JAMES CLAVEL GAI-JIN Tytuł oryginału: GAI-JIN Ta powieść jest dla Ciebie, kimkolwiek jesteś, z wyrazami uznania i wdzięczności - gdyż bez Ciebie to, co czyni ze mnie pisarza, nie zaistniałoby, nie mogłoby zaistnieć... Mapa Japonii w 1862 roku Powieść GAI-JIN, której tytuł oznacza cudzoziemca, dzieje się w Japonii w 1862 roku. Nie odtwarza historii, lecz kreuje fikcję literacką. Wiele z zawartych w niej zdarzeń jest zgodnych z relacjami historyków i z podręcznikami historii - choć nie zawsze opisują one to, co się naprawdę wydarzyło... Nie jest to książka o rzeczywistych postaciach, które żyły lub miały żyć w tamtym okresie, ani o rzeczywistych firmach. Królowie, królowe i cesarze noszą swe właściwe nazwiska, podobnie jak paru generałów i kilka sławnych postaci. Poza tym przetworzyłem historię - te wszystkie jej: gdzie, jak, kto, dlaczego i kiedy - by służyła mojej własnej rzeczywistości, a może... by opowiedzieć prawdziwą wersję tego, co się wydarzyło. GŁÓWNE POSTACIE Gai-jinowie MALCOLM STRUAN, 20 lat, najstarszy syn i dziedzic firmy Struanów, Noble House; jego ojcem był CULUM STRUAN, 39 lat, obecny tai-pan firmy; jego ojcem był DIRK STRUAN, założyciel firmy, natomiast żoną TESS STRUAN, 36 lat, córka Tylera Brocka. GORDON CZEN, 48 lat, "Znakomity Czen", komprador firmy Struanów w Hongkongu, nieślubny syn Dirka Struana. JAMIE MCFAY, 39 lat, kierujący filią Noble House w Japonii. DR RONALD HOAG, 46 lat, lekarz rodziny Struanów. TYLER BROCK, 72 lata, tai-pan i założyciel firmy Brock i Synowie. MORGAN BROCK, 48 lat, jego syn, brat przyrodni Tess. NORBERT GREYFORTH, 39 lat, kierujący filią firmy Brocków w Japonii. SIR WILLIAM AYLESBURY, 47 lat, brytyjski minister w Japonii. DR GEORGE BABCOTT, 28 lat, zastępca ministra i chirurg. PHILLIP TYRER, 21 lat, dyplomata i praktykant uczący się na tłumacza języka japońskiego. ADMIRAŁ CHARLES KETTERER, 46 lat, dowódca floty brytyjskiej. POR. JOHN MARLOWE, 28 lat, kapitan 21-działowej parowej fregaty HMS "Pearl", obecnie adiutant Ketterera. SETTRY PALLIDAR, 27 lat, kapitan dragonów. DMITRI SYBORODIN, 38 lat, kupiec amerykański, z pochodzenia Kozak. HENRI BONAPARTE SERATARD, 41 lat, francuski minister w Japonii. ANDRE PONCIN, 38 lat, kupiec, tajny agent z Francji. HRABIA ALEKSY SIERGIEJEW, 35 lat, carski minister w Japonii. ANGELIQUE RICHAUD, 18 lat, ukochana Malcolma Struana, córka Guya Richauda, francuskiego kupca w Chinach, pozostająca pod opieką ministra Francji. Japończycy PAN TORANAGA YOSHI, 26 lat, potomek Shoguna Toranagi, członek Rady Starszych, opiekun dziedzica, Shoguna-chłopca. 9 KOIKO, 22 lata, tayu, gejsza najwyższej rangi, ai-jin (ukochana) pana Yoshiego. MISAMOTO, 31 lat, rybak, skazaniec, przebrany za samuraja, tajny tłumacz z angielskiego. SHOGUN NOBUSADA, 16 lat, czternasty Shogun z klanu Toranaga. KSIĘŻNICZKA YAZU, 16 lat, jego żona, przyrodnia siostra cesarza Komei. PAN ANJO, 47 lat, daimyo Mikawy, przewodniczący Rady Starszych. PAN SANJIRO, 42 lata, daimyo Satsumy. PAN OGAMA, 28 lat, daimyo Chóshu. PAN HIRO, 28 lat, daimyo Tosy. WAKURA, 40 lat, marszałek dworu cesarskiego w Kioto. MEIKIN, 44 lata, mama-san Koiko w "Domu Wistarii" w Edo. RAIKO, 42 lata, mama-san "Domu Trzech Karpi" w Yokohamie. FUJIKO, 17 lat, kurtyzana z "Domu Trzech Karpi", sympatia Phillipa Tyrera. NEMI, 23 lata, kurtyzana, ai-jin Jamiego McFaya. Oraz shishi (odważni ludzie), rewolucyjni samurajowie, idealiści, fanatyczni przeciwnicy cudzoziemców. Ich tajnym przywódcą jest KATSUMATA, 36 lat, najbardziej zaufany doradca pana Sanjiro z Satsumy, nazywany również Krukiem. HIRAGA, 22 lata, nazywany także UKIYA, NAKAMA, OTAMI, przywódca wszystkich shishi z Choshu. AKIMOTO, 24 lata, jego kuzyn z Choshu. ORI, 17 lat, z Satsumy. SHORIN, 19 lat, z Satsumy. SUMOMO, 17 lat, siostra Shorina, przeznaczona na żonę dla Hiragi. KSIĘGA PIERWSZA 1 YOKOHAMA 12 września 1862 Śmiertelnie wystraszona dziewczyna galopowała przez pola ryżowe po wąskich, podmokłych, niepewnych ścieżkach ku odległemu o pół mili wybrzeżu. Słońce się już zniżało. Siedziała na koniu po damsku i z trudem utrzymywała równowagę, choć zwykle jeździła po mistrzowsku. Zgubiła gdzieś kapelusz, a zielony strój do konnej jazdy - ostatni krzyk paryskiej mody - był poszarpany przez jeżyny i popstrzony kropelkami krwi. Płowe włosy rozwiewały się na wietrze. Szpicrutą przynagliła kuca do biegu. Mogła już rozróżnić maleńkie chatki rybackiej osady, stłoczone przy wysokim ogrodzeniu i nad kanałami otaczającymi Osiedle Cudzoziemców w Yokohamie. Widziała wyrastające ponad ogrodzenie wieże dwóch małych kościołów i dziękując Bogu, myślała 0 tym, że w zatoce za Osiedlem cumują brytyjskie, francuskie, amerykańskie 1 rosyjskie statki handlowe oraz kilkanaście okrętów wojennych, żaglowych i parowców. Szybciej. Pokonać wąskie drewniane mostki nad kanałami i rowami irygacyjnymi, przecinającymi poletka. Kucyk szybko tracił siły; jego ciało pokrywała piana, na łopatce miał głęboką ranę. Spłoszył się nieoczekiwanie. Trudna chwila, ale dała sobie radę i teraz już skręcała ku wiosce, na most ponad kanałem, ścieżką wiodącą do głównej bramy, do budynku samurajskiej straży i ku japońskiej Komorze Celnej. Dwaj samurajowie, każdy uzbrojony w dwa miecze, zauważywszy ją spróbowali zagrodzić jej drogę, ale pognała między nimi na szeroką główną ulicę Osiedla Cudzoziemców na wybrzeżu. Jeden z samurajów pobiegł zawołać oficera. - Au secours... a 1'aide, na pomoc! - Dysząc ściągnęła wodze. Promenada była niemal wyludniona. Większość mieszkańców odbywała sjestę, ziewała w kantorach lub oddawała się miłosnym igraszkom w położonych na zewnątrz ogrodzenia Domach Rozkoszy. - Na pomoc! - wołała raz za razem i na ulicy pojawiło się kilku 13 mężczyzn: brytyjscy kupcy, żołnierze po służbie i marynarze. Paru chińskich służących rozwarło oczy z zaskoczeniem. - Wielki Boże, popatrzcie! To ta francuska dziewczyna... - Co się stało? Jezu, spójrzcie na jej ubranie... - Rany gościa, to ona, ta ślicznotka, Anielskie Cycki. Ta, co przyjechała parę tygodni temu... - Zgadza się, Angelikue... Angelikue Beecho czy Reecho, jakieś takie żabojadzkie nazwisko... - Wielki Boże, patrzcie, to krew! Wszyscy zaczęli iść ku niej; tylko Chińczycy poznikali, pomni na tysiąclecia niespodziewanych kłopotów. W oknach ukazały się zaciekawione twarze. - Charlie, zawołaj natychmiast sir Williama! - Wielki Boże, spójrzcie no na kuca, to biedne bydlę wykrwawi się na śmierć, sprowadźcie weterynarza! - krzyknął zażywny kupiec. - A ty, żołnierzu, migiem zawołaj generała i tego żabojada, co się nią opiekuje... no, na miłość boską, tego konsula francuskiego, tylko pośpiesz się! - Z niecierpliwością wskazał ręką parterowy budynek z powiewającą flagą Francji. - Pośpiesz się! - zaryczał. Żołnierz pobiegł, a kupiec natychmiast podreptał ku dziewczynie. Jak wszyscy kupcy, nosił cylinder, wełniany kubrak i obcisłe spodnie; w słońcu oblewał się potem. - Na Boga, panno Angelikue, co się stało? - Schwycił konia za uzdę i patrzył przerażony na twarz, włosy i ubranie dziewczyny, pokryte cętkami błota i krwi. - Jest pani ranna? - Moi, non... nie, chyba nie, ale zaatakowano nas... Japońcy nas napadli. - Wciąż przerażona, starała się złapać oddech i powstrzymać drżenie. Odgarnęła włosy z czoła i niecierpliwym gestem wskazała na zachód, w kierunku lądu, gdzie na horyzoncie niewyraźnie rysowała się Fuji. - Jedźcie tam... szybko... potrzebna im natychmiast pomoc! Ci, którzy stali bliżej, zaszokowani, zaczęli przekazywać te niekompletne wieści tłoczącym się z tyłu. "Kto? Kogo napadli, Francuzów czy Brytyjczyków? Zaatakowani? Gdzie? Znowu te skurczybyki z dwoma mieczami! Gdzie, do cholery, to się stało..." - padały wciąż nowe pytania i dziewczynie nie pozostawiano czasu na odpowiedz. Zresztą w ogóle nie potrafiłaby logicznie odpowiedzieć. Jej piersi falowały, gdy zgromadzeni starali się dopchnąć jak najbliżej, ściskając ją w tłoku. Coraz więcej mężczyzn wylewało się na ulicę. Wkładali płaszcze i kapelusze. Wielu było już uzbrojonych w pistolety i muszkiety, a kilku miało najnowsze amerykańskie karabiny odtylcowe. Po schodach okazałej piętrowej budowli, nad której portalem widniał napis "Struan i Spółka", zbiegł brodaty, barczysty Szkot. Nie bacząc na harmider przepchnął się do dziewczyny. - Cicho, na miłość boską! - wrzasnął i korzystając z tego, że wszyscy się uciszyli, zwrócił się do dziewczyny: - Szybko, niech panienka mówi, co się stało. Gdzie młody pan Struan? 14 - Och, Jamie, je... ja, ja... - oszołomiona dziewczyna rozpaczliwie próbowała się opanować. - Och, mon Dieul Poklepał ją po ramieniu, jak klepie się dziecko, by je uspokoić. Uwielbiał ją, jak wszyscy mężczyźni. - Proszę się uspokoić, nic już pani nie grozi, panienko Angelikue. Proszę się nie śpieszyć... Zróbcie jej trochę miejsca, na miłość boską! Proszę nam opowiedzieć, co się stało. Jamie McFay miał trzydzieści dziewięć lat. Był zarządcą firmy Struanów w Japonii. Dziewczyna otarła łzy; płowe włosy opadały falą po jednej stronie jej twarzy. - Nas... Napadli nas samurajowie - mówiła cichym głosem o bardzo wdzięcznym akcencie. Wszyscy wyciągnęli szyje, by lepiej słyszeć. - Byliśmy... byliśmy na tamtej wielkiej drodze... - Znowu wskazała w głąb lądu. - Tam. - Na Tokaido? - Tak, właśnie, na Tokaido... - Ten wielki, biegnący wzdłuż wybrzeża gościniec, na którym pobierano myto, łączył zakazaną stolicę shoguna, Edo, z pozostałą częścią Japonii, również niedostępną dla cudzoziemców. - My... jechaliśmy konno. - Przerwała, a potem słowa zaczęły płynąć strumieniem: - Pan Canterbury, Phillip Tyrer i Malcolm... pan Struan, i ja jechaliśmy drogą, a potem tam był... długi pochód samurajów z chorągwiami i czekaliśmy, żeby ich przepuścić. Potem my... potem dwaj pędem podjechali, zranili monsieur... zranili pana Canterbury, zaatakowali Malcolma... pana Struana, który wyjął pistolet, i Phillipa, który krzyknął na mnie, że mam uciekać i przyprowadzić pomoc. - Dziewczyna znowu zaczęła drżeć. - Szybko, oni potrzebują pomocy! Mężczyźni natychmiast rzucili się do koni i po dodatkowe strzelby. Rozbrzmiewały gniewne okrzykj: - Niech ktoś pośle po wojsko... - Samurajowie dostali Johna Canterbury'ego, Struana i tego młodego gościa, Tyrera. Porąbali ich na Tokaido. - Jezu, ona mówi, że samurajowie zabili kilku naszych chłopców! - Gdzie to się stało? - Jamie McFay przekrzykiwał hałas, poskramiając niecierpliwość. - Czy mogłaby panienka opisać miejsce, gdzie to się stało? Gdzie dokładnie? - Przy drodze, przed Kana... Kana cośtam. - Kanagawą? - spytał wymieniając nazwę małej wsi rybackiej, stacji przy Tokaido, po drugiej stronie zatoki, oddalonej o jakąś milę w linii prostej przez zatokę, a ponad trzy wzdłuż drogi nadbrzeżnej. - Oui, Kanagawą! Pośpieszcie się! Ze stajni Struanów wyprowadzono przygotowane do drogi, osiodłane konie. Jamie przewiesił strzelbę przez ramię. - Proszę się nie niepokoić, szybko ich znajdziemy. A pan Struan? Udało mu się uciec? Czy nie został zraniony? 15 - Non. Nie widziałam nic, tylko początek, biedny pan Canterbury, on... jechałam właśnie obok, kiedy oni... - Łzy trysnęły jej z oczu. - Nie patrzyłam do tyłu, posłuchałam... i przyjechałam po pomoc. Nazywała się Angelikue Richaud. Skończyła właśnie osiemnaście lat. Tego dnia po raz pierwszy wyjechała poza Osiedle. McFay wskoczył na siodło i pogalopował w obłoku kurzu. Wielki Boże, myślał strapiony, od ponad roku nie mieliśmy żadnych kłopotów. Przecież inaczej nigdy nie pozwoliłbym im jechać. To ja jestem za to odpowiedzialny. Malcolm, przyszły dziedzic... a ja jestem za to odpowiedzialny. Na Boga, co się, do diabła, mogło stać? McFay wraz z grupą kilkunastu kupców oraz kapitanem dragonów dowodzącym trzema lansjerami bez trudności znaleźli Johna Canterbury'ego na poboczu Tokaido. Natomiast patrzenie na niego sprawiło im jednak pewną trudność. Głowę miał obciętą, a części jego kończyn leżały rozrzucone nie opodal. Całe ciało pokrywał wzór straszliwych cięć mieczem - właściwie każde z nich mogło być śmiertelne. Nie było śladu Tyrera czy Struana ani też samurajów. Nikt z przechodzących nie mógł powiedzieć nic o morderstwie - kto to zrobił, kiedy i dlaczego. - Czyżby pozostałych porwano? - spytał Jamiego jeden z Amerykanów, przejęty zgrozą. - Nie wiem, Dmitri. - McFay usiłował zmusić szare komórki do pracy. - Niech ktoś wróci, powiadomi sir Williama i weźmie... i przywiezie całun lub trumnę. Z pobladłą twarzą patrzył na tłum przechodzących obok ludzi, którzy pilnowali się, by nie spojrzeć w jego stronę, a mimo to wszystko jednak widzieli. Dobrze utrzymaną, ubitą drogą gruntową sunął strumień zdyscyplinowanych podróżnych. Udawali się do Edo, które pewnego dnia miało otrzymać nazwę Tokio, lub też stamtąd wracali. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku; biedni i bogaci; niemal wyłącznie Japończycy, aczkolwiek z rzadka widziało się Chińczyków w długich szatach. Przeważali mężczyźni, ubrani w kimona, które różniły się krojem i jakością. Na głowach mieli przeróżne kapelusze ze słomy lub tkanin. Kupcy, półnadzy tragarze, mnisi buddyjscy w pomarańczowych szatach, rolnicy podążający na rynek, wędrowni wróż-biarze, skrybowie, nauczyciele, poeci. Sunęły lektyki i palankiny z ludźmi lub towarami, niesione przez dwóch, czterech, a niekiedy nawet ośmiu mężczyzn. Kilku samurajów kroczących w tłumie rzucało cudzoziemcom gniewne spojrzenia. - Wiedzą, kto to zrobił, wszyscy wiedzą - stwierdził McFay. - Jasne. Matierjebcy! - Amerykanin Dmitri Syborodin, barczysty, trzy-dziestoośmioletni szatyn w ubraniu z prostego sukna, przyjaciel Johna Can- 16 terbury'ego, wprost wrzał gniewem. - Cholernie łatwo przyszłoby zmusić któregoś z nich do mówienia. Nieco na uboczu w zwartej grupie stało kilkunastu samurajów. Wielu z nich miało łuki, a przybysze z Zachodu dobrze wiedzieli, jakimi sprawnymi są łucznikami. - Nie byłoby to takie proste, Dmitri - zaoponował McFay. - A jednak można sobie bardzo łatwo z nimi poradzić, panie McFay - wtrącił energicznie Pallidar, młody oficer dragonów - choć nie jest to wskazane, jeśli się nie ma specjalnego pozwolenia... chyba że to oni zaatakują. W każdym razie jesteście zupełnie bezpieczni. - Settry Pallidar wysłał dragona, by zawezwał z obozu oddział z trumną. Szarogęsił się, co wyraźnie irytowało Amerykanina. - Lepiej przeszukajcie pobliski teren. Kiedy przybędą moi ludzie, pomogą wam. To niemal pewne, że pozostali dwaj leżą gdzieś tutaj ranni. McFay wzdrygnął się i wskazał nieboszczyka. - Albo w takim stanie jak on? - Możliwe, nie traćmy jednak nadziei. Wy trzej zajmijcie się tą stroną, pozostali niech się rozdzielą i... - Słuchaj, Jamie! - Dmitri przerwał mu z rozmysłem; nie cierpiał oficerów, mundurów, żołnierzy, zwłaszcza brytyjskich. - A może byśmy pojechali dalej do Kanagawy. Może ktoś z Przedstawicielstwa Amerykańskiego coś wie. Pallidar nie zareagował. Rozumiał motywy nieprzyjaznego zachowania Amerykanina i wiedział, jak nienagannie przebiegała jego służba. Dmitri, pochodzący z kozackiej rodziny, był kiedyś oficerem kawalerii w armii Stanów Zjednoczonych. Jego dziadek został zabity w walkach z Brytyjczykami podczas wojny amerykańskiej w 1812 roku. - Kanagawa, to dobry pomysł, panie McFay - stwierdził. - Powinni wiedzieć, co to za pochód samurajów tędy przejeżdżał. Im prędzej się dowiemy, kto jest winowajcą, tym lepiej. Musieli zaatakować z rozkazu któregoś ze swoich królów czy książąt. Tym razem przygwoździmy sukinsyna i niech Bóg ma go w swej opiece. - Niech Bóg zgnoi wszystkich sukinsynów - rzucił zjadliwie Dmitri. Kapitan zwykle nie dawał się sprowokować, tym razem jednak zareagował. - Całkiem słusznie, panie Syborodin - rzekł swobodnie. - Ktoś, kto nazwałby mnie sukinsynem, powinien pędem poszukać sobie sekundanta, pistoletu lub szpady, całunu i grabarza. Panie McFay, ma pan mnóstwo czasu do zachodu. Zostanę tutaj do powrotu moich ludzi, a potem przyłączę się do poszukiwań. Jeśli dowiedzą się panowie czegoś w Kanagawie, proszę przesłać mi wiadomość. - Dwudziestosiedmioletni kapitan Pallidar nosił wspaniały mundur i z prawdziwą czcią traktował swój regiment. Z ledwie skrywaną pogardą spoglądał na niejednorodną zbieraninę kupców. - Proponuję, by cała reszta... dżentelmenów... rozpoczęła poszukiwania. Niech panowie się rozproszą, lecz pozostają w kontakcie wzrokowym. Brown, upą i przeszukacie zagajnik. Jesteś dowódcą, sierżancie. 17 - Tak jest, kapitanie. Oddział, za mną! McFay zdjął płaszcz i nakrył nim ciało zabitego. Potem ponownie dosiadł konia i wraz ze swym amerykańskim przyjacielem popędził na północ ku oddalonej o milę Kanagawie. Kapitan dragonów pozostał sam. Siedział spokojnie na koniu, który stał przy zwłokach, i obserwował grupę samurajów. Oni również patrzyli prosto na niego. Jeden poruszył swym łukiem - może miała to być groźba, może nie. Pallidar ani drgnął. Szablę miał przygotowaną. Na złotych szamerunkach jego munduru lśniło słońce. Wystraszeni piesi pośpiesznie przechodzili obok. Koń nerwowo grzebał kopytem w ziemi, potrząsając uprzężą. To nie przypomina dotychczasowych ataków na pojedyncze osoby, myślał oficer ze wzrastającym gniewem. Zapłacą nam nielicho za napad na tych trzech i kobietę i za zabicie Anglika w tak obrzydliwy sposób. To oznacza wojnę. Kilka godzin wcześniej czwórka jeźdźców wyjechała przez główną bramę obok Komory Celnej. Niedbale pozdrowili samurajskich strażników, a gdy ci odpłacili się zdawkowymi ukłonami, ze swobodą pokłusowali w głąb lądu. Jechali krętymi ścieżkami, kierując się ku Tokaido. Znakomici jeźdźcy na zwinnych kucykach. Na cześć Angelikue mężczyźni włożyli swe najlepsze cylindry i stroje do jazdy konnej. Wszyscy im zazdrościli. Cała społeczność; stu siedemnastu rezydujących tu Europejczyków: dyplomatów, kupców, rzeźników, sklepikarzy, kowali, cieśli, płatnerzy, awanturników, szulerów, nicponi i osób utrzymujących się z przysłanych im z domu pieniędzy. Większość stanowili Brytyjczycy, ponadto byli tam Chińczycy lub Eurazjaci zatrudnieni jako urzędnicy, kilku Amerykanów, Francuzi, Holendrzy, Niemcy, Rosjanie, Australijczycy i jeden Szwajcar. W Osiedlu mieszkały trzy kobiety w starszym wieku: dwie Brytyjki - żony kupców; trzecia pełniła funkcję burdelmamy w Mieście Pijaków, jak nazywano domostwa klas niższych. Dzieci nie było. Do tego pięćdziesiątka czy sześćdziesiątka chińskich służących. Rolę przewodnika objął John Canterbury, kupiec brytyjski o kościstej twarzy. Phillip Tyrer miał poznać na tej przejażdżce lądową drogę do Kana-gawy, gdzie od czasu do czasu odbywały się spotkania z urzędnikami japońskimi. Trasa wiodła wyłącznie przez dostępny dla cudzoziemców teren. Tyrer, który dopiero co ukończył dwadzieścia jeden lat, był tu zaledwie od wczorajszego dnia; przybył z Londynu przez Pekin i Szanghaj. Miał poznać język japoński, by potem pracować jako tłumacz. - Panie Canterbury, panie Tyrer, czy mógłbym z panami pojechać? - spytał Malcolm Struan usłyszawszy rano w klubie rozmowę obydwu mężczyzn. - Piękna pogoda na zwiedzenie okolicy. Chciałbym poprosić pannę Richaud, by się do nas przyłączyła. Jeszcze tak niewiele widziała w tym kraju. 18 - Będziemy zaszczyceni, panie Struan. - Canterbury błogosławił szczęście, które go spotkało. - Wasze towarzystwo powitamy z prawdziwą radością. To może być dość miła przejażdżka, choć... nie ma zbyt wiele do oglądania dla damy. - Jak to? - zapytał Tyrer. - Z tego co wiemy, Kanagawa przez wieki była ruchliwą wsią pocztową i stacją na drodze do Edo. Dlatego jest tam mnóstwo herbaciarni, jak nazywają tu większość burdeli. Niektóre z nich warte odwiedzin, chociaż nie zawsze uważa się tam nas za tak pożądanych gości, jak w naszej Yoshiwarze po drugiej stronie mokradeł. - Zamtuzy? - zdziwił się Tyrer. Pozostali dwaj zaśmiali się, widząc jego minę. - Właśnie, panie Tyrer - rzekł Canterbury. - Nie przypominają jednak burdeli ani tanich hotelików w Londynie czy gdziekolwiek indziej. Są jedyne w swoim rodzaju. Wkrótce się pan o tym przekona, choć przeważnie ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, trzymają stałe kochanki. - Nigdy bym się do czegoś podobnego nie posunął - oświadczył Tyrer, - Może pan zmieni zdanie. Dzięki Bogu, kurs walutowy jest dla nas korzystny, daję słowo! - zaśmiał się Canterbury. - Ten stary Jankes, Townsend Harris, był naprawdę przebiegłym draniem. Rozpromienił się na samą myśl o tym. Harris był pierwszym amerykańskim konsulem generalnym, naznaczonym dwa lata po tym, jak komandor Perry ze swoimi czterema Czarnymi Okrętami - pierwszymi parowcami, jakie ujrzano na tutejszych wodach - otworzył Japonię dla świata zewnętrznego - najpierw w roku 1853, a następnie w 1856. Cztery lata temu, po latach rokowań, Harris wynegocjował Traktaty, potwierdzone później przez majora Powersa, które gwarantowały cudzoziemcom dostęp do pewnych portów. Zapewniły one także bardzo korzystny kurs wymiany srebrnych meksów - meksykańskich srebrnych dolarów, będących powszechnym środkiem płatniczym w handlu z krajami Azji - na japońskie złote obany. W dodatku, jeśli wymieniało się meksy na obany i znowu na meksy, można było podwoić, a nawet potroić fortunę. - Zjemy wczesny obiad i wyruszymy - zaproponował Canterbury. - Wrócimy akurat na kolację, panie Struan. - Doskonale. Może panowie zaszliby do jadalni naszej spółki? Wydaję małe przyjęcie dla mademoiselle Richaud. - Pięknie dziękuję. Ufam, że tai-pan ma się lepiej? - Tak, znacznie lepiej. Ojciec jest już prawie zdrowy. Wczorajsza poczta donosiła co innego, pomyślał John Canterbury z niepokojem, gdyż to, co się tyczyło Noble House - Szlachetnego Domu, bo pod taką nazwą firma Struan i Spółka była znana w świecie - obchodziło ich wszystkich. Krążyły pogłoski, że Stary miał kolejny udar. Dżos. Zresztą, wszystko jedno, nieczęsto ktoś taki jak ja ma okazję pogawędzić z prawdziwym przyszłym tai-panem czy z podobnym jej aniołem. Zapowiada się wspaniały dzień! 19 Ledwie wyruszyli, Canterbury podwoił swą uprzejmość. - Ach, panie Struan, czy... czy przyjechał pan do nas na długo? - Pobędę jeszcze z tydzień, a potem wracam do domu, do Hongkongu. - Struan był najwyższym i najsilniejszym z trójki mężczyzn. Wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia lat. Miał bladoniebieskie oczy i rudawo-brązowe włosy ujęte z tyłu w koński ogon. - Nie ma powodu zostawać dłużej. Jamie McFay doskonale dba o nasze interesy. Wykonał kawał dobrej roboty otwierając nasz kantor w Japonii. - To tęga głowa, panie Struan, nie da się zaprzeczyć. Najwyższej klasy. Czy młoda dama pojedzie z panem? - Panna Richaud? Mam nadzieję, że będzie ze mną wracać. Jej ojciec prosił, bym jej strzegł, choć oczywiście w czasie pobytu tutaj nad panną Richaud sprawuje pieczę przedstawiciel Francji - odparł lekko. Udał, że nie dostrzegł nagłego błysku w oczach Canterbury'ego ani tego, że Tyrer, już oczarowany, pogrążył się w rozmowie z Angelikue po francusku, języku, którym on sam płynnie nie władał. Cóż, nie można mieć pretensji ani do Johna Canterbury'ego, ani do żadnego z nich, pomyślał z rozbawieniem. Przynaglił konia ostrogą, by wysunąć się naprzód i zrobić innym miejsce, jako że droga przed nimi nagle się zwężała. Teren był płaski, urozmaicały go tylko kępy bambusowych zarośli, choć trochę dalej, tu i ówdzie rozpościerały się zagajniki, którym barwy przydawała już jesień. Okolica obfitowała w kaczki i inne dzikie ptactwo. Poletka ryżowe i tereny zalewowe uprawiano intensywnie, wydzierając ląd morzu. Wąziutkie ścieżki. Mnóstwo strumieni. I wszechobecny fetor ludzkich odchodów, jedynego używanego w Japonii nawozu. Dziewczyna i Tyrer grymaśnie trzymali przy nosach uperfumowane chusteczki, choć chłodna bryza od morza porywała większość zapachów i szumowiny letniej wilgoci: komary, muchy i wszelaką zarazę. Odległe wzgórza porastał gęsty las haftowany czerwienią, złotem i brązem - buki, szkarłatne i żółte modrzewie, klony, dzikie rododendrony, cedry i sosny. - Jak tu pięknie, prawda, monsieur Tyrer? Szkoda, że nie widzimy góry Fuji wyraźniej. - Oui, mais demain, U est lal Mais mon Dieu, mademoiselle, ąuelle puan-teur! - Jakiż smród, odpowiedział Tyrer płynną francuszczyzną, podstawowym językiem każdego dyplomaty. Canterbury powstrzymał konia i znalazł się przy Angelikue, zręcznie usuwając na bok młodszego mężczyznę. - Dobrze się pani czuje, mademoiselle? - O, tak, dziękuję, lecz dobrze by było przejechać się trochę galopem. Jestem taka szczęśliwa, że znalazłam się za ogrodzeniem. - Była otoczona tak ścisłą opieką, od chwili gdy dwa tygodnie temu przybyła z Malcolmem Struanem na kursującym co dwa miesiące parowcu Struanów... I całkiem słusznie, myślał Canterbury, jeśli wziąć pod uwagę ten cały 20 motłoch i hołotę z Yokohamy i przyznajmy to szczerze, paru węszących tu piratów. - W drodze powrotnej będzie pani mogła, jeśli pani zechce, okrążyć tor wyścigowy. - Och, to byłoby cudowne, dziękuję panu. - Pani angielski jest po prostu znakomity, panno Angelikue, ma pani też bardzo przyjemny akcent. Chodziła pani do szkół w Anglii? - Och, panie Canterbury - zaśmiała się, a przez niego przeszła fala gorąca; jej uroda, jej gładka skóra ekscytowały. - Nigdy nie byłam w pańskim kraju. Mojego młodszego brata i mnie wychowywali ciotka Emma i wujek Michel. Ciotka pochodziła z Anglii i nieodmiennie odmawiała nauczenia się francuskiego. Była dla mnie raczej matką niż ciotką - na jej twarzy pojawił się cień - po tym jak mama umarła przy porodzie brata, a mój ojciec wyjechał do Azji. - Och, bardzo mi przykro. - To się wydarzyło dawno temu, monsieur, i zawsze myślę o kochanej cioci Emmie jak o mamie. - Jej kucyk szarpnął cuglami. Odruchowo skierowała go na właściwą drogę. - Miałam wielkie szczęście. - Czy to pani pierwsza wizyta w Azji? - zapytał. Znał odpowiedź i wszystkie związane z nią szczegóły. Po prostu pragnął, by mówiła. Oczarowani nią ^mężczyźni przekazywali sobie okruchy informacji, plotki, wszelkie pogłoski na jej temat... - Tak, pierwsza. - Jej uśmiech znów rozradował go do głębi. - Mój ojciec handluje z Chinami w waszej kolonii Hongkong. Przyjechałam do niego na wakacje. Jest zaprzyjaźniony z panem Seratardem, który zechciał zaaranżować moją tutaj wizytę. Może pan o nim słyszał? Guy Richaud z firmy Bracia Richaud. - Oczywiście, znakomity dżentelmen - odrzekł grzecznie. Nigdy go nie spotkał, wiedział tylko, co mówili o nim inni: Guy Richaud był kobieciarzem, jednym z mniej liczących się w Azji cudzoziemców, przebywał tu od trzech lat i ledwo wiązał koniec z końcem. - Jesteśmy zaszczyceni pani wizytą. Czy będę mógł wydać w klubie kolację na pani cześć? - Dziękuję, zapytam mego gospodarza, pana Seratarda. - Angelikue zobaczyła, jak Struan ogląda się na nich i radośnie pomachała ręką. - Pan Struan był na tyle miły, że eskortował mnie do Japonii. - Naprawdę? Tak jakbym o tym nie wiedział, stwierdził w duchu Canterbury. I dalej myślał o niej: jak można złapać i utrzymać taki skarb. Oraz o zdolnym młodym Struanie, który mógł sobie na to pozwolić. Zastanawiał się również nad pogłoskami, że znowu odżywa walka o dominację między Struanem a ich głównym rywalem handlowym, firmą Brock i Synowie. Miało to podobno coś wspólnego z rozpoczętą w zeszłym roku amerykańską wojną domową... Można będzie się nieźle obłowić, nie ma nic lepszego dla interesów niż wojna. Obie strony już szły na siebie jak maniacy; Południe - godny partner Unii... 21 - Angelikue, popatrz! Struan wstrzymał konia. Wskazywał ręką naprzód, gdzie jakieś sto jardów w dół łagodnej pochyłości przebiegała główna droga. Wszyscy podjechali bliżej. - Nie przypuszczałem, że Tokaido jest aż tak wielki i zatłoczony - oznajmił Phillip Tyrer. Jeśli nie liczyć kilku jeźdźców na kucykach, wszyscy szli pieszo. - Ale... ale gdzie są powozy albo dwukółki czy fury? A poza tym - wypaliła - gdzie są żebracy? Struan się zaśmiał. - Odpowiedź jest łatwa, Angelikue. Jak większość rzeczy tutaj, to wszystko jest zakazane. - Zsunął cylinder, nakładając go bardziej zawadiacko. - W Japonii nie pozwala się na stosowanie kół. Rozkaz Shoguna. Żadnych kół! - Ale dlaczego? - To jeden ze sposobów trzymania ludności w ryzach, prawda? - zwrócił się do Canterbury'ego. - Rzeczywiście. - Canterbury zaśmiał się ironicznie, a potem wskazał gestem drogę. - A poza tym, każdy tutejszy Tom, Dick czy Mary, wysokiego stanu czy niskiego, wszystko jedno, książę to czy biedak, musi mieć przy sobie papiery podróżne, czyli pozwolenie na odbycie podróży, nawet na przebywanie poza własną wsią. I zwróćcie uwagę na samurajów: są jedynymi osobami w Japonii, które mogą nosić broń. - Ale jak może kraj funkcjonować bez należytego systemu dyliżansów i kolei? - spytał zaskoczony Tyrer. - Funkcjonuje w stylu japońskim - wyjaśnił Canterbury. - Nigdy nie zapominaj, chłopcze, że Japońcy robią wszystko na jeden tylko sposób. Tylko jeden. Na swój sposób. Japońcy nie są podobni do nikogo innego, z pewnością nie są podobni do Chińczyków. Jak pan uważa, panie Struan? - Rzeczywiście, nie są. - Nigdzie nie stosują kół, proszę pani. Tak więc wszystko, wszystkie towary, żywność, ryby, mięso, materiały budowlane, każdy worek ryżu, każda deska, bela materiału, pudło herbaty, baryłka prochu... każda kobieta, mężczyzna czy dziecko, którzy mogą sobie na to pozwolić, musi być przeniesione na czyimś grzbiecie lub przewiezione łodzią, to znaczy morzem, gdyż jak nam mówiono, oni w ogóle nie mają żeglownych rzek, tylko tysiące strumieni. - Ale przecież w Osiedlu zezwala się na stosowanie kół, panie Canterbury. - Rzeczywiście, zezwala się. My, proszę pani, posługujemy się kołami tak, jak nam się podoba, choć ich urzędnicy skarżyli się kurewsko... przepraszam - dodał szybko, zmieszany. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do dam w Azji. Tak jak mówiłem, urzędnicy Japońców, nazywają ich tu bakufu, to coś jak nasza służba państwowa... otóż bakufu właśnie protestowali przeciw temu przez lata, dopóki nasz przedstawiciel nie powiedział im, żeby się odp... eee... żeby o tym zapomnieli, gdyż nasze Osiedle to nasze Osiedle! Co się zaś tyczy żebrania, też jest tutaj zakazane. 22 Potrząsnęła głową, a pióra na jej kapeluszu wesoło zatańczyły. - To brzmi nieprawdopodobnie. Paryż jest... w Paryżu jest ich pełno, tak jak wszędzie w Europie. Po prostu nie można zlikwidować żebractwa... Mon Dieu, Malcolm, jak jest w twoim Hongkongu? - W Hongkongu jest najgorzej - rzekł Malcolm Struan z uśmiechem. - Ale jak mogą zakazać żebrakom żebrania? - spytał zaskoczony Tyrer. - Mademoiselle Angelikue ma oczywiście rację. Londyn to najbogatsze miasto świata, a mimo to jest nimi zalany. Canterbury uśmiechnął się dziwnie. - Nie ma żebraków, gdyż Wszechmocny Pan i Władca, Shogun, dzierżący tu władzę, rzekł: "żadnej żebraniny", i tym samym ustanowił obowiązujące prawo. Każdy samuraj, kiedy chce, może wypróbować swe ostrze na jakimkolwiek żebraku, jak również na jakimkolwiek skurwielu... proszę wybaczyć... na kimkolwiek, kto nie jest samurajem. Jeśli przyłapano cię na żebraniu, idziesz pod klucz, do więzienia, a gdy już tam trafiłeś, jedyną karą jest śmierć. To również tutejsze prawo. - Innych kar nie ma? - zapytała zaszokowana dziewczyna. - Raczej nie. Tak więc Japońcy skrupulatnie przestrzegają prawa. Canterbury zaśmiał się sardonicznie i spojrzał na krętą drogę, którą w odległości pół mili od nich przecinał szeroki, płytki strumień. Wszyscy musieli przebrnąć go w bród, a niektórych przez niego przenoszono. Na drugim brzegu strumienia rozstawiono zapory; ludzie kłaniali się i pokazywali papiery wszechobecnym samurajskim strażnikom. Cholerne sukinsyny, pomyślał. Nienawidził samurajów, lecz uwielbiał majątek, który tutaj robił, oraz tutejszy styl życia, a zwłaszcza Akiko, swoją kochankę na ten rok. Ach, duszko, najlepsza i najukochańsza w całej Yoshiwarze! - Spójrzcie - powiedziała Angelikue. Grupa pieszych zatrzymała się na Tokaido. Ludzie wskazywali w ich kierunku, gapiąc się i przekrzykując nieustanny, panujący na drodze rumor. Na wielu twarzach malował się strach. I nienawiść. - Nie należy zwracać na nich uwagi, panienko. Po prostu jesteśmy dla nich obcy, a oni nie umieją się inaczej zachowywać. Jest pani prawdopodobnie pierwszą cywilizowaną kobietą, jaką widzieli. - Canterbury wskazał na północ. - To Edo. Jakieś dwadzieścia mil stąd. Oczywiście, nie mamy tam wstępu. - Wyjąwszy oficjalne delegacje - dodał Tyrer. - Rzeczywiście, można tam pojechać, jeśli tylko otrzyma się pozwolenie. Sir William nigdy dotąd go nie dostał, w każdym razie ja tego nie pamiętam, a przyjechałem tu jako jeden z pierwszych. Według pogłosek Edo jest dwa razy większe od Londynu, panienko, liczy przeszło milion dusz, co więcej, to fantastycznie bogate miasto, a zamek Shoguna ma być największy na świecie. - A może to nieprawda, panie Canterbury? - spytał Tyrer. - Jako żywo, to straszni kłamcy, panie Tyrer - rozpromienił się ku- 23 piec. - Najwięksi kłamcy, jacy istnieją. W porównaniu do nich Chińczycy wydają się aniołami. Nie zazdroszczę panu, że będzie pan musiał tłumaczyć to, co mówią. Zwłaszcza że jest to zupełnie co innego, niż myślą. To równie pewne jakt fakt, że Bóg stworzył ostrygi. Zwykle nie był tak rozmowny, tym razem jednak skorzystał z okazji, by swoimi wiadomościami zrobić wrażenie na Malcolmie Struanie i dziewczynie. Cała ta przemowa sprawiła, że poczuł ogromne pragnienie. W kieszeni przy boku miał płaską srebrną flaszkę. Niestety, wiedział, że pociągnięcie sobie whisky przy dziewczynie świadczyłoby o złym wychowaniu. - A my, czy nie moglibyśmy dostać przepustki, Malcolmie? - zapytała. - Do tego Edo? - Wątpię. Może zwrócisz się do monsieur Seratarda? - Spróbuję. - Zauważyła, że wymówił nazwisko prawidłowo, opuszczając "d", tak jak go nauczyła. To dobrze, pomyślała i znowu zwróciła wzrok na trakt. - Gdzie się kończy ta droga? - Nie wiemy - przyznał Canterbury po chwili dość dziwacznego wahania. - Cały ten kraj to jedna wielka zagadka i najwyraźniej Japońcy chcą, by tak zostało, zresztą nie lubią przybyszów, nikogo z nas. Nazywają nas gai-jin, cudzoziemcy, albo i-jin, obcy. Nie wiem, jaka jest różnica, powiedziano mi tylko, że gai-jin nie jest zbyt grzeczne. - Zaśmiał się. - No, w każdym razie nie lubią nas. Jesteśmy inni... my albo oni. - Zapalił krótkie cygaro. - Zamknęli Japonię i była zamknięta ściślej niż komarza... przez niemal dwa i pół wieku, aż tu ten Stary Barani Ryj, Perry, otworzył ją siłą dziewięć lat temu - mówił z podziwem. - Podobno, Tokaido kończy się w wielkim mieście, nazywanym Keeoto, gdzie mieszka ich główny kapłan, mikado. Powiedziano nam, że to miasto jest tak szczególne i święte, że niemal nikt nie może tam wjeżdżać, z wyjątkiem kilku wybranych Japońców. - Dyplomatom wolno podróżować po kraju - rzekł Tyrer ostro. - Traktaty na to zezwalają, panie Canterbury. Kupiec uchylił swego bobrowego kapelusza, z którego był nadzwyczaj dumny, i postanowił, że nie pozwoli, by młodzieniec popsuł mu dobroduszny nastrój. Ty czupurny młody sukinsynku, pomyślał. Mógłbym cię złamać a& pół i nawet byś nie pierdnął. - To zależy od tego, jak się interpretuje Traktaty i czy chce się zachować całą głowę. Bez względu na to, co mówią Traktaty, odradzałbym wypuszczanie się poza uzgodniony, bezpieczny teren, to znaczy kilka mil na północ, południe i w głąb lądu. Jeszcze nie teraz, chyba że wzięłoby się ze sobą parę regimentów. - Kołysanie pełnych dziewczęcych piersi pod zielonym, opinającym kształty żakietem elektryzowało go, choć przecież postanowił sobie, że zachowa spokój. - Jesteśmy tutaj właściwie zamknięci, ale to znowu nie takie złe. Podobnie rzeczy się mają w naszym Osiedlu Cudzoziemców przy Nagasaki, dwieście lig na zachód. - "Lig"? Nie rozumiem - odezwała się, maskując swe rozbawienie i przy- 24 jemność, jaką czerpała z atmosfery otaczającego ją pożądania. - Czy mógłby pan wyjaśnić? - To mniej więcej trzy mile, mademoiselle - odparł z powagą Tyrer. Był wysoki i smukły, dopiero co skończył uniwersytet. Robiły na nim wrażenie niebieskie oczy dziewczyny i jej paryska elegancja. - Panie Canterbury... co pan miał właściwie na myśli? Kupiec oderwał uwagę od piersi młodej damy. - Po prostu to, że nawet jeśli otworzą inne porty, sytuacja się nie polepszy. I wkrótce... już wkrótce, będziemy musieli się wyrwać również z nich, w taki Czy inny sposób, jeśli mamy na serio handlować. - Ma pan na myśli wojnę? - Tyrer popatrzył na niego ostro. - Czemu nie? Po co są floty? Armie? Dało to doskonałe wyniki w Indiach, Chinach, wszędzie. Jesteśmy Imperium Brytyjskim, największym i najlepszym, jakie kiedykolwiek istniało na Ziemi. Jesteśmy tu po to, by handlować i przy okazji możemy im dać właściwe prawo, porządek i cywilizację. - Canterbury znów spojrzał na drogę, myśląc z goryczą o panującym na niej nastroju wrogości. - Wstrętna zbieranina, prawda, panienko? - Mon Dieu, wolałabym, żeby się tak nie gapili. - Obawiam się, że będzie się pani musiała do tego przyzwyczaić. Wszędzie jest tak samo. Jak mówi Struan, Hongkong jest najgorszy. Mimo to, panie Struan - rzekł z nagłym szacunkiem - chciałbym panu powiedzieć, jak bardzo jest nam tu potrzebna własna wyspa, własna kolonia, a nie ten zgniły, śmierdzący pasek parszywego wybrzeża, którego nie sposób obronić, tak że gdyby nie nasza flota, stale by nas atakowano i szantażowano! Powinniśmy zająć wyspę, tak jak pański dziadek, niech go Bóg błogosławi... zajął Hongkong. - Może tak zrobimy - rzekł pewnym głosem Malcolm Struan, podniesiony na duchu samą wzmianką o jego słynnym przodku, tai-panie, Dirku Struanie, założycielu firmy i jednym z głównych założycieli Kolonii w Hongkongu dwadzieścia kilka lat temu, w 1841 roku. