Falzmann Robert M. - Odmieniec
Szczegóły |
Tytuł |
Falzmann Robert M. - Odmieniec |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Falzmann Robert M. - Odmieniec PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Falzmann Robert M. - Odmieniec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Falzmann Robert M. - Odmieniec - podejrzyj 20 pierwszych stron:
M.Robert Falzmann
ODMIENIEC
- Abel Wood? - policjant powątpiewająco patrzył na
zdezaktualizowane prawo jazdy - Jakieś inne ID?
- Paszport? - Abe zaczął rozpinać kurtkę, lecz policjant machnął
ręką.
- Nie wolno spać w parku. To jest publiczne miejsce...
- Oczywiście - Abe zebrał swój plecak - już mnie nie ma.
- Mmm... może chcesz bym cię podrzucił do schroniska Armii
Zbawienia? - glina był zaskakująco uprzejmy. Może dlatego, że młody,
a znoszony polowy kombinezon włóczęgi i jego wojskowa kurtka
świadczyły, że wspomnienia po koszmarze Wietnamu nadal wędrują
zapleczem wielkiego kraju.
- To jest okay. Ja tylko przelotem. Jadę do Chicago, do kuzyna.
Czas się ustabilizować. Zmęczyłem się samotnością... a od
wspomnień i tak nie ma ucieczki. To jest zawsze tutaj... - Abe postukał
palcem w skroń i uśmiechnął się przepraszająco - ...cholera. Za dużo
gadam...
- All right - glina oddał mu prawko - uważaj gdzie śpisz. Tutaj
ostatnio było coś dziwnego. Ludzie zniknęli. Psy, koty. Mówią o
wampirze. Wielki, czarny typ z okularach przeciwsłonecznych. Zabiera
co chce. Rabuje w biały dzień i znika...
- Kraj schodzi na psy - Abe zasalutował - dzięki za ostrzeżenie.
- Tak, uważaj... - policjant wrócił do czekającego za kółkiem kolegi i
kataryna błyskając kogutem zniknęła za mostem.
- Asshole - głos za plecami weterana był jak warkot tygrysa.
- Ja czy on? - Abe leniwie obejrzał się na dwumetrowego typa o
dziwnej cerze w kolorze sadzy z popiołem wyglądającego z krzaków.
- Ty? - typek noszący ciemne szkła przekrzywił głowę taksując
rozmówcę - Nie. Ty nie. Ty jesteś niebezpieczny...
- Jestem - Abe usiadł na ławce i wygrzebał z kieszeni połówkę
batona. Rozwijając staniol myślał jedynie o tym, że to jest ostatni
baton i jeśli mu się nie uda czegoś ukraść lub wyżebrać, obiad i
kolacja będzie gwizdana.
- Mógłbyś mieć wszystko - czarny typ bez pytania dosiadł się na
ławkę.
- Ty to telepata? - Abe ugryzł baton i zaczął żuć lewą stroną,
unikając chorego zęba po prawej.
- Przepraszam. Nie mój interes... acha! Idzie nowinka. Sześć
milionów kredytu. Zaraz wracam... - czarny nie wstał lecz strzelił
szalonym sprintem w kierunku trzech nygusów z ogromnym radiem
ryczącym jakiś rap na pełen regulator.
- Mother fucker?! - Abe ze zdumieniem zobaczył, że trzech
cwaniaczków zmywa się biegiem porzucając radio i nawet jedną
fantazyjną czapkę z metką - Jak?!
- He, he! Cacko! - czarny typ pieścił nadal wyjące radio, równie
szybko wracając.
- Wampir - ocenił Abe - ty jesteś ten wampir co rabuje. Glina mi
nadał...
- Jestem - przyznał czarny, gasząc radio i chowając do kieszeni...
- Kurwa! Czy ja ślepnę? - Abe widział co robi tamten i to było
równie logiczne jak tańczący derwisz na środku ryżowiska i w
okularze lunetki Sprigfielda 30/30. Abe widział już raz jednego, tuż
zanim go złapali. I teraz też miał ciarki przeczucia na ramieniu i pod
żebrami. Jak bambusowe igły... - Fuck mi. Gdzieś ty podział to jebane
radio?
- Ty nie chcesz wiedzieć - typek z bliska był bardziej popielaty niż
czarny - right?
- Iluzjonista - Abe wzruszył ramionami - mugger iluzjonista.
- Mugger czy Niger? - nastroszył się czarno popielaty.
- Dla mnie możesz być zielonym ludzikiem z Marsa - Abe złożył
staniol w kostkę i rzucił do kosza na śmieci.
Czarny nadal nastroszony patrzył z dziwnym grymasem
sfrustrowanej złości.
- Problemy? - Abe miał miły szmer cukru w uszach i syte
zadowolenie na języku. Pogoda też dopisywała. Chłodno, lecz bez
deszczu mimo, że pochmurnie.
- Chyź! - czarny znalazł co szukał i stracił zainteresowanie
weteranem.
- To nie było uprzejme - Abe zmierzył czarnego od stóp w dziwnych
mokasynach do czubka głowy z równie obcą czupryną w trzech
kolorach - przeproś!
- Przepraszam - typ w okularach wyciągnął z innej kieszeni portfel -
tysiąc wystarczy? - w jego dłoni o lakierowanych i manikiurowanych
paznokciach zaszeleściły nowe setki.
- Ty telepata - Abe wyszarpnął forsę i wcisnął za podszewkę kurtki
w mały schowek, gdzie zawsze trzymał swoje pastylki - mógłbyś
zostać kimś, wiesz?
- Ale ja jestem - czarny sprężył się do przechodzącej kobiety
pchającej wózek, lecz zaraz oklapł - samiczka. Pod ochroną.
- Etyczny mugger - Abe wstał i bez problemu zabrał czarnemu
okulary - ale nie ja, więc nie próbuj fikać.
- Mogę cię zabić - czarny miał oczy jak dwa białe spodki. Bez
źrenic.
- Możesz - Abe pokiwał głową robiąc krok do tyłu - ale czy możesz?
- jego palec wskazał na odległy policyjny samochód rwący w ich
kierunku.
- Fuckers. Psują interes - czarny też wstał i zamierzał dać nura w
krzaki, lecz zatrzymał się by spytać - Ty nie chcesz pracować dla
mnie? Płacę okay!
- Ja nie pracuję dla ślepych iluzjonistów - Abe oddał tamtemu jego
czarne szkła - lepiej znikaj. Gliny są wszędzie takie same. Namolne.
- O to możesz się założyć - czarny wyciągnął rękę i w tej samej
chwili, po jego lewej i prawej wyrosło dwóch tęgich i zbrojnych
pałkarzy, natychmiast skuwających go dziwnymi kwadratowymi
kajdankami z kodowym zamkiem.
- Gówno! - Abe zerknął przez ramię na wyskakujących z auta
mundurowych, po czym bacznie obejrzał tych co aresztowali czarnego
- To było szybkie. Wy ze specjalnej jednostki anty coś tam?
- Zamknij się - warknął jeden z dziwnie uzbrojonych psów, podczas
gdy drugi nawijał coś do śmiesznego radio mikrofonu na swoim
przegubie.
- Uf, uf - dwóch lokalnych gliniarzy aprobująco sapnęło w kark
włóczęgi - płyń!
- Pewnie. Już mnie nie ma - Abe zajrzał w oczy znajomego młodego
szczyla - Tyś miał rację. To jest złe miejsce... - w słowa wpadł wizg
hamującego gwałtownie pojazdu. Nie auta czy bodaj budy, ale
pojazdu. Brunatna bryła w ochronne ciapki z czarnymi soleksowymi
szybami i na gąsienicach.
