De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu
Szczegóły |
Tytuł |
De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jean Marie Blas de Robles
Pamięć ryżu
Dowiedzieliśmy się z tajemnej księgi,
że najdawniejsze z dawnego, najbardziej
tajemne z tajemnego, najbardziej ukryte
z ukrytego nie daje się określić. Wiadomo
tylko, że jest to najstarsze ze starego,
najdawniejsze z dawnego, najbardziej
ukryte z ukrytego...
1 Podstawowa księga kabały, napisana w XIII w. w języku
aramejskim w formie komentarza do "Pięcioksięgu" (przyp.
tłumaczki).
Przypadek, którego okoliczności nie mają w sobie nic
interesującego, pozwolił mi niedawno zaznajomić się z
pewnymi osobistymi zapiskami nieodżałowanego Landolfo
Grimaldiego, który przez dwadzieścia lat (1884-1904) był
doskonałym konserwatorem w turyńskiej bibliotece
królewskiej. Wśród nich znalazłem parę notatek
(prawdopodobnie brudnopis artykułu, który nigdy się nie
ukazał), poświęconych rękopisowi z XIV wieku. Doszedłem do
wniosku, że warto je opublikować. Ponieważ wspomniany
rękopis - jedyny i nie wydany drukiem egzemplarz - uległ
zniszczeniu w 1905, podczas głośnego pożaru biblioteki,
publikacja krótkiego urywka, przetłumaczonego przez Landolfo
Grimaldiego, wydaje się celowa. Ale niezwykły charakter
cytowanego dokumentu zasługuje na coś więcej niż zachłanną
ciekawość samych historyków i erudytów...
Pod sygnaturą SX.01 katalogu ogólnego figuruje jeden z
nielicznych posiadanych przez nas rękopisów o pierwszych
odkryciach cesarstwa chińskiego. W początkach XIV wieku
Edward I Angielski wysłał jednego ze swych najlepszych
duchownych na Wschód, aby nawiązać kontakt z cesarzem
dynastii mongolskiej i w ten sposób stawić opór rosnącym
wpływom papiestwa w tym kraju. David d'Ashby, gdyż o niego
chodzi, spędził więc wiele lat na dworze w Khanbalik
(Pekin), nauczył się doskonale języka i pisma chińskiego, i
zapisał wspomnienia, które są tematem jego książki.
W porównaniu ze sprawozdaniami Marco Polo, Piana del
Carpine'a, Jeana de Monte Corvino, Odoryka z Pordenone,
Francesco Balducciego czy nawet Giovanniego da Uzzano,
rękopis Davida d'Ashby'ego ("Kronika Tatarów") nie wnosi
wiele nowego do wiedzy o średniowiecznych Chinach. David
d'Ashby grzeszy nadmiarem obiektywizmu intelektualnego,
rzecz raczej rzadka w czasach, gdy chwałę podróżników
mierzono relacjami o cudownościach. Trzyma się ściśle
faktów, co wyraźnie obniżyło przystępność jego opowieści.
Jest jednak coś szczególnego, co sprawia, że manuskrypt
staje się bardziej interesujący od wielu innych: na
wewnętrznych wyklejkach okładki znajduje się osobisty
dziennik podpisany ręką samego d'Ashby'ego. Ten tekst, w
odróżnieniu od książki, został zredagowany po angielsku, a
składnia i słownictwo nie pozostawiają żadnych wątpliwości
co do jego autentyczności. Osobowość Davida d'Ashby'ego,
uwolniona od wymogów formy i obiektywizmu, których
przestrzegał przy redagowaniu pamiętników z podróży, obnaża
się tu w całej pełni. Pozostawiając innym pytania o wagę czy
wiarygodność epizodów zawartych na tych paru stronach,
zachowam tylko uczucie sympatii, jakie ogarnęło mnie przy
ich lekturze, jedności z człowiekiem, którego problemy
obaliły dzielącą nas ścianę wieków historii.
