Dębski Eugeniusz - Co za dZień
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Dębski Eugeniusz - Co za dZień |
Rozszerzenie: |
Dębski Eugeniusz - Co za dZień PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Dębski Eugeniusz - Co za dZień pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Dębski Eugeniusz - Co za dZień Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Dębski Eugeniusz - Co za dZień Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
EUGENIUSZ DĘBSKI
co za day!
To, że dzisiejszy czwartek, pierwszy czwartek listopada, spędzimy poza domem,
wiedzą wszyscy od kilku dni, więc pakowanie idzie dość sprawnie. Rocky skacze po
domu, wydrapuje pazurami całe szczapy z paneli, a od dziewczyn nie ma czego
wymagać. Uleńka wdzięczy się do lustra i jednocześnie gada z Kingą, co i rusz
"wtrącywując" specjalistyczne terminy, ja ich nie rozumiem - cargo, SAD, VAT,
zabezpieczenie... Wiem, że mogła te rozmowy załatwić wczoraj albo jutro. Ale nie
panuję nad Ulką od dawna. Co za dureń tak zmontował język: "moja żona"!? Jakbym
miał wpływ na cokolwiek, jakąś, cholera, władzę.
Tak samo jak "moje dzieci"... Anna Maria stoi przy furtce i wygina się w
biodrach w lewo i w prawo, dobrze, że nie do przodu i tyłu. Za furtką Olaf i
jego fura; szczeniaki na pewno mamroczą. On: "Jakbyś nie wyjeżdżała z
przodkami, to byśmy mogli". Ona: "No-o-o..."
To moja córka, krew z krwi, kość z kości, ale krowa taka, że aż ciarki...
Benjamin jest najbardziej normalny z tego towarzystwa. Może za młody.
- No?! - klaszczę w dłonie. - Go! Go! Go! Go!... Ruchy, moi drodzy.
Wpuszczam w nich trochę życia. Anna Maria patrzy przez ramię, wzdycha i falując
jak bajadera idzie do domu. Uleńka cmoka do słuchawki i wali obłokiem lakieru na
włosy. Rocky - rzeczywiście kretyn, jak imieniodawca, jeszcze macha ogonem z
radości!? - dostaje nową chusteczkę w groszki, prosto z pralki, to znak, że
pakowanie zbliża się do końca, taki final countdown. Z kuchni do wozu wędrują
całe sterty, to mój pomysł, więc dobry. Ulka wlecze tobół ze szmatami, jakby się
wybierała na cztery tygodnie, a nie na dwa dni. Annaem ciągnie podobny, bardziej
kanciasty, więcej w nim pudełek i saszetek z kosmetykami. Ben coś już zataszczył
na dół, na pewno konsolę z grami, kilka komiksów. Założę się, że nie wziął
skarpet ani pary majtek. Wie, skubany, że ja zawsze biorę. Klewer jeden.
Ładujemy się. Wrzucają wszystko jak leci, dopiero ja muszę wypędzać Rocky'ego z
bagażnika, wyciągać bety, układać jeszcze raz, żeby psisko znalazło w obszernym
kombi miejsce dla siebie.
- Jedźmy! - rzuca Annaem przez ramię z tylnego siedzenia.
- Jakbyś wpakowała swoje rzeczy inaczej, już byśmy jechali! - warczę.
Ona wznosi oczy ku górze, powłóczystym wyrazistym i wkurwiającym spojrzeniem
omiata podsufitkę. Kiedyś nie wytrzymam. Kiedyś nie wytrzymam...
Trzaskam pokrywą i wsiadam za kierownicę. Ulka już wisi na słuchawce. Córka
omdlewającym głosem sączy do swojej: "Ola-a-af"? Ben grzeje w klawiaturę.
Mruczy: "Fuck!"
Nerwowi wszyscy.
Nieśpiesznie przebywam cztery przecznice. Zajeżdżam na parking, brama otwarta.
- Tatuś?... - jęczy Annaem.
- Coś ci przeszkadza? - pytam. - Raz w miesiącu możesz się wybrać do kościoła!
Mieliśmy jechać do ba-abci-i-i... - jęczy.
Teraz to do babci. Wczoraj jęczała, że musi zostać, żeby pisać esej na trzy
strony z historii ruchów hipisowskich.
- Do babci potem.
Wjeżdżamy na teren kościoła. Wiem, że msza została przesunięta na życzenie
wiernych o pół godziny, na jedenastą trzydzieści, racja - po co zrywać się w
wolnym dniu skoro świt? Jest dziesiąta piętnaście i jeszcze dwadzieścia minut
mszy. Mam sporo czasu. Podbiega ministrant i podsuwa noteplat pod okno. Stukam w
odpowiednie ikony: mycie silnika i karoserii, woskowanie, pompowanie kół,
wymiana oleju. Na koniec wklepuję swój kod płatniczy, od razu dodaję datek na
tacę. Ministrant zerka na wykaz, jest zadowolony - kilka usług, sporo czasu i
nie zalegam z niczym. Dlaczego miałbym zalegać, cały cywilizowany świat tak
postępuje. Co to, Polska spod ogona wypadła... wronie... czy tam sroce? A ikony
mógłby wikary zmienić - fajans z Papą: gołąbki, aniołki, gałązki oliwne...
- Ach, oczywiście, że mogłam! - gada do komórki Ulka. - Tylko ile razy ja mam
wyciągać Ewelinę z szamba? Sama nie wie, że tak się nie postępuje z klientem?
Niech wydłuży spódnicę i zabierze się do roboty! Prawda? - Słucha chwilę. - No,
właśnie! Ja...
- Dżi-i-izus... - jęczy Annaem. - No to jak mam ci powiedzieć... - Przechwytuje
w lusterku moje spojrzenie, zaciska usta, aż pod nosem robi jej się podskórny
wałek mięśni. Odwraca się do okna i mamrocze niezrozumiale, pewnie komentuje
moją obecność w jej bezpośredniej bliskości. - Nie - jęczy po chwili
zapomniawszy o mnie. - Nie mam zamiaru godzinę gołać po stricie... - pauza na
słuchanie. - Żeby... - pauza. - Nie, nie mam ci za złe, ale gdybyś trochę
myślał, to nie unikałbyś rozmowy o ważnych...