Dwóch tęgich bez słowa poniosło czarnego do otwartego boku
pojazdu i nawet z odległości widać było, że we wnętrzu siedzi kilku
innych dziwnych anty coś tam, ze stosowną wysoko kalibrową
armaturą, jakoś przypadkiem skierowaną nie na więźnia lecz lokalnych
błękitnych pawianów.
- Piekło i FBI. Oszczędza wam pisania raportów, nie? - Abe
strzyknął śliną na asfalt alejki - Federalne fajfusy nie pierdolą się.
Łapu capu i do kosza. Jakoś tam zaraz człowiekowi wraca chęć do
życia jak widzi taki obrazek. No, to ja już pójdę.
- Ty mówisz, za dużo - młody mundurowy był spocony i czerwony i
zły.
- Racja - Abe zawinął się z plecakiem i bez zbytecznego kłapania
podreptał w przeciwną stronę niż tyłujący pojazd tęgich łapaczy. Jego
założenie, że lokalni chłopcy spróbują jechać za federalnymi kundlami
uwalniało go od konieczności spędzenia dnia na odpowiadaniu na
głupie pytania i żłopania taniej policyjnej kawy oraz jedzenia
ohydnych czekoladowych zakalców tylko z nazwy będącymi
ciastkami. Mając w schowku tysiąc papieru, Abe myślał jedynie o
narożnym mordotłuku i dobrym hamburgerze z kuflem jasnego.
- Okulary! - sam nie wiedząc jak, nadal trzymał w ręku patrzały
czarnego - Fuck zapomniał. Może potrzebować...
Nie zwalniając, Abe obejrzał ciężką lekarską oprawkę z jakimiś
miniaturowymi pstrykami oraz guziczkami - Coś jak dla tych głuchych.
Z mikro w oprawce. Ech, i tak by mu zabrali - nie myśląc wiele
nakierował się na najbliższy kosz, lecz zmienił zamiar widząc pierwszy
przebłysk przedpołudniowego słońca.
- A co za fuck. Idzie lato. Czas na Hawaje - stwierdzenie zatrzymało
go w pół kroku - taak! Że ja o tym nie pomyślałem wcześniej! Jaki to
sens taplać się w tubylczej kukurydziance skoro można w rumie i
palmowym winie? I te plaże. I te kobiety na plaży... - ostatnie zdanie
zdumiało go jeszcze bardziej niż poprzednie.
-... kobiety? Czy ja śnię?
Abe spał z kobietą, ostatni raz, w Sajgonie, lat temu...?
- Czy ja kurwa zwariowałem? Co ja tu kurwa robię? Wojna
skończyła się...
Stojąc przed koszem ze śmieciami, Abe monologował, tylko połową
siebie widząc idiotyczność i śmieszność sytuacji. Druga połowa nadal
była w sferze cienia.
- Fuck. Przynajmniej zaczynam widzieć, że jestem psycho. Jak
psycho wie, że jest psycho, to nie jest psycho, right? - podnosząc
twarz do rozpogadzającego się majowego nieba i szukając słów
zapomnianej modlitwy został oślepiony słońcem nadrabiającym
poranne zachmurzenie.
- Aaa!! - trąc źrenice i będąc nagle zupełnie sobą a nie tamtym
wrakiem z Namu, Abe sprężyście pomaszerował do niedalekiej
knajpki. Wspomnienie po batonie było wspomnieniem a pamięć
smaku hamburgera zalewała mu usta śliną. Co było bardzo dobrym
objawem. Głód nie doskwiera wariatom, a Abe był urzędowo takim i
walczył by nie być. Sam.
- Dwa burgery z sałatką na boku i dwa Budsy... rodzaj dużego
zamówienia - mała włoska kelnerka krytycznie patrzyła na wertującego
porzuconą gazetę dziada.- Nie zapomnij jabłecznik. Ja uwielbiam
placek z jabłkami - Abe wyjął kupione wcześniej Wistony i zapalił.
Fantastyczne uczucie. Czekać na posiłek, czytać gazetę i palić bez
konieczności pośpiechu.
- To będzie szesnaście trzydzieści - kelnerka nadal czekała z pustą
tacą.
- Ile z kawą? - Abe wygrzebał rozmienione z setki banknoty.
- Kawa bez opłaty. Na nas... - mała broszka Włoszka widząc forsę
złagodniała.
- To na co czekasz? Serwuj! - Abe rzucił jej na tacę całą
dwudziestkę - Trzymaj resztę. - Cholera! - podając banknot zobaczył w
jaki stanie ma dłoń - Pieprzony zawód. Tajniacki smród. Trzymaj mi
miejsce. Muszę się umyć...
- Tak, proszę pana! - kelnerka odstąpiła z uśmiechem. Gość
wyglądał jak żebrak, lecz zachowywał się i mówił jak ktoś zupełnie
inny.
- Aaagees! - rozdarła się barmanka - Aresztowali tego wampira!
- Co to dla nas... - mruknął Abe, puszczając oko do kelnerki i
znacząco kładąc palec na ustach.
- Tak, sir! - mała Agnes uśmiechnęła się mówiąc oczami, że Abe
jest tutaj mile widziany. Nawet jako przebieraniec.
- Boże! - Abe zamknął się w toalecie i zwymiotował do ubikacji.
Baton był ze śmieci a papieros na wyposzczony żołądek. - Znów
zaczynam bajerować baby. Czy ja wyzdrowiałem?
Po dziesięciu minutach szorowania twarzy i rak, jako tako umyty i
przyczesany, Abe wyszedł, jedynie po to by nadziać się na znajomych
salcesonów. Obaj mundurowi z ponurymi minami siedzieli przy barku
sącząc pepsi.
- Ten świat jest mały, nie? - Abe poufale poklepał młodszego
gliniarza po ramieniu - Spokojnie. Ja nic nie widziałem, okay?
Obaj mundurowi z osłupiałym zdumieniem popatrzyli na
wyprostowanego i pewnego siebie weterana idącego do stolika.
Mała Włoszka serwująca kawę nachyliła się i szepnęła coś, co
jeszcze bardziej pogłębiło zdumienie w oczach pary owczarków.
Abe nie zwracał uwagi. Na stole czekały parujące hamburgery i
piwo.
Jego pracowity posiłek został przerwany po dziesięciu minutach i
w połowie.
- Abel Wood - natarczywy szept z boku - możemy?
Zbędna grzeczność. Obaj mundurowi wpasowali się w wolną ławkę
naprzeciwko jedzącego.
- Piwa? Kawy? Dyma? - Abe popchnął palcem paczkę Wistonów i
dalej jadł.
- Ja cię sprawdziłem na komputerze. Weteran... okay. Komando
Delta. Siły specjalne. Fort Bragg i reszta straszaków. Wszystko jasne.
Ty z FBI czy...? - starszy glina nieszczerze pokazał żółte od nikotyny
siekacze.
- Nie pierdol. Sześć lat izolatki w wojskowym psychokratkowcu w
Atlancie. Puścili mnie dwa lata temu. Robię postępy. Może wrócę do
własnej głowy... - Abe pokazał widelcem na drugiego glinę
obserwującego go jak egzotyczne zwierze - ...raczej sobie strzel w
nogę niż idź na wojnę. To zawsze jest piekło!
- To też... podają - uspokojony policaj wyciągnął rękę - Scott
Wilson. A to mój partner. Keith Young. Rzeczywiście...
- Młody! - dopowiedział Abe i przyjął dłoń. Jeśli miał to być test, to
starszy pies skomląc pożałował pomysłu liżąc w przenośni zgniecione
palce. Abe nigdy nie zapominał o utrzymaniu formy. Nawet w
Głupiejowie.