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Canterbury wyciągnął płaską flaszeczkę, napił się, wytarł usta wierzchem dłoni i schował butelkę. - Jedźmy dalej. Najlepiej, jak ja poprowadzę. Gdzie trzeba, jedźmy gęsiego i nie zwracajmy uwagi na Japońców! Panie Struan, może pojechałby pan obok młodej damy, a pan, panie Tyrer, będzie zamykał pochód. - Zadowolony z siebie, przynaglił kucyka do szybkiego stępa. Kiedy Angelikue podjechała bliżej, w kącikach oczu Struana pojawiły się zmarszczki od uśmiechu. Był w niej zakochany od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy w Hongkongu cztery miesiące temu, w dniu jej przybycia, i nie ukrywał tego. Zawojowała wyspę w pierwszym natarciu. Blondynka, o idealnie gładkiej skórze, intensywnie niebieskich oczach, owalnej twarzy, z sympatycznie zadartym noskiem. Może nie piękność, lecz mimo to była niezwykle atrakcyjna i bardzo "paryska". Młodość i niewinność, przez które 25 przebijała łatwo dostrzegalna, choć nieświadoma, zmysłowość. I to wszystko w świecie mężczyzn pozbawionych kobiet w wieku stosownym do zamążpój-ścia, którzy nie mieli właściwie nadziei na znalezienie sobie żony w Azji, a już z pewnością nie takiej żony. Wielu z tych mężczyzn było bogaczami, a kilku prawdziwymi kupieckimi książętami. - Nie zwracaj uwagi na tubylców, Angelikue - szepnął. - Oni cię po prostu podziwiają. Uśmiechnęła się szeroko. Skłoniła głowę jak cesarzowa. - Merci, monsieur, vous etes tres aimable. W tej chwili Struan był bardzo zadowolony, bardzo pewny siebie. Los, dżos. Bóg nas ze sobą zetknął, myślał pijany radością, zastanawiając się, kiedy poprosi ojca o pozwolenie na małżeństwo. Może na Boże Narodzenie? Boże Narodzenie to idealna pora. Pobierzemy się wiosną i zamieszkamy w Wielkim Domu na Szczycie w Hongkongu. Wiem, że ojciec i matka już ją uwielbiają. Jezu, mam nadzieję, że ojcu naprawdę się polepszyło. Na Boże Narodzenie wydamy wielkie przyjęcie. Kiedy dotarli do drogi, posuwali się szybko, uważając, by nie przeszkadzać w ruchu. Lecz czy chcieli, czy nie, ich nieoczekiwane pojawienie się co rusz nieuchronnie powodowało zatory. Japończycy bowiem nie dowierzali własnym oczom. Nigdy nie widzieli ludzi tego wzrostu, budowy i karnacji, a zwłaszcza takiej dziewczyny. Cylindry, spodnie, kaftany, buty, jej strój do konnej jazdy, sam sposób jazdy po damsku, kapelusz z piórem - wszystko to wzbudzało powszechne zainteresowanie. Zarówno Canterbury, jak i Struan obserwowali uważnie ludzi na szosie. Nadchodzący okrążali ich i wyprzedzali, lecz zawsze zostawiali przed nimi miejsce, by jeźdźcy mogli posuwać się naprzód. Żaden z Europejczyków nie wyczuwał ani nie oczekiwał niebezpieczeństwa. Angelikue jechała tuż obok tych ludzi, udając, że nie zwraca uwagi na wybuchy rubasznego śmiechu, natarczywe spojrzenia, na ręce, które od czasu do czasu próbowały jej dotknąć. Była wstrząśnięta, widząc, jak wielu mężczyzn niedbale podwinęło swe kimona, ukazując skąpe przepaski biodrowe i szczodrze odsłaniając nagie ciało. "Droga Colette, nigdy mi nie uwierzysz - zaczęła w myślach list, który chciała napisać wieczorem do swej najlepszej przyjaciółki w Paryżu - ale tragarze na drodze publicznej przeważnie noszą jedynie (!) te maleńkie przepaski biodrowe, które z przodu zakrywają tyle co nic, a z tyłu są tylko wąskim sznureczkiem między pośladkami! Przysięgam, że to prawda, i mogę ci donieść, że wielu tubylców jest dość owłosionych, chociaż przeważnie ich zasadnicze części ciała są niewielkie. Zastanawiam się, czy Malcolm..." Poczuła, że się rumieni. - Phillipie, niech mi pan powie - spytała nawiązując rozmowę - czy ta stolica jest naprawdę zakazana? - Traktaty mówią, że nie. - Tyrer był ogromnie zadowolony. Upłynęło zaledwie kilka minut, a już zrezygnowała z mówienia mu "monsieur". - 26 Według Traktatów wszystkie przedstawicielstwa miały być w Edo, w stolicy. Powiedziano mi, że opuściliśmy Edo w zeszłym roku, gdy nas zaatakowano. W Yokohamie, pod ochroną dział floty, jest bezpieczniej. - Zaatakowano? Jak to zaatakowano? - Och, paru szaleńców, zwanych ronin... to takie wyrzutki, zabójcy. Jakiś tuzin z nich zaatakował nasze przedstawicielstwo w środku nocy! Przedstawicielstwo Brytyjskie! Trudno sobie wyobrazić tę bezczelność! Zabili sierżanta i wartownika... Przerwał, gdy Canterbury zjechał z drogi, wstrzymał konia i wskazał coś szpicrutą. - Spójrzcie! Zatrzymali się przy nim. Widzieli teraz w odległości kilkuset jardów wzniesione wysoko wąskie sztandary, górujące ponad oddziałem samurajów, którzy ciężkimi krokami okrążali zakręt, sunąc im naprzeciw. Wędrowcy na drodze rozpraszali się, zawiniątka i palankiny rzucano pośpiesznie na ziemię w bezpiecznej odległości. Jeźdźcy czym prędzej zsiadali z koni. Wkrótce wszyscy klęczeli na poboczach z głowami skłonionymi ku ubitej ziemi; kobiety, mężczyźni, dzieci - trwali tak bez ruchu. Stało jedynie kilku samurajów. Gdy oddział przechodził, kłaniali się z szacunkiem. - Kto to taki, Phillipie? - spytała z podnieceniem Angelikue. - Czy potrafi pan przeczytać napisy? - Przykro mi, ale nie, jeszcze nie, mademoiselle. Powiadają, że trzeba lat na to, by nauczyć się czytać i posługiwać ich pismem. - Dobry nastrój Tyrera wyparował natychmiast, kiedy pomyślał o tej ogromnej czekającej go pracy. - Może to Shogun? - Na pewno nie - zaśmiał się Canterbury. - Gdyby to był on, odgrodziliby kordonem cały teren. Powiadają, że na każde jego skinienie czeka sto tysięcy samurajów. Ale może to być ktoś ważny, jakiś król. - Co zrobimy, kiedy będą przechodzić? - spytała. - Pozdrowimy go jak króla - rzekł Struan. - Zdejmiemy kapelusze i trzykrotnie wykrzykniemy "niech żyje!". A co ty zrobisz? - Ja, cherfl Uśmiechnęła się. Malcolm podobał się jej bardzo. Wspomniała, co powiedział jej ojciec, zanim wyruszyła z Hongkongu do Yokohamy: - Zachęcaj tego Malcolma Struana, lecz ostrożnie, mój zajączku. Ja go już dyskretnie zachęciłem. To byłaby dla ciebie wspaniała partia, właśnie dlatego zezwoliłem na tę podróż do Yokohamy bez przyzwoitki, pod warunkiem że będzie cię eskortował na jednym ze swoich statków. Za trzy dni kończysz osiemnaście lat. Czas, byś wyszła za mąż. Wiem, że ma tylko dwadzieścia lat i jest dla ciebie za młody, ale to bystry chłopak. Jest najstarszym synem i za rok może odziedziczyć Noble House. Chodzą pogłoski, że jego ojciec, Culum, tai-pan, jest chory znacznie bardziej, niż przyznaje to spółka. 27 - Ale to Brytyjczyk - odpowiedziała rozważnie. - Nienawidzisz ich, tatusiu, i zawsze mówisz, że my też powinniśmy ich nienawidzić. Prawda, że tak jest? - Prawda, mój zajączku, ale nie trzeba tego okazywać. Brytania jest najbogatszym krajem na świecie, Brytyjczycy królują w Azji, a Noble House to Struani. Gdyby tak mała firma jak Bracia Richaud mogła prowadzić we Francji ich interesy, byłoby to dla nas ogromnie korzystne. Zasugeruj mu coś takiego. - Och, tatusiu, nie mogłabym tego zrobić, to byłoby... Nie mogłabym, tatusiu. - Jesteś już teraz kobietą, a nie dzieckiem, moje kociątko. Oczaruj go, wtedy on sam to zaproponuje. Wkrótce Malcolm Struan będzie tai-panem. A ty... ty będziesz mogła dzielić z nim to wszystko... Oczywiście, uwielbiałabym takiego męża, myślała. Jaki tatuś jest mądry! Jak wspaniale być Francuzką, a więc kimś lepszym. Łatwo jest polubić, a może nawet pokochać tego Malcolma z dziwnymi niebieskimi oczyma i młodo-starym wyglądem. Och, taką mam nadzieję, że mi się oświadczy! Westchnęła i wróciła do rzeczywistości. - Skłonię głowę, jak to robimy w Bois przed Jego Wysokością, cesarzem Ludwikiem Napoleonem. O co chodzi, Phillipie? - Może zawróćmy - zaproponował Tyrer niepewnie. - Wszyscy twierdzą, że oni stają się drażliwi, gdy przebywamy w pobliżu ich książąt. - Nonsens - rzekł Canterbury. - Nie ma niebezpieczeństwa. Nie zdarzyło się tu, żeby tłum zaatakował, to zupełnie co innego niż Indie, Afryka czy Chiny. Jak mówiłem, Japońcy niezwykle szanują prawo. Znajdujemy się głęboko wewnątrz wyznaczonego nam terenu i zrobimy to co zawsze. Po prostu damy im przejść, uchylimy grzecznie nasze rondle, jak to się robi przed każdym wielmożą, a potem pojedziemy dalej. Jest pan uzbrojony, panie Struan? - Oczywiście. - Ja nie - oświadczyła Angelikue nieco zirytowana. Obserwowała proporce, oddalone teraz ledwo o sto jardów. - Myślę, że kobiety powinny nosić pistolety, skoro mężczyźni to robią. Zaszokowała ich. - Lepiej wyrzucić takie pomysły z głowy. A pan, Tyrer? Tyrer, nieco zmieszany, pokazał Johnowi Canterbury'emu mały pistolet kieszonkowy, Derringer. - Prezent od mego ojca na pożegnanie. Ale nigdy z niego nie strzelałem - wyjaśnił. - Nie będzie pan musiał, trzeba tylko uważać na samotnych samurajów, tych co stoją w pojedynkę lub dwójkami. To fanatycy, wrogowie cudzoziemców, albo róninowie. - Niewiele się zastanawiając, dodał: - Nie ma powodu do obaw. Nie mieliśmy żadnych kłopotów od ponad roku. 28 - Kłopotów? Jakich kłopotów? - zapytała. - Nic takiego - zapewnił, nie chcąc jej troskać i próbując zbagatelizować swą mimowolną uwagę. - Kilka ataków paru fanatyków, nic poważnego. Nachmurzyła się. - Monsieur Tyrer powiedział, że przeżyliście zmasowany atak na wasze Przedstawicielstwo Brytyjskie i kilku żołnierzy zostało zabitych. To nieważne? - Tak, to ważne. - Canterbury uśmiechnął się ściśniętymi wargami do Tyrera, który wyraźnie odebrał to, co tamten chciał mu przekazać: "Jesteś cholernym idiotą rozmawiając z damą o poważnych sprawach". - Ale to była tylko pojedyncza banda rzezimieszków. Biurokraci Shogunatu zaklinali się, że ich pochwycą i ukarzą. Mówił pewnym głosem, a jednocześnie zastanawiał się, jaką część prawdy znają Struan i Tyrer: pięciu mężczyzn zamordowanych na ulicach Yokohamy w czasie pierwszego roku ich tutaj pobytu. Następnego roku dwóch Rosjan, oficer i marynarz z rosyjskiego okrętu wojennego, zarąbanych na śmierć - znowu w Yokohamie. Kilka miesięcy później dwóch kupców holenderskich. Potem młody tłumacz przy Przedstawicielstwie Brytyjskim w Ka-nagawie zadźgany od tyłu i pozostawiony, by wykrwawił się na śmierć. Heusken, sekretarz Misji Amerykańskiej, posiekany na tuzin kawałków, gdy jechał konno do domu po kolacji w Przedstawicielstwie Prus. I w zeszłym roku brytyjski żołnierz i sierżant zarżnięci przed drzwiami sypialni konsula generalnego! Wszystko to były morderstwa rozmyślne, nie sprowokowane, a popełnili je dwumieczowcy. Nigdy nie dano do nich pretekstu i co było najgorsze, nigdy żaden z tych sukinsynów nie został schwytany i ukarany przez wszechmocne bakufu Shoguna, choć Przedstawicielstwo Brytyjskie wielokrotnie się o to dopominało, a Japońcy wielokrotnie solennie obiecywali. Nasi przywódcy to cholerna banda głupich sukinsynów! - myślał Canterbury wściekły. Powinni byli natychmiast wezwać flotę i zdmuchnąć Edo do piekła, a wtedy cały ten terroryzm by ustał. Moglibyśmy bezpiecznie, bez straży spać w naszych łóżkach i spacerować po naszych ulicach... po wszystkich ulicach, bez strachu przed zbliżającymi się samurajami. Dyplomaci to dupojady, a ten młody goguś jest tego doskonałym przykładem. Z kwaśną miną przyglądał się proporcom, próbując odczytać napisy. Ci podróżni, których orszak już wyminął, podnosili się i znowu ruszali w drogę. Ci, którzy szli w tym samym co kolumna kierunku, trzymali się za nią w bezpiecznej odległości. Czwórka Europejczyków czuła się niewyraźnie siedząc na koniach tak wysoko ponad nierównymi rzędami klęczących na poboczach postaci z głowami w kurzu i zadkami w powietrzu. Trzej mężczyźni starali się nie zauważać nagości, zażenowani, że młoda dama, również zażenowana, patrzy na to razem z nimi. Rzędy samurajskich proporców zbliżały się nieubłaganie. Wojownicy szli 29 L w dwóch kolumnach, każda po około stu ludzi. Za nimi wznosiło się ku górze jeszcze więcej flag i zwarte rzędy otaczały pomalowany na czarno palankin niesiony przez ośmiu spoconych tragarzy. Dalej sunął jeszcze gęstszy las proporców nad zastępem samurajów. Potem obładowane juczne kucyki, a w końcu niejednorodny tłum tragarzy. Wszyscy samurajowie mieli zawiązane pod brodą słomiane kapelusze i szare kimona z jednakowym znakiem - trzema splecionymi peoniami. Identyczny widniał na proporcach. U pasów nosili dwa miecze, długi i krótki. Niektórzy mieli przewieszone przez ramię łuki i kołczany, kilku niosło muszkiety. Paru było ubranych w bardziej wyszukane stroje. Kolumny sunęły. Struan i jego towarzysze z wzrastającą konfuzją dostrzegli to, co malowało się na wszystkich samurajskich twarzach, we wszystkich utkwionych w nich oczach: wściekłość. Struan pierwszy otrząsnął się z odrętwienia. - Lepiej, żebyśmy jechali dalej... Ale zanim ktokolwiek z nich zdołał się poruszyć, młody barczysty samuraj wyrwał się z szeregu i rzucił ku nim, a tuż zaraz drugi, który stanął między nimi a zbliżającym się palankinem. Krztusząc się z wściekłości, pierwszy samuraj rzucił swój proporzec i krzyczał, odpędzając Europejczyków. Nagłość tego wybuchu gniewu sparaliżowała ich. Kolumny zafalowały, a potem znowu rytmicznie szły dalej. Klęczący ludzie nie poruszyli się. Lecz teraz wszystko ogarnęła wielka, straszna cisza, zakłócana tylko odgłosem maszerujących stóp. Samuraj znowu obrzucił ich przekleństwami. Canterbury znajdował się najbliżej. Ze strachu brały go mdłości. Posłusznie spiął ostrogą kucyka. Ale niechcący skręcił ku palankinowi zamiast w przeciwnym kierunku. Samuraj błyskawicznie wyszarpnął długi miecz, krzyknął sonnó-joi i ciął z całej mocy. Jednocześnie drugi wojownik rzucił się na Struana. Cięcie odjęło Canterbury'emu lewą rękę tuż nad bicepsem i weszło mu w bok ciała. Kupiec z niedowierzaniem patrzył na kikut, a krew tryskała na dziewczynę. Miecz zatoczył następny brutalny łuk. Struan bezradnie szukał po omacku rewolweru, gdy tymczasem drugi samuraj nacierał na niego z podniesioną klingą. Raczej przypadkowo niż rozmyślnie Struan uskoczył z drogi cięcia, tak że został tylko lekko ranny w lewą nogę. Cios dosięgnął łopatki kucyka. Koń zarżał z bólu i ogarnięty trwogą stanął dęba, odrzucając samuraja na bok. Struan wymierzył i pociągnął za cyngiel swego małego colta, ale kucyk znowu stanął dęba i kula poszła w powietrze, nie wyrządzając Japończykowi żadnej szkody. Gorączkowo próbował powstrzymać zwierzę i znowu wymierzył, nie widząc, że z drugiej strony atakuje go teraz pierwszy wojownik. - Uwaaaga - wyskrzeczał Tyrer, przytomniejąc. Wydarzenia nastąpiły tak szybko, jakby cały ten koszmar był jedynie tworem wyobraźni Tyrera: Canterbury kona na ziemi, jego kuc ucieka galopem, w siodle siedzi przerażona dziewczyna, Struan mierzy powtórnie z pis- 30 toletu, a na jego odsłonięte plecy spada łukiem długi miecz. Tyrer widzi, jak Struan reaguje na jego ostrzeżenie, oszalały kucyk przesuwa się i cięcie, które by zabiło jeźdźca, odbija się jakimś sposobem od uzdy czy siodła i trafia w bok mężczyzny. Struan chwieje się w siodle i wyje z bólu. To zelektryzowało Tyrera. Wbił ostrogi i rzucił się na wojownika atakującego Struana. Samuraj, nadal nie draśnięty, uskoczywszy na bok, zauważył dziewczynę i rzucił się ku niej z podniesionym mieczem. Tyrer obrócił swego wystraszonego kucyka akurat na czas, by dostrzec, jak Angelikue, zastygła z przerażenia, patrzy na zbliżającego się samuraja. - Uciekaj, sprowadź pomoc! - wrzasnął, a potem znowu najechał na samuraja, który jeszcze raz wywinął się bezpiecznie, odzyskał doskonałą równowagę i stanął z mieczem przygotowany do ataku. Czas zwolnił bieg. Phillip Tyrer wiedział, że już jest trupem. Ale czuł się tak, jakby to nie dotyczyło jego, gdyż w chwili krótkiego wytchnienia zobaczył, jak Angelikue obraca swego kucyka i ucieka niezagrożona. Zapomniał zupełnie o derringerze. Nie było miejsca, by uciec. Nie było czasu. Przez ułamek sekundy młody samuraj nie atakował, napawając się chwilą zabijania, a potem skoczył. Tyrer bezradnie próbował się cofnąć. Nastąpił nagły wybuch, impet kuli spowodował, że mężczyzna rozrzucił ręce i miecz chybił, tnąc Tyrera w ramię, ale niezbyt ciężko. Tyrer przez chwilę nie wierzył, że wciąż żyje. Zobaczył, jak Struan, chwiejąc się w siodle i brocząc krwią z boku, celuje z pistoletu w drugiego samuraja, a jego kucyk wciąż kręci się i bryka. Struan znów pociągnął za spust, trzymając pistolet tuż przy uchu kucyka. Eksplozja spłoszyła klacz, która gryząc wędzidło popędziła precz, z ledwo utrzymującym się na jej grzbiecie Struanem. Samuraj natychmiast puścił się w pogoń i w tej krótkiej chwili Tyrer mógł spiąć konia ostrogami, zboczyć z traktu i pognać na północ, za Struanem. - Sonnd-jdiiiii! - krzyknął za nimi drugi samuraj, wściekły, że uciekli. John Canterbury wciąż wił się i jęczał na ziemi obok kilku zastygłych ze strachu podróżników, klęczących nadal nieruchomo, z opuszczonymi głowami. Młody wojownik gniewnie kopnął kapelusz kupca i jednym ciosem miecza obciął mu głowę. Potem bardzo starannie wytarł ostrze o kaftan i włożył miecz z powrotem do pochwy. Przez cały ten czas orszak posuwał się wciąż naprzód, jakby nic się nie działo; oczy patrzyły na wszystko, ale nic nie widziały. Piesi podróżnicy nie podnosili głów z ziemi. Drugi młody samuraj, usiadłszy po turecku na ziemi, opatrywał ramię, tamując krew zwiniętym w kłąb kimonem. Na jego kolanach leżał miecz, wciąż z plamami krwi. Jego towarzysz podszedł do niego, pomógł mu wstać, a potem wytarł miecz o kimono najbliższego wędrowca - starej kobiety, która drżąc ze strachu, cały czas trzymała głowę przyciśniętą do ziemi. Obydwaj mężczyźni byli młodzi i silnie zbudowani. Uśmiechnęli się do 31 i siebie, a potem wspólnie zbadali ranę. Kula przeszła przez mięsień przedramienia. Nie tknęła kości. - Rana jest czysta, Ori - powiedział Shorin, starszy z nich. - Powinniśmy zabić ich wszystkich. - Karma. W tym momencie zaczęła ich mijać zwarta grupa samurajów i ośmiu przestraszonych tragarzy niosących palankin. Wszyscy zachowywali się tak, jakby dwaj mężczyźni i trup nie istnieli. Dwaj młodzi wojownicy skłonili się z wielkim szacunkiem. Małe boczne okienko palankinu odsunęło się, a potem znowu zamknęło. - Proszę, niech pan to wypije, panie Struan - powiedział doktor, stając nad łóżkiem polowym. Znajdowali się w szpitaliku Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Kanagawie. Lekarzowi udało się przed chwilą niemal całkowicie zatamować upływ krwi. Tyrer siedział na krześle przy oknie. Razem ze Struanem przybyli tu pół godziny temu. - Po tym poczuje się pan lepiej. - Co to takiego? - To magia... głównie laudanum, taka nalewka na opium i morfinie, mojego własnego pomysłu. Powstrzyma bóle. Muszę trochę pana połatać, ale niech się pan nie martwi. Zastosuję eter, by pana uśpić. Struan poczuł, jak ogarnia go paraliżujący strach. Stosowanie eteru w czasie operacji chirurgicznych, ostatnia nowinka, o której wiele mówiono, było ciągle jeszcze w stadium eksperymentowania. - Ja... ja nigdy nie miałem... nie miałem operacji i nie myślę... - Niech się pan o nic nie martwi. Anestetyki są zupełnie bezpieczne we właściwych rękach. - Doktor George Babcott miał dwadzieścia osiem lat, sześć stóp i pięć cali i odpowiednią do wzrostu posturę. - Niech mi pan uwierzy, nic pan me poczuje, to naprawdę środek opatrznościowy dla pacjenta. - To prawda, panie Struan - odezwał się Tyrer. Starał się być pomocny, ale wiedział, że nic z tego nie wychodzi. Ramię nasmarowano mu jodyną, zszyto, obandażowano i powieszono na temblaku. Dziękował losowi, że rana była dość powierzchowna. - Na uniwersytecie spotkałem faceta, który mi mówił, że wycięto mu ślepą kiszkę, zastosowano chloroform i ani trochę go nie bolało. Starał się, by zabrzmiało to uspokajająco, ale myśl o jakiejkolwiek operacji - i o gangrenie, która się często potem wywiązywała - przerażała go również. - Niech pan nie zapomina, panie Struan - mówił Babcott, ukrywając niepokój - że mija już prawie piętnaście lat, od kiedy doktor Simpson po 3 - Gai-jin 33 raz pierwszy użył podczas operacji chloroformu, i wiele nauczyliśmy się od tamtych czasów. Studiowałem przez rok pod kierunkiem Simpsona w Klinice Królewskiej, zanim wyruszyłem na Krym. - Twarz mu posmutniała. - Tam też wiele się nauczyłem. Cóż, tamta wojna się skończyła, nie trzeba się martwić. Cudowne laudanum spowoduje u pana również sny erotyczne, jeśli należy pan do szczęściarzy. - A jeśli nie? - Należy pan. Obydwaj mieliście mnóstwo szczęścia. Struan, mimo bólu, zmusił się do uśmiechu. - Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy pana tutaj i w dodatku tak szybko, to pewne. Instynktownie ufając Babcottowi, wypił bezbarwną ciecz i położył się znów, nieomal mdlejąc z bólu. - Pozwolimy panu Struanowi na chwilę odpoczynku - rzekł Bab-cott. - Niech pan pójdzie lepiej ze mną, panie Tyrer, musimy coś załatwić. - Oczywiście, doktorze. Panie Struan, czy coś panu przynieść, zrobić coś dla pana? - Nie... nie, dziękuję. Nie ma sensu, by pan czekał. - Niech pan nie mówi głupstw, oczywiście, że poczekam. - Tyrer, zdenerwowany, wyszedł za doktorem i zamknął drzwi. - Czy on wyzdrowieje? - Nie wiem. Na szczęście klingi samurajów są zawsze czyste i tną jak najlepszy skalpel. Niech mi pan na chwilę wybaczy, jestem dziś po południu jedynym pracującym tu urzędnikiem, więc skoro zrobiłem już wszystko, co możliwe z medycznego punktu widzenia, pora, bym zaczął działać jak przedstawiciel Jej Brytyjskiej Wysokości. Babcott był zastępcą sir Williama. Wysłał kuter przedstawicielstwa przez zatokę do Yokohamy, by ogłosił alarm; kazał chińskiemu słudze przyprowadzić lokalnego gubernatora; drugiemu polecił dowiedzieć się, jaki to daimyo czy też książę przechodził przez Kanagawę ze dwie godziny temu; postawił w stan gotowości sześcioosobowy oddział żołnierzy; wreszcie nalał Tyrerowi dużą whisky. - Niech pan wypije; to lekarstwo. Powiada pan, że zabójcy krzyczeli coś do pana? - Tak, coś, co brzmiało jak "sonoh... sonnoh-ee". - Nic mi to nie mówi. Niech się pan czuje jak u siebie. Zaraz wracam, muszę się przygotować. Ramię Tyrera, zszyte siedmioma szwami, bolało. Babcott był wytrawnym chirurgiem, mimo to Tyrer musiał z całej siły powstrzymywać się, by nie krzyczeć. Ale nie krzyknął i był z tego zadowolony. Wstrząsały nim jednak napady trwogi, wzniecając pragnienie niepowstrzymanej ucieczki dokądkolwiek. - Jesteś tchórzem - wymamrotał, skonsternowany tym odkryciem. Przedpokój cuchnął chemikaliami, tak jak i pokój zabiegowy, przyprawiając 34 go o mdłości. Tyrer podszedł do okna i oddychał głęboko, próbując bez skutku rozjaśnić sobie choć trochę w głowie. Potem pociągnął whisky. Jak zawsze, jej smak był cierpki i nieprzyjemny. Tyrer zapatrzył się w alkohol. Rysował się zły obraz, bardzo zły. Przeszył go dreszcz. Zmusił się do patrzenia wyłącznie na napój; miał kolor złotobcązowy i przypomniał mu dom w Londynie, ojca, siedzącego po obiedzie przy ogniu ze swoją szklaneczką, matkę beztrosko dziergającą na drutach, dwóch służących sprzątających ze stołu - ciepło, przytulnie, bezpiecznie. Przypomniała mu się jego ulubiona kawiarnia na Cornhill, "U Garrowaya", ciepła, rojna i bezpieczna, i uniwersytet - ekscytujący, lecz przyjazny i bezpieczny. Bezpieczny. Czyżby teraz to bezpieczne życie miało się skończyć? Znów zaczęło go ogarniać przerażenie. Jezu Chryste, co ja tutaj robię? Udało się im wprawdzie uciec, ale wciąż jeszcze znajdowali się zbyt blisko Tokaido, kiedy kucyk Struana szarpnął, gdyż przecięty mięsień odmówił posłuszeństwa. Jeździec stoczył się na ziemię. Upadek był bardzo bolesny. Z ogromnymi trudnościami Tyrer, wciąż słaby ze strachu, pomógł towarzyszowi wsiąść na swego kucyka, ale ledwie mu się udawało utrzymać w siodle wyższego i cięższego od siebie mężczyznę. Uwagę miał skupioną cały czas na znikającym orszaku. Oczekiwał, że w każdej chwili może pojawić się konny samuraj. - Czy zdoła się pan utrzymać w siodle? - Tak, tak mi się wydaje. - Struan mówił słabym głosem, szarpał nim straszliwy ból. - Angelikue... czy Angelikue udało się uciec? - Tak, udało się. Ale te diabły zabiły Canterbury'ego. - Widziałem... Czy... czy pan jest ranny? - Nie, nie wydaje mi się. Myślę, że jednak nie. Po prostu cięcie w ramię. - Tyrer zerwał surdut. Zaklął, czując nagły ból. Wąska cięta rana w umięśnionej części przedramienia. Wytarł trochę krwi chustką, a potem zrobił z niej bandaż. - Żyły i tętnice są nienaruszone... Dlaczego właśnie nas zaatakowali? Nikomu nic nie zrobiliśmy. - Nie... nie mogę się obrócić. Psubrat trafił mnie w bok... Jak... jak to wygląda? Tyrer bardzo ostrożnie rozchylił przecięte kosztowne sukno surduta. Długość i głębokość rany, rozdartej dodatkowo upadkiem, zaszokowały go. Buchająca krew przestraszyła go jeszcze bardziej. - Nie wygląda dobrze. Musimy szybko poszukać lekarza. - Lepiej... lepiej wrócić łukiem do Yokohamy. - Tak, tak, chyba tak. - Młody człowiek przytrzymując Struana, starał się zachować jasność myśli. Ludzie na Tokaido wskazywali na nich i Tyrer niepokoił- się coraz bardziej. Do Kanagawy było niedaleka, rozróżniał już kilka świątyń. - Jedna z nich musi być nasza - wymamrotał, czując wstrętny 35 smak w ustach. Wtedy zobaczył, że dłonie ma pokryte krwią. Serce ścisnęło mu się z trwogi, a potem jeszcze raz, z ulgi, gdy odkrył, że to głównie krew Struana. - Pojedziemy dalej. - Co... co pan powiedział? - Pojedziemy dalej do Kanagawy. Jest tuż-tuż i drogę mamy wolną. Widzę kilka świątyń, jedna z nich musi być nasza. Powinna na niej wisieć flaga. Zgodnie z japońskim zwyczajem, przedstawicielstwa lokowano w pomieszczeniach świątyń buddyjskich, jako że tylko świątynie i klasztory miały wystarczająco obszerne i wygodne dodatkowe pokoje czy dobudówki. Bakufu przydzieliło zatem niektóre z nich Europejczykom do czasu, aż zostaną zbudowane ich indywidualne rezydencje. - Czy może się pan utrzymać w siodle, panie Struan? Poprowadzę kucyka. - Tak. - Struan rzucił spojrzenie na swoją klacz. Rżała z bólu. Próbowała znowu pobiec, lecz się jej to nie udało, nogi nie słuchały. Ze strasznej rany na boku spływała krew. Klacz stała, drżąc. - Niech pan oszczędzi jej bólu i jedźmy. Tyrer nigdy jeszcze nie strzelał do konia. Otarł dłonie z potu. Derringer miał dwie lufy. Ładowano go od tyłu nowego typu nabojami z brązu, które zawierały kulę, ładunek i detonator. Kucyk rzucił się do przodu, lecz nie uszedł daleko. Tyrer przez chwilę głaskał łeb konia, uspokajając go. Przyłożył pistolet do ucha klaczy i pociągnął za spust. Zdziwiła go jej momentalna śmierć. Jak również hałaśliwość pistoletu. Schował broń z powrotem do kieszeni i ponownie wytarł dłonie. Wszędzie panował spokój, jak w marzeniu sennym. - Lepiej trzymajmy się z dala od drogi, panie Struan, lepiej pojedźmy tędy, tu jest bezpieczniej. Dotarcie na miejsce zabrało im znacznie więcej czasu, niż przewidywał Tyrer, gdyż musieli po drodze przecinać rowy i strumienie. Struan dwukrotnie omal nie zemdlał i Tyrer ledwo zdołał go przytrzymać, by nie spadł z siodła. Wieśniacy na poletkach ryżowych udawali, że ich nie widzą, lub rzucali im ostre spojrzenia, po czym natychmiast wracali do pracy, więc Tyrer po prostu klął ich i wciąż szedł naprzód. W pierwszej świątyni nie było nikogo prócz kilku przestraszonych, odzianych na pomarańczowo buddyjskich mnichów z ogolonymi głowami. Rozpierzchli się do wewnętrznych pomieszczeń, gdy tylko ich ujrzeli. Na frontowym dziedzińcu znajdowała się mała fontanna. Tyrer, błogosławiąc los, wypił łyk chłodnej wody, a potem napełnił kubek i zaniósł Struanowi, który przełknął wprawdzie trochę płynu, ale z bólu prawie nic nie widział. - Dziękuję. Ile... ile jeszcze musimy jechać? - Niedaleko - odparł Tyrer, choć nie znał drogi. Starał się być dzielny. - Za chwilę tam dotrzemy. W tym miejscu droga się rozgałęziała. Jedna odnoga prowadziła ku wybrzeżu i ku innej świątyni górującej ponad chatami, druga w głąb miasta, do następnej świątyni. Na chybił trafił wybrał tę w kierunku wybrzeża. 36 Ścieżka wiła się; zawracała, a potem znów biegła na wschód. W labiryncie przejść między domami nie widać było nikogo, ale czuło się wzrok wielu ludzi. Wreszcie Tyrer dostrzegł główną bramę świątyni, Union Jacka oraz żołnierza w szkarłatnym mundurze i niemal zapłakał z ulgi i z dumy, bo dostrzeżono ich od razu i żołnierz podbiegł, by im pomóc, a inny poszedł po dowódcę straży i już za chwilę doktor Babcott spoglądał na Tyrera z wysoka. - Boże Wszechmogący, co się stało? Nietrudno było wyjaśnić - tak mało było do wyjaśniania. -Czy pomagał pan kiedykolwiek przy operacji? - Nie, doktorze. Babcott uśmiechnął się. Miał przyjemne rysy twarzy i miły sposób bycia. Sprawnymi dłońmi rozebrał na wpół przytomnego Malcolma Struana tak łatwo, jakby rozbierał dziecko. - Cóż, nie ominie to pana, będzie to zresztą dla pana pożyteczne doświadczenie. Potrzebuję pomocy, a jestem tu dzisiaj sam. Wróci pan na kolację do Yokohamy. - Ja... spróbuję. - Prawdopodobnie pana zemdli, głównie z powodu zapachu, ale niech się pan nie martwi. Jeśli pan zwymiotuje, to raczej do basenu, a nie na pacjenta. - Babcott spojrzał na Tyrera; oceniał go, zastanawiał się, w jakim stopniu może polegać na młodym człowieku, sondował jego skrywane przerażenie. Potem wrócił do pracy. - Podamy mu eter i zaczynamy. Mówi pan, że był pan w Pekinie? - Tak, proszę pana, przez cztery miesiące... przyjechałem tu przez Szanghaj, kilka dni temu. - Tyrer cieszył się, że może rozmawiać i nie myśleć o tamtym koszmarze. - Foreign Office sądziło, że krótki pobyt w Pekinie i zapoznanie się z chińskimi znakami pomogą nam w japońszczyźnie. - Strata czasu. Jeśli chce się rozmawiać w tym języku... nawiasem mówiąc, większość z nas nazywa go Japoński", tak jak "chiński"; jeśli chce się w nim prawidłowo czytać i pisać, chińskie litery prawie nic nie pomogą. - Lekarz ułożył bezwładnego mężczyznę w wygodniejszej pozycji. - Na ile pan zna japoński? Tyrer czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy. - Praktycznie wcale, proszę pana. Zaledwie kilka słów. Powiedziano nam, że w Pekinie można zdobyć gramatykę i książki na temat japońszczyzny, to znaczy japońskiego, ale żadnych nie znalazłem. Babcott, choć ogromnie zatroskany bieżącymi wydarzeniami, przerwał na chwilę i zaśmiał się. - Gramatyki spotyka się równie rzadko jak smoki. I nie słyszałem o żadnym słowniku japońskim z wyjątkiem słownika ojca Alvito z tysiąc sześćset pierwszego roku. Jest po portugalsku i nigdy go nie widziałem, a jedynie mi 37 0 nim mówiono. No i ma być jeszcze jeden, nad którym już od lat pracuje wielebny Priny. - Zdjął przesiąkniętą krwią białą jedwabną koszulę Stru-ana. - A zna pan holenderski? - Także jedynie kilka słów. Wszyscy tłumacze studiujący japoński powinni przejść półroczny kurs, ale Foreign Office wysyła nas pierwszym parowcem, jaki się nadarzy. Dlaczego holenderski jest oficjalnym językiem obcym używanym przez biurokrację japońską? - Nie jest. Ludzie z Foreign Office mylą się, tak jak i co do wielu innych rzeczy. Niemniej holenderski to w ogóle jedyny język europejski, jakim posługuje się kilku bakufu... Uniosę go nieco, pan ściągnie mu buty, a potem spodnie, ale delikatnie. Tyrer wykonał polecenie niezręcznie, posiłkując się zdrową ręką. Teraz Struan leżał nagi na stole operacyjnym. Z tyłu rozłożone były instrumenty chirurgiczne, maści i flaszki. Babcott odwrócił się i włożył ciężki wodoodporny fartuch. Tyrer nagle zobaczył w nim tylko rzeźnika. Żołądek podjechał mu do góry. Ledwie zdążył dotrzeć do basenu. Babcott westchnął. Ileż razy w życiu wyrzygałem wszystkie bebechy, a potem jeszcze trochę? Potrzebuję jednak pomocy, więc ten dzieciak musi dorosnąć. - Niech pan podejdzie tutaj, musimy działać szybko. - Nie mogę, po prostu nie mogę... - Podejdź tu żywo i pomagaj - głos lekarza brzmiał ostro - bo inaczej Struan umrze, a ja wytrząsnę z ciebie flaki! Tyrer podszedł do niego kuśtykając. - Nie tutaj, na miłość boską, naprzeciw mnie! Przytrzymuj mu ręce! Gdy Tyrer go dotknął, Struan na chwilę otworzył oczy, ale zaraz znowu pogrążył się w nękającym go koszmarze, bełkocząc coś niezrozumiale. - To ja - rzekł cicho Tyrer, nie wiedząc, co mógłby jeszcze powiedzieć. Z drugiej strony stołu Babcott odkorkował pozbawioną etykietki buteleczkę i nalał trochę żółtawej oleistej cieczy na grubą lnianą poduszeczkę. - Trzymaj go mocno - polecił i przycisnął poduszeczkę do ust i nosa Struana. Struan poczuł, że go duszą, schwycił za poduszeczkę z niespodziewaną siłą 1 prawie ją wyrwał. - Trzymaj go, na miłość boską - warknął Babcott. Tyrer znów chwycił Struana za przeguby, zapominając o swym chorym ramieniu. Krzyknął z bólu, ale zdołał utrzymać rannego. Pary eteru przyprawiały go o mdłości. Struan wciąż walczył, wykręcał głowę, by się uwolnić, czuł się, jakby wciągano go w bezkresne gnojowisko. Stopniowo jego siły słabły, aż znieruchomiał. - Doskonale - rzekł Babcott. - To zdumiewające, jak silni czasami bywają pacjenci. - Przewrócił Struana na brzuch, ułożył mu wygodnie głowę i odsłonił całą ranę, która zaczynała się na plecach, okrążała bok tuż poniżej 38 żeber, a kończyła się obok pępka. - Obserwuj go pilnie i daj mi znać, jeśli zacznie się poruszać. Kiedy ci powiem, podsuń mu więcej eteru... Tyrer był znowu przy basenie. - Pośpiesz się! Babcott nie czekając, wprawił swe ręce w ruch. Był przyzwyczajony do operowania w znacznie gorszych okolicznościach. Krym... dziesiątki tysięcy umierających żołnierzy - głównie z powodu cholery, biegunki, ospy - i ci wszyscy wyjący we dnie i w nocy ranni, a potem krążąca nocami Dama z Lampą, dzięki której w szpitalach wojskowych z chaosu zrodził się porządek. Pielęgniarka Nightingale, która rozkazywała, przymilała się, groziła, żądała, błagała i w końcu w jakiś sposób zaszczepiła swe nowe idee; oczyściła to, co było plugawe, wyeliminowała beznadziejne, niepotrzebne zgony i zawsze znajdowała czas, by odwiedzać chorych i potrzebujących o dowolnej godzinie w nocy. Trzymała lampę naftową lub świecę, rozjaśniając swą drogę od łóżka do łóżka. - Nie mam pojęcia, jak to robiła - wymamrotał. - Panie doktorze? Na chwilę podniósł wzrok i zobaczył Tyrera, bladego, wpatrzonego w niego. Zupełnie o nim zapomniał. - Wspominałem właśnie Damę z Lampą. - Pozwolił, by jego usta się poruszały; chciał się uspokoić. Nie przeszkadzało mu to jednak w koncentrowaniu się na pociętych mięśniach i uszkodzonych żyłach. - Florence Nightingale. Pojechała na Krym z trzydziestoma ośmioma pielęgniarkami i dzięki nim w ciągu czterech miesięcy śmiertelność spadła z czterdziestu w każdej setce do około dwóch na setkę rannych. Tyrer znał te liczby, gdyż tak jak każdy Anglik dumny był z tego, że to ona właśnie naprawdę stworzyła zawód nowoczesnej pielęgniarki. - Jaka była... jako człowiek? - Okropna, jeśli nie zachowywało się czystości i nie robiło wszystkiego tak, jak chciała. Poza tym anioł w najbardziej chrześcijańskim znaczeniu tego słowa. Urodziła się we Florencji, we Włoszech, stąd jej imię, choć była Angielką do szpiku kości. - Tak. - Tyrer czuł ciepło w słowach doktora. - Wspaniała. Taka wspaniała. Czy znał ją pan dobrze? Babcott miał wzrok cały czas skoncentrowany na ranie i na swych doświadczonych palcach, które badały i znalazły to, czego się obawiał - uszkodzoną część kiszki. Zaklął, nie zdając sobie z tego sprawy. Ostrożnie zaczął szukać drugiego końca. Fetor wzmógł się. - Mówił pan o holenderskim. Czy wie pan, dlaczego niektórzy Japończycy mówią po holendersku? Tyrer z wysiłkiem oderwał wzrok od palców lekarza i próbował zamknąć na zapachy swe nozdrza. Czuł, jak skręca mu się żołądek. - Nie, proszę pana. 39 Struan się poruszył. Babcott natychmiast zareagował. - Daj mu więcej eteru... właśnie tak, nie przyciskaj zbyt mocno... dobrze. Dobra robota. Jak się czujesz? - Okropnie. - Nic nie szkodzi. - Palce znów zaczęły się poruszać, prawie niezależnie od woli doktora, a potem zatrzymały się. Pełne delikatności odsłoniły drugą część przeciętego jelita. - Umyj ręce i podaj mi tę igłę, która jest już nawleczona... tam, na stole. Tyrer posłuchał. - Dobrze. Dziękuję. - Babcott zaczął łatanie. Niezwykle dokładnie. - Wątroba nie jest skaleczona, poobijana trochę, ale nie przecięta. Nerka także w porządku. Ichiban to po japońsku "bardzo dobrze". Mam kilku japońskich pacjentów. W zamian za moją pracę podrzucają mi słowa i zwroty. Pomogę panu się uczyć, jeśli pan sobie życzy. - Ja... to byłoby wspaniale... ichiban. Przepraszam, że nie ma ze mnie żadnego pożytku. - Jest pożytek. Nie cierpię robić tego sam. Cóż, boję się. To dziwne, ale tak jest. Tyrer spojrzał na twarz Struana. Godzinę temu widział na niej zdrowy rumieniec i siłę, teraz napięte rysy pokrywała złowieszcza bladość. Powieki operowanego drgały od czasu do czasu. To dziwne, pomyślał Tyrer, jak niewiarygodnie nagi wydaje się teraz Struan. Dwa dni temu nawet nie znałem jego imienia, teraz jesteśmy związani jak bracia, teraz życie się zmieniło, będzie inne dla nas obu, chcemy tego czy nie. I wiem, że on jest dzielny, a ja nie. - Ach, pytał pan o holenderski. - Babcott ledwie słuchał własnych słów, całkowicie skoncentrowany na szyciu. - Mniej więcej od jakiegoś tysiąc sześćset czterdziestego roku jedynymi ludźmi ze świata zewnętrznego, jeśli nie liczyć Chińczyków, którzy mogli kontaktować się z Japończykami, byli Holendrzy. Wszystkim pozostałym zabroniono lądować w Japonii, zwłaszcza Hiszpanom i Portugalczykom. Japończycy nie lubią katolików, ponieważ wówczas, właśnie w siedemnastym wieku, wtrącali się zbytnio do ich polityki. W pewnym momencie, jak mówi legenda, Japonia prawie stała się krajem katolickim. Czy wiedział pan o tym? - Nie, panie doktorze. - Tak więc Holendrów tolerowano, ponieważ oni nigdy nie sprowadzali tu misjonarzy, po prostu chcieli handlować. - Przerwał na chwilę, lecz jego palce nadal wykonywały drobne, równe ściegi. Potem znowu podjął swą chaotyczną opowieść. - Kilku Holendrom, samym mężczyznom, pozwolono tu osiąść, lecz jedynie pod bardzo ostrymi warunkami i tylko na sztucznej trzyakrowej wyspie w porcie Nagasaki zwanej Deshima. Holendrzy przestrzegali wszystkich japońskich zarządzeń, zachowywali się wręcz czołobitnie i bogacili się. Kiedy im zezwolono, przywozili książki, handlowali i prowadzili 40 wymianę z Chinami, oczywiście kiedy im pozwalano, która ma zasadnicze znaczenie dla Japonii: chińskie jedwabie i srebro za złoto, papier, lakę, pałeczki do jedzenia... zetknął się pan z tym? - Tak, panie doktorze. Byłem przez trzy miesiące w Pekinie. - Ach, rzeczywiście, przepraszam, zapomniałem. Nieważne. Według holenderskich dzienników z siedemnastego wieku pierwszy z shogunów Torana-ga, tutejszych odpowiedników imperatorów, doszedł do wniosku, że obce wpływy zagrażają interesom Japonii. Zamknął więc kraj i zarządził, że Japończycy nie mogą budować statków oceanicznych ani opuszczać kraju. Nikt, komu się to zdarzyło, nie miał prawa powrócić, a jeśli powrócił, miał być natychmiast zabity. To prawo nadal obowiązuje. - Jego palce zatrzymały się na chwilę, kiedy delikatna nić się urwała. Zaklął. - Daj mi drugą igłę. Nie sposób dostać przyzwoitych nici, chociaż jedwab jest przedni. Spróbuj nawlec jakąś inną, ale umyj najpierw ręce i umyj ponownie, jak skończysz. Dziękuję. Tyrer zadowolony, że ma coś do zrobienia, odwrócił się, lecz własne palce nie chciały go słuchać. Znowu chwytały go mdłości, w głowie pulsował ból. - Mówił pan o Holendrach? - Ach, tak. Tak więc, powoli Holendrzy i Japończycy zaczęli uczyć się od siebie, choć Holendrom zabroniono oficjalnie nauki japońskiego. Ponad dziesięć lat temu bakufu założyło szkołę języka holenderskiego... W tym momencie obydwaj usłyszeli kroki biegnącego człowieka. Rozległo się pośpieszne pukanie. W progu stanął spocony sierżant grenadierów. Wyszkolono go, by nigdy nie wchodził, gdy trwa operacja. - Przepraszam, że przerywam, panie doktorze, ale drogą zbliża się czterech tych cholernych psubratów. Wyglądają jak delegacja. Sami samurajowie. - Czy Lim jest z nimi? - Doktor nie przerywał szycia. - Tak, panie doktorze. - Odprowadź ich do sali recepcyjnej i powiedz Limowi, żeby się nimi zajął. Przyjdę natychmiast, jak tylko będę mógł. - Tak jest. Sierżant ostatni raz spojrzał szklistymi oczyma na stół i umknął. Doktor zakończył kolejny szew, zawiązał nić, przeciął, wysuszył szmatką cieknącą ranę i zaczął od nowa. - Lim to jeden z naszych chińskich pomocników. Informacje w terenie zbierają dla nas głównie Chińczycy, choć nie mówią specjalnie dobrze po japońsku i nie bardzo można im ufać. - Myśmy... tak samo było... odkryliśmy, że w Pekinie jest tak samo. Okropni kłamcy. - Japończycy są jeszcze gorsi... ale to nie jest dokładnie tak. Nie chodzi o to, że są kłamcami. Po prostu traktują prawdę jako coś zmiennego... zależy ona od kaprysu mówiącego. To naprawdę bardzo ważne, byś jak najszybciej nauczył się japońskiego. Nie mamy ani jednego tłumacza, ani jednego naszego tłumacza. 