo smutne oczy - kapitan? - Nie zapomnij o Wilsonie - Abe strzyknął śliną na trawę - fucker za łatwo wszedł w rolę parasola ukrywającego bezprawie. Przecież, to co ja robię jest bezprawne. - Ale, przecież... - młodzik był zgubiony - ...ja myślałem... - Dzieciaku. Bądź logiczny. Biznes, to biznes. Zapewne cały dystrykt jest kupiony a to co widzisz, to nowe silne pieniądze wypierające stare pieniądze. - Ale pan, majorze. Specjalne odziały. Wy nie istniejecie. Tajne. Bardzo tajne. Nawet FBI czy CIA nic o was nie wie. Kapitan poruszył niebo i ziemię by coś wykopać. Tylko pan... i też, pokrywka za pokrywką. Sześć lat w Atlancie, lecz tam oni nie wiedzą, nie pamiętają, nie słyszeli... - Wścibski, wścibski.... - Abe parsknął śmiechem -...cwany. Za cwany. I wiesz co ci poradzę? Zachoruj. Idź do szpitala, i narzekaj na zawroty głowy, bóle w karku oraz mdłości. Niech Scott i twój kapitan, sami wyciągają własne kasztany z ognia. Abe, nie czekając, zawinął się i prawie biegiem ruszył na przełaj w stronę pięknej i nowoczesnej plazy. Musiał. Tam były kredyty i bogactwo i sława... Jak on to powiedział? Mogę być kim chcę? Nagła rekolekcja spotkania z dziwnym czarnuchem. Chwileczkę... Abe był w cieniu pierwszego parkingu i słońce przewrotnie paliło go w głowę i oczy, oczy, oczy, oczy....chwileczkę...Abe zerwał z twarzy ślepaki i słońce było tylko słońcem. Zwykłym ziemskim słoneczkiem... - To nie ja. To ktoś... - poprawna ocena stanu faktycznego - ...i to przez i poprzez okulary... gdyż? Przypomnienie idiotycznej, wręcz dziecinnej akcji. - Czemu mu zabrałem? Tak jak by ktoś chciał bym zabrał. Tak jak by ktoś chciał? Stojąc w cieniu kilku piętrowego garażu, Abe dyszał i pocił się, walcząc... Oczy, oczy, oczy, oczy.... - Pierdolić oczy! - za słowami, gest jakby wyrzucania, lecz... - nie, nic z tego. Ja muszę się dowiedzieć. Czemu one służą? Bo służą... kurewskie ślepaki. - Kuszeniu Fausta - w cieniu drugi cień. Popielato czarny. - Ty?! - Ja! - murzyn, o ile to był murzyn, przypominał płaskie odbicie w lustrze szyby. Abe mógł widzieć przez tamtego gruby betonowy filar parkingu. Widzieć i słyszeć - Witam w kinie, kolego operatorze. Bardzo zaawansowanym kinie... - O shit! - Abe popatrzył na trzymane w ręku okulary i na obraz murzyna. Potem ruszył ręką i obraz też zafalował idąc za źródłem emisji - Co to jest? Jakieś nowe holograficzne cudo? - Nowe? Nie... - czarny uśmiechnął się - ...nie dla mnie. Lecz dla ciebie, tak. Chcesz usłyszeć prawdę? - Deluzja i iluzja. Pastylki. Atlanta. Ja jestem zjebany poza ludzkim pojęciem. Ja jestem hoplak i wrak. Paranoik Co tu słuchać? - Well, tak, ty nie jesteś całkiem sobą, ale, kto powiedział, że ludzie w całości są. No wiesz. Wojny, mordy, dziesięć przykazań, szkolnictwo, kościoły, kaznodzieje, rządy, prawo, lewo, prosto... syf. - Miłe. Czy ja... - Abe ugryzł się w język - ...okay. Słucham. - Możemy ci pomóc. Ty nam dasz dobrą zabawę, my ci damy co chcesz. Rachunek wygląda prosto. Za każdy dzień jaki przeżyjesz, milion kredytu. Za każdy pozyskany obiekt, sygnalizowany, cena od miliona do stu. Każdy nieboszczyk, psy, koty i resztę wyższych ssaków wliczając... po sto milionów od