Eschbach Andreas - Bilion dolarów
Szczegóły |
Tytuł |
Eschbach Andreas - Bilion dolarów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Eschbach Andreas - Bilion dolarów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Eschbach Andreas - Bilion dolarów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Eschbach Andreas - Bilion dolarów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
PROLOG
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
Strona 3
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
Podziękowania i uwagi
Strona 4
(Eine Billion Dollar)
Przełożyła: Joanna Filipek
2006
Strona 5
PROLOG
Ciężkie skrzydła podwójnych drzwi otworzyły się wreszcie
przed nimi i weszli do jasnej, wypełnionej niemal pozaziemskim
światłem sali. Pośrodku pysznił się masywny, owalny stół z
ciemnego drewna, przed nim stało dwóch mężczyzn, spoglądając
na nich wyczekująco.
— Panie Fontanelli, mam przyjemność przedstawić panu moich
partnerów — oznajmił młody prawnik, zamknąwszy drzwi. —
Oto mój ojciec, Gregorio Vacchi.
John uścisnął dłoń mierzącego go surowym wzrokiem około
pięćdziesięciopięcioletniego mężczyzny, ubranego w szary,
jednorzędowy garnitur i okulary w cieniutkich, złotych
oprawkach, co w zestawieniu z przerzedzonymi włosami
sprawiało, że miał w wyglądzie coś z księgowego. Można było
wyobrazić go sobie jako prawnika specjalizującego się w
sprawach podatkowych, jak stoi przed sądem administracyjnym
i przez wąskie usta cedzi paragrafy z kodeksu handlowego.
Uścisk dłoni miał chłodny i suchy, urzędowy, wymamrotał też
coś w rodzaju „cieszę się, że mogę pana poznać", przy czym
odnosiło się wrażenie, że raczej nie wie, co to znaczy: cieszyć się.
Drugi mężczyzna wyglądał na nieco starszego, jednak gęste,
kręcone włosy i krzaczaste brwi, nadające jego twarzy nieco
mroczny wyraz, sprawiały, że robił znacznie bardziej żywotne
wrażenie. Ubrany był w granatową dwurzędówkę, do niej
absolutnie konwencjonalny krawat klubowy i perfekcyjnie
złożoną chusteczkę w butonierce. Można było sobie wyobrazić,
jak z kieliszkiem szampana w dłoni świętuje w eleganckiej
restauracji wygraną w procesie o morderstwo i późno w nocy,
kiedy zabawa nabierze tempa, podszczypuje kelnerki. Miał
Strona 6
mocny uścisk dłoni, John wzdrygnął się nieprzyjemnie, gdy
przedstawił się niskim głosem, zaglądając mu głęboko w oczy:
— Alberto Vacchi. Jestem wujem Eduarda.
Dopiero teraz John zauważył, że w masywnym fotelu przy
jednym z okien siedzi jeszcze ktoś — stary mężczyzna miał
przymknięte oczy, ale nie wyglądał na naprawdę śpiącego.
Sprawiał raczej wrażenie zbyt zmęczonego na to, by posługiwać
się wszystkimi zmysłami naraz. Jego pomarszczona szyja
sterczała chudo z miękkiego kołnierza koszuli, na którą
narzuconą miał szarą, dzierganą kamizelkę. Na kolanach
umieścił niewielką atłasową poduszeczkę, a na niej złożył dłonie.
— Padrone — wyjaśnił przyciszonym głosem Eduardo,
dostrzegając spojrzenie Johna. — Mój dziadek. Jak pan widzi,
prowadzimy interes rodzinny.
John tylko skinął głową, nie wiedząc, co miałby powiedzieć.
Pozwolił podprowadzić się do krzesła, stojącego samotnie przy
jednym z dłuższych boków konferencyjnego stołu, i usiadł,
posłuszny zapraszającemu gestowi dłoni. Po przeciwnej stronie
stołu stały obok siebie cztery krzesła, z oparciami starannie
dosuniętymi do krawędzi blatu, a na miejscach przed nimi
ułożono cienkie aktówki oprawne w czarną skórę z wytłoczonym
na niej godłem.
— Chciałby się pan czegoś napić? — zapytano go. — Kawa?