Odrywa wzrok od ulicy, za ułamek sekundy skieruje go na mnie, czy nie podglądam.
Uciekam spojrzeniem z lusterka. Dokoła nas zagęszcza się. Podjeżdżają na teren
kościoła nowe wozy. Starozakonni wypucowanymi brykami, blask bije jak od
monstrancji, ci nowocześni na miejscu korzystają z okazji, żeby nie tracić czasu
gdzie indziej. Ja przyjechałem brudnym fordem. Blisko podjeżdżają dwaj mechanicy
z zestawem na kółkach, jeden kiwa palcem, uwalniam zaczep maski. Nic nie widzę,
ale i tak wiem, co robią - olej, paski, pucowanie silnika... Z tyłu trzeci
rzucił się na opony. No i cool. W monitorze wstecznym widzę, że już zbliża się
rampa do mycia karoserii. Po chwili z kilku dysz tryska preparat na szyby. Po
pierwsze, chroni je przed wodą i środkami myjącymi, po drugie, szyby piją coś,
co je uodparnia na uszkodzenia. Siedzimy chwilę w izolowanym od otoczenia pudle.
Macki polera popiskują na karoserii, prychają wentyle opon. Po mszy wyjadę
przygotowaną bryką. Zadowolony odwracam się do Ulki, ale słucha uważnie kogoś,
widzi moje spojrzenie, mruga znacząco - poczekaj chwilę.
Co ja innego robię od siedemnastu lat?
Nad placem przepływa gong. Od razu się wie, że aparatura dostała zastrzyk
pieniędzy: dźwięk płynie od rogu do rogu, imitacja fali akustycznej jest
znakomita. No, przynajmniej wiem, na co idą moje datki! Szyby podsychają i
jaśnieją, a potem zgarniacze rampy przecierają je. Blask jak chol... Oups!
Sorry, nie w kościele!
Pochylam się i włączam radio. Do wyboru są trzy podkłady dźwiękowe pod mszę:
pierwszy to jakiś greap, drugi - klasyczny podkład - organy i wokal organisty,
też nie do słuchania. Przeskakuję na trzeci. Trafiam na Dire Straits. "Pod
głosem" księdza płynie chyba druga ich płyta. Zostawiam to, ściszam księdza. Z
tyłu szarpie mnie Ben.
- Tatuś, nie rób mi tego! - syczy.
- Czego?
- Nie zostawiaj tego rypsu - mówi wskazując radio. - Mam całą godzinę słuchać
takiego dziadostwa?!
- Nie godzinę, a pół - prostuję. - Poza tym dzisiaj nie ma większego wyboru...
- Przecież był greap na pierwszym!
- Ale! Nie przesadzaj, synu. Taki podkład nie pasu...
- No i widzisz?! - krzyczy Ulka, odsuwa się, macha wściekle ręką niby mnie
uciszając, bo cały czas gada z koleżanką. - Zawsze puszczasz tylko swoje
podkłady! Wiesz teraz, czemu nie chcę z tobą chodzić do kościoła?
Ben wali się na kanapę i naburmuszony krzyżuje ręce na piersi.
Nie chodzić, a jeździć, poza tym nie dokuczam im nadmiernie częstymi wizytami w
świątyni. Ale w tej chwili nic do mojego syna nie dotrze, więc daję spokój
wyjaśnieniom. Mechanicy przesuwają rampę, przystępują do mycia karoserii.
Odprężam się, próbując słuchać Knopflera i księdza jednocześnie. I tak na razie
trwają mniej ważne fragmenty, standardy, czekam na kazanie, dopiero po nim
oceniam mszę. A Mark z bratem i resztą kapeli tak elektrycznie i elektryzująco
pociągają po strunach...
- ...tak, ale skoro ona nie widzi, że klient ma szesnaście pozycji...
- ...Margaret jest głupia, a jak jest taki luck, to wiadomo...
- Módlmy się!...
Syczę na swoje baby, odrywają się od słuchawek, mrucząc do nich: "czekaj". Przez
chwilę nad placem panuje głęboka i - tak bym określił - znacząca cisza. Potem
urwana w pół taktu muzyka wraca w tło, a dziewczyny - do rozmowy.
Podchodzi inny ministrant. Otwieram okno. Na komży na lewym ramieniu widnieje
logo BitComu, na plecach, zobaczyłem to wcześniej, duże godło firmy
sponsorującej, adresy i fony.
- Czy będzie pan przystępował do spowiedzi i do komunii? - pyta.
Widzi, że się zastanawiam, i dodaje: - Opcje spowiedzi są pod dwójką - wskazuje
palcem keyboard mojego spinacza i wyświetlone na nim menu. - Jeśli
przystępujecie państwo do komunii, to przy wyjeździe. Dzisiaj, z powodu święta,
przyjmowane są promocyjne datki. Dane w spinaczu.
- OK. Dzięki, zaraz wybiorę.
Zastanawiam się chwilę, potem wyciągam palec i stukam w trójkę w spowiedziach,
zamykam menu. Z tyłu słyszę, jak Annaem rozwala się na kanapie i syczy: - Shit!
Ja ci powiem...
Ben trafiony jej łokciem w bok wrzeszczy: - Odfakuj się, pissy! Nie widzisz, że
tu jestem?
- Do chole... wy!... - cedzę patrząc na nich z wyrzutem. -Jesteście w kościele!
Odsuwają się od siebie. Potem Annaem przyciska słuchawkę do piersi i zabiera się
za mnie:
- Dlaczego wybrałeś short-spowiedź? - pyta zjadliwie mrużąc oczy. Ładna
dziewczyna, tylko dlaczego taka żrąca jak woda królewska?... - No? Dlaczego nie
całkowitą? Czyżbyś się nas wstydził, masz coś do ukrycia?