41 - Żadnego? - Tyrer patrzył na Babcotta szeroko otwartymi oczami. - Żadnego. Brytyjski padre mówi trochę w ich języku, lecz nie możemy go wykorzystać, Japończycy nienawidzą misjonarzy i kapłanów. W Osiedlu mamy tylko trzech ludzi mówiących po holendersku. Jednego Holendra, jednego Szwajcara, który jest naszym tłumaczem, i kupca z Kolonii Przylądkowej. Żaden z nich nie jest Brytyjczykiem. W Osiedlu posługujemy się skundloną linguafranca zwaną "pidgin", tak jak w Hongkongu, Singapurze i innych portach Traktatu Chińskiego. Wykorzystujemy kompradorów, pośredników w interesach. - W Pekinie było tak samo. Babcott dosłyszał w głosie Tyrera irytację - wyraźną zapowiedź niebezpieczeństwa. Podniósł wzrok i zauważył natychmiast, że Tyrer jest na skraju załamania, gotów w każdej chwili zwymiotować. - Doskonale panu idzie - oświadczył pokrzepiająco, a potem wyprostował się, by odprężyć plecy. Oblewał go pot. Znowu się schylił. Bardzo ostrożnie włożył zszyte jelito z powrotem do jamy brzusznej i szybko zaczął cerować następne rozdarcie. - Jak się panu podobał Pekin? - zapytał. Nie obchodziło go to zupełnie, lecz pragnął zmusić Tyrera do mówienia. Lepsze to niż atak histerii, myślał. Nie mogę się nim zająć, dopóki nie zamknę tego biednego gówniarza. - Nigdy tam nie byłem. Podobał się panu? - Ja, cóż... tak, tak, bardzo. - Tyrer próbował się skoncentrować mimo dręczącego go oślepiającego bólu głowy. - Całkowicie opanowaliśmy Man-dżurów, tak że możemy jeździć, gdzie nam się podoba, najzupełniej bezpiecznie. - Mandżurowie, koczownicze plemię z Mandżurii, podbili Chiny w 1644 roku i rządzili obecnie jako dynastia Cing. - Mogliśmy jeździć konno bez... bez żadnych problemów... Chińczycy byli... niezbyt przyjemnie nastawieni, ale... - Uczucie klaustrofobii i przykry zapach osiągnęły swą kulminację. Tyrera chwyciły torsje, zwymiotował, a potem wciąż czując mdłości, wrócił z powrotem do stołu. - Przepraszam. - Mówił pan... o Mandżurach? Tyrer miał ochotę wrzasnąć, że zupełnie nie obchodzą go Mandżurowie ani Pekin, ani w ogóle nic innego. Chce tylko uciec od tego fetoru i swej bezradności. - Do diabła z... - Opowiadaj! Opowiadaj! - Nam, nam mówiono, że... że normalnie są arogancką, nieprzyjemną zgrają, a Chińczycy najwyraźniej śmiertelnie ich nienawidzą. - Głos miał spokojny i im bardziej się skupiał, tym mniejszą odczuwał ochotę ucieczki. - Wydaje się - ciągnął z wahaniem - wydaje się, że wszyscy drżą ze strachu, aby powstanie tajpingów nie rozprzestrzeniło się z Nankinu i nie pochłonęło Pekinu, bo to byłby koniec... - Przerwał, nadsłuchując uważnie. W ustach czuł obrzydliwy smak. W głowie waliło mu jak młotem. - O co chodzi? 42 - Chyba... wydawało mi się, że doszedł mnie czyjś krzyk. Babcott nadstawił uszu, ale nic nie usłyszał. - Niech pan dalej opowiada o Mandżurach. - Tak, ee... Powstanie tajpingów. Według pogłosek ponad dziesięć milionów wieśniaków zabito lub zmarło z głodu w ciągu ostatnich kilku lat. Lecz w Pekinie jest spokojnie... Oczywiście spalenie i złupienie Letniego Pałacu przez wojska brytyjskie i francuskie dwa lata temu, zarządzone przez lorda Elgina w ramach akcji odwetowej, dało Mandżurom nauczkę, której nie zapomną tak łatwo. Nie poważą się już z lekkim sercem zamordować żadnego Brytyjczyka. Dlaczego sir William nie zarządzi tutaj tego samego...? Odwetu? - Gdybyśmy wiedzieli, przeciwko komu przeprowadzać akcję odwetową, przeprowadzilibyśmy ją. Ale przeciwko komu? Nie można bombardować Edo z powodu kilku nieznanych morderców... Przerwały mu gniewne głosy, angielski sierżanta mieszał się z gardłowym japońskim. Potem drzwi pchnięte przez jednego z samurajów rozwarły się gwałtownie. Z tyłu dwaj inni grozili sierżantowi. Miecze mieli do połowy wyjęte z pochew. W przejściu stało dwóch grenadierów z wycelowanymi karabinami odtylcowymi. Czwarty samuraj - starszy mężczyzna - wszedł do pokoju. Tyrer, przerażony, cofnął się do ściany, przeżywając raz jeszcze śmierć Canterbury'ego. - Kinjiru! - ryknął Babcott i wszyscy zamarli na miejscu. Przez chwilę wydawało się, że starszy mężczyzna wyciągnie miecz i zaatakuje. Potem Babcott odwrócił się raptownie i stanął im naprzeciw: diaboliczny olbrzym ze skalpelem w wielkiej zakrwawionej pięści i w zakrwawionym fartuchu. - Kinjiru! - rozkazał znów i wskazał skalpelem kierunek. - Wynocha! Dęte. Dęte... dozo. - Spojrzał z wściekłością na całą grupę, a potem odwrócił się do nich plecami i nadal szył i odsączał krew. - Sierżancie, pokaż im pokój recepcyjny, ale grzecznie! - Tak jest. - Sierżant znakami zwrócił uwagę trajkoczących coś gniewnie do siebie samurajów. - Dozo - powiedział i dodał mamrocząc cicho: - Chodźcie, wy małe sukinsyny. Znów na nich skinął. Starszy samuraj wielkopańsko machnął ręką ku pozostałym i odszedł, ciężko stąpając. Pozostali trzej natychmiast skłonili się i ruszyli za nim. Babcott niezręcznie wytarł wierzchem dłoni kropelki potu z podbródka i z obolałym grzbietem i karkiem ciągnął swą pracę. - Kinjiru oznacza "to zabronione". - Starał się mówić spokojnie, chociaż serce biło mu gwałtownie, jak zawsze kiedy w pobliżu byli samurajowie z wyciągniętymi choćby do połowy mieczami, a on nie miał w ręku strzelby ani pistoletu z odwiedzionym kurkiem, gotowych do strzału. Zbyt często wzywano go, by naprawiał skutki działania tych mieczy, użytych przeciw Europejczykom lub własnym ziomkom - walki i waśnie między samurajami trwały nieprzerwanie w Yokohamie, Kanagawie, otaczających ich wioskach 43 i w całej okolicy. - Dozo znaczy "proszę", a dęte "wynoś się". To bardzo ważne, by używać "proszę" i "dziękuję" w stosunkach z Japończykami. "Dziękuję" to dbmo. Trzeba używać tych słów, nawet jeśli się krzyczy. - Spojrzał na Tyrera, który drżąc wciąż opierał się o ścianę. - W szafce jest whisky. - Ja czuję się... czuję się dobrze. - Nieprawda, ciągle jest pan w szoku. Niech pan weźmie dobrą miarę whisky. Niech pan ją wysączy. Jak tylko skończę, dam panu coś na nudności. Ma-pan-się-nie-martwić! Rozumie pan? Tyrer skinął głową. Po policzkach ciekły mu łzy, których nie mógł powstrzymać. Okazało się, że ma trudności z chodzeniem. - Co... co mi... co mi jest? - wydyszał. - Po prostu szok, niech się pan tym nie martwi. To przejdzie. Na wojnie to normalne, a tutaj jesteśmy na wojnie. Zaraz skończę. Wtedy się zajmę tymi sukinsynami. - Jak... co pan zrobi? - Jeszcze nie wiem. - W głosie doktora pojawiły się ostre nutki. Wziął nowy skrawek płótna z malejącego stosu i znowu zaczął czyścić ranę. Miał jeszcze przed sobą dużo szycia. - Przypuszczam, że jak zwykle po prostu pomacham rękami, powiem, że nasz minister im pokaże, i spróbuję się dowiedzieć, kto was zaatakował. Oczywiście zapewnią, że w ogóle nie wiedzą nic o całej sprawie. Jest to prawdopodobnie zgodne z prawdą... oni chyba nigdy nie wiedzą nic o niczym. Są niepodobni do żadnych innych ludzi, z którymi miałem do czynienia. Nie wiem, czy są po prostu głupi czy tajemniczy i sprytni aż do genialności. Nie możemy w żaden sposób spenetrować ich społeczeństwa, nasi Chińczycy też nie... Nie mamy wśród nich sprzymierzeńców, jakoś nie możemy przekupić nikogo z nich, by nam pomógł, nie możemy z nimi nawet rozmawiać bezpośrednio. Wszyscy jesteśmy tacy bezradni. Lepiej się pan czuje? Tyrer napił się trochę whisky. Przedtem zawstydzony wytarł łzy, wypłukał usta i polał sobie głowę wodą. - Nie bardzo... Nie, dziękuję, czuję się dobrze. Co ze Struanem? Babcott milczał chwilę. - Nie wiem. Nigdy się nie wie na pewno. Kiedy usłyszał znowu czyjeś kroki, serce podjechało Tyrerowi do gardła i zbladł jak płótno. Pukanie. Drzwi się otworzyły. - Wielki Boże! - wydyszał Jamie McFay. Całą jego uwagę przyciągnął okrwawiony stół i zionąca krwawa rana w boku Struana. - Czy on wydo-brzeje? - Cześć, Jamie - rzucił Babcott. - Słyszałeś o... - Tak, właśnie przybyliśmy z Tokaido, na wszelki wypadek szukając tutaj Struana. Dmitri jest na zewnątrz. Z panem wszystko w porządku, panie Tyrer? Sukinsyny porąbały biednego Canterbury'ego na tuzin części i pozos- 44 tawiły wronom... - Tyrer znowu zatoczył się ku basenowi. McFay pozostał na progu. Czuł się niezręcznie. - Na litość boską, George, czy pan Struan wyzdrowieje? - Nie mam pojęcia! - krzyknął z gniewem Babcott. Nieustanne poczucie niemocy, wynikające z niewiedzy, eksplodowało wściekłością. Nie rozumiał, dlaczego niektórzy pacjenci przeżywali, a inni, lżej ranni, nie. Dlaczego niektóre rany gniły, a inne się goiły. - Stracił litry krwi, zszyłem trzy rozdarcia przeciętego jelita, jeszcze są do roboty trzy żyły i trzy mięśnie i trzeba zaszyć ranę, i jeden Bóg wie, ile świństwa zainfekowało go z powietrza, jeśli to stąd biorą się zapalenia i gangreny. Nie wiem! Nic-do-cholery-nie-wiem! A teraz, do diabła, wynoście się stąd, porozmawiajcie z tymi czterema sukinsynami bakufu i na Boga, dowiedzcie się, kto to zrobił! - Tak, oczywiście, przepraszam, George - rzekł McFay, sam chory z niepokoju, przerażony wybuchem Babcotta, którego na ogół nic nie wyprowadzało z równowagi. - Spróbujemy razem z Dmitrim, ale dowiedzieliśmy się, kto to był - dodał pośpiesznie. - Od chińskiego sklepikarza w miasteczku. To cholernie dziwne, wszyscy tamci samurajowie byli z Satsumy i... - Gdzie to jest, do cholery? - Powiedział, że to królestwo obok Nagasaki na południowej wyspie, sześćset czy siedemset mil stąd i... - Co, do diabła, tu robią, na miłość boską? - Nie wiedział, ale zaklinał się, że zatrzymają się na noc w Hodogaya... To przystanek na Tokaido, niecałe dziesięć mil stąd - zwrócił się do Tyrera. - A ich król jest razem z nimi... Sanjiro, pan Satsumy - a miecze jego bezcenne, a szata z najwspanialszego jedwabiu - postawny czterdziestodwuletni brodacz o wąskich, bezlitosnych oczach, spojrzał na swego najbardziej zaufanego doradcę. - Czy ten atak był czymś dobrym, czy złym? - Dobrym, panie - odrzekł Katsumata cicho, gdyż wiedział, że wszędzie dookoła są szpiedzy. Dwaj mężczyźni klęczeli naprzeciw siebie. Byli sami w pokoju, najlepszym w gospodzie w Hodogaya, wsi pełniącej rolę przystanku na Tokaido, położonej zaledwie dwie mile w głąb lądu od siedziby gai-jinów. - Dlaczego? Przodkowie Sanjiro od sześciu stuleci władali Satsumą, najbogatszym i najpotężniejszym lennem w Japonii - jeśli nie liczyć tego, które należało do ich znienawidzonych wrogów, klanu Toranaga - i gorliwie strzegli swej niezależności. - To wywoła nieporozumienia między Shogunatem a gai-jinami - powiedział Katsumata, szczupły, twardy jak stal mężczyzna, mistrz szermierki i najsłynniejszy ze wszystkich sensei (nauczycieli) sztuk wojennych w prowincji Satsuma. - Im bardziej te psy będą skłócone, tym szybciej dojdzie między nimi do starcia; im szybciej nastąpi starcie, tym lepiej, gdyż pomoże to obalić wreszcie klan Toranaga wraz z ich marionetkami i pozwoli panu wprowadzić nowy Shogunat, nowego shoguna, nowych notabli z prowincji Satsuma, która zacznie odgrywać najważniejszą rolę, a pan zostanie członkiem nowej roju. Roju było inną nazwą Rady Pięciu Starszych, która rządziła w imieniu Shoguna. Jednym z roju? Dlaczego tylko tyle, myślał skrycie Sanjiro. Dlaczego nie kanclerzem? Dlaczego nie Shogunem? Pochodzę z wystarczająco szlachetnego rodu. Dwa i pół stulecia Shogunów Toranaga to aż nadto. Nobusada, czternasty z nich, powinien być ostatnim... Na głowę mojego ojca! On będzie ostatni! 46 Obecny Shogunat został ustanowiony przez dyktatora wojskowego Tora-nagę w roku 1603 po zwycięstwie pod Sekigaharą, gdzie jego zastępy ścięły czterdzieści tysięcy wrażych głów. W bitwie pod Sekigaharą Toranaga wyeliminował praktycznie całą opozycję i doprowadził do tego, że pierwszy raz w historii Nippon - Kraina Bogów, jak Japończycy nazywali swój kraj - został poddany władzy jednostki. Ten wybitny generał i administrator, który obecnie sprawował rządy absolutne, bez wahania, z należną wdzięcznością przyjął od pozbawionego rzeczywistej władzy cesarza tytuł shoguna - najwyższą godność, jaką mógł piastować śmiertelnik. Stał się w ten sposób w pełni legalnym dyktatorem. Szybko uczynił swój Shogunat dziedzicznym, ogłosił, że w przyszłości wszystkie sprawy doczesne to domena Shoguna, a wszystkie sprawy duchowe - cesarza. Przez ostatnie osiem wieków cesarz, Syn Niebios, wraz z dworem żył w odosobnieniu za murem Pałacu Cesarskiego w Kioto. Raz do roku opuszczał mury i odwiedzał święte sanktuarium Ise, ale nawet wówczas nie dopuszczano, by oglądali go zwykli śmiertelnicy; jego twarz nigdy nie objawiła się ich oczom. Nawet wewnątrz murów pałacowych gorliwi dziedziczni urzędnicy i starodawny mistyczny protokół nie dopuszczali do niego nikogo, oprócz najbliższej rodziny. W ten sposób dyktator, który kontrolował Wrota Pałacowe i decydował, kto może nimi wejść, a kto wyjść, władał okiem i uchem cesarskim, a tym samym miał cesarskie wpływy i władzę. Wszyscy Japończycy wierzyli bez zastrzeżeń w boską naturę cesarza, w to, że linia jego przodków wywodzi się od Bogini Słońca i od początku dziejów nie została przerwana. Zgodnie jednak z historycznym obyczajem ani cesarz, ani jego dwór nie utrzymywali wojsk i nie dysponowali żadnymi innymi dochodami jak te, które corocznie, według swego kaprysu, wyznaczał im dyktator władający Wrotami. Przez dziesięciolecia Shogun Toranaga, jego syn i wnuk władali mądrze, choć bezlitośnie. Następne pokolenia złagodziły ten reżim - drobniejsi urzędnicy zaczęli uzurpować sobie prawo do coraz większej władzy i doprowadzili do tego, że również ich urzędy stały się dziedziczne. Shogun był nadal tytularnym przywódcą, lecz w ciągu stulecia stał się li tylko marionetką. Zawsze jednak wybierano go z rodu Toranaga, podobnie zresztą jak i Radę Starszych. Obecnego Shoguna, Nobusadę, wybrano cztery lata temu, w wieku dwunastu lat. Nie porządzi już długo na tym świecie, obiecał sobie Sanjiro, po czym wrócił do nurtującego go teraz problemu. - Katsumata, te zabójstwa, choć cudzoziemcy sobie na nie zasłużyli, mogą ich zbytnio sprowokować, a to nie byłoby dobre dla Satsumy. - Nie widzę żadnych złych stron, panie. Cesarz pragnie, by wypędzono gai-jinów, pan też, większość daimyo również. Fakt, że obaj samurajowie aą z Satsumy, spodoba się cesarzowi. Niech pan nie zapomina, że nasza misja w Edo doskonale się powiodła. 47 T Trzy miesiące temu Sanjiro, wykorzystując pośredników na dworze cesarskim w Kioto, namówił cesarza Komei, by podpisał kilka swych "życzeń", których treść Sanjiro zasugerował, i by powierzył mu eskortowanie cesarskiego posłańca, który miał dostarczyć zwój z "życzeniami" do Edo. To gwarantowało, że zostaną spełnione - cesarskie "życzenia", jeśli już się je otrzymało, na ogół były spełniane. Przez ubiegłe dwa miesiące Sanjiro prowadził rokowania i choć Rada Starszych i jej urzędnicy wykręcali się i wywijali jak mogli, w końcu ich zdominował i zdobył pisemną zgodę na przeprowadzenie reform, które miały osłabić shogunat. Najważniejsze, że uzyskał ich formalną zgodę na zerwanie znienawidzonych Traktatów, podpisanych wbrew woli cesarza, zgodę na wypędzenie gai-jinów i na zamknięcie kraju, tak jak to było przed nieproszonym wpłynięciem Perry'ego. - A co z tymi dwoma głupcami, którzy wyrwali się z szyku i zabili bez rozkazów? - spytał Sanjiro. - Każdy czyn, który wyprowadza bakufu z równowagi, pomaga ci, panie. - Zgoda, że obcy zachowywali się prowokująco. Ta Hołota nie miała prawa przebywać w pobliżu mojego orszaku. W pierwszych rzędach niesiono mój proporzec i proporzec cesarski, na widok których powinni się cofnąć. - Niech więc ponoszą konsekwencje swoich działań; to oni wbrew naszej woli wtargnęli na nasze wybrzeża i utworzyli w Yokohamie przyczółek. Siłami, którymi teraz dysponujemy, moglibyśmy z łatwością unicestwić Osiedle i spalić sąsiednie wioski, atakując w nocy, z zaskoczenia. Moglibyśmy przeprowadzić to już dzisiaj i rozwiązać problem raz na zawsze. - Yokohamę, owszem, w nagłym ataku. Ale nie możemy dobrać się do ich floty, nie możemy zmiażdżyć jej razem z ich armatami. - To prawda, panie. Natychmiast wzięliby odwet. Ich flota zbombardowałaby Edo. - Zgadzam się z tym, że im wcześniej, tym lepiej. Ale nie obali to shógu-natu, a po zniszczeniu Edo pójdą przeciwko mnie, zaatakują moją stolicę, Kagoshimę. Nie mogę tego ryzykować. - Sądzę, że zbombardowanie Edo im wystarczy, panie. Jeśli spali się ich bazę, będą musieli wrócić na pokłady swych statków i pożeglować z powrotem do Hongkongu. Kiedyś w przyszłości mogą powrócić, ale wtedy będą musieli wylądować z wojskiem, by wznieść nową bazę, a także wykorzystać siły lądowe, by tę bazę utrzymać. - Upokorzyli Chiny. Ich machina wojenna jest nie do pokonania. - Tu nie Chiny, a my nie jesteśmy tchórzliwymi chińskimi krętaczami, byśmy przez te ścierwa mieli się wykrwawić lub śmiertelnie wystraszyć. Powiadają, że chcą po prostu handlować. To dobrze, my również chcemy handlować... kupować karabiny, armaty i statki. - Katsumata uśmiechnął się i dodał łagodnie: - Jeśli spalimy i zniszczymy Yokohamę... oczywiście, udamy, że atak nastąpił na prośbę bakufu i Shoguna, to gdy gai-jinowie już powrócą, moim zdaniem ten, kto wówczas będzie rządził Shogunatem, powi- 48 nien przystać, acz niechętnie, na zapłacenie skromnego odszkodowania. W rewanżu oni ochoczo zgodzą się podrzeć swe haniebne Traktaty i będą handlować na warunkach, jakie im narzucimy. - Zaatakowaliby nas w Kagoshimie - powtórzył Sanjiro. - Nie moglibyśmy ich odeprzeć. - Nasza zatoka jest niebezpieczna dla żeglugi, nie taka otwarta jak Edo, mamy ukryte baterie na brzegu, ukryte holenderskie armaty. Z każdym miesiącem stajemy się silniejsi. Napaść wojenna ze strony gai-jinów zjednoczyłaby pod pańskim sztandarem w jedną niepokonaną potęgę wszystkich daimyo, wszystkich samurajów i cały kraj. Obce armie nie mogą zwyciężyć na lądzie. To Kraina Bogów i bogowie udzielą nam pomocy - mówił zapalczywie Katsumata zupełnie w to nie wierząc. Manipulował Sanjiro, tak jak to czynił od lat. - Boski wiatr, wiatr kamikaze, zniszczył mongolskie armady chana Kubiłaja sześćset lat temu. Dlaczego to by się nie miało powtórzyć? - To prawda - zgodził się Sanjiro. - Bogowie nas wtedy ocalili. Ale gai-jin to gai-jin, to wszelkie zło i kto wie, jakie nieszczęście mogą sprowadzić? Niemądrze jest prowokować atak z morza, póki nie mamy statków... chociaż, owszem, bogowie są po naszej stronie i będą nas chronić. Katsumata zaśmiał się w duchu. Nie ma bogów, żadnych bogów, ani nieba, ani życia po śmierci. Głupio jest wierzyć w co innego, głupi są gai-jinowie i głupie ich dogmaty. Wierzę temu, co wielki dyktator generał Nakamura powiedział w swym przedśmiertnym poemacie: "Z nicości w nicość, zamek Osaka i wszystko, co kiedykolwiek stworzyłem, uczyniłem to jeno sen we śnie". - Osiedle gai-jinów jest w naszym zasięgu jak nigdy przedtem. Tych dwóch młokosów, czekających osądzenia, wskazało nam drogę. Błagam pana, by pan nią poszedł. - Zawahał się chwilę, a potem jeszcze bardziej ściszył głos. - Krążą pogłoski, panie, że są oni potajemnymi shishi. Oczy Sanjiro zwęziły się jeszcze bardziej. Shishi - ludzie ducha, nazywani tak z powodu odwagi i swoich czynów - byli młodymi rewolucjonistami, którzy przewodzili niesłychanej rebelii przeciw shogunatowi. Pojawili się niedawno i uważano, że w całym kraju jest ich najwyżej stu pięćdziesięciu. Shogunat i większość daimyo uznała, że są terrorystami i szaleńcami, których należy wyplenić. Natomiast inni, zwłaszcza pospolici wojownicy, uważali, że to lojaliści, toczący wszechogarniającą walkę o słuszną sprawę, że chcą zmusić klan Toranaga, by zwrócił władzę cesarzowi, władzę, którą - w co żarliwie wierzyli - dyktator Toranaga przywłaszczył sobie dwa i pół wieku temu. Dla wielu prostych ludzi, wieśniaków i kupców, a zwłaszcza dla Pływającego Świata gejsz i Domów Rozkoszy, shishi byli tematem legend, o nich się śpiewało, płakało nad ich losem, ich się uwielbiało'. Wszyscy byli samurajami, młodymi idealistami. Większość pochodziła 4 - Gai-jin 49 z lenn Satsuma, Choshu i Tosa, było wśród nich kilku fanatycznych ksenofobów, najwięcej jednak rontn - ludzi fali, wolnych jak fale samurajów bez pana lub tych, których pan wyrzucił za nieposłuszeństwo czy zbrodnię i którzy uciekli ze swej prowincji, by uniknąć kary. Byli też tacy, którzy uciekli z własnego wyboru, wyznając nową skandaliczną herezję: istnieje obowiązek wyższego rzędu niż obowiązki wobec pana czy własnej rodziny - obowiązek jedynie wobec panującego cesarza. Kilka lat temu wzbierający ruch shishi uformował się w małe, utajnione komórki, stawiające sobie za cel odrodzenie bushido - prastarych samuraj-skich praktyk samodyscypliny, obowiązku, honoru, śmierci, szermierki i innych wojennych zajęć; sztuk od dawna utraconych, kultywowanych jedynie przez kilku sensei, wśród których bushido było wciąż żywe. Utraconych, gdyż w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat Japonia żyła w pokoju pod sztywnymi prawami klanu Toranaga, które zakazywały wojennego rzemiosła tam, gdzie przedtem przez wieki trwała nieustanna wojna domowa. Shishi ostrożnie zaczynali się spotykać, by dyskutować i snuć plany. Szkoły fechtunku stały się ośrodkami niezadowolenia. Pojawili się w nich zeloci i radykałowie, niektórzy dobrzy, inni źli. Łączyła ich jednak wspólna idea - wszyscy byli zapamiętałymi przeciwnikami Shogunatu i sprzeciwiali się otwarciu portów japońskich dla cudzoziemców i dla handlu zagranicznego. By osiągnąć swe cele, organizowali sporadyczne ataki na gai-jinów i deklarowali się jako zwolennicy toczonej wszelkimi środkami bezprecedensowej walki przeciwko legalnemu władcy, Shogunowi Nobusadzie, wszechmocnej Radzie Starszych i bakufu, regulujących wszystkie aspekty życia. Shishi ukuli uniwersalne hasło sonno-jdi: Czcij cesarza i wypędź barbarzyńców. Przysięgli, że wszelkimi siłami usuną każdego, kto stanie im na drodze. - Nawet jeśli to shishi - oświadczył z gniewem Sanjiro - nie mogę pozwolić, by okazane tak publicznie nieposłuszeństwo pozostało bez kary, choć oczywiście było ono usprawiedliwione. Zgadzam się, że ci gai-jinowie powinni byli zsiąść z koni i klęknąć, jak jest w zwyczaju. Zachować się jak każda cywilizowana osoba. Tak, to oni sprowokowali moich ludzi. Ale to nie usprawiedliwia tamtych dwóch. - Oczywiście masz rację, panie. - Więc doradź mi coś - powiedział Sanjiro z irytacją. - Jeśli są shishi, jak twierdzisz, i jeśli ich zgniotę albo rozkażę im popełnić seppuku, zostanę zabity przed upływem miesiąca, bez względu na to, ilu ludzi będzie mnie pilnowało... Nie próbuj zaprzeczać, wiem to na pewno. To straszne, że mają tak wiele władzy, choć większość z nich to zwykli goshi. - Może na tym polega ich siła - odparł Katsumata. - Nie mają nic do stracenia prócz własnego życia. Goshi był najniższym stopniem samuraja. Pochodzili w większości z biednych wiejskich rodzin samurajskich, prawie równych wieśniakom-wojow-nikom z dawnych czasów. Nie mogli liczyć na otrzymanie wykształcenia, 50 a więc i na awans; nie mieli nadziei, że ktokolwiek uzna ich poglądy; nawet nie mogli liczyć na to, że wysłucha ich jakiś niższy rangą urzędnik, nie mówiąc już o daimyo. - Jeśli ktoś ma jakieś żale, wysłuchuję go, oczywiście, że go wysłuchuję. Niektórzy z nich, ci wyjątkowi, otrzymują przecież specjalne wykształcenie. - Może by im pozwolić poprowadzić atak na gai-jinów. - A jeśli nie będzie ataku? Nie mogę ich wydać bakufu, to nie do pomyślenia, ani nie mogę ich wydać obcym! - Większość shishi to po prostu młodzi idealiści, nie kierujący się rozumem. Kilku z nich to rozrabiacy lub ludzie wyjęci spod prawa, którzy nie powinni chodzić po tym świecie. Jednakże niektórzy z nich, jeśli zostaną właściwie wykorzystani, mogą okazać się cenni... Szpieg doniósł mi, że starszy, Shorin, wchodził w skład grupy, która zabiła kanclerza Ii. - So ka! Wydarzenia te miały miejsce cztery lata temu. Wbrew wszelkim radom Ii - odpowiedzialny za wyniesienie nieletniego Nobusady na Shoguna - zasugerował również wysoce niewłaściwe małżeństwo między chłopcem i dwunastoletnią siostrą cesarza. Oraz co było najgorsze, negocjował i podpisał znienawidzone Traktaty. Jego śmierć nie była powodem do żalu, zwłaszcza dla Sanjiro. - Poślij po nich. W sali audiencyjnej służąca podawała Sanjiro herbatę. Katsumata siedział obok. Wokół stało dziesięciu strażników. Wszyscy uzbrojeni. Przed Sanjiro klęczeli dwaj młodzieńcy; ich miecze leżały niedaleko na tatami. Nerwy chłopców były napięte, lecz zupełnie tego nie okazywali. Służąca skłoniła się i wyszła, skrywając strach. Sanjiro nie raczył zauważyć jej odejścia. Podniósł z tacy wykwintną porcelanową czarkę i pociągnął łyk. Herbata mu smakowała. Cieszył się, że jest władcą, a nie poddanym. Udawał, że dokładnie ogląda i podziwia naczynie. Jednak naprawdę jego uwaga skupiona była na młodzieńcach, którzy czekali niewzruszenie, rozumiejąc, że nadszedł ich czas. Wiedział o nich tylko to, co przekazał mu Katsumata: że obaj byli goshi, żołnierzami pieszymi, podobnie jak ich ojcowie. Każdy otrzymywał zasiłek w wysokości jednego koku rocznie - miara suszonego ryżu, około pięciu buszli - co uważano za wystarczającą ilość do utrzymania przez rok jednej rodziny. Obaj pochodzili z wiosek w okolicach Kagoshimy. Jeden miał dziewiętnaście lat, a drugi, zraniony, z przewiązanym teraz ramieniem - siedemnaście. Obaj uczęszczali do elitarnej szkoły samurajskiej, którą Sanjiro założył w Kagoshimie dwadzieścia lat temu dla szczególnie uzdolnionych, by mogli rozwijać swe specyficzne talenty; szkolenie obejmowało nawet studiowanie starannie dobranych holenderskich podręczników. Obydwaj nieżonaci, byli 51 T dobrymi uczniami, obydwaj spędzali wolny czas na nauce oraz doskonaląc się we władaniu mieczami. Obydwaj byli przeznaczeni do awansu w bliższej lub dalszej przyszłości. Starszy nazywał się Shorin Anato, młodszy Ori Ryoma. Cisza stała się jesacze bardziej przytłaczająca. Nagle Sanjiro zaczął rozmawiać z Katsumatą, tak jakby młodzieńcy w ogóle nie istnieli. - Gdyby jacyś moi ludzie, choćby najwartościowsi, choćby straszliwie sprowokowani, popełnili gwałtowny czyn bez mojego rozkazu i pozostali w moim zasięgu, z pewnością musiałbym się z nimi surowo rozprawić. - Tak, panie. Zobaczył błysk w oczach doradcy. - To głupio być nieposłusznym. Gdyby tacy ludzie chcieli pozostać przy życiu, jedynym ratunkiem dla nich mogłaby być ucieczka i zostanie róninami, nawet jeśli mieliby stracić swe stypendia. - Spojrzał na młodzieńców, uważnie ich obserwując. Ku swemu zdziwieniu nie zobaczył nic na ich twarzach. Pozostawały poważne i niewzruszone. Stał się jeszcze ostrożniejszy. - Masz słuszność, panie. Jak zawsze - przyznał Katsumatą. - Mogłoby się zdarzyć, że niektórzy z takich ludzi, obdarzeni szczególnym poczuciem honoru, wiedząc, że zakłócili pańską harmonię oraz że nie miał pan innego wyjścia niż ukaranie ich... otóż mogłoby się zdarzyć, że tacy wyjątkowi ludzie nawet jako róninowie nadal staliby na straży pańskich interesów, wręcz przyśpieszaliby realizację pańskich planów. - Tacy ludzie nie istnieją - stwierdził Sanjiro, zadowolony w duchu, że jego doradca się z nim zgadza. Zwrócił swe bezlitosne oczy na młodzieńców. - Prawda? Obydwaj samurajowie próbowali nadal patrzeć przed siebie, lecz w końcu spuścili wzrok. - Istnieją, naprawdę istnieją tacy ludzie, panie - rzekł cicho Shorin, starszy z nich. W nabrzmiałej ciszy Sanjiro czekał, aż drugi z młodych ludzi również się wypowie. Ori skinął niedostrzegalnie swą pochyloną głową, złożył obie dłonie płasko na tatami i skłonił się niżej. - Tak, panie, też tak sądzę. Sanjiro był zadowolony; nie ponosząc żadnych kosztów zapewnił sobie ich posłuszeństwo i jednocześnie zyskał dwóch szpiegów w ruchu shishi, za których odpowiedzialny będzie Katsumatą. - Tacy ludzie byliby użyteczni, gdyby istnieli - powiedział krótko, zamykając sprawę. - Katsumatą, napisz natychmiast list do bakufu. Poinformuj ich, że dwaj goshi, zwani... - myślał przez chwilę, nie zwracając uwagi na szmer w pomieszczeniu - wstaw imiona, jakie ci się podoba... wyrwali się dziś z szeregów i zabili kilku gai-jinów, z powodu ich prowokacyjnego i bezczelnego zachowania. Obcy byli uzbrojeni w pistolety, które grożąc, skierowali na mój palankin. Ci dwaj młodzieńcy, sprowokowani tak jak 52 pozostali moi ludzie, uciekli, zanim zdołano ich ująć i związać. - Znowu spojrzał na chłopców. - Co się tyczy was dwóch, zgłosicie się podczas pierwszej nocnej warty, by wykonano wyrok. - Panie, czy mogę zasugerować, by dodać w tym liście, że postawiono ich poza prawem, ogłoszono róninami, skasowano ich zasiłki i wyznaczono nagrodę za ich głowy? - Dwa koku. Wywiesisz ogłoszenia w ich wsiach po naszym powrocie. Sanjiro zwrócił wzrok na Shorina i Oriego i machnął ręką, pozwalając im odejść. Skłonili się nisko i wyszli. Poczuł zadowolenie, gdy zobaczył pot na ich kimonach, choć popołudnie nie było gorące. - Co się tyczy Yokohamy, Katsumatą - rzekł cicho, gdy znowu znaleźli się sami - wyślij kilku naszych najlepszych szpiegów, by przewąchali, co się tam dzieje. Rozkaż im, żeby wrócili przed nocą, a wszystkim samurajom, żeby przygotowali się do bitwy. - Tak, panie. Katsumatą nie pozwolił sobie na uśmiech. Kiedy młodzieńcy opuścili Sanjiro i minęli pierścień ochroniarzy, Katsumatą dogonił ich. - Chodźcie za mną. Poprowadził ich przez meandry ogrodów do nie strzeżonych bocznych drzwi. - Idźcie natychmiast do Kanagawy do "Gospody Pomocnych Kwiatów". To bezpieczne miejsce, znajdziecie tam przyjaciół. Pośpieszajcie! - Ale, sensei - sprzeciwił się Ori. - Musimy zabrać nasze pozostałe miecze, zbroje, pieniądze i... - Cisza! - Katsumatą gniewnie sięgnął do rękawa kimona i wręczył im małą sakiewkę zawierającą kilka monet. - Weźcie to. Zwróćcie mi podwójnie, bo jesteście butni. O zachodzie wyślę ludzi z rozkazem, by was zabili, jeśli was złapią bliżej niż ri. Ri było to około ligi - trzy mile. - Tak jest, sensei, przepraszam, że byłem tak niegrzeczny. - Twoich przeprosin nie przyjmuję. Obydwaj jesteście głupcami. Powinniście zabić całą czwórkę barbarzyńców, nie tylko jednego, a już na pewno dziewczynę, gdyż to doprowadziłoby gai-jinów do szalonej wściekłości! Ile razy wam powtarzałem? Oni nie są tak cywilizowani jak my i zupełnie inaczej patrzą na świat, religię i kobiety! Jesteście niezgułami! Głupcami! Rozpoczęliście atak dobrze, ale potem trzeba było naciskać bezlitośnie, nie zważać na własne życie. Zawahaliście się! Dlatego przegraliście! Głupcy! - powtórzył. - Zapomnieliście wszystkiego, czego was nauczyłem! - Z wściekłością walnął Shorina otwartą dłonią w twarz. Cios był silny. Shorin natychmiast się skłonił, mamrocząc uniżone przeprosiny za to, że 53 T spowodował, iż sensei stracił wa, swą wewnętrzną harmonię. Pochylił głowę, rozpaczliwie starając się opanować ból. Ori pozostawał sztywny jak wycior; oczekiwał na cios. Kiedy już go otrzymał, długo odczuwał żywy ogień. On także natychmiast przeprosił jak najbardziej uniżenie i trzymał nisko obolałą głowę. Bał się. Kiedyś ich kolega, uczeń, najlepszy wśród nich szermierz, nieuprzejmie odpowiedział Katsumacie podczas walki ćwiczebnej. Katsumata bez wahania schował miecz do pochwy, zaatakował gołymi rękami, rozbroił go, upokorzył, złamał mu obie ręce i wypędził na zawsze do rodzinnej wioski. - Proszę nam wybaczyć, sensei - rzekł Shorin z głęboką szczerością. - Idźcie do "Gospody Północnych Kwiatów". Kiedy prześlę wam wiadomość, natychmiast wypełnijcie to, czego od was zażądam. Drugiej szansy nie będzie! Natychmiast, zrozumieliście? - Tak, tak, sensei, proszę nam wybaczyć - wymamrotali unisono, podwinęli kimona i uciekli. Bardziej bali się jego niż Sanjiro. Katsumata od lat był ich mistrzem, zarówno w sztukach walki, jak i - potajemnie - w innych, na przykład: w strategii; objaśniał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, tłumaczył, dlaczego bakufu nie wypełnia swych obowiązków, a klan Toranaga swoich, dlaczego muszą nastąpić zmiany i jak je spowodować. Katsumata, jeden z niewielu tajemnych shishi, którzy byli hatamoto - honorowymi domownikami mającymi bezpośredni dostęp do swego pana; był starszym samurajem z osobistym rocznym wynagrodzeniem tysiąca koku. - liii, żeby być tak bogatym - szepnął Shorin do Oriego, kiedy się o tym dowiedzieli. - Pieniądze są niczym, niczym. Sensei powiada, że kiedy masz władzę, nie potrzebujesz pieniędzy. - Zgadzam się z tym, ale pomyśl o swojej rodzinie, o twoim i moim ojcu, o dziadku. Mogliby kupić trochę własnej ziemi i nie musieliby pracować na polach innych ludzi... nie musieliby harować nawet po to, żeby zarobić coś dodatkowo. - Racja - zgodził się Ori. Wtedy Shorin się zaśmiał. - To nie nasze zmartwienie, nigdy nie dostaniemy choćby stu koku, a gdyby... i tak po prostu wydalibyśmy swą dolę na dziewczyny i sake i stali się daimyo Pływającego Świata. Tysiąc koku to największe bogactwo, jakie można sobie wyobrazić! - Nie, nie - sprzeciwił się Ori. - Nie zapominaj, co mówił nam sensei. Podczas jednego z tajnych zebrań swej specjalnej grupy akolitów Katsumata powiedział: - Pochody z Satsumy sięgają siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy koku i należą do naszego pana, daimyo, który rozdziela je tak, jak uzna za stosowne. To jeszcze jeden zwyczaj, który nowa administracja zmodyfikuje. Gdy nastąpi wielka zmiana, dochody z lenna będą dzielone przez Radę Państwa, złożoną 54 1 z mądrych ludzi dobranych spośród samurajów wysokich i niskich stopni, dowolnego wieku, posiadających niezbędną wiedzę i mogących udowodnić, że są ludźmi honoru. Będzie tak we wszystkich lennach, jako że krajem zacznie rządzić Naczelna Rada Państwa w Edo czy Kioto, wybierana sprawiedliwie pod przewodnictwem Syna Niebios z kierujących się honorem samurajów. - Sensei, powiedziałeś: spośród wszystkich? Mógłbym spytać, czy obejmuje to również klan Toranaga? - zagadnął Ori. - Nie będzie wyjątków, jeśli człowiek jest wartościowy. - Sensei, powiedz nam, proszę, o klanie Toranaga. Czy ktoś zna ich prawdziwe bogactwo, granice ziem, którymi władają? - Po bitwie pod Sekigaharą Toranaga zagarnął dla siebie i swej rodziny ziemie poległych wrogów warte rocznie około pięciu milionów koku, czyli jedną trzecią bogactwa Nipponu. Na zawsze. W pełnej osłupienia ciszy, która nastąpiła po tych słowach, Ori wypowiedział to, co wszyscy mieli na myśli: - Posługując się takim bogactwem moglibyśmy mieć największą flotę na świecie, wszystkie okręty wojenne, armaty i karabiny, jakie fylko byłyby nam potrzebne; mielibyśmy najlepsze legiony z najlepszymi karabinami, moglibyśmy wyrzucić wszystkich gai-jinów! - Moglibyśmy nawet przenieść wojnę na ich tereny i rozciągnąć nasze wybrzeża - dodał cicho Katsumata. - I zmyć hańbę przeszłości. Od razu pojęli, że mówi o taird, generale Nakamurze, bezpośrednim poprzedniku i panu lennym Toranagi, wielkim wieśniaku-generale, który władał Wrotami i któremu w dowód wdzięczności cesarz nadał najwyższy możliwy tytuł, do jakiego mogła aspirować osoba nisko urodzona. Taird, co znaczyło dyktator - ale nie Shogun, którego to tytułu generał obsesyjnie pożądał. Nakamura podporządkował sobie cały kraj, głównie dzięki temu, że namówił swego najważniejszego wroga, Toranagę, by zaprzysiągł wierność po wsze czasy jemu i jego dziecku - spadkobiercy. Potem zgromadził olbrzymią flotę i przedsięwziął ogromną kampanię przeciwko Wybranym lub jak czasami nazywano ten kraj - Korei, by oświecić to państwo i potraktować je jako szczebel do zdobycia Smoczego Tronu w Chinach. Lecz jego armie zawiodły i wycofały się w niesławie. W poprzednich latach, o wieki wcześniej, nie powiodły się dwie inne próby japońskie; skończyły się podobną katastrofą, a zawsze miały na celu tron w Chinach. - Taka hańba musi zostać zmazana. Również hańba, jakiej przyczynili Synowi Niebios ludzie z klanu Toranaga, którzy po śmierci Nakamury przywłaszczyli sobie jego władzę, zniszczyli jego