Woda mineralna?
— Proszę o kawę — usłyszał swoją odpowiedź. W piersiach
znów czuł ten trzepot, który dopadł go, gdy tylko przekroczył
próg hotelu Waldorff-Astoria.
Eduardo rozstawił filiżanki zapobiegliwie przygotowane na
małym, ruchomym stoliczku, podsunął dzbanuszek ze śmietanką
i cukiernicę z tłoczonego srebra, nalał wszystkim kawy i odstawił
Strona 7
dzbanek obok filiżanki Johna. Trzech Vacchich zajęło miejsca,
Eduardo usiadł na skraju, pierwszy od prawej — patrząc od
strony Johna — Gregorio, ojciec, dalej Alberto, wuj. Czwarte
krzesło, ostatnie po lewej, pozostało puste.
Nastąpił rytuał nalewania śmietanki, sypania cukru i mieszania
kawy. John spoglądał na cudowny mazerunek mahoniowego
blatu. To z pewnością drewno z korzenia. Mieszając kawę ciężką,
srebrną łyżeczką, próbował dyskretnie się rozejrzeć.
Z okien za plecami trzech prawników roztaczał się szeroki
widok na jasną, migotliwą panoramę Nowego Jorku, z
tańczącymi w wąwozach ulic promieniami słońca, oraz na East
River, połyskującą głębokim, zdobionym jasnymi plamkami
błękitem. Po prawej i lewej stronie okien opadały zwiewne,
łososiowe zasłony, stanowiące doskonały kontrast dla ciężkiej,
idealnie bordowej wykładziny podłogowej i białych jak śnieg
ścian. Niesamowite. John małymi łyczkami popijał kawę, mocną i
aromatyczną, w smaku przypominającą espresso, jakie
przygotowywała mu czasem matka, gdy ją odwiedzał.
Eduardo Vacchi otworzył leżącą przed nim teczkę;
przytłumiony dźwięk pocierania skóry okładek o blat stołu
zabrzmiał jak sygnał. John odstawił filiżankę i wziął głęboki
oddech. Zaczyna się.
— Panie Fontanelli — zaczął młody prawnik, ubrany w
marynarkę o dokładnie takim samym odcieniu jak dywan, i
pochylił się nieznacznie do przodu, opierając przy tym łokieć o
blat stołu i składając dłonie. Ton jego głosu nie był już poufały,
brzmiał bardziej urzędowo. — Prosiłem pana o przyniesienie na
tę rozmowę dowodu tożsamości — może być prawo jazdy,
paszport, cokolwiek — to tylko formalność, rozumie się. Czy ma
pan coś takiego?
Strona 8
John skinął głową.
— Prawo jazdy. Chwileczkę. — Pośpiesznie sięgnął do tylnej
kieszeni spodni, przestraszył się, gdy nic w niej nie znalazł, aż
przypomniał sobie, że przełożył je do wewnętrznej kieszeni
marynarki. Gorącymi, niemal drżącymi palcami podał dokument
przez stół. Prawnik wziął go, przejrzał pobieżnie i ze skinieniem
głowy przekazał go swemu ojcu, który ze swej strony
przestudiował prawo jazdy tak wnikliwie, jakby byl przekonany,
że ma do czynienia z fałszerstwem.
— My także mamy dowody tożsamości. — Eduardo uśmiechnął
się, wyjmując dwa wielkie, wyglądające nadzwyczaj urzędowo
papiery. — Rodzina Vacchi mieszka od kilku stuleci we Florencji i
od pokoleń niemal wszyscy męscy członkowie naszej rodziny
wykonują zawód adwokata lub kuratora majątkowego.
Potwierdza to pierwszy dokument; drugi to tłumaczenie
pierwszego na angielski, uwierzytelnione przez stan Nowy Jork.