- Gdybym chciał coś ukryć, mógłbym to załatwić sam, prawda?
- Co za problem - [email protected], czy nie tak? - Córka mruży oczy i kręci
wolno głową. Gówniara musiała złamać moje hasło na osobistych plikach. - Raz w
tygodniu wysyłasz emila do Pana Boga i po robocie. A czy to nie ty mówiłeś
niedawno, że Bogu potrzebne jest trochę wysiłku ze strony wiernych?
Panuję nad sobą resztką sił. Unoszę na chwilę ręce - poddaję się. Czy takie
dydaktyczne demonstracje: "Patrzcie, nie mam racji, więc to przyznaję!" mają
sens, czy ich głębia dociera do dzieciaków?
Ulka chichocze, Ben udawał, że jest po mojej stronie, więc teraz odsuwa się,
żeby wyjść z zasięgu lusterka.
- A kiedy wyście byli ostatni raz u spowiedzi, co?
Czuję, że to nie to pytanie, próba jest spalona i brzmi żałośnie. Absolutly
defensiw.
Na ekranie spinacza pojawia się menu spowiedzi. Wyszarpuję monitorek, ustawiam
sobie na brzuchu. Szybko, zanim ktokolwiek poza mną odczyta pytania, stukam w
ekran odpowiadając na kolejne wezwania... Paliłem, piłem, kląłem, nie
przysięgałem krzywo, nie okradłem, nie zabiłem... Ostatni raz byłem u
spowiedzi... Zawieszam odpowiedź, nie pamiętam. Kiedy to ja wymieniałem płyn w
instalacji hamulcowej?
Mechanicy rzucają się na inny wóz, ostatni z hukiem dobija zatrzask maski,
odjeżdża rampa. Ulka zasłuchana w głos ze słuchawki podskakuje ze strachu i
klnie cicho. Chichoczę i wskazuję jej konsolkę pokładowego spinacza, że niby
powinna się szybko wyspowiadać. Jest taka opcja - "Tylko jeden aktualny grzech".
Jak zwykle złości ją mój dowcip.
- Odwal się - warczy. - Pilnuj siebie.
- Już ty się o mnie nie martw - mówię. - Żeby wszyscy grzeszyli jak ja, świat
byłby piękniejszy.
- No to napawaj się tą wizją i nie czepiaj się mnie.
- W czym się czepiam? - mówię już nieco głośniej. - Czy to ja huknąłem maską
silnika? O co ci chodzi?
- Przepraszam, Katy - mówi do słuchawki, przyciska flash. - Po prostu -
przynajmniej w kościele odwal się ode mnie. Nie pouczaj mnie, nie kieruj moimi
postępkami, nie karz i nie nagradzaj! Rozumiesz, po prostu czep się siebie!
Chyba chce wrócić do rozmowy. Stary numer - powie swoje i zamyka drzwi, a ja z
argumentami zostaję w przedpokoju. O nie. Trzaskam palcem w klawisz flesz
delete, chyba po raz pierwszy wymóg policji mi się przydał. Obie odruchowo
sprawdzają, czy mają na linii swoich rozmówców. Nie mają.
- Jesteśmy w kościele - mówię. - Zamknijcie się na chwilę i spróbujcie
posłuchać, kazania przynajmniej.
- Właśnie się kończy! - krzyczy Ulka. - Słuchałam, póki nie zacząłeś awantury!
- Ja!? - wrzeszczę również. Chcę jeszcze zapytać, jak słuchała, skoro rozmawiała
przez cały czas, ale widzę, że Annaem ostentacyjnie otwiera okno. Gdybym ją miał
w zasięgu ręki, huknąłbym chyba pięścią. Piorunuję ją wzrokiem, nawet ona
rozumie, że przegięła. Szybko odsuwa się i zamyka okno. Odwracam się do Ulki. Z
zaciekłą miną zapala papierosa, choć postanowiłem wieki temu, że w kościele nie
palimy. Jak teraz mogę konsekwentnie odmawiać dzieciom jedzenia czy słuchania
muzyki czy grania na gameboyu? - Zgaś to. ZGAŚ TO!
Nie gasi. Niepotrzebnie usiłuję postawić na swoim, Ulka jest zawzięta i teraz
musiałbym jej odciąć płuca, żeby przestała na moją komendę. Po prostu włączam
silnik i wyjeżdżamy z kościoła, na szlabanie zwalniam i dodaję do datku jeszcze
piątkę. Rezygnuję z komunii. Skręcamy w lewo i jedziemy w kierunku przelotówki.
Mam świadomość, że to ja wyszedłem na durnia, nie wysłuchawszy do końca mszy, to
jeszcze dopełnia czary goryczy, muszę się powstrzymać, żeby nie wcisnąć z całej
siły gazu.
Wywijam się z miasta na trasę w trzy kwadranse. Atmosfera powoli się oczyszcza.
Benjamin włącza swojego netboya i po chwili słyszę piski, jakby na ekranie ktoś
łaskotał gołe panienki w saunie. Ben najmniej mi podpadł. Zerkam na niego w
lusterku.
- Co tam robisz? Podszczypujesz koleżanki z klasy?
- Chłe-chłe! - mówi z forsownym przekąsem. - To Fiury.
- A co ten Fiury robi?
- Nie ten, tylko ta. Nawala itiki.
- Myślałem, że to nasze friendsy?
Niedobra ta rozmowa, nie tak się rozmawia z synem. A jak?
- One są frendly do trzeciego etapu, potem to są itiki-enemiki.
- Aha! Dużo ich tam masz? - pytam także po to, żeby pokazać Ulce, że umiem jak
człowiek z człowiekiem. Ale ona wcale mnie nie obserwuje, ustawiła przed nosem
słuchawkę i na wyświetlaczu z adresbuku sprawdza, z kim jeszcze dzisiaj nie
rozmawiała. Znajduje. - Czy one aby nie są podobne do oktopów? - ciągnę.