Podaję więc w przekładzie dziennik, stanowiący jakby
epilog manuskryptu i wędrówek autora. Pragnąc przekazać
raczej sens niż język, umyślnie zrezygnowałem z archaizmów.
Pozwoliłem sobie również dorzucić parę przypisów, które, jak
sądzę, uczynią tekst bardziej zrozumiałym.
Dziennik Davida d'Ashby'ego
Florencja, 17 stycznia roku 1347
Dzisiaj, w trzydziestym piątym roku życia, wiele miesięcy
po powrocie z Kitaju 2 , biorę do ręki pióro, by opisać, co
przydarzyło mi się tutaj, w tym mieście geniuszu i światła,
gdzie zatrzymałem się jedynie w celu podyktowania relacji z
podróży. W tym celu muszę cofnąć się do czasów mego pobytu w
Indiach i opowiedzieć najpierw, w jaki sposób wszedłem w
posiadanie pewnego woreczka ryżu.
------------------------------------------------------------
2 Kitaj albo Indie, dawne nazwy Chin (przyp. autora).
3 W tekście jest "Tatara" (Mongoła). Jednak imię Szang
wyraźnie wskazuje na pochodzenie chińskie (przyp. autora).
------------------------------------------------------------
Przez osiem lat, gdy żyłem w tej krainie, miałem za
profesora starego uczonego, Chińczyka 3 , mistrza Szang, który
umiejętnie i bardzo cierpliwie przekazywał mi niezliczone
zawiłości swego języka. Wkrótce, jak mówią w tym kraju,
"jego prawa dłoń zadrasnęła me serce" i stał się on jednym z
najprawdziwszych przyjaciół, jakich przeznaczenie pozwoliło
mi spotkać. Na tydzień przed mym wyjazdem człowiek ten
został uwięziony pod hańbiącym zarzutem zdrady, a potem
skazany na trwające trzy dni krojenie żywcem w kawałki,
zakończone ucięciem głowy. (Chirurgiczne mistrzostwo kata
warte było obejrzenia, jak zapewnił mnie jeden z pałacowych
dostojników, ale łatwo można zrozumieć, że odmówiłem
przyglądania się torturom). Zarzucano mistrzowi Szang, że
głosił poglądy niezgodne z religią wielkiego Chana. Moje
prośby, by uzyskać jego ułaskawienie, zakończyły się
żałosnym niepowodzeniem. Nie mogąc nic zrobić, postanowiłem
po raz ostatni odwiedzić starego przyjaciela w celi
więziennej.
Siedział w kucki w ciasnej i niezdrowej celi, w niczym
nie ustępującej najgorszym londyńskim lochom króla Edwarda,
z dużą godnością, pomimo ciężkiego jarzma, opierającego się
na karku i utrzymującego ręce w bolesnej pozycji na
wysokości ramion. Widok tego wątłego starca, jego
wychudzonego ciała wydanego na pastwę robactwa i niezdrowych
wyziewów ścisnął mi serce...
Gdy wszedłem, mistrz Szang nie wykonał żadnego gestu,
żadne uczucie nie poruszyło jego rysów. Otworzył tylko oczy,
potem je zamknął. W takiej sytuacji trudno jest znaleźć
właściwe słowa, które miałyby sens wobec nieuchronności
śmierci, usiadłem więc naprzeciw niego w milczeniu. Po
dłuższym czasie mistrz Szang znów otworzył oczy i zaczął
przyglądać mi się badawczo, jakby raz jeszcze usiłował
zgębić prawdziwą naturę mej osoby i moich uczuć.