— Wyciągnął oba papiery w stronę Johna, który przyjrzał im się
bezradnie. Pierwszy arkusz, umieszczony w koszulce z
przezroczystej folii, wydawał się dość stary. Włoski tekst, z
którego John rozumiał co dziesiąte słowo, wypisano na maszynie
na pożółkłym papierze z wytłoczonym herbem, w dole tłoczyły
się niezliczone wyblakłe stemple i podpisy. Angielskie
tłumaczenie, czysty wydruk z drukarki laserowej, opatrzony
znaczkiem skarbowym i stemplem notariusza, napisany
prawniczo oschłym językiem, brzmiał raczej zawile i, o ile John
dobrze rozumiał, potwierdzał to, co powiedział młody Vacchi.
Ułożył oba dokumenty na stole przed sobą i splótł ramiona. Nie
mógł powstrzymać drżenia; miał nadzieję, że nikt tego nie widzi.
Eduardo ponownie złożył dłonie. Prawo jazdy Johna
tymczasem dotarło już do Alberta, który przyjrzał mu się,
Strona 9
kiwając z zadowoleniem głową, po czym powoli przesunął je na
środek stołu.
— Panie Fontanelli, został pan spadkobiercą pokaźnego
majątku — podjął temat Eduardo, ponownie przybierając
urzędowy ton. — Jesteśmy tu po to, by powiadomić pana o
wysokości kwoty spadku i o warunkach jego otrzymania oraz, o
ile złoży pan oświadczenie o gotowości jego przyjęcia, by omówić
z panem niezbędne dla jego przekazania kroki.
John przytaknął niecierpliwie.
— Hm, tak — mógłby mi pan najpierw właściwie powiedzieć,
kto w ogóle umarł?
— Proszę pozwolić, bym jeszcze przez moment powstrzymał się
od odpowiedzi na to pytanie. To długa historia. W każdym razie
nie był to nikt z pańskiej najbliższej rodziny.
— Dlaczego wobec tego cokolwiek dziedziczę?
— Tego, jak już wspomniałem, nie można wyjaśnić w jednym
ani w dwu zdaniach. Dlatego proszę pana jeszcze o odrobinę
cierpliwości. W obecnej chwili pytanie brzmi: ma pan otrzymać
znaczną sumę pieniędzy — czy chce je pan dostać?
John mimowolnie roześmiał się.
— Okay. Ile?
— Ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
— Powiedział pan osiemdziesiąt tysięcy?
— Tak. Osiemdziesiąt tysięcy.
Rany! John oparł się, ze świstem wypuścił powietrze. Pff! Rany,
o rany! O-siem-dzie-siąt! Nic dziwnego, że przyjechali tu we
czterech. Osiemdziesiąt tysięcy, to naprawdę słuszna sumka. Ile
to właściwie jest? I to naraz! Rany, rany! Na jeden raz, to trzeba
najpierw przetrawić. To by znaczyło... Rany, to znaczy, że
mógłby iść do college'u, spokojnie, nie musiałby już ani jednej
Strona 10
marnej godziny przepracować w żadnej głupiej pizzerii, ani w
ogóle nigdzie. Osiemdziesiąt tysięcy. .. Rany, naraz! Tak po
prostu! Niesamowite. Gdyby tak... Okay, musi uważać, żeby nie
popaść w manię wielkości. Mógłby zostać nadal w tym samym
mieszkaniu, jest w porządku, wprawdzie żaden luksus, ale gdyby
żył oszczędnie — rany, starczyłoby na jakiś używany samochód!
I jeszcze parę niezłych rzeczy. To i owo. Ha! I nareszcie koniec
kłopotów.
— Nieźle — wydukał w końcu. — I czego chcecie się ode mnie
dowiedzieć? Czy biorę te pieniądze, czy nie?
— Tak.
— Mam tylko jedno głupie pytanie: czy w tym wszystkim tkwi
jakiś hak? Dziedziczę jakieś długi albo coś w tym rodzaju?
— Nie. Dziedziczy pan pieniądze. Jeżeli zgodzi się pan, otrzyma
pan pieniądze i może z nimi zrobić to, co zechce.
John pokręcił głową, nic nie pojmując.
— Czy wyobraża pan sobie, że powiem „nie"? Może pan sobie
wyobrazić, że ktokolwiek powiedziałby „nie"?
Młody prawnik uniósł ramiona.
— To sprawa formalna. Musimy zapytać.
— W porządku. Spytał pan. A ja powiedziałem „tak".