Ben prycha. Morduje jeszcze kilka enemików, ich piski dominują. Ulka syczy.
Potem mówi: - Monik? No, cześć. Ula mówi: Co u ciebie?
Monique!? Francuszczyzny się im zachciało.
- Przecież nigdy nie grałem w oktopy w wozie - łaskawie wyjaśnia Ben. - Ten
ekran się nie wyrabia.
- Aha!
Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. W każdym razie nie zamierzam obiecywać
nowego ekranu.
Milczę.
Mijamy Janki, "Janki Doodle", omal nie skręciłem odruchowo do centrum. W końcu
tyle tu spędziliśmy weekendów... Droga na Piotrków jest niezła, choć nie
idealna. Do Radziejowic, jak wiem z radia, cops nie istnieją, potem, na
odcinku do Mszczonowa - chagiewu. Tam się lubią czaić, zobaczymy, jak helikopter
ErEfEmu się przemieści. Walę sto siedemdziesiąt. Antyradar na full.
- Poczekaj! - mówi Ulka do Monique. Odwraca się do mnie: - Słyszałeś, że Robbi
poszedł na detoks?
Gówno mnie obchodzi jakiś Robbi i jego odwyki. Ale Ulka wyciągnęła rękę do
zgody, tylko tak to może zrobić, nie potrafi inaczej. Jak nie skorzystam,
najpóźniej za tydzień, sam ją będę przepraszał.
- Kiedy?
- No, cztery dni temu.
- A! No to nie mogłem wiedzieć - wyjaśniam radośnie. - Nie widziałem go od?... -
Czy ja tego Robbiego w ogóle kiedykolwiek widziałem? - Od wieków chyba...
- Na Halloween spił się na wesoło i zasnął na trawniku przed domem. Całe osiedle
go widziało - referuje Ula. Przyciska komórkę do ucha. - Co? - Słucha chwilę. -
Aha, chwycił sąsiadkę za stopę i ugryzł, ona dała reskju i spędził noc w
areszcie.
Kręcę głową w zdziwieniu i oburzeniu. Przede mną dupek w hondzie majta się po
pasach; usiłuję wycelować tak, żeby nie tracić rozpędu i przemknąć obok, ale nie
da się. Idiota niespodziewanie wyskakuje mi przed nos i wyprzedza trailer, który
ja chciałem wyprzedzać. Dla jednego było miejsce, dla dwóch nie.
- Prick! - syczę.
- Słucham? - szarpie się Ulka.
- Mówię o tym debilu.
- Och... Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię?!
- Słucham! - wrzeszczę. - Ale prowadzę też samochód! Mam słuchać ciebie, żeby to
było ostatnie moje i dzieci wspomnienie na tamtym świecie?
- Mo. Żesz. Nie. Słu. Chać.
Lodu z jej głosu starczyłoby na górkę dla dzieci.
Wduszam gaz do dechy i za jednym zamachem połykam dwa wozy, trailer też.
Brakuje grubości włosa, żebym się wpieprzył w furgon z przeciwka. Przez sekundę
piorunują mnie szeroko otwarte oczy tamtego kierowcy, w lusterku widzę, jak
miota nim po jezdni, nie potrafił od razu zdjąć nogi z hamulca. O mało się chłop
nie wdupił do rowu. Zwalniam i głęboko oddycham kilka razy. Nikt niczego nie
zauważył. Przynajmniej nikt się nie odzywa. Ben ciska z westchnieniem netboyem i
wyjmuje swój go childrenphone, stuka w search, po chwili uśmiecha się, jak dawno
nie uśmiechał się do mnie i mówi:
- Yo man? Ty? Masz gdzieś Julie w pobliżu? - słucha chwilę. - Nie, mówi Ben
Sęk... Sęk! Ch-cha-cha!... Bardzo śmieszne!... Nie ma? Fuck off!
Wyłącza telefon, szybko uskakuję wzrokiem z lusterka.
- Tato, musieliście mi dać na imię?... - krzyczy, waha się - ... dać na imię?...
- Tak, musieliśmy ci dać jakoś na imię - oświadczam poważnie.
- Nie o to chodzi! Nie rozumiesz, takie zestawienie: Beniamin Sęk! Czy Anna
Maria Sęk!
- O co ci chodzi? - pytam, grając na zwłokę.
- Że nie pasuje! Co to za zestawienie?
- A co byś zmienił?
- Nazwisko! - Wypina się z pasów, pochyla, żeby być bliżej, obrażone pasy
piszczą. - Trzeba było zmienić nazwisko. Na jakieś...
- Sak? Sick? Suck? Senck? -podsuwam takie warianty, żeby sam odstąpił od
pomysłu.
- Nie-e... Nie wiem - Smith, Sheppard, Cloney... Byle jak, byle nie tak.
- Nie przeginaj, bracie. Sęk to dobre polskie nazwisko. Tak się zwał mój ojciec,
dziad i pewnie ktoś wcześniej.
- Ale się ze mnie śmieją: "Sęk w tym!" albo "Jechał Sęk razy kilka!..." -
przedrzeźnia kogoś. - "Co zostaje, jak wypada Sęk? Dziura w de!"
- To idioci - uspokajam. - Nie masz co się przejmować.
- Oczywiście - wspiera mnie nagle Annaem. Z jej strony nie spodziewałem się
pomocy. - Wytrzymaj jeszcze kilka lat, będziesz się żenił, zmienisz nazwisko.
Jak ja.
Śmieje się, gówniara jedna. Chce mnie sprowokować.
- Wiesz co - mówię do Bena - kiedyś czytałem, bodajże Tuwima... a może
Gałczyń...
- Kogo?
- Tuwim, poeta, do diaska. Nie uczą was w szkole?
- Nie mówi się, tatuś, "tu wim", tylko "tu wiem" albo "to wiem" - poucza słodkim
tonem Annaem.
