De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu

Szczegóły
Tytuł De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

De Robles Jan Marie - Pamięć ryżu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jean Marie Blas de Robles Pamięć ryżu Dowiedzieliśmy się z tajemnej księgi, że najdawniejsze z dawnego, najbardziej tajemne z tajemnego, najbardziej ukryte z ukrytego nie daje się określić. Wiadomo tylko, że jest to najstarsze ze starego, najdawniejsze z dawnego, najbardziej ukryte z ukrytego... 1 Podstawowa księga kabały, napisana w XIII w. w języku aramejskim w formie komentarza do "Pięcioksięgu" (przyp. tłumaczki). Przypadek, którego okoliczności nie mają w sobie nic interesującego, pozwolił mi niedawno zaznajomić się z pewnymi osobistymi zapiskami nieodżałowanego Landolfo Grimaldiego, który przez dwadzieścia lat (1884-1904) był doskonałym konserwatorem w turyńskiej bibliotece królewskiej. Wśród nich znalazłem parę notatek (prawdopodobnie brudnopis artykułu, który nigdy się nie ukazał), poświęconych rękopisowi z XIV wieku. Doszedłem do wniosku, że warto je opublikować. Ponieważ wspomniany rękopis - jedyny i nie wydany drukiem egzemplarz - uległ zniszczeniu w 1905, podczas głośnego pożaru biblioteki, publikacja krótkiego urywka, przetłumaczonego przez Landolfo Grimaldiego, wydaje się celowa. Ale niezwykły charakter cytowanego dokumentu zasługuje na coś więcej niż zachłanną ciekawość samych historyków i erudytów... Pod sygnaturą SX.01 katalogu ogólnego figuruje jeden z nielicznych posiadanych przez nas rękopisów o pierwszych odkryciach cesarstwa chińskiego. W początkach XIV wieku Edward I Angielski wysłał jednego ze swych najlepszych duchownych na Wschód, aby nawiązać kontakt z cesarzem dynastii mongolskiej i w ten sposób stawić opór rosnącym wpływom papiestwa w tym kraju. David d'Ashby, gdyż o niego chodzi, spędził więc wiele lat na dworze w Khanbalik (Pekin), nauczył się doskonale języka i pisma chińskiego, i zapisał wspomnienia, które są tematem jego książki. W porównaniu ze sprawozdaniami Marco Polo, Piana del Carpine'a, Jeana de Monte Corvino, Odoryka z Pordenone, Francesco Balducciego czy nawet Giovanniego da Uzzano, rękopis Davida d'Ashby'ego ("Kronika Tatarów") nie wnosi wiele nowego do wiedzy o średniowiecznych Chinach. David d'Ashby grzeszy nadmiarem obiektywizmu intelektualnego, rzecz raczej rzadka w czasach, gdy chwałę podróżników mierzono relacjami o cudownościach. Trzyma się ściśle faktów, co wyraźnie obniżyło przystępność jego opowieści. Jest jednak coś szczególnego, co sprawia, że manuskrypt staje się bardziej interesujący od wielu innych: na wewnętrznych wyklejkach okładki znajduje się osobisty dziennik podpisany ręką samego d'Ashby'ego. Ten tekst, w odróżnieniu od książki, został zredagowany po angielsku, a składnia i słownictwo nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do jego autentyczności. Osobowość Davida d'Ashby'ego, uwolniona od wymogów formy i obiektywizmu, których przestrzegał przy redagowaniu pamiętników z podróży, obnaża się tu w całej pełni. Pozostawiając innym pytania o wagę czy wiarygodność epizodów zawartych na tych paru stronach, zachowam tylko uczucie sympatii, jakie ogarnęło mnie przy ich lekturze, jedności z człowiekiem, którego problemy obaliły dzielącą nas ścianę wieków historii. Podaję więc w przekładzie dziennik, stanowiący jakby epilog manuskryptu i wędrówek autora. Pragnąc przekazać raczej sens niż język, umyślnie zrezygnowałem z archaizmów. Pozwoliłem sobie również dorzucić parę przypisów, które, jak sądzę, uczynią tekst bardziej zrozumiałym. Dziennik Davida d'Ashby'ego Florencja, 17 stycznia roku 1347 Dzisiaj, w trzydziestym piątym roku życia, wiele miesięcy po powrocie z Kitaju 2 , biorę do ręki pióro, by opisać, co przydarzyło mi się tutaj, w tym mieście geniuszu i światła, gdzie zatrzymałem się jedynie w celu podyktowania relacji z podróży. W tym celu muszę cofnąć się do czasów mego pobytu w Indiach i opowiedzieć najpierw, w jaki sposób wszedłem w posiadanie pewnego woreczka ryżu. ------------------------------------------------------------ 2 Kitaj albo Indie, dawne nazwy Chin (przyp. autora). 