żonę i syna, zrównali z ziemią jego zamek w Osace i przez wieki łupili dziedzictwo Syna Niebios! Sonnd-joi! - Sonnd-joi! - powtórzyli jak echo. Żarliwie. O zmierzchu młodzieńcy byli już mocno zmęczeni, dawały o sobie znać trudy karkołomnej ucieczki. Żaden jednak nie chciał pierwszy tego przyznać, 55 wiec parli naprzód, dopóki nie znaleźli się na skraju lasów. Przed nimi, po obu stronach Tokaido, jak okiem sięgnąć ciągnęły się poletka ryżowe, dochodzące aż do pierwszych zabudowań Kanagawy i do posterunku na drodze. Wybrzeże morskie mieli po prawej stronie. - Chwilę... zatrzymajmy się na chwilę - rzekł Ori. Czuł szarpiący ból w zranionym ramieniu, ból głowy i w klatce piersiowej, ale nie okazywał tego po sobie. - W porządku. - Shorin dyszał tak samo i był równie obolały, lecz zaśmiał się. - Jesteś słaby jak staruszka. Wybrał suchy kawałek gruntu i usiadł pełen satysfakcji. Niezwykle ostrożnie zaczął się rozglądać wokół, starając się odzyskać swobodny oddech. Tokaido był prawie pusty, gdyż bakufu z zasady zabraniali podróży nocą. Wędrowcy poddawani byli surowemu śledztwu i karani, jeśli przyczyny takiej podróży okazały się niedostateczne. Kilku tragarzy i ostatni podróżnicy śpieszyli do bariery kanagawskiej, wszyscy pozostali kąpali się już bezpieczni lub hulali w wybranych przez siebie gospodach, a było ich mnóstwo w każdym mieście-przystanku. W całym kraju zapory na głównych drogach zamykały się o zmierzchu i pozostawały zamknięte aż do świtu. Zawsze pilnowali ich miejscowi samurajowie. Po drugiej stronie zatoki Shorin widział lampy naftowe na promenadzie, w niektórych domach Osiedla, jak również na niektórych zakotwiczonych statkach. Jasny półksiężyc wznosił się tuż nad horyzontem. - Jak twoje ramię, Ori? - Doskonale, Shorin. Oddaliliśmy się od Hodogaya o więcej niż ri. - Tak, ale nie będę się czuł bezpiecznie, dopóki nie dotrzemy do "Gospody Północnych Kwiatów". - Shorin zaczął sobie masować szyję, by złagodzić ból karku i głowy po oszałamiającym ciosie Katsumaty. - Kiedy stanęliśmy przed panem Sanjiro, myślałem, że już jesteśmy skończeni. Myślałem, że ma zamiar nas skazać. - Ja też tak sądziłem. - Ori czuł mdłości, ramię i klatka piersiowa dokuczały mu, twarz nadal paliła. Zdrową ręką odpędził rój nocnych owadów. - Gdyby... Byłem gotów sięgnąć po miecz i wysłać go w zaświaty przed nami. - Ja też, lecz sensei pilnie uważał i zabiłby nas obu, nimbyśmy się ruszyli. - Tak, znowu masz rację. - Młodszy mężczyzna wzdrygnął się. - Jego cios omal nie urwał mi głowy. Iii, to nie do wiary, żeby być tak silnym! Cieszę się, że jest po naszej stronie, a nie przeciw nam. Ocalił nas... właśnie on, to on nagiął pana Sanjiro do swej woli. - Ori sposępniał nagle. - Shorin, kiedy tam czekałem, ułożyłem przedśmiertny poemat... żeby trzymać się dzielnie. Shorin stał się równie mroczny. - Mogę go wysłuchać? - Tak. 56 Sonnó-Jbi o wschodzie. Nic nie zmarnowano. W nicość Wyskakuję. Shorin rozmyślał nad poematem, smakował go, równowagę słów i trzeci poziom znaczeń. - To mądre ze strony samuraja ułożyć przedśmiertny poemat - rzekł poważnie po chwili. - Nie zdołałem jeszcze tego zrobić, ale powinienem, wtedy całą resztę życia ma się dodatkowo. - Pokręcił głową z lewa na prawo, aż do granicy możliwości, stawy i ścięgna trzasnęły; poczuł się wyraźnie lepiej. - Wiesz, Ori, sensei miał rację, zawahaliśmy się i dlatego przegraliśmy. - Ja rzeczywiście się zawahałem, miał co do tego rację. Mogłem z łatwością zabić dziewczynę, ale ona na chwilę mnie sparaliżowała. Ja nigdy... jej zamorskie ubranie, jej twarz jak dziwny kwiat, tęn olbrzymi nos... twarz podobna do monstrualnej orchidei z dwiema niebieskimi plamami, uwieńczona żółtymi pręcikami; te niewiarygodne oczy, oczy kota syjamskiego, i strzecha ze słomy pod śmiesznym kapeluszem, taka odpychająca i tak... tak atrakcyjna. - Ori zaśmiał się nerwowo. - Zaczarowała mnie. Z pewnością jest karni z ciemnych rejonów. - Zerwij jej ubranie i będzie bardzo realna, ale na ile atrakcyjna... nie wiem. - Pomyślałem też o tym, zastanawiałem się, jak to by było - Ori spojrzał na chwilę na księżyc - gdybym z nią poduszkowa!. Myślę... myślę, że stałbym się jak pająk dla swojej samicy. - Chcesz powiedzieć, że potem by cię zabiła? - Tak, gdybym z nią poduszkowa!... czy zastosowałbym siłę, czy nie, ta kobieta by mnie zabiła. - Ori odganiał ręką natarczywe owady. - Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ona... ty też nie. Też to zauważyłeś, co? - Nie, wszystko działo się tak szybko i starałem się zabić tego wielkiego brzydala z pistoletem, a potem ona uciekła. Ori patrzył na słabe światła"Yokohamy. - Ciekaw jestem, jak się nazywa, co zrobiła, kiedy tam wróciła. Nigdy nie widziałem... Była taka brzydka, a jednak... Shorin był wytrącony z równowagi. Zwykle Ori ledwie zauważał kobiety, po prostu wykorzystywał je, kiedy miał taką potrzebę, pozwalał, by go zabawiały, służyły mu. Shorin nie pamiętał, by Ori kiedykolwiek rozmawiał z nim o kobietach, jeśli nie liczyć jego uwielbianej siostry. - Karma. - Tak, karma. - Ori poprawił bandaże, pulsowanie w ranie wzmogło się. Spod opatrunku zaczęła sączyć się krew. - W każdym razie, nie wiem, czy przegraliśmy. Musimy czekać, musimy być cierpliwi, zobaczymy, co się 57 T zdarzy. Zawsze planowaliśmy zaatakowanie gai-jinów przy pierwszej sposobności; zrobiłem słusznie, że wtedy na nich poszedłem. Shorin wstał. - Mam dość tej powagi, karni i śmierci. I tak wkrótce poznamy śmierć. Sensei dał nam życie na sonno-joi. Z nicości w nicość, ale dziś mamy przed sobą noc, którą możemy się cieszyć. Kąpiel, sake, jedzenie, a potem prawdziwa Nocna Dama, soczysta, słodko pachnąca i wilgotna... - Zaśmiał się cicho. - Kwiat, nie orchidea, z pięknym nosem i właściwymi oczami. Niech... Przerwał. Ze wschodu, od Yokohamy nadszedł odbijający się echem grzmot wystrzału działa okrętowego. Potem ciemność na chwilę rozświetliła rakieta sygnałowa. - Czy to normalne? - Nie wiem. - Przed sobą widzieli ledwie dostrzegalne lampy pierwszej zapory. - Lepiej chodźmy przez poletka ryżowe, później możemy ominąć strażników. - Tak. Lepiej przetnijmy drogę tutaj i pójdźmy bliżej w stronę brzegu. Nie spodziewają się stamtąd żadnych intruzów; unikniemy wszystkich patroli i do gospody też będzie bliżej. Nisko pochyleni, biegiem przecięli drogę, następnie wpadli na jedną ze ścieżek prowadzącą przez pola obsadzone niedawno ozimym ryżem. Nagle zatrzymali się. Od Tokaido niósł się tętent nadjeżdżających koni i dzwonienie uprzęży. Przycupnęli, poczekali chwilę, a potem zaparło im dech ze zdziwienia. Dziesięciu umundurowanych dragonów uzbrojonych w karabiny i prowadzonych przez oficera kłusowało po łuku zakrętu. Żołnierze natychmiast zostali dostrzeżeni przez samurajów przy zaporze, i rozległo się wołanie na alarm. Inni samurajowie wynurzyli się z szałasów, by dołączyć do tych na straży. Wkrótce przy barierze stało ich dwudziestu, z oficerem na czele. - Co robimy, Ori? - szepnął Shorin. - Czekamy. Widzieli, jak starszy samuraj uniósł dłoń. - Stop! - zawołał, a potem zamiast ukłonu lekko skinął głową, jak nakazywała postąpić etykieta, gdy miało się "do czynienia z kimś niższym rangą. - Czy macie zezwolenie na podróż? Jeśli tak, proszę okazać mi papiery. Ori zakipiał z wściekłości obserwując jawną bezczelność oficera gai-jinów, który zatrzymał się około dziesięciu kroków od zapory, zawołał coś w swym dziwnym języku i władczym gestem nakazał samurajowi otworzyć barierę. Nie zszedł z konia ani nie ukłonił się grzecznie, jak wymagał zwyczaj. - Jak śmiesz być tak grubiański! Odejdź! - rzucił gniewnie samuraj, nie przygotowany na zniewagę. Odprawił gestem cudzoziemców. Oficer gai-jinów warknął rozkaz. Natychmiast jego ludzie zdjęli z ramion karabiny i wycelowali w samurajów. Padł szybko następny rozkaz i wypalili 58 zdyscyplinowaną salwę w powietrze. Natychmiast ponownie załadowali karabiny i nie przebrzmiał jeszcze odgłos oddanej przed chwilą salwy, a już trzymali broń wycelowaną prosto w samurajów. Cała okolica wydała się nagle złowrogo cicha. Shorinowi i Oriemu zaparło dech ze zdziwienia. Od niepamiętnych czasów strzelby ładowało się prochem przez lufę, a dopiero potem strzelało. - To są strzelby odtylcowe, z tymi nowymi nabojami - szepnął Shorin z podnieceniem. Żaden z nich nie widział jeszcze tych niedawnych wynalazków, słyszeli tylko o nich. Samurajowie przy zaporze byli równie zaszokowani. - Iii, widziałeś, jak szybko je załadowali. Słyszałem, że żołnierz może z łatwością wystrzelić dziesięć kul w czasie, gdy muszkiet ładowany przez lufę wystrzeli tylko jedną. - Ale widziałeś, jak są zdyscyplinowani, Shorin, i te konie... prawie nie drgnęły! Oficer gai-jinów wyniosłym gestem ponownie nakazał otworzyć zaporę, niedwuznacznie grożąc, że jeśli go szybko nie posłuchają, wszyscy samurajowie będą martwi. - Przepuśćcie ich - rzekł dowódca samurajów. Oficer dragonów władczo spiął konia do biegu, nie okazując wcale strachu. Jego ludzie o posępnych twarzach pojechali za nim, trzymając strzelby w pogotowiu. Nikt z nich nie zwracał uwagi na strażników ani nie odpowiadał na ich grzeczne ukłony. - Natychmiast zostanie złożony meldunek z żądaniem przeprosin! - krzyknął samuraj, rozwścieczony obraźliwym zachowaniem żołnierzy. Starał się jednak tego nie okazywać. Kiedy przejechali, barierę ustawiono na miejsce. - Ależ mają obrzydliwe maniery - szepnął Ori wściekle. - Ale co mógł zrobić przeciw tym karabinom? - Powinien ich zaatakować i zabijać, dopóki by sam nie zginął. Nie mógłbym zrobić tego, co zrobił ten tchórz! Ja bym zaatakował i zginął - oświadczył Shorin. Kolana drżały mu z gniewu. - Tak. Sądzę... - Ori przerwał. Pod wpływem nagłej myśli jego gniew się ulotnił. - Chodź - zaszeptał ponaglająco. - Dowiemy się, dokąd poszli, może uda nam się ukraść kilka tych strzelb. T Barkas Marynarki Królewskiej wychynął z półcienia i sunął ku nabrzeżu w Kanagawie. Molo było solidne, z kamienia i drewna, niepodobne do innych, które pstrzyły wybrzeże. Umieszczono na nim dumny napis w językach japońskim i angielskim: "Własność Przedstawicielstwa Jej Brytyjskiej Wysokości w Kanagawie - obcym wstęp wzbroniony". Barkas płynął szybko, napędzany wiosłami marynarzy, szczelnie wypełniony uzbrojoną piechotą morską. Horyzont na zachodzie wciąż obrębiony był wąską taśmą szkarłatu, morze pokrywała krótka fala, wstawał piękny księżyc, lekki wiatr przeganiał obłoki. Przy krańcu nabrzeża oczekiwał grenadier, a obok niego stał okrągłolicy Chińczyk w długiej, zapiętej wysoko pod szyją sukni. Trzymał na drągu lampę naftową. - Chowaj wiosła! - rozkazał bosman. Natychmiast wciągnięto wszystkie wiosła, cumowy wyskoczył na nadbrzeże i przywiązał łódź do pachołka. Piechota morska sprawnie wyszła na brzeg i stanęła w szyku obronnym. Dowódca, sierżant, z uwagą przyglądał się otoczeniu. Na rufie stał oficer floty. A obok niego Angelikue Richaud. Oficer pomógł jej zejść na brzeg. - Dobry wieczór, panie poruczniku, dobry wieczór pani - rzekł grenadier salutując oficerowi. - Ten tutaj to Lun, pomocnik w przedstawicielstwie. Lun wybałuszył oczy na dziewczynę. - Dóbr, seł, ty idzie wiele szybko, szybko, hej? Panina idzie wszysko jedno. Angelikue była zdenerwowana i niespokojna. Miała na sobie czepek i niebieską jedwabną suknię z krynoliną z dobranym do stroju szalem, co idealnie podkreślało bladość cery i blond włosy. - Jak się czuje pan Struan? - Nie wiem, proszę pani... panienko - rzekł łagodnie żołnierz. - Doktor Babcott jest najlepszy na tych wodach, tak że biedaczysko powinien wydo-brzeć, jeśli taka jest wola boża. Będzie doprawdy zadowolony, gdy panią zobaczy... Pytał o panią, ale nie oczekiwaliśmy pani przed świtem. 60 - A pan Tyrer? - Ma się dobrze, panienko, to nie była poważna rana. Lepiej, byśmy już szli. - Jak to daleko? - Heja daleko nie, szybko, szybko wszysko jedno - oznajmił z irytacją Lun. Podniósł lampę i wyruszył w noc, mamrocząc coś gorliwie po kantońsku. Bezczelny sukinsyn, pomyślał porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej John Mariowe. Ruszyli za Chińczykiem. Piechota morska natychmiast uformowała oddział ze zwiadowcami w przedzie. - Dobrze się pani czuje, panno Angelikue? - spytał oficer. - Tak, dziękuję panu. - Owinęła szal ciaśniej na ramionach. Ostrożnie wybierała drogę. - Co za straszny zapach. - To ten nawóz, którym użyźniają ziemię. No i odpływ. - Mariowe miał dwadzieścia osiem lat, włosy koloru piasku, szaroniebieskie oczy i był bardzo wysoki. Normalnie pełnił funkcję kapitana HMS "Pearl", parowej fregaty z dwudziestoma jeden działami, lecz tymczasowo wyznaczono mu obowiązki porucznika flagowego przy starszym oficerze floty, admirale Kettererze. - Czy chciałaby pani lektykę? - Dziękuję, nie, tak jest dobrze. Lun znajdował się nieco w przodzie, oświetlając im drogę przez wąskie, opustoszałe ulice wioski. W Kanagawie panowała w zasadzie cisza, chociaż od czasu do czasu dawały się słyszeć hałaśliwe pijackie śmiechy kobiet i mężczyzn za wysokimi ścianami, w których widniały tu i ówdzie małe, zaryglowane drzwi. Rzucała się w oczy mnogość dekoracyjnych znaków japońskich. - To są gospody, hotele? - spytała. - Tak mi się wydaje - wyjaśnił delikatnie Mariowe. Lun zaśmiał się cicho, słysząc tę wymianę zdań. Mówił płynną angielszczyzną - nauczył się jej w szkole misjonarzy w Hongkongu. Zgodnie ze swymi instrukcjami starannie ukrywał ten fakt, zawsze mówił pidginem i udawał głupiego. Poznał sporo tajemnic mających wielkie znaczenie dla niego, jego przełożonych w tongu i dla ich przywódcy, Znakomitego Czena, Gordona Czena, kompradora Struanów. Komprador, zwykle dobrze urodzony Eurazjata, był nieodzownym pośrednikiem między kupcami europejskimi i chińskimi. Mówił płynnie po angielsku i w dialektach chińskich i do jego dłoni przylepiało się co najmniej dziesięć procent od wszystkich transakcji. Ach, wyniosła pannica, która napawa się nie odwzajemnionym pożądaniem, rozmyślał Lun z ogromnym rozbawieniem, gdyż wiedział o niej mnóstwo. Ciekaw jestem, który z tych cuchnących Okrągłych Oczu pierwszy cię rozpostrze i wejdzie w twe równie cuchnące Jadeitowe Wrota? Jesteś taka nietknięta, jak utrzymujesz, czy też wnuk Zielonookiego Diabła Struana już cieszył się Obłokami i Deszczem? Na wszystkich wielkich i małych bogów, będę to wiedział niedługo, gdyż twoja pokojówka jest córką trzeciej kuzynki mojej siostry. Już wiem, że twoje krótkie włoski trzeba by było 61 T wyrywać. Są one tak samo jasne jak włosy na głowie i zbyt bujne jak na cywilizowaną osobę, lecz chyba w sam raz dla barbarzyńcy. Uch! Ajajaj, ależ życie jest ciekawe. Założę się, że tamten morderczy atak przyniesie wiele kłopotów zarówno tym cudzoziemskim diabłom, jak i Zjadaczom Brudu z tych wysp. Cudownie! Niech się wszyscy potopią we własnych odchodach! Ciekawe, że wnuk Zielonookiego Diabła został fatalnie zraniony i tak ciągnie się zły dżos dla wszystkich mężczyzn z tej linii, ciekawe, że wiadomość już biegnie potajemnie do Hongkongu, niesiona przez naszego najszybszego kuriera. Jakie to mądre z mojej strony! Ale przecież moja osoba pochodzi z Państwa Środka, więc oczywiście jestem kimś lepszym. Zły wiatr dla jednego jest dobry dla innych. Ta wiadomość z pewnością spowoduje potężny spadek cen akcji Noble House. Dysponując wcześniej tą informacją, ja i moi przyjaciele nieźle zarobimy. Na wszystkich bogów, na wyścigach w Szczęśliwej Dolinie postawię dziesięć procent swoich dochodów na następnego konia, który będzie miał numer dwunasty, dzisiejszą datę według barbarzyńskiej rachuby czasu. - Ho! - zawołał, pokazując ręką. Centralne wieżyczki świątyni wyłoniły się nad przejściami między malutkimi parterowymi domkami, stojącymi oddzielnie, choć skupionymi w plastry miodu. Przy wrotach świątyni, dobrze oświetlonej lampami naftowymi, stali dwaj grenadierzy z sierżantem. Obok nich Babcott. - Witaj, Marlowe - rzekł z uśmiechem. - Co za niespodzianka, dobry wieczór, mademoiselle. Co z... - Proszę mi wybaczyć, doktorze - przerwała Angelikue, zerkając na niego, zdziwiona jego posturą - lecz Malcolm... pan Struan, słyszeliśmy, że został ciężko ranny. - Otrzymał brzydkie cięcie mieczem, ale połatałem go i teraz mocno śpi - wyjaśnił swobodnie Babcott. - Dałem mu środek uspokajający. Za sekundę zaprowadzę panią do niego. Co się dzieje, Marlowe, dlaczego... - A Phillip Tyrer? - znowu mu przerwała. - Czy on również został ciężko zraniony? - Ma uszkodzony mięsień. Mademoiselle, nic nie może pani w tej chwili zrobić, obu dano środki uspokajające. Dlaczego przywiozłeś piechotę morską, Marlowe? - Admirał myślał, że lepiej, by miał pan dodatkową ochronę... na wypadek ewakuacji. Babcott gwizdnął. - Aż tak poważna sytuacja? - Właśnie odbywa się zebranie. Admirał, generał, sir William razem z przedstawicielami Francji, Rosji i Ameryki oraz... hm, bractwo kupieckie. Sądzę, że jest to dość burzliwe spotkanie - dodał sucho Marlowe. - Wy- 62 stawcie warty, sierżancie Crimp, później sprawdzę wasze posterunki - zwrócił się do przedstawiciela Królewskiej Marynarki. - Proszę, udzielcie sierżantowi Crimpowi wszelkiej niezbędnej pomocy w zakwaterowaniu ludzi i tak dalej. Jak się pan nazywa? - dodał zwracając się do sierżanta grenadierów. - Towery, panie poruczniku. - Dziękuję, sierżancie Towery. - Może obydwoje pójdziecie ze mną? Napijecie się herbaty? - Dziękuję, nie - odrzekła Angelikue, starając się być uprzejmą. Zżerała ją jednak niecierpliwość. Nie znosiła sposobu, w jaki Anglicy przyrządzali herbatę, i tego zwyczaju proponowania jej przy byle okazji. - Ale chciałabym zobaczyć pana Struana i pana Tyrera. - Oczywiście, natychmiast. - Doktor już postawił diagnozę, że dziewczyna lada chwila wybuchnie płaczem, i uznał, że naprawdę potrzebuje filiżanki herbaty, być może z małym dodatkiem brandy, a potem środek uspokajający i do łóżka. - Obawiam się, że młody Phillip, biedaczysko, doznał sporego szoku. Dla pani też musiało to być okropne. - Czy on się dobrze czuje? - Tak, zupełnie dobrze - powtórzył cierpliwie. - Niech pani pójdzie ze mną, sama pani zobaczy. Poprowadził wszystkich przez dziedziniec. Nieoczekiwanie zatrzymał ich tętent kopyt i brzęk uprzęży. Ze zdziwieniem zobaczyli nadjeżdżający patrol dragonów. - Dobry Boże, to Pallidar - stwierdził Marlowe. - Co on tu robi? Obserwowali, jak oficer dragonów odpowiada na pozdrowienia żołnierzy piechoty morskiej i grenadierów, a potem zsiada z konia. - Psiakrew! - rzucił Pallidar nie widząc Marlowe'a, Babcotta ani Angelikue. - Te cholerne psubraty Japońcy sukinsyńsko próbowali zagrodzić nam tę kurewską drogę. Niestety, te skurwysyny zmieniły swoje chujowe, pieskie zdanie, a już by podgryzali od dołu swoją kurewską trawkę i... - Zauważył Angelikue i przerwał przerażony. - Jezus, Maria! Och, chcę powiedzieć, że... że jest mi okropnie, strasznie przykro, mademoiselle, ja, ee... nie zdawałem sobie sprawy, że są tu jakieś damy, eee... cześć, John, witam, doktorze. - Cześć, Settry - rzekł Marlowe. - Mademoiselle Angelikue, czy mogę pani przedstawić niewyparzoną gębę, kapitana Settry'ego Pallidara, z Ósmego Regimentu Dragonów Jej Królewskiej Wysokości. Mademoiselle Angelikue Richaud. Skinęła głową chłodno, a on sztywno się skłonił. - Jestem, ee... okropnie mi przykro, mademoiselle. Doktorze, polecono mi, bym ochraniał przedstawicielstwo na wypadek ewakuacji. - Admirał właśnie nas tu po to przysłał - rzekł szorstko Marlowe. - Ma to robić piechota morska. - Możesz ich zwolnić. Teraz my tu jesteśmy. 63 - Weź się... Sugeruję, żebyś poprosił o nowe rozkazy. Jutro. Tymczasem ja jestem oficerem dowodzącym. Doktorze, może zaprowadzi pan damę, by zobaczyła pana Struana. Babcott patrzył z troską, jak dwaj młodzi ludzie ścierają się ze sobą. Lubił obydwóch. Z pozoru przyjacielscy - w istocie zacięci wrogowie. Te dwa młode byczki dopadną się nawzajem pewnego dnia i niech ich Bóg ma w opiece, jeśli stanie się to z powodu kobiety. - Do zobaczenia później. - Wziął dziewczynę pod rękę i odprowadził ją. Obaj mężczyźni patrzyli, jak odchodzą. Potem Pallidar wysunął naprzód podbródek. - To nie pokład rufówki - zasyczał - psiakrew, to robota dla armii. - Gówno prawda. - Czy razem z manierami straciłeś rozum? Dlaczego, do diabła, przy-wlokłeś tu kobietę, kiedy jeden Bóg wie, co może się zdarzyć? - Ponieważ ważny pan Struan prosił o spotkanie z nią, a z punktu widzenia medycyny to dobry pomysł. Wbrew moim radom namówiła admirała, by pozwolił jej tu dzisiaj przyjechać, a on mi rozkazał, bym ją eskortował i bezpiecznie odesłał z powrotem. Sierżancie Towery! - Tak jest, panie poruczniku! - Dowodzę tu wszystkim aż do nadejścia dalszych rozkazów. Odprowadź dragonów na kwatery i pomóż wygodnie ich rozmieścić. Czy masz miejsce dla koni? Czy macie dość żywności? - Tak, panie poruczniku, mamy mnóstwo miejsca. Ale żarcia będzie mało. - Czy kiedykolwiek w tych zakazanych krajach była go obfitość? - Marlowe gestem przywołał sierżanta bliżej do siebie. - Powiadom wszystkich: żadnych walk, a jeśli się jakieś wywiążą, każdy, kto weźmie w nich wdział, dostanie sto batów, niezależnie od tego, kim jest - zapowiedział z groźbą w głosie. W barze klubu w Yokohamie, największym pomieszczeniu w Osiedlu Cudzoziemców, wykorzystywanym jako sala zebrań, panował rwetes. Tłoczyła się tu prawie cała szanująca się ludność Osiedla - brakowało tylko bardzo pijanych i bardzo chorych. Krzyczano w różnych językach. Wielu miało przy sobie broń, wielu wymachiwało pięściami i przeklinało grupkę elegancko ubranych mężczyzn, którzy siedzieli przy stole na podwyższeniu w odległym końcu sali. Większość z nich odkrzykiwała tłumowi; generał i admirał byli bliscy apopleksji. - Tylko to powtórz i na Boga, wezwę cię na zewnątrz... - Wypchaj się, sukinsynie... - To wojna, Wullem ma... - Zawezwijcie pod broń tę cholerną armię i flotę i zbombardujcie Edo... - Zrównać z ziemią tę pieprzoną stolicę, psiakrew... 64 - Canterbury'ego trzeba pomścić, Wullum musi... - Słusznie, Willum jest odpowiedzialny, John the Cant to był mój kumpel... - Słuchajcie, wy tam... Jeden z siedzących mężczyzn zaczął walić w blat stołu drewnianym młotkiem, wołając o ciszę, co jeszcze bardziej rozpaliło tłum - kupców, pośredników, karczmarzy, szulerów, handlarzy końmi, rzeźników, dżokejów, marynarzy, dziedziców rodzin, producentów żagli i portową hołotę. Cylindry, barwne kubraki, wełniane ubrania i bielizna, skórzane buty biednych i bogatych. Powietrze gorące, nieświeże, zadymione, przesycone zapachem nie mytych dał, starego piwa, whisky, dżinu, rumu i rozlanego wina. - Uciszcie się, psiakrew, pozwólcie Wullumowi mówić... Mężczyzna z młotkiem zakrzyczał: - Jestem William, na miłość boską! William, nie Wullum, Willum czy Willam! William Aylesbury, ileż razy mam wam to powtarzać? William! - Słusznie, niech Willum przemawia, na Boga! Trzej barmani podający napitki za ogromną ladą roześmieli się. - To zebranie, a to dopiero wywołuje pragnienie, co, szefie? - zawołał jeden z nich jowialnie, wycierając ladę brudną szmatą. Bar był dumą Osiedla. Rozmyślnie zrobiono go tak, by był o stopę szerszy niż ten w szanghajskim Jockey Clubie, poprzednio uznawany za największy w Azji, i dwukrotnie większy niż ten w klubie w Hongkongu. Całą jedną ścianę miał obstawioną butelkami wódki, wina i beczułkami piwa. - Dajcie skurczybykowi mówić, na rany Jezusa! Sir .William Aylesbury, mężczyzna z młotkiem, westchnął. Był przedstawicielem brytyjskim - ministrem w Japonii, starszym członkiem korpusu dyplomatycznego. Pozostali mężczyźni reprezentowali Francję, Rosję, Prusy i Amerykę. Stracił cierpliwość i skinął głową młodemu oficerowi, stojącemu nie opodal. Natychmiast, wyraźnie do tego przygotowany, jak i wszyscy za stołem - oficer wyjął rewolwer i wypalił w sufit. W ciszy, która nagle zapanowała, poleciały w dół kawałki tynku. - Dziękuję. Teraz - zaczął sir William głosem pełnym sarkazmu - jeśli szanowni panowie pozostaną przez chwilę spokojni, możemy kontynuować. - Był wysokim, zażywnym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, miał nieregularne rysy twarzy i odstające uszy. - Ponieważ następstwa naszej decyzji dotkną wszystkich, powtarzam jeszcze raz: że moi koledzy i ja chcemy przedyskutować publicznie sposób reakcji na ten incydent. Jeśli wy wszyscy nie chcecie słuchać albo jeśli zapytani o opinię nie zechcecie nieco powstrzymać się od przekleństw, rozpatrzymy całą sprawę w swoim gronie, a kiedy już postanowimy, co się ma wydarzyć, będziemy niezwykle radzi was powiadomić. Zareagowano szmerem niechęci, ale bez jawnej wrogości. - Dobrze. Panie McFay, mówił pan? Jamie McFay stał z Dmitrim w przodzie. Jako zarządca kantoru Struanów, 5 - Gai-jin 65 największej firmy w Azji, był zwykle rzecznikiem kupców i handlowców, z których najważniejsi posiadali flotę uzbrojonych kliperów i frachtowców. - Cóż, proszę pana, wiemy, że Satsuma nocują w Hodogaya, na północy, i łatwo można ich dosięgnąć, a ich król jest z nimi - powiedział. Cały czas martwił się stanem Malcolma Struana. - Nazywa się Sajirro, czy jakoś podobnie, i myślę, że powinn... - Głosuję, by jeszcze dziś otoczyć skurwysynów i powiesić gnojka! - krzyknął ktoś. Ryk aplauzu wkrótce wygasł wśród stłumionych przekleństw i wezwań: "Na miłość boską, ciągnijmy to dalej..." - Proszę, niech pan mówi, panie McFay - odezwał się ze znużeniem sir William. - Atak, jak zwykle, nie był niczym sprowokowany, John Canterbury został zarżnięty w obrzydliwy sposób. Jeden Bóg wie, kiedy pan Struan wyzdrowieje. Ale tym razem po raz pierwszy możemy zidentyfikować morderców, a przynajmniej ich król może to zrobić. Posiada też stosowną władzę, co jest równie pewne jak to, że Bóg stwarza jabłuszka, by złapać sukinsynów, przekazać ich nam i zapłacić odszkodowanie... - Znów odezwały się brawa. - Są w naszym zasięgu i dzięki wojsku, które mamy, możemy ich przygwoździć. Głośne wołanie o zemstę i okrzyki poparcia. - Chciałbym zapytać monsieur generała i monsieur admirała, jakie jest ich zdanie - powiedział głośno Henri Bonaparte Seratard, przedstawiciel Francji w Japonii. Admirał oznajmił natychmiast: - Mam we flocie pięciuset żołnierzy piechoty morskiej... Generał Thomas Ogilvy przerwał mu stanowczo, lecz grzecznie: - Sprawa, drogi admirale, dotyczy operacji lądowej. Panie Ceraturd... - siwiejący, czerwonolicy pięćdziesięciolatek z rozmysłem błędnie wymówił nazwisko i użył słowa "pan", by wzmocnić zniewagę - mamy tysiąc żołnierzy brytyjskich w dziesięciu obozach, dwie jednostki kawalerii i w ciągu dwóch miesięcy możemy wezwać dalszych osiem lub dziewięć tysięcy brytyjskich i indyjskich piechurów wraz z oddziałami pomocniczymi z naszego bastionu w Hongkongu. - Bawił się swym złotym galonem. - Nie można wyobrazić sobie problemu, którego siły Jej Królewskiej Mości pod moim dowództwem nie mogłyby skutecznie rozwiązać. - Zgadzam się z tym - oświadczył admirał wśród ryków aprobaty. - Jest pan więc zwolennikiem wypowiedzenia wojny? - spytał gładko Seratard, kiedy krzyki ucichły. - Nic podobnego, panie ministrze - odparł generał. Nie lubił Francuza tak samo jak Francuz jego. - Stwierdziłem tylko, że jesteśmy w stanie zrobić, co trzeba, kiedy zostaniemy do tego zobowiązani. Ośmielam się sądzić, że w sprawie tego "incydentu" powinien zdecydować przedstawiciel Ameryki w porozumieniu z admirałem i mną, bez tej niestosownej debaty. 66 Odezwało się kilka okrzyków aprobaty, większość jednak potępiała ten pogląd. - To nasze srebro i podatki opłacają was wszystkich, skurczybyków, i mamy prawo wypowiedzieć się, co jest czym. Słyszałeś, na Boga, o czymś takim jak parlament? - wykrzyknął jakiś głos. - Francuska obywatelka została wmieszana w tę sprawę - rozgorączkowany Seratard przekrzykiwał tłum - dlatego w grę wchodzi honor Francji. Nastąpiła kocia muzyka i łobuzerskie uwagi o dziewczynie. Sir William znowu użył młotka, co pozwoliło urzędującemu przedstawicielowi Ameryki, Isiahowi Adamsonowi na chłodne stwierdzenie: - Pomysł wszczęcia wojny z powodu tego incydentu jest nonsensem, a pomysł, by zaatakować i ograbić króla w suwerennym kraju, jest kompletnym wariactwem... typowym aroganckim, imperialistycznym przejawem szowinizmu! Przede wszystkim należy poinformować bakufu, potem poprosić ich o... - Doktor Babcott już ich poinformował w Kanagawie - oznajmił sir William z irytacją. - Zaprzeczyli, że wiedzą cokolwiek o incydencie i najprawdopodobniej będą się tego trzymać, i nadal tak twierdzić. Poddany brytyjski został brutalnie zamordowany, drugi poważnie zraniony. Nasz młody zagraniczny gość śmiertelnie przestraszony, co jest niewybaczalne. A wszystkie te czyny, muszę to podkreślić, jak zrobił to już pan McFay, po raz pierwszy zostały popełnione przez przestępców, których możemy zidentyfikować. Rząd Jej Królewskiej Mości nie pozwoli, by uszły bezkarnie... - Przez chwilę jego głos zanikł w hałaśliwym aplauzie. - Jedyna sprawa, 0 której musimy zdecydować, to zakres kary oraz w jaki sposób powinniśmy zacząć działać i kiedy - dodał, gdy sala się uciszyła. - Panie Adamson? - zwrócił się do Amerykanina. - Ponieważ sprawa nas nie dotyczy, nie mogę udzielić formalnej rekomendacji. - Hrabia Siergiejew? - Moja formalna rada - rzekł powoli Rosjanin - jest następująca: napadnijmy na Hodogaya i rozerwijmy ją na strzępy wraz ze wszystkimi Satsumami. - Był tuż po trzydziestce, silnie zbudowany; brodaty patrycjusz, szef misji cara Aleksandra Drugiego. - Zastosowanie siły, zmasowane, zaciekłe i natychmiastowe, to jedyna dyplomacja, jaką Japońcy zrozumieją. Byłby to zaszczyt dla mego statku wojennego, gdyby poprowadził atak... Zapadła dziwna cisza. Spodziewałem się, że taka będzie twoja odpowiedź, pomyślał sir William. Nie jestem pewien, czy nie masz racji. Ach, Rosja, piękna, niezwykła Rosja, jaka szkoda, że jesteśmy wrogami. Nigdy się w życiu tak nie bawiłem, jak w Petersburgu. Mimo to nie zagarniecie tych wód, w zeszłym roku zatrzymaliśmy waszą inwazję na japońską wyspę Cuszimę 1 przeszkodzimy wam również w zagarnięciu ich Sachalina. - Dziękuję, mój drogi hrabio. Pan von Heimrich? 67 Prusak, dojrzały mężczyzna, nie przemawiał długo. - Nie mam w tej sprawie żadnych rad, panie konsulu generalny, prócz formalnego oświadczenia, że mój rząd uważałby to za sprawę jedynie pańskiego rządu, a nie pomniejszych stron. Seratard zaczerwienił się. - Nie uważam... - Panowie, dziękuję wam za rady - rzekł stanowczo sir William zapobiegając sprzeczce, która lada moment mogła się między nimi rozpalić. Wczorajsze depesze Foreign Office z Londynu mówiły, że Brytania wkrótce może zostać wplątana w jeszcze jedną z nie kończących się europejskich wojen, tym razem między wojowniczą butną Francją a wojowniczymi butnymi i ekspan-sjonistycznymi Prusami. Depesze nie mówiły jednak, po której stronie Brytania się zaangażuje. Dlaczego, do diabła, ci cholerni cudzoziemcy nie mogą się zachowywać jak cywilizowani faceci! Niech mnie cholera, jeśli wiem. Ponieważ są tutaj wszystkie ważne osoby, a nie mieliśmy uprzednio takiej okazji, sądzę, że zanim poweźmiemy decyzję, powinniśmy wyraźnie określić, jaki mamy problem - rzekł szorstko. - Zawarliśmy legalne traktaty z Japonią. Jesteśmy tu po to, by handlować, a nie by zawojowywać terytoria. Musieliśmy załatwiać sprawy z tutejszą biurokracją, bakufu, która przypomina gąbkę: w jednej chwili utrzymuje, że jest wszechmocna, w następnej okazuje całkowitą bezradność w stosunku do poszczególnych królów. Nigdy się nam nie udało dotrzeć do rzeczywistej władzy, do tajkuna czy może Shoguna, nie wiemy nawet, czy ktoś taki naprawdę istnieje. - Musi istnieć - oświadczył chłodno von Heimrich - gdyż nasz słynny niemiecki podróżnik i lekarz, doktor Engelbert Kaempfer, udając Holendra przebywał w Deshimie od tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego do dziewięćdziesiątego trzeciego roku i donosił, że odwiedził go w Edo podczas corocznej pielgrzymki. - To jeszcze nie dowód, że ktoś taki ma dzisiaj jakieś znaczenie - rzekł zjadliwie Seratard. - Zgadzam się jednak, że Shogun istnieje. Mój kraj, Francja, preferuje bezpośrednie działanie. - Świetny pomysł, monsieur - sir William poczerwieniał. - Afjak to zrobimy? - Poślijcie flotę przeciw Edo - rzucił Rosjanin. - Zażądajcie natychmiastowej audiencji albo zniszczycie tamto miejsce. Gdybym miał talią piękną flotę jak wasza, najpierw zrównałbym z ziemią pół miasta, a potem zażądał audiencji... albo jeszcze lepiej, rozkazałbym temu miejscowemu tajkunowi--Shogunowi zjawić się na mym okręcie flagowym następnego dnia o świcie i powiesiłbym go. Ozwały się liczne okrzyki aprobaty. - Z pewnością jest to jakiś sposób, lecz rząd Jej Królewskiej Mości wolałby rozwiązanie nieco bardziej dyplomatyczne - stwierdził sir William. - Po drugie, prawie nie mamy rzeczywistych wiadomości o tym, co dzieje się 68 w tym kraju. Byłbym wdzięczny, gdyby wszyscy kupcy pomogli nam zbierać informacje, które mogą okazać się użyteczne. Panie McFay, ze wszystkich handlowców pan powinien być poinformowany najlepiej. Może nam pan pomóc? - Cóż, kilka dni temu jeden z japońskich dostawców jedwabiu powiedział naszemu chińskiemu kompradorowi, że niektóre królestwa... - używał słowa "lenno", a królów nazywał "daimyo" - zbuntowały się przeciwko bakufu. Zwłaszcza Satsuma i niektóre części Tosy i Chóshu... - Mc Fay wyraźnie ważył słowa. Sir William zauważył natychmiastowe zainteresowanie innych dyplomatów i zastanawiał się, czy postąpił rozsądnie zadając to pytanie publicznie. - Gdzie leżą te królestwa? - Satsuma niedaleko Nagasaki na południowej wyspie, Kyushu - wyjaśnił Adamson. - Ale co z Chóshu i Tosą? - Cóż, łaskawy panie - wtrącił się amerykański marynarz; mówił z przyjemnym, irlandzkim akcentem. - Tosa jest częścią Shikoku, to jest duża wyspa na morzu wewnętrznym. Chóshu leży daleko na głównej wyspie, naprzeciw cieśnin. Przepływaliśmy przez cieśniny dużo razy, mają najwyżej milę w najwęższym miejscu. Jak właśnie mówiłem, Chóshu jest królestwem naprzeciw przewężenia, o szerokości ledwie mili. Jest to najlepsza, najkrótsza droga tutaj z Hongkongu czy Szanghaju. Cieśniny Shi-mono-seki, tak nazywają je miejscowi, i kiedyś handlowaliśmy tam w mieście za rybę i wodę, ale nie witano nas mile. Wielu innych to potwierdziło. Mówili, że również przepływali przez cieśniny, lecz nie wiedzieli, że królestwa nazywa się Chóshu. - Czy można prosić o pańskie nazwisko? - zapytał sir William. - Paddy O'Flaherty, bosman amerykańskiego wielorybnika "Albatross" z Seattle, łaskawy panie. - Dziękuję - powiedział sir William i zakonotował sobie, by posłać później po O'Flaherty'ego i wywiedzieć się więcej, zorientować, czy są szkice tego terenu, a jeśli nie, natychmiast polecić, by je wykonano. - Niech pan mówi dalej, McFay - rzekł. - Powiada pan, że się buntują. - Tak, proszę pana. Ten handlarz jedwabiem... nie wiem co prawda, w jakim stopniu można na nim polegać, w każdym razie twierdzi, że właśnie trwa jakaś walka o przejęcie władzy, skierowana przeciw tajkunowi, którego ciągle nazywał "shogun", przeciw bakufu i jakiemuś królowi, czy daimyo, zwanym Toranaga. Sir William zauważył, że oczy Rosjanina zwęziły się jeszcze bardziej, sprawiając, że rysy jego twarzy wydawały się prawie azjatyckie. - Tak, mój drogi hrabio? - Nic takiego, sir Williamie. Ale czy to nie tego władcę wspomina Kaempfer? - Rzeczywiście, rzeczywiście... - Zastanawiam się, pomyślał sir William, 69 dlaczego nigdy przedtem mi nie wspomniałeś, że czytałeś te trudno dostępne, lecz kształcące dzienniki, napisane po niemiecku, w języku, którego nie znasz. Musiały być wobec tego przetłumaczone na rosyjski...? - Może "Toranaga" oznacza w ich języku władcę. Proszę, panie McFay, niech pan kontynuuje. - To wszystko, co ten facet opowiedział memu kompradorowi, ale zajmę się tym i dowiem czegoś więcej. A teraz - spytał McFay grzecznie, lecz stanowczo - czy rozprawiamy się z królem Satsumy dziś w Hodogaya czy nie? Dym tytoniowy kotłował się w ciszy. - Czy ktoś ma coś do dodania... dotyczącego tego buntu? - Do nas również doszły pogłoski o tej rewolcie - odezwał się Norbert Greyforth, mężczyzna dużo wyższy od McFaya, szef kantoru Brock i Synowie, konkurującego ze Struanami. - Myślałem jednak, że ma to coś wspólnego z ich naczelnym kapłanem, tym "mikado", który jakoby mieszka w Kioto, mieście położonym niedaleko Osaki. Też się popytam. Tymczasem, co się tyczy dzisiejszego wieczora, głosuję za tym, co mówił McFay, im szybciej spierzemy tych skurczybyków, tym prędzej będziemy mieli pokój. - Norbert Greyforth wyraźnie nienawidził McFaya. Kiedy okrzyki poparcia ucichły, sir William powiedział tonem sędziego, który ogłasza wyrok: - Oto, co się stanie: po pierwsze, nie będzie dzisiaj żadnego ataku i... - Rezygnuj sobie, na Boga, zrobimy to sami, chodźmy, damy łupnia psubratom... - ozwały się okrzyki. - Nie możemy... tak bez wojska... - Bądźcie cicho i psiakrew, posłuchajcie - krzyknął sir William. - Jeśli ktoś zrobi głupstwo i wyruszy dziś przeciwko Hodogaya, będzie musiał odpowiadać zgodnie z naszymi prawami, tak samo jak z prawami japońskimi. Kategorycznie tego zabraniam! Jutro zażądam formalnie, powtarzam: zażądam, żeby natychmiast bakufu, a także shogun złożyli formalne przeprosiny, przekazali nam obu morderców, byśmy ich osądzili i powiesili, i od ręki zapłacili sto tysięcy funtów, bo inaczej poniosą konsekwencje swej odmowy. Kilku krzyknęło na znak poparcia, większość milczała i zebranie zakończyło się odpływem uczestników do baru. Wielu mężczyzn skłonnych było wymienić ciosy, jako że dyskusje stawały się coraz bardziej rozgorączkowane i pijackie. McFay i Dmitri przepchnęli się na dwór. - Mój Boże, tu jest znacznie przyjemniej. - McFay zsunął kapelusz i wytarł czoło. - Można na słówko, panie McFay? Obrócił się i zobaczył Greyfortha. - Oczywiście. - Sam na sam, dobrze? McFay zmarszczył się, a potem poszedł na wpół pustą promenadą wzdłuż wybrzeża, mijając przystanie i oddalając się od Dmitriego, który nie pracował 70 dla Struanów, lecz handlował u Coopera-Tillmana, jednej ze spółek amerykańskich. - Słucham? - Co z Hodogaya? - Norbert Greyforth mówił ściszonym głosem. - Macie tu dwa statki, my trzy. Dowodzimy wspólnie mnóstwem zabijaków. Większość chłopców z floty handlowej dołączy do nas, mamy dosyć broni i możemy zabrać jedną czy dwie armaty. John Canterbury był dobrym przyjacielem, nasz Stary go lubił, i chciałbym, by został pomszczony. Co ty na to? - Gdyby Hodogaya było portem, nie zawahałbym się, ale nie możemy atakować w głębi kraju. To nie Chiny. - Boisz się tamtych gówniarzy? - Nie boję się nikogo - rzekł ostrożnie McFay. - Nie zdołamy zorganizować skutecznego rajdu bez regularnej armii. Norbercie, to niemożliwe. Chcę zemsty bardziej niż ktokolwiek. Greyforth upewnił się, że nikt ich nie słucha. - Ponieważ poruszyłeś dziś ten temat, a nie rozmawiamy zbyt często, chcę ci powiedzieć, że wkrótce zaczną się tu kłopoty. - Rewolta? - Tak. Poważne kłopoty dla nas wszystkich. Były już wszelkie tego oznaki. Nasi handlarze jedwabiem przez ostatni miesiąc czy dwa zachowywali się obrzydliwie. Podnosili ceny surowca, opóźniali dostawy, ociągali się z wpłatami i chcieli dodatkowych kredytów. Założę się, że u was jest tak samo. - Owszem. Ci dwaj mężczyźni rzadko rozmawiali o interesach. - To prawie wszystko, co wiem. Mogę tylko dodać, że te oznaki są takie same jak w Ameryce tuż przed wojną domową. Jeśli coś takiego się zdarzy, to nam dopiero dopierdoli. Bez floty i wojsk jesteśmy goli i można nas wymazać. - Co proponujesz? - spytał McFay po chwili milczenia. - Trzeba poczekać i zobaczyć, jak się to rozwinie. Tak jak ty, nie spodziewam się wiele po planach naszego Wilusia. Rosjanin miał rację, gdy mówił, co trzeba zrobić. Tymczasem trzymamy wszystkie nasze księgi i forsę na pokładzie. - Greyforth kiwnął głową ku morzu, gdzie na redzie stały ich dwa klipery i frachtowiec; klipery wciąż jeszcze szybciej pokonywały drogę do Anglii niż parowce, obojętnie, czy napędzane łopatkami czy śrubą... - Zwiększyliśmy zapas prochu, naboi i szrapneli i złożyliśmy zamówienie, by jak tylko to będzie możliwe, przysłano nam dwa nowiutkie jankeskie dziesię-ciolufowe karabiny maszynowe Gatlinga. McFay zaśmiał się. - Ach, więc zrobiliście to... my też! - Doszło to jakoś do nas i właśnie dlatego wysłaliśmy zamówienie na dwukrotnie więcej karabinów niż w waszej dostawie. 