Ben jest zachwycony dżokiem, ja tylko mówię "chłe-chłe". Ben uspokaja się po
chwili, uściśla:
- Yeates, poeta, to się zgadza. - Marszczy czoło przypominając sobie innych
poetów. - Attenborrought też. Gwinona Ryder...
- Polaków nie znasz?... Nieważne - przerywam sam sobie. Dyskusja o poetach nie
ma sensu. - Chodziło mi o opowiadaną przez Tuwima anegdotę: pewien Żyd wyjechał
do USA, a nazywał się Izaak, więc wszyscy wymawiali to "Ajzek". Jego to
denerwowało, więc przemianował się na Ajzek, ale wszyscy czytali "Adżzek", więc
przemianował się znowu, na Adżzek, ale wymawiano to "Ejdzik", więc zmienił
nazwisko jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... W poincie doszedł do nazwiska
Szanderobaraszwili!
Wyprzedziłem poloneza na światłach awaryjnych ciągniętego przez toyotę.
- No i co? - zapytała Annaem.
Dziwne, słuchała mnie?
- Jak to co? - Wniosek jest taki, że z nazwiskami trzeba ostrożnie.
- I to koniec?
- No, to wersja skrócona. U źródła, kiedy czytać samemu, jest o wiele
śmieszniejsze - wszystkie te gierki słowne, porównania... Ja tego nie oddaję...
- Czy to był polonez? - przerywa mi Ben. - Wow! Jak opowiem, że widziałem to
cudo w ruchu...
- Cią-g-nię-ty! - warczy Annaem.
Nie potrafi przejść do porządku dziennego, że komuś coś się spodobało,
dostarczyło chwili radości. Jak jej matka.
- No! To! Co?! - ryczy wściekły Ben.
- Przez ramię gów-no! - odpowiada równie wściekła siostra.
- Zrób coś z nimi - syczy Ulka. - Nie można chwili porozmawiać.
- Przecież prowadzę.
- A ja sobie z nimi nie radzę.
- Masz magisterium z trudnej młodzieży!
- To nie jest trudna młodzież!
- Ach, z trudną byś sobie poradziła!
To mi się udało. Młodzież milknie czekając na ripostę, ale Ulka jej nie
znajduje, więc korzysta z ciszy i wraca do rozmowy. Dzieciaki do swoich zajęć.
- ... Tak, wiesz, gdybym wiedziała, że ona będzie tak mieszać w zarządzie, tobym
jej spłodziła jeszcze tuzin pism i niechby sobie walczyła...Tak - właśnie! Ale
nie o to...
Gliniarzy nie ma. Wymiatamy w kilka samochodów po sto czterdzieści, sucha czarna
jezdnia. Zakładam słuchawkę i chwilę słucham komunikatów. Nie zapowiada się
żadna niespodzianka. Wciskam siódemkę na wybieraku, Al Dimeola, nie pamiętam
tytułu płyty, ale muzyczka - mniodzio! Słucham chwilę, niemal daję się ukołysać,
chwytam się na tym, że w ogóle nie zwracam uwagi na szosę, jak bym wysiadł albo
był na tylnej kanapie. Tak nie wolno, nie można polegać tylko na pamięci
mięśniowej i odruchach. Wyjmuję słuchawkę, umyślnie najpierw zwalniam i
przepuszczam tych z tyłu, potem na prostym odcinku daję po garach i wyprzedzam
wszystkich za jednym zamachem; oddalam się z prędkością sto pięćdziesiąt osiem
na liczniku. Potem zwalniam, ale nadal jest pusto.
Przed domem mamy czysto jak w gabinecie mojego szefa, stara poznańska szkoła.
Ach, te kochane Pyry! Gdybym mógł, zaparkowałbym pod innym budynkiem, choć tam
też jest wypucowane i umyty krawężnik. To se ne wrati. Piękne, ale i straszne
czasy. Brr!
Wypakowujemy się. Oczywiście - problem z Rockym. Gdzie on się wyfajda? Podaję
smycz Benowi, biegnę na spotkanie mamy, ściskam ją, całujemy się. Wspaniale
wygląda, nie farbuje włosów. "Co to ja się za mąż wybieram?", jest szczupła i
zwinna, choć dokuczają migreny. Witam się i tłumaczę co i jak. Potem wyrywam
smycz z ręki nadąsanego Bena i szybko, żeby psu nie przyszło do głowy oszczać
płot, idę z nim na skwerek aż ociekający od psich odchodów. Nawet Rocky co i
rusz podnosi z obrzydzeniem łapę, retriewer jeden. W końcu jednak obsrywa wolny
kawałek żółknącej trawy - listopad! - i patrzy wymownie. "Już. Dość".
Wracamy do domu. W kuchni Ulka wykłada mamie:
- Nie, to torba-termos. Kupiliśmy na indyka. Przecież dzisiaj jest Święto
Dziękczynienia. Indyk jest już upieczony, w torbie tylko dochodził. O, widzi
mama? To zielone na szpilorze? Znak, że w środku jest upieczony.
- Pamiętasz, mamo, chyba ci opowiadałem, jak Elżbieta, wiesz, ciocia Ela, była w
USA? Mnóstwo lat temu. Opowiadała, że kupiła indyka, bo wychodził kilogram mięsa
za kilka centów, przyniosła do domu i widzi, że czerwony dynks wystaje z tego
ptaka, więc ona go chciała wyrwać, ale się nie dawał. Próbowała nożyczkami,
cążkami, nożem i widelcem i nic... W końcu, kiedy się niemal załamała, przyszedł
Amerykanin z tego samego university i wyjaśniło się, że to jest termoczujnik -
właśnie pokazuje zmianą kolorów, że ptak już się dopiekł.
- Człowiek jak nie wie - kiwa głową mama - to wychodzi czasem na durnia.
Do kuchni wpada Ben.
- Ded?! Babcia nie ma kanału ze środkami czystości! -woła wytrzeszczając oczy.
Mama macha ręką z lekceważeniem.