Podczas naszych przyjacielskich dyskusji często
wyjawiałem mu moje najtajniejsze wątpliwości, te udręki
duszy, które chciałem ukoić, przyjmując misję do obcych
ziem. Podróż przyniosła mi wiele obrazów, wiedzy, nieznanych
obyczajów, ale co do zasadniczych pytań, które rozdzierały
mnie wewnętrznie, pozostałem w punkcie wyjścia i mój
przyjaciel o tym wiedział. Ani adepci Konfucjusza, ani Buddy
czy Tao nie trafiali mi do przekonania. Za murami swej
pewności błądzili podobnie jak ja. Wydawało mi się, że
mistrz Szang przyglądając mi się rozważa, jaką wartość mają
moje poszukiwania, na ile można im zaufać...
Gdy wreszcie przemówił, kazał mi wziąć skórzaną sakiewkę,
uwiązaną u jego pasa.
- To "Pamięć ryżu" - powiedział. - Powierzam ci ją.
Zawiera ona ostateczną prawdę o wszystkim, odpowiedź na
każde pytanie, jakie stawiali ludzie lub kiedyś postawią,
ale także na pytania, których nigdy nie stawiali i nie
postawią nigdy.
Bez dalszych wyjaśnień starzec wymógł na mnie przysięgę,
że nigdy nie przepiszę ani nie przetłumaczę ani jednego
słowa z dziedzictwa, które mi pozostawia.
- Pismo może strawić ogień, ale nic nie jest w stanie
zatrzeć ludzkiej pamięci, przerwać choć jednego z
nieskończonych słojów drzewa naszego mózgu. Nawet cesarz
Ts'in Szy Huang-ti, o którym stare przekazy mówią, że kazał
się pochować z trzema tysiącami żołnierzy straży
przybocznej, dumny Ts'in Szy Huang-ti, który pragnął, by
historia cesarstwa zaczynała się i kończyła na nim, nawet
sam Ts'in nie osiągnął tego. Spalił wszystkie księgi z
tradycjami przodków, ale uczeni starcy wyuczyli się ich na
pamięć; chciał spalić starców, ale lud ukrył ich na
strychach; spalił strychy, ale wnukowie uczonych już
powtarzali sobie niewidoczne księgi patrząc w ogień...
Mistrz Szang powiedział mi również, że pamięć, którą mi
przekazuje (gdyż nie miał czasu, by powierzyć ją komuś, kto
byłby jej naprawdę godzien), jest prawie tak stara jak świat
i do mnie będzie należała piecza nad nią, a potem
przekazanie jej komuś innemu.
Złożyłem uroczystą obietnicę, zawiesiłem sakiewkę u mego
kaftana, a mistrz Szang zamknął oczy, dając mi do
zrozumienia, że nadszedł czas, bym zostawił go samego. Po
powrocie do mych komnat otworzyłem woreczek. Zawierał dużą
garść brunatnego ryżu, poszarzałego od brudu i starości.
Myśląc z goryczą, że uwięzienie trochę pomieszało rozum
staremu człowiekowi, wcisnąłem woreczek ryżu między bagaże,
postanawiając zachować go jako pamiątkę naszej przyjaźni.
Mistrz Szang został stracony trzy dni później, a ja
opuściłem Khanbalik w przygnębieniu i prawdziwym żalu.
Następnie przejechałem Hangczu, Zajtun (Ts'uanczou) i
Kanton. Tam wsiadłem na statek do Szampy, zwiedziłem Jawę,
Cejlon, Meliapur i przez Konstantynopol wróciłem do Włoch,
gdzie pragnąłem spędzić pewien czas. Florencja, bardzo
bogate miasto, spodobała mi się tak bardzo, że postanowiłem
odpocząć tam po trudach podróży.
Pani Beppa, czcigodna matrona pozbawiona dochodów,
wynajęła mi większą część swego domu, w którym mieszkała
wraz z córką Giovanną na Ponte Vecchio. Giovanna, nie mająca
jeszcze osiemnastu lat, była najdoskonalszym modelem piękna,
jaki było mi dane podziwiać. Ta okoliczność miała pewien
wpływ na decyzję, by wynająć właśnie ten dom, a nie inny.