łba. Kontrakt obecny może być przedłużony jeśli twoje notowania są wyższe niż pół miliarda za miesiąc. Kontrakt trwa zwykle miesiąc... zainteresowany? - Słowa. Gdzie jest forsa? Gdzie są konkrety? - Abe wiedział, że to jest tylko jego paranoja i podzielona osobowość. Teraz pamiętał, że dowódca z trzeciego plutonu, Jay Brown, był dokładnie jak ten, tutaj. Dwa metry hebanu. Heee.... - Okay! - zgodził się murzyn - konkrety... weźmy twoje zdrowie. Poprawione. podobnie finanse. Dałem ci coś na rozruch. Podobnie układy. Kreowałem ci taki mały wstępniak. Scenariusz z otwartą puentą. Co wpiszesz, to się stanie. Bardzo zyskowny scenariusz. Ty już teraz jesteś najwyżej notowanym serialem... - W Głupiejowie? Ooo bracie! - Abe schował okulary do kieszeni i robiąc to natrafił na pudełko od jubilera. - Serial! Fuck! Bardziej seryjny frajer... Lecz... nie miał ochoty wyrzucać ani złotego serduszka, ani zaczarowanych okularów. Cokolwiek to było, było... czymś konkretnym - Zaraz... - okularki trafiły na nos i świat fiknął radosnego koziołka - dokończmy te majaki i bełkot, a nóż... - Bardzo dobrze - z czarnego pozostał jedynie głos - zrozumiałeś. To są kamery gravitoskopijne. Zbierają tutaj dane i transmitują... do odbiornika. My kochamy patrzeć. Podglądać. Widzieć życie. Prawdziwe życie. Na Ziemi każdy, każda, każde, bardzo kocha National Fuck i Geografic, right? My też. Galactic Fuck i Planetarne wiadomości w pigule. Nie uwierzysz jaki syf się niesie na falach i gravitonach. Że też się nam Sprężyna nie rozsypie to cud krystaliczny. Lecz co tam. Ważne, że życie pleśnieje dalej. Lub rdzewieje, koroduje... - Na orbicie? - Abe uśmiechnął się do własnego cienia, którego być... tu i teraz nie powinno... a było i był, co znaczyło, że czas i realność nie miały punktów wspólnych. Pomijając popielatego czarodzieja... - Nie bądź taki sprytny, okay? I trzymaj kamery na tym ohydnym pysku twoim. - Wow! - Abe aż się skurczył - Gramatyka i obyczaje. Czy wy tutaj od dawna? Lecz głos i murzyn, o ile to w ogóle był człowiek, zniknęły. - Jak wygodnie - Abe otrząsnął się z zadumy i wolno zaczął iść w stronę odległej plazy i pięknych, eterycznie obcych, architektonicznie szalonych brył budynków. Teraz mógł być królem, lub prezydentem, lub sprzedawcą lodów i nadal być nikim. Lecz... - Zaraz... - mając okulary mógł widzieć trzy sylwetki cały kilometr dalej i wyżej, obserwujące opustoszały parking - ...to nie tak. To jest bull... ej! Ty! Małpa! Chono tu, fagocie z gwiazd. To jest lipa. Gdzie jest prawdziwa Ziemia? - Tam gdzie jest - czarny miał śmieszny kostium i całkiem poważny wygląd twarzy - oni cię kropną jak psa. Tutaj masz więcej szans... - Tutaj, to nie jest tam. Ja tak się nie bawię. Ja chcę być u siebie i chcę tylko jedno. Zapomnieć. Zapomnieć cały jebany Wietnam i to co tam było. Chcę być zdrowy. Zrób mnie zdrowym, a ja cię zrobię szczęśliwym. Ja wezmę tych popychaczy prochu, i jak trzeba to więcej. - Hej! To jest od cholery trupków. - Czarny zmarszczył brwi z pajęczyny a jego oczy miały głębię i siłę supernovej - Ty na serio? Wiesz. My nie jesteśmy bardzo etyczni, ale zasada taka, że nie mordujemy. Niższe formy nadrabiają