- To było dobre. Pościłem od trzech dni... beknięcie w skuloną dłoń
i przepraszający uśmiech odprężyły obu mundurowych. Weteran
wyraźnie był kimś na kogo teraz nie wyglądał.
- Mmm... dobra robota - enigmatycznie zauważył Wilson - ale tak
między kolegami, to mogłeś nas uprzedzić.
- Ja?...nie... - Abe wzruszył ramionami i przymknął oczy.
Wyjaśnianie nic by teraz nie wniosło a tylko mogło wpędzić go w
kłopoty. Głupi zgryw na benefit małej cipy zaprowadził go w rejony
komedii pomyłek.
- Okay. Okay. Rozumiem... - policjant lekko podniósł obie dłonie w
geście poddania - ...tajna robota.
Abe modlił się by oba psy zwinęły się do wyjścia, lecz tamci byli,
albo zbyt ciekawi, lub zbyt głupi by zrozumieć, że trafili na mur
milczenia.
- Ooo...gówno - sięgając po kawę, popatrzył na tamtych i zobaczył
dwa znaki zapytania jak neony na burdelu w sobotnią noc - Nic nie
było. Nic się nie wydarzyło. Nikt nic nie wie i nikt nie powie. Wy też. Bo
niby co?
- Taa... - Wilson podniósł brwi - kapitan już dzwonił lecz... masz
rację. Nikt nic nie wie. To jest okay z nami. Kapitan sam tak
powiedział...
- Ale ty mu powiedziałeś o mnie? - Abe miał nagle ciężki żołądek.
- Aaa... musiałem sprawdzić przez niego, więc... - Wilson był
mistrzem w niedomówieniach i ciągnięciu za język. Abe to widział. Z
drugiej strony, jeśli oni kupili bajkę, to powinni byli dać mu święty
spokój. Policja zwykle trzyma się kilka mil od federalnych agentów
każdej maści. Pogranicze prawa nie należy do mundurowych a tym
bardziej tajniaków czy nawet kapitanów, chyba, że...
- Kupuję, kupuję. Macie jakiś lokalny problemik i szeryf nie wie jak
dopaść koniokrada. Zgadłem?
Starszy policaj uciekł oczami w stronę baru. Młody jak to młody,
sypnął groszki - tak, cholera! Mamy! Kasyno za miastem. Wszystko
jest lewe, ale nikt nie umie tego udowodnić.
- Karty, stolik, automaty? - odruchowo spytał Abe.
- Ruletka. My nie wiemy jak, ale sukinsyny mają sposób na kręcenie
maszynki. Doją i golą jak chcą i kiedy chcą.
- Mafia? Czy lokalny muskuł? - Abe wrócił do napoczętego
hamburgera. Nadal był głodny, a piwko wymagało podkładki.
- To pierwsze - delikatnie szepnął Wilson - oczywiście, my tylko
przypuszczamy.
- Oczywiście - zgodził się Abe, między jednym kęsem a drugim.
Cisza jaka zapadła miała w sobie wielką księgę frustracji prawa w
kraju bez...
- Fuck! - Abe zatrzymał się z kuflem w pół drogi - Wy nigdy nie
mieliście kłopotów typu Waszyngton, czy Chicago, Miami, L.A., New
York City?
- Nigdy - zgodził się Wilson i zaraz zagryzł wargi, bowiem powinien
był sprostować i powiedzieć, że to dotyczy Atlantic City czy Las
Vegas.
- Narkotyki - szepnął Abe i pokręcił głową, patrząc w oczy obu
policajów.
Tym razem, następna porcja ciszy była bardzo prywatna i podszyta
strachem.
Oni srają w porty, zdumiał się w myśli. To tu ich boli. To dlatego tu
siedzą i się pocą i robią dobrą minę do złej gry. Pan Kapitan ma za
krótkie rączki a tubylcze pały za małe karabinki by podskoczyć
Makaroniarzom, czy kto tam ...
- To nie jest dokładnie po mojej linii - Abe zobaczył w oczach
tamtych gasnące ognie nadziei i sam nie wiedząc dlaczego skłamał -
niemniej znam ludzi szukających punktów zapalnych, mówiąc
ogólnikowo.
- Bardzo ogólnikowo - szybko i szeptem zgodził się Wilson.
- I nie tutaj - równie cicho zauważył Abe.
- Gdzie? - starszy policaj miał na policzkach czerwone wypieki.
Jezu! W co ja się pakuję? Abe pomyślał o parku i zaraz to odrzucił.
Lepiej było zagrać to w stylu Fortu Bragg - Ja was znajdę.
Policaj nabrał powietrza jak do okrzyku, lecz tylko westchnął -
Okay. Rozumiem.
- To nie zatrzymuję - Abe skinął na kelnerkę - więcej kawy Agnes...
Policaje zmyli się bez podawania rąk, ale i bez uśmiechu. Czysty
biznes.
- Smakowało? - kelnerka była zaskakująco uprzejma.
- Bardzo - Abe zatrzymał ją gestem dłoni - słuchaj. Gdzie mieści się
najbliższy fryzjer? A może macie tutaj parową łaźnię?
- Hotel Reno. Well... - małe wahanie w głosie - ...trochę drogi, ale
tam jest....
- Gdzie? - Abe nabrał ochoty na wannę i czyste gatki. Obecne
były...klejące.
- W dół ulicy. Trudno minąć. Nowy budynek. Bardzooo
nowoczeeesnyyy...
- Dzięki. Wrócę tu na kolację - Abe wstał i zabrał swój plecak, lecz
po namyśle spytał kelnerkę czy jest możliwość przechowania do
wieczora. -Tam nic nie ma. Tylko wianuszek suszonych uszu, mój
bojowy scyzoryk, wędzona głowa majora Charlie i zapas bielizny.
- Ha, ha, ha... - Kelnerka odebrała plecak i wyniosła na zaplecze.
- Do zobaczenia - barmanka będąca właścicielką pomachała mu z
daleka.
- Right on - Abe wciskając dłonie w kieszenie kurtki wyszedł na
zewnątrz, prawie ślepnąc w czystym słonecznym blasku południa -
Och! Nie to..! - od czasu obozu w Namie, słońce nie było jego
przyjacielem. Sześć dni przy palu na stójce zdjęło mu z ciała skórę i
chęć do opalania. Na dobre. Na zawsze. Grzebiąc palcami w kieszeni
namacał czarne ślepaki dziwnego oprycha z parku i nie myśląc wiele
założył na nos. Ulga była natychmiastowa. Świat ukrył się za ciemnym
filtrem.
- Co za fucker - Abe przypomniał sobie dziwne zachowanie i
jeszcze dziwniejsze aresztowanie czarnego typka - jak z Marsa. Kut
dał mi tysiąc. Ot tak. Świr.
Idąc wolno, syto, pewnie, oglądał wystawy, nagle ciężarny gotówką
i czymś co zatliła mu w kroku mała Włoszka.
Jezuńku. Ja mógłbym mieć rodzinę... nagłe odkrycie zatrzymało go
przed wystawą z konfekcją dla dzieci, a może to była wystawa,
budząca skojarzenie i chęć za czymś więcej niż smród kontenerów na
śmieci i kartonowych pudeł służących za sypialnie. I ja wyglądam jak
dziad! W odbiciu szyby stał sterany życiem hobo. Nie całkiem obdarty,
czy brudny, lecz wyraźnie wygnieciony i zapuszczony. Ktoś, kto nie
wzbudza zaufania. A wystarczy zmienić opakowanie i kto wie. Pomimo
czterdziestki. Nadal... Podnosząc głowę, Abe zobaczył, że stoi obok
Kmartu i wiedziony impulsem wszedł do środka. Powinni mieć gatki...