- Benek, byłam u Kozielskiej, założyła sobie te kanały... tematyczne, z
reklamami sprzętu AGD, komputerowego i te inne, ale to nudne. Albo same reklamy
perfum, albo tylko materiały budowlane... Na kanałach państwowych to przynamniej
rożnorodne są...
- Ale taki kanał z komputerami może kupić, babciu, świeżutki film, a przez to
ściągnąć widzów i reklamodawców - tłumaczy Ben.
Mama znowu macha ręką.
- A czy ja muszę oglądać film od razu, jak zejdzie z kin? Czy ja już umieram, że
nie zdążę obejrzeć, czy to nie ma innych filmów.
Podchodzę do mamy i całuję ją w policzek.
- Babcia! - mówię. - Nie rób wiochy. Specjalizowane kanały reklamowe stać na
więcej - i gwiazdy, i filmy, i wszystko inne.
Mama przytula się. Ben wzrusza ramionami i idzie oglądać jeden z siermiężnych
programów frikowych.
Dlaczego nie ma jeszcze zapachu mamy w aerozolu? Żeby człowiek mógł sobie
psiknąć, jak mu źle?
Na szczęście - nie ma.
Wzdycham ukradkiem.
Ulka miota się nad blachą z ciastem dyniowym. Nie pachnie ono, cholera,
najlepiej.
- Tylko nie wiem, po co go taszczyliście - mówi mama. - Przecież wiedziałam, że
przyjeżdżacie, upiekłam kurczaki...
- Mamo! - mówię z wyrzutem. - Kurczaki w Święto Dziękczynienia?! To jak bagietka
zamiast opłatka na Boże Narodzenie.
Mama kręci głową i wzrusza ramionami.
- My tam się na tych waszych nowych świętach nie znamy. - Widzi, że będę
replikować, więc szybko zmienia temat: - Wiesz, że Polańska sprzedała w końcu
ten swój dom na wsi? Ten, pamiętasz, co to córka z synem nie mogli się dogadać.
Ona chce remontować, on sprzedać, ona - tak, on nie: miejsce na wakacje. I tak
to trwało dwa lata, aż się Jasia wkurzyła i sprzedała.
- No i słusznie - odpowiadam.
Ulka wypakowała indora. Imponujący jest i pięknie, jak to mówi Rex Hunt, ten
łysy, podobny do naszego klasyka SF, wybarwiony. Zapach wali taki, że Rocky w
korytarzu cichutko zawył. Daję mu do miski wody, ale nie o to mu szło.
Ula zarządza nakrywanie do stołu, mama mówi, że już dawno gotowe.
- A co ja miałam do roboty od rana? - pyta szczerze zdziwiona. - I tak wstaję
wcześnie, bo jak prześpię swój moment, to potem boli mnie głowa. No zrobiłam
pierogi, upiekłam kurczaki i już...
O matko! "I już!". Jak Diana urządziła party z plackami ziemniaczanymi, to
wypłakiwała się każdemu, kto chciał i nie chciał jej słuchać, jak to się
wykończyła robotą, a naprawdę to jej teściowa i dwie panie zajęły się tymi
wspaniałymi plackami. A mama: "I już!".
Dobra.
- Mamo, pierogi też nie przystoją dzisiaj... - Szukam argumentu, ale mama macha
rękami i sama siebie beszta:
- Ale co ja gadam, stara krowa! Przecież to nie dzisiaj! Wiem, wiem! Już,
przepraszam. - Rzuca się do naczyń, coś chwyta, coś przestawia...
Robi mi się głupio. Na dodatek Ulka emituje takie spojrzenie, jakby chciała
upiec mi mózg. Przemykam do jadalni, rzucam okiem na stół. Wszystko cacy.
Nakrycia "srebrne", ciężkie, niewygodne sztućce, tępe w nich noże, ale jaki
nastrój! Dwa małe flakoniki z frezjami. Nie pachną, niestety. Jak kupowałem Ulce
frezje na studiach, to się można było zawąchać do utraty tętna... Ktoś trąca
mnie, obok staje Ben, potem patrzymy obaj na stół. Cholera, dałbym wiele, żeby
częściej tak stać z synem, ale jakoś nie potrafimy znaleźć miejsca i czasu.
- No! Wnosimy i siadamy! - rzuca Ula niosąc tacę z miseczkami z groszkiem i
żurawinami. - Przynieś tego strusia, bo ja nie udźwignę - rzuca do mnie.
Biegnę do kuchni, gdzie Rocky adoruje indyka spojrzeniem i westchnieniami. Jest
brązowy, ma popękaną... nie - ponadpękiwaną miejscami skórkę. Pycha, na pewno.
Do kuchni wchodzi mama.
- Czy... - zaczyna niepewnie - podać kieliszki?
- Nie - mówię z żalem. Ale wpadam na genialny pomysł. - A piwo masz przypadkiem?
- Mam! - Mama aż podskakuje z radości. - Mam twoje ulubione "eDe"!
Annaem mówi nieco zaskoczona:
- Przecież ojciec nie pije żadnego poza budweiserem?
- Nieprawda! - kłamię, a mama zamiera bezradnie przy lodówce. - Piję różne piwa.
Ed będzie znakomity. - Mama oddycha z ulgą, wyjmuje z lodówki trzy butelki.
Przejmuję je:
- Biorę dla siebie, Uli i Bena, damy mu łyczka...
Siadamy w końcu. Przede mną ptak. Widelec. Nóż. Odpowiedzialna chwila. Patrzą na
mnie cztery najbliższe mi osoby. W takiej chwili nie da się wymyślić nic
sensownego, właśnie dlatego wymyślono modlitwę. To szablon, to unik, ucieczka,
ale i jedyny godny sposób, żeby nie zepsuć chwili.
- Pobłogosław, Panie, nas i te dary, które z Twej szczodrobliwości spożywać
będziemy... Yhm... - Zapomniałem! Zapomniałem... Rozpaczliwie kombinuję i nic mi
nie wychodzi. Kończę: - Amen.
Przy stole dalej niezręcznie. Mama zerka zakłopotana.