same. - To jest rozrywka? Te okularki oraz... reszta? - Tak. Rzeczywistość gryzie. Kiedy widzisz jak lew poluje, to co...? - Patrzę... - Jak? - Z zainteresowaniem. - My też. Zjadłbyś antylopę na surowo? - Będąc głodnym? Zawsze. - My też...mmm...nie w tym sensie... - Agresja! - odkrył Abe - Wy hołdujecie modzie agresywnej nie będąc... - Nie chcemy zapomnieć. Może też, nie chcemy całkiem zardzewieć. - To zwróć mnie do... na... tam gdzie... - Abe zaciskał w dłoni małe pudełeczko ze złotym serduszkiem i myślał tak szybko jak nigdy przedtem - ja będę pracował, dobrze, wydajnie, spektakularnie i kreatywnie. Ja ci dam teatr życia. Safari w betonowej dżungli i na asfaltowej sawannie. Słowo żołnierza. Czarny, z kamienną twarzą i matowymi oczami, milczał. Abe też. Karty leżały na stole i licytacja się odbyła. Reszta należała do bogów. - Okay - czarny wrócił z jakiejś dalekiej podróży - lecz nadal... ja nie powiedziałem ci wszystkiego. - Kto cię aresztował? - Abe schował pudełeczko do kieszeni. - Nikt. Scenariusz. Chciałem by te gliny odkryły coś co ma siłę przebicia. Mała sugestia w twoim uchu. Jeden plus jeden równa się trzy. Ty jesteś kulą w ich pistolecie. To miasto jest realną dżunglą pełną drapieżników. Jak nie strzelił, trafisz. Dekoracje do realistycznego kawałka reportażu. Pace Cops i tak dalej. - To widzę. Sprytne. Mało realne, lecz sprytne. Okay. A te gliny. Oni czyści? - Trzech ostatnich sprawiedliwych. Czyści. - Shit. To ja może potrzebuję więcej niż Uzi? - 95.87%, że umrzesz w ciągu trzech dni. Mafia i reszta gnoju nie żartuje. - Okay. To ja zatrzymam okulary w tej postaci jak są. Widzieć przyszłość jest czymś nie do pogardzenia, prawda. - Prawdopodobieństwa. Liczba mnoga. Czasami jest pół na pół. Źle trafisz. Trup. - Ano... - Ja nadal nie powiedziałem ci wszystkiego...o zyskach i benefitach bycia naszym aktorem. Widzisz, ja kiedyś byłem jak ty... - Nie mów - Abe pomachał rękami - Jestem głodny. Chcę wrócić. - Głodny?! - murzyn aż zbielał - No good man. Ty rzeczywiście jesteś spięty na krótko. To jest niemożliwe. Twoja psyche i twoje ciało wzięły krótki rozwód... - Okay. Okay. Cokolwiek. Daj mi wrócić! - No problemo - murzyn spopielał do koloru węglowego żużlu a z nim reszta dekoracji. - Ziiip! - Abe musiał przełknąć ślinę by zmienić ciśnienie w uszach. Świat dookoła był poprawnie ziemski. Zaśmiecony, hałaśliwy i cuchnący. - Wietnam? - Abe zżuł słowo i nic nie zostawiło złego smaku czy obudziło bólu w starych ranach - Agnes? - coś ścisnęło mu podbrzusze. To była Ziemia, lecz to nie był on. Nie wariat i żebrak i złodziejaszek czy obibok. Nie. To był Abel Trevor Wood. Emerytowany major specjalnego wydziału i oddziału Delta w US Air Force. - I am back! - Abel usiadł na twardym obramowaniu rampy parkingu i zaczął płakać. Nie nad sobą. Nad kolegami z oddziału i nad bezsensem życia. Może też trochę i nad sobą. Tyle lat w rynsztoku. Tyle zmarnowanych lat... - Ej, zgubiłeś klucze czy samochód? - pieszy patrol dwóch security z psem. - Trzysta milionów. Za kundla też - enigmatyczny i wstający z nagłym grymasem Abel, zaskoczył strażników. Do omdlenia włącznie. - Taak. Tańczymy. Nowy taniec kosmodysko - Abe użył dłoni i obcasów. Wystarczyło. Nawet pies był tak zapasiony i otępiały, że nie zdążył szczeknąć - I po co ci to było kundlu? - stojąc z okularami na nosie, czekał na rozkaz egzekucji, ale dookoła i w jego głowie była jedynie teraźniejszość. - Okay. Ja też bym nie kropnął bogu ducha winnych ssaków. Jebać...idźmy dalej... Lecz, zamiast iść, wrócił w cień garażu i na betonową ławę wysokiego krawężnika, gdzie rozsiadł się opierając plecy o jeden z zimnych słupów. - Jak mówił generał MD., nigdy nie używaj nowej broni bez czytania instrukcji obsługi... - zdejmując okulary, zaczął badać ich wewnętrzną powierzchnię i te tajemnicze guziki oraz wypustki. - Nie, nie, nie ruszaj - czarny siedział tuż obok, na betonie i był całkiem solidną bryłą holowizyjnego bullshitu - tylko trzy pracują. Patrz - jego palec dotknął tyciego czerwonego guziczka ukrytego w samym zakończeniu nausznika - widzisz? Okulary są niewidoczne... - Widzę, że nie widzę - zgodził się Abe - ale jak ...? - To aktywujesz w nocy czy tam gdzie okularki są podejrzane... jak na przykład w kasynie. Bo idziesz tam, prawda? - Czarny zadał pytanie będące stwierdzeniem. Abe nie miał nic innego na myśli, lub może i miał, ale... czy miał wybór? - Widzisz, teraz by reaktywować obraz szkieł, musisz je zdjąć i złożyć. Do tego nie potrzebujesz oczu, wystarczy dotyk. Szkła będą widoczne po minucie, czyli masz czas by je schować do kieszeni. Przydatne w miejscach publicznych... - Okay - Abe złożył szkła czując lecz nie widząc i rzeczywiście, po jakimś czasie, w jego dłoni pokazała się oprawka - co z tymi dwoma innymi, żółtym i zielonym? - Żółty wzywa sponsora, czyli mnie. Coś jak kosmiczny biper. Bip, bip, bip,...aż mnie znajdzie a ja ciebie. Nazwijmy to telefon. Video telefon. Havit. Holo video tele. Rozumiesz? Masz inne pytania? - Ile za zabicie ciebie? - Abe skrzywił się dziwnie i zerknął na swojego diabła. - Co?! - czarny aż przybladł - Chyba żartujesz. - Ale to byłoby ciekawe, nie? - Abe chuchnął na szkła i przetarł dołem swetra. - Daj mi to! - czarny wyrwał oprawkę i zniknął. Szybko. - Uff...! - coś jak mgła spadło z mózgu Abe i świat fiknął mentalnego koziołka. - Wietnam! - słowo bolało. Lecz inaczej. Bardziej jak żal za straconą rodziną, czy może za przyjaciółmi... - Fuck! Czy ja tak na prawdę miałem przyjaciół? Czy można mieć przyjaciół w wojsku? Czy wojsko jest miejscem gdzie można nawiązać przyjaźń? Czy w rzeźni można mieć kumpli? Taa...? jak spytała świnia przerabiana na kiełbasę... - Abe wstał i popatrzył tam gdzie powinni byli leżeć wartownicy i pies. Asfaltowa gładź drogi była pusta. - Jak wspomnienia. Złuda! Lub trochę realizmu na co dzień - Abe ruszył w kierunku plazy i po pół godzinie błądzenia znalazł wejście do środka i wejście do stacji autobusowej. Powrót do śródmieścia zajął mu dziesięć minut. Powrót do znanej knajpki, pięć. - To pan...? - kelnerka rozpoznała go natychmiast, lecz teraz miała w oczach całe zdziwienie świata - ...jak?... - Szczęście weterana - Abe uśmiechnął się i zaraz skłamał - niestety, mam wezwanie z centrali. Czas ruszyć dalej - I ruszył. Zatrzymując złote serduszko. Własny prywatny medal odzyskane