Mieli. I nie tylko gatki. Abe wędrując z wózkiem od działu do działu
zgromadził nowe czarne spodnie z modnymi kieszeniami, koszulę w
kolorze wrzosu, sweter z czarnego moheru, paczkę jedwabnych,
czarnych skarpetek, paczkę jedwabnych czarnych slipek z nalepką
Playboy co było zabawne. A na koniec czarną kurtkę z imitacji skóry z
wygodnymi wewnętrznymi kieszeniami. Będąc przy kasie, odkrył, że
jego komandoski raczej kłócą się z cywilnymi łachami i wrócił po
lekkie czarne mokasyny z zamszu na gumowej podeszwie. Właściwie
mógł wziąć piękne i błyszczące Fleshmany z oryginalnej skóry, lecz
od czasu Fortu Bragg poznał zalety obuwia które się nie ślizga na
ścianie i nie robi hałasu. Bowiem diabeł nie śpi.
- Karta czy gotówka? - spytała kasjerka.
- Co pani sobie życzy - Abe już wcześniej trzymał dwie setki i
kasjerka aprobująco przyjęła banknoty - Masz dwa centy? Jej
wydawanie reszty utknęło na braku drobnych.
- Nie mam. Nie lubię drobnych. A ty masz cały słoik pod kasą...
- Mam? - kasjerka z niedowierzaniem odgarnęła zwinięte torby i
jakieś opakowania wyciągając zakurzone szkło - No, patrzcie. Nikt tu
nie sprząta. Dzięki za pomoc. Ja tylko na pół etatu...jak pan wiedział?
- Tak - Abe odebrał resztę i zgarnął paczki - to dobre pytanie.
Jestem tajniakiem. Co było nieprawdą, lecz słoik z drobnymi mówił
inaczej i Abe prawie wybiegł z Kmartu usilnie szukając w pamięci
jakiejkolwiek referencji do super tajnych eksperymentów, podobno
nie przeprowadzanych w Fort Bragg. Podobno, nie...
- Fuckers zjebali mnie w Atlancie. Te ich cudowne pastylki. Od
kiedy przestałem brać, zacząłem wracać do siebie. Chryste.
Paranormalne gówno...
Ale ulica była majowa. Słońce jak złota tarcza nawet za filtrem
szkieł. A zakupy, skromne, lecz własne i pierwsze od czasów Noego,
ciążyły słodko, ufnie napędzając falę euforycznego samozadowolenia
- Czy to jest wolność?
Pytanie samo znalazło odpowiedź w przeraźliwym wyciu syreny i
suchym trzasku Beretty. Abe odruchowo nurkując pod mur i załom
wejścia do pobliskiego butiku, splątał się z kimś wybiegającym i
jeszcze kimś i jeszcze... - A niech was - typ leżący mu na plecach był
szczeniakiem z piaskowymi włosami do ramion i pistoletem w lewej a
jubilerskim woreczkiem w prawej.
Jego dwaj kumple, śniade latynoskie brylantyny, też potrząsali
żelazem.
- Beretta, Colt Magnum, Uzi. Miejska biżuteria - Abe, porzucając
pakunki, wszedł w modę zaczepno obronną. Czy tak, czy tak, tamci
byli nastawieni na zabijanie a dać się zastrzelić dla frajdy
strzelającego nigdy nie leżało w jego katalogu dobrych uczynków na
pierwszym miejscu. Generał Charlie świadkiem. Dlatego cios łokciem
w krtań blondyna nie był poziomy lecz pionowy, skutecznie
wgniatając i załamując tchawicę. Zaś kopniak w okolice pasa
pierwszego z bandytów był zadany nie płaskością podeszwy ale
kantem obcasa tak by wypchnąć zawartość kiszek i żołądka w stronę
płuc i serca, na sekundę paraliżując całe ciało. Drugi Latynos, ten z
Uzi, był problemem, o ile zdecydował się poświęcić kumpla i łup dla
celnej serii w leżącego weterana. Zawodowiec by strzelał. Lecz to byli
amatorzy i gnoje i Abe miał czas by zasłonić się przed Uzi ciałem
blondyna i użyć jego Beretty do bardziej zbożnego celu niż robienie
dziur w wystawie. Dwa szybkie zrobiły dwie czerwone dziurki w
czołach Latynosów a trzeci, cichy bo przy skórze, zrobił otworek w
skroni siniejącego blondasa. Abe nienawidził tortur i godzinnej agonii
niedokończonych klientów. Nawet w Namie.
Wstając i otrzepując się, zupełnie nie zwracał uwagi na szybko
formujące się kółeczko gapiów, czy na roztrzęsionego jubilera
kolekcjonującego rozsypane kamyczki i głośno dziękującego
opatrzności za anioła stróża w panterce.
- Tak. Tak. Ty zbieraj szkiełka a ja zbiorę pukawki. Jeszcze kto
podwędzi - Abe z lubością pieścił gładź kolby Uzi i ważył ciężar
Magnum. Nic sobie nie robiąc ze zdumionych spojrzeń gawiedzi,
obszukał trupy i znalazł zapasowe magazynki. Nadal nic sobie nie
robiąc z otaczających go ludzi, spokojnie schował broń i amunicję do
jednej z toreb, po czym odpędzając jubilera, najzwyczajniej w świecie
pomaszerował na drugą stronę ulicy i wszedł do pysznego i
rzeczywiście bardzo nowoczesnego hotelu.
- Macie tutaj łaźnię? - Abe z przepraszającym gestem pokazał na
widoczne za panoramicznymi szybami zbiegowisko i na własną kurtkę
całą we krwi i masie mózgowej blondyna - Ciut mnie ochlapało. Muszę
się umyć i przebrać...
- Eee - zachłysnął się wykrochmalony recepcjonista, równie
kolorowy jak jego kołnierzyk - ...ppo pprawej, sir!
- Aa! Istotnie. Dzięki - Abe zobaczył dyskretny znak łaźni i dziarsko
zawinął się na pięcie, zdecydowanie nic sobie nie robiąc...
Zejście do luksusowego podziemia z basenem, sauną i tenisowym
kortem do miękkiej piłki zajęło mu trzy minuty. Recepcjonista na
telefonie był szybszy.
- Hello! - Abe rozpiął kurtkę bowiem tutaj było gorąco i parnie - Ja
chcę...
- Wszystko gotowe, sir! - Łaziebny mający dwa dwadzieścia i
biceps jak słoń udo, zgiął się prawie do ziemi. Jego dwaj pomocnicy,
Adonisy w czarnych przepaskach i z oczami jak spodki mało nie
podjęli go pod nogi.
- No, no. Tylko bez masażu. Sam się namydlę - Abe zgarnął z lady
stos ręczników i wszedł do wskazanej kabiny. Nadal nic sobie nie
robiąc...
- Och! - wracając się na chwilę zobaczył jak jeden Adonis rzyga a
drugi ociera czoło z potu - Zamówcie mi fryzjera do kabiny. Pełne
golenie i strzyżenie.
- Czy manicure, też? - melodyjnie i dyszkantem spytał łaziebny.
- Mmm... - Abe popatrzył na swoje czarne pazury - ...taaa, a co tam.
Jak się czyścić to się czyścić. Pełne oliwienie, aaa?
- Oliwienie, ha! - Łaziebny trzymał fason - Tak, proszę pana.
Natychmiast.
- Dobrze - Abe wrócił do kabiny i nadal nic sobie nie robił... do
czasu gdy siedząc w wannie odkrył, że musi zdjąć cyngle by umyć
twarz.
