11472
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11472 |
Rozszerzenie: |
11472 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11472 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11472 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11472 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JAMES CLAVEL
GAI-JIN
Tytuł oryginału: GAI-JIN
Ta powieść jest dla Ciebie,
kimkolwiek jesteś,
z wyrazami uznania i wdzięczności - gdyż
bez Ciebie to, co czyni ze mnie pisarza,
nie zaistniałoby, nie mogłoby zaistnieć...
Mapa Japonii w 1862 roku
Powieść GAI-JIN, której tytuł oznacza cudzoziemca, dzieje się w Japonii w 1862 roku.
Nie odtwarza historii, lecz kreuje fikcję literacką. Wiele z zawartych w niej zdarzeń jest zgodnych z relacjami historyków i z podręcznikami historii - choć nie zawsze opisują one to, co się naprawdę wydarzyło... Nie jest to książka o rzeczywistych postaciach, które żyły lub miały żyć w tamtym okresie, ani o rzeczywistych firmach. Królowie, królowe i cesarze noszą swe właściwe nazwiska, podobnie jak paru generałów i kilka sławnych postaci. Poza tym przetworzyłem historię - te wszystkie jej: gdzie, jak, kto, dlaczego i kiedy - by służyła mojej własnej rzeczywistości, a może... by opowiedzieć prawdziwą wersję tego, co się wydarzyło.
GŁÓWNE POSTACIE
Gai-jinowie
MALCOLM STRUAN, 20 lat, najstarszy syn i dziedzic firmy Struanów, Noble House;
jego ojcem był
CULUM STRUAN, 39 lat, obecny tai-pan firmy; jego ojcem był DIRK STRUAN, założyciel firmy, natomiast żoną
TESS STRUAN, 36 lat, córka Tylera Brocka. GORDON CZEN, 48 lat, "Znakomity Czen", komprador firmy Struanów w Hongkongu,
nieślubny syn Dirka Struana.
JAMIE MCFAY, 39 lat, kierujący filią Noble House w Japonii. DR RONALD HOAG, 46 lat, lekarz rodziny Struanów. TYLER BROCK, 72 lata, tai-pan i założyciel firmy Brock i Synowie. MORGAN BROCK, 48 lat, jego syn, brat przyrodni Tess. NORBERT GREYFORTH, 39 lat, kierujący filią firmy Brocków w Japonii. SIR WILLIAM AYLESBURY, 47 lat, brytyjski minister w Japonii. DR GEORGE BABCOTT, 28 lat, zastępca ministra i chirurg.
PHILLIP TYRER, 21 lat, dyplomata i praktykant uczący się na tłumacza języka japońskiego. ADMIRAŁ CHARLES KETTERER, 46 lat, dowódca floty brytyjskiej. POR. JOHN MARLOWE, 28 lat, kapitan 21-działowej parowej fregaty HMS "Pearl",
obecnie adiutant Ketterera. SETTRY PALLIDAR, 27 lat, kapitan dragonów.
DMITRI SYBORODIN, 38 lat, kupiec amerykański, z pochodzenia Kozak. HENRI BONAPARTE SERATARD, 41 lat, francuski minister w Japonii. ANDRE PONCIN, 38 lat, kupiec, tajny agent z Francji. HRABIA ALEKSY SIERGIEJEW, 35 lat, carski minister w Japonii. ANGELIQUE RICHAUD, 18 lat, ukochana Malcolma Struana, córka Guya Richauda,
francuskiego kupca w Chinach, pozostająca pod opieką ministra Francji.
Japończycy
PAN TORANAGA YOSHI, 26 lat, potomek Shoguna Toranagi, członek Rady Starszych, opiekun dziedzica, Shoguna-chłopca.
9
KOIKO, 22 lata, tayu, gejsza najwyższej rangi, ai-jin (ukochana) pana Yoshiego.
MISAMOTO, 31 lat, rybak, skazaniec, przebrany za samuraja, tajny tłumacz z angielskiego.
SHOGUN NOBUSADA, 16 lat, czternasty Shogun z klanu Toranaga.
KSIĘŻNICZKA YAZU, 16 lat, jego żona, przyrodnia siostra cesarza Komei.
PAN ANJO, 47 lat, daimyo Mikawy, przewodniczący Rady Starszych.
PAN SANJIRO, 42 lata, daimyo Satsumy.
PAN OGAMA, 28 lat, daimyo Chóshu.
PAN HIRO, 28 lat, daimyo Tosy.
WAKURA, 40 lat, marszałek dworu cesarskiego w Kioto.
MEIKIN, 44 lata, mama-san Koiko w "Domu Wistarii" w Edo.
RAIKO, 42 lata, mama-san "Domu Trzech Karpi" w Yokohamie.
FUJIKO, 17 lat, kurtyzana z "Domu Trzech Karpi", sympatia Phillipa Tyrera.
NEMI, 23 lata, kurtyzana, ai-jin Jamiego McFaya.
Oraz shishi (odważni ludzie), rewolucyjni samurajowie, idealiści, fanatyczni przeciwnicy
cudzoziemców. Ich tajnym przywódcą jest KATSUMATA, 36 lat, najbardziej zaufany doradca pana Sanjiro z Satsumy, nazywany
również Krukiem. HIRAGA, 22 lata, nazywany także UKIYA, NAKAMA, OTAMI, przywódca wszystkich
shishi z Choshu.
AKIMOTO, 24 lata, jego kuzyn z Choshu. ORI, 17 lat, z Satsumy. SHORIN, 19 lat, z Satsumy. SUMOMO, 17 lat, siostra Shorina, przeznaczona na żonę dla Hiragi.
KSIĘGA PIERWSZA
1
YOKOHAMA
12 września 1862
Śmiertelnie wystraszona dziewczyna galopowała przez pola ryżowe po wąskich, podmokłych, niepewnych ścieżkach ku odległemu o pół mili wybrzeżu. Słońce się już zniżało. Siedziała na koniu po damsku i z trudem utrzymywała równowagę, choć zwykle jeździła po mistrzowsku. Zgubiła gdzieś kapelusz, a zielony strój do konnej jazdy - ostatni krzyk paryskiej mody - był poszarpany przez jeżyny i popstrzony kropelkami krwi. Płowe włosy rozwiewały się na wietrze.
Szpicrutą przynagliła kuca do biegu. Mogła już rozróżnić maleńkie chatki rybackiej osady, stłoczone przy wysokim ogrodzeniu i nad kanałami otaczającymi Osiedle Cudzoziemców w Yokohamie. Widziała wyrastające ponad ogrodzenie wieże dwóch małych kościołów i dziękując Bogu, myślała
0 tym, że w zatoce za Osiedlem cumują brytyjskie, francuskie, amerykańskie
1 rosyjskie statki handlowe oraz kilkanaście okrętów wojennych, żaglowych i parowców.
Szybciej. Pokonać wąskie drewniane mostki nad kanałami i rowami irygacyjnymi, przecinającymi poletka. Kucyk szybko tracił siły; jego ciało pokrywała piana, na łopatce miał głęboką ranę. Spłoszył się nieoczekiwanie. Trudna chwila, ale dała sobie radę i teraz już skręcała ku wiosce, na most ponad kanałem, ścieżką wiodącą do głównej bramy, do budynku samurajskiej straży i ku japońskiej Komorze Celnej.
Dwaj samurajowie, każdy uzbrojony w dwa miecze, zauważywszy ją spróbowali zagrodzić jej drogę, ale pognała między nimi na szeroką główną ulicę Osiedla Cudzoziemców na wybrzeżu. Jeden z samurajów pobiegł zawołać oficera.