71 - Kto wam o tym powiedział, co? Kto jest waszym szpiegiem? - Tomcio Paluszek - oświadczył Greyforth sucho. - Słuchaj, wiemy wszyscy, jak te wynalazki, między innymi metalowe naboje, zmieniły bieg wojny. Dowiodła tego liczba ofiar w bitwach pod Buli Run i Fredericks-burgiem. - Tak, to szokujące. Dmitri opowiedział mi, że Południe jednego wieczora straciło cztery tysiące ludzi. To straszne. A więc? - Obydwaj moglibyśmy Japońcom sprzedawać tony tej broni. Pomyślałem sobie, że powinniśmy się umówić: ani sami nie będziemy tego robić, ani nie dopuścimy, by inne skurwysyny importowały czy przemycały broń na wyspy. Sprzedawanie Japońcom starych parowców i pojedynczych dział to co innego, ale nie broni odtylcowej i karabinów maszynowych. Zgoda? McFaya zdziwiła ta propozycja. Przyjął ją podejrzliwie. Ale nie okazał tego po sobie. Ani pewności, że Norbert nigdy nie dotrzyma tej umowy. - Zgoda. - Uścisnął podaną dłoń. - Dobrze. Jakie są ostatnie wieści o młodym Struanie? - Kiedy widziałem go z godzinę temu, wyglądał podle. - Umrze? - Nie. Doktor upewnił mnie co do tego. Odpowiedział mu zimny uśmiech. - Cóż oni, do cholery, mogą wiedzieć? Gdyby jednak umarł, mogłoby to zniszczyć Noble House. - Nic nigdy nie zniszczy Noble House. Dirk Struan tego dopatrzył. - Nie bądź tego taki pewien. Dirk jest martwy od przeszło dwudziestu lat, jego syn, Culum, niemal leży na łożu śmierci, a jeśli Malcolm umrze, kto przejmie interes? Przecież nie jego młodszy brat, który ma zaledwie dziesięć lat. - Oczy Greyfortha błysnęły dziwnie. - Staruszek Brock może i ma siedemdziesiąt dwa lata, ale jest sprytny i twardy jak zawsze. - Jednak to my wciąż jesteśmy Noble House, Culum jest nadal tai--panem. Staruszek Brock nadal nie pełni funkcji gospodarza Jockey Clubu w Szczęśliwej Dolinie i nigdy nim nie będzie - dodał McFay, ciesząc się z wbitej szpileczki. - To się stanie wkrótce, Jamie, to i cała reszta. Culum Struan nie będzie już długo manipulował głosami w Jockey Clubie, a gdy jego syn i dziedzic również wyciągnie kopyta... cóż, wtedy jeśli wliczyć nas i naszpk:przyjaciół, będziemy mieć niezbędną liczbę głosów. - Do tego nie dojdzie. - Niewykluczone, że Stary Brock razem z panem Morganem zaszczycą nas tu wkrótce swą wizytą. - Głos Greyfortha stwardniał. - Morgan jest w Hongkongu? - McFay usiłował nie okazywać zdumienia. Najstarszy syn Brocka już teraz z wielkim powodzeniem prowadził londyńskie biuro firmy. O ile Jamie wiedział, Morgan nigdy przedtem nie był w Azji. Jeśli nagle znalazł się w Hongkongu... Jakie nowe diabelstwo tych 72 dwóch knuje? Morgan specjalizował się w finansach kupieckich i zręcznie rozciągnął macki firmy Brock na Europę, Rosję i Amerykę Północną, zawsze włażąc na szlaki handlowe Struanów i podbierając im klientów. Od zeszłego roku, od chwili wybuchu wojny amerykańskiej, McFay i inni dyrektorzy spółki Struanów otrzymywali niepokojące raporty o niepowodzeniach w ich rozległych interesach w Ameryce, zarówno na Południu jak i Północy, gdzie Culum Struan wiele zainwestował. - Jeśli Staruszek Brock wraz z synem uszczęśliwią nas swoją obecnością, będziemy mieli, mam nadzieję, ten zaszczyt, by go zaprosić na kolację. Greyforth zaśmiał się ponuro. - Wątpię, czy znajdą czas, chyba że na przejrzenie waszych ksiąg, kiedy was przejmiemy. - Do tego nigdy nie dojdzie... Jeśli będę miał jakieś wiadomości o rewolcie, zawiadomię was. Proszę, zróbcie tak samo. Dobranoc. Greyforth zaśmiał się w duchu, zadowolony, że udało mu się posiać nasiona. Staruszek z satysfakcją zbierze plony, wyrywając je z korzeniami, pomyślał. Doktor Babcott człapał ze zmęczeniem w mrocznym korytarzu Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Kanagawie. Na wełnianą piżamę miał narzucony szlafrok i niósł lampę naftową. Gdzieś na dole zegar wybił drugą. Babcott z roztargnieniem sięgnął do kieszeni i popatrzył na swój zegarek kieszonkowy, ziewnął, a potem zastukał do drzwi. - Panno Angelikue? - Tak? - odezwała się po chwili sennie. - Chciała pani wiedzieć, kiedy pan Struan się obudzi. - Ach, dziękuję. - Upłynął jakiś czas, nim odryglowała drzwi i wyszła. Miała szlafrok na nocnej koszuli, lekko rozczochrane włosy i była wciąż zaspana. - Jak się czuje? - Odczuwa trochę mdłości i zawroty głowy - rzekł Babcott, prowadząc ją korytarzem i po schodach na dół, do szpitalika, gdzie znajdowały się pokoje chorych. - Temperaturę i puls ma lekko podwyższone, czego oczywiście należało oczekiwać. Dałem mu narkotyk osłabiający ból. To wspaniały silny młody człowiek i wszystko powinno być w porządku. Kiedy pierwszy raz zobaczyła Malcolma, wstrząsnęła nią jego bladość i przeraził panujący smród. Nigdy wcześniej nie była w szpitalu, na sali operacyjnej czy w prawdziwej izolatce. Czytała w paryskich gazetach i magazynach o śmierci i umieraniu, falach zaraz i śmiertelnych infekcji - odrze, ospie, tyfusie, cholerze, zapaleniu płuc, opon mózgowych, krztuścu, szkarłatnej gorączce, gorączce połogowej i temu podobnych - które od czasu do czasu ogarniały Paryż, Lyon i inne miasta, nigdy jednak nie miała bliskiego kontaktu z chorobami. Zawsze była zdrowa, a jej ciotka, wuj i brat cieszyli się podobnym błogosławieństwem. 73 1 Drżąc dotknęła czoła Struana, odgarnęła mu z twarzy włosy zlepione potem, ale mdlił ją otaczający łóżko zapach, więc pośpiesznie wyszła. W pokoju obok Tyrer mocno spał. Ku jej wielkiej uldze nic tu nie cuchnęło. Pomyślała, że jego twarz we śnie ma przyjemny wyraz, podczas gdy na twarzy Struana malował się ból. - Phillip ocalił mi życie, doktorze - powiedziała. - Po panu... po panu Canterburym byłam... ja byłam sparaliżowana, a Phillip rzucił swego konia i przeciął drogę zabójcy. Dało mi to czas na ucieczkę. Byłam, nie mogę opisać, jak okropnie... - Jak wyglądał tamten mężczyzna? Czy potrafiłaby pani go rozpoznać? - Nie wiem, po prostu tubylec, myślę, że młody, ale nie wiem, trudno ocenić ich wiek, a on był... był pierwszym, którego widziałam z bliska. Nosił kimono i krótki miecz przy pasie, i duży miecz, cały zakrwawiony i gotowy znów do... - Jej oczy napełniły się łzami. Babcott uspokoił ją, zaprowadził do pokoju, dał trochę herbaty z odrobiną laudanum i obiecał, że zawezwie ją w chwili, kiedy Struan się obudzi. A teraz jest przytomny, myślała. Stopy miała jak z ołowiu, w gardle wzbierały jej mdłości, bolącą głowę napełniały przykre obrazy. Szkoda, że tu przyjechałam. Henri Seratard mówił mi, bym poczekała do jutra, kapitan Marlowe był temu przeciwny, wszyscy byli przeciwni, więc dlaczego tak żarliwie prosiłam admirała? Nie wiem, przecież z Malcolmem jesteśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi, ani kochankami, ani narzeczonymi, ani... Czy zaczynam go kochać, czy tylko pcha mnie brawura, chęć przygody, gdyż ten cały okropny dzień był jak melodramat Dumasa. Koszmar na drodze - nieprawdziwy; rozpłomienione Osiedle - nieprawdziwe; nieprawdziwa również wiadomość od Malcolma, która nadeszła o zachodzie: "Proszę cię, przybądź i zobacz się ze mną jak najszybciej" - pisana przez doktora w imieniu Malcolma. Sama jestem nieprawdziwa, po prostu gram rolę heroiny... - Jesteśmy na miejscu. - Babcott przystanął. - Przekona się pani, że jest dość zmęczony, mademoiselle. Tylko upewnię się, czy niczego nie potrzebuje, a potem zostawię was samych na parę minut. Może zasnąć z powodu narkotyku, ale niech się pani nie martwi, będę tuż obok w pokoju operacyjnym. Niech pani nie męczy zbytnio ani jego, ani siebie. I niech się pani o nic nie martwi, proszę pamiętać, że pani również miała dziś ciężkie przejścia. Dodała sobie otuchy, przylepiła do twarzy uśmiech i weszła za nim do pomieszczenia. - Witaj, Malcolm, mon cher. - Witaj. Malcolm był blady i postarzały, jednak wzrok miał czysty. Doktor wypowiedział kilka uprzejmych zdań, spojrzał na niego, szybko zmierzył mu puls, położył rękę na czole, skinął lekko głową, zapewnił, że pacjent ma się doskonale, i wyszedł. - Jesteś taka piękna - rzekł Struan. Jego głos, zwykle dziarski, był teraz 74 zanikającą nitką. Czuł się dziwnie, jakby płynął, choć przykuty do koi i do zmoczonych potem sienników. Podeszła bliżej. Ciągle czuła smród, choć udawała przed sobą, że go nie ma. - Jak się czujesz? Tak mi przykro, że cię boli. - Dżos - odpowiedział, stosując chińskie słowo, oznaczające los, szczęście lub wolę bogów. - Jesteś taka piękna. - Ach, cheri, jak bym chciała, żeby to wszystko nigdy się nie zdarzyło, żebym nie poprosiła o tę przejażdżkę, żebym nigdy nie chciała odwiedzić Japońców. - Dżos. To... to już następny dzień, prawda? - Tak, zaatakowano nas wczoraj po południu. Wydawało mu się, że jego mózg ma trudności z przetłumaczeniem jej słów i nadaniem im jakiejś użytecznej formy. Miał też kłopoty ze składaniem słów i ich wymówieniem. Dziewczynie równie trudno było pozostawać przy łożu. - Wczoraj? To już całe wieki temu. Widziałaś Phillipa? - Tak, tak, widziałam go wcześniej, ale spał. Zobaczę go natychmiast, gdy cię opuszczę, cheri. Chyba lepiej już stąd pójdę... doktor powiedział, żeby cię nie męczyć. - Nie, jeszcze nie odchodź, proszę. Posłuchaj, Angelikue, nie wiem, kiedy będę... kiedy będę mógł podróżować, więc... - Zamknął na chwilę oczy. Wkłuwała się w niego igła bólu, ale ból przeszedł. Kiedy Struan znowu zogniskował na dziewczynie swój wzrok, dostrzegł strach w jej oczach i źle go zinterpretował. - Nie martw się, McFay dopilnuje, byś zost... została bezpiecznie odeskortowana z powrotem do Hongkongu. Proszę, nie martw się. - Dziękuję, Malcolmie. Tak, myślę, że powinnam... wyruszę jutro lub pojutrze. - Zobaczyła, jak go to rozczarowało, i zaraz dodała: - Oczywiście, wtedy będziesz się czuł lepiej, będziemy mogli pojechać razem i... och, tak, Henri Seratard przesyła wyrazy współczucia... Przerwała przerażona, gdyż Malcolm miał napad bólu. Twarz wykrzywiła mu się, próbował zgiąć się wpół, lecz nie mógł, wnętrzności usiłowały wyrzucić podłą truciznę eteru, która zdawała się przenikać wszystkie jego pory, każdą komórkę mózgu, ale bezskutecznie - żołądek i kiszki miał już opróżnione ze wszystkiego. Każdy spazm rozrywał mu rany, każde kaszlnięcie rozdzierało bardziej niż poprzednie. Jedynym rezultatem tych mąk była odrobina zgniłej smrodliwej cieczy. Dziewczyna w panice odwróciła się, by pobiec po doktora, i mocowała się z klamką u drzwi. - Wszystko w porządku, Ange... Angelikue. Ledwie teraz rozpoznawała jego głos. - Zostań... jeszcze chwilę. - Zobaczył na jej twarzy odrazę i strach i znowu to źle zinterpretował, biorąc je za niepokój, głębokie współczucie i miłość. Lęk go opuścił. Opadł na poduszki, by zebrać siły. - Kochanie, miałem, miałem taką nadzieję... oczywiście wiesz, że kochałem cię od pierwszej chwili. - Spazm nadwerężył jego siły, lecz całkowita wiara, że zobaczył 75 w dziewczynie to, o co się modlił, napawała go ogromnym spokojem. - Jakoś nie mogę jasno myśleć, ale chciałem... cię zobaczyć, by ci powiedzieć... Jezu, Angelikue, byłem przerażony operacją, przerażony narkotykami, przerażony tym, że umrę i nie obudzę się, nim cię znowu ujrzę, nigdy się tak nie bałem, nigdy. - Mnie też by to przerażało... Och, Malcolmie, to wszystko jest takie okropne. - Czuła na skórze zimną wilgoć, głowa zaczęła boleć ją jeszcze bardziej i bała się, że w każdej chwili może zwymiotować. - Doktor zapewnia nas wszystkich, że wkrótce wyzdrowiejesz! - Nie dbam o to teraz, kiedy już wiem, że mnie kochasz. Jeśli umrę, to dżos i w mojej rodzinie my wiemy, nie można uciec od dżosu. Jesteś moją szczęśliwą gwiazdą, moim kompasem, wiedziałem... o tym od pierwszej chwili. Pobierzemy się... -jego słowa zanikły. W uszach mu dzwoniło, oczy zamgliły się trochę, powieki zamrugały, gdy opiat zaczął działać, przesuwając go do świata umarłych, gdzie ból istniał, lecz został przekształcony w bezboles-ność - ...pobierzemy się na wiosnę... - Posłuchaj, Malcolmie - przerwała mu szybko - nie umrzesz i ja... alors, muszę być z tobą uczciwa... - Potem słowa zaczęły płynąć z jej ust potokiem. - Nie chcę jeszcze wychodzić za mąż. Nie jestem pewna, czy cię kocham, po prostu nie jestem pewna, musisz być cierpliwy, i czy kocham, czy nie, nie sądzę, żebym mogła mieszkać w tym strasznym miejscu lub w Hongkongu; w gruncie rzeczy wiem, że nie mogę, nie będę, nie mogę, wiem, że bym umarła, myśl o mieszkaniu w Azji przeraża mnie, smród i ci okropni ludzie. Wracam do Paryża, gdzie jest moje miejsce, jak najszybciej i nigdy tu nie wrócę, nigdy, nigdy, nigdy... Ale on nic z tego nie słyszał. Był teraz pogrążony w swych snach. Nie widział jej i mamrotał: - ...wielu synów, ty i ja... taki szczęśliwy, że mnie kochasz... modliłem się o... więc teraz... mieszkać zawsze w Wielkim Domu na Szczycie. Twoja miłość wygnała strach, strach przed śmiercią, zawsze bałem się śmierci, zawsze tak blisko, bliźniaki, siostrzyczka Mary, mój brat, ojciec prawie martwy... dziadek, jeszcze jedna gwałtowna śmierć, ale teraz... teraz... wszystko się zmieniło... pobierzemy się wiosną. Tak? Jego oczy otworzyły się. Przez chwilę widział ją wyraźnie: jej wydłużoną twarz, załamane ręce i wstręt, i pragnął zakrzyczeć: co się stało, na miłość boską, to tylko izolatka, i wiem, koc jest przesiąknięty potem i leżę w odrobinie uryny i kału, i wszystko śmierdzi, ale to dlatego, że mnie cięto, na miłość boską, zostałem pocięty, a teraz jestem zszyty i już zdrowy, zdrowy, zdrowy... Lecz żadne z tych słów nie zabrzmiało głośno. Zobaczył, jak Angelikue coś mówi, szarpnięciem otwiera drzwi i ucieka, ale to był tylko koszmar, a dobre sny wabiły. Drzwi kołysały się na zawiasach, a ich odgłos powtarzał echem, powtarzał i powtarzał: zdrowy, zdrowy, zdrowy... 76 Opierała się o drzwi do ogrodu, chwytając ustami nocne powietrze, próbując odzyskać równowagę. Matko Boska, dodaj mi sił, daj temu człowiekowi trochę spokoju i pozwól mi stąd szybko wyjechać. Z tyłu pojawił się Babcott. - Z nim wszystko w porządku, nie trzeba się martwić. Proszę, niech pani to wypije - rzekł ze współczuciem, podając jej opiat. - To panią uspokoi i pomoże zasnąć. Posłuchała. Smak płynu nie był ani przyjemny, ani nieprzyjemny. - On śpi spokojnie. Niech pani idzie ze mną. Powinna pani też już leżeć w łóżku. - Pomógł jej wejść po schodach do jej pokoju. Przy drzwiach zawahał się: - Niech pani śpi dobrze. Zresztą będzie pani dobrze spać. - Boję się o niego, bardzo się boję. - Niech się pani nie boi. Rano będzie się czuł lepiej, zobaczy pani. - Dziękuję, teraz już czuję się dobrze. On... myślę, że Malcolm uważa, że umrze. Czy to prawda? - Z pewnością nie, jest młodym, silnym mężczyzną i jestem pewien, że wkrótce będzie zdrów jak ryba. Babcott powtórzył tę samą banalną formułkę, którą już wypowiadał tysiące razy zamiast tego, co powinien powiedzieć naprawdę: "Nie wiem, tego nigdy nie wiadomo, teraz wszystko jest w ręku Boga". A jednak... wiedział, że to słuszne, by dawać ukochanej osobie nadzieję i zdejmować z niej brzemię nadmiernych zmartwień, choć nie było słuszne ani uczciwe czynić Boga odpowiedzialnym za to, że pacjent żyje czy zmarł. Mimo to, jeśli jesteś bezradny, jeśli zrobiłeś, co mogłeś, i jesteś przekonany, że całe twoje umiejętności i najlepsza wiedza nie wystarczą, cóż możesz jeszcze uczynić, by nie oszaleć? Iluż widziałeś młodych ludzi, takich jak ten, martwych rankiem lub następnego dnia albo też ozdrowiałych, jeśli taka była Boża wola? Czy rzeczywiście? Cóż, wydaje mi się, że to przede wszystkim brak wiedzy. A dopiero potem Boża wola. Jeśli tylko jest jakiś Bóg. Zadrżał mimo woli. - Dobranoc, nie trzeba się martwić. - Dziękuję. Zasunęła rygiel, podeszła do okna i pchnięciem otworzyła ciężkie okiennice. Owładnęło nią zmęczenie. Nocne powietrze było ciepłe i łagodne, księżyc świecił wysoko. Zdjęła koszulę i ze znużeniem wytarła się ręcznikiem, do bólu tęskniąc za snem. Jej koszula nocna była wilgotna i lepiła się do ciała. Wolałaby się przebrać, ale nie przywiozła ze sobą innej. Poniżej, w plamach cienia rozpościerał się wielki ogród, z rosnącymi gdzieniegdzie drzewami i maleńkim mostkiem na maleńkim strumieniu. Bryza muskała wierzchołki drzew. Światło księżyca rzucało cienie. Niektóre poruszały się od czasu do czasu. Dwaj młodzieńcy ujrzeli ją w chwili, gdy pojawiła się w drzwiach do ogrodu, czterdzieści jardów od nich. Miejsce ich zasadzki było dobrze wybrane i dawało niezły widok na cały ogród, jak również na główną bramę, wartownię i dwóch wartowników, którzy ich najbardziej interesowali. Młodzi ludzie natychmiast zaszyli się głębiej w listowie. Zdziwił ich widok dziewczyny, a jeszcze bardziej zdziwili się widząc łzy, spływające po jej policzkach. - Co się dzie... - wyszeptał Shorin. Przerwał. Ruchomy patrol - sierżant i dwóch żołnierzy - pierwszy, który miał wpaść w ich pułapkę, wyłonił się zza oddalonego rogu terenów świątynnych. Strażnicy zbliżali się do nich po biegnącej wzdłuż murów ścieżce. Młodzieńcy przygotowali się, a potem znieruchomieli; ich czarne, dopasowane ubrania przykrywały całe ciało, z wyjątkiem oczu, i czyniły ich prawie niewidzialnymi. Patrol przeszedł w odległości niecałych pięciu stóp i dwaj shishi mogli go łatwo i bez ryzyka zaatakować ze swej zasadzki. Shorin - wojownik i dowódca w walce; Ori - myślał i planował; to on wybrał kryjówkę i postanowił, że zaatakują tylko patrol jedno- lub dwuosobowy, chyba żeby wynikła jakaś awaryjna sytuacja lub gdyby nie mogli inaczej włamać się do zbrojowni. - Cokolwiek zrobimy, musi to być zrobione cicho - oświadczył wcześniej. - Iz cierpliwością. - Czemu? - To ich przedstawicielstwo. Uważają, że to jest ich kraj, ich terytorium. Strzegą go prawdziwi żołnierze, to na takich właśnie się zaczailiśmy. Jeśli zdołamy ukraść karabiny, będą naprawdę przestraszeni. Ale jeśli nas złapią, koniec z nami. Z ukrycia obserwowali oddalający się patrol. Zwrócili uwagę na cichy, ostrożny sposób, w jaki poruszali się mężczyźni. - Nigdy takich przedtem nie widzieliśmy - szepnął niepewnie Ori. - Żołnierzy tak dobrze wyszkolonych i zdyscyplinowanych. W bitwie, w masie 78 mielibyśmy trudności, gdyby byli naszymi przeciwnikami uzbrojonymi w te strzelby. - I tak zwyciężymy - stwierdził Shorin. - Tą drogą czy inną, zdobędziemy wkrótce te strzelby, zresztą bushido i nasza odwaga ich pokonają. Możemy pobić ich z łatwością. - Mówił z niezwykłą pewnością siebie. - Powinniśmy byli zabić ten patrol i wziąć ich strzelby. Cieszę się, że tego nie zrobiliśmy, pomyślał Ori, głęboko zaniepokojony. Ramię bardzo go bolało i chociaż udawał niewzruszonego, wiedział, że nie wytrzymałby długiej walki na miecze. - Gdyby nie nasze stroje, zobaczyliby nas. - Znowu powędrował wzrokiem ku dziewczynie. - Mogliśmy zabić wszystkich trzech z łatwością. Z łatwością. Złapać ich karabiny i znowu przejść przez płot. - Ci ludzie są bardzo dobrzy, Shorin. To nie kupcy o wolich głowach. - Ori, jak zawsze, starał się nie mówić z irytacją; nie chciał obrażać przyjaciela ani ranić jego wrażliwej dumy. Ich umiejętności bardzo się wzajemnie uzupełniały. Byli sobie potrzebni. Ori nie zapomniał, że to dzięki Shorinowi wymierzona w niego kula nie zabiła go na Tokaido. - Mamy mnóstwo czasu. Do świtu pozostało co najmniej dwie świece. - Wynosiło to około czterech godzin. Wskazał gestem drzwi do ogrodu. - W każdym razie, ona wszczęłaby alarm. Shorin wciągnął powietrze, klnąc na siebie. - liii, co za dureń! Znów zrobiłem z siebie durnia. A ty znowu masz rację. Najmocniej przepraszam. Ori skupił całą swą uwagę na dziewczynie. Co ma w sobie ta kobieta, że tak mnie to niepokoi, zapytywał się w duchu, fascynuje? Potem zobaczyli, że obok niej pojawił się olbrzym. Ź informacji, jakie zebrali w gospodzie, wiedzieli, że to słynny angielski doktor. Cudownie uzdrawiał wszystkich, którzy prosili go o poradę, zarówno Japończyków, jak i własnych ziomków. Ori dałby dużo, by zrozumieć to, co doktor powiedział do dziewczyny. Otarła łzy, posłusznie wypiła, co jej podał, a potem on poprowadził ją do holu, zamknąwszy i zaryglowawszy uprzednio drzwi. - Zadziwiające... i ten olbrzym, i ta kobieta - rzekł cicho Ori. Shorin spojrzał na niego. Dosłyszał w głosie przyjaciela emocję, co go jeszcze bardziej wytrąciło z równowagi: nadal był zły na siebie, że zapomniał 0 dziewczynie, gdy patrol znalazł się w pobliżu. Widział tylko oczy kolegi 1 nie mógł z nich nic wyczytać. - Ori, chodźmy do zbrojowni - zaszeptał niecierpliwie - lub zaatakujmy następny patrol. - Poczekaj! - Bardzo uważając, by nie wykonać nagłego ruchu, który mógłby zostać dostrzeżony, Ori podniósł obciągniętą czarną rękawiczką dłoń, raczej po to by ulżyć swej ręce, niż by otrzeć pot z czoła. - Katsumata nauczał cierpliwości, dzisiaj Hiraga doradzał to samo. 79 Wcześniej, gdy dotarli do "Gospody Północnych Kwiatów" dowiedzieli się ku swej radości, że Hiraga, ich przyjaciel i niezmiennie podziwiany przywódca wszystkich shishi z Choshu, również tam mieszka. Wiadomość o ich wyczynie zdążyła już ich wyprzedzić. - Wasz atak nastąpił w idealnym momencie, choć nie mogliście tego wiedzieć - rzekł ciepło Hiraga. Był to przystojny, dwudziestodwuletni mężczyzna, dość wysoki jak na Japończyka. - To będzie jak kij wsadzony w jokohamskie gniazdo szerszeni. Teraz gai-jinowie się zaroją. Chcą zwrócić się przeciw bakufu, którzy nie mogą i nie zrobią nic, by ich uspokoić. Oby tylko gai-jinowie wzięli odwet na Edo! Byłby to dla nas sygnał, by opanować Wrota Pałacowe! Gdyby cesarz został uwolniony, wszyscy daimyo powstaliby przeciw Shogunatowi i zniszczyli go łącznie z całym klanem Toranaga. Sonno-jdi! Wypili za sonno-jdi i Katsumatę, który ich ocalił; był dla większości z nich nauczycielem i służył sonno-jdi tajemnie i mądrze. Ori szeptem opowiedział Hiradze o planie kradzieży broni. - liii, Ori, to dobry pomysł i możliwy do wykonania - powiedział Hiraga zamyślony. - O ile będziecie cierpliwi i wybierzecie dogodną chwilę. Taka broń może być cenna w pewnych operacjach. U mnie osobiście strzelby wywołują niesmak... Pętla, miecz lub nóż bardziej mi odpowiadają; są bezpieczniejsze, cichsze i mocniej przerażają, niezależnie od tego, przeciwko komu są skierowane: przeciw daimyo czy barbarzyńcy. Pomogę. Dostarczę wam plan terenu i ubiory ninja. Twarze Oriego i Shorina pojaśniały. - Może je pan dla nas zdobyć? - Oczywiście. - Ninja to znakomicie wyszkoleni zabójcy, którzy działali prawie wyłącznie w nocy. Dzięki ich czarnym strojom krążyły legendy o ich niewidzialności. - Kiedyś chcieliśmy spalić budynek przedstawicielstwa gai--jinów. - Hiraga zaśmiał się i opróżnił następną czarkę sake. Grzane wino sprawiło, że bardziej niż zwykle rozwiązał mu się język. - Ale postanowiliśmy tego nie robić, znacznie cenniejsza okazała się jego obserwacja. Często idę tam w przebraniu ogrodnika albo też nocą, ubrany jak ninja. To zdumiewające, czego można się dowiedzieć, nawet jeśli się zna tylko słabo angielski. - liii, Hiraga-san, nie wiedzieliśmy, że zna pan angielski - powiedział Ori, zdumiony tą rewelacją. - Gdzie się pan nauczył? - Gdzieżby można się dowiedzieć o sprawach gai-jinów jak nie od samych gai-jinów? To był Holender z Deshimy; znał wiele języków: japoński, holenderski i angielski. Mój dziadek napisał petycję do naszego daimyo. Sugerował w niej, że takiemu człowiekowi powinno się pozwolić na przybycie do Shtmonoseki, na ich koszt, by nauczał holenderskiego i angielskiego przez jeden rok, na próbę. Handel mógłby się rozwinąć potem. Dziękuję - rzucił Hiraga, gdy Ori uprzejmie napełnił ponownie jego czarkę. - Gai-jinowie są łatwowierni... ci obrzydliwi czciciele pieniędzy. To już szósty rok "eksperymentu", a my nadal handlujemy 80 tym, czym chcemy, a kiedy możemy sobie na to pozwolić, kupujemy strzelby, armaty, amunicję, naboje i specjalne książki. - Jak się ma pański czcigodny dziadek? - Cieszy się doskonałym zdrowiem. Dziękuję za zainteresowanie. Hiraga skłonił się, doceniając grzeczność. W odpowiedzi młodzieńcy skłonili się jeszcze niżej. Jak to wspaniale mieć takiego dziadka, myślał Ori, taką opiekę wielu pokoleń... Nie tak jak my, którzy musimy walczyć codziennie o przetrwanie, codziennie głodujemy i rozpaczliwie kłopoczemy się o zapłacenie podatków. Co teraz pomyślą o mnie ojciec i dziadek: został róninem, a jego jedno koku, tak potrzebne, przepadło? - Byłby to dla mnie zaszczyt, gdybym go spotkał - oświadczył. - Nasz shoya nie jest do niego podobny. Przez wiele lat dziadek Hiragi, znamienity rolnik z okolic Shimonoseki i tajny zwolennik sonno-jdi, był shoyą. Shoya, wyznaczony lub dziedziczny przywódca wsi albo grupy wiosek, obdarzony wpływami, władzą administracyjną i odpowiedzialnością za nakładanie i pobór podatków, był równocześnie jedynym buforem i ochroną wieśniaków przed nieuczciwymi praktykami samurajskiego pana, w którego lennach leżały dane wioski. Rolnicy i niektórzy chłopi posiadali ziemię i pracowali na niej, lecz według prawa nie mogli jej opuścić. Do samurajów należały wszystkie produkty żywnościowe i tylko im wolno było nosić broń, ale według prawa nie mogli posiadać ziemi. Tak więc obie te grupy zależały od siebie wzajemnie, splecione w nieuniknionej spirali podejrzeń i nieufności. Nieustanna huśtawka - ile ryżu i wszelkiej żywności należało oddać corocznie jako podatek, a ile można sobie pozostawić. Wymagało to niewiarygodnie subtelnych kompromisów. Shoya musiał dbać o równowagę. Najlepszych z nich pytano o radę w sprawach przekraczających zasięg wioski. Czynił to bezpośredni pan, a nawet ktoś postawiony wyżej, czasami sam daimyo. Dziadek Hiragi był właśnie takim shoyą. Kilka lat temu pozwolono mu nabyć status samuraja goshi dla siebie i swoich potomków. Daimyo, na ogół zadłużeni, składali czasami takie oferty możliwym do zaakceptowania suplikantom i w ten sposób uzyskiwali od nich przychód. Daimyo Choshu nie stanowił pod tym względem wyjątku. Hiraga zaśmiał się, wino uderzyło mu do głowy. - Wybrano mnie do szkoły tego Holendra. Wiele razy żałowałem, że dostąpiłem tego zaszczytu. Angielski brzmi tak obrzydliwie i jest tak trudny. - Czy było was wielu w tej szkole? - spytał Ori. Przez opary sake Hiraga usłyszał sygnał alarmowy i zdał sobie sprawę, że udziela zbyt wielu zbyt poufnych informacji. Ile studentów Choshu uczęszczało do tej szkoły - to sekret i sprawa Choshu. I choć lubił i podziwiał zarówno Shorina, jak i Oriego, byli oni jednak z Satsumy - obcymi; i nie tylko obcymi, lecz często również wrogami, a zawsze - potencjalnymi wrogami. 6 --¦ Gai-jin 81 - Tylko trzech z nas - powiedział cicho, jakby zdradzając tajemnicę. Naprawdę było ich trzydziestu. - Posłuchajcie, teraz, kiedy jesteście róninami, tak jak ja i większość moich towarzyszy - dodał mając się na baczności - musimy ściślej współpracować. Planuję zrobić coś za trzy dni, w czym możecie nam pomóc. - Dziękujemy, ale musimy czekać na wiadomość od Katsumaty. - Oczywiście, on jest waszym satsumskim przywódcą - zauważył Hiraga refleksyjnie. - Ale jednocześnie, Ori, nie zapominaj, że jesteście róninami i będziecie róninami dopóki nie zwyciężymy, nie zapominajcie, że jesteśmy frontem sonrio-jdi, to my wykonujemy całą pracę. Katsumata nic nie ryzykuje. Musimy... naprawdę musimy zapomnieć, że ja to Chóshu, a wy dwaj Satsuma. Musimy sobie wzajemnie pomagać. To dobry pomysł, by w pewnym sensie kontynuować dzisiejszy atak na drodze Tokaido i ukraść strzeby. Zabijcie jednego czy dwóch strażników na terenie gai-jinów, to dopiero będzie wielka prowokacja! Jeśli zdołacie zrobić to cicho i bez śladów, to nawet lepiej. Cokolwiek, by tylko ich sprowokować. Dzięki informacjom Hiragi bez trudu dostali się do świątyni, policzyli dragonów i innych żołnierzy i znaleźli doskonałą kryjówkę. Potem nieoczekiwanie pojawiła się dziewczyna i olbrzym, którzy następnie zniknęli w środku. Od tego czasu obaj shishi wpatrywali się szklistymi oczyma w drzwi wychodzące do ogrodu. - Ori, co robimy? - spytał Shorin z napięciem w głosie. - Trzymamy się planu. Mijały pełne niepokoju minuty. Gdy otworzyły się okiennice na pierwszym piętrze i ujrzeli dziewczynę w oknie, zrozumieli, że w przypisanym im losie pojawił się nowy element. Stała i czesała włosy szczotką o srebrnej rączce. Sennie. - W świetle księżyca nie wygląda aż tak okropnie - rzekł gardłowo Shorin. - Ale te piersi, iiii, odbiłbyś się od nich. Ori nie odpowiedział. Wzrok miał przykuty do dziewczyny. Nagle zawahała się i spojrzała w dół. Prosto na nich. Choć nie mogła ich usłyszeć ani zobaczyć, serca zabiły im mocniej. Czekali, wstrzymując dech. Jeszcze jedno zmęczone ziewnięcie. Jeszcze przez chwilę szczotkowała włosy. Stała pozornie tak blisko... Ori miał wrażenie, że gdyby sięgnął, mógłby jej dotknąć. Widział w świetle pokoju szczegóły haftu na jedwabiu, a pod nim napięte brodawki. I ten dziwny wyraz twarzy, który już widział wczoraj przez chwilę - czy naprawdę było to zaledwie wczoraj? - który zatrzymał cios, mogący ją zabić. Ostatnie dziwne spojrzenie na księżyc, stłumione ziewnięcie i dziewczyna przymknęła okiennice. Jednak nie zamknęła ich całkowicie. Ani nie zaryglowała. 82 Shorin przerwał milczenie, wypowiadając głośno to, co obaj myśleli. - Łatwo byłoby się tam wspiąć. - Tak. Jednak przyszliśmy tu po strzelby i po to, by spowodować zamieszanie. My... - Ori przerwał, gdyż jego umysł wyraziście dojrzał możliwość nowej, wspaniałej dywersji. Pojawiła się okazja, lepsza od tego, co mieli zrobić. - Shorin - zaszeptał - gdybyś ją ogłuszył, wziął ją, ale jej nie zabił, zostawił nieprzytomną, by później mogła powiedzieć, że ją wzięto, zostawił znak pozwalający połączyć nas z wypadkami na Tokaido, a potem gdybyśmy razem zabili żołnierza czy dwóch i znikli z ich strzelbami albo nawet bez nich... wszystko wewnątrz ich przedstawicielstwa... czy nie oszaleliby z wściekłości? Shorin aż gwizdnął z podziwu dla wspaniałości tego pomysłu. - Tak, to by ich rozwścieczyło, lecz lepiej poderżnąć jej gardło i napisać "Tokaido" jej krwią. Ty pójdziesz, ja tu popilnuję, tak będzie bezpieczniej. - A kiedy Ori się zawahał, dodał: - Katsumata mówił, że źle zrobiliśmy, wahając się. Za ostatnim razem się zawahałeś. Czemu teraz się wahasz? W ułamku sekundy Ori podjął decyzję i już biegł ku budynkowi, cień wśród wielu cieni. Dotarł do osłoniętego miejsca przy murze i rozpoczął wspinaczkę. - Nie rozglądaj się, Charlie, ale wydaje mi się, że zobaczyłem, jak ktoś biegnie ku domowi - powiedział cicho jeden z żołnierzy na zewnątrz. - Jezu, zawołaj sierżanta, tylko zachowuj się ostrożnie. Żołnierz udał, że się przeciąga, a potem pomaszerował do wartowni. Szybko, lecz zachowując ostrożność rozbudził sierżanta Towery'ego i opowiedział, co widział lub co wydawało mu się, że zobaczył. - Jak ten gnojek wyglądał? - Po prostu zauważyłem ruch, sierżancie, tak se przynajmniej myślę. Pewien nie jestem, to mógł być jakiś cholerny cień. - W porządku, chłopie, zobaczmy. - Sierżant Towery obudził kaprala oraz jeszcze jednego żołnierza i postawił ich na warcie. Potem poprowadził pozostałą dwójkę do ogrodu. - To było tak gdzieś tutaj, sierżancie. Shorin patrzył, jak nadchodzą. Nie mógł nic zrobić, by ostrzec Oriego, który już był prawie przy oknie, nadal dobrze zamaskowany dzięki swemu strojowi i ruchomym cieniom. Zobaczył, jak Ori dociera do parapetu, odchyla jedną z okiennic i znika wewnątrz. Okiennica wolno przesunęła się z powrotem na miejsce. Karma, stwierdził i zwrócił myśli ku swojej sytuacji tu, na dole. Sierżant Towery przystanął na środku ścieżki i zaczął uważnie przyglądać się otoczeniu i fasadzie budynku. Na górnym piętrze wiele okiennic było otwartych i nie zaryglowanych, nie przejął się więc tym, że jedna z nich skrzypnęła, poruszona słabym wiatrem. Drzwi do ogrodu były porządnie zamknięte. 83 - Charlie, zajmij się tą stroną - powiedział w końcu. Wskazał miejsce niedaleko kryjówki samurajów. - Nogger, zajdź z drugiej strony, wyłuskaj ich stamtąd, jeśli któryś tam jest. Do cholery, miej oczy otwarte. Bagnet na broń! - Natychmiast go posłuchano. Shorin wysunął z pochwy swój miecz. W czasie przygotowań do nocnej akcji jego ostrze również zostało poczernione. Shorin, ze ściśniętym gardłem, ustawił się do ataku. Gdy tylko Ori wślizgnął się do pokoju, natychmiast sprawdził, czy drzwi są zaryglowane i czy dziewczyna śpi. Wyjął z pochwy krótki miecz i ruszył ku łożu. Miało baldachim. Ori widział takie po raz pierwszy; coś zupełnie mu obcego: wysokie, ciężkie, solidne. Słupy, zasłony, pościel. Przez sekundę zastanawiał się, jak to by było spać w takim łożu, tak wysoko nad ziemią, zamiast na futonach - lekkich kwadratowych matach, wykładanych na noc i sprzątanych w dzień. Serce waliło mu jak młotem. Starał się oddychać cicho, aby jej nie obudzić; nie wiedział, że jest głęboko uśpiona narkotykiem. Pokój był ciemny, ale światło księżyca przenikało przez okiennice i widział jej długie blond włosy spływające na ramiona, wypukłość piersi i nóg pod prześcieradłem; zapach perfum oszałamiał. A potem szczęk bagnetów i stłumione głosy w ogrodzie... Na ułamek sekundy zamarł przerażony. Bez zastanowienia wymierzył nóż, by ją zabić. Nie poruszyła się. Wciąż miarowo oddychała. Zawahał się, a potem bezgłośnie, na palcach, podszedł do okna i wyjrzał. Przerażony zobaczył żołnierzy. Widzieli mnie, czy może zauważyli Shorina? Jeśli tak, to jestem w pułapce, ale to nie ma znaczenia, wciąż mogę dokonać tego, po co tu przyszedłem, zresztą być może oni sobie pójdą. Mam dwie drogi wyjścia: drzwi i okno. Cierpliwości, tak zawsze radził Katsumata. Używaj mózgu, czekaj spokojnie, a potem uderzaj bez wahania i uciekaj, gdy nadejdzie właściwy moment, a taki zawsze nadchodzi. Najlepszą twą bronią jest zaskoczenie! Żołądek podszedł mu do gardła. Jeden z żołnierzy zmierzał do ich kryjówki. Ori, choć wiedział, gdzie znajduje się Shorin, nie mógł go dostrzec. Czekał bez tchu, by zobaczyć, co się stanie. Może Shorin ich odciągnie. Cokolwiek się zdarzy, ona umrze, obiecał sobie. Shorin obserwując zbliżającego się żołnierza, bezskutecznie próbował obmyślić sposób wyrwania się z pułapki i przeklinał Oriego. Musieli go dostrzec! Jeżeli zabiję tego psa, nie ma sposobu, bym dosięgnął innych, od razu mnie zastrzelą. Nie mogę przedostać się pod mur tak, by mnie nie dostrzegli. To było głupie ze strony Oriego, że zmienił plan. Oczywiście dostrzegli go. 84 Mówiłem mu, że kobieta to kłopot. Powinien był zabić ją na drodze... Może ten barbarzyńca mnie nie zauważy i będę miał dość czasu, by podbiec do muru. Światło księżyca odbijało się błyskami na ostrzu bagnetu, kiedy żołnierz spokojnie badał listowie, rozchylając je tu i ówdzie, by lepiej widzieć. Bliżej i bliżej. Sześć stóp, pięć, cztery, trzy... Shorin nie ruszał się. Wstrzymywał oddech. Osłona twarzy praktycznie maskowała mu oczy. Żołnierz przechodząc prawie otarł się o niego, potem przeszedł znowu, zatrzymał się na chwilę, przeszedł kilka kroków dalej, znowu badał i znowu przeszedł trochę dalej i Shorin zaczął cicho głębiej oddychać. Czuł pot na karku, lecz wiedział, że jest już bezpieczny i za kilka chwil znajdzie się za płotem. Ze swego miejsca sierżant Towery mógł obserwować obu żołnierzy. W dłoniach trzymał luźno strzelbę z odciągniętym kurkiem, ale był równie niepewny jak oni. Nie chciał wszczynać fałszywego alarmu. Noc była pogodna, wiatr słaby, księżyc świecił mocno. W tym obrzydliwym kraju łatwo sobie wyobrazić, że cienie to wrogowie. Boże, jak bym chciał już wrócić do dobrego starego Londynu. - Dobry wieczór, sierżancie Towery, co się dzieje? - Dobry wieczór, panie kapitanie. - Sierżant wyjaśnił Pallidarowi, co się dzieje. - To mógł być tylko cień, ale lepiej sprawdzić, niż potem żałować. - Tak, weź dodatkowych ludzi i upewnij się, że... W tej chwili młody żołnierz przeszukujący listowie obrócił się czujnie, z opuszczonym muszkietem. - Sierżancie - krzyknął z podnieceniem i przestrachem - tu jest ten sukinsyn! Shorin już ruszył do ataku, z podniesionym długim mieczem, ale żołnierz natychmiast zareagował wyszkolonym odruchem i bagnetem fachowo utrzymywał Shorina na odległość, a tymczasem inni biegli na pomoc. Pallidar wyszarpnął rewolwer. Shorin znowu zaatakował, jednak długość strzelby z nasadzonym bagnetem przeszkodziła mu. Potem poślizgnął się, uchylił niezgrabnie od dźgnięcia i pomknął przez listowie do muru. Młody żołnierz pognał za nim. - Uwaaga! - krzyknął Towery, gdy młody człowiek z trzaskiem wdarł się w zarośla. Ale teraz już nad żołnierzem panowały gruczoły, które napędzały w nim żądzę zabijania. Nie usłyszał ostrzeżenia, wszedł w krzaki i umarł z krótkim mieczem zatopionym głęboko w piersi. Shorin wyszarpnął miecz, całkiem pewien, że nie ma już ucieczki - prawie go dogonili. - Namu Amida Butsu! - W imię Buddy Amidy, wydyszał w trwodze, polecając swą duszę Buddzie. Sonno-jdi! - wrzasnął, nie żeby ostrzec Oriego, ale by wygłosić swe ostatnie oświadczenie. Potem z rozpaczliwą siłą zatopił nóż we własnym gardle. 