- Kurwa! Czy ja z choinki? Trzy trupy! A ja w wannie! Aaaa....znów
zamkną!
Niemy krzyk rozpaczy przerwało dyskretne puk, puk.
- Yooou! Właź! - Abe kryjąc wstyd i strach pod pianą i w pianie,
zamaszyście szamponował sobie głowę nie mając odwagi popatrzeć
w oczy fryzjera.
- Abel Wood. Odziały specjalne... bardzo specjalne, jak widać -
znajomy głos policjanta Scotta Wilsona, dobrze zabarwiony nutą
ukrywanego śmiechu - panie majorze. Tych trzech szukano od roku
po całych Stanach. A tutaj. Bach, bach, no i w piach. Jaka wydajność i
oszczędność na kosztach. Dzisiaj adwokaci i sędzia zjadają majątek
podatników...
- Fuck! - Abe uspokoił się wewnątrz i nawet zmył pianę z oczu - Kto
ci dał moje akta, kolego? To jest tajne. Bardzo tajne.
- Szwagier kuzyna siostry żony naszego kapitana - wyrecytował
Wilson siadając na łaziebnym stołeczku - nie będę ukrywał przed
panem. Poprzez Langley.
- Okay. To pan wie i pański szef. I co...?
- Tyle, że był pan pracował dla ONZO, oraz Air Force US. Ale nadal
nic więcej. Błękitna Armia umie chronić swoje tajemnice. Pan teraz z
CIA czy NSA?
- Z panem bogiem i też na bakier. Proszę podać mi mydło " ja
byłem w ONZO?"
- O fuck! - Wilson zobaczył piersi siadającego weterana i skrzywił
się - co to było? Tygrys? Szrama na szramie. Jak pazury...
- Nóż. Generał Charlie robił jedno cięcie co wieczór. Wreszcie się
wkurwiłem...
Wilson drżącą ręką podał mydło i milczał.
Abe też. Pucując się i czując jak skóra zaczyna oddychać, co nie
było złe. Lecz włosy spadające na oczy były jak korona cierni -
Zamówiłem fryzjera...
- Czeka aż wyjdę - Wilson z niedowierzaniem oglądał spustoszenia
na ciele Abe.
- Okay. To się zmieńcie. To nie potrwa długo.
- Nie ma pośpiechu. Ja tylko... ta broń. Dział balistyczny... - glina
dukał.
- Za panem. W torbie z butami. Proszę mi zostawić Uzi. Nie było
użyte. Ale może być. Kiedy zajrzę do kasyna. A propos. Pana szef to
chce jak? Same klepsydry czy też kogoś do konserwy? Osobiście
zawsze wolę spać spokojnie. Trupy się nie mszczą. Więźniowie tak.
Zwłaszcza bogaci i z układami.
- Fuck! - Wilson jęknął jak trafiony w nerkę.
- Nie mów mi, że o tym nie rozmawialiście - Abe strzelał na oślep i
trafiał. By być pewnym i ukryć własne kłamstwa, teatralnie uzbroił
twarz w czarne ślepaki - Well mam rację, kolego Scott?
Wilson krzywiąc się jak po cytrynie potaknął - ...bez szczegółów.
Kapitan ocenił, że te należy zostawić do pana dyspozycji i dyskrecji...
- Bardzo dobrze. Podejmę decyzję na miejscu - Abe pokazał na
drzwi - fryzjer.
- Fryzjer - zgodził się Wilson, zabierając Berettę i Magnum.
Zapominając o Uzi.
Kiedy Abe opuścił hotelową łaźnię, nikt na ulicy nie rozpoznał w
zadbanym i schludnym mężczyźnie, szalonego weterana, który nie
dalej jak godzinę temu zabił trzech rabusiów. Nawet jubiler
odpowiadający na natarczywe łomotanie do drzwi zamkniętego
kantoru.
- Dzisiaj nie, nie... nieee...holy smoke! To... przecież...
- Cicho. Jeszcze kto usłyszy - Abe zamknął za sobą drzwi - ja
potrzebuję dwie rzeczy. Lecz nim sprecyzuję... co pan mi powie o tym
waszym kasynie?
- Ooo... - jubiler uśmiechnął się drapieżnie - ...Scotty nie bujał. EDA
na tropie. Dzięki bogu. To są padalce. Truciciele. Niszczą nam
młodzież w mieście. Pan, inspektorze chce ich zamknąć, tak?
- Dokładnie - przytaknął Abe - to kto tam rządzi?
- Nareszcie. A rządzi? To cała paczka. Co & Co. Rozumiemy się?
- Chwytam - Abe popatrzył na zamknięty sejf - pan mi da to złote
serduszko.
- Z rubinem czy z perełką? - Jubiler kręcił tarczą zamka.
- Czyste. To ostatnie z literą A - powiedział Abe i zobaczył, że jubiler
patrzy na niego dziwnym wzrokiem - coś nie tak?
- Nie, nie. Skąd - nagle drżące dłonie złotnika wygrzebały z samego
końca pancernej kasy małe pudełeczko - tyle, że... ach... okay... jest.
Proszę.
- Ile? - Abe wyciągnął banknoty. Nie ruszone od czasu zakupów,
gdyż hotel odmówił przyjęcia zapłaty twierdząc, że rachunek płaci
komenda policji.
- Nic - jubiler gwałtownie potrząsnął rękoma - Nic a nic. Mój dar dla
pana żony.
- Żony - Abe zbadał to słowo, z nowym podtekstem i obrazem -
możliwe. Jak na teraz, powiedzmy, znajomej. Z moim trybem życia
trudno zapuścić korzenie, ale... kto wie. Mmm... darmo? Ja nie lubię
mieć długów. Well... okay. Ale, jak i jeśli, bym wylądował na ślubnym
kobiercu, w co wątpię, to już teraz zapraszam na ślub. Zgoda? To i tak
w okolicy.
- W tej okolicy? Ja znam tą... znajomą? - jubiler uspokoił się i nawet
uśmiechnął.
- To jest bardzo prawdopodobne - Abe też się uśmiechnął.
Po raz pierwszy i od bardzo, bardzo, dawna.
Tyle, że w jego głowie ktoś nagle odkręcił kurek z programem
muzycznym.
" I on jest przecież nawiedzonym derwiszem, co ledwo mówi i
ledwo pisze, lecz zaraz wejdzie na słup i jak go przybiją to będzie trup.
Lalala...tatarata...paammm!"
- Jebana reklama. Safari dla pana boga. Czy pan wie, że ja jestem
tygrysem trenowanym do polowania na ludzi? - pytanie w próżnię.
Abe był już na ulicy.
Majowa pogoda ma majowe kaprysy. Wprawdzie nie padało, lecz
nagle pojawiły się ciemne chmury i Abe odruchowo pozbył się
czarnych okularów. W mroczną pogodę, generalnie, ślepaki tylko
zawadzają w akcji. A akcja była. All right...
- Fuck... - razem z okularami, cała pewność tego świata zniknęła
zostawiając po sobie popioły spalonych złudzeń - Co za fuck, ja
robię? Kupuję jakiejś nieznanej cipie złote serduszko. Bajeruję lokalne
gliny. Strzelam do Stanowych oprychów. A teraz jeszcze paraduję z
torbą pełną żelaza. Zamkną...! Znów, kurwa, zamkną. W tym ich
nowoczesnym Głupiejowie. Jezu Chryste ratuj...
- Podwieźć gdzieś? - w prywatnym, nie oznakowanym Mustangu,
zupełnie cywilna morda Joe Younga.