3 W tekście jest "Tatara" (Mongoła). Jednak imię Szang wyraźnie wskazuje na pochodzenie chińskie (przyp. autora). ------------------------------------------------------------ Przez osiem lat, gdy żyłem w tej krainie, miałem za profesora starego uczonego, Chińczyka 3 , mistrza Szang, który umiejętnie i bardzo cierpliwie przekazywał mi niezliczone zawiłości swego języka. Wkrótce, jak mówią w tym kraju, "jego prawa dłoń zadrasnęła me serce" i stał się on jednym z najprawdziwszych przyjaciół, jakich przeznaczenie pozwoliło mi spotkać. Na tydzień przed mym wyjazdem człowiek ten został uwięziony pod hańbiącym zarzutem zdrady, a potem skazany na trwające trzy dni krojenie żywcem w kawałki, zakończone ucięciem głowy. (Chirurgiczne mistrzostwo kata warte było obejrzenia, jak zapewnił mnie jeden z pałacowych dostojników, ale łatwo można zrozumieć, że odmówiłem przyglądania się torturom). Zarzucano mistrzowi Szang, że głosił poglądy niezgodne z religią wielkiego Chana. Moje prośby, by uzyskać jego ułaskawienie, zakończyły się żałosnym niepowodzeniem. Nie mogąc nic zrobić, postanowiłem po raz ostatni odwiedzić starego przyjaciela w celi więziennej. Siedział w kucki w ciasnej i niezdrowej celi, w niczym nie ustępującej najgorszym londyńskim lochom króla Edwarda, z dużą godnością, pomimo ciężkiego jarzma, opierającego się na karku i utrzymującego ręce w bolesnej pozycji na wysokości ramion. Widok tego wątłego starca, jego wychudzonego ciała wydanego na pastwę robactwa i niezdrowych wyziewów ścisnął mi serce... Gdy wszedłem, mistrz Szang nie wykonał żadnego gestu, żadne uczucie nie poruszyło jego rysów. Otworzył tylko oczy, potem je zamknął. W takiej sytuacji trudno jest znaleźć właściwe słowa, które miałyby sens wobec nieuchronności śmierci, usiadłem więc naprzeciw niego w milczeniu. Po dłuższym czasie mistrz Szang znów otworzył oczy i zaczął przyglądać mi się badawczo, jakby raz jeszcze usiłował zgębić prawdziwą naturę mej osoby i moich uczuć. Podczas naszych przyjacielskich dyskusji często wyjawiałem mu moje najtajniejsze wątpliwości, te udręki duszy, które chciałem ukoić, przyjmując misję do obcych ziem. Podróż przyniosła mi wiele obrazów, wiedzy, nieznanych obyczajów, ale co do zasadniczych pytań, które rozdzierały mnie wewnętrznie, pozostałem w punkcie wyjścia i mój przyjaciel o tym wiedział. Ani adepci Konfucjusza, ani Buddy czy Tao nie trafiali mi do przekonania. Za murami swej pewności błądzili podobnie jak ja. Wydawało mi się, że mistrz Szang przyglądając mi się rozważa, jaką wartość mają moje poszukiwania, na ile można im zaufać... Gdy wreszcie przemówił, kazał mi wziąć skórzaną sakiewkę, uwiązaną u jego pasa. - To "Pamięć ryżu" - powiedział. - Powierzam ci ją. Zawiera ona ostateczną prawdę o wszystkim, odpowiedź na każde pytanie, jakie stawiali ludzie lub kiedyś postawią, ale także na pytania, których nigdy nie stawiali i nie postawią nigdy. Bez dalszych wyjaśnień starzec wymógł na mnie przysięgę, że nigdy nie przepiszę ani nie przetłumaczę ani jednego słowa z dziedzictwa, które mi pozostawia. - Pismo może strawić ogień, ale nic nie jest w stanie zatrzeć ludzkiej pamięci, przerwać choć jednego z nieskończonych