Ale jakież było me rozczarowanie, gdy zorientowałem się, że
dziewczyna jest głuchoniema i że jej niespotykana piękność
odpowiada niemniej zadziwiającej ułomności umysłu...
Pozbawiona inteligencji przez melancholię, której przyczyna
nie była znana, Giovanna błąkała się bez celu po domu,
podawała do stołu, pomagała matce w kuchni albo po prostu
siedziała przy oknie i patrzyła, jak płynie Arno. Milcząca
niczym domowe zwierzątko, spędzała długie godziny na
rozczesywaniu bujnej szopy rudych włosów, chrupała jabłko,
grono winogron lub inny smakołyk, jakby nigdy nic.
Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w jej oczy, bardziej
puste, bardziej pozbawione wyrazu niż oczy posągu, by
stwierdzić potworną nieobecność, ukrytą pod tyloma
wdziękami.
Olśniony tym, co niektórzy nazywają już una rinascita,
odrodzeniem sztuki i filozofii, dzieliłem czas między
redagowanie pamiętników - które dyktowałem w klasycznej
łacinie renomowanemu kopiście - i zwiedzanie miasta. Aby nie
rozwodzić się nad cudami architektury, które podziwiałem,
nad utalentowanymi ludźmi, których spotykałem, powiem tylko,
że im bardziej uwalniałem się od wspomnień z Kitaju, tym
mocniej powracały przyczyny, które skłoniły mnie do wyjazdu
z Anglii. Znowu przygniatały mnie nierozwiązywalne kwestie.
Poszukiwanie absolutnej prawdy brało górę nad
wspaniałościami, upajającymi me oczy. Nieśmiertelny poemat
Alighieriego zachwycił mnie swą doskonałością, ale
pozostawił w głębi duszy bolesną zadrę. Nagle przekonałem
się, że utraciłem ślepą wiarę młodości i jestem bezbronny
wobec narastającego we mnie zwątpienia. Skryty niepokój
rzucał mnie w piekło wątpliwości i tortur moralnych.
Trzeba trafu, że przypadkowe zdarzenie, odkrycie fresków
Giotto namalowanych właśnie na murach Santa Croce,
przypomniało mi jeszcze raz Kitaj: na jednym z nich twarz
mężczyzny o skośnych oczach była wystarczająco podobna do
twarzy mistrza Szanga, by ożywić pamięć o mym przyjacielu.
Po powrocie do domu wyjąłem woreczek ryżu, aby
przypomnieć sobie dawne dni, i zacząłem przesypywać ziarna.
W jednej chwili odżyły ostatnie słowa mistrza Szanga i
powrócił smutek nad ich bezsensem. Przez parę chwil dumałem
nad kruchością ludzkiego rozumu. Już miałem wszystko
pochować, gdy mą uwagę przyciągnął drobny szczegół: w
poziomym świetle zachodzącego słońca zauważyłem subtelne
różnice odcienia w przesypywanych ziarnach. Gdy zbliżyłem
jedno z nich tuż do źrenicy oka, rozróżniłem plątaninę
miniaturowych znaków, niezrozumiały rysunek, podobny do
strony rękopisu oglądanej z odległości paru sążni.
Zaintrygowany, zbadałem ziarnko ryżu za pomocą silnego szkła
powiększającego, niezrównanego arcydzieła sztuki optycznej,
które podarował mi sam cesarz.
W ten sposób odkryłem najbardziej fantastyczną rzecz,
jaką oko ludzkie kiedykolwiek widziało: ciąg chińskich liter
tworzący tekst, który odpowiadał pełnej stronie naszych
największych ksiąg.