- Au secours... a 1'aide, na pomoc! - Dysząc ściągnęła wodze. Promenada była niemal wyludniona. Większość mieszkańców odbywała
sjestę, ziewała w kantorach lub oddawała się miłosnym igraszkom w położonych na zewnątrz ogrodzenia Domach Rozkoszy.
- Na pomoc! - wołała raz za razem i na ulicy pojawiło się kilku
13
mężczyzn: brytyjscy kupcy, żołnierze po służbie i marynarze. Paru chińskich służących rozwarło oczy z zaskoczeniem.
- Wielki Boże, popatrzcie! To ta francuska dziewczyna...
- Co się stało? Jezu, spójrzcie na jej ubranie...
- Rany gościa, to ona, ta ślicznotka, Anielskie Cycki. Ta, co przyjechała parę tygodni temu...
- Zgadza się, Angelikue... Angelikue Beecho czy Reecho, jakieś takie żabojadzkie nazwisko...
- Wielki Boże, patrzcie, to krew!
Wszyscy zaczęli iść ku niej; tylko Chińczycy poznikali, pomni na tysiąclecia niespodziewanych kłopotów. W oknach ukazały się zaciekawione twarze.
- Charlie, zawołaj natychmiast sir Williama!
- Wielki Boże, spójrzcie no na kuca, to biedne bydlę wykrwawi się na śmierć, sprowadźcie weterynarza! - krzyknął zażywny kupiec. - A ty, żołnierzu, migiem zawołaj generała i tego żabojada, co się nią opiekuje... no, na miłość boską, tego konsula francuskiego, tylko pośpiesz się! - Z niecierpliwością wskazał ręką parterowy budynek z powiewającą flagą Francji. - Pośpiesz się! - zaryczał.
Żołnierz pobiegł, a kupiec natychmiast podreptał ku dziewczynie. Jak wszyscy kupcy, nosił cylinder, wełniany kubrak i obcisłe spodnie; w słońcu oblewał się potem.
- Na Boga, panno Angelikue, co się stało? - Schwycił konia za uzdę i patrzył przerażony na twarz, włosy i ubranie dziewczyny, pokryte cętkami błota i krwi. - Jest pani ranna?
- Moi, non... nie, chyba nie, ale zaatakowano nas... Japońcy nas napadli. - Wciąż przerażona, starała się złapać oddech i powstrzymać drżenie. Odgarnęła włosy z czoła i niecierpliwym gestem wskazała na zachód, w kierunku lądu, gdzie na horyzoncie niewyraźnie rysowała się Fuji. - Jedźcie tam... szybko... potrzebna im natychmiast pomoc!
Ci, którzy stali bliżej, zaszokowani, zaczęli przekazywać te niekompletne wieści tłoczącym się z tyłu. "Kto? Kogo napadli, Francuzów czy Brytyjczyków? Zaatakowani? Gdzie? Znowu te skurczybyki z dwoma mieczami! Gdzie, do cholery, to się stało..." - padały wciąż nowe pytania i dziewczynie nie pozostawiano czasu na odpowiedz. Zresztą w ogóle nie potrafiłaby logicznie odpowiedzieć. Jej piersi falowały, gdy zgromadzeni starali się dopchnąć jak najbliżej, ściskając ją w tłoku. Coraz więcej mężczyzn wylewało się na ulicę. Wkładali płaszcze i kapelusze. Wielu było już uzbrojonych w pistolety i muszkiety, a kilku miało najnowsze amerykańskie karabiny odtylcowe. Po schodach okazałej piętrowej budowli, nad której portalem widniał napis "Struan i Spółka", zbiegł brodaty, barczysty Szkot. Nie bacząc na harmider przepchnął się do dziewczyny.
- Cicho, na miłość boską! - wrzasnął i korzystając z tego, że wszyscy się uciszyli, zwrócił się do dziewczyny: - Szybko, niech panienka mówi, co się stało. Gdzie młody pan Struan?
14
- Och, Jamie, je... ja, ja... - oszołomiona dziewczyna rozpaczliwie próbowała się opanować. - Och, mon Dieul
Poklepał ją po ramieniu, jak klepie się dziecko, by je uspokoić. Uwielbiał ją, jak wszyscy mężczyźni.
- Proszę się uspokoić, nic już pani nie grozi, panienko Angelikue. Proszę się nie śpieszyć... Zróbcie jej trochę miejsca, na miłość boską! Proszę nam opowiedzieć, co się stało.
Jamie McFay miał trzydzieści dziewięć lat. Był zarządcą firmy Struanów w Japonii. Dziewczyna otarła łzy; płowe włosy opadały falą po jednej stronie jej twarzy.
- Nas... Napadli nas samurajowie - mówiła cichym głosem o bardzo wdzięcznym akcencie. Wszyscy wyciągnęli szyje, by lepiej słyszeć. - Byliśmy... byliśmy na tamtej wielkiej drodze... - Znowu wskazała w głąb lądu. - Tam.
- Na Tokaido?
- Tak, właśnie, na Tokaido... - Ten wielki, biegnący wzdłuż wybrzeża gościniec, na którym pobierano myto, łączył zakazaną stolicę shoguna, Edo, z pozostałą częścią Japonii, również niedostępną dla cudzoziemców. - My... jechaliśmy konno. - Przerwała, a potem słowa zaczęły płynąć strumieniem: - Pan Canterbury, Phillip Tyrer i Malcolm... pan Struan, i ja jechaliśmy drogą, a potem tam był... długi pochód samurajów z chorągwiami i czekaliśmy, żeby ich przepuścić. Potem my... potem dwaj pędem podjechali, zranili monsieur... zranili pana Canterbury, zaatakowali Malcolma... pana Struana, który wyjął pistolet, i Phillipa, który krzyknął na mnie, że mam uciekać i przyprowadzić pomoc. - Dziewczyna znowu zaczęła drżeć. - Szybko, oni potrzebują pomocy!
Mężczyźni natychmiast rzucili się do koni i po dodatkowe strzelby. Rozbrzmiewały gniewne okrzykj:
- Niech ktoś pośle po wojsko...
- Samurajowie dostali Johna Canterbury'ego, Struana i tego młodego gościa, Tyrera. Porąbali ich na Tokaido.
- Jezu, ona mówi, że samurajowie zabili kilku naszych chłopców!
- Gdzie to się stało? - Jamie McFay przekrzykiwał hałas, poskramiając niecierpliwość. - Czy mogłaby panienka opisać miejsce, gdzie to się stało? Gdzie dokładnie?
- Przy drodze, przed Kana... Kana cośtam.
- Kanagawą? - spytał wymieniając nazwę małej wsi rybackiej, stacji przy Tokaido, po drugiej stronie zatoki, oddalonej o jakąś milę w linii prostej przez zatokę, a ponad trzy wzdłuż drogi nadbrzeżnej.
- Oui, Kanagawą! Pośpieszcie się!
Ze stajni Struanów wyprowadzono przygotowane do drogi, osiodłane konie. Jamie przewiesił strzelbę przez ramię.
- Proszę się nie niepokoić, szybko ich znajdziemy. A pan Struan? Udało mu się uciec? Czy nie został zraniony?
15
- Non. Nie widziałam nic, tylko początek, biedny pan Canterbury, on... jechałam właśnie obok, kiedy oni... - Łzy trysnęły jej z oczu. - Nie patrzyłam do tyłu, posłuchałam... i przyjechałam po pomoc.