słojów drzewa naszego mózgu. Nawet cesarz Ts'in Szy Huang-ti, o którym stare przekazy mówią, że kazał się pochować z trzema tysiącami żołnierzy straży przybocznej, dumny Ts'in Szy Huang-ti, który pragnął, by historia cesarstwa zaczynała się i kończyła na nim, nawet sam Ts'in nie osiągnął tego. Spalił wszystkie księgi z tradycjami przodków, ale uczeni starcy wyuczyli się ich na pamięć; chciał spalić starców, ale lud ukrył ich na strychach; spalił strychy, ale wnukowie uczonych już powtarzali sobie niewidoczne księgi patrząc w ogień... Mistrz Szang powiedział mi również, że pamięć, którą mi przekazuje (gdyż nie miał czasu, by powierzyć ją komuś, kto byłby jej naprawdę godzien), jest prawie tak stara jak świat i do mnie będzie należała piecza nad nią, a potem przekazanie jej komuś innemu. Złożyłem uroczystą obietnicę, zawiesiłem sakiewkę u mego kaftana, a mistrz Szang zamknął oczy, dając mi do zrozumienia, że nadszedł czas, bym zostawił go samego. Po powrocie do mych komnat otworzyłem woreczek. Zawierał dużą garść brunatnego ryżu, poszarzałego od brudu i starości. Myśląc z goryczą, że uwięzienie trochę pomieszało rozum staremu człowiekowi, wcisnąłem woreczek ryżu między bagaże, postanawiając zachować go jako pamiątkę naszej przyjaźni. Mistrz Szang został stracony trzy dni później, a ja opuściłem Khanbalik w przygnębieniu i prawdziwym żalu. Następnie przejechałem Hangczu, Zajtun (Ts'uanczou) i Kanton. Tam wsiadłem na statek do Szampy, zwiedziłem Jawę, Cejlon, Meliapur i przez Konstantynopol wróciłem do Włoch, gdzie pragnąłem spędzić pewien czas. Florencja, bardzo bogate miasto, spodobała mi się tak bardzo, że postanowiłem odpocząć tam po trudach podróży. Pani Beppa, czcigodna matrona pozbawiona dochodów, wynajęła mi większą część swego domu, w którym mieszkała wraz z córką Giovanną na Ponte Vecchio. Giovanna, nie mająca jeszcze osiemnastu lat, była najdoskonalszym modelem piękna, jaki było mi dane podziwiać. Ta okoliczność miała pewien wpływ na decyzję, by wynająć właśnie ten dom, a nie inny. Ale jakież było me rozczarowanie, gdy zorientowałem się, że dziewczyna jest głuchoniema i że jej niespotykana piękność odpowiada niemniej zadziwiającej ułomności umysłu... Pozbawiona inteligencji przez melancholię, której przyczyna nie była znana, Giovanna błąkała się bez celu po domu, podawała do stołu, pomagała matce w kuchni albo po prostu siedziała przy oknie i patrzyła, jak płynie Arno. Milcząca niczym domowe zwierzątko, spędzała długie godziny na rozczesywaniu bujnej szopy rudych włosów, chrupała jabłko, grono winogron lub inny smakołyk, jakby nigdy nic. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w jej oczy, bardziej puste, bardziej pozbawione wyrazu niż oczy posągu, by stwierdzić potworną nieobecność, ukrytą pod tyloma wdziękami. Olśniony tym, co niektórzy nazywają już una rinascita, odrodzeniem sztuki i filozofii, dzieliłem czas między redagowanie pamiętników - które dyktowałem w klasycznej łacinie renomowanemu kopiście - i zwiedzanie miasta. Aby nie rozwodzić się nad cudami architektury, które podziwiałem, nad utalentowanymi ludźmi, których spotykałem, powiem tylko, że im bardziej uwalniałem się od wspomnień z Kitaju, tym mocniej powracały przyczyny, które skłoniły mnie do wyjazdu z Anglii. Znowu przygniatały mnie nierozwiązywalne kwestie. Poszukiwanie absolutnej prawdy brało górę nad wspaniałościami, upajającymi me oczy. Nieśmiertelny poemat Alighieriego zachwycił mnie swą doskonałością, ale pozostawił w głębi duszy bolesną zadrę. Nagle przekonałem się, że utraciłem ślepą wiarę młodości i jestem bezbronny wobec narastającego we mnie zwątpienia. Skryty niepokój rzucał mnie w