85 Ori widział prawie całe zajście, lecz nie jego zakończenie. W chwili gdy żołnierz krzyknął i zaatakował, Japończyk gwałtownie rzucił się ku łożu myśląc, że dziewczyna jest już rozbudzona, lecz ku swemu zdziwieniu zobaczył, że nie poruszyła się, a spokojny rytm jej oddechu nie uległ zmianie. Stał więc nad nią, kolana mu drżały, czekał, aż jej oczy otworzą się, spodziewał się podstępu, chciał, by zobaczyła nóż, zanim go użyje. Potem dał się słyszeć wrzask "sonno-jói" i Ori wiedział, że Shorin przeniósł się na tamten świat. A potem hałas jeszcze się wzmógł. Ona jednak ani drgnęła. Napięcie było nie do zniesienia, więc nie zważając na ból potrząsnął nią gniewnie swym zranionym ramieniem i przyłożył jej nóż do gardła, gotów unicestwić wrzask. Nadal ani drgnęła. Wydawało mu się, że to jakiś sen. Jakby obserwował sam siebie: znowu nią potrząsnął i znowu nic. Nagle przypomniał sobie, jak doktor podawał jej napój, i pomyślał: to jeden z tych zachodnich narkotyków, o których opowiadał Hiraga. Wstrzymał oddech ze zdziwienia, próbując przyswoić sobie to nowe doświadczenie. Dla pewności jeszcze raz nią potrząsnął, ale ona tylko coś wymamrotała i wtuliła się głębiej w poduszkę. Podszedł ponownie do okna. Mężczyźni wynosili z listowia ciało żołnierza. Potem zobaczył, jak wyciągają Shorina na otwartą przestrzeń, za nogi, jak padlinę. Teraz oba ciała leżały obok siebie, dziwnie podobne w swej martwocie. Wciąż nadchodzili ludzie. Usłyszał wołania z jakichś okien. Nad ciałem samuraja stał oficer. Jeden z żołnierzy zerwał Shorinowi czarne nakrycie głowy i maskę z twarzy. Oczy Shorina były wciąż otwarte, rysy wykrzywione. Z gardła wystawała rękojeść krótkiego miecza. Odezwały się głosy nowych nadciągających ludzi. Teraz zaczął się ruch w domu i w korytarzu. Napięcie Oriego wzrosło. Po raz dziesiąty upewnił się, że rygiel drzwi jest zabezpieczony i że nie można go otworzyć z zewnątrz, a potem schował się w kryjówce za zasłonami łóżka, dostatecznie blisko, by mógł dosięgnąć dziewczyny, bez względu na to, co się wydarzy. Odgłosy stóp i pukanie do drzwi. Pod drzwiami plamy świetlne od lamp naftowych lub świec. Głośniejsze pukanie i podniesione głosy. Przygotował nóż. - Mademoiselle, czy wszystko w porządku? To pytał Babcott. - Mademoiselle! - zawołał Marlowe. - Niech pani otworzy drzwi! Znowu walenie, znacznie głośniejsze. - To mój napój nasenny, kapitanie. Była bardzo zdenerwowana, biedactwo, i potrzebowała snu. Wątpię, czy się obudzi. - Jeśli nie, wyłamię te cholerne drzwi, by się upewnić. Na Boga, jej okiennice były otwarte! I znowu mocne walenie. Angelique otworzyła zamglone oczy. 86 - Que'est-ce qui se passę? - Co się dzieje? - wymamrotała, bardziej śpiąca niż obudzona. - Est-ce que ca va? - Czy wszystko w porządku? - Mais oui, bien sur... Porąuoi? Qu'y a-t-il? - Ouvrez la porte, s'il vous plait, c'est moi, kapitan Marlowe. - Niech pani otworzy na chwilę drzwi. Mamrocząc, oszołomiona usiadła na posłaniu. Ori, zszokowany, że do tego dopuszcza, obserwował, jak dziewczyna wytacza się z łóżka i niepewnie podchodzi do drzwi. Odciągnięcie rygla i uchylenie drzwi zajęło jej trochę czasu. Musiała się ich przytrzymać, by złapać równowagę. Babcott, Marlowe i żołnierze piechoty morskiej mieli w rękach świece. Płomienie migotały w przeciągu. Wpatrywali się w Angelikue szeroko rozwartymi oczyma. Jej nocna koszula była bardzo w francuskim stylu: cienka i przezroczysta. - My, ee, po prostu chcieliśmy zobaczyć, czy z panią wszystko w porządku, mademoiselle. My, ee, złapaliśmy człowieka w zaroślach - wyjaśnił pośpiesznie Babcott - ale nie ma się czym niepokoić. Widział, że ledwie rozumie jego słowa. Marlowe z wysiłkiem oderwał wzrok od jej ciała i spojrzał do wnętrza pokoju. - Excusez moi, mademoiselle, s'il vousplait - rzekł ze znośnym akcentem, skrępowany, i przecisnął się obok niej, by skontrolować pomieszczenie. Pod łóżkiem nic, prócz nocnika. Zasłony za łóżkiem po tej stronie nie skrywały niczego. Jezu, co za kobieta! Nigdzie indziej nie można było się ukryć, żadnych drzwi ani szaf. Okiennice skrzypiały na wietrze. Otworzył je szeroko. - Pal-lidar! Coś nowego tam na dole? - Nie - zawołał z dołu Pallidar. - Ani śladu jakiegoś innego Japońca. Możliwe, że ten był jedyny i że żołnierz właśnie jego zobaczył, jak się tu kręci. Ale sprawdź wszystkie pokoje po tej stronie! Marlowe skinął głową, wymamrotał przekleństwo oraz "co, do cholery, przecież właśnie to robię!" Z tyłu za nim poruszane słabą bryzą zasłony łoża zafalowały, odkrywając stopę Oriego w czarnym tabi, japońskim bucie-skar-petce. Świeca Marlowe'a zadrżała i zgasła, a kiedy zasunął rygiel okiennic i obrócił się znowu, nie zauważył tabi w głębokich cieniach za łożem, zresztą nie był w stanie dostrzec zbyt wiele, tylko sylwetkę ledwie rozbudzonej Angelikue, rysującą się w drzwiach w świetle padającym z korytarza. Widok ten zaparł mu dech w piersiach. - Wszystko jest w porządku - stwierdził coraz bardziej skrępowany, ponieważ bacznie ją oglądał, napawał się nią, kiedy była bezbronna. Udając, że jest tak energiczny jak zawsze, pomaszerował z powrotem. - Proszę, niech pani zarygluje drzwi i eee... śpi dobrze - powiedział, pragnąc z całej siły pozostać na miejscu. Coraz bardziej oszołomiona wybełkotała coś i zamknęła drzwi. Czekali, dopóki nie usłyszeli, jak rygiel wślizguje się na swe miejsce. 87 - Wątpię, czy będzie nawet pamiętała, że otwierała drzwi - oznajmił z wahaniem Babćott. Żołnierz piechoty morskiej wytarł pot z twarzy, a zobaczywszy, że Marlowe na niego patrzy, nie mógł powstrzymać się od lubieżnego uśmiechu. - Dlaczego, do cholery, jesteś taki rozanielony? - zdenerwował się Marlowe, znając bardzo dobrze odpowiedź. - Ja, panie poruczniku? Nic podobnego, panie poruczniku - odpowiedział natychmiast żołnierz, wcielenie niewinności. Uśmiech zniknął. Kurewscy oficerowie, zawsze tacy sami, pomyślał ze znużeniem. Ten obleśny Marlowe, tak napalony jak i cała reszta, oczy prawie mu wylazły na wierzch i omal jej nie zjadł; krótkie kędzierzawe jest to pod spodem, i do cholery, takich balonów nie spodziewałem się nigdy w życiu zobaczyć! Chłopaki za nic mi nie uwierzą, jak powiem o tych balonach. - Tak, panie poruczniku, słowo daję, panie poruczniku - zapewnił cnotliwie, gdy Marlowe przykazał mu, by nikomu nie mówił, co widzieli. - Ma pan rację, panie poruczniku, jeszcze raz, panie poruczniku, nikomu ani mru-mru - upewnił go, idąc do następnych pokoi i myśląc o jej balonach. Angelikue opierała się o drzwi, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Trudno to wszystko uporządkować. Człowiek w ogrodzie, jakim ogrodzie?... Malcolm był w ogrodzie Wielkiego Domu, nie, on jest na dole, ranny, nie, to jest sen, a on mówił coś o mieszkaniu w Wielkim Domu i małżeństwie... Malcolm, czy to był ten mężczyzna, ten który mnie dotknął? Nie, on powiedział mi, że umrze. To głupie, doktor powiedział, że jest świetnie, dlaczego świetnie? Dlaczego nie dobrze, wspaniale lub w porządku? Dlaczego? Zrezygnowała, gdyż opanowało ją pragnienie snu. Księżyc świecił pomiędzy deseczkami okiennic, a ona potykając się szła przez pręgi światła do łóżka i z ulgą legła na miękkie puchowe materace. Z westchnieniem zadowolenia przykryła się do połowy prześcieradłem i przewróciła na bok. Po paru sekundach głęboko spała. Ori cicho wyślizgnął się z kryjówki, zdumiony, że wciąż żyje. Mimo że spłaszczył się przy ścianie, odkryliby go, gdyby tylko porządnie przeszukali pokój. Zobaczył, że rygiel drzwi jest na swoim miejscu, okiennice też zaryglowane, dziewczyna oddycha ciężko, trzymając jedną rękę pod poduszką, drugą na prześcieradle. Dobrze. Ona może poczekać, pomyślał. Przede wszystkim, jak wyjść z tej pułapki? Przez okno czy przez drzwi? Nie widział nic między deszczułkami w okiennicach. Delikatnie przesunął rygiel i uchylił odrobinę jedną okiennicę, potem drugą. Na dole wciąż kłębili się żołnierze. Do świtu było jeszcze prawie trzy godziny. Zbierały się chmury, ciągnęły ku księżycowi. Ciało Shorina leżało zgięte na ścieżce, jak zewłok zdechłego zwierzaka. Przez chwilę był zdziwiony, że głowę przyjaciela wciąż 88 pozostawiono na karku, potem przypomniał sobie, że zabieranie głów, by je potem oglądać lub się z nich rozliczać, nie leżało w zwyczajach gai-jinów. Trudno tędy niepostrzeżenie uciec. Jeśli ich czujność nie osłabnie, będę musiał otworzyć drzwi i próbować przez dom. Oznacza to pozostawienie drzwi otwartych. Lepiej, w miarę możliwości, wyjść oknem. Ostrożnie wystawił głowę przez okno i zobaczył wąski występ, który prowadził pod następne okno, a potem wokół budynku - pokój był narożny. Jego podniecenie wzrosło: wkrótce chmury zakryją księżyc, wtedy ucieknę. Ucieknę! Sonnd-joi! Teraz dziewczyna. Nie czyniąc hałasu, przesunął rygiel tak, by okiennice pozostały uchylone, a potem wrócił do łoża. Długi miecz, nadal w pochwie, ułożył na białej, jedwabnej kapie łóżka tak, by można go było swobodnie dosięgnąć. Biel, pomyślał. Białe prześcieradło, białe ciało, biel - kolor śmierci. Nadaje się. Idealne do pisania. Co to ma być? Jego imię? Bez pośpiechu ściągnął z niej prześcieradło. Takiej koszuli nocnej nie widział nigdy w życiu, obca, uszyta tak, by skrywać wszystko i nic. Ręce i piersi tak wielkie, gdy porównać je z tym, co widział u kilku swych partnerek, nogi długie i proste nie miały eleganckich krzywizn, do których był przyzwyczajony u kobiet latami siadających na klęczkach. I znowu jej perfumy, Badał ją oczami; poczuł, że jest pobudzony. Z innymi było zupełnie odmiennie. Ekscytacją - minimalna. Wiele rozmowy i zręczny profesjonalizm. Szybka konsumpcja, zwykle w oparach sake, by skryć ich wiek. A teraz miał do dyspozycji nieograniczony czas. Była młoda i nie z jego świata. Ból wzmógł się. I pulsowanie. Wiatr skrzypiał okiennicami, ale nie było w tym niebezpieczeństwa, tak samo jak w całym domu. Wszędzie panowała cisza. Dziewczyna leżała na brzuchu. Zręczne, miękkie pchnięcie, po nim drugie - i posłusznie przesunęła się na plecy. Głowa spoczywała wygodnie na policzku, włosy spływały kaskadą. Głębokie westchnienie w przytulnym cieple materaca. Na gardle złoty krzyżyk. Przechylił się i włożył koniuszek swego ostrego jak brzytwa krótkiego miecza pod delikatne koronki przy szyi, podniósł je z lekka i poprowadził ostrze wzdłuż napiętego ubioru. Materiał rozdzielił się łatwo i opadł. Na całej długości ciała. Ori nie widział nigdy kobiety odsłoniętej w ten sposób. Pulsowanie stało się intensywne jak nigdy. Malutki krzyżyk błyszczał. Jej dłoń bezwiednie poruszyła się, powędrowała między nogi i spoczęła tam leniwie. Podniósł ją i odłożył, a potem odsunął jedną kostkę od drugiej. Delikatnie. y\ Tuż przed świtem obudziła się. Lecz nie całkowicie. Wciąż była pod wpływem narkotyku, wypełniały ją sny, dziwne, gwałtowne sny, erotyczne, coś jakby miażdżenie; cudowne, bolesne, zmysłowe, straszne - nigdy przedtem nie odczuwała czegoś podobnego tak intensywnie. Przez na wpół otwarte okiennice ujrzała wschodni horyzont w krwistej czerwieni i dziwaczny sugestywny układ chmur, który jakby harmonizował z wyrytymi w jej mózgu wrażeniami. Gdy poruszyła się, by je lepiej zobaczyć, poczuła lekki ból w lędźwiach, lecz nie zwróciła na niego uwagi. Jej oczy zatrzymały się na wykreślonych na niebie obrazach, a umysł powrócił do przyzywającej ją nieodparcie krainy snów. Na progu snu zdała sobie sprawę, że jest naga. Z rozleniwieniem owinęła się nocną koszulą i naciągnęła na siebie prześcieradło. I zasnęła. Ori stał obok łoża. Dopiero co wyszedł z ciepła. Strój ninja spoczywał na podłodze. Przepaska biodrowa również. Przez chwilę patrzył na leżącą dziew-1 czynę, dumając o niej po raz ostatni. To takie smutne, pomyślał. Ostatnie razy są takie smutne. Uniósł krótki miecz. Phillip Tyrer przebudził się w swoim pokoju na dole. Nieznajome otoczenie. Potem zdał sobie sprawę, że wciąż znajduje się w świątyni w Kanagawie. Przypomniał sobie okropny dzień wczorajszy, straszną operację i swoją godną pogardy rolę. - Babcott mówił, że byłem w szoku - powiedział cicho. W wysuszonych ustach czuł nieprzyjemny smak. - Boże, czy to mnie usprawiedliwia? Okiennice były otwarte na oścież i skrzypiały poruszane wiatrem. Wstawał świt. "Rankiem czerwone niebo, pasterzu strzeż się tego". Będzie burza? - zastanowił się, a potem usiadł na koi i sprawdził bandaż na ramieniu. Skonstatował z wielką ulgą, że jest czysty, bez świeżych plam krwi. Czuł tylko pulsowanie w głowie i pewne rozdrażnienie - poza tym nic mu nie dolegało. Boże, szkoda, że nie zachowywałem się lepiej. Z wysiłkiem próbował sobie 90 r przypomnieć, co robił tuż po operacji, ale wszystko zasnuwała mgła. Pamiętał, że płakał. To nie był zwykły płacz, po prostu wypływały mu łzy. Z trudem odsunął od siebie ponure myśli. Podniósł się z łóżka i pchnięciem otworzył okiennice. Stał pewnie na nogach i czuł głód. Opryskał twarz wodą z dzbana, wypłukał usta i wypluł wodę na rośliny w ogrodzie. Trochę jej wypił i poczuł się lepiej. W ogrodzie nie było nikogo. Pachniało zgniłymi roślinami i odpływem. Ze swego miejsca widział tylko fragment murów świątyni i ogrodu, i niemal nic poza tym. Przez lukę między drzewami zerknął na wartownię i stojących obok dwóch żołnierzy. Zauważył teraz, że położono go do łóżka w jego własnej koszuli i długich wełnianych kalesonach. Porwany, zakrwawiony kaftan wisiał na krześle, obok leżały spodnie i buty do jazdy konnej, zbryzgane błotem z ryżowych poletek. Nieważne, mam szczęście, że żyję. Zaczął się ubierać. Co ze Struanem? I Babcott... wkrótce będę musiał z nim porozmawiać. Nie znalazł brzytwy, więc nie mógł się ogolić. Ani grzebienia. To też nieważne. Wciągnął buty. Z ogrodu dochodził świergot ptaków i odgłosy krzątaniny, jakieś dalekie wrzaski po japońsku i szczekanie psów. Nie słyszał jednak dźwięków jak w normalnym angielskim mieście, żadnych porannych krzyków "Świeże bułeeeeczki!", "Świeża woooda!" lub "Ostrygi z Colchester, świeżuteńkie, sprzedaaaję, sprzedaaaję!" czy "Prosto spod prasy, najnowszy rozdział pana Dickensa, tylko za pensa, tylko za pensa" i ""Times", "Times", wszystko o wielkim skandalu pana Disraeli, czytajcie, czytajcie!"... Czy mnie zwolnią? Żołądek podszedł mu do gardła na myśl o powrocie do domu w aurze niesławy, klęski, porażki; już nie pracownik ministerstwa spraw zagranicznych Jej Znakomitego Majestatu, już nie reprezentant największego imperium, jakie istniało kiedykolwiek na świecie. Co sobie o mnie pomyśli sir William? A co z nią? Angelikue? Dzięki Bogu, że uciekła do Yokohamy... Czy zechce ze mną rozmawiać, kiedy usłyszy o tym wszystkim? O, Boże, co ja zrobię? Malcolm Struan także nie spał. Zbudził się zaledwie kilka sekund wcześniej, jakby jakimś szóstym zmysłem wyczuł niebezpieczeństwo, a może po prostu usłyszał hałas z zewnątrz, ale gdy tak leżał, wydawało mu się, że nie śpi już od wielu godzin. Spoczywał na koi, świadomy, że jest dzień, że został ciężko zraniony i miał operację i że być może umrze. Każdy oddech, a nawet najmniejsze poruszenie wywoływały ostry, rwący ból. Nie będę myślał o bólu, tylko o Angelikue, i o tym, że mnie kocha i... Ale co to za złe sny? Sny, że mnie nienawidzi i ucieka. Nienawidzę snów, bo nie mam nad nimi kontroli. Nie znoszę tego leżenia, brzydzi mnie ta moja słabość, zawsze byłem silny, wychowałem się w cieniu bohatera, wielkiego Dirka Struana; Zielonookiego Diabła. Och, jakżebym chciał mieć zielone oczy i być taki silny. On jest moją gwiazdą przewodnią i dorównam mu. Dorównam. 91 Jak zwykle usiłuje nas osaczyć wróg, Tyler Brock. Ojciec i matka starają się skrywać przede mną większość faktów, ale przecież dochodzą mnie różne pogłoski i wiem więcej, niż im się wydaje. Stara Ah Tok, bardziej dla mnie matka niż matka - czyż nie piastowała mnie, póki nie skończyłem dwóch lat, uczyła kantońskiego życia i nie znalazła mi pierwszej dziewczyny? - przekazuje mi te pogłoski, podobnie jak Wujek Gordon Czen fakty. Noble House chwieje się w posadach. Nieważne, poradzimy sobie z tym. Ja sobie poradzę. Właśnie do tego mnie szkolili i nad tym pracowałem całe życie. Odsunął koc i podniósł nogi, by wstać, lecz ból go powstrzymał. Znowu spróbował i znowu się nie udało. Nie szkodzi, pomyślał już niezbyt jasno. Nie ma się czym martwić. Zrobię to później. - Może jeszcze zjesz trochę jajek, Settry? - spytał Marlowe. Obaj mężczyźni byli jednego wzrostu, oficer dragonów trochę szerszy w ramionach. Obaj synowie zawodowych oficerów. Mieli wyraziste twarze, osmagane przez wiatry; twarz Marlowe'a może nieco bardziej wyrazista. - Nie, dziękuję - oznajmił stanowczo Pallidar. - Dwa to moja górna granica. Muszę przyznać, że uważam tutejszą kuchnię za obrzydliwą. Przekazałem służącym, że lubię jajka dobrze wysmażone, nie rozlazłe, ale oni zamiast mózgu mają piasek. W gruncie rzeczy, niech mnie diabli, mogę jeść jajka tylko na grzance z dobrego angielskiego chleba. Po prostu smakują wtedy inaczej. Jak myślisz, co zostanie zrobione w sprawie Canter- bury'ego? Marlowe zawahał się. Siedzieli w jadalni przy ogromnym dębowym stole, przy którym można było usadzić dwudziestkę ludzi. Sprowadzono go specjalnie z Anglii. Narożny pokój był obszerny i przyjemny, okna otwarte na ogród i świt. Trzej chińscy służący w liberiach obsługiwali obydwu oficerów. Stół nakryto dla sześciu osób. Sadzone jajka i bekon na srebrnych tacach podgrzewanych świecami. Pieczone kurczaki, zimna solona szynka i paszteciki z grzybami, ćwiartka nie najświeższej wołowiny, twarde biszkopty i wysuszona szarlotka. Piwo, porter i herbata. - Minister powinien zażądać natychmiastowych odszkodowań i przekazania nam morderców, a gdyby wystąpiły te ich nieuniknione przeszkody, powinien wysłać flotę przeciw Edo. - Lepiej, byśmy wylądowali z wszystkimi siłami, w końcu mamy dosyć wojska, zajęli stolicę, usunęli ich króla, jak go nazywają?... ach tak, Shogun, wyznaczyli naszego własnego tubylczego władcę i zrobili z Japonii protektorat. Dla nich to nawet lepiej: zostać częścią Imperium. - Pallidar był bardzo zmęczony, nie spał przez większą część nocy. Miał rozpięty mundur, lecz poza tym był ubrany starannie i ogolony. Skinął na jednego ze służących. - Poproszę herbaty. 92 Młody Chińczyk w czystym ubraniu zrozumiał go doskonale, ale rozmyślnie wlepił w niego oczy, by zabawić innych służących. - Heja, pane? Herba-ach? Jaka herbat pan mówić, hę? Chce cza, heja? - Och, wszystko jedno, na miłość boską! - Pallidar ze znużeniem wstał, podszedł z kubkiem do kredensu i nalał sobie herbaty, a służący śmieli się rubasznie, lecz cicho z bezczelnego cudzoziemskiego diabła, który stracił twarz. Potem z uwagą słuchali, co tamci mówią. - Tę sprawę można załatwić militarnie, mój stary. I powiem ci szczerze, generał będzie cholernie zdenerwowany, kiedy dowie się, że stracił grenadiera przez jakiegoś wszawego zabójcę, ubranego jak Ali Baba. Będzie chciał, i na Boga, my wszyscy również, zemsty. - Nie wiem jak z lądowaniem. Marynarka może z pewnością przygotować wam teren działań, ale nie mamy pojęcia, ilu tam jest samurajów, ani jaką mają siłę bojową. - Na miłość boską, nieważne ilu ich jest ani jaką mają siłę, możemy ich i tak załatwić, to tylko kupa zacofanych tubylców. Oczywiście, że potrafimy ich załatwić. Dokładnie tak jak w Chinach. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie zaanektujemy Chin i nie skończymy całej sprawy. Wszyscy służący usłyszeli to, zrozumieli i przysięgli, że gdy Niebiańskie Królestwo będzie już miało strzelby i statki równe barbarzyńskim strzelbom i statkom, wepchną nosy barbarzyńców w ich własny nawóz i udzielą im lekcji, którą tamci popamiętają przez tysiąc pokoleń; wszyscy zostali starannie dobrani przez Znakomitego Czena, Gordona Czena, kompradora Noble House. - Pan chcieć jeden kawałek ogromnie dobre jajo, pane? - powiedział najodważniejszy z nich i pokazał w uśmiechu wszystkie zęby, trzymając umyślnie nie dosmażone jajo przed nosem Pallidara. - Okrrropnie dobre. Pallidar z niesmakiem odsunął od siebie tacę. - Nie, dziękuję. Posłuchaj, Marlowe, myślę, że... - przerwał, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Tyrer. - Och, dzień dobry, pan musi być Phillip Tyrer z Przedstawicielstwa Brytyjskiego. - Przedstawił się sam, a potem Marlowe'a i ciągnął jowialnie: - Współczuję panu z powodu wczorajszego incydentu, lecz jestem dumny, że mogę uścisnąć pańską dłoń. Pan Struan i panna Richaud mówili Babcottowi, że gdyby nie pan, oboje byliby martwi. - Tak powiedzieli? Och! - Tyrer ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. - Wydarzenia potoczyły się tak szybko. W jednym momencie wszystko było normalne, a w następnym uciekaliśmy, by ocalić życie. Byłem śmiertelnie przerażony - powiedział i poczuł się lepiej, a jeszcze lepiej się poczuł, gdy tamci odrzucili jego wyjaśnienie, uważając je za przejaw skromności, po czym wysunęli dla niego krzesło i polecili służącym, by przynieśli mu jedzenie. - Kiedy w nocy sprawdzałem pana pokój, spał pan jak zabity - stwierdził Marlowe. - Wiedzieliśmy, że Babcott dał panu środek usypiający, więc chyba nie słyszał pan jeszcze o zabójcy. 93 Tyrerowi żołądek podszedł pod gardło. - Zabójcy? Opowiedzieli mu. O Angelikue również. - Jest tutaj? - Tak. Cóż to za dzielna dama. Przez chwilę myśli Marlowe'a całkowicie pochłaniała dziewczyna. Nie wyróżniał dotychczas żadnej kobiety w kraju ani w żadnym innym miejscu. Miał kilka kuzynek w odpowiednim wieku, lecz wybranki - nie, i po raz pierwszy cieszył się z tego faktu. Może Angelikue tu zostanie i wtedy... i wtedy zobaczymy. Rozmyślał z coraz większym podnieceniem. Kiedy przed rokiem wypływał z rodzinnego portu Plymouth, jego ojciec, kapitan Marynarki Królewskiej, Richard Marlowe rzekł: - Masz, chłopcze, dwadzieścia siedem lat, masz teraz swój własny statek, choć smrodzi i dymi... Jesteś najstarszy i przyszedł czas, byś się ożenił. Kiedy powrócisz z tej podróży na Daleki Wschód, będziesz miał po trzydziestce, a ja przy odrobinie szczęścia powinienem do tej pory zostać wiceadmirałem i ja... cóż, będę mógł ci wsunąć kilka dodatkowych gwinei, ale na miłość boską, nie mów o tym matce... ani braciom i siostrom. Przyszedł czas, byś się zdecydował! Co sądzisz o kuzynce Delphi? Jej ojciec jest w służbie, choć tylko w Armii Indyjskiej. Obiecał, że po powrocie podejmie decyzję. Teraz, być może, nie będzie musiał się zadowalać drugim, trzecim czy czwartym gatunkiem. - Panna Angelikue wszczęła alarm w Osiedlu, potem nalegała, żeby wieczorem tu przyjechać. Pan Struan poprosił ją, aby się pilnie z nim zobaczyła... zdaje się, że z nim niezbyt dobrze, w gruncie rzeczy ma bardzo brzydką ranę, więc przywiozłem ją tutaj. To prawdziwa dama. - Tak. Nastąpiła dziwna cisza; każdy z mężczyzn znał myśli pozostałych. Przerwał ją Phillip Tyrer. - Po co zabójca miałby tutaj przychodzić? - Głos miał zaniepokojony. - Żeby dodatkowo tu nabroić, jak sądzę - rzekł Pallidar. - Nie ma się czym martwić, złapaliśmy drania. Widział pan już dziś pana Struana? - Zerknąłem do niego, lecz spał. Mam nadzieję, że wydobrzeje. W czasie operacji nie wyglądało to zbyt dobrze i... - Tyrer przerwał, słysząc głośną wymianę zdań na zewnątrz. Pallidar podszedł do okna, a inni za nim. Sierżant Towery krzyczał, przyzywając gestem półnagiego Japończyka z oddalonego końca ogrodu. - Hej, ty, podejdź no tutaj! Mężczyzna, najwyraźniej ogrodnik, był młody i dobrze zbudowany. Znajdował się o jakieś dwadzieścia jardów od nich. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową i niósł wiązkę kijów i gałęzi, niektóre zawinięte w brudną czarną materię. Niezręcznie zbierał dalsze gałęzie. Przez chwilę stał wyprostowany, a potem zaczął kołysać się w górę i w dół, kłaniając się uniżenie sierżantowi. 94 - Boże, te sukinsyny nie mają wstydu - oświadczył z niesmakiem Pallidar. - Nawet Chińczycy nie ubierają się w ten sposób. Ani Hindusi. Widać intymne części ich ciała. - Powiedziano mi, że oni ubierają się w ten sposób nawet w zimie - zauważył Marlowe. - Jakoś nie czują zimna. Towery znowu zakrzyczał i przywołał go gestem. Mężczyzna wciąż się kłaniał, schylając energicznie, lecz zamiast iść ku niemu, widać źle zinterpretowawszy jego sygnały, posłusznie odwrócił się i wciąż na wpół się kłaniając pobiegł w kierunku budynku. Gdy mijał okno jadalni, przez moment gapił się na siedzących w środku Europejczyków, a potem jeszcze raz zgiął się wpół, w służalczym posłuszeństwie i prawie skryty przez zarośla, pośpieszył ku pomieszczeniom dla służby. Już go nie było. - To dziwne - stwierdził Marlowe. - Co takiego? - Och, nic specjalnego, ale całe to płaszczenie wyglądało na oszukań-stwo. - Marlowe odwrócił się i zobaczył bladą jak płótno twarz Tyrera. - Wielki Boże, co się stało? - Ja, ja... ten mężczyzna, myślę, że on... nie jestem pewien, ale myślę, że to był jeden z nich, jeden z morderców na Tokaido, ten postrzelony przez Struana. Zauważyliście jego ramię? Było chyba zabandażowane? Pallidar zareagował pierwszy. Wyskoczył przez okno, a za nim Marlowe z szablą w ręce. Razem pobiegli ku drzewom. Lecz nie znaleźli Japończyka, choć wszędzie szukali. Było już południe. Znowu ciche pukanie do drzwi sypialni, znowu: "Ma-demoiselle? Mademoiselle?" To Babcott wołał z korytarza cichym głosem, gdyż nie chciał budzić jej niepotrzebnie. Nie odpowiedziała. Stała jak skamieniała na środku pokoju, wpatrując się ponuro w zaryglowane drzwi, owinięta koszulą nocną. Znowu zaczęła drżeć. - Mademoiselle? Czekała. Po chwili jego kroki ucichły i zrobiła wydech, rozpaczliwie starając się powstrzymać drżenie, a potem po raz kolejny podeszła do okna, wróciła do łóżka, poszła znowu do okna, chodząc, tak jak robiła to już przez godziny, tam i z powrotem. Muszę coś postanowić, myślała z udręką. Kiedy obudziła się drugi raz, nie pamiętając swego pierwszego przebudzenia, miała jasny umysł i leżała nieruchomo na pomiętym prześcieradle, ciesząc się, że już nie śpi, wypoczęta, głodna i spragniona pierwszej porannej wspaniałej filiżanki kawy, podanej z chrupkim francuskim chlebem, jaki w Yokohamie wypiekał szef kuchni. Ale nie jestem w Yokohamie, jestem w Kanagawie i dzisiaj będzie to po prostu kubek wstrętnej angielskiej herbaty z mlekiem. 95 Malcolm! Biedny Malcolm, mam ogromną nadzieję, że czuje się lepiej. Wrócimy dzisiaj do Yokohamy. Wsiądę na pierwszy parowiec do Hongkongu, a stamtąd do Paryża... ale, och, co za sny miałam, co za sny! Nocne fantazje, wciąż żywe, mieszały się z innymi obrazami: Tokaido, sponiewieranie Canterbury'ego, Malcolm, zachowujący się tak dziwnie, obiecujący, że się pobiorą. Wyimaginowany zapach pokoju operacyjnego pojawił się w jej nozdrzach, lecz odpędziła go od siebie, ziewnęła i sięgnęła po mały zegarek, który zostawiła na szafce nocnej. To nieznaczne poruszenie wywołało niewielki ból w lędźwiach. Przez chwilę zastanawiała się, czy zapowiada on wcześniejszą miesiączkę, gdyż miewała ją niezupełnie regularnie, lecz odrzuciła tę możliwość jako nieprawdopodobną. Zegarek wskazywał dwadzieścia po dziesiątej. Był wyłożony lazurytem i dostała go od ojca na osiemnaste urodziny, ósmego lipca, nieco ponad dwa miesiące temu w Hongkongu. Tak wiele wydarzyło się od tamtej pory, myślała. Będę taka szczęśliwa, kiedy znajdę się z powrotem w Paryżu, znowu cywilizacja, i nigdy tu nie wrócę, nigdy, nigdy, nig... Nagle zorientowała się, że pod prześcieradłem leży prawie naga. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że nocna koszula trzyma się tylko na jej rękach i ramionach, że jest na całej długości rozdarta z przodu i zmięta i podwinęła się z tyłu. Angelikue nie wierzyła własnym oczom. Chcąc lepiej ją obejrzeć, ześlizgnęła się z łóżka, by podejść do okna, lecz znowu uczuła ten lekki ból. Teraz, w świetle dziennym, zauważyła wymowną plamę krwi na prześcieradle i znalazła ślady krwawienia między nogami. - Jakim cudem... Zaczęła liczyć i przeliczać dni, lecz rachunek zupełnie się nie zgadzał - ostatnia miesiączka skończyła się dwa tygodnie temu. Potem zauważyła, że jest nieco wilgotna i nie rozumiała czemu. A potem serce jej się ścisnęło i omal nie zemdlała, kiedy jej mózg zawył, że te sny wcale nie były snami, lecz rzeczywistością i że zgwałcono ją, gdy spała. - To niemożliwe! Zwariowałaś? To zupełnie niemożliwe - wydyszała, łapiąc powietrze, próbując nie stracić świadomości. - O, Boże, niech to będzie sen, część tamtych snów. Po omacku znalazła łóżko, serce jej waliło. Rozbudziłaś się, to nie sen, jesteś przytomna! Obejrzała się jeszcze raz, gorączkowo, a potem jeszcze raz - staranniej. Miała wystarczającą wiedzę, by zdawać sobie sprawę, że nie może być wątpliwości co do tej wilgoci, że jej błona dziewicza została przerwana. To była prawda. Zgwałcono ją. Pokój zaczął wirować. O, Boże, jestem zniszczona, życie zrujnowane; żaden przyzwoity mężczyzna, żaden stosowny mężczyzna nie poślubi mnie teraz, jestem zbrukana, małżeństwo to jedyny sposób, w jaki dziewczyna może polepszyć swój los, zapewnić sobie szczęśliwą przyszłość, jakąkolwiek przyszłość, nie ma innego sposobu... Kiedy jej zmysły uspokoiły się i mogła już patrzeć, i myśleć, zorientowała się, że leży w poprzek łóżka. Drżąc próbowała odtworzyć przebieg nocy. Przypomniała sobie, jak ryglowała drzwi. Zerknęła na nie. Rygiel był wciąż na swoim miejscu. Pamiętam Malcolma w tamtym obrzydliwym pokoju i jak wybiegłam od niego, i śpiącego spokojnie Phillipa Tyrera, doktora Babcotta, jak dawał mi napój i jak szłam na górę... Napój! Boże, podano mi narkotyk! Jeśli Babcott przeprowadza operacje stosując te narkotyki... oczywiście, to mogło się zdarzyć, oczywiście byłabym bezradna, ale to teraz mi nie pomoże. To się zdarzyło! Co, jeśli będę miała dziecko? Znowu ogarnęło ją przerażenie. Łzy pociekły jej z oczu i niemal nie krzyknęła. - Przestań! - rozkazała sobie cicho, z największym wysiłkiem usiłując się opanować. - Przestań. Nie czyń ani odrobiny hałasu, przestań! Jesteś sama, nikt nie może ci pomóc, tylko ty sama. Musisz myśleć. Co zrobisz? Myśl! Zrobiła kilka głębokich wdechów, głowa ją bolała. Starała się uspokoić skołatany umysł. Kto był tym mężczyzną? Rygiel jest wciąż na miejscu, więc nikt nie mógł wejść przez drzwi. Chwileczkę, niewyraźnie coś sobie przypominam... czy też może była to część snu, zanim... Zdaje się, że pamiętam, jak otwierałam drzwi Babcottowi i temu oficerowi marynarki, Marlowe'owi... a potem znowu je ryglowałam. Tak, tak było! Przynajmniej sądzę, że tak było. Chyba mówił po francusku... tak, mówił, ale źle, potem sobie poszli, a ja zaryglowałam drzwi, na pewno zaryglowałam. Ale dlaczego w nocy pukali do mych drzwi? Szukała i szukała w swym umyśle, lecz nie mogła znaleźć odpowiedzi, nie była naprawdę pewna, czy to się wydarzyło, nocne obrazy jej uciekały. A w każdym razie część z nich. Skoncentruj się! Jeśli nie wszedł przez drzwi, dostał się przez okno. Okręciła się i zobaczyła, że zasuwa okiennic leży na podłodze pod oknem, a nie w swoich uchwytach. Ktokolwiek więc to był, wszedł przez okno. Kto taki? Marlowe, ten Pallidar czy może nawet poczciwy doktor, wiem, że wszyscy mnie chcieli. Kto wiedział, że podano mi narkotyk? Babcott. Mógł powiedzieć o tym innym, ale z pewnością żaden z nich nie odważyłby się na taką podłość, nie ośmieliłby się zaryzykować wspinaczki z ogrodu, ponieważ oczywiście wrzeszczałabym wniebogłosy... Jej całe jestestwo krzyczało ostrzegająco: bądź roztropna, twoja przyszłość zależy od tego, czy będziesz mądra i ostrożna, bądź roztropna. Czy jesteś pewna, że to naprawdę stało się w nocy? Ą co ze snami? Może... Nie będę myślała teraz o nich, lecz jedynie doktor mógł wiedzieć na pewno i to musi być Babcott. Poczekaj, mogłaś... mogłaś przerwać ten malutki kawałek skóry we śnie, kręcąc się w koszmarze... to był koszmar, prawda? 96 Gai-jin 97 To zdarzało się niektórym dziewczętom. Tak, ale one nadal pozostawały dziewicami, no i nie wyjaśniało to wilgoci. Pamiętasz Jeanette w klasztorze, biedną głupiutką Jeanette, która zakochała się w jednym kupcu i pozwoliła mu, a potem z podnieceniem opowiedziała o tym nam wszystkim, każdy szczegół. Nie zaszła w ciążę, ale sprawa wyszła na jaw i następnego dnia Jeanette wyjechała na zawsze, a później dowiedziałyśmy się, że wydano ją za wioskowego rzeźnika, jedynego mężczyznę, jaki ją chciał. Ja nie pozwalałam na nic, lecz mi to nie pomoże, doktor wiedziałby na pewno, ale mi to nie pomoże, a myśl, że Babcott czy jakiś inny doktor mógłby przeprowadzać na mnie tak intymne badania, napełnia mnie wstrętem i przerażeniem, zresztą potem Babcott też znałby ten sekret. W jakim stopniu mogłabym mu zaufać? Jeśli to by się rozniosło... Muszę to trzymać w sekrecie! Ale jak, jak?! I co potem? Znajdę na to odpowiedź później. Najpierw odkryj, kto był tym łobuzem. Nie, najpierw się wymyj z tego świństwa i będziesz lepiej myślała. Musisz myśleć jasno. Ze wstrętem strząsnęła koszulę nocną i odrzuciła ją na bok, a następnie wymyła się starannie i głęboko, próbując przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o zapobieganiu poczęć i co z powodzeniem zastosowała Jeanette. Potem włożyła szlafrok i uczesała włosy. Proszkiem wyczyściła zęby. Dopiero wtedy spojrzała w lustro. Bardzo starannie obejrzała twarz. Była nieskazitelna. Rozchyliła szlafrok. Nogi, ręce i piersi też były w porządku - sutki lekko zaczerwienione. Znowu uważnie spojrzała w lustro. Żadnych zmian, nic się nie zmieniło. A jednak wszystko. Potem zauważyła, że zniknął złoty krzyżyk, który stale nosiła, we dnie i w nocy. Przeszukała starannie łóżko, podłogę pod nim i wszędzie dookoła. Nie zapodział się w pościeli ani pod poduszkami, ani nie zaczepił o zasłony. Ostatnia możliwość - może uwiązł w koronkach kapy. Podniosła ją z podłogi i obejrzała. Nic. A potem na bieli kapy zobaczyła trzy japońskie hieroglify, narysowane niestarannie krwią. Od złotego krzyżyka odbijały się słoneczne błyski. Ori trzymał go za łańcuszek w zaciśniętej pięści. Wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany. - Dlaczego go wziąłeś? - spytał Hiraga. - Nie wiem. - Oszczędzenie kobiety było błędem. Shorin miał rację. To był błąd. - Karma. Siedzieli, bezpieczni, w "Gospodzie Północnych Kwiatów". Wykąpany i ogolony Ori spoglądał Hiradze w oczy i myślał: nie jesteś moim panem, powiem ci tylko tyle, ile mam ochotę, i nic poza tym. Opowiedział mu o śmierci Shorina i o tym, jak wspiął się do pokoju, że spała mocno i nie obudziła się, lecz nic więcej. Opowiedział, jak zdjął swój strój ninji, wiedząc, że mogą go złapać, i jak ukrył w nim miecze, ześlizgnął się do ogrodu, i miał zaledwie chwilkę, by zebrać kilka opadniętych gałęzi, żeby udać ogrodnika, zanim go dostrzegą, i w jaki sposób, nawet kiedy rozpoznał go mężczyzna z Tokaido, udało mu się uciec. Ale o niej nie powiedział nic. Jak w ziemskim języku mogę opowiedzieć, że przez nią stałem się jednością z bogami, że kiedy ją rozłożyłem i zobaczyłem ją naprawdę, upoiło mnie łaknienie, a kiedy w nią wszedłem, wszedłem jak kochanek, nie jak gwałciciel, nie wiem dlaczego, ale właśnie tak, powoli, ostrożnie, a jej ręce otoczyły mnie i zadrżała i trzymała mnie, choć ani na chwilę naprawdę się nie zbudziła, i była tak ciasna, i trzymałem, trzymałem, a potem trysnąłem w sposób niewyobrażalny. Nigdy nie wierzyłem, że to może być tak cudowne, zmysłowe, satysfakcjonujące, takie pełne. Inne są niczym w porównaniu z nią. Sprawiła, że dosięgłem gwiazd, lecz nie dlatego zostawiłem ją przy życiu. Poważnie myślałem o zabiciu jej. A potem - siebie. W tym pokoju. Ale byłby to tylko akt samolubny, umrzeć tak w samej pełni szczęścia, zadowolenia. Tak, pragnąłem śmierci. Lecz moja śmierć należy do sonrid-joi. Tylko do tego. Nie do mnie. - Pozostawienie jej przy życiu było błędem - powtórzył Hiraga, przerywając Oriemu wątek myśli. - Shorin miał rację, zabicie jej pozwoliłoby zrealizować nasz plan lepiej niż jakiekolwiek inne działania. - Tak. - Zatem dlaczego? Zostawiłem ją przy życiu dla bogów, jeśli istnieją bogowie - mógł oświadczyć Ori; nie zrobił jednak tego. Oni mnie opętali, kazali mi uczynić to, co uczyniłem, i dziękuję im. Teraz jestem pełny. Poznałem życie. Do poznania pozostała mi tylko śmierć. Byłem jej pierwszym mężczyzną i będzie pamiętała mnie zawsze, choć spała. Kiedy się obudzi i zobaczy moje pismo napisane mą własną krwią, będzie wiedziała. Chcę, by żyła wiecznie. Ja wkrótce umrę. Karma. Ori włożył krzyżyk do kieszeni ukrytej w rękawie kimona i popił odświeżającej zielonej herbaty. Czuł w sobie najwyższe spełnienie; i życie. - Powiadasz, że przeprowadzicie akcję? - Tak. Chcemy spalić Przedstawicielstwo Brytyjskie w Edo. - Dobrze. Niech to nastąpi jak najszybciej. - Nastąpi. Sonnb-joi! Po drugiej stronie zatoki, w Yokohamie, sir William wygłaszał gniewną przemowę. - Powtórz im to jeszcze raz i na Boga, po raz ostatni, że Rząd Jej Królewskiej 98 99 Wysokości domaga się natychmiastowego odszkodowania stu tysięcy funtów za dopuszczenie do tego nie sprowokowanego niczym ataku i zamordowanie Anglika; zabicie Anglika jest kinjiru przez Boga! Domagamy się również wydania morderców z Satsumy w ciągu trzech dni albo podejmiemy zdecydowane kroki! Odbywało się to w małej, zatłoczonej sali konferencyjnej Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Yokohamie z udziałem ministrów Prus, Francji i Rosji, obu admirałów, brytyjskiego i francuskiego, oraz generała. Wszyscy byli równie wzburzeni. Naprzeciwko, z całym ceremoniałem, usadzono na krzesłach, w otoczeniu świty, dwóch miejscowych przedstawicieli bakufu, naczelnika samurajów ze straży Osiedla i gubernatora Kanagawy, w którego jurysdykcji leżała Yoko-hama. Mieli na sobie szerokie spodnie i kimona, na to nałożony podobny do skrzydeł płaszcz o szerokich ramionach, spięty pasem, do którego przymocowane były dwa miecze. Obaj najwyraźniej czuli się niezręcznie i byli wściekli. 