Nazywała się Angelikue Richaud. Skończyła właśnie osiemnaście lat. Tego dnia po raz pierwszy wyjechała poza Osiedle.
McFay wskoczył na siodło i pogalopował w obłoku kurzu. Wielki Boże, myślał strapiony, od ponad roku nie mieliśmy żadnych kłopotów. Przecież inaczej nigdy nie pozwoliłbym im jechać. To ja jestem za to odpowiedzialny. Malcolm, przyszły dziedzic... a ja jestem za to odpowiedzialny. Na Boga, co się, do diabła, mogło stać?
McFay wraz z grupą kilkunastu kupców oraz kapitanem dragonów dowodzącym trzema lansjerami bez trudności znaleźli Johna Canterbury'ego na poboczu Tokaido. Natomiast patrzenie na niego sprawiło im jednak pewną trudność. Głowę miał obciętą, a części jego kończyn leżały rozrzucone nie opodal. Całe ciało pokrywał wzór straszliwych cięć mieczem - właściwie każde z nich mogło być śmiertelne. Nie było śladu Tyrera czy Struana ani też samurajów. Nikt z przechodzących nie mógł powiedzieć nic o morderstwie - kto to zrobił, kiedy i dlaczego.
- Czyżby pozostałych porwano? - spytał Jamiego jeden z Amerykanów, przejęty zgrozą.
- Nie wiem, Dmitri. - McFay usiłował zmusić szare komórki do pracy. - Niech ktoś wróci, powiadomi sir Williama i weźmie... i przywiezie całun lub trumnę.
Z pobladłą twarzą patrzył na tłum przechodzących obok ludzi, którzy pilnowali się, by nie spojrzeć w jego stronę, a mimo to wszystko jednak widzieli.
Dobrze utrzymaną, ubitą drogą gruntową sunął strumień zdyscyplinowanych podróżnych. Udawali się do Edo, które pewnego dnia miało otrzymać nazwę Tokio, lub też stamtąd wracali. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku; biedni i bogaci; niemal wyłącznie Japończycy, aczkolwiek z rzadka widziało się Chińczyków w długich szatach. Przeważali mężczyźni, ubrani w kimona, które różniły się krojem i jakością. Na głowach mieli przeróżne kapelusze ze słomy lub tkanin. Kupcy, półnadzy tragarze, mnisi buddyjscy w pomarańczowych szatach, rolnicy podążający na rynek, wędrowni wróż-biarze, skrybowie, nauczyciele, poeci. Sunęły lektyki i palankiny z ludźmi lub towarami, niesione przez dwóch, czterech, a niekiedy nawet ośmiu mężczyzn. Kilku samurajów kroczących w tłumie rzucało cudzoziemcom gniewne spojrzenia.
- Wiedzą, kto to zrobił, wszyscy wiedzą - stwierdził McFay.
- Jasne. Matierjebcy! - Amerykanin Dmitri Syborodin, barczysty, trzy-dziestoośmioletni szatyn w ubraniu z prostego sukna, przyjaciel Johna Can-
16
terbury'ego, wprost wrzał gniewem. - Cholernie łatwo przyszłoby zmusić któregoś z nich do mówienia.
Nieco na uboczu w zwartej grupie stało kilkunastu samurajów. Wielu z nich miało łuki, a przybysze z Zachodu dobrze wiedzieli, jakimi sprawnymi są łucznikami.
- Nie byłoby to takie proste, Dmitri - zaoponował McFay.
- A jednak można sobie bardzo łatwo z nimi poradzić, panie McFay - wtrącił energicznie Pallidar, młody oficer dragonów - choć nie jest to wskazane, jeśli się nie ma specjalnego pozwolenia... chyba że to oni zaatakują. W każdym razie jesteście zupełnie bezpieczni. - Settry Pallidar wysłał dragona, by zawezwał z obozu oddział z trumną. Szarogęsił się, co wyraźnie irytowało Amerykanina. - Lepiej przeszukajcie pobliski teren. Kiedy przybędą moi ludzie, pomogą wam. To niemal pewne, że pozostali dwaj leżą gdzieś tutaj ranni.
McFay wzdrygnął się i wskazał nieboszczyka.
- Albo w takim stanie jak on?
- Możliwe, nie traćmy jednak nadziei. Wy trzej zajmijcie się tą stroną, pozostali niech się rozdzielą i...
- Słuchaj, Jamie! - Dmitri przerwał mu z rozmysłem; nie cierpiał oficerów, mundurów, żołnierzy, zwłaszcza brytyjskich. - A może byśmy pojechali dalej do Kanagawy. Może ktoś z Przedstawicielstwa Amerykańskiego coś wie.
Pallidar nie zareagował. Rozumiał motywy nieprzyjaznego zachowania Amerykanina i wiedział, jak nienagannie przebiegała jego służba. Dmitri, pochodzący z kozackiej rodziny, był kiedyś oficerem kawalerii w armii Stanów Zjednoczonych. Jego dziadek został zabity w walkach z Brytyjczykami podczas wojny amerykańskiej w 1812 roku.
- Kanagawa, to dobry pomysł, panie McFay - stwierdził. - Powinni wiedzieć, co to za pochód samurajów tędy przejeżdżał. Im prędzej się dowiemy, kto jest winowajcą, tym lepiej. Musieli zaatakować z rozkazu któregoś ze swoich królów czy książąt. Tym razem przygwoździmy sukinsyna i niech Bóg ma go w swej opiece.
- Niech Bóg zgnoi wszystkich sukinsynów - rzucił zjadliwie Dmitri. Kapitan zwykle nie dawał się sprowokować, tym razem jednak zareagował.
- Całkiem słusznie, panie Syborodin - rzekł swobodnie. - Ktoś, kto nazwałby mnie sukinsynem, powinien pędem poszukać sobie sekundanta, pistoletu lub szpady, całunu i grabarza. Panie McFay, ma pan mnóstwo czasu do zachodu. Zostanę tutaj do powrotu moich ludzi, a potem przyłączę się do poszukiwań. Jeśli dowiedzą się panowie czegoś w Kanagawie, proszę przesłać mi wiadomość. - Dwudziestosiedmioletni kapitan Pallidar nosił wspaniały mundur i z prawdziwą czcią traktował swój regiment. Z ledwie skrywaną pogardą spoglądał na niejednorodną zbieraninę kupców. - Proponuję, by cała reszta... dżentelmenów... rozpoczęła poszukiwania. Niech panowie się rozproszą, lecz pozostają w kontakcie wzrokowym. Brown,
upą i przeszukacie zagajnik. Jesteś dowódcą, sierżancie.
17
- Tak jest, kapitanie. Oddział, za mną!
McFay zdjął płaszcz i nakrył nim ciało zabitego. Potem ponownie dosiadł konia i wraz ze swym amerykańskim przyjacielem popędził na północ ku oddalonej o milę Kanagawie.
Kapitan dragonów pozostał sam. Siedział spokojnie na koniu, który stał przy zwłokach, i obserwował grupę samurajów. Oni również patrzyli prosto na niego. Jeden poruszył swym łukiem - może miała to być groźba, może nie. Pallidar ani drgnął. Szablę miał przygotowaną. Na złotych szamerunkach jego munduru lśniło słońce. Wystraszeni piesi pośpiesznie przechodzili obok. Koń nerwowo grzebał kopytem w ziemi, potrząsając uprzężą.
To nie przypomina dotychczasowych ataków na pojedyncze osoby, myślał oficer ze wzrastającym gniewem. Zapłacą nam nielicho za napad na tych trzech i kobietę i za zabicie Anglika w tak obrzydliwy sposób. To oznacza wojnę.