piekło wątpliwości i tortur moralnych. Trzeba trafu, że przypadkowe zdarzenie, odkrycie fresków Giotto namalowanych właśnie na murach Santa Croce, przypomniało mi jeszcze raz Kitaj: na jednym z nich twarz mężczyzny o skośnych oczach była wystarczająco podobna do twarzy mistrza Szanga, by ożywić pamięć o mym przyjacielu. Po powrocie do domu wyjąłem woreczek ryżu, aby przypomnieć sobie dawne dni, i zacząłem przesypywać ziarna. W jednej chwili odżyły ostatnie słowa mistrza Szanga i powrócił smutek nad ich bezsensem. Przez parę chwil dumałem nad kruchością ludzkiego rozumu. Już miałem wszystko pochować, gdy mą uwagę przyciągnął drobny szczegół: w poziomym świetle zachodzącego słońca zauważyłem subtelne różnice odcienia w przesypywanych ziarnach. Gdy zbliżyłem jedno z nich tuż do źrenicy oka, rozróżniłem plątaninę miniaturowych znaków, niezrozumiały rysunek, podobny do strony rękopisu oglądanej z odległości paru sążni. Zaintrygowany, zbadałem ziarnko ryżu za pomocą silnego szkła powiększającego, niezrównanego arcydzieła sztuki optycznej, które podarował mi sam cesarz. W ten sposób odkryłem najbardziej fantastyczną rzecz, jaką oko ludzkie kiedykolwiek widziało: ciąg chińskich liter tworzący tekst, który odpowiadał pełnej stronie naszych największych ksiąg. Wiem, że moja relacja może wydać się mało prawdopodobna, ale wszystkie ziarenka z sakiewki były w podobny sposób pokryte znakami, czegoś takiego żadna ludzka istota nie byłaby w stanie wykonać bez uciekania się do magii... 4 ------------------------------------------------------------ 4 David d'Ashby, pisząc to pod wpływem zrozumiałego zdumienia, bardzo się myli. Wiemy o tym, że kaligrafia, a nawet rytowanie na ryżu, były dość często praktykowane przez Chińczyków. Także Rumun Soler, który sam sobie nadał tytuł "króla mikrografów" wykazał niedawno (w 1895), że jest w stanie, obok innych równie nieużytecznych arcydzieł, przepisać parabolę Siewcy na ziarnie pszenicy albo pełny tekst ministerialnego przemówienia na ścinku wizytówki, i to za pomocą zwykłego gęsiego pióra, odpowiednio przyciętego (przyp. autora). ------------------------------------------------------------ Natychmiast wziąłem się za lekturę i z pobieżnego przejrzenia ziaren zorientowałem się, że mam przed sobą księgę "Pamięć ryżu", właśnie tę, nad którą pieczę powierzył mi ustnie mistrz Szang. Poganiany niecierpliwym pragnieniem sprawdzenia do końca twierdzeń tego ostatniego, zacząłem lekturę pięciu tysięcy ziaren zawartych w woreczku. Ziarna ryżu nie były ponumerowane, zacząłem czytać na los szczęścia i z wielkim podziwem stwierdziłem, że tekst ciągnie się w spójny sposób, jakby moja dłoń za każdym razem wybierała kolejną stronę. Zadziwiony tą anomalią, zacząłem lekturę od nowa, rozpoczynając od ostatniego ziarna (dwunastego) i wybierając następne wśród już rozszyfrowanych. Zauważyłem wówczas, że jeśli zadałem sobie trud ułożenia ich tak, by żadne nie stykało się z tym, co przy pierwszym czytaniu, początkowy proces powtarzał się. Tyle tylko, że był to nowy tekst, inny niż przy pierwszym porządku! Było nie do pomyślenia, bym miał rozpowiadać o tej niezwykłej operacji (niektórzy powiedzieliby "diabolicznej") w epoce, gdy najmniejsze odchylenia od religijnego dogmatu prowadziło prosto na stos dla heretyków. Jednakże ani przez chwilę nie pomyślałem, by rozstać się z mym skarbem: zdałem sobie z tego sprawę dopiero po licznych próbach, ale "Pamięć ryżu", w zależności od kombinacji ziaren, stawała się kolejno to zaginionym dziełem Konfucjusza, to Huei-Szy, Kong Suena, Tsou Jena 5 i wielu innych (niektórzy nie mają nawet imion o wschodnim rodowodzie), o których istnieniu już dawno