- Nie można pacierza? - pyta cicho.
- Dlaczego nie? - Pewnie można. - Oczywiście że można.
- No bo ja to jestem... starej daty - bąka. - Może byśmy...
Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie dotykając noża i widelca zaczynam:
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo
Twoje... przyjdź królestwo Twoje... - Czuję, jak zaczyna mnie kłuć w skroniach,
i to kłucie przenosi się na uszy, a uszy pieką jak dia... Matko! - Khm! Przyjdź
królestwo Twoje... - Mam! - Bądź wola Twoja... wola Twoja...
Koniec.
Chwila ciszy.
- Jako w niebie tak i na ziemi - odzywa się Ben. - Chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj...
Przypominam sobie. Dwugłosem:
- ...I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie
wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen.
Żegnamy się. Szybko sięgam i głaszczę Bena po głowie, potem zabieram się za
krojenie. Nie mam odwagi podnieść oczu. Mrugam często. Jakoś udaje mi się
zapanować nad drżeniem rąk. Mama rzuca koło ratunkowe:
- Ja też mam jakieś takie zaćmienia - oświadcza. - Niby coś wiem na pewno, a
nagle zapominam na śmierć. Musiałam nawet sprawdzić ostatnio przepis na swoje
ciasto z siedmiu łyżek. Naprawdę, wszystko pamiętałam, a zapomniałam o oleju. A
przecież to ciasto robię raz w tygodniu!
- Mamo, ja też używam pacierza nie raz do roku, a częściej... - odpowiadam.
Powinienem milczeć, ale nie potrafię okłamywać siebie samego.
- Zawsze, kiedy jesteś w kościele - podpowiada Ula.
Odcinam płat piersi i wysuwam w stronę mamy. Annaem, dziwnie cicha, podrywa się
i podaje mi talerz babci.
- Oczywiście - rzucam w stronę Ulki.
- A ostatni raz byłeś w kościele?... - zawiesza głos Ulka.
- No czy ty jesteś chora? - Kątem oka widzę, że mama rzuca rozpaczliwe
spojrzenia na nas oboje. - Przecież dzisiaj.
- Nie, pytam, kiedy byłeś w kościele tak naprawdę? Pieszo, na nóziach!
- Chociażby w rocznicę śmierci Lennona! - syczę. - Nigdy nie opuszczam mszy.
- A w rocznicę śmierci ojca też byłeś? - strzela Ulka.
- W rocznicę śmierci ojca...
Spod kopuły czaszki uleciały wszystkie myśli, słyszę jakiś łopot, jakby stado
gołębi fruwało w zbombardowanej hali fabrycznej... Przed oczami mam jakieś takie
dziwne flesze - kolejne ekrany z wyświetlonymi nieostrymi slajdami... Indyk...
szlaban kościelny... niemowlę o imieniu Beniamin Łukasz...
- W rocznicę śmierci ojca ja też nie byłam - odzywa się mama. - Taka byłam
chora, że naprawdę nie mogłam. A ty chyba byłeś w Gdańsku, synu?
- Nie... pamiętam...
Zaciskam na chwilę zęby tak mocno, że czuję nowe mięśnie na karku, pod linią
włosów. Kroję indyka i nagle się uspokajam. Nakładam wszystkim porcje w zupełnej
ciszy, ale gdy kładę i sobie kawałek, nagle jakby słuch mi się przetarł i
dociera do mnie, że przy stole toczy się ożywiona rozmowa. To Annaem
rozkołysała towarzystwo opowiadając o swojej ticzerce od polisza i jej koronnym
tekście: "wy, co poniektórzy i co poniekątni", a potem o czifce czirliderek, co
to ma odzywki w stylu: "i nie używać słów na ka, na cha i na dupa".
Zaczynam jeść, najpierw żeby coś robić, w końcu siedzę przy świątecznym stole,
potem dociera do mnie naprawdę znakomity smak, podsypuję sobie groszku, dodaję
żurawin. Mama uśmiecha się nieśmiało i szybko wymyka się do kuchni,
przypuszczam, że wiem po co. I mam rację - przynosi talerzyk z kilkoma
półkromkami różnych chlebów. Robi przepraszającą minę.
- Musicie wybaczyć starej kobiecie, ja już się nie przyzwyczaję jeść mięsa bez
ziemniaków czy chleba.
- Ja też tak wolę - mówi Annaem i sięga po kromkę.
To samo Ben i Ula.
- Wygląda, że to ja nie pozwalam wam jeść chleba? - pytam. "Pytam!". Cholera
mnie bierze. - Przecież to nie dlatego, że mi żal chleba.
Wzruszam ramionami i milknę. Pyszne mięso. Soczyste, kruche, żadnych obcych
posmaków. Wbijam zęby, przecinają miękkie włókna, a po ustach rozlewa się sok,
aromatyczny, pieczony... Żurawinki... kwaskowe, aż szczypiące lekko w koniuszek
języka, tę najwrażliwszą część, umyślnie je tam przesuwam. M-m-m... Groszek...
rozcierany na podniebieniu...
Półtorej godziny po obiedzie idziemy na spacer. Rocky, mama i ja, z tyłu Ben.
Ula została "dokończyć sprzątania", Annaem położyła się i spała albo udawała, że
śpi. Mama przekazywała mi ostatnie plotki: ten umarł, ten twój kolega z liceum
rozwiódł się z tą lafiryndą, ta sąsiadka handluje wódką, a temu Cyganowi ukradli
nowego mercedesa. Wytężam umysł i przypominam sobie Leszka, który ożenił się z
wietrznicą, przypominam sobie Cygana, nie widziałem jego mercedesa.