Kilka godzin wcześniej czwórka jeźdźców wyjechała przez główną bramę obok Komory Celnej. Niedbale pozdrowili samurajskich strażników, a gdy ci odpłacili się zdawkowymi ukłonami, ze swobodą pokłusowali w głąb lądu. Jechali krętymi ścieżkami, kierując się ku Tokaido. Znakomici jeźdźcy na zwinnych kucykach.
Na cześć Angelikue mężczyźni włożyli swe najlepsze cylindry i stroje do jazdy konnej. Wszyscy im zazdrościli. Cała społeczność; stu siedemnastu rezydujących tu Europejczyków: dyplomatów, kupców, rzeźników, sklepikarzy, kowali, cieśli, płatnerzy, awanturników, szulerów, nicponi i osób utrzymujących się z przysłanych im z domu pieniędzy. Większość stanowili Brytyjczycy, ponadto byli tam Chińczycy lub Eurazjaci zatrudnieni jako urzędnicy, kilku Amerykanów, Francuzi, Holendrzy, Niemcy, Rosjanie, Australijczycy i jeden Szwajcar. W Osiedlu mieszkały trzy kobiety w starszym wieku: dwie Brytyjki - żony kupców; trzecia pełniła funkcję burdelmamy w Mieście Pijaków, jak nazywano domostwa klas niższych. Dzieci nie było. Do tego pięćdziesiątka czy sześćdziesiątka chińskich służących.
Rolę przewodnika objął John Canterbury, kupiec brytyjski o kościstej twarzy. Phillip Tyrer miał poznać na tej przejażdżce lądową drogę do Kana-gawy, gdzie od czasu do czasu odbywały się spotkania z urzędnikami japońskimi. Trasa wiodła wyłącznie przez dostępny dla cudzoziemców teren. Tyrer, który dopiero co ukończył dwadzieścia jeden lat, był tu zaledwie od wczorajszego dnia; przybył z Londynu przez Pekin i Szanghaj. Miał poznać język japoński, by potem pracować jako tłumacz.
- Panie Canterbury, panie Tyrer, czy mógłbym z panami pojechać? - spytał Malcolm Struan usłyszawszy rano w klubie rozmowę obydwu mężczyzn. - Piękna pogoda na zwiedzenie okolicy. Chciałbym poprosić pannę Richaud, by się do nas przyłączyła. Jeszcze tak niewiele widziała w tym kraju.
18
- Będziemy zaszczyceni, panie Struan. - Canterbury błogosławił szczęście, które go spotkało. - Wasze towarzystwo powitamy z prawdziwą radością. To może być dość miła przejażdżka, choć... nie ma zbyt wiele do oglądania dla damy.
- Jak to? - zapytał Tyrer.
- Z tego co wiemy, Kanagawa przez wieki była ruchliwą wsią pocztową i stacją na drodze do Edo. Dlatego jest tam mnóstwo herbaciarni, jak nazywają tu większość burdeli. Niektóre z nich warte odwiedzin, chociaż nie zawsze uważa się tam nas za tak pożądanych gości, jak w naszej Yoshiwarze po drugiej stronie mokradeł.
- Zamtuzy? - zdziwił się Tyrer. Pozostali dwaj zaśmiali się, widząc jego minę.
- Właśnie, panie Tyrer - rzekł Canterbury. - Nie przypominają jednak burdeli ani tanich hotelików w Londynie czy gdziekolwiek indziej. Są jedyne w swoim rodzaju. Wkrótce się pan o tym przekona, choć przeważnie ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, trzymają stałe kochanki.
- Nigdy bym się do czegoś podobnego nie posunął - oświadczył Tyrer,
- Może pan zmieni zdanie. Dzięki Bogu, kurs walutowy jest dla nas korzystny, daję słowo! - zaśmiał się Canterbury. - Ten stary Jankes, Townsend Harris, był naprawdę przebiegłym draniem.
Rozpromienił się na samą myśl o tym. Harris był pierwszym amerykańskim konsulem generalnym, naznaczonym dwa lata po tym, jak komandor Perry ze swoimi czterema Czarnymi Okrętami - pierwszymi parowcami, jakie ujrzano na tutejszych wodach - otworzył Japonię dla świata zewnętrznego - najpierw w roku 1853, a następnie w 1856. Cztery lata temu, po latach rokowań, Harris wynegocjował Traktaty, potwierdzone później przez majora Powersa, które gwarantowały cudzoziemcom dostęp do pewnych portów. Zapewniły one także bardzo korzystny kurs wymiany srebrnych meksów - meksykańskich srebrnych dolarów, będących powszechnym środkiem płatniczym w handlu z krajami Azji - na japońskie złote obany. W dodatku, jeśli wymieniało się meksy na obany i znowu na meksy, można było podwoić, a nawet potroić fortunę.
- Zjemy wczesny obiad i wyruszymy - zaproponował Canterbury. - Wrócimy akurat na kolację, panie Struan.
- Doskonale. Może panowie zaszliby do jadalni naszej spółki? Wydaję małe przyjęcie dla mademoiselle Richaud.
- Pięknie dziękuję. Ufam, że tai-pan ma się lepiej?
- Tak, znacznie lepiej. Ojciec jest już prawie zdrowy.
Wczorajsza poczta donosiła co innego, pomyślał John Canterbury z niepokojem, gdyż to, co się tyczyło Noble House - Szlachetnego Domu, bo pod taką nazwą firma Struan i Spółka była znana w świecie - obchodziło ich wszystkich. Krążyły pogłoski, że Stary miał kolejny udar. Dżos. Zresztą, wszystko jedno, nieczęsto ktoś taki jak ja ma okazję pogawędzić z prawdziwym przyszłym tai-panem czy z podobnym jej aniołem. Zapowiada się wspaniały dzień!
19
Ledwie wyruszyli, Canterbury podwoił swą uprzejmość.
- Ach, panie Struan, czy... czy przyjechał pan do nas na długo?
- Pobędę jeszcze z tydzień, a potem wracam do domu, do Hongkongu. - Struan był najwyższym i najsilniejszym z trójki mężczyzn. Wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia lat. Miał bladoniebieskie oczy i rudawo-brązowe włosy ujęte z tyłu w koński ogon. - Nie ma powodu zostawać dłużej. Jamie McFay doskonale dba o nasze interesy. Wykonał kawał dobrej roboty otwierając nasz kantor w Japonii.
- To tęga głowa, panie Struan, nie da się zaprzeczyć. Najwyższej klasy. Czy młoda dama pojedzie z panem?
- Panna Richaud? Mam nadzieję, że będzie ze mną wracać. Jej ojciec prosił, bym jej strzegł, choć oczywiście w czasie pobytu tutaj nad panną Richaud sprawuje pieczę przedstawiciel Francji - odparł lekko. Udał, że nie dostrzegł nagłego błysku w oczach Canterbury'ego ani tego, że Tyrer, już oczarowany, pogrążył się w rozmowie z Angelikue po francusku, języku, którym on sam płynnie nie władał. Cóż, nie można mieć pretensji ani do Johna Canterbury'ego, ani do żadnego z nich, pomyślał z rozbawieniem. Przynaglił konia ostrogą, by wysunąć się naprzód i zrobić innym miejsce, jako że droga przed nimi nagle się zwężała.