0 świcie uzbrojeni żołnierze gniewnie załomotali kolbami w drzwi Komór Celnych w Kanagawie oraz w Yokohamie i wezwali najwyższych urzędników 1 gubernatora, by stawili się w południe na konferencję. Między konferującymi stronami siedzieli na poduszkach tłumacze. Japończyk klęczał, a Johann Favrod, Szwajcar, siedział po turecku. Wspólnym językiem był holenderski. Spotkanie ciągnęło się już dwie godziny - angielski tłumaczono na holenderski, potem na japoński, japoński na holenderski, na angielski i tak dalej. Wszystkie zapytania sir Williama źle rozumiano lub odparowywano, lub żądano, by je kilka razy powtarzać; "proszono" o zwłokę na tuzin różnych sposobów, by skonsultować się z wyższymi władzami, zapoczątkować śledztwo i badać całą sprawę; zapewniano: "O, tak. W Japonii badanie sprawy to zupełnie co innego niż śledztwo. Jego Ekscelencja Gubernator Kanagawy pragnie szczegółowo wyjaśnić, że..." i: "Och, Jego Ekscelencja Gubernator Kanagawy pragnie szczegółowo wyjaśnić, że nie ma jakiejkolwiek jurysdykcji nad Satsumą, gdyż jest to osobne królestwo", a także: "Och, ale jego Ekscelencja Gubernator Kanagawy wie, że oskarżeni grozili pistoletami i są oskarżeni oraz winni niezastosowania się do starych japońskich obyczajów..." i: "Ilu cudzoziemców, powiedział pan, znajdowało się w grupie cudzoziemców, którzy powinni byli uklęknąć?", i: "Ale nasze obyczaje..." Żmudne, czasochłonne i złożone wykłady gubernatora pracowicie przekładano z japońskiego na niezbyt płynny holenderski i potem tłumaczono jeszcze na angielski. - Powiedz to bez ogródek, Johann, dokładnie to, co mówiłem. - Robię tak za każdym razem, sir Williamie, ale jestem pewien, że ten kretyn nie przekłada dokładnie ani tego, co pan mówi, ani tego, co mówią Japońcy. Wiemy to. Na litość boską, czy kiedyś było inaczej? Proszę, niech pan kontynuuje. Johann układał słowa dokładnego tłumaczenia. Japoński tłumacz czerwienił się, prosił o wyjaśnienie słowa "natychmiastowy", a potem starannie produkował uprzejme, ugrzecznione przybliżone tłumaczenie, które według niego było akceptowalne. Ale nawet wtedy całej delegacji wprost zapierało dech z powodu chamstwa cudzoziemców. Zapanowała cisza. Palce Japończyka z irytacją bębniły po rękojeści miecza. Potem przemówił krótko, trzy czy cztery słowa. Tłumaczenie było długie. - Pomijając całe merde - rzekł wesoło Johann - gubernator mówi, że przekaże pańską "prośbę" we właściwym czasie do właściwych władz. Sir William wyraźnie poczerwieniał, admirałowie i generał jeszcze mocniej. - Prośbę? Powiedz łobuzowi dokładnie: to nie jest prośba, tylko żądanie! I powiedz mu jeszcze: żądamy natychmiastowej audiencji u Shoguna w Edo. Na Boga, trzy dni! Do cholery, przybędę tam okrętem wojennym! - Brawo - rzucił cicho hrabia Siergiejew. Johanna również zmęczyły te gry i po mistrzowsku pozbawił swe słowa wszelkich ozdobników. Japońskiemu tłumaczowi zaparło dech ze zdumienia i bezzwłocznie wyrzucił z siebie potok zjadliwej holenderszczyzny, na który Johann odpowiedział słodko dwoma słowami, w wyniku których zapanowała nagle martwa cisza. - Nan ja? - O co chodzi, co powiedziano, spytał gniewnie gubernator. Rozpoznawał wrogość rozmówców i nie skrywał swej własnej. Wzburzony tłumacz, wśród przeprosin, uraczył go natychmiast złagodzoną wersją słów sir Williama, lecz gubernator i tak wybuchnął paroksyzmem gróźb i próśb, potem nowymi groźbami, które tłumacz przekładał na słowa, jakie według niego chcieli usłyszeć cudzoziemcy, a następnie, wciąż zdenerwowany, znowu słuchał i znowu przekładał. - Co on mówi, Johann? - Sir William musiał podnieść głos, by przekrzyczeć hałas. Tłumacz odpowiadał gubernatorowi i urzędnikom bakufu, którzy mówili coś do siebie i do niego. - Do diabła, co oni mówią? Johann był szczęśliwy - wiedział, że za kilka chwil zebranie się skończy, a on powróci do Długiego Baru na obiad i sznapsa. - Nie wiem dokładnie. Gubernator powtarza, że może najwyżej przekazać pańską prośbę i tak dalej, we właściwym i tak dalej, ale nie ma sposobu, by shogun udzielił panu tego zaszczytu, gdyż jest to sprzeczne z ich zwyczajami i tak dalej... Sir William walnął otwartą dłonią w blat stołu, a gdy już zapanowała pełna zaskoczenia cisza, wskazał na gubernatora, a potem na siebie. - Watashi...']^.... - wskazał przez okno w kierunku Edo - watashi jechać Edo! - Podniósł trzy palce w górę. - Trzy dni na cholernym okręcie wojennym. - Wstał i wypadł z pomieszczenia. Pozostali za nim. Ruszył przez hol do swego gabinetu, gdzie podszedł do baterii karafek z rżniętego szkła i nalał sobie trochę whisky. - Czy ktoś się ze mną napije? - zapytał pogodnie, gdy inni go otoczyli. 100 101 Automatycznie nalał szkocką dla admirałów, generała i Prusaka, bordo dla Seratarda i mocnej wódki dla hrabiego Siergiejewa. - Sądziłem, że wszystko idzie zgodnie z planem. Przykro mi, że się odwlekło. - Myślałem, że za chwilę dostanie pan apopleksji - stwierdził Siergiejew; osuszył swój kieliszek i natychmiast napełnił ponownie. - Pańskie niedoczekanie. Musiałem po prostu zakończyć zebranie z pewną dozą dramatyzmu. - Więc do Edo za trzy dni? - Tak, drogi hrabio. Admirale, niech pan przygotuje okręt flagowy, by wyruszył o świcie. Przez następne dni niech pan doprowadzi wszystko do idealnego porządku, niech pan ostentacyjnie przygotuje pokład do akcji bojowej, wszystkie działa powinny zostać wyszykowane, cała flota powinna odbyć ćwiczenia i czekać na rozkazy, by przyłączyć się do bitwy w razie konieczności. Generale, pięćset Czerwonych Kaftanów powinno wystarczyć do mojej straży honorowej. Monsieur, czy francuski okręt flagowy zechce się przyłączyć? - Oczywiście - oświadczył Seratard. - Oczywiście, będę wam towarzyszył, lecz proponuję, by sztab założyć w Przedstawicielstwie Francji. I mundury galowe. - Nie zgadzam się na mundury, to akcja karna, nie wręczanie listów uwierzytelniających... zostawimy to na później. Również nie zgadzam się na miejsce spotkania. To nasz obywatel został zamordowany i jakby to powiedzieć... nasza flota jest tu czynnikiem decydującym. Von Heimrich się zaśmiał. - Z pewnością na tych wodach jest obecnie decydująca. - Rzucił spojrzenie Seratardowi. - Szkoda, że nie mam tuzina regimentów jazdy pruskiej, wtedy bez zająknienia moglibyśmy skończyć z Japońcami i z tą ich całą przebiegłą głupotą i czasochłonnym chamstwem. - Tylko tuzina? - spytał Seratard, miażdżąc go spojrzeniem. - To by wystarczyło, Herr Seratard, na całą Japonię. Nasze wojska są najlepsze w świecie... oczywiście po wojskach Jej Brytyjskiej Wysokości - dodał gładko. - Na szczęście Prusy mogą sobie pozwolić na wysłanie do tego zakątka dwudziestu, nawet trzydziestu regimentów i nadal wystarczy im wojsk, by załatwić każdą sprawę... wszędzie, a już zwłaszcza w Europie. - A więc - wtrącił się sir William, widząc, że Seratard poczerwieniał - wyjeżdżam do Kanagawy poczynić pewne przygotowania. - Dopił swego drinka. - Admirale, generale, może zwołamy krótką naradę, kiedy wrócę. Przyjadę na pokładzie okrętu flagowego. Och, monsieur Seratard, co z ma-demoiselle Angelikue? Czy chciałby pan, żebym ją tu eskortował? Późnym popołudniem opuściła swój pokój i szła w słońcu korytarzem i głównymi schodami do holu wejściowego. Miała teraz na sobie tę samą co 102 wczoraj długą suknię z tiurniurą, znowu elegancka, bardziej niż przedtem zwiewna - włosy wyszczotkowane i zebrane do góry, podkreślone oczy. Zapach perfum i szelest halek. Wartownicy przy głównym wejściu zasalutowali i wymamrotali nieśmiałe pozdrowienia, zafascynowani jej urodą. Pozdrowiła ich pełnym rezerwy uśmiechem i poszła do szpitalika. Chiński pokojowiec wybałuszył na nią oczy i przemknął obok. Nie zdążyła dotknąć klamki, gdy drzwi otworzyły się same. Wyszedł z nich Babcott i zatrzymał się. - Och, dzień dobry, panno Angelikue, wygląda pani pięknie, słowo daję - powiedział, niemal się jąkając. - Dziękuję, doktorze - odparła łagodnym głosem, uśmiechając się miło. - Chciałabym prosić... możemy chwilkę porozmawiać? - Oczywiście, niech pani wejdzie. Niech się pani rozgości. - Babcott zamknął drzwi ambulatorium, usadził ją w najlepszym fotelu, a sam usiadł przy biurku, urzeczony jej promienną twarzą i fryzurą, która idealnie eksponowała długą szyję. Oczy miał w czerwonych obwódkach i był bardzo zmęczony. Ale przecież to właśnie jest sposób życia, pomyślał, uradowany z jej obecności. - Ten napój, który pan mi dał wczoraj, czy to był jakiś narkotyk? - Tak jest. Przygotowałem go tak, by raczej mocno zadziałał, gdyż była pani... dosyć zdenerwowana. - To wszystko wydaje mi się takie mętne i przemieszane. Tokaido, potem przybycie tutaj i wizyta u Malcolma. Ten napój nasenny był bardzo mocny? - Tak, ale nic niebezpiecznego, zupełnie nie. Sen jest najlepszym lekarstwem, to powinien być najlepszy rodzaj snu, głęboki, i doprawdy spała pani mocno, już prawie czwarta. Jak się pani czuje? - Wciąż nieco zmęczona, dziękuję. Babcott znów poczuł się zniewolony jej tajemniczym uśmiechem. - Co z monsieur Struanem? - Bez zmian. Właśnie szedłem znowu go odwiedzić, może pani pójść ze mną, jeśli pani chce. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, jest w dobrym stanie. Och, nawiasem mówiąc, złapali tego typa. - Jakiego typa? - Tego, o którym mówiłem zeszłej nocy, tego intruza. - Nie pamiętam nic z zeszłej nocy. Opowiedział jej o tym, co zaszło u jej drzwi i w ogrodzie, jak zastrzelono jednego z rabusiów i jak rano rozpoznano drugiego, lecz ów uciekł. Zebrała całą siłę swej woli, by nie pokazać nic po sobie i nie wykrzyczeć głośno tego, co myślała: ty diabelskie nasienie, te twoje usypiające nalewki i twoja niekompetencja. Dwóch rabusiów? Ten drugi musiał być w moim pokoju, kiedy wszedłeś w nocy, i nie zdołałeś go dostrzec, i ocalić mnie, ani ty, ani ten drugi głupiec, Marlowe. Obaj jesteście winni. 103 Matko Boska, dodaj mi sił, pomóż mi się zemścić na nich obydwu. I na tamtym, kimkolwiek jest! Matko Boska, spraw, bym została pomszczona. Lecz dlaczego skradł mój krzyżyk, a zostawił resztę biżuterii, dlaczego hiero-glify i cóż one znaczą? I dlaczego pisane krwią, jego krwią? Spostrzegła, że Babcott patrzy na nią pytająco. - Oui? - Spytałem, czy chciałaby pani zobaczyć teraz pana Struana. - Och tak, tak, proszę. - Również wstała, znowu w pełni nad sobą panując. - Och, niestety rozlałam dzban wody na prześcieradła. Czy mógłby pan poprosić pokojówkę, by to załatwiła? Zaśmiał się. - Nie mamy tutaj pokojówek. Japońcy zabronili. To było wbrew ich zasadom. Mamy chińskich pokojowców. Niech się pani nie martwi, zaczęli sprzątać, jak tylko wyszła pani z pokoju... - Przerwał, gdyż zobaczył, że zbladła. - Co się stało? Na chwilę straciła nerwy i znowu była w pokoju, szorowała i czyściła, przerażona, że znaki są nieusuwalne. Lecz sprały się i teraz wspomniała, że sprawdzała to kilkakrotnie, tak więc sekret się nie wyda - nic nie zostawiła na widoku, ani wilgoci, ani krwi... Jej sekret zachowany na zawsze, o ile wykaże siłę i będzie trzymała się planu... musi się trzymać i musi być sprytna, musi. Pobladła jeszcze bardziej. Jej palce zaczęły gnieść i skręcać materiał sukni. Babcott przerażony, natychmiast znalazł się przy niej i delikatnie schwycił ją za ramiona. - Niech się pani nie martwi, jest pani bezpieczna, naprawdę bezpieczna. - Tak, przepraszam - powiedziała przestraszona. Złożyła głowę na jego piersiach, a z oczu płynęły jej łzy. - Po prostu... po prostu przypomniał mi się biedny Canterbury. Obserwowała się, jakby z zewnątrz, pozwalała, by doktor ją pocieszał, najzupełniej pewna, że jej plan to jedyne możliwe, jedyne mądre rozwiązanie: nic się nie stało. Nic, nic, nic. Będziesz w to wierzyła do następnej miesiączki. A wtedy, jeśli ona nadejdzie, będziesz w to wierzyła zawsze. A jeśli nie nadejdzie? Nie wiem, nie wiem, nie wiem. 7 Poniedziałek, 15 września - Każdy gai-jin to bydlak bez ogłady. - Nori Anjo, przysadzisty, okrąg-łolicy, bogato odziany mężczyzna trząsł się z wściekłości. Był szefem roju, Rady Pięciu Starszych. - Odrzucili nasze uprzejme przeprosiny, które powinny były zakończyć sprawę Tokaido i teraz, impertynenci, formalnie zażądali audiencji u Shoguna... Pismo jest niechlujne, słowa niestosowne. Niech pan sam przeczyta, co właśnie nadeszło. Z ledwie skrywaną niecierpliwością wręczył zwitek swemu znacznie młodszemu rozmówcy, Toranadze Yoshiemu, który siedział naprzeciw. Byli sami w pokojach audiencyjnych, wysoko w centralnej wieży zamku Edo. Wyprosili przedtem wszystkich swoich strażników. Niski, pokryty szkarłatną laką stół oddzielał obu mężczyzn. Stały na nim tace do czarnej herbaty, delikatne czarki i imbryk z porcelany cienkiej jak skorupka jajka. - To, co mówią gai-jinowie, nie ma znaczenia. - Yoshi niezręcznie wziął zwitek, lecz nie czytał go. W przeciwieństwie do Anjo ubrany był prosto i miał przy sobie miecze bitewne, nie do ceremonii. - Jakoś musimy ich skłonić, by robili to, co chcemy. - Był daimyo Hisamatsu, małego, choć ważnego lenna, i następcą w linii prostej pierwszego Shoguna, Toranagi. Zgodnie z ostatnią "sugestią" cesarza, wbrew zaciekłym sprzeciwom Anjo, wyznaczono go właśnie kuratorem dziedzica, chłopięcego Shoguna, oraz nowym członkiem Rady Starszych, na jedno z wakujących miejsc. Yoshi był wysokim, dwudziestosześcioletnim arystokratą o pięknych dłoniach z długimi palcami. - Bez względu na rozwój wypadków, nie mogą zobaczyć Shoguna - oświadczył. - To potwierdziłoby legalność Traktatów, a przecież nie zostały jeszcze odpowiednio ratyfikowane. Odmówimy ich bezczelnej prośbie. - Zgadzam się, że jest bezczelna, lecz musimy to jednak jakoś załatwić i postanowić, co zrobić z tym psem z Satsumy, Sanjiro. Obaj byli znużeni sprawą gai-jinów, która już od dwóch dni zakłócała ich wa, ich harmonię; obaj pragnęli jak najprędzej zakończyć to spotkanie - 105 Yoshi chciał wrócić do swoich pomieszczeń na niższych piętrach, gdzie czekała na niego Koiko, Anjo miał tajemne spotkanie z lekarzem. Na dworze było słonecznie i ciepło. Lekka bryza niosła przez otwarte okiennice zapach morza i żyznej gleby. Nic jeszcze nie zapowiadało nadchodzącej zimy. Zima jednak się zbliża, myślał Anjo. Ból w trzewiach dokuczał mu cały czas. Nienawidzę zimy, pory śmierci, smutnej pory, smutnego nieba, smutnego morza, smutnego, brzydkiego i mroźnego lądu, gołych drzew i zimna, które skręca stawy, przypominając ci, że jesteś już stary. Był siwiejącym czterdzies-tosiedmioletnim mężczyzną, daimyo Mikawy, i cztery lata temu stał się najważniejszy w roju, gdy dyktator tairó Ii został zamordowany. Ty, szczeniaku, myślał z gniewem, jesteś dopiero od dwóch miesięcy członkiem rady i od czterech tygodni kuratorem - dwie niebezpieczne polityczne nominacje, dokonane mimo naszych protestów. Czas przyciąć ci skrzydeł. - Oczywiście, wszyscy wysoko cenimy sobie twą radę - zapewnił pełnym miodu głosem. - Od dwóch dni gai-jinowie przygotowują swą flotę do bitwy, wojska otwarcie ćwiczą, a jutro przybywa ich przywódca. Jakie widzisz rozwiązanie? - zapytał nieszczerze, z czego obaj zdawali sobie sprawę. - To samo co wczoraj, mimo ich oficjalnego pisma: wyślemy jeszcze jedne przeprosiny "za godny pożałowania niepomyślny zbieg okoliczności", z odrobiną sarkazmu, którego oni nigdy nie zrozumieją; prześlemy przez urzędnika, którego nie będą znali, i to tak, by dotarł do nich na krótko, zanim przywódca gai-jinów opuści Yokohamę; poprosimy o dalszą zwłokę, by "przeprowadzić śledztwo". Jeśli ich to nie zadowoli i przybędą do Edo, niech sobie przybywają. Jak zwykle, wyślemy na rozmowy do ich przedstawicielstwa niskiego rangą urzędnika, którego słowo nie zobowiązuje nas do niczego. Dostaną nieco zupy, lecz żadnych ryb. Będziemy zwlekać i zwlekać. - Tymczasem nadszedł czas, by skorzystać z naszego dziedzicznego prawa shogunatu i rozkazać Sanjiro, by wydał natychmiast zabójców w celu ich ukarania, żeby zapłacił nie zwlekając odszkodowanie, oczywiście za naszym pośrednictwem; musimy skazać go na areszt domowy i polecić, by natychmiast zrezygnował z pełnionej funkcji - mówił ostro Anjo. - Jesteś jeszcze niedoświadczony w sprawach shogunatu. Yoshi trzymał na wodzy swój zły humor. Żałował, że nie może zmusić Anjo, by natychmiast zrezygnował z pełnionej funkcji za jego głupotę i brak ogłady. - Jeśli wydamy taki rozkaz, Sanjiro nie posłucha nas - wyjaśnił. - Będziemy musieli rozpocząć wojnę, a Satsuma jest zbyt silna i ma zbyt wielu sprzymierzeńców. Nie było wojny przez dwieście pięćdziesiąt lat. Nie jesteśmy gotowi do wojny. Wojna jest... Nastąpiła nagła, dziwaczna cisza. Mimowolnie obaj mężczyźni chwycili swe miecze. Czarki i czajniczek zaczęły grzechotać. Gdzieś daleko ziemia zuryczała, cała wieża poruszyła się lekko, potem znowu i znowu. Trzęsienie 106 trwało około trzydziestu sekund. Potem ustało, równie nagle jak się pojawiło. Czekali niewzruszenie, obserwując czarki. Nie było wstrząsów wtórnych. Nadal żadnych wstrząsów wtórnych. Oczekiwanie w całym zamku i w całym Edo. Czekają wszystkie żywe istoty. Nic. Yoshi pociągnął łyk herbaty, a potem starannie ustawił czarkę w centrum talerzyka. Anjo zazdrościł mu opanowania. W umyśle Yoshiego panował zamęt. Dzisiaj bogowie uśmiechnęli się do mnie, myślał, ale co będzie przy następnym wstrząsie albo jeszcze następnym lub jeszcze dalszym, mogą one nastąpić w każdej chwili, teraz, za jedną świecę lub dziś po południu, lub wieczorem, lub jutro... Karma! Dzisiaj się udało, lecz wkrótce przyjdzie kolejne trzęsienie ziemi - zabójcze, takie jak siedem lat temu, kiedy omal nie zginąłem, a sto tysięcy ludzi sczezło w samym Edo, w trzęsieniu ziemi i w pożarach, które zawsze potem następują, nie licząc tych dziesiątków tysięcy zmytych do morza w fali tsunami, która napłynęła niespodziewanie tamtej nocy - jedną z ofiar była ma śliczna Yuriko, wówczas moja życiowa namiętność. Siłą woli zmusił się do opanowania trwogi. - Wojna byłaby teraz rzeczą absolutnie niemądrą. Satsuma jest za silna, armie Choshu i Tosy otwarcie staną po stronie Sanjiro. Nie jesteśmy dość silni, byśmy zmiażdżyli ich sami. - Najważniejsi daimyo przybędą pod nasze sztandary, jeśli ich zawe-zwiemy, a reszta pójdzie za nimi. Anjo nie pokazywał po sobie, ile kosztuje go rozwarcie uchwytu na mieczu. Nadal był przestraszony. Yoshi, dobrze wyszkolony i czujny, zauważył to wahanie, zapamiętał je sobie, żeby wykorzystać tę wiedzę w przyszłości, zadowolony, że przejrzał na chwilę wroga. - Nie zrobią tego, jeszcze nie. Będą zwlekali, wygrażali, skamleli i nigdy nam nie pomogą zmiażdżyć Satsumy. Nie mają jaj. - Jeśli nie teraz, to kiedy? - Z Anjo wylewała się wściekłość podbita strachem i wstrętem do trzęsień ziemi. Jako dziecko przeżył jedno okropne... Jego ojciec stał się żywą pochodnią, a matka i dwóch braci na jego oczach zamienili się w popiół. Odtąd nawet podczas lekkiego wstrząsu przeżywał tamten dzień na nowo, czuł zapach płonących ciał swych bliskich i słyszał ich krzyki. - Wcześniej czy później musimy upokorzyć tego psa. Dlaczego nie teraz? - Ponieważ musimy czekać, aż będziemy lepiej uzbrojeni. Satsuma, Tosa i Choshu mają trochę nowoczesnej broni, armat i strzelb, nie wiemy ile. I kilka parowców. - Sprzedanych im przez gai-jinów wbrew życzeniom shogunatu! - Kupionych przez nich na skutek jego uprzedniej słabości. 107 - Nie jestem za to odpowiedzialny! - Twarz Anjo poczerwieniała. - Ani ja! - Palce Yoshiego zacisnęły się na rękojeści miecza. - Te lenna są lepiej uzbrojone od nas, nieważne jaka jest tego przyczyna. Przykro mi, musimy czekać, owoc satsumski nie jest jeszcze dość zgniły, byśmy ryzykowali wojnę, której osamotnieni nie moglibyśmy wygrać. Jesteśmy izolowani, a San-jiro nie. - Jego głos stał się ostrzejszy. - Ale zgadzam się, że wkrótce musi nadejść dzień rozliczeń. - Jutro poproszę Radę Starszych, by wydała rozkaz. - Mam nadzieję, że inni mnie posłuchają! Dla dobra Shogunatu, pańskiego dobra i dobra wszystkich klanów Toranaga. - Zobaczymy jutro... Głowa Sanjiro powinna zostać zatknięta na włóczni i wystawiona jako przykład dla wszystkich zdrajców! - Zgadzam się, że Sanjiro rozkazał dokonać zabójstwa na Tokaido, tylko po to, żeby sprawić nam kłopot - stwierdził Yoshi. - Żeby doprowadzić gai-jinów do wściekłości. Dla nas jedynym rozwiązaniem jest zwłoka. Nasza misja do Europy powinna powrócić lada dzień, a wtedy wszystkie kłopoty będziemy mieli za sobą. Osiem miesięcy temu, w styczniu, Shogunat wysłał parowcem pierwszą oficjalną delegację z Japonii do Ameryki i Europy z tajnymi rozkazami renegocjowania Traktatów z rządami brytyjskim, francuskim i amerykańskim. Roju uważali owe dokumenty za "nie potwierdzone oficjalnie, prowizoryczne uzgodnienia". Delegacje miały również wycofać przyrzeczenie otwarcia dalszych portów, a jeśli się nie da, opóźniać terminy. - Otrzymali wyraźne rozkazy. Traktaty już do tej pory zostały unieważnione. - A zatem, nie zgadzasz się na wojnę, ale potwierdzasz jednak, że nadszedł czas, by wysłać Sanjiro w zaświaty - skonstatował Anjo złowieszczo. Młodszy mężczyzna był zbyt ostrożny, by otwarcie to potwierdzić. Zastanawiał się, co Anjo planuje - a może już zaplanował. Poluźnił miecze i umieścił je w dogodnej pozycji, udając, że rozważa problem. Musiał przyznać, że to nowe stanowisko bardzo mu odpowiada. Jeszcze raz jestem w ośrodku władzy. Och, Sanjiro pomógł mnie tutaj ustawić, ale tylko dla własnych podłych celów: chce mnie zniszczyć, publicznie obciążając odpowiedzialnością za wszystkie kłopoty sprawiane przez tych przeklętych gai-jinów, zrobić ze mnie pierwszorzędny cel dla tych przeklętych shishi, a potem zawładnąć naszymi dziedzicznymi prawami, bogactwem i Shogunatem. Wszystko jedno, wiem, co planuje, on i ten jego pies gończy Katsumata, jakie są jego prawdziwe intencje względem nas. Znam również plany tych jego sprzymierzeńców, Tosy i Choshu. Nie powiedzie mu się, przysięgam na mych przodków. - W jaki właściwie sposób zamierzasz wyeliminować Sanjiro? Twarz Anjo pociemniała. Wspomniał swą ostatnią gwałtowną kłótnię z daimyo Satsumy zaledwie przed paru dniami. 108 - Powtarzam - oznajmił władczo Sanjiro - natychmiast powinien pan podporządkować się sugestiom cesarza. Zwołać zebranie wszystkich starszych daimyo, pokornie poprosić ich o sformowanie stałej rady, która by doradzała, reformowała i rządziła Shogunatem, anulować niesławne i nie potwierdzone oficjalnie uzgodnienia z gai-jinami, nakazać zamknięcie wszystkich portów dla gai-jinów, a jeśli sobie nie pójdą, wypędzić ich natychmiast! - Przypominam, że jedynie Shogunat ma prawo do prowadzenia polityki zagranicznej. Ani cesarz, ani pan! Wiemy obydwaj, że został oszukany - odparł Anjo, nienawidząc Sanjiro za jego pochodzenie, wojsko, bogactwa i rzucające się w oczy zdrowie. - Te sugestie są śmieszne i niemożliwe do zrealizowania! Utrzymaliśmy pokój przez dwa i pół stu... - Tak, dla większej chwały klanu Toranaga. Jeśli odmawia pan posłuszeństwa naszemu prawowitemu panu lennemu, cesarzowi, to powinien pan zrezygnować lub popełnić seppuku. To wy wybraliście chłopca na Shoguna, ten zdrajca taird Ii podpisał "traktaty"... to bakufu są odpowiedzialni za obecność tutaj gai-jinów, to klan Toranaga jest odpowiedzialny! Anjo zaczerwienił się, doprowadzony niemal do szaleństwa szyderczą złośliwością i szykanami, które trwały od miesięcy. Sięgnąłby po miecz, gdyby Sanjiro nie chronił mandat cesarski. - Gdyby tairó Ii nie negocjował i nie podpisał Traktatów, cudzoziemcy bombami utorowaliby sobie drogę na brzeg i bylibyśmy upokorzeni tak jak Chiny. - Nonsensowne przypuszczenie! - Czy zapomniał pan, jak złupiono i spalono Letni Pałac w Pekinie, Sanjiro-dono? Obecnie Chiny są właściwie rozdarte na kawałki i rząd jest poza chińską kontrolą. Czy zapomniał pan, jak dwadzieścia lat temu na korzyść swego głównego wroga, Brytyjczyków, zrzekli się jednej ze swych wysp, Hongkongu, a obecnie jest tam twierdza nie do zdobycia? Tiensin, Szanghaj, a teraz Szantou stały się samodzielnymi, zdominowanymi i zarządzanymi przez gai-jinów traktatowymi portami? Powiedzmy, że zabiorą w ten sam sposób jedną z naszych wysp. - Przeszkodzilibyśmy im w tym. Nie jesteśmy Chińczykami. - W jaki sposób? Najmocniej pana przepraszam, ale jest pan ślepy i głuchy, a głowę ma pan w obłokach. Rok temu wygasła ostatnia wojna chińska, gdybyśmy ich sprowokowali, posłaliby te floty i armie przeciw nam i również by nas pokonali. Tylko chytrość bakufu ich powstrzymała. Nie sprostalibyśmy tym armadom... ani ich działom i karabinom. - Zgadzam się, Shogunat jest odpowiedzialny za to, że nie jesteśmy przygotowani, Toranaga są odpowiedzialni. Już dawno powinniśmy mieć nowoczesne armaty i statki wojenne. Od lat mamy niezbędną o nich wiedzę. Przecież Holendrzy powiadamiali nas kilkadziesiąt razy o swoich nowych wynalazkach, ale wy włożyliście głowy w kubły! Zawiedliście cesarza. Co najwyżej moglibyście się zgodzić na jeden port, Deshimę, dlaczego więc 109 daliście amerykańskiemu diabłowi, Townsendowi Harrisowi, Yokohamę, Hirodate, Nagasaki, Kanagawę i zezwoliliście, by ich impertynenckie przedstawicielstwa miały dostęp do Edo! Ustąpcie i pozwólcie, by bardziej kwalifikowani ocalili Kraj Bogów... Anjo zaczął się pocić na wspomnienie tego starcia, zwłaszcza gdy uświadomił sobie, że wiele z tego, co mówił Sanjiro, jest słuszne. Wziął papierową chusteczkę i wytarł pot z czoła i z ogolonego ciemienia. Spojrzał znowu na Yoshiego. Zazdrościł mu postawy i urody, lecz przede wszystkim jego młodości i legendarnej męskości. Nie tak dawno temu łatwo było uzyskać zaspokojenie, potencja była rzeczą normalną, pomyślał z nagłym przygnębieniem. Dręczył go stale obecny ból w lędźwiach. Nie tak dawno łatwo było mieć erekcję i obfity wytrysk - teraz stało się to nieosiągalne nawet z tymi, które budziły najsilniejsze pożądanie, zręcznymi i dysponującymi najwyższymi umiejętnościami, nawet gdy stosowało się najrzadsze maści i lekarstwa. - Sanjiro może uważać, że jest poza zasięgiem wszystkich, myli się jednak - rzekł zdecydowanie. - Zastanów się nad tym Yoshi-dono, nasz młody, lecz niezwykle mądry radco, jak go usunąć, inaczej nasze głowy wkrótce mogą się znaleźć na kołku. Yoshi postanowił się nie obrażać. - Co radzą inni Starsi? - zapytał z uśmiechem. Anjo zaśmiał się fałszywie. - Będą głosowali tak, jak powiem. - Gdybyś nie był moim krewnym, zasugerowałbym, byś się wycofał i popełnił seppuku. - Jaka szkoda, że nie jesteś swoim wielkim imiennikiem i nie możesz naprawdę tego rozkazać, co? - Anjo podniósł się ciężko. - Teraz poślę odpowiedź, by przeciągali sprawę, a jutro będziemy formalnie głosować nad tym, czy upokorzyć Sanjiro... - Pełen gniewu, przybrał postawę obronną, kiedy szarpnięciem otwarto drzwi. Yoshi również na wpół wyciągnął miecz z pochwy. - Wydałem rozkazy... - Najmocniej przepraszam, Anjo-sama... - zaczął wyjaśniać zdenerwowany wartownik. Wściekłość Anjo znikła, gdy do pokoju, odsunąwszy wartownika, wszedł pośpiesznie młodzieniec. Zaraz za nim sprawiająca wrażenie niezwykle energicznej dziewczyna w wyszukanym stroju, mająca ledwie pięć stóp wzrostu, za nimi zaś czterech uzbrojonych samurajów i na końcu ochmistrzyni, i dama dworu. Anjo i Yoshi natychmiast uklękli i schylili czoła do tatami. Orszak oddał ukłon. Młodzieniec, Shogun Nobusada, nie skłonił się. Ani dziewczyna, cesarska księżniczka Yazu, jego żona. Obydwoje byli w tym samym wieku - mieli po szesnaście lat. - To trzęsienie przewróciło moją ulubioną wazę - oświadczył z podnieceniem młodzieniec, wyraźnie ignorując Yoshiego. - Moją ulubioną wazę! - Gestem rozkazał, by zamknięto drzwi. W pokoju zostali jego strażnicy i damy jego żony. - Chcę wam powiedzieć, że wpadłem na znakomity pomysł. - Przykro mi z powodu wazy, panie. - Głos Anjo był łagodny. - Miałeś, panie, pomysł? - My... postanowiłem, że my, moja żona i ja, my... postanowiłem, że pojedziemy do Kioto zobaczyć się z cesarzem i spytamy go, co zrobić z gai--jinami i jak ich wyrzucić! - Chłopiec uśmiechnął się promiennie do swej żony, a ta z zadowoleniem kiwnęła głową, przyznając mu rację. - Pojedziemy w przyszłym miesiącu. Z wizytą państwową! Anjo i Yoshi czuli, jak wybuchają im mózgi. Obaj mieliby ochotę skoczyć i udusić tego chłopca za jego brak rozsądku. Obaj jednak trzymali swe uczucia na wodzy, przyzwyczajeni do jego irytującej głupoty i napadów złego humoru i po raz tysiączny obaj przeklinali dzień, w którym małżeństwo tych dwojga zostało zaproponowane, i dzień, gdy je zawarto. - Interesujący pomysł, panie - podjął ostrożnie Anjo, obserwując niezauważalnie dziewczynę. Spostrzegł, że jest na nim skoncentrowana i że jak zwykle, choć jej wargi uśmiechały się, jej oczy pozostawały poważne. - Przekażę tę sugestię Radzie Starszych i poświęcimy jej naszą pełną uwagę. - Dobrze - oświadczył nadęty Nobusada. Był małym chudym młodzieńcem. Mierzył jedynie pięć i pół stopy i zawsze nosił grube geta, sandały, by się podwyższyć. Miał zęby pomalowane na modny czarny kolor, tak jak wymagały tego obyczaje dworu w Kioto, choć nie tutaj, w kręgach Shogunatu. - Trzy czy cztery tygodnie powinny wystarczyć, by wszystko przygotować. - Uśmiechnął się naiwnie do swej żony. - Czy nie zapomniałem o czymś, Yazu-chan? - Nie, panie - odezwała się przymilnie - jak mógłbyś o czymś zapomnieć? - Miała delikatną twarz, uszminkowaną w stylu dworu w Kioto: brwi wyskubane, a na ich miejscu na bieli makijażu narysowana wysoka, łukowata kreska, zęby pomalowane na czarno, gęste krucze włosy zebrane wysoko i upięte ozdobnymi szpilkami. Nosiła fioletowe kimono ozdobione gałązkami z jesiennymi liśćmi, obi - zawile zawiązana szarfa - było złociste. Cesarska księżniczka Yazu, przyrodnia siostra Syna Niebios, od sześciu miesięcy żona Nobusady, wybrana dla niego w wieku lat dwunastu, zaręczona w wieku czternastu i poślubiona w wieku szesnastu lat. - Oczywiście twoja decyzja jest decyzją, a nie sugestią. - Oczywiście, Wasza Wysokość - potwierdził szybko Yoshi. - Tak mi jednak przykro, panie, nie można zmieścić się w czterech tygodniach z przygotowaniami do tak ważnej wizyty. Czy mógłbym ci, panie, doradzić rozważenie faktu, że implikacje takiej wizyty mogą zostać źle zinterpretowane'? 110 111 Uśmiech Nobusady zgasł. - Implikacje? Rada? Jakie implikacje? Przez kogo źle zinterpretowane? Przez ciebie? - zapytał niegrzecznie chłopak. - Nie, panie, nie przeze mnie. Chciałem po prostu, panie, zwrócić twą uwagę na fakt, że żaden shogun nigdy nie jechał do Kioto zasięgać rady cesarza i taki precedens mógłby się okazać katastrofalny dla twojego panowania. - Dlaczego? - spytał gniewnie Nobusada. - Nie rozumiem. - Ponieważ, jak pamiętasz, panie, jedynie shogun ma dziedziczny obowiązek decydować w imieniu cesarza razem ze swoją Radą Starszych i shó-gunatem - mówił łagodnie Yoshi. - To pozwala Synowi Niebios wstawiać się u bogów za nami wszystkimi; shogunat nie dopuszcza, by doczesne i pospolite wydarzenia zakłóciły jego wa. - Pan Toranaga Yoshi mówi prawdę, mężu - zgodziła się słodko księżniczka Yazu. - Niestety, jak to wszyscy wiemy, gai-jinowie zakłócili już jego wa. Wobec tego poproszenie Jego Wyniesioną Wysokość, mego brata, o radę z pewnością będzie wyrazem uprzejmości jak i synowskich uczuć, nie kolidujących z historycznymi prawami. - Tak. - Młodzian wypiął pierś. - To postanowione! - Rada natychmiast rozważy pańskie życzenia - zapewnił Yoshi. Twarz Nobusady wykrzywiła się. - Życzenia? - wykrzyknął. - To jest decyzja! Przekaż im to, jeśli sobie życzysz, lecz ja zdecydowałem! Ja jestem Shogunem, nie ty! Ja! Zdecydowałem! Mnie wybrano, a ciebie odrzucili wszyscy lojalni daimyo. Ja jestem shogunem, kuzynie! Wszystkich przeraził ten wybuch. Ale nie dziewczynę. Uśmiechała się w duchu, trzymała oczy spuszczone i myślała: w końcu przyszedł czas na zemstę. - To prawda, panie - potwierdził Yoshi opanowanym głosem, choć z twarzy odpłynęła mu krew. - Jestem jednak kuratorem i muszę odradzić... - Nie chcę twoich rad! Nikt mnie nie zapytał, czy chciałem kuratora, nie potrzebuję kuratora, kuzynie, a już najmniej ciebie. Yoshi spojrzał na trzęsącego się z wściekłości młodziana. Kiedyś byłem taki jak ty, pomyślał zimno, marionetka, której polecano to czy tamto; kazano odebrać mnie mojej rodzinie, by zaadoptowała mnie inna; polecono mi się ożenić; zostałem wygnany i sześciokrotnie omal nie zamordowany, a wszystko dlatego, że bogowie zdecydowali, iż urodzę się jako syn swego ojca, tak jak ty, żałosny głupcze, urodziłeś się jako syn swego ojca. Jestem taki jak ty pod wieloma względami, ale nigdy nie byłem głupcem, zawsze byłem szermierzem i zdawałem sobie sprawę z tego manipulowania. A teraz zmieniło się to ogromnie. Teraz już nie jestem marionetką. Sanjiro z Satsumy nie wie jeszcze o tym, ale to on uczynił ze mnie lalkarza. - Skoro jednak jestem" kuratorem, będę cię strzegł i ochraniał, panie - 112 oświadczył. Powędrował na chwilę wzrokiem ku dziewczynie. Takiej drobnej i delikatnej. Z wyglądu. - A także twą rodzinę. Nie spojrzała mu w twarz. Nie było takiej potrzeby. Obydwoje wiedzieli, że wojna została wypowiedziana. - Cieszymy się z pańskiej ochrony, Toranaga-sama. - Ja nie! - zaskrzeczał Nobusada. - Byłeś moim rywalem, teraz jesteś niczym! Za dwa lata skończę osiemnaście lat i wtedy będę rządził sam, a ty... - Wycelował palec w niewzruszoną twarz Yoshiego. Wszyscy dokoła się przerazili. Ale nie dziewczyna. - Jeśli nie nauczysz się słuchać, ja... zostaniesz zesłany na zawsze na Wyspę Północną. Jedziemy do Kioto! Obrócił się. Strażnik pośpiesznie rozepchnął przed nim drzwi. Kiedy młodzieniec szybko opuszczał salę, wszyscy się skłonili. Księżniczka wyszła za nim, potem inni. Gdy dwaj mężczyźni znów zostali sami, Anjo wytarł pot z szyi. - To ona... ona jest źródłem wszystkiego, tego jego... podniecenia i "świetności" - stwierdził gorzko.- Od kiedy przyjechała, dureń stał się jeszcze głupszy, niż był, i wcale nie dlatego, że oddaje się rozpuście aż do otępienia. Yoshi skrył swe zdumienie, że Anjo wypowiada głośno ten oczywisty, acz niebezpieczny komentarz. - Herbaty? Anjo markotnie kiwnął głową. Znowu pozazdrościł tamtemu elegancji i siły. Pod niektórymi względami Nobusada nie jest znowu takim durniem, myślał. Zgadzam się z nim, jeśli chodzi o twoją osobę. Im się szybciej ciebie usunie, tym lepiej, ciebie i Sanjiro, obaj jesteście kłopotliwi. Czy Rada mogłaby przegłosować ograniczenie twoich praw kuratora albo twoje wygnanie? To prawda, że doprowadzasz tego durnego chłopca do wściekłości za każdym razem, gdy cię ogląda. Ją również. Gdyby nie ty, dałbym sobie radę z tą dziwką, choć to przyrodnia siostra cesarza. I pomyśleć, że nie tylko popierałem to małżeństwo, ale to ja wprowadziłem w życie fortel tairó Ii, chociaż cesarz sprzeciwiał się takiemu związkowi. Odrzuciliśmy przecież jego niechętną pierwszą ofertę, rękę jego trzydziestoletniej córki, potem jego jednorocznego niemowlaka, aż w końcu, pod naciskiem, zgodził się na swoją przyrodnią siostrę. Oczywiście, tak bliski związek Nobusady z rodziną cesarską wzmacnia naszą pozycję wobec Sanjiro i innych panów z zewnątrz, wobec Yoshiego i tych, którzy chcieli, aby to on został wyznaczony na Shoguna. Ten związek będzie wszechmocny, gdy ona urodzi syna, to ją ułagodzi i upuści jej jadu. Dawno powinna być w ciąży. Lekarz chłopca zwiększy porcję żeń-szenia lub da mu jakieś specjalne pigułki, co powinno zwiększyć jego możliwości, to straszne, by być w jego wieku takim słabeuszem. Tak, im szybciej będzie brzemienna, tym lepiej. Dopił herbatę. - Zobaczymy się jutro na zebraniu. 8 ¦- Gai-jin 113 Wymienili zdawkowe ukłony. Yoshi opuścił wieżę i wyszedł na blanki. Potrzebował świeżego powietrza i czasu do namysłu. Poniżej widział obszerne kamienne fortyfikacje z trzema koncentrycznymi fosami, umocnienia nie do zdobycia, mosty zwodzone, monstrualne mury. Wewnątrz zamkowych murów znajdowały się kwatery dla pięćdziesięciu tysięcy samurajów i dziesięciu tysięcy koni obok obszernych komnat i pałaców dla wybranych, lojalnych rodzin - a za najbardziej wewnętrzną fosą tylko dla rodzin Toranaga. I wszędzie ogrody. W centralnej wieży, powyżej i poniżej blanki, na której stał Yoshi, znajdowały się najściślej chronione obszary mieszkalne oraz pomieszczenia panującego Shoguna, jego rodziny, dworzan i zaufanej służby. I skarbce. Jako kurator, Yoshi również tutaj mieszkał. Niepożądany, na obrzeżach, ale także bezpieczny i w otoczeniu swej straży. Za fosą zewnętrzną znajdował się pierwszy ochronny krąg pałaców daimyo. Były to obszerne, bogate, rozległe rezydencje. Za nimi krąg rezydencji gorszych, a za nimi jeszcze gorsze - po jednej takiej rezydencji dla każdego daimyo w kraju. Wszystkie zostały wytyczone osobiście przez Shoguna To-ranagę i zbudowane zgodnie z ustaloną przez niego nową zasadą sankin-kotai, alternatywnej rezydencji. "Sankin-kotai - ogłosił - wymaga, by wszyscy daimyo natychmiast zbudowali i utrzymywali po wieczne czasy "stosowną rezydencję" pod murami mego zamku w miejscu, które dokładnie określę. Tam daimyo, jego rodzina i kilkoro wiernej służby ma mieszkać stale, a pałace mają być bogate, ale nie obronne. Każdemu daimyo zezwala się, co więcej wymaga od niego, by raz na trzy lata na jeden rok powrócił do swego lenna i mieszkał tam ze służbą, lecz bez żony, konkubin, matki, ojca czy dzieci, dzieci dzieci ani żadnego członka swej najbliższej rodziny. Porządek, w jakim daimyo wyjeżdżają, jest również dokładnie określony zgodnie z następującą listą i rozkładem..." Ani razu nie użyto słowa "zakładnik", choć do dawnych zwyczajów należało branie zakładników siłą lub przyjmowanie ofiarowanych dobrowolnie, jako gwarancji posłuszeństwa. Nawet sam Toranaga był jako dziecko zakładnikiem dyktatora Gorody; następca Gorody, Nakamura, sprzymierzeniec i pan feudalny Toranagi, trzymał jako zakładników jego rodzinę; a sam Toranaga, ostatni i największy dyktator, postanowił rozciągnąć ten zwyczaj do sankin-kotai, by trzymać w niewoli wszystkich. "Jednocześnie - tak pisał w swym Testamencie, dokumencie dla wybranych spadkobierców - shogunom w przyszłości poleca się, aby zachęcali wszystkich daimyo, żeby budowali ekstrawagancko, mieszkali elegancko, ubierali się strojnie i zabawiali rozrzutnie, tak by szybciej pozbawić ich rocznego dochodu w koku, które zgodnie z właściwym i niezmiennym zwyczajem należą tylko do danego daimyo. W ten sposób wszyscy wkrótce popadną w długi, będą jeszcze bardziej zależni od nas i co ważniejsze, pozbawieni pazurów podczas gdy my będziemy nadal żyć oszczędnie i unikać ekstrawagancji. 