- Zaraz... - Abe musiał ukryć oczy by nie wydać kłamstwa duszy i
zrobił to zakładając cyngle - ...taaa... dobry pomysł. Ty z polecenia czy
z przypadku? - Abe wślizgnął się na siedzenie obok kierowcy -
Yoouuu! Ty prowadzisz. Ja jadę na karabinie, chyba, że wolisz
odwrotnie. Mnie to jest obojętne...
- Uf! - młody glina poczerwieniał, zadowolony - ...ja dobrze
prowadzę, ale nie sądzę, że jestem tak dobry z karabinem jak pan,
majorze...
- Abe. Mów mi Abe. Między nami tylko stopnie zaufania, okay?
- Okay! - młodzik aż się uśmiechnął - Abe!
- Tak, Joe! To co? Prywatnie czy pół prywatnie?
- Tajnie. Kapitan zgodził się, że pan... przepraszam, że ty możesz
potrzebować kółek i zaplecza.
- Hej! To jest bardzo uprzejme, ale zupełnie niepotrzebne. Lecz...
skoro tu jesteś, jedźmy. Czas poprawić moje finansowe konto... - Abe
zamilkł, nagle widząc formujący się w wyobraźni plan akcji. Bardzo
prosty i bardzo skuteczny.
- Do którego banku? - Joe nie zrozumiał - Jeżeli to kredytowa karta,
to bez...
- Bez znaczenia - Abe pokazał na ulicę - do kasyna, Joe. Do kasyna!
- Gdzie? - chłopak pobladł.
- Do kasyna. Mam zamiar ich trochę oczyścić. Finansowo. Taki
mały wgląd w ich praktyki. Nie martw się. Żadnego pif paf. Tylko
biznes. Wywiad. Okay?
- Wywiad? Okay! - chłopak odzyskał animusz - Rozpoznanie terenu,
tak?
- Rekonesans, zanim wprowadzimy do akcji nasze odziały... -
zażartował Abe, i znów kula w płot. Bowiem Joe wytrzeszczył oczy i aż
jęknął - ...siły specjalne?! Tak jak ci cichociemni z parku? Holy shit.
To będzie strzelanina...
- Zaraz strzelanina - Abe zagryzł wargi - wystarczy trochę gazu i do
wora.
- Do wora! - Joe potaknął gorąco - Kiedy? Jutro?
- Zobaczymy. Wpierw mały wywiad - Abe zobaczył, że wyjeżdżają
na autostradę i kierują się w stronę Cenntenial Chappel Village,
nowego, sądząc po budowie, kompleksu handlowego - to tam? Czy
dalej?
- Tam. - chłopak spoważniał - Cała ta plaza i hotele należą do
Golden Spa Co., a samo kasyno, jakoby nie, lecz są powiązania.
Oficjalnie obie firmy trzymają własne akcje w Funduszach
powierniczych i są rejestrowane na giełdzie. Czysty i legalny biznes.
Tak długo jak płacą podatki i nie łamią prawa, są zdecydowanie nie do
ugryzienia. A mając forsę, mogą łamać co chcą i jak chcą. Nawet nas.
- Nie nowina - Abe na sekundę stracił obraz autostrady wijącej się
ślimakiem ku wydzielonej plazie. Czarna pustka okularów była oknem
na inny świat, lub może inny wymiar prawdopodobieństwa.
- Stań! Natychmiast stań! - Abe złapał za kierownicę i ściągnął auto
na pas zarezerwowany dla drogówki. Przekładając nogę, wdusił
hamulec, kontrując kółkiem zarzucanie tyłu - Z wozu!! Biegiem! - Dając
dobry przykład, Abe otworzył drzwiczki i skoczył za ochronną
barierkę, turlając się i szukając zagłębienia.
- Dddlaczegooo....oo...fuck! - młodzik naśladując Abe zanurkował w
trawiaste pobocze kryjąc głowę w ramionach. I z dobrym powodem.
Cały tył auta był teraz ognistą pochodnią, a poprzez otwarte drzwi
strzelały do nieba macki dymu i ognia.
- Jak to mówią, w ułamku sekundy, nie? - Abe wyszczerzył zęby -
Co powiesz?
- Kurwa nędza i reszta świętych - Joe Young był młodym i naiwnym
chłopakiem ale też był gliną i nie był idiotą - ktoś nas wrobił!
- Oczywiste - Abe pociągnął nosem - śmierdzi kapusiem. Pytanie
tylko kto kabluje. Ty, Scott, kapitan czy też... ucho w telefonie...
podsłuch...
- Nie wiem - Joe nie był szczęśliwy - może lepiej jak pan, majorze,
wezwie swoich i ... do wora, nim nas tamci wyślą na cmentarz, right?
Żebym tylko mógł, pomyślał Abe, zaś głośno - To nic nie da.
Zorganizowani przestępcy są jak perz. Wyrwanie tego co widać woła o
wyrwanie tego co nie widać. Korzenie się liczą. Reszta sama zdechnie.
Wróćmy do początku. Ty sam, czy służbowo? A jak tak, to kto ci
kazał? I czyj to jest...aaa...był, samochód?
- Scott rozmawiał z kapitanem, a ja zaproponowałem by być...
- Opiekunem - Abe splunął - i co?
- Nic. Kapitan się zgodził. Dał kluczyki do... Jezu! To nie było dla
nas lecz dla niego. To jest jego samochód.
- Ucho na telefonie. Okay. Czemu kapitan tak nie lubi kasyna? Za
mało mu płacą, czy też konkurencja chce wykopać obecnych
popychaczy prochu?
- Co?! - chłopak wytrzeszczył oczy - To niemożliwe...
- Widziałeś świnię, która nie lubi kartofli? - Abe wstał z trawy i
otrzepał spodnie. Czyszcząc śliną plamę na łokciu i dziękując, że to
tylko imitacja, zerkał na zamyślonego policaja. - Okay. Ja się zmywam.
Każdy zwalnia i tylko patrzeć drogówki. Ty zostań. I jeśli mogę
sugerować. Trzymaj język za zębami.
- To jest niemożliwe - Joe też wstał i miał bardzo smutne oczy -
kapitan?
- Nie zapomnij o Wilsonie - Abe strzyknął śliną na trawę - fucker za
łatwo wszedł w rolę parasola ukrywającego bezprawie. Przecież, to co
ja robię jest bezprawne.
- Ale, przecież... - młodzik był zgubiony - ...ja myślałem...
- Dzieciaku. Bądź logiczny. Biznes, to biznes. Zapewne cały
dystrykt jest kupiony a to co widzisz, to nowe silne pieniądze
wypierające stare pieniądze.
- Ale pan, majorze. Specjalne odziały. Wy nie istniejecie. Tajne.
Bardzo tajne. Nawet FBI czy CIA nic o was nie wie. Kapitan poruszył
niebo i ziemię by coś wykopać. Tylko pan... i też, pokrywka za
pokrywką. Sześć lat w Atlancie, lecz tam oni nie wiedzą, nie pamiętają,
nie słyszeli...
- Wścibski, wścibski.... - Abe parsknął śmiechem -...cwany. Za
cwany. I wiesz co ci poradzę? Zachoruj. Idź do szpitala, i narzekaj na
zawroty głowy, bóle w karku oraz mdłości. Niech Scott i twój kapitan,
sami wyciągają własne kasztany z ognia. Abe, nie czekając, zawinął
się i prawie biegiem ruszył na przełaj w stronę pięknej i nowoczesnej
plazy. Musiał. Tam były kredyty i bogactwo i sława... Jak on to
powiedział? Mogę być kim chcę? Nagła rekolekcja spotkania z
dziwnym czarnuchem.