zapomniano. Ale przede wszystkim, i od tego powinienem był zacząć, mistrz Szang nie skłamał co do mocy pozostawionych mi tekstów... ------------------------------------------------------------ 5 Wszyscy autorzy wymieniani przez d'Ashby'ego są znani, ale ich oryginalne dzieła już nie istnieją. Prawdopodobnie zostały spalone w roku 213 przed n.e. przez Ts'in Sze Huang- ti. Później uczeni konfucjańscy napisali od nowa te teksty, bezwstydnie je fałszując. Jednakże bardzo stary katalog wymienia dzieło Kong Suena, gdzie mowa była o "białym koniu, który nie jest koniem", jak również o "podobnym i niepodobnym" (przyp. autora). ------------------------------------------------------------ Mówi się w przenośni, że prawda poraża tych, którym się objawia, i coś musi być w tym powiedzeniu, gdyż przy lekturze ziaren ryżu czułem jakby ogarniał mnie płomień. Wszystkie me pytania znalazły wreszcie ostateczną odpowiedź, wszystkie zagadki znikały wobec świetlistej oczywistości, nie dopuszczającej wątpliwości. W porównaniu z "Pamięcią ryżu" najbardziej szanowane ze świętych ksiąg (Stary Testament, Ewangelie, Koran i nawet nauka Buddy, z którą zapoznałem się w Indiach) ukazały nagle swą prawdziwą twarz: nie ma w nich żadnego Boga, żadnego jasności, która zmuszałaby do zamknięcia oczu. Nagle rozpoznawałem w nich pospolite piętno ludzkiego niepokoju, oszustwa, wymysły. Mówi się w nich o raju i moralności, o nagrodzie, o karze, o ascezie, poświęceniu... Smutne obietnice, próżne nawoływania, których bezsens wykazuje jedynie formuła "Pamięci ryżu". Przy tej lekturze ogarnęła mnie absolutna pewność, poczucie wolności, mocy, olśnienie istoty, która wszystko, łącznie z boskością, ustawia na właściwym miejscu w teatrze Kosmosu. To trwałe objawienie, ta wiedza, o której tylko w wielce ułomny sposób mogę powiedzieć, że nie ma nic wspólnego z tym, co zazwyczaj określa się mianem wiedzy, wzrastała w miarę czytania, rosła w kierunku, którego nie mogłem sobie wyobrazić. "Pamięć ryżu", nie zadowalając się objawieniem pochodzenia i ostatecznego przeznaczenia wszechświata, dążyła do niewyobrażalnego szczytu, a każdy ciąg ziaren dorzucał następny krąg do cudownej spirali wiedzy. Tyle omówień, tyle górnolotnych i pustych analogii (rzekłbyś, zapożyczonych z tekstów mistyków), które niestety tylko zniekształcają prawdę. Czytelnik miałby prawo oskarżyć mnie, że nie udowadniam żadnego z mych twierdzeń albo podać w wątpliwość tak trudną do wyrażenia rzeczywistość. Mam świadomość, że moje próby są pożałowania godne, ale ten brak precyzji, jak zobaczymy, nie jest zależny od mojej woli i ja pierwszy nad nim ubolewam... W rzeczy samej zaledwie skończyłem lekturę, zdałem sobie sprawę z zadziwiającego faktu: gdy tylko podnosiłem oczy znad tekstu, nie byłem w stanie niczego sobie przypomnieć. Oczywiście, wystarczyło, bym powrócił do lupy i znów spojrzał na ziarnko ryżu, a przypominało mi się wszystko, co uprzednio przeczytałem, ale zwykłe spojrzenie na Giovannę, chwila rozkojarzenia czy tym bardziej parę godzin snu, a zapominałem przeczytane wersy. Pozostawało mi jedynie nieznośnie bolesne uczucie utraconego raju jak po cudownym śnie, którego nie pamięta się po przebudzeniu. Nie czekając na koniec lektury, na którą z trudnością starczyłoby całego życia ("Pamięć ryżu" zawierała pięć tysięcy ziaren, odpowiadała więc bibliotece zawierającej cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tomów, każdy po pięć tysięcy stron), postanowiłem złamać słowo dane mistrzowi Szang i stopniowo tłumaczyć tekst. To również okazało się niemożliwe: z powodów wymienionych powyżej, a także dlatego, że próżno by usiłować oddać w języku angielskim to, co