Wiem, że moja relacja może wydać się mało prawdopodobna,
ale wszystkie ziarenka z sakiewki były w podobny sposób
pokryte znakami, czegoś takiego żadna ludzka istota nie
byłaby w stanie wykonać bez uciekania się do magii... 4
------------------------------------------------------------
4 David d'Ashby, pisząc to pod wpływem zrozumiałego
zdumienia, bardzo się myli. Wiemy o tym, że kaligrafia, a
nawet rytowanie na ryżu, były dość często praktykowane przez
Chińczyków. Także Rumun Soler, który sam sobie nadał tytuł
"króla mikrografów" wykazał niedawno (w 1895), że jest w
stanie, obok innych równie nieużytecznych arcydzieł,
przepisać parabolę Siewcy na ziarnie pszenicy albo pełny
tekst ministerialnego przemówienia na ścinku wizytówki, i to
za pomocą zwykłego gęsiego pióra, odpowiednio przyciętego
(przyp. autora).
------------------------------------------------------------
Natychmiast wziąłem się za lekturę i z pobieżnego
przejrzenia ziaren zorientowałem się, że mam przed sobą
księgę "Pamięć ryżu", właśnie tę, nad którą pieczę powierzył
mi ustnie mistrz Szang. Poganiany niecierpliwym pragnieniem
sprawdzenia do końca twierdzeń tego ostatniego, zacząłem
lekturę pięciu tysięcy ziaren zawartych w woreczku.
Ziarna ryżu nie były ponumerowane, zacząłem czytać na los
szczęścia i z wielkim podziwem stwierdziłem, że tekst
ciągnie się w spójny sposób, jakby moja dłoń za każdym razem
wybierała kolejną stronę. Zadziwiony tą anomalią, zacząłem
lekturę od nowa, rozpoczynając od ostatniego ziarna
(dwunastego) i wybierając następne wśród już
rozszyfrowanych. Zauważyłem wówczas, że jeśli zadałem sobie
trud ułożenia ich tak, by żadne nie stykało się z tym, co
przy pierwszym czytaniu, początkowy proces powtarzał się.
Tyle tylko, że był to nowy tekst, inny niż przy pierwszym
porządku!
Było nie do pomyślenia, bym miał rozpowiadać o tej
niezwykłej operacji (niektórzy powiedzieliby "diabolicznej")
w epoce, gdy najmniejsze odchylenia od religijnego dogmatu
prowadziło prosto na stos dla heretyków.
Jednakże ani przez chwilę nie pomyślałem, by rozstać się
z mym skarbem: zdałem sobie z tego sprawę dopiero po
licznych próbach, ale "Pamięć ryżu", w zależności od
kombinacji ziaren, stawała się kolejno to zaginionym dziełem
Konfucjusza, to Huei-Szy, Kong Suena, Tsou Jena 5 i wielu
innych (niektórzy nie mają nawet imion o wschodnim
rodowodzie), o których istnieniu już dawno zapomniano. Ale
przede wszystkim, i od tego powinienem był zacząć, mistrz
Szang nie skłamał co do mocy pozostawionych mi tekstów...
------------------------------------------------------------
5 Wszyscy autorzy wymieniani przez d'Ashby'ego są znani,
ale ich oryginalne dzieła już nie istnieją. Prawdopodobnie
zostały spalone w roku 213 przed n.e. przez Ts'in Sze Huang-
ti. Później uczeni konfucjańscy napisali od nowa te teksty,
bezwstydnie je fałszując. Jednakże bardzo stary katalog
wymienia dzieło Kong Suena, gdzie mowa była o "białym koniu,
który nie jest koniem", jak również o "podobnym i
niepodobnym" (przyp. autora).
------------------------------------------------------------
Mówi się w przenośni, że prawda poraża tych, którym się
objawia, i coś musi być w tym powiedzeniu, gdyż przy
lekturze ziaren ryżu czułem jakby ogarniał mnie płomień.
Wszystkie me pytania znalazły wreszcie ostateczną odpowiedź,
wszystkie zagadki znikały wobec świetlistej oczywistości,
nie dopuszczającej wątpliwości. W porównaniu z "Pamięcią
ryżu" najbardziej szanowane ze świętych ksiąg (Stary
Testament, Ewangelie, Koran i nawet nauka Buddy, z którą
zapoznałem się w Indiach) ukazały nagle swą prawdziwą twarz:
nie ma w nich żadnego Boga, żadnego jasności, która
zmuszałaby do zamknięcia oczu. Nagle rozpoznawałem w nich
pospolite piętno ludzkiego niepokoju, oszustwa, wymysły.