— Wspaniale. Gratuluję.
John wzruszył ramionami.
— Wie pan, uwierzę dopiero, gdy będę miał w dłoni banknoty.
— To pańskie prawo.
Ale to nie była prawda. Wierzył już teraz. Choć było to tak
szalone, więcej niż zwariowane — czterech prawników
przylatuje odrzutowcem z Włoch do Nowego Jorku, żeby jemu,
pozbawionemu środków do życia, fajtłapowatemu
rozwozicielowi pizzy podarować osiemdziesiąt tysięcy dolarów
Strona 11
— tak po prostu, nie ma sprawy — a jednak w to wierzył. W tym
pomieszczeniu było coś takiego, co dawało mu pewność.
Pewność, że oto dotarł do punktu zwrotnego w swym życiu. Czuł
się tak, jakby dotąd tylko czekał na to, by się tu znaleźć. Szalone.
Czuł przyjemne ciepło rozprzestrzeniające się po jego ciele.
Eduardo Vacchi zamknął swoją teczkę. Jakby na to czekał
siedzący obok niego ojciec — jakże on się nazywa? Gregorio? —
otworzył swoją. John poczuł łaskotanie na karku i ponad
brwiami. To wszystko robiło na nim wrażenie wyćwiczonego
manewru. Teraz się okaże, teraz nareszcie się okaże, jaki w tym
wszystkim tkwi hak. Teraz musi uważać.
— Z powodów, które wyjaśnimy później — zaczął ojciec
Eduarda, a jego głos brzmiał tak beznamiętnie, że miało się
niemal wrażenie, jakby z ust wyleciał obłoczek kurzu — pański
przypadek jest bez precedensu w historii naszej kancelarii. Mimo
że rodzina Vacchich od pokoleń zajmuje się sprawami
majątkowymi, nigdy jeszcze nie prowadziliśmy rozmowy takiej
jak dzisiejsza i prawdopodobnie nie będzie nam już dane
prowadzić podobnej. Z uwagi na tę sytuację uznaliśmy, że
najlepiej będzie zachować daleko idącą ostrożność, nie ryzykując
beztroski. — Zdjął okulary i trzymał je w dłoni w taki sposób, że
jeden z zauszników sterczał w stronę Johna. —
Zaprzyjaźnionemu z nami notariuszowi zdarzyło się przed laty,
przy okazji otwarcia testamentu, być świadkiem nagłego ataku
serca u jednego z obecnych, spowodowanego z wszelkim
prawdopodobieństwem radosną niespodzianką, gdy nagle stal
się dziedzicem wielkiej fortuny. Chodziło przy tym, muszę tu
zaznaczyć, wprawdzie o nieco większą kwotę, niż wymienił mój
syn, jednak osoba, o którą chodzi, była niewiele starsza niż pan
dzisiaj i do tamtej chwili nikt nie wiedział o jakimkolwiek
Strona 12
zagrożeniu dla jej serca. — Ponownie założył okulary, ostrożnie
poprawił je na nosie i spojrzał na Johna. — Czy pan rozumie, co
chcę przez to powiedzieć?
John, przysłuchujący się jego wywodom z wielkim trudem,
automatycznie przytaknął, potem jednak potrząsnął głową.
— Nie. Nie, nic nie rozumiem. Więc jak, dziedziczę czy nie
dziedziczę?
— Dziedziczy pan, bez obaw. — Gregorio spuścił wzrok na
teczkę, przesunął dłońmi leżące w niej papiery. — Wszystko, co
powiedział Eduardo, zgadza się. — Znów spojrzał na niego. —
Oprócz kwoty.
— Oprócz kwoty?
— Nie dziedziczy pan osiemdziesięciu tysięcy, ale ponad cztery
miliony dolarów.
John wpatrywał się w niego i wpatrywał i zdawało mu się, że
czas stanął w miejscu, wpatrywał się w niego i jedyną rzeczą,
jaka się poruszała, była jego własna dolna szczęka, która opadała
w dół, niepohamowanie, niepowstrzymanie.
Cztery!
Miliony!
Dolarów!