Teren był płaski, urozmaicały go tylko kępy bambusowych zarośli, choć trochę dalej, tu i ówdzie rozpościerały się zagajniki, którym barwy przydawała już jesień. Okolica obfitowała w kaczki i inne dzikie ptactwo. Poletka ryżowe i tereny zalewowe uprawiano intensywnie, wydzierając ląd morzu. Wąziutkie ścieżki. Mnóstwo strumieni. I wszechobecny fetor ludzkich odchodów, jedynego używanego w Japonii nawozu. Dziewczyna i Tyrer grymaśnie trzymali przy nosach uperfumowane chusteczki, choć chłodna bryza od morza porywała większość zapachów i szumowiny letniej wilgoci: komary, muchy i wszelaką zarazę. Odległe wzgórza porastał gęsty las haftowany czerwienią, złotem i brązem - buki, szkarłatne i żółte modrzewie, klony, dzikie rododendrony, cedry i sosny.
- Jak tu pięknie, prawda, monsieur Tyrer? Szkoda, że nie widzimy góry Fuji wyraźniej.
- Oui, mais demain, U est lal Mais mon Dieu, mademoiselle, ąuelle puan-teur! - Jakiż smród, odpowiedział Tyrer płynną francuszczyzną, podstawowym językiem każdego dyplomaty.
Canterbury powstrzymał konia i znalazł się przy Angelikue, zręcznie usuwając na bok młodszego mężczyznę.
- Dobrze się pani czuje, mademoiselle?
- O, tak, dziękuję, lecz dobrze by było przejechać się trochę galopem. Jestem taka szczęśliwa, że znalazłam się za ogrodzeniem. - Była otoczona tak ścisłą opieką, od chwili gdy dwa tygodnie temu przybyła z Malcolmem Struanem na kursującym co dwa miesiące parowcu Struanów...
I całkiem słusznie, myślał Canterbury, jeśli wziąć pod uwagę ten cały
20
motłoch i hołotę z Yokohamy i przyznajmy to szczerze, paru węszących tu piratów.
- W drodze powrotnej będzie pani mogła, jeśli pani zechce, okrążyć tor wyścigowy.
- Och, to byłoby cudowne, dziękuję panu.
- Pani angielski jest po prostu znakomity, panno Angelikue, ma pani też bardzo przyjemny akcent. Chodziła pani do szkół w Anglii?
- Och, panie Canterbury - zaśmiała się, a przez niego przeszła fala gorąca; jej uroda, jej gładka skóra ekscytowały. - Nigdy nie byłam w pańskim kraju. Mojego młodszego brata i mnie wychowywali ciotka Emma i wujek Michel. Ciotka pochodziła z Anglii i nieodmiennie odmawiała nauczenia się francuskiego. Była dla mnie raczej matką niż ciotką - na jej twarzy pojawił się cień - po tym jak mama umarła przy porodzie brata, a mój ojciec wyjechał do Azji.
- Och, bardzo mi przykro.
- To się wydarzyło dawno temu, monsieur, i zawsze myślę o kochanej cioci Emmie jak o mamie. - Jej kucyk szarpnął cuglami. Odruchowo skierowała go na właściwą drogę. - Miałam wielkie szczęście.
- Czy to pani pierwsza wizyta w Azji? - zapytał. Znał odpowiedź i wszystkie związane z nią szczegóły. Po prostu pragnął, by mówiła. Oczarowani nią
^mężczyźni przekazywali sobie okruchy informacji, plotki, wszelkie pogłoski na jej temat...
- Tak, pierwsza. - Jej uśmiech znów rozradował go do głębi. - Mój ojciec handluje z Chinami w waszej kolonii Hongkong. Przyjechałam do niego na wakacje. Jest zaprzyjaźniony z panem Seratardem, który zechciał zaaranżować moją tutaj wizytę. Może pan o nim słyszał? Guy Richaud z firmy Bracia Richaud.
- Oczywiście, znakomity dżentelmen - odrzekł grzecznie. Nigdy go nie spotkał, wiedział tylko, co mówili o nim inni: Guy Richaud był kobieciarzem, jednym z mniej liczących się w Azji cudzoziemców, przebywał tu od trzech lat i ledwo wiązał koniec z końcem. - Jesteśmy zaszczyceni pani wizytą. Czy będę mógł wydać w klubie kolację na pani cześć?
- Dziękuję, zapytam mego gospodarza, pana Seratarda. - Angelikue zobaczyła, jak Struan ogląda się na nich i radośnie pomachała ręką. - Pan Struan był na tyle miły, że eskortował mnie do Japonii.
- Naprawdę?
Tak jakbym o tym nie wiedział, stwierdził w duchu Canterbury. I dalej myślał o niej: jak można złapać i utrzymać taki skarb. Oraz o zdolnym młodym Struanie, który mógł sobie na to pozwolić. Zastanawiał się również nad pogłoskami, że znowu odżywa walka o dominację między Struanem a ich głównym rywalem handlowym, firmą Brock i Synowie. Miało to podobno coś wspólnego z rozpoczętą w zeszłym roku amerykańską wojną domową... Można będzie się nieźle obłowić, nie ma nic lepszego dla interesów niż wojna. Obie strony już szły na siebie jak maniacy; Południe - godny partner Unii...
21
- Angelikue, popatrz!
Struan wstrzymał konia. Wskazywał ręką naprzód, gdzie jakieś sto jardów w dół łagodnej pochyłości przebiegała główna droga. Wszyscy podjechali bliżej.
- Nie przypuszczałem, że Tokaido jest aż tak wielki i zatłoczony - oznajmił Phillip Tyrer.
Jeśli nie liczyć kilku jeźdźców na kucykach, wszyscy szli pieszo.
- Ale... ale gdzie są powozy albo dwukółki czy fury? A poza tym - wypaliła - gdzie są żebracy?
Struan się zaśmiał.
- Odpowiedź jest łatwa, Angelikue. Jak większość rzeczy tutaj, to wszystko jest zakazane. - Zsunął cylinder, nakładając go bardziej zawadiacko. - W Japonii nie pozwala się na stosowanie kół. Rozkaz Shoguna. Żadnych kół!
- Ale dlaczego?
- To jeden ze sposobów trzymania ludności w ryzach, prawda? - zwrócił się do Canterbury'ego.
- Rzeczywiście. - Canterbury zaśmiał się ironicznie, a potem wskazał gestem drogę. - A poza tym, każdy tutejszy Tom, Dick czy Mary, wysokiego stanu czy niskiego, wszystko jedno, książę to czy biedak, musi mieć przy sobie papiery podróżne, czyli pozwolenie na odbycie podróży, nawet na przebywanie poza własną wsią. I zwróćcie uwagę na samurajów: są jedynymi osobami w Japonii, które mogą nosić broń.
- Ale jak może kraj funkcjonować bez należytego systemu dyliżansów i kolei? - spytał zaskoczony Tyrer.
- Funkcjonuje w stylu japońskim - wyjaśnił Canterbury. - Nigdy nie zapominaj, chłopcze, że Japońcy robią wszystko na jeden tylko sposób. Tylko jeden. Na swój sposób. Japońcy nie są podobni do nikogo innego, z pewnością nie są podobni do Chińczyków. Jak pan uważa, panie Struan?
- Rzeczywiście, nie są.
- Nigdzie nie stosują kół, proszę pani. Tak więc wszystko, wszystkie towary, żywność, ryby, mięso, materiały budowlane, każdy worek ryżu, każda deska, bela materiału, pudło herbaty, baryłka prochu... każda kobieta, mężczyzna czy dziecko, którzy mogą sobie na to pozwolić, musi być przeniesione na czyimś grzbiecie lub przewiezione łodzią, to znaczy morzem, gdyż jak nam mówiono, oni w ogóle nie mają żeglownych rzek, tylko tysiące strumieni.