Mówi się w nich o raju i moralności, o nagrodzie, o karze, o
ascezie, poświęceniu... Smutne obietnice, próżne
nawoływania, których bezsens wykazuje jedynie formuła
"Pamięci ryżu".
Przy tej lekturze ogarnęła mnie absolutna pewność,
poczucie wolności, mocy, olśnienie istoty, która wszystko,
łącznie z boskością, ustawia na właściwym miejscu w teatrze
Kosmosu. To trwałe objawienie, ta wiedza, o której tylko w
wielce ułomny sposób mogę powiedzieć, że nie ma nic
wspólnego z tym, co zazwyczaj określa się mianem wiedzy,
wzrastała w miarę czytania, rosła w kierunku, którego nie
mogłem sobie wyobrazić.
"Pamięć ryżu", nie zadowalając się objawieniem
pochodzenia i ostatecznego przeznaczenia wszechświata,
dążyła do niewyobrażalnego szczytu, a każdy ciąg ziaren
dorzucał następny krąg do cudownej spirali wiedzy.
Tyle omówień, tyle górnolotnych i pustych analogii
(rzekłbyś, zapożyczonych z tekstów mistyków), które niestety
tylko zniekształcają prawdę. Czytelnik miałby prawo oskarżyć
mnie, że nie udowadniam żadnego z mych twierdzeń albo podać
w wątpliwość tak trudną do wyrażenia rzeczywistość. Mam
świadomość, że moje próby są pożałowania godne, ale ten brak
precyzji, jak zobaczymy, nie jest zależny od mojej woli i
ja pierwszy nad nim ubolewam...
W rzeczy samej zaledwie skończyłem lekturę, zdałem sobie
sprawę z zadziwiającego faktu: gdy tylko podnosiłem oczy
znad tekstu, nie byłem w stanie niczego sobie przypomnieć.
Oczywiście, wystarczyło, bym powrócił do lupy i znów
spojrzał na ziarnko ryżu, a przypominało mi się wszystko, co
uprzednio przeczytałem, ale zwykłe spojrzenie na Giovannę,
chwila rozkojarzenia czy tym bardziej parę godzin snu, a
zapominałem przeczytane wersy. Pozostawało mi jedynie
nieznośnie bolesne uczucie utraconego raju jak po cudownym
śnie, którego nie pamięta się po przebudzeniu.
Nie czekając na koniec lektury, na którą z trudnością
starczyłoby całego życia ("Pamięć ryżu" zawierała pięć
tysięcy ziaren, odpowiadała więc bibliotece zawierającej
cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tomów,
każdy po pięć tysięcy stron), postanowiłem złamać słowo dane
mistrzowi Szang i stopniowo tłumaczyć tekst. To również
okazało się niemożliwe: z powodów wymienionych powyżej, a
także dlatego, że próżno by usiłować oddać w języku
angielskim to, co wykraczało poza język, i jeszcze odnaleźć
ten cud pisma i znaczenia, który pozwalał na tyle odmiennych
odczytań. Szybko jednak pojąłem, gdyż było to wyraźnie
zaznaczone w tekście, że będę mógł zapamiętać go dopiero,
gdy przeniknę wszystkie lekcje, postanowiłem więc poświęcić
temu celowi każdą chwilę.