wykraczało poza język, i jeszcze odnaleźć ten cud pisma i znaczenia, który pozwalał na tyle odmiennych odczytań. Szybko jednak pojąłem, gdyż było to wyraźnie zaznaczone w tekście, że będę mógł zapamiętać go dopiero, gdy przeniknę wszystkie lekcje, postanowiłem więc poświęcić temu celowi każdą chwilę. W ten sposób minęły dwa lata najdoskonalszego szczęścia, jakie można sobie wyobrazić. Wstaję wcześnie rano i pracuję do wieczora, przerywając tylko, by coś zjeść lub przespać się. Giovanna nabrała zwyczaju przebywania ze mną w pokoju, gdzie studiuję. Siedzi przy oknie, obojętna na wszystko, co nie jest jej grzebieniem lub pokarmem, który właśnie niesie do ust, i choć nieraz odczuwam głęboki smutek Pigmaliona, którego życzenia spełniły się tylko połowicznie, widok jej boskiej piękności sprawia mi przyjemność. Gdy nadchodzi noc, chowam do szafy ziarna ryżu i pudełko z przegródkami, w którym je segreguję, potem kładę się, marząc tylko o chwili, gdy wraz z lekturą odnajdę sens drogi. Jednakże z każdym dniem silniej zdaję sobie sprawę z pilności mej pracy i z odpowiedzialności, jaka na mnie ciąży. Dręczy mnie jedno pytanie, którego nie mogę odpędzić: co się ze mną stanie, gdy uda mi się już przeczytać wszystkie możliwe wersje "Pamięci"? Tego wieczoru powierzam pergaminowi straszliwie niebezpieczne szaleństwo, ale czyż to nie samego Boga przesiewam między niezgrabnymi palcami?... 9 czerwca roku 1348 Szesnaście miesięcy minęło, odkąd napisałem powyższy tekst, szesnaście miesięcy szczęśliwości, niewypowiedzianych obietnic, które dziś zamknęły się niepowetowaną stratą. Już od wielu tygodni szaleje dżuma wraz z nędzą i głodem, które niesie ze sobą, a ja nic nie wiedziałem, nic nie przeczuwałem, tak bardzo lektura odgrodziła mnie od wszystkiego, co dzieje się wokół! Dziś rano, po wstaniu, sięgnąłem do szafy po moją "książkę". Na półce leżał skórzany woreczek i pudełko z przegródkami, ale były puste... Potworne przeczucie kazało mi pobiec do pokoju, gdzie zazwyczaj pracowałem. Giovanna siedziała na swym miejscu, przy oknie. Na jej kolanach spoczywała czarka z białej porcelany, gdzie leżało, zapomniane, ostatnie ziarno "Pamięci ryżu". Nie spojrzawszy nawet na dziewczynę, rzuciłem się, by ocalić ostatnią pozostałość mych nadziei. Katastrofa dopełniła się. Na powierzchni ziarna, wymytego, napęczniałego w gotowaniu, z całej mądrości świata pozostał tylko jeden znak, od którego okrutnej ironii łzy napłynęły mi do oczu: "mo", to znaczy "nic"... Stracony tekst. Zatarty cudowny ślad, który mnie prowadził, zamurowane na wieczność wyjście z labiryntu! Podniosłem się gwałtownie, gotów w rozpaczy obrzucić gradem ciosów niewinne stworzenie, odpowiedzialne za to nieszczęście... Gdy zbliżałem się, Giovanna odwróciła się do mnie. Pierwsze promienie wschodu słońca płonęły w jej włosach. Jej oczy napotkały moje, zatrzymały się na nich po raz pierwszy od trzech lat. Również po raz pierwszy usłyszałem turkot wózka i głos obwoływacza, nakazujący mieszkańcom, by wynosili swych zmarłych. Według profesora Anacarsio di Battista, który jak zwykle nie przypomina sobie, gdzie napotkał tę wzmiankę, jeden z poematów toskańskich w XIV wieku mówi o mężczyźnie, który ostatnie lata życia spędził w towarzystwie dziewczyny pozbawionej pełni władz umysłowych, ale pięknej niczym Madonna. Można było ich spostrzec w oknie domku na Ponte Vecchio: ona powoli i starannie rozczesywała włosy, podczas gdy on mamrotał niesłyszalne słowa patrząc jej w oczy. "I była to" - profesor zapewnia, że dosłownie cytuje ostatni wers - "wielka żałość widzieć tak cudną damę i tak uczonego młodziana spalających się w tak słodkim nierozsądku..." L. Grimaldi, 1903