- Ale przecież w Osiedlu zezwala się na stosowanie kół, panie Canterbury.
- Rzeczywiście, zezwala się. My, proszę pani, posługujemy się kołami tak, jak nam się podoba, choć ich urzędnicy skarżyli się kurewsko... przepraszam - dodał szybko, zmieszany. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do dam w Azji. Tak jak mówiłem, urzędnicy Japońców, nazywają ich tu bakufu, to coś jak nasza służba państwowa... otóż bakufu właśnie protestowali przeciw temu przez lata, dopóki nasz przedstawiciel nie powiedział im, żeby się odp... eee... żeby o tym zapomnieli, gdyż nasze Osiedle to nasze Osiedle! Co się zaś tyczy żebrania, też jest tutaj zakazane.
22
Potrząsnęła głową, a pióra na jej kapeluszu wesoło zatańczyły.
- To brzmi nieprawdopodobnie. Paryż jest... w Paryżu jest ich pełno, tak jak wszędzie w Europie. Po prostu nie można zlikwidować żebractwa... Mon Dieu, Malcolm, jak jest w twoim Hongkongu?
- W Hongkongu jest najgorzej - rzekł Malcolm Struan z uśmiechem.
- Ale jak mogą zakazać żebrakom żebrania? - spytał zaskoczony Tyrer. - Mademoiselle Angelikue ma oczywiście rację. Londyn to najbogatsze miasto świata, a mimo to jest nimi zalany.
Canterbury uśmiechnął się dziwnie.
- Nie ma żebraków, gdyż Wszechmocny Pan i Władca, Shogun, dzierżący tu władzę, rzekł: "żadnej żebraniny", i tym samym ustanowił obowiązujące prawo. Każdy samuraj, kiedy chce, może wypróbować swe ostrze na jakimkolwiek żebraku, jak również na jakimkolwiek skurwielu... proszę wybaczyć... na kimkolwiek, kto nie jest samurajem. Jeśli przyłapano cię na żebraniu, idziesz pod klucz, do więzienia, a gdy już tam trafiłeś, jedyną karą jest śmierć. To również tutejsze prawo.
- Innych kar nie ma? - zapytała zaszokowana dziewczyna.
- Raczej nie. Tak więc Japońcy skrupulatnie przestrzegają prawa.
Canterbury zaśmiał się sardonicznie i spojrzał na krętą drogę, którą w odległości pół mili od nich przecinał szeroki, płytki strumień. Wszyscy musieli przebrnąć go w bród, a niektórych przez niego przenoszono. Na drugim brzegu strumienia rozstawiono zapory; ludzie kłaniali się i pokazywali papiery wszechobecnym samurajskim strażnikom. Cholerne sukinsyny, pomyślał. Nienawidził samurajów, lecz uwielbiał majątek, który tutaj robił, oraz tutejszy styl życia, a zwłaszcza Akiko, swoją kochankę na ten rok. Ach, duszko, najlepsza i najukochańsza w całej Yoshiwarze!
- Spójrzcie - powiedziała Angelikue.
Grupa pieszych zatrzymała się na Tokaido. Ludzie wskazywali w ich kierunku, gapiąc się i przekrzykując nieustanny, panujący na drodze rumor. Na wielu twarzach malował się strach. I nienawiść.
- Nie należy zwracać na nich uwagi, panienko. Po prostu jesteśmy dla nich obcy, a oni nie umieją się inaczej zachowywać. Jest pani prawdopodobnie pierwszą cywilizowaną kobietą, jaką widzieli. - Canterbury wskazał na północ. - To Edo. Jakieś dwadzieścia mil stąd. Oczywiście, nie mamy tam wstępu.
- Wyjąwszy oficjalne delegacje - dodał Tyrer.
- Rzeczywiście, można tam pojechać, jeśli tylko otrzyma się pozwolenie. Sir William nigdy dotąd go nie dostał, w każdym razie ja tego nie pamiętam, a przyjechałem tu jako jeden z pierwszych. Według pogłosek Edo jest dwa razy większe od Londynu, panienko, liczy przeszło milion dusz, co więcej, to fantastycznie bogate miasto, a zamek Shoguna ma być największy na świecie.
- A może to nieprawda, panie Canterbury? - spytał Tyrer.
- Jako żywo, to straszni kłamcy, panie Tyrer - rozpromienił się ku-
23
piec. - Najwięksi kłamcy, jacy istnieją. W porównaniu do nich Chińczycy wydają się aniołami. Nie zazdroszczę panu, że będzie pan musiał tłumaczyć to, co mówią. Zwłaszcza że jest to zupełnie co innego, niż myślą. To równie pewne jakt fakt, że Bóg stworzył ostrygi.
Zwykle nie był tak rozmowny, tym razem jednak skorzystał z okazji, by swoimi wiadomościami zrobić wrażenie na Malcolmie Struanie i dziewczynie. Cała ta przemowa sprawiła, że poczuł ogromne pragnienie. W kieszeni przy boku miał płaską srebrną flaszkę. Niestety, wiedział, że pociągnięcie sobie whisky przy dziewczynie świadczyłoby o złym wychowaniu.
- A my, czy nie moglibyśmy dostać przepustki, Malcolmie? - zapytała. - Do tego Edo?
- Wątpię. Może zwrócisz się do monsieur Seratarda?
- Spróbuję. - Zauważyła, że wymówił nazwisko prawidłowo, opuszczając "d", tak jak go nauczyła. To dobrze, pomyślała i znowu zwróciła wzrok na trakt. - Gdzie się kończy ta droga?
- Nie wiemy - przyznał Canterbury po chwili dość dziwacznego wahania. - Cały ten kraj to jedna wielka zagadka i najwyraźniej Japońcy chcą, by tak zostało, zresztą nie lubią przybyszów, nikogo z nas. Nazywają nas gai-jin, cudzoziemcy, albo i-jin, obcy. Nie wiem, jaka jest różnica, powiedziano mi tylko, że gai-jin nie jest zbyt grzeczne. - Zaśmiał się. - No, w każdym razie nie lubią nas. Jesteśmy inni... my albo oni. - Zapalił krótkie cygaro. - Zamknęli Japonię i była zamknięta ściślej niż komarza... przez niemal dwa i pół wieku, aż tu ten Stary Barani Ryj, Perry, otworzył ją siłą dziewięć lat temu - mówił z podziwem. - Podobno, Tokaido kończy się w wielkim mieście, nazywanym Keeoto, gdzie mieszka ich główny kapłan, mikado. Powiedziano nam, że to miasto jest tak szczególne i święte, że niemal nikt nie może tam wjeżdżać, z wyjątkiem kilku wybranych Japońców.
- Dyplomatom wolno podróżować po kraju - rzekł Tyrer ostro. - Traktaty na to zezwalają, panie Canterbury.
Kupiec uchylił swego bobrowego kapelusza, z którego był nadzwyczaj dumny, i postanowił, że nie pozwoli, by młodzieniec popsuł mu dobroduszny nastrój. Ty czupurny młody sukinsynku, pomyślał. Mógłbym cię złamać a& pół i nawet byś nie pierdnął.