— Wow! — wyrwało mu się. Chwycił się rękami za włosy,
uniósł wzrok do sufitu i powiedział jeszcze raz: — Wow! —
Potem wybuchnął śmiechem. Mierzwił włosy i śmiał się jak
Strona 13
obłąkany. Cztery miliony dolarów! W ogóle nie mógł się
uspokoić, śmiał się tak długo, aż tamci pewnie już zastanawiali
się, czy nie wezwać karetki. Cztery miliony! Cztery miliony!
Spojrzał znów na prawnika z dalekiej Florencji. Światło
upalnego poranka prześwietlało przerzedzone włosy, sprawiając,
że wyglądały jak aureola. Miał ochotę go wycałować. Miał ochotę
wycałować ich wszystkich. Przyjechali i położyli mu na kolana
cztery miliony dolarów! Znów zaczął się śmiać; śmiać bez końca.
— Wow! — powiedział jeszcze raz, gdy odzyskał oddech. —
Rozumiem. Baliście się, że gdybyście powiedzieli mi od razu, że
odziedziczyłem cztery miliony dolarów, mógłby mnie trafić
szlag, prawda?
— Można to tak ująć — przytaknął Gregorio Vacchi z ledwie
zaznaczonym cieniem uśmiechu w kącikach ust.
— I wiecie co? Mieliście rację. Trafiłby mnie szlag. O, rany... —
zasłonił usta dłonią, zupełnie nie wiedząc, gdzie podziać się
spojrzeniem.
— Czy panowie wiecie, że przedwczoraj przeżyłem najgorszą
noc swego życia — i to tylko dlatego, że nie miałem pieniędzy na
metro? Nie miałem nędznego dolara, nędznych pięćdziesięciu
centów? A teraz przyjeżdżacie i mówicie mi o czterech
milionach... — Uff, na Boga, z tym atakiem serca to na pewno nie
było kłamstwo. Serce waliło mu jak oszalałe. Sama wizja takiej
ilości pieniędzy wprawiała jego krążenie w taki pęd, jakby
uprawiał seks.
Cztery miliony dolarów. To... To więcej niż tylko pieniądze. To
inne życie. Mając cztery miliony dolarów, może robić, co tylko
zechce. Mając cztery miliony dolarów nie musi pracować już do
końca życia ani przez jeden dzień. Czy będzie studiował, czy nie,
czy jest najgorszym malarzem świata, czy nie, to wszystko jest
Strona 14
już bez znaczenia.
— Czy to rzeczywiście prawda? — musiał o to nagle zapytać.
— To znaczy, czy raptem się ktoś nie pojawi i nie powie:
„Akuku! Jest pan w ukrytej kamerze!" czy coś w tym rodzaju?
Mówimy o prawdziwych pieniądzach, o prawdziwym spadku?
Prawnik uniósł brwi, jakby jego pytanie było kompletnie
absurdalne.
— Oczywiście, że mówimy o prawdziwych pieniądzach. Proszę
się nie obawiać.
— Chodzi mi o to, że jeśli robicie mnie tu w konia, to kogoś
uduszę. A nie wiem, czy to spodobałoby się widzom „Ukrytej
kamery".
— Zapewniam pana, że jesteśmy tu tylko po to, by uczynić z
pana bogatego człowieka.
— Wspaniale. — Nie chodziło o to, że naprawdę się martwi.
Jednak musiał wypowiedzieć głośno tę myśl, jakby samo jej
sformułowanie miało go uchronić przed niebezpieczeństwem.
Coś sprawiało, że był pewny, iż go nie oszukują.
W pomieszczeniu było gorąco. Osobliwe było to, że wchodząc,
miał wrażenie, że jest tu za chłodno, jakby klimatyzację
nastawiono na zbyt niską temperaturę. Teraz czuł się tak, jakby
krew w jego żyłach miała się w każdej chwili zagotować. Czyżby
miał gorączkę? Może to jeszcze odległe skutki przedostatniej
nocy, gdy piechotą maszerował do domu przez most Brooklyński,
smagany wilgotnym, zimnym wiatrem wiejącym od morza i
sprawiającym, że upodabniał się coraz bardziej do sopla lodu.