Chwileczkę... Abe był w cieniu pierwszego parkingu i słońce
przewrotnie paliło go w głowę i oczy, oczy, oczy,
oczy....chwileczkę...Abe zerwał z twarzy ślepaki i słońce było tylko
słońcem. Zwykłym ziemskim słoneczkiem...
- To nie ja. To ktoś... - poprawna ocena stanu faktycznego - ...i to
przez i poprzez okulary... gdyż?
Przypomnienie idiotycznej, wręcz dziecinnej akcji.
- Czemu mu zabrałem? Tak jak by ktoś chciał bym zabrał. Tak jak
by ktoś chciał?
Stojąc w cieniu kilku piętrowego garażu, Abe dyszał i pocił się,
walcząc...
Oczy, oczy, oczy, oczy....
- Pierdolić oczy! - za słowami, gest jakby wyrzucania, lecz... - nie,
nic z tego. Ja muszę się dowiedzieć. Czemu one służą? Bo służą...
kurewskie ślepaki.
- Kuszeniu Fausta - w cieniu drugi cień. Popielato czarny.
- Ty?!
- Ja! - murzyn, o ile to był murzyn, przypominał płaskie odbicie w
lustrze szyby. Abe mógł widzieć przez tamtego gruby betonowy filar
parkingu. Widzieć i słyszeć - Witam w kinie, kolego operatorze. Bardzo
zaawansowanym kinie...
- O shit! - Abe popatrzył na trzymane w ręku okulary i na obraz
murzyna. Potem ruszył ręką i obraz też zafalował idąc za źródłem
emisji - Co to jest? Jakieś nowe holograficzne cudo?
- Nowe? Nie... - czarny uśmiechnął się - ...nie dla mnie. Lecz dla
ciebie, tak. Chcesz usłyszeć prawdę?
- Deluzja i iluzja. Pastylki. Atlanta. Ja jestem zjebany poza ludzkim
pojęciem. Ja jestem hoplak i wrak. Paranoik Co tu słuchać?
- Well, tak, ty nie jesteś całkiem sobą, ale, kto powiedział, że ludzie
w całości są. No wiesz. Wojny, mordy, dziesięć przykazań,
szkolnictwo, kościoły, kaznodzieje, rządy, prawo, lewo, prosto... syf.
- Miłe. Czy ja... - Abe ugryzł się w język - ...okay. Słucham.
- Możemy ci pomóc. Ty nam dasz dobrą zabawę, my ci damy co
chcesz. Rachunek wygląda prosto. Za każdy dzień jaki przeżyjesz,
milion kredytu. Za każdy pozyskany obiekt, sygnalizowany, cena od
miliona do stu. Każdy nieboszczyk, psy, koty i resztę wyższych
ssaków wliczając... po sto milionów od łba. Kontrakt obecny może być
przedłużony jeśli twoje notowania są wyższe niż pół miliarda za
miesiąc. Kontrakt trwa zwykle miesiąc... zainteresowany?
- Słowa. Gdzie jest forsa? Gdzie są konkrety? - Abe wiedział, że to
jest tylko jego paranoja i podzielona osobowość. Teraz pamiętał, że
dowódca z trzeciego plutonu, Jay Brown, był dokładnie jak ten, tutaj.
Dwa metry hebanu. Heee....
- Okay! - zgodził się murzyn - konkrety... weźmy twoje zdrowie.
Poprawione. podobnie finanse. Dałem ci coś na rozruch. Podobnie
układy. Kreowałem ci taki
mały wstępniak. Scenariusz z otwartą puentą.
Co wpiszesz, to się stanie. Bardzo zyskowny scenariusz. Ty już
teraz jesteś najwyżej notowanym serialem...
- W Głupiejowie? Ooo bracie! - Abe schował okulary do kieszeni i
robiąc to natrafił na pudełko od jubilera. - Serial! Fuck! Bardziej
seryjny frajer...
Lecz... nie miał ochoty wyrzucać ani złotego serduszka, ani
zaczarowanych okularów. Cokolwiek to było, było... czymś
konkretnym - Zaraz... - okularki trafiły na nos i świat fiknął radosnego
koziołka - dokończmy te majaki i bełkot, a nóż...
- Bardzo dobrze - z czarnego pozostał jedynie głos - zrozumiałeś.
To są kamery gravitoskopijne. Zbierają tutaj dane i transmitują... do
odbiornika. My kochamy patrzeć. Podglądać. Widzieć życie.
Prawdziwe życie. Na Ziemi każdy, każda, każde, bardzo kocha National
Fuck i Geografic, right? My też. Galactic Fuck i Planetarne
wiadomości w pigule. Nie uwierzysz jaki syf się niesie na falach i
gravitonach. Że też się nam Sprężyna nie rozsypie to cud krystaliczny.
Lecz co tam. Ważne, że życie pleśnieje dalej. Lub rdzewieje,
koroduje...
- Na orbicie? - Abe uśmiechnął się do własnego cienia, którego
być... tu i teraz nie powinno... a było i był, co znaczyło, że czas i
realność nie miały punktów wspólnych. Pomijając popielatego
czarodzieja...
- Nie bądź taki sprytny, okay? I trzymaj kamery na tym ohydnym
pysku twoim.
- Wow! - Abe aż się skurczył - Gramatyka i obyczaje. Czy wy tutaj
od dawna? Lecz głos i murzyn, o ile to w ogóle był człowiek, zniknęły.
- Jak wygodnie - Abe otrząsnął się z zadumy i wolno zaczął iść w
stronę odległej plazy i pięknych, eterycznie obcych, architektonicznie
szalonych brył budynków. Teraz mógł być królem, lub prezydentem,
lub sprzedawcą lodów i nadal być nikim. Lecz...
- Zaraz... - mając okulary mógł widzieć trzy sylwetki cały kilometr
dalej i wyżej, obserwujące opustoszały parking - ...to nie tak. To jest
bull... ej! Ty! Małpa! Chono tu, fagocie z gwiazd. To jest lipa. Gdzie jest
prawdziwa Ziemia?
- Tam gdzie jest - czarny miał śmieszny kostium i całkiem poważny
wygląd twarzy - oni cię kropną jak psa. Tutaj masz więcej szans...
- Tutaj, to nie jest tam. Ja tak się nie bawię. Ja chcę być u siebie i
chcę tylko jedno. Zapomnieć. Zapomnieć cały jebany Wietnam i to co
tam było. Chcę być zdrowy. Zrób mnie zdrowym, a ja cię zrobię
szczęśliwym. Ja wezmę tych popychaczy prochu, i jak trzeba to
więcej.
- Hej! To jest od cholery trupków. - Czarny zmarszczył brwi z
pajęczyny a jego oczy miały głębię i siłę supernovej - Ty na serio?
Wiesz. My nie jesteśmy bardzo etyczni, ale zasada taka, że nie
mordujemy. Niższe formy nadrabiają same.
- To jest rozrywka? Te okularki oraz... reszta?
- Tak. Rzeczywistość gryzie. Kiedy widzisz jak lew poluje, to co...?
- Patrzę...
- Jak?
- Z zainteresowaniem.
- My też. Zjadłbyś antylopę na surowo?
- Będąc głodnym? Zawsze.
- My też...mmm...nie w tym sensie...
- Agresja! - odkrył Abe - Wy hołdujecie modzie agresywnej nie
będąc...
- Nie chcemy zapomnieć. Może też, nie chcemy całkiem zardzewieć.