- To zależy od tego, jak się interpretuje Traktaty i czy chce się zachować całą głowę. Bez względu na to, co mówią Traktaty, odradzałbym wypuszczanie się poza uzgodniony, bezpieczny teren, to znaczy kilka mil na północ, południe i w głąb lądu. Jeszcze nie teraz, chyba że wzięłoby się ze sobą parę regimentów. - Kołysanie pełnych dziewczęcych piersi pod zielonym, opinającym kształty żakietem elektryzowało go, choć przecież postanowił sobie, że zachowa spokój. - Jesteśmy tutaj właściwie zamknięci, ale to znowu nie takie złe. Podobnie rzeczy się mają w naszym Osiedlu Cudzoziemców przy Nagasaki, dwieście lig na zachód.
- "Lig"? Nie rozumiem - odezwała się, maskując swe rozbawienie i przy-
24
jemność, jaką czerpała z atmosfery otaczającego ją pożądania. - Czy mógłby pan wyjaśnić?
- To mniej więcej trzy mile, mademoiselle - odparł z powagą Tyrer. Był wysoki i smukły, dopiero co skończył uniwersytet. Robiły na nim wrażenie niebieskie oczy dziewczyny i jej paryska elegancja. - Panie Canterbury... co pan miał właściwie na myśli?
Kupiec oderwał uwagę od piersi młodej damy.
- Po prostu to, że nawet jeśli otworzą inne porty, sytuacja się nie polepszy. I wkrótce... już wkrótce, będziemy musieli się wyrwać również z nich, w taki Czy inny sposób, jeśli mamy na serio handlować.
- Ma pan na myśli wojnę? - Tyrer popatrzył na niego ostro.
- Czemu nie? Po co są floty? Armie? Dało to doskonałe wyniki w Indiach, Chinach, wszędzie. Jesteśmy Imperium Brytyjskim, największym i najlepszym, jakie kiedykolwiek istniało na Ziemi. Jesteśmy tu po to, by handlować i przy okazji możemy im dać właściwe prawo, porządek i cywilizację. - Canterbury znów spojrzał na drogę, myśląc z goryczą o panującym na niej nastroju wrogości. - Wstrętna zbieranina, prawda, panienko?
- Mon Dieu, wolałabym, żeby się tak nie gapili.
- Obawiam się, że będzie się pani musiała do tego przyzwyczaić. Wszędzie jest tak samo. Jak mówi Struan, Hongkong jest najgorszy. Mimo to, panie Struan - rzekł z nagłym szacunkiem - chciałbym panu powiedzieć, jak bardzo jest nam tu potrzebna własna wyspa, własna kolonia, a nie ten zgniły, śmierdzący pasek parszywego wybrzeża, którego nie sposób obronić, tak że gdyby nie nasza flota, stale by nas atakowano i szantażowano! Powinniśmy zająć wyspę, tak jak pański dziadek, niech go Bóg błogosławi... zajął Hongkong.
- Może tak zrobimy - rzekł pewnym głosem Malcolm Struan, podniesiony na duchu samą wzmianką o jego słynnym przodku, tai-panie, Dirku Struanie, założycielu firmy i jednym z głównych założycieli Kolonii w Hongkongu dwadzieścia kilka lat temu, w 1841 roku.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Canterbury wyciągnął płaską flaszeczkę, napił się, wytarł usta wierzchem dłoni i schował butelkę.
- Jedźmy dalej. Najlepiej, jak ja poprowadzę. Gdzie trzeba, jedźmy gęsiego i nie zwracajmy uwagi na Japońców! Panie Struan, może pojechałby pan obok młodej damy, a pan, panie Tyrer, będzie zamykał pochód. - Zadowolony z siebie, przynaglił kucyka do szybkiego stępa.
Kiedy Angelikue podjechała bliżej, w kącikach oczu Struana pojawiły się zmarszczki od uśmiechu. Był w niej zakochany od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy w Hongkongu cztery miesiące temu, w dniu jej przybycia, i nie ukrywał tego. Zawojowała wyspę w pierwszym natarciu. Blondynka, o idealnie gładkiej skórze, intensywnie niebieskich oczach, owalnej twarzy, z sympatycznie zadartym noskiem. Może nie piękność, lecz mimo to była niezwykle atrakcyjna i bardzo "paryska". Młodość i niewinność, przez które
25
przebijała łatwo dostrzegalna, choć nieświadoma, zmysłowość. I to wszystko w świecie mężczyzn pozbawionych kobiet w wieku stosownym do zamążpój-ścia, którzy nie mieli właściwie nadziei na znalezienie sobie żony w Azji, a już z pewnością nie takiej żony. Wielu z tych mężczyzn było bogaczami, a kilku prawdziwymi kupieckimi książętami.
- Nie zwracaj uwagi na tubylców, Angelikue - szepnął. - Oni cię po prostu podziwiają.
Uśmiechnęła się szeroko. Skłoniła głowę jak cesarzowa.
- Merci, monsieur, vous etes tres aimable.
W tej chwili Struan był bardzo zadowolony, bardzo pewny siebie. Los, dżos. Bóg nas ze sobą zetknął, myślał pijany radością, zastanawiając się, kiedy poprosi ojca o pozwolenie na małżeństwo. Może na Boże Narodzenie?
Boże Narodzenie to idealna pora. Pobierzemy się wiosną i zamieszkamy w Wielkim Domu na Szczycie w Hongkongu. Wiem, że ojciec i matka już ją uwielbiają. Jezu, mam nadzieję, że ojcu naprawdę się polepszyło. Na Boże Narodzenie wydamy wielkie przyjęcie.
Kiedy dotarli do drogi, posuwali się szybko, uważając, by nie przeszkadzać w ruchu. Lecz czy chcieli, czy nie, ich nieoczekiwane pojawienie się co rusz nieuchronnie powodowało zatory. Japończycy bowiem nie dowierzali własnym oczom. Nigdy nie widzieli ludzi tego wzrostu, budowy i karnacji, a zwłaszcza takiej dziewczyny. Cylindry, spodnie, kaftany, buty, jej strój do konnej jazdy, sam sposób jazdy po damsku, kapelusz z piórem - wszystko to wzbudzało powszechne zainteresowanie.
Zarówno Canterbury, jak i Struan obserwowali uważnie ludzi na szosie. Nadchodzący okrążali ich i wyprzedzali, lecz zawsze zostawiali przed nimi miejsce, by jeźdźcy mogli posuwać się naprzód. Żaden z Europejczyków nie wyczuwał ani nie oczekiwał niebezpieczeństwa. Angelikue jechała tuż obok tych ludzi, udając, że nie zwraca uwagi na wybuchy rubasznego śmiechu, natarczywe spojrzenia, na ręce, które od czasu do czasu próbowały jej dotknąć. Była wstrząśnięta, widząc, jak wielu mężczyzn niedbale podwinęło swe kimona, ukazując skąpe przepaski biodrowe i szczodrze odsłaniając nagie ciało. "Droga Colette, nigdy mi nie uwierzysz - zaczęła w myślach list, który chciała napisać wieczorem do swej najlepszej przyjaciółki w Paryżu - ale tragarze na drodze publicznej przeważnie noszą jedynie (!) te maleńkie przepaski biodrowe, które z przodu zakrywają tyle co nic, a z tyłu są tylko wąskim sznureczkiem między pośladkami! Przysięgam, że to prawda, i mogę ci donieść, że wielu tubylców jest dość owłosionych, chociaż przeważnie ich zasadnicze części ciała są niewielkie. Zastanawiam się, czy Malcolm..."
Poczuła, że się rumieni.
- Phillipie, niech mi pan powie - spytała nawiązując rozmowę - czy ta stolica jest naprawdę zakazana?