Spojrzał na siebie. Własne dżinsy wydały mu się raptem
bardziej wyświechtane, marynarka miała postrzępione końce
rękawów; nigdy do tej pory tego nie zauważył. Materiał był tak
wytarty, że włókna prześwitywały. Koszula żałosna, tani ciuch ze
Strona 15
sklepu z używaną odzieżą. Nawet, gdy była nowa, nie wyglądała
naprawdę dobrze. Co tam! Dostrzegł spojrzenie Eduarda
uśmiechającego się ukradkiem, jakby odgadywał jego myśli.
Sylwetki wieżowców za oknem połyskiwały wciąż niczym sen
utworzony ze szkła i kryształu. Zatem jest teraz spełnionym
mężczyzną. John Salvatore Fontanelli, syn szewca z New Jersey,
dokonał tego — bez własnej zasługi, nie przykładając się, po
prostu przez kaprys losu. A może zawsze przeczuwał coś takiego
i dlatego nigdy nie wysilał się zbytnio, nigdy się nie starał? Bo w
kołysce wróżka szepnęła mu, że nie będzie musiał?
— Okay — zawołał i klasnął w dłonie. — Co dalej?
— Zatem przyjmuje pan spadek?
— Yes, sir!
Prawnik z zadowoleniem skinął głową i zamknął teczkę. John
oparł się wygodniej i głęboko odetchnął. Co za dzień! Czuł się jak
wypełniony szampanem, pełen malutkich, wesoło gulgoczących
pęcherzyków, wznoszących się bezustannie i wzbierających w
jego piersiach głupkowatym chichotem.
Był ciekaw, jak w praktyce odbywa się przejęcie takiego
spadku. Jak przekażą mu pieniądze. Chyba nie w gotówce.
Przelew też nie jest możliwy, bo on nie ma żadnego konta. Może
dostanie czek. To byłoby naprawdę pysznie, podejść spacerkiem
do okienka w banku, który zastrzegł mu konto, podsunąć swemu
dawnemu doradcy bankowemu pod nos czek na sumę czterech
milionów dolarów i spokojnie przyglądać się, jaką tamten zrobi
minę. Ależ byłoby cudownie zachować się jak świnia, jak ostatni
bogaty wieprz...
Ktoś odchrząknął. John podniósł wzrok, ze swoich marzeń na
jawie wrócił do rzeczywistości salki konferencyjnej. Osobą, która
odchrząknęła, był Alberto Vacchi. Otworzył przy tym leżącą
Strona 16
przed nim teczkę.
John spojrzał na Eduarda. Potem na Gregoria, jego ojca i
wreszcie na Alberta, jego wuja.
— Nie chcecie chyba powiedzieć, że jest tego jeszcze więcej?
Alberto zaśmiał się cicho. Zabrzmiało to jak gruchanie gołębia.
— A jednak — powiedział.
— Więcej niż cztery miliony dolarów?
— Znacznie więcej.
Serce znów zaczęło galopować. Płucom znów zdawało się, że są
kowalskim miechem. John uniósł dłoń w obronnym geście.
— Chwileczkę. Powoli. Cztery miliony to zupełnie dobra liczba.
Po co przesadzać? Cztery miliony, to wystarczy, żeby człowieka
uszczęśliwić. Więcej byłoby... no cóż, może za dużo ...
Włoch przyjrzał mu się spod krzaczastych brwi. W jego oczach
iskrzyło się osobliwe światło.
— To jedyny warunek, związany ze spadkiem, John. Albo
weźmie pan wszystko — albo nic ...
John przełknął ślinę.
— Czy to więcej niż dwa razy tyle? — spytał pośpiesznie, jakby
uprzedzając słowa tamtego mógł zapobiec jakiejś klątwie.
— Znacznie więcej.
— Więcej niż dziesięć razy tyle? Więcej niż czterdzieści
milionów?
— John, musi się pan nauczyć myśleć w wielkiej skali. To
niełatwe i Bóg mi świadkiem, że wcale panu nie zazdroszczę. —
Alberto kiwnął do niego głową zachęcająco, niemal
porozumiewawczo, jakby chciał namówić go, by razem z nim
wszedł do nawiedzonego domu. — Proszę spróbować myśleć z
rozmachem, John!