- To zwróć mnie do... na... tam gdzie... - Abe zaciskał w dłoni małe
pudełeczko ze złotym serduszkiem i myślał tak szybko jak nigdy
przedtem - ja będę pracował, dobrze, wydajnie, spektakularnie i
kreatywnie. Ja ci dam teatr życia. Safari w betonowej dżungli i na
asfaltowej sawannie. Słowo żołnierza.
Czarny, z kamienną twarzą i matowymi oczami, milczał.
Abe też. Karty leżały na stole i licytacja się odbyła. Reszta należała
do bogów.
- Okay - czarny wrócił z jakiejś dalekiej podróży - lecz nadal... ja nie
powiedziałem ci wszystkiego.
- Kto cię aresztował? - Abe schował pudełeczko do kieszeni.
- Nikt. Scenariusz. Chciałem by te gliny odkryły coś co ma siłę
przebicia. Mała sugestia w twoim uchu. Jeden plus jeden równa się
trzy. Ty jesteś kulą w ich pistolecie. To miasto jest realną dżunglą
pełną drapieżników. Jak nie strzelił, trafisz. Dekoracje do
realistycznego kawałka reportażu. Pace Cops i tak dalej.
- To widzę. Sprytne. Mało realne, lecz sprytne. Okay. A te gliny. Oni
czyści?
- Trzech ostatnich sprawiedliwych. Czyści.
- Shit. To ja może potrzebuję więcej niż Uzi?
- 95.87%, że umrzesz w ciągu trzech dni. Mafia i reszta gnoju nie
żartuje.
- Okay. To ja zatrzymam okulary w tej postaci jak są. Widzieć
przyszłość jest czymś nie do pogardzenia, prawda.
- Prawdopodobieństwa. Liczba mnoga. Czasami jest pół na pół. Źle
trafisz. Trup.
- Ano...
- Ja nadal nie powiedziałem ci wszystkiego...o zyskach i benefitach
bycia naszym aktorem. Widzisz, ja kiedyś byłem jak ty...
- Nie mów - Abe pomachał rękami - Jestem głodny. Chcę wrócić.
- Głodny?! - murzyn aż zbielał - No good man. Ty rzeczywiście
jesteś spięty na krótko. To jest niemożliwe. Twoja psyche i twoje ciało
wzięły krótki rozwód...
- Okay. Okay. Cokolwiek. Daj mi wrócić!
- No problemo - murzyn spopielał do koloru węglowego żużlu a z
nim reszta dekoracji.
- Ziiip! - Abe musiał przełknąć ślinę by zmienić ciśnienie w uszach.
Świat dookoła był poprawnie ziemski. Zaśmiecony, hałaśliwy i
cuchnący.
- Wietnam? - Abe zżuł słowo i nic nie zostawiło złego smaku czy
obudziło bólu w starych ranach - Agnes? - coś ścisnęło mu
podbrzusze.
To była Ziemia, lecz to nie był on. Nie wariat i żebrak i złodziejaszek
czy obibok. Nie. To był Abel Trevor Wood. Emerytowany major
specjalnego wydziału i oddziału Delta w US Air Force.
- I am back! - Abel usiadł na twardym obramowaniu rampy parkingu
i zaczął płakać. Nie nad sobą. Nad kolegami z oddziału i nad
bezsensem życia. Może też trochę i nad sobą. Tyle lat w rynsztoku.
Tyle zmarnowanych lat...
- Ej, zgubiłeś klucze czy samochód? - pieszy patrol dwóch security
z psem.
- Trzysta milionów. Za kundla też - enigmatyczny i wstający z
nagłym grymasem Abel, zaskoczył strażników. Do omdlenia włącznie.
- Taak. Tańczymy. Nowy taniec kosmodysko - Abe użył dłoni i
obcasów. Wystarczyło. Nawet pies był tak zapasiony i otępiały, że nie
zdążył szczeknąć - I po co ci to było kundlu? - stojąc z okularami na
nosie, czekał na rozkaz egzekucji, ale dookoła i w jego głowie była
jedynie teraźniejszość. - Okay. Ja też bym nie kropnął bogu ducha
winnych ssaków. Jebać...idźmy dalej...
Lecz, zamiast iść, wrócił w cień garażu i na betonową ławę
wysokiego krawężnika, gdzie rozsiadł się opierając plecy o jeden z
zimnych słupów.
- Jak mówił generał MD., nigdy nie używaj nowej broni bez czytania
instrukcji obsługi... - zdejmując okulary, zaczął badać ich wewnętrzną
powierzchnię i te tajemnicze guziki oraz wypustki.
- Nie, nie, nie ruszaj - czarny siedział tuż obok, na betonie i był
całkiem solidną bryłą holowizyjnego bullshitu - tylko trzy pracują.
Patrz - jego palec dotknął tyciego czerwonego guziczka ukrytego w
samym zakończeniu nausznika - widzisz? Okulary są niewidoczne...
- Widzę, że nie widzę - zgodził się Abe - ale jak ...?
- To aktywujesz w nocy czy tam gdzie okularki są podejrzane... jak
na przykład w kasynie. Bo idziesz tam, prawda? - Czarny zadał pytanie
będące stwierdzeniem. Abe nie miał nic innego na myśli, lub może i
miał, ale... czy miał wybór?
- Widzisz, teraz by reaktywować obraz szkieł, musisz je zdjąć i
złożyć. Do tego nie potrzebujesz oczu, wystarczy dotyk. Szkła będą
widoczne po minucie, czyli masz czas by je schować do kieszeni.
Przydatne w miejscach publicznych...
- Okay - Abe złożył szkła czując lecz nie widząc i rzeczywiście, po
jakimś czasie, w jego dłoni pokazała się oprawka - co z tymi dwoma
innymi, żółtym i zielonym?
- Żółty wzywa sponsora, czyli mnie. Coś jak kosmiczny biper. Bip,
bip, bip,...aż mnie znajdzie a ja ciebie. Nazwijmy to telefon. Video
telefon. Havit. Holo video tele. Rozumiesz? Masz inne pytania?
- Ile za zabicie ciebie? - Abe skrzywił się dziwnie i zerknął na
swojego diabła.
- Co?! - czarny aż przybladł - Chyba żartujesz.
- Ale to byłoby ciekawe, nie? - Abe chuchnął na szkła i przetarł
dołem swetra.
- Daj mi to! - czarny wyrwał oprawkę i zniknął. Szybko.
- Uff...! - coś jak mgła spadło z mózgu Abe i świat fiknął mentalnego
koziołka.
- Wietnam! - słowo bolało. Lecz inaczej. Bardziej jak żal za straconą
rodziną, czy może za przyjaciółmi... - Fuck! Czy ja tak na prawdę
miałem przyjaciół? Czy można mieć przyjaciół w wojsku? Czy wojsko
jest miejscem gdzie można nawiązać przyjaźń? Czy w rzeźni można
mieć kumpli? Taa...? jak spytała świnia przerabiana na kiełbasę... -
Abe wstał i popatrzył tam gdzie powinni byli leżeć wartownicy i pies.
Asfaltowa gładź drogi była pusta. - Jak wspomnienia. Złuda! Lub
trochę realizmu na co dzień - Abe ruszył w kierunku plazy i po pół
godzinie błądzenia znalazł wejście do środka i wejście do stacji
autobusowej.
Powrót do śródmieścia zajął mu dziesięć minut. Powrót do znanej
knajpki, pięć.
- To pan...? - kelnerka rozpoznała go natychmiast, lecz teraz miała
w oczach całe zdziwienie świata - ...jak?... - Szczęście weterana - Abe
uśmiechnął się i zaraz skłamał - niestety, mam wezwanie z centrali.
Czas ruszyć dalej - I ruszył. Zatrzymując złote serduszko. Własny
prywatny medal odzyskane