- Traktaty mówią, że nie. - Tyrer był ogromnie zadowolony. Upłynęło zaledwie kilka minut, a już zrezygnowała z mówienia mu "monsieur". -
26
Według Traktatów wszystkie przedstawicielstwa miały być w Edo, w stolicy. Powiedziano mi, że opuściliśmy Edo w zeszłym roku, gdy nas zaatakowano. W Yokohamie, pod ochroną dział floty, jest bezpieczniej.
- Zaatakowano? Jak to zaatakowano?
- Och, paru szaleńców, zwanych ronin... to takie wyrzutki, zabójcy. Jakiś tuzin z nich zaatakował nasze przedstawicielstwo w środku nocy! Przedstawicielstwo Brytyjskie! Trudno sobie wyobrazić tę bezczelność! Zabili sierżanta i wartownika...
Przerwał, gdy Canterbury zjechał z drogi, wstrzymał konia i wskazał coś szpicrutą.
- Spójrzcie!
Zatrzymali się przy nim. Widzieli teraz w odległości kilkuset jardów wzniesione wysoko wąskie sztandary, górujące ponad oddziałem samurajów, którzy ciężkimi krokami okrążali zakręt, sunąc im naprzeciw. Wędrowcy na drodze rozpraszali się, zawiniątka i palankiny rzucano pośpiesznie na ziemię w bezpiecznej odległości. Jeźdźcy czym prędzej zsiadali z koni. Wkrótce wszyscy klęczeli na poboczach z głowami skłonionymi ku ubitej ziemi; kobiety, mężczyźni, dzieci - trwali tak bez ruchu. Stało jedynie kilku samurajów. Gdy oddział przechodził, kłaniali się z szacunkiem.
- Kto to taki, Phillipie? - spytała z podnieceniem Angelikue. - Czy potrafi pan przeczytać napisy?
- Przykro mi, ale nie, jeszcze nie, mademoiselle. Powiadają, że trzeba lat na to, by nauczyć się czytać i posługiwać ich pismem. - Dobry nastrój Tyrera wyparował natychmiast, kiedy pomyślał o tej ogromnej czekającej go pracy.
- Może to Shogun?
- Na pewno nie - zaśmiał się Canterbury. - Gdyby to był on, odgrodziliby kordonem cały teren. Powiadają, że na każde jego skinienie czeka sto tysięcy samurajów. Ale może to być ktoś ważny, jakiś król.
- Co zrobimy, kiedy będą przechodzić? - spytała.
- Pozdrowimy go jak króla - rzekł Struan. - Zdejmiemy kapelusze i trzykrotnie wykrzykniemy "niech żyje!". A co ty zrobisz?
- Ja, cherfl
Uśmiechnęła się. Malcolm podobał się jej bardzo. Wspomniała, co powiedział jej ojciec, zanim wyruszyła z Hongkongu do Yokohamy:
- Zachęcaj tego Malcolma Struana, lecz ostrożnie, mój zajączku. Ja go już dyskretnie zachęciłem. To byłaby dla ciebie wspaniała partia, właśnie dlatego zezwoliłem na tę podróż do Yokohamy bez przyzwoitki, pod warunkiem że będzie cię eskortował na jednym ze swoich statków. Za trzy dni kończysz osiemnaście lat. Czas, byś wyszła za mąż. Wiem, że ma tylko dwadzieścia lat i jest dla ciebie za młody, ale to bystry chłopak. Jest najstarszym synem i za rok może odziedziczyć Noble House. Chodzą pogłoski, że jego ojciec, Culum, tai-pan, jest chory znacznie bardziej, niż przyznaje to spółka.
27
- Ale to Brytyjczyk - odpowiedziała rozważnie. - Nienawidzisz ich, tatusiu, i zawsze mówisz, że my też powinniśmy ich nienawidzić. Prawda, że tak jest?
- Prawda, mój zajączku, ale nie trzeba tego okazywać. Brytania jest najbogatszym krajem na świecie, Brytyjczycy królują w Azji, a Noble House to Struani. Gdyby tak mała firma jak Bracia Richaud mogła prowadzić we Francji ich interesy, byłoby to dla nas ogromnie korzystne. Zasugeruj mu coś takiego.
- Och, tatusiu, nie mogłabym tego zrobić, to byłoby... Nie mogłabym, tatusiu.
- Jesteś już teraz kobietą, a nie dzieckiem, moje kociątko. Oczaruj go, wtedy on sam to zaproponuje. Wkrótce Malcolm Struan będzie tai-panem. A ty... ty będziesz mogła dzielić z nim to wszystko...
Oczywiście, uwielbiałabym takiego męża, myślała. Jaki tatuś jest mądry! Jak wspaniale być Francuzką, a więc kimś lepszym. Łatwo jest polubić, a może nawet pokochać tego Malcolma z dziwnymi niebieskimi oczyma i młodo-starym wyglądem. Och, taką mam nadzieję, że mi się oświadczy! Westchnęła i wróciła do rzeczywistości.
- Skłonię głowę, jak to robimy w Bois przed Jego Wysokością, cesarzem Ludwikiem Napoleonem. O co chodzi, Phillipie?
- Może zawróćmy - zaproponował Tyrer niepewnie. - Wszyscy twierdzą, że oni stają się drażliwi, gdy przebywamy w pobliżu ich książąt.
- Nonsens - rzekł Canterbury. - Nie ma niebezpieczeństwa. Nie zdarzyło się tu, żeby tłum zaatakował, to zupełnie co innego niż Indie, Afryka czy Chiny. Jak mówiłem, Japońcy niezwykle szanują prawo. Znajdujemy się głęboko wewnątrz wyznaczonego nam terenu i zrobimy to co zawsze. Po prostu damy im przejść, uchylimy grzecznie nasze rondle, jak to się robi przed każdym wielmożą, a potem pojedziemy dalej. Jest pan uzbrojony, panie Struan?
- Oczywiście.
- Ja nie - oświadczyła Angelikue nieco zirytowana. Obserwowała proporce, oddalone teraz ledwo o sto jardów. - Myślę, że kobiety powinny nosić pistolety, skoro mężczyźni to robią.
Zaszokowała ich.
- Lepiej wyrzucić takie pomysły z głowy. A pan, Tyrer?
Tyrer, nieco zmieszany, pokazał Johnowi Canterbury'emu mały pistolet kieszonkowy, Derringer.
- Prezent od mego ojca na pożegnanie. Ale nigdy z niego nie strzelałem - wyjaśnił.
- Nie będzie pan musiał, trzeba tylko uważać na samotnych samurajów, tych co stoją w pojedynkę lub dwójkami. To fanatycy, wrogowie cudzoziemców, albo róninowie. - Niewiele się zastanawiając, dodał: - Nie ma powodu do obaw. Nie mieliśmy żadnych kłopotów od ponad roku.
28
- Kłopotów? Jakich kłopotów? - zapytała.
- Nic takiego - zapewnił, nie chcąc jej troskać i próbując zbagatelizować swą mimowolną uwagę. - Kilka ataków paru fanatyków, nic poważnego.
Nachmurzyła się.
- Monsieur Tyrer powiedział, że przeżyliście zmasowany atak na wasze Przedstawicielstwo Brytyjskie i kilku żołnierzy zostało zabitych. To nieważne?
- Tak, to ważne. - Canterbury uśmiechnął się ściśniętymi wargami do Tyrera, który wyraźnie odebrał to, co tamten chciał mu przekazać: "Jesteś cholernym idiotą rozmawiając z damą o poważnych sprawach". - Ale to była tylko pojedyncza banda rzezimieszków. Biurokraci Shogunatu zaklinali się, że ich pochwycą i ukarzą.
Mówił pewnym głosem, a jedno