— Więcej niż... ? — John przerwał. W jakimś czasopiśmie czytał
Strona 17
kiedyś o majątku wielkich gwiazd rockowych. Madonna, tak
pisano, była warta sześćdziesiąt milionów dolarów, Michael
Jackson co najmniej dwa razy więcej. Ranking otwierał były
Beatles, Paul McCartney, którego majątek oszacowano na pięćset
milionów dolarów. Zakręciło mu się w głowie. — Więcej niż
dwudziestokrotnie więcej ? — Miał ochotę powiedzieć
„stukrotnie", ale się nie odważył. Przypuszczenie, że mógłby —
tak po prostu, bez wysiłku, bez talentu — wejść w posiadanie
majątku choćby porównywalnego z dorobkiem legendarnego
muzyka, miało w sobie coś bluźnierczego.
Przez chwilę panowała cisza. Adwokat patrzył na niego, żując
przy tym dolną wargę i nic nie mówiąc.
— Czy zadowala pana — zapytał w końcu — liczba dwa
miliardy?
I dodał:
— Dolarów.
John wpatrywał się w niego i czuł, jak coś ciężkiego, ołowianego
przygniata go i wszystkich obecnych. To już nie były żarty.
Słoneczna jasność przenikająca przez okna oślepiała go, boleśnie
niby jaskrawe światło lampy do przesłuchań. To naprawdę nie
były żarty.
— Pan mówi poważnie, prawda? — upewnił się.
Alberto Vacchi skinął głową.
John obejrzał się, wstrząśnięty, jakby szukał wyjścia. Miliardy!
Ta liczba przytłaczała go jak ważący wiele ton ciężar,
przygniatała jego ramiona, miażdżyła szczyt czaszki. Miliardy, to
były wymiary, w jakich nie poruszał się jeszcze nigdy nawet w
wyobraźni. Miliardy, to znaczyło znaleźć się na poziomie
Rockefellerów i Rothschildów, naftowych szejków z Arabii
Saudyjskiej i japońskich gigantów rynku nieruchomości.
Strona 18
Miliardy, to więcej niż dostatek. To... obłęd.
Serce wciąż galopowało. Na prawej łydce zaczął mu drgać jakiś
mięsień i w ogóle nie chciał przestać. Przede wszystkim musi się
uspokoić. To tutaj to przecież tylko jakaś dziwaczna gra. Takie
rzeczy się nie zdarzają, nie w tym świecie, jaki on zna! Że
znienacka pojawia się czterech mężczyzn, o których nie słyszał
nigdy w życiu, twierdzących, że również nigdy go nie widzieli — i
oznajmiają mu, że odziedziczył dwa miliardy dolarów. Nie. To
nie tak. Tu toczy się jakaś nieuczciwa gra. Nie miał pojęcia, jak
normalnie powinna przebiegać taka ceremonia przekazania
spadku, ale to było w każdym punkcie dziwaczne.
Próbował przypomnieć sobie widziane dawno filmy. Cholera,
widział przecież tyle filmów, w mniejszym lub większym stopniu
przesiedział dzieciństwo i młodość przed telewizorem albo w
kinie — więc jak to było? Otwarcie testamentu, tak jest. Gdy ktoś
umierał, odbywało się otwarcie testamentu, na które przybywali
wszyscy ewentualni spadkobiercy, żeby usłyszeć z ust
notariusza, kto ile dziedziczy. I żeby potem się kłócić.
Właśnie! Jak to w ogóle się odbywa, gdy ktoś umrze i zostawi
jakiś spadek? Pierwszymi spadkobiercami są przecież
małżonkowie i dzieci, prawda? Jak to możliwe, że on miałby coś
odziedziczyć, a jego bracia nie? I dlaczego w ogóle miałby coś
odziedziczyć, skoro jego ojciec wciąż żyje?
Coś tu się nie zgadza.
Serce i oddech zredukowały bieg. Nie wolno się cieszyć za
wcześnie. Nie od rzeczy będzie najpierw nieco nieufności.
John odchrząknął.