Wieczorem, gdy wszyscy osowiali rozpełzają się po pokojach, nie wytrzymuję i
wyłamuję maminemu kurczakowi skrzydełko, przełykam i - jakby chcąc uzyskać
rozgrzeszenie - wychodzę na jeszcze jeden, sanitarny spacer z Rockym. Kiedy
wracam, wszyscy już są w łóżkach. Dokładam swoje nabite indorem ciało do Ulki, a
ta, okazuje się, nie śpi i nawet ma ochotę. No to fajnie. Baraszkujemy sobie
chwilę, to miłe - niby wszystko znane, wiadome, ale - może dlatego takie
bezpieczne i mimo wszystko frapujące. W pewnej chwili Ulka idzie ostro, zsuwa
się niżej, ale gdy zaczyna mnie ssać, z sypialni obok dobiega dziwny odgłos,
miękki łomot, potem upiorne charczenie czy rzężenie, a potem przeraźliwy wrzask
Annyem:
- Tato-o-o! Ta-a-a-t-o-o-oo!!! MAMO!
Wypadam z łóżka i lecę do drzwi, ale muszę wrócić do łóżka po majtki... Ula
wpada pierwsza do pokoju dzieci, siedzi już na łóżku obok Bena i zajadle tłucze
go w kark. Ben jest siny, ma szeroko otwarte usta i wywrócone białka. Za nimi,
przy szafce nocnej, nachtkastliku, jak nazywa mama, stoi Annaem z piąstkami
przyciśniętymi do ust.
Z rozbiegu wskakuję na łóżko, usiłuję odepchnąć Ulkę, ale trzyma się ramienia
Bena, a ten mięknie i wali się na bok. Odwijam się i walę Ulkę w twarz, odpada i
leci na plecy, a ja przeciągam na siebie Bena, obejmuję go od tyłu i wbijając
kciuki w dołek szarpię do góry. Zabieg Heimlicha - skurcz przepony powoduje...
Dlaczego nic nie?!... Raz, drugi...
Coś białego wylatuje mu z ust i dużym łukiem przelatuje cały pokój, wali się
miękko i bezgłośnie na wykładzinę pod ścianą, przesuwam ręce wyżej i odginam
Benka do tyłu, a ten nagle zaciąga się powietrzem, z chlipotem, z jękiem i
charczeniem. Z tyłu ktoś szarpie mnie za ramię, a ja szarpię się też, z całej
siły. Ben łapie drugi oddech, parska, kręci głową... Annaem piszczy i obiegłszy
łóżko dopada brata, przyciąga jego głowę do siebie, tuli i szlocha.
Przytrzymuję jeszcze przez chwilę Bena, potem puszczam go, gdy czuję, że ciało
stawia mi już opór, nie jest miękkie, bałwaniaste, przelewające się. Wstaję i na
dygocących nogach podchodzę do tego czegoś białego, co wyleciało mojemu dziecku
z ust. Odwracam się i kucam.
Wracam do łóżka i wyciągam spod niego miseczkę. Są w niej jeszcze dwa pierogi.
Tłuściutkie, okraszone skwareczkami. Obok mnie przemyka Rocky i rzuca się na
wybity z tchawicy Bena kawałek pieroga. Chyba go zabiję.
- My-y... - chlipie Anna Maria - ... śmy wzięli z lodówki... tylko chcieliśmy
tylko po kilka-a-a... Nigdzie nie ma takich dobrych pie-e-erogów, a tu był tylko
indyk... A on się roześmiał i zakrztusi-i-ił...
- Shit - mówię. - Shit, shit, shit!
Ben też płacze, obejmuję go.
- Dobra, już po problemie. - Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Niechcący
patrzę na swoje krocze, gatki wcięły się w spojenie ud. Nie widzę jąder, chyba
wpadły mi ze strachu w organizm. - Nie płacz, synu. Zaraz po powrocie pójdziemy
do Whartona i kupimy fajny domek i zbudujemy na naszym buku za domem. Chcesz? -
Ben nie reaguje. - Każdy chłopak powinien mieć taki swój domek, od zawsze tak
jest.
- Tak? - skrzeczy Ben nagle zły. - Ty też miałeś, w bloku? I dziadek? I jego
ojciec? Gdzie, w bloku? Co ty mi wciskasz?!
Tapczan okrąża Ula. Jest rozczochrana i przerażona. Trzyma się za policzek,
musiałem ją mocno trafić. Pewnie jest bardzo przerażona, bo nagle mówi jakby od
rzeczy:
- Bądź mężczyzną...
No to jestem. Żadne shit, żadne fuck, żadne shut up! Żadne indyki i budweiser!
Gdzie ja jestem, gdzie my...
- Kurwa mać - mówię. - Kurwa mać!... KURWA MAĆ!
marzec 2000
EuGeniusz Dębski
EUGENIUSZ DĘBSKI
Urodzony 26 stycznia 1952 r. w Truskawcu. Wrocławianin, rusycysta, autor SF i
fantasy (także tłumacz znaczących pozycji gatunku), twórca pisma internetowego
"Fahrenheit" i samozwańczy animator nagrody "Srebrny Glob" przyznawanej przez
polskich pisarzy fantastycznych. Autor ok. 80 opowiadań i 14 powieści. Lada
moment ukaże się kolejna jego rzecz fantastyczno-kryminalna z cyklu przygód
Owena Yeatesa "Władcy nocy, złodzieje snów"; na ukończeniu ma też Dębski powieść
fantasy o mimikrancie - Xameleonie Hondelykiem zwanym.
U nas opublikował m.in.: "Najważniejszy dzień życia 111384 roku" ("F" 5/84),
"Czy to pan zamawiał tortury" ("F" 4/87), "Śmierdząca robota" ("NF" 5/93),
"Tatek przyjechał" ("NF" 9/94), "Z powodu picia podłego piwa" ("NF" 12/96,
"Fetor i stare koronki" ("NF" 6/99). Wiele w tekstach EuGeniusza wygłupu i
niepowagi, ale prezentowanym obecnie "Co za day!", podobnie jak kiedyś
"Tatkiem..." wnosi Dębski na łamy "NF" ton poważnej socjologicznej refleksji nad
możliwymi ekscesami naszej przyszłości. Dalszej albo zupełnie już nieodległej.
(mp)
1
1