W ten sposób minęły dwa lata najdoskonalszego szczęścia,
jakie można sobie wyobrazić. Wstaję wcześnie rano i pracuję
do wieczora, przerywając tylko, by coś zjeść lub przespać
się. Giovanna nabrała zwyczaju przebywania ze mną w pokoju,
gdzie studiuję. Siedzi przy oknie, obojętna na wszystko, co
nie jest jej grzebieniem lub pokarmem, który właśnie niesie
do ust, i choć nieraz odczuwam głęboki smutek Pigmaliona,
którego życzenia spełniły się tylko połowicznie, widok jej
boskiej piękności sprawia mi przyjemność. Gdy nadchodzi noc,
chowam do szafy ziarna ryżu i pudełko z przegródkami, w
którym je segreguję, potem kładę się, marząc tylko o chwili,
gdy wraz z lekturą odnajdę sens drogi.
Jednakże z każdym dniem silniej zdaję sobie sprawę z
pilności mej pracy i z odpowiedzialności, jaka na mnie
ciąży. Dręczy mnie jedno pytanie, którego nie mogę odpędzić:
co się ze mną stanie, gdy uda mi się już przeczytać
wszystkie możliwe wersje "Pamięci"? Tego wieczoru powierzam
pergaminowi straszliwie niebezpieczne szaleństwo, ale czyż
to nie samego Boga przesiewam między niezgrabnymi
palcami?...
9 czerwca roku 1348
Szesnaście miesięcy minęło, odkąd napisałem powyższy
tekst, szesnaście miesięcy szczęśliwości, niewypowiedzianych
obietnic, które dziś zamknęły się niepowetowaną stratą. Już
od wielu tygodni szaleje dżuma wraz z nędzą i głodem, które
niesie ze sobą, a ja nic nie wiedziałem, nic nie
przeczuwałem, tak bardzo lektura odgrodziła mnie od
wszystkiego, co dzieje się wokół!
Dziś rano, po wstaniu, sięgnąłem do szafy po moją
"książkę". Na półce leżał skórzany woreczek i pudełko z
przegródkami, ale były puste... Potworne przeczucie kazało
mi pobiec do pokoju, gdzie zazwyczaj pracowałem. Giovanna
siedziała na swym miejscu, przy oknie. Na jej kolanach
spoczywała czarka z białej porcelany, gdzie leżało,
zapomniane, ostatnie ziarno "Pamięci ryżu". Nie spojrzawszy
nawet na dziewczynę, rzuciłem się, by ocalić ostatnią
pozostałość mych nadziei. Katastrofa dopełniła się. Na
powierzchni ziarna, wymytego, napęczniałego w gotowaniu, z
całej mądrości świata pozostał tylko jeden znak, od którego
okrutnej ironii łzy napłynęły mi do oczu: "mo", to znaczy
"nic"... Stracony tekst. Zatarty cudowny ślad, który mnie
prowadził, zamurowane na wieczność wyjście z labiryntu!
Podniosłem się gwałtownie, gotów w rozpaczy obrzucić gradem
ciosów niewinne stworzenie, odpowiedzialne za to
nieszczęście...
Gdy zbliżałem się, Giovanna odwróciła się do mnie.
Pierwsze promienie wschodu słońca płonęły w jej włosach. Jej
oczy napotkały moje, zatrzymały się na nich po raz pierwszy
od trzech lat. Również po raz pierwszy usłyszałem turkot
wózka i głos obwoływacza, nakazujący mieszkańcom, by
wynosili swych zmarłych.
Według profesora Anacarsio di Battista, który jak zwykle
nie przypomina sobie, gdzie napotkał tę wzmiankę, jeden z
poematów toskańskich w XIV wieku mówi o mężczyźnie, który
ostatnie lata życia spędził w towarzystwie dziewczyny
pozbawionej pełni władz umysłowych, ale pięknej niczym
Madonna. Można było ich spostrzec w oknie domku na Ponte
Vecchio: ona powoli i starannie rozczesywała włosy, podczas
gdy on mamrotał niesłyszalne słowa patrząc jej w oczy. "I
była to" - profesor zapewnia, że dosłownie cytuje ostatni
wers - "wielka żałość widzieć tak cudną damę i tak uczonego
młodziana spalających się w tak słodkim nierozsądku..."
L. Grimaldi, 1903