— Muszę zadać jeszcze całkiem głupie pytanie — rozpoczął. —
Dlaczego akurat ja mam coś odziedziczyć? Jak na mnie
trafiliście?
Strona 19
Prawnik spokojnie skinął głową.
— Przeprowadziliśmy bardzo dokładne i wyczerpujące
dochodzenie. Nie prosilibyśmy pana o rozmowę, nie mając
stuprocentowej pewności.
— Wspaniale, panowie, jesteście pewni. Ale ja nie. Wiecie na
przykład, że mam dwóch braci? Nie muszę czasem podzielić się z
nimi spadkiem?
— W tym przypadku nie.
— Dlaczego nie?
— Został pan wyznaczony jedynym spadkobiercą.
— Ale kto, do diabła, wpadł na pomysł, żeby akurat mnie zrobić
dziedzicem dwóch miliardów? To znaczy, mój ojciec jest
szewcem. Nie wiem wprawdzie za wiele o jego krewnych, ale
jestem pewien, że nie ma wśród nich miliardera. Najbogatszy jest
prawdopodobnie mój wujek Giuseppe, który ma firmę
taksówkarską w Neapolu, dziesięć albo dwanaście taksówek.
Alberto Vacchi uśmiechnął się.
— Zgadza się. Do tego on jeszcze żyje i cieszy się, o ile nam
wiadomo, dobrym zdrowiem.
— No więc, skąd zatem miałby pochodzić ten spadek?
— Brzmi to tak, jakby nie był pan nim zbytnio zainteresowany.
John poczuł, że z wolna ogarnia go coraz większa wściekłość.
Rzadko był wściekły, jeszcze rzadziej naprawdę wściekły, ale w
tym momencie może nie byłoby źle rozzłościć się na całego.
— Dlaczego stale robicie uniki? Czemu robicie z tego taką
tajemnicę? Czemu nie powiecie mi po prostu, że ten a ten umarł?
Prawnik kartkował swoje papiery, wyglądało to na kolejny
cholerny manewr uniku. Coś takiego, jakby ktoś kartkował swój
pusty terminarz i udawał, że z trudem szuka wolnego terminu.
— Nie chodzi tu — przyznał w końcu — o zwykły spadek.
Strona 20
Zwykle mamy testament, wykonawcę testamentu i otwarcie
testamentu. Pieniądze, o które chodzi w tym przypadku, są
własnością fundacji — w pewien sposób można by powiedzieć,
że należą obecnie do siebie samych. My jedynie nimi
zarządzamy, odkąd umarł założyciel fundacji — co miało miejsce
już dawno temu. Zostawił on dyspozycję, zgodnie z którą majątek
fundacji ma przypaść jego najmłodszemu męskiemu potomkowi,
będącemu przy życiu dnia 23 kwietnia roku 1995. Jest nim
właśnie pan.
John nieufnie zmrużył oczy.
— Dwudziestego trzeciego kwietnia ... to przedwczoraj.
Dlaczego akurat tego dnia?
Alberto wzruszył ramionami.
— Tak ustalono.
— I ja miałbym być najmłodszym Fontanellim? Jest pan
pewien?
— Pański wujek Giuseppe ma piętnastoletnią córkę. Właśnie
córkę. Kuzyn pańskiego ojca, Romano Fontanelli, miał syna,
Lorenzo. On jednak, jak zapewne pan wie, przed dwoma
tygodniami niespodziewanie zmarł.
John wbił wzrok w blat stołu zrobionego z korzeni szlachetnych
drzew, jakby dojrzał w nim wyrocznię. To naprawdę możliwe.
Cesar i jego żona doprowadzali wszystkich do pasji w każde Boże
Narodzenie, dyskutując godzinami o tym, jak bezsensowne,
wręcz zbrodnicze" jest powoływanie na ten świat dzieci. Lino —
no cóż, ten ma w głowie wyłącznie samoloty. A matka
opowiadała mu ostatnio przez telefon o jakimś Lorenzo, który
umarł z jakiegoś banalnego powodu, od ukąszenia pszczoły czy
jakoś tak. Tak, nieodmiennie, gdy rozmowa schodziła na
włoskich krewniaków, zawsze chodziło o śluby i rozwody,