114 Niektóre lenna jednak - na przykład Satsuma, Mori, Tosa, Kii - są tak bogate, że nawet te ekstrawagancje pozostawią do ich dyspozycji zbyt niebezpieczną nadwyżkę. Wobec tego, od czasu do czasu władający Shogun zachęci niektórych daimyo, by ofiarowali mu kilka lig głównej drogi, pałac, świątynię. Rozmiar tych darów, okresy i częstotliwości są wyłożone w następującym dokumencie..." - Jak sprytnie, jak dalekowzrocznie - powiedział cicho Yoshi. - Każdy daimyo złapany w jedwabną sieć, niezdolny do buntu. Ale wszystko zepsute przez głupotę Anjo. Pierwsza z "próśb" cesarza, przedstawiona przez Sanjiro Radzie Starszych zanim jeszcze Yoshi został jej członkiem, dotyczyła zniesienia tego starodawnego zwyczaju. Anjo i inni wyłgiwali się, spierali, ale w końcu zgodzili. Niemal w ciągu jednej nocy pierścień pałaców opróżnił się z wszystkich żon, konkubin, dzieci, krewnych i stał się pustynią zamieszkaną przez kilka pozostawionych sług. Nasz najskuteczniejszy bicz na zawsze stracony, myślał gorzko Yoshi. Jak Anjo mógł być tak nieudolny? Jego wzrok błądził po terenach za pałacami, po mieście stołecznym z milionem dusz, które obsługiwały zamek i żyły z niego, mieście poprzecinanym strumieniami i mostami, przeważnie drewnianymi. W tej chwili na całym ciągnącym się do morza terenie widoczne były liczne pożary - kwiaty trzęsienia ziemi. Jeden z wielkich drewnianych pałaców stał w płomieniach. Yoshi pomyślał mimochodem, że pałac należał do daimyo Sai. To dobrze. Sai popiera Anjo. Rodzin już tu nie ma, lecz Rada może nakazać mu odbudowę i koszty zmiażdżą go na zawsze. Zapomnij o tym. Jaką mamy tarczę przeciw gai-jinom? Musi być przecież jakaś! Wszyscy uważają, że cudzoziemcy mogą spalić Edo, ale nie zdołają włamać się do zamku ani prowadzić długiego oblężenia. Ale to nie tak. Wczoraj Anjo znowu opowiedział Starszym znaną historię o oblężeniu Malty jakieś trzysta lat temu, jak to armie tureckie nie mogły wykurzyć z zamku nawet sześciuset dzielnych rycerzy. - Mamy dziesiątki tysięcy samurajów - oświadczył Anjo - wszyscy są wrogo nastawieni do gai-jinów. Musimy zwyciężyć, oni muszą odpłynąć. - Jednak ani Turcy, ani chrześcijanie nie mieli armat - zaprotestował wtedy Yoshi. - Nie zapominajcie, że Shogun Toranaga zbombardował zamek Osaka armatami gai-jinów... Te bydlaki mogą tutaj uczynić to samo. - Nawet gdyby to zrobili, zdołamy znacznie wcześniej bezpiecznie wycofać się na wzgórza. Tymczasem każdy samuraj, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko w kraju, nawet śmierdzący handlarze, skupią się pod naszymi sztandarami i spadną na nich jak szarańcza. Nie mamy czego się lękać - oznajmił w odpowiedzi pogardliwie Anjo. - Przypadek Osaki był inny, tam stał daimyo naprzeciw daimyo, nie było inwazji. Nieprzyjaciel nie wytrzyma wojny lądowej. Wojnę lądową musimy wygrać. 115 - Oni wszystko zniszczą, Anjo-sama. Nie będziemy mieli czym rządzić. Nasz jedyny sposób to złapać gai-jinów w sieć, tak jak pająk chwyta w sieć swą znacznie większą zdobycz. Musimy stać się pająkiem, musimy znaleźć sieć. Lecz oni go nie słuchali. Co to za sieć? "Po pierwsze poznaj problem - pisał Toranaga w swoim Testamencie - potem, cierpliwie, szukaj rozwiązania". Sedno sprawy sprowadza się po prostu do pytania: jak uzyskać ich wiedzę, uzbrojenie, floty, bogactwo i opanować handel na naszych warunkach, a jednocześnie wypędzić ich wszystkich, skasować nierównoprawne Traktaty i nigdy już żadnemu gai-jinowi nie pozwolić na postawienie stopy na naszych brzegach, jeśli nie zgodzi się on na poważne ograniczenia? Testament mówił: "Rozwiązanie wszystkich problemów naszego kraju można znaleźć cierpliwie szukając tu, na miejscu, lub w dziele Sun Tzu: "Sztuka wojny"". Shogun Toranaga był najcierpliwszym władcą świata, pomyślał Yoshi i po raz milionowy przejęła go nabożna cześć. Mimo że Toranaga był najważniejszą osobą w kraju poza zamkiem Osa-ka - niezdobytą twierdzą zbudowaną przez jego poprzednika, dyktatora Nakamurę - czekał dwanaście lat, by zatrzasnęła się pułapka, w której założył przynętę. Rozpoczął oblężenie zamku, którym władali całkowicie pani Ochiba, wdowa po dyktatorze, jej siedmioletni syn i dziedzic, Yaemon - Toranaga uroczyście przysiągł mu posłuszeństwo - i osiemdziesiąt tysięcy fanatycznie lojalnych samurajów. Dwa lata oblężenia, trzysta tysięcy żołnierzy, armaty z "Erasmusa" - korsarskiego holenderskiego statku Anglika Anjin-sana, który przyprowadził go do Japonii - regiment muszkieterów - również wyszkolonych przez Anglika - sto tysięcy ofiar, cała osobista przebiegłość Torangi i wykorzystanie istotnego zdrajcy wewnątrz twierdzy... to wszystko potrzebne było, by pani Ochiba i Yaemon wybrali seppuku zamiast niewoli. Potem Toranaga obsadził zamek Osaka, zagwoździł armatę, zniszczył wszystkie muszkiety, rozpuścił regiment muszkieterów, zabronił wytwarzania i importu wszelkiej broni palnej, złamał potęgę portugalskich kapłanów jezuitów i chrześcijańskich daimyo, zmienił granice lenn, wysłał w zaświaty wszystkich wrogów, wprowadził prawa, które zostały zapisane i utrwalone później w dokumencie nazwanym Testamentem, i niestety, wziął trzecią część wszystkich dochodów dla siebie i swej najbliższej rodziny. - To on uczynił nas tak silnymi - wymamrotał Yoshi. - To dzięki jego Testamentowi kraj jest wolny od obcych wpływów i żyje w pokoju, tak jak on to zaplanował. Nie mogę go zawieść. liii, co za człowiek! Jak mądrze postąpił jego syn, Sudara, drugi Shogun, 116 że zmienił nazwisko rodziny na Toranaga, zamiast użyć prawdziwego nazwiska rodziny, Yoshi - tak, byśmy nigdy nie zapomnieli naszych korzeni. Co by mi doradził? Przede wszystkim cierpliwość, a potem zacytowałby Sun Tzu: "Poznaj swego wroga tak, jak znasz samego siebie, a nie będziesz się musiał obawiać stu bitew; jeśli poznasz siebie, lecz nie wroga, na każde twoje zwycięstwo wypadnie również klęska; jeśli nie poznasz ani siebie, ani swego wroga, przegrasz każdą bitwę". Wiem coś niecoś o wrogu, lecz nie dość wiele. Jeszcze raz błogosławię mego ojca, że dzięki niemu zrozumiałem wartość wykształcenia, że przez lata zapewnił mi tak wielu specjalnych nauczycieli, zarówno zagranicznych, jak i japońskich. To smutne, że nie mam zdolności do języków, więc wiedzy dostarczali mi pośrednicy: dzięki kupcom holenderskim poznałem historię świata, angielski żeglarz pomógł mi sprawdzić holenderskie prawdy i otworzył oczy na wiele spraw - Toranaga też posłużył się w swoim czasie Anjin-sanem - i jeszcze wielu innych. Chińczyk, który nauczał mnie rządzenia, literatury i "Sztuki wojny" Sun Tzu; stary francuski kapłan-renegat z Pekinu, który spędził pół roku na uczeniu mnie Machiavellego, pracowicie tłumacząc go dla mnie na chiński - była to jego przepustka, pozwalająca na mieszkanie w dobrach mego ojca i na cieszenie się Wierzbowym Światem, co tak uwielbiał; amerykański pirat, rozbity na Izu, opowiedział mi o armatach i oceanach trawy zwanych preriami, o ich zamku, zwanym Biały Dom, i o wojnach, w których wytępili tubylców tego kraju; rosyjski emigrant, skazaniec i miejsca zwanego Syberią, który utrzymywał, że jest księciem z dziesięciu tysiącami niewolników, i opowiadał bajki o miejscach zwanych Moskwa i Petersburg; i wielu innych - niektórzy uczyli mnie przez kilka dni, niektórzy całe miesiące, lecz zawsze krócej niż rok. Żaden z nich nie wiedział, kim jestem, a mnie zakazano to mówić. Ojciec był taki skryty i tak straszny, gdy się zirytował. - Kiedy ci ludzie odchodzą, ojcze - zapytał Yoshi kiedyś na początku edukacji - co się z nimi dzieje? Wszyscy są tacy wystraszeni. Dlaczego tak ma być? Obiecałeś im przecież nagrody, prawda? - Masz jedenaście lat, mój synu. Ten jeden raz wybaczę ci grubiaństwo wypytywania mnie. Przypomnę ci, jak ogromna jest moja wielkoduszność: nie dostaniesz jedzenia przez trzy dni, sam wejdziesz na górę Fuji i będziesz spał bez przykrycia. Yoshi wstrząsnął się. W tym czasie nie wiedział, co oznacza "wielkoduszność". W ciągu tych dni omal nie umarł, ale dokonał, czego od niego wymagano. W nagrodę za samodyscyplinę jego ojciec, daimyo Mito, powiedział mu, że adoptuje go rodzina Hisamatsu i czyni dziedzicem tej gałęzi rodu Toranaga. - Jesteś moim siódmym synem. W ten sposób zyskujesz Swe własne dziedzictwo i nieco lepsze pochodzenie od twoich braci. 117 - Tak, ojcze - odpowiedział wstrzymując łzy. Nie zdawał sobie sprawy, że wychowują go na Shoguna, nikt też mu nigdy o tym nie mówił. Cztery lata temu, gdy Shogun Iyeyoshi zmarł na plamistą chorobę, ojciec zaproponował, by dwudziestoletni wówczas Yoshi został jego następcą. Przeciwstawił się temu tairó Ii i wygrał - jego wojska panowały nad Wrotami Pałacowymi. Wyznaczono więc Nobusadę, Yoshiemu zaś, całej rodzinie, ojcu i wszystkim ich wpływowym zwolennikom nakazano surowy areszt domowy. Dopiero kiedy Ii został zabity, uwolniono go i przywrócono mu ziemie i zaszczyty, podobnie jak i innym, tym którzy przeżyli. Jego ojciec zmarł w areszcie domowym. Powinienem zostać Shogunem, myślał po raz milionowy. Byłem gotowy, wyszkolony i mogłem powstrzymać zgniliznę shogunatu; mogłem stworzyć nową więź między Shogunatem a daimyo; mogłem załatwić sprawę gai--jinów. To ja powinienem był dostać tę księżniczkę za żonę. Nigdy bym nie podpisał tych uzgodnień ani nie pozwoliłbym, by negocjacje wypadły dla nas tak niekorzystnie. To ja powinienem mieć do czynienia z Town-sendem Harrisem. Rozpocząłbym nową epokę ostrożnych zmian, by przystosować się do świata zewnętrznego w ustalonym przez nas tempie, a nie narzuconym przez nich! Tymczasem nie jestem Shogunem, Nobusada został wybrany wedle wszelkich reguł, Traktaty istnieją, księżniczka Yazu, Sanjiro, Anjo istnieją, a gai--jinowie dobijają się do naszych drzwi. Zadrżał. Lepiej, żebym był ostrożniejszy. Trucizna - to pradawny kunszt; strzała we dnie lub w nocy; na zewnątrz czekają setki zabójców ninja do wynajęcia. I jeszcze ci shishi. Musi być jakieś rozwiązanie! Jakie? Ptaki morskie krążące z krzykiem nad miastem i zamkiem przerwały tok jego myśli. Uważnie obserwował niebo. Nie ma ani znaku zmiany pogody czy nadchodzącej burzy, choć był to przecież miesiąc, gdy zwykle nadchodzą wielkie wiatry, a razem z nimi zima. Zima w tym roku będzie ciężka. Głód nie taki, jak trzy lata temu, lecz zbiory są nędzne, gorsze nawet niż w zeszłym roku... Chwileczkę! Co takiego powiedział Anjo, co mi o czymś przypomniało? Odwrócił się i przywołał gestem jednego ze swych strażników. Ogarniało go coraz większe podniecenie. - Przyprowadź tutaj tego szpiega, rybaka, jak on się nazywa...? Ach, tak, Misamoto. Przyprowadź go natychmiast po kryjomu do mojej kwatery. Jest zamknięty we Wschodniej Wartowni. 8 Wtorek, 16 września Dokładnie o wschodzie słońca, gdy kuter sir Williama przepływał obok śródokręcia, artyleria okrętu flagowego ryknęła salwą z jedenastu dział. Z wybrzeża dobiegły słabe wiwaty - zgromadzili się tam wszyscy trzeźwi, by obserwować, jak flota odpływa do Edo. Wiatr wzmagał się, morze było spokojne, niebo z lekka zachmurzone. Sir William został formalnie przywitany na pokładzie świstem trapowym. Towarzyszył mu tylko Phillip Tyrer, pozostali pracownicy przedstawicielstwa znajdowali się już na innych okrętach. Obaj mężczyźni mieli na sobie surduty i cylindry. Ręka Tyrera spoczywała na temblaku. Ujrzeli oczekującego ich na głównym pokładzie admirała Ketterera. Obok niego stał John Marlowe. Obaj ubrani w mundury galowe - trój-graniaste kapelusze, niebieskie żakiety ze złotymi szamerunkami i guzikami, białe koszule, kamizelki, pumpy, buty zapinane na sprzączki i błyszczące szpady. Phillip Tyrer natychmiast pomyślał: Do diabła, jaki ten Marlowe jest zawsze przystojny i elegancki, a zarazem męski, tak samo jak Pallidar w swym mundurze. Niech mnie diabli, nie mam żadnego stroju galowego ani żadnego innego stroju, bym mógł z nimi rywalizować. W porównaniu z nimi jestem biedny jak mysz kościelna i jeszcze nie jestem nawet zastępcą sekretarza. Cholera! Nie ma to jak mundur, który dodaje mężczyźnie uroku i zapewnia mu pozycję w oczach dziewczyny... Omal nie wpadł na sir Williama, który zatrzymał się na najwyższym stopniu, kiedy admirał i Marlowe uprzejmie mu salutowali. Tyrera wszyscy ignorowali. Psiakrew, pomyślał, skoncentruj się, jesteś tak jak oni na służbie, tak jak oni na każde skinienie i wezwanie Możnego! Bądź ostrożny, też stań się częścią akcji. Od kiedy mu się wczoraj zameldowałem, Wiluś zachowuje się, jakby mu szerszeń wlazł do tyłka. - Dzień dobry, sir Williamie, witamy na pokładzie. - Dziękuję. Życzę dobrego dnia, admirale Ketterer. - Sir William zdjął cylinder, a Tyrer natychmiast poszedł za jego przykładem. Bryza targała 119 lekko poły ich surdutów. - Bądźcie łaskawi postawić żagle. Inni ministrowie są na francuskim okręcie flagowym. - Dobrze. Admirał skinął na Marlowe'a. Marlowe natychmiast zasalutował, podszedł do kapitana, który stał na otwartym mostku, tuż przed jedynym kominem i głównym masztem, i znowu zasalutował. - Pozdrowienia od admirała, panie kapitanie. Niech pan kieruje się na Edo. Komendy szybko zostały przesłane w dół po szczeblach hierarchii. Marynarze wykrzyknęli trzy razy na wiwat, w kilka chwil kotwice w rytmie szanty znalazły się na pokładzie, a w ciasnej kotłowni, trzy pokłady poniżej, zespoły rozebranych do pasa palaczy zaczęły dosypywać do pieców węgla przy akompaniamencie innego rytmicznego zaśpiewu. Kasłali przy tym i charczeli w powietrzu stale zanieczyszczonym węglowym pyłem. Po drugiej stronie ścianki działowej, w maszynowni, główny maszynista dał "pół naprzód" i olbrzymie silniki tłokowe zaczęły obracać wał śruby. HMS "Euryalus" zbudowano w Chatham osiem lat temu. Trzymasztowa, jednokominowa fregata wojenna o wspomaganiu śrubowym miała wyporność 3200 ton, 35 dział, a jej załogę stanowiło 350 oficerów, marynarzy i piechoty morskiej i 90 palaczy i maszynistów. Dziś wszystkie żagle zostały zwinięte, a z pokładu usunięto zbędne rzeczy, by nie przeszkadzały w akcji. - Przyjemny dzień, admirale - zagadnął sir William. Stali wszyscy na pokładzie rufówki. Phillip Tyrer i Marlowe wymieniwszy milczące pozdrowienia trzymali się w pobliżu swych szefów. - Jak na razie - przyznał opryskliwie admirał, który czuł zawsze skrępowanie w obecności cywilów, zwłaszcza kogoś takiego jak sir William, który w hierarchii państwowej przewyższał go rangą. - Jeśli pan sobie życzy, może pan korzystać z mojej kwatery, znajduje się pod nami. - Dziękuję. - Wokół kilwatera skrzeczące mewy szukały czegoś w wodzie. Sir William obserwował je przez chwilę, starając się otrząsnąć z nastroju przygnębienia. - Dziękuję panu, ale raczej pozostanę na pokładzie. Chyba nie zna pan jeszcze pana Tyrera? Jest naszym tłumaczem na stażu. Admirał po raz pierwszy zwrócił uwagę na Tyrera. - Witamy na pokładzie, panie Tyrer, z pewnością przydadzą się nam tutaj ludzie mówiący po japońsku. Co z pańską raną? - Dziękuję, panie admirale, nie tak źle - odrzekł Tyrer, próbując znowu skryć się w cieniu anonimowości. - To dobrze. Śmierdząca sprawa. Admirał bladoniebieskimi oczyma obserwował przez chwilę morze. Miał czerwoną, osmaganą wiatrami twarz, nad wykrochmalonym kołnierzykiem wystawała fałda ciała, zdradzająca choleryczne usposobienie. Przez chwilę krytycznie obserwował dym, oceniał jego barwę i zapach, a potem chrząknął i strząsnął kilka drobin sadzy ze swojej nieskazitelnej kamizelki. 120 - Coś nie w porządku? - Nie, sir Williamie. Nie można porównywać węgla, który tu dostajemy, z najlepszym węglem szanghajskim czy dobrym węglem z Walii lub Yorkshire. Zawiera za wiele żużlu. Jest dość tani, ale nie sprzedają go nam zbyt często. Powinien pan nalegać, by zwiększyli dostawy. To jeden z naszych poważniejszych problemów. Sir William ze znużeniem skinął głową. - Nalegałem, ale chyba nie mają węgla tu w okolicy. - Nie wiem, skąd pochodzi, ale brudzi. Nie możemy dziś korzystać z żagli, gdy wieje ten przeciwny wiatr. Wspomaganie silnikowe doskonale zdaje egzamin podczas ćwiczeń tego typu, przybrzeżnych manewrów czy w czasie dokowania. Na najlepszym okręcie żaglowym, a nawet na kliprze do transportu herbaty, dotarcie do Edo trwałoby pięć razy dłużej. No i mielibyśmy zbyt mało miejsca do manewrowania. Niestety, tak to jest. Po kolejnej bezsennej nocy sir William nie był w najlepszym humorze. Zareagował natychmiast na głupawą niegrzeczność admirała, opowiadającego mu o rzeczach oczywistych. - Naprawdę? - zapytał bezbarwnym głosem. - Nie szkodzi, wkrótce cała nasza flota będzie się składała wyłącznie z takich śmierdziuchów i tego nam właśnie trzeba. Tyrer skrył uśmiech, gdy admirał poczerwieniał. Była to dla oficerów marynarki sprawa drażliwa, szeroko omawiana przez londyńskie gazety, które wesoło ochrzciły nowe okręty jako "Śmierdziuchy różnych wielkości, dowodzone przez odzianych stosownie śmierdziuchowców różnej wielkości". - Nie dojdzie do tego w przewidywalnej przyszłości i nigdy nie znajdą zastosowania do długich podróży, w czasie blokad czy we flotach bojowych. - Admirał prawie wypluwał z siebie te słowa. - Nie ma sposobu, by wozić między portami cały potrzebny nam zapas węgla i równocześnie zachować zdolność bojową. Musimy mieć żagle, by oszczędzić paliwa. Cywile niewiele się znają na sprawach floty... - Przypomniało mu to o atakach obecnego rządu liberałów na bieżące preliminarze budżetowe floty i ciśnienie krwi znowu mu lekko skoczyło. - Żeby zabezpieczyć nasze drogi morskie i zachować Imperium Brytyjskie w nienaruszonym stanie, Marynarka Królewska, jako kamień węgielny polityki rządowej, musi utrzymywać dwukrotnie więcej statków, obojętne: drewnianych czy obitych blachą, parowców czy żaglowców, niż dwie następne co do wielkości marynarki światowe razem wzięte. Musimy mieć największe i najlepsze silniki oraz najnowocześniejsze w świecie działa, amunicję i materiały wybuchowe. /-' - Pomysł godny podziwu, lecz obecnie trochę nie na czasie, niepraktyczny i obawiam się, zbyt ciężki do strawienia dla ministra skarbu jak i dla rządu. - Lepiej, psiamać, by go strawili! - Fałda nad kołnierzykiem poróżo-wiała. - W swoim własnym interesie ten dusigrosz Gladstone powinien okazać tyle inteligencji, by zrozumieć, co jest najważniejsze. Mówiłem to już 121 wcześniej: im prędzej odejdą od władzy liberałowie i przyjdą torysi, tym lepiej! To nie rządząca partia sprawiła, że Marynarka Królewska ma, dzięki Bogu, wciąż wystarczająco wiele okrętów i siły ognia, by zatopić w razie potrzeby flotę francuską, rosyjską czy amerykańską w ich macierzystych portach. Ale co, jeśli w zbliżającym się konflikcie wszystkie trzy połączą się przeciw nam? - Admirał z irytacją odwrócił się i ryknął, choć Marlowe znajdował się tuż obok: - Panie Marlowe! Niech pan sygnalizuje do "Pearl"! Wyszedł z szyku, psiakrew! - Tak jest, panie admirale! - Marlowe natychmiast odszedł. Sir William spojrzał na morze za rufą, nie dostrzegł jednak, by w szyku statków było coś nie w porządku, więc ponownie skupił się na rozmowie z admirałem. - Minister spraw zagranicznych, Russell, jest zbyt sprytny, by dać się wciągnąć w taki konflikt. Prusy będą wojować z Francją, Rosja pozostanie na boku, Amerykanie są zbyt zajęci wojną domową, hiszpańską Kubą i Filipinami, a także węszą wokół Hawajów. Nawiasem mówiąc, zaproponowałem, byśmy zaanektowali jedną czy dwie z tych wysp, zanim to zrobią Amerykanie. Byłyby z nich doskonałe stacje do przeładunku węgla... Marlowe z kwaśną miną szedł do sygnalisty. Oczy miał zwrócone na HMS "Pearl", swój statek, śrubową fregatę klasy Jason, trzymasztową, jednokomi-nową, dwudziestojednodziałową, o wyporności 2100 ton, czasowo pod komendą pierwszego oficera, porucznika Lloyda. Marlowe zdecydowanie wolałby być na pokładzie i nie tańczyć już dłużej wokół admirała. Podał sygnaliście wiadomość, obserwował, jak wywiesza bandery sygnalizacyjne, i odcyfrował odpowiedź, zanim młody człowiek zameldował: - Przep... Przeprasza. - Jak długo jesteś sygnalistą? - Trzy miesiące, panie poruczniku. -- Lepiej, żebyś migiem powtórzył sobie kody. Wiadomość brzmiała: "Kapitan Lloyd z HMS "Pearl" prosi o wybaczenie". Jeszcze jedna taka pomyłka i twoje jaja znajdą się w wyżymaczce. - Tak jest, panie poruczniku, przepraszam, panie poruczniku - wybełkotał zbity z tropu młodzieniec. Marlowe wrócił do admirała. Z ulgą skonstatował, że narastający między obu mężczyznami konflikt chyba rozszedł się po kościach i teraz omawiali alternatywne plany akcji w Edo i długofalowe skutki ataku na gościńcu Tokaido. Gdy czekał na przerwę w rozmowie, ostrożnie zrobił oko do Tyrera, który w odpowiedzi uśmiechnął się do niego. Marlowe chciał, żeby ich wreszcie odprawiono, mógłby wtedy zapytać Tyrera o Angelikue i Kanagawę. Musiał wyjechać stamtąd przed trzema dniami, w dniu przybycia sir Williama, i od tamtej pory nie miał żadnych informacji z pierwszej ręki, co się tam wydarzyło. - Tak, panie Marlowe? - Admirał wysłuchał porucznika i natychmiast 122 wydyszał: - Wysłać drugą wiadomość: zameldować się na mym statku flagowym o zachodzie. - Zauważył, że Marlowe się skrzywił. - Właśnie tak, panie Marlowe. Takie usprawiedliwienie to niewystarczające przeprosiny za niedbałość w mej flocie. Zgadza się pan? - Tak, panie admirale. - Niech pan pomyśli, kto powinien zamiast niego objąć dowództwo okrętu... Pan nie wchodzi w rachubę. - Admirał Ketterer znowu zwrócił się do sir Williama. - Jak pan mówił? Według pana... - Olinowanie zaskrzypiało na wietrze. Obaj oficerowie spojrzeli na maszty i niebo, wczuwając się w wiatr. Nie było jeszcze oznak niebezpieczeństwa, choć obaj wiedzieli, że pogoda o tej porze roku jest nieprzewidywalna, a na tych wodach burze nadchodzą nagle. - Jak pan twierdził? Według pana te ich władze, to bakufu, nie spełnią naszych żądań? - Nie, jeśli w jakiś sposób ich do tego nie zmusimy. O północy dostałem od nich następne przeprosiny i prośbę o miesiąc zwłoki, tak by "mogli to skonsultować ze zwierzchnikami" i takie inne bzdury. Boże, jak oni umieją kręcić. Powiedziałem kilka szorstkich słów posłańcowi i przekazałem krótką, raczej ostrą odpowiedź, by zaspokoili nasze żądania albo pożałują. - Całkiem słusznie. - Czy kiedy rzucimy kotwicę przy Edo, możemy dać porządną salwę, zrobić efektowne wejście? - Damy salwę z dwudziestu jeden dział, salwę królewską. Myślę, że można zakwalifikować tę misję jako wizytę oficjalną do japońskich Królewskich Wysokości. - Nie odwracając się, admirał wychrypiał: - Panie Marlowe, proszę przekazać rozkaz całej flocie i spytać admirała francuskiego, czy zechce uczynić podobnie. - Tak jest, panie admirale. Marlowe znowu zasalutował i pędem odszedł. - Czy plany pobytu w Edo pozostają bez zmian? Sir William kiwnął głową. - Tak. Razem ze swoją grupą zejdę na brzeg do przedstawicielstwa... Stu żołnierzy jako moja gwardia honorowa powinno wystarczyć. To szkoccy górale, ich mundury i dudy zrobią wrażenie. Reszta pozostaje bez zmian. - Dobrze. - Admirał z zakłopotaniem popatrzył przed siebie. - Zobaczymy Edo, kiedy opłyniemy ten przylądek. - Przybrał stanowczy wyraz twarzy. - Pobrzękiwanie szabelką i wystrzelenie kilku ślepych nabojów to jedno, ale nie zgadzam się, by bombardować i palić miasto bez ogłoszenia stanu wojny. - Miejmy nadzieję, że nie będę musiał prosić właśnie o,to lorda Pahner-stona - odparł ostrożnie sir William - ani też legalizować wojny, do której nas zmuszą. Pełny raport dla premiera jest już w drodze. Niestety musimy czekać cztery miesiące na jego odpowiedź, więc tymczasem, jak zwykle, starajmy się działać jak najlepiej. Te morderstwa muszą się skończyć, a bakufu 123 trzeba tak czy inaczej przypomnieć, gdzie ich miejsce. Teraz jest na to doskonały moment. - Instrukcje Admiralicji nakazują zachować ostrożność. - Do tej samej przesyłki dołączyłem pilną wiadomość dla gubernatora Hongkongu, zawiadamiając go, co planuję, i pytając o możliwe w razie potrzeby posiłki w statkach i ludziach, a także o stan zdrowia pana Struana. - Tak? Kiedy pan to wysłał, sir Williamie? - Wczoraj. Firma Struanów dała kliper. Pan McFay zgodził się ze mną, że sprawa zasługuje na najwyższy pośpiech. - Ten cały incydent to woda na młyn Struanów - zauważył zjadliwie Ketterer. - O facecie, którego zabito, prawie się nie mówi. Mówi się tylko Struan, Struan, Struan. - Gubernator jest osobistym przyjacielem rodziny, a rodzina jest... eee, bardzo dobrze ustosunkowana, bardzo ważna dla interesów Jej Królewskiej Mości w Azji i Chinach. Bardzo ważna. - Osobiście zawsze uważałem ich za bandę piratów, handel bronią, handel opium, wszystko, byle tylko zarobić. - Oba przedsięwzięcia są legalne, drogi admirale. Struanowie są godni szacunku, admirale, i mają bardzo znaczące stosunki w parlamencie. Na admirale nie zrobiło to wrażenia. - Proszę mi wybaczyć, ale tam też, psiakrew, jest kupa nicponi. Przeważnie zachowują się jak cholerni kretyni i starają się obciąć fundusze na marynarkę oraz zredukować liczbę okrętów. To głupota, skoro Anglia opiera się na potędze morskiej. - Zgadzam się, że potrzebujemy jak najlepszej marynarki z jak najbardziej kompetentnymi oficerami, by mogli realizować politykę Imperium Brytyjskiego - oświadczył sir William. Marlowe stojący tuż obok, wyczuł słabo zamaskowany docinek. Szybko spojrzał na kark zwierzchnika i przekonał się, że docinek zrobił wrażenie. Przygotował się na nieuniknione. - Polityka? Zdaje mi się - oznajmił ostro admirał - że marynarka spędza większość czasu wyciągając cywilów i handlarzy z gówna, w jakie wdepnęli, pakując się przez swoją chciwość i szachrajstwa w tarapaty, w które w ogóle nie powinni się wpakować. A jeśli chodzi o tych sukinsynów tam-jego serdelko-waty palec wskazał na Yokohamę rysującą się po stronie lewej burty - to najgorsza banda nicponi, jakich widziałem w życiu. - Niektórzy owszem, lecz większość nie. - Sir William wysunął podbródek. - Bez handlarzy i handlu nie byłoby pieniędzy, Imperium Brytyjskiego ani marynarki. Czerwony kark posiniał. - Bez marynarki nie byłoby handlu, a Anglia nie stałaby się pierwszym narodem świata, najbogatszym, największym imperium, jakie zna świat, psiamać. 124 Gówno prawda, chciał zakrzyknąć sir William, lecz wiedział, że gdyby to zrobił tu, na pokładzie rufówki okrętu flagowego, admirał dostałby apopleksji, a Marlowe i wszyscy marynarze, którzy by to usłyszeli, zemdleliby. Ta myśl rozbawiła go, łagodząc gorycz, która się w nim zebrała po bezsennej nocy, gdy zamartwiał się z powodu wydarzeń na Tokaido. Mógł się teraz zdobyć na bardziej dyplomatyczne zachowanie. - Marynarka jest jedną z głównych służb, admirale. I wielu podziela pańską opinię. Mam nadzieję, że przybędziemy punktualnie? - Tak jest, będziemy o czasie. - Nieco ułagodzony admirał przyjął swobodniejszą postawę. Głowa bolała go od porto, którego butelkę osuszył po obiedzie jako dodatek do poprzednio wypitego bordo. Statek robił siedem węzłów, pod wiatr, co go cieszyło. Sprawdził szyk floty. HMS "Pearl" był bardzo dokładnie ustawiony na linii rufy, po prawej płynęły dwa dziesięcio-działowe slupy-kołowce. Francuski okręt flagowy, trzymasztowa, dwudzies-todziałowa obita blachą fregata-kołowiec ustawiona była niedbale po prawej burcie. - Tego sternika należałoby zakuć w dyby! Mogłaby ostatecznie jakoś ujść, gdyby ją na nowo pomalowali, olinowali, okadzili, by pozbyć się zapachu czosnku, i do cholery, dobrze wyczyścili piaskowcem pokłady, a załogę przewlekli pod stępką. Zgadza się pan z tym, panie Marlowe? - Tak jest, panie admirale. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, admirał znów zwrócił się do sir Williama. - Ta rodzina Struanów i ten ich Noble House, naprawdę są tak ważni? - Tak. Obroty mają olbrzymie, a ich wpływy w Azji, zwłaszcza w Chinach, są nieporównanie większe od innych, jeśli nie liczyć Brocka i Synów. - Oczywiście, widziałem ich klipry. Cacka, doskonale uzbrojone. Na Boga, mam nadzieję, że nie usiłują tutaj kupczyć opium ani bronią palną - dodał już nie bawiąc się w grzeczności. - Osobiście zgadzam się z panem, choć te działania nie są sprzeczne z obecnym prawem. - Są. Z prawem chińskim. Lub prawem Japonii. - Owszem, istnieją jednak okoliczności łagodzące - oponował ze znużeniem sir William. Już kilkadziesiąt razy objaśniał różnym osobom to zagadnienie. - Z pewnością wie pan, że Chińczycy przyjmują za herbatę, którą musimy importować, tylko gotówkę, srebro lub złoto, nic więcej. Jedynym produktem, za który płacą w gotówce, złotem lub srebrem, jest opium. I tylko ono. Tak się nieszczęśliwie składa. - Więc jest sprawą kupców, angielskiego Parlamentu i dyplomatów, by to jak najszybciej rozwiązać. Przez ostatnie dwadzieścia lat Marynarka Królewska narzucała w Azji nielegalne prawa, bombardowała porty i miasta Chin, dokonywała tych wszystkich obrzydliwych aktów wojennych tylko po to, jak sądzę, by rozprowadzać opium. To plama na naszej tarczy herbowej! Sir William westchnął. Szef służby cywilnej wydał mu ścisłe rozkazy: 125 n - Na miłość boską, drogi Willie, po raz pierwszy będziesz ministrem pełnomocnym, więc bądź rozsądny, nie podejmuj pośpiesznych decyzji, dopóki nie są absolutnie konieczne. Masz zadziwiające szczęście, drut telegraficzny właśnie dosięgną! Bagdadu, tak że możemy wymieniać z tym miejscem wiadomości w niewiarygodnie krótkim czasie siedmiu dni, dodaj jeszcze jakieś sześć tygodni parowcem z Yokohamy przez Zatokę Perską, Ocean Indyjski, Singapur i Hongkong, a nasze instrukcje dotrą do ciebie po dwóch miesiącach, nie w ciągu dwunastu, a nawet piętnastu, jak to było kilkanaście lat temu. Jeśli więc potrzebujesz wskazówek, a ponieważ jesteś mądry, będziesz ich potrzebował cały czas, pamiętaj, że znajdujesz się zaledwie o cztery miesiące od końca naszej smyczy i jest to jedyna rzecz, która chroni twą głowę i całe Imperium. Jasne? - Zupełnie jasne. - Zasada numer jeden: z szarżami wojskowymi należy obchodzić się w miękkich rękawiczkach, nie zmieniać z lekkim sercem ich rozkazów, gdyż od nich zależy twe życie i życie wszystkich Anglików w danym rejonie. Są w większości trochę tępawi, co doskonale się składa, gdyż potrzeba nam mnóstwa takich facetów, by szli i dawali się zabić w naszej obronie... to znaczy w obronie naszego Imperium. Nie rób zbyt wiele hałasu, Japonia jest nieważna. Leży jednak w naszej sferze wpływów i poświęciliśmy sporo czasu i pieniędzy, by wymanewrować stamtąd Rosjan, Amerykanów i Francuzów. Nie zapaskudź naszego japońskiego gniazda, mamy wystarczająco dużo problemów przez buntowniczych Hindusów, Afgańczyków, Arabów, Afrykańczyków, Persów, Chińczyków, że nie wspomnę o tych cholernych Europejczykach, Amerykanach, Rosjanach i tak dalej. Drogi Willie, zachowuj się jak dyplomata i niczego nie spieprz, bo możesz tego żałować! Sir William jeszcze raz westchnął, zapomniał o swoim złym humorze i powtórzył to, co już mówił kilkadziesiąt razy: szczerą prawdę. - Wiele z tego, co pan mówi, jest jak najbardziej słuszne, lecz niestety, musimy być praktyczni. Bez dochodów z podatku od herbaty zawali się cała brytyjska gospodarka. Miejmy nadzieję, że za parę lat nasze pola opiumowe w Bengalu można będzie spalić. Tymczasem musimy być cierpliwi. - Tymczasem sugeruję, byście wprowadzili tutaj embargo na opium, wszelkie nowoczesne bronie i okręty oraz zakazali niewolnictwa. - Ależ zgadzam się co do niewolnictwa, jest nielegalne od tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku! - Głos sir Williama stał się ostrzejszy. - Amerykanie już dawno temu zostali o tym poinformowani. Co do reszty spraw, to, niestety, pozostają w gestii Londynu. Kark admirała znowu poczerwieniał. - Cóż, mam pewną władzę na tych wodach, sir Williamie. Może pan przyjąć, że wprowadzam embargo właśnie w tej chwili. Słyszałem niepokojące pogłoski, że firma Struanów znowu zamawia karabiny i działa, że już sprzedali tubylcom trzy czy cztery uzbrojone parowce, a Japońcy, jak na mój gust, 126 uczą się za szybko. Prześlę jutrzejszą pocztą formalną prośbę do Admiralicji, żeby wywarli nacisk, by moje rozkazy potraktować jako stale obowiązujące. Twarz ministra pokryła się plamami. Stabilniej ustawił stopy na pokładzie. - Pomysł godny podziwu - oświadczył lodowato. - Przekażę go tą samą pocztą. Tymczasem nie może pan wydać takiego rozkazu bez mojej aprobaty i dopóki nie dostaliśmy dyrektywy z Foreign Office, status quo pozostaje status ąuo\ Adiutanci obu mężczyzn zbledli. Admirał popatrzył groźnie na sir Williama. Wszyscy oficerowie i większość ludzi ugięłaby się pod tym wzrokiem, lecz sir William odpowiedział podobnym spojrzeniem. - Ja... ja rozważę pańskie słowa, sir Williamie. A teraz, jeśli mi pan wybaczy, zajmę się swoimi sprawami. - Admirał odwrócił się i ciężkim krokiem poszedł ku mostkowi. Marlowe apatycznie skierował się za nim. - Na litość boską, Marlowe, przestań iść za mną jak piesek. Jeśli będę cię potrzebował, krzyknę. Pozostań w zasięgu krzyku! - Tak, panie admirale. Kiedy dowódca oddalił się na nieco większą odległość, Marlowe głęboko odetchnął. Podobnie jak sir William, który otarł pot z czoła i cicho zauważył: - Strasznie się cieszę, że nie służę we flocie. - Ja też - zapewnił go Tyrer, wciąż pod wrażeniem odwagi ministra. Serce Marlowe'a waliło jak młotem. Nie cierpiał, gdy ktoś na niego ryczał, nawet gdyby to był admirał, lecz nie zapomniał się. - Ja, ee... proszę mi wybaczyć, panie ministrze, ale pod jego rozkazami flota jest bardzo bezpieczna, jak i cała ekspedycja... i jesteśmy zdania, panie ministrze, że ma zupełną rację co do sprzedawania statków, strzelb, armat i opium. Japońcy już budują statki i wytwarzają małe działa, w tym roku pożeglowali swym pierwszym żelaznym parowcem, trzystutonowym "Kanrin Maru" do San Francisco. Statek został obsadzony wyłącznie przez ich załogę. Opanowali morze. To duży wyczyn w tak krótkim okresie. - Tak, oczywiście, że tak. Sir William zastanawiał się przez chwilę, jak wiodło się w Waszyngtonie japońskiej delegacji z tego statku i jakiż to figiel prezydent Lincoln spłata wspaniałemu Imperium Brytyjskiemu. Jesteśmy przecież uzależnieni od dostaw bawełny Konfederacji do naszych przędzalni w Lancashire, które bankrutują. Jesteśmy także coraz bardziej zależni od obfitych dostaw ze stanów Unii: pszenicy, mięsa i innych towarów. Zadrżał. Niech diabli wezmą tę wojnę! I polityków, i Lincolna. Jego marcowe przemówienie inauguracyjne zawierało przecież sformułowanie: "...ten kraj należy do ludzi i kiedykolwiek poczują się oni znużeni swoim rządem, mogą wykorzystać swe prawa konstytucyjne, by go naprawić, bądź swe prawo rewolucyjne, by go rozpuścić lub obalić..." Judzące słowa, oględnie mówiąc! Gdyby te idee rozpowszechniły się w Europie! Boże! To okropne! W każdej chwili może się zacząć z nimi wojna, 127 najpewniej wojna morska. Musimy mieć bawełnę. Próbował się opanować. Czuł wielką ulgę, że admirał się wycofał. Wciąż przeklinał się za brak kontroli nad sobą. Musisz być bardziej ostrożny i nie wolno ci się martwić o Edo i o swą głupią, arogancką decyzję, by "wyruszyć tam za trzy dni okrętem wojennym" i... do diaska, "zobaczyć się z ShogunemP, tak jakbyś był Clive'em w Indiach. Nie jesteś Clive'em. To twoja pierwsza tura na Dalekim Wschodzie i jesteś nowicjuszem. To szaleństwo wystawić tych wszystkich ludzi na ryzyko z powodu kilku morderstw, szaleństwem jest ryzykować nieograniczone działania wojenne. Ale czy rzeczywiście? Jednak chyba nie. Jeśli bakufu ujdzie na sucho to zabijanie, wówczas nastąpią kolejne mordy i będziemy zmuszeni do wycofania się - aż sprzymierzone floty powrócą, by wymusić spełnienie naszych życzeń, tym razem krwawo. Decyzja była prawidłowa - zły jest sposób jej wykonania. Tak, lecz podejmowanie decyzji jest cholernie trudne, jeśli nie ma się przy sobie nikogo, komu można by zaufać. Bogu dzięki, za parę miesięcy przyjeżdża Daphne. Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo będzie mi brakowało jej rad. Nie mogę się doczekać widoku jej i chłopców. Dziesięć miesięcy to długo, ale wiem, że wyjazd z ponurego, spowitego w smrodliwe, gęste jak grochówka mgły Londynu i zmiana klimatu na tutejszy sprawi jej radość i będzie frajdą dla chłopców. Dobrze by było mieć w Osiedlu kilka angielskich dam właściwej klasy. Będziemy robili wycieczki, dzięki Daphne przedstawicielstwo wreszcie stanie się domem. Skoncentrował wzrok na zbliżającym się cyplu. Za nim czeka go Edo i kanonada. Czy to było mądre? - zapytywał sam siebie pełen wątpliwości. Mam nadzieję. Potem lądowanie i marsz do Przedstawicielstwa Jej Królewskiej Mości. Musisz to zrobić i musisz przygotować się do jutrzejszego spotkania. Nikt ci w tym nie pomoże. Henri Seratard czeka, żebyś się zblamował. Rosjanin także. Ale ty jesteś za wszystko odpowiedzialny, na tym polega twoja praca, i nie zapominaj, że chciałeś być gdzieś ministrem, gdziekolwiek. Rzeczywiście, chciałem, ale nie spodziewałem się, że to będzie Japonia! Niech diabli wezmą Foreign Office. Nigdy nie byłem w podobnej sytuacji: całe moje doświadczenie to papierkowe sprawy dotyczące Francji lub Rosji w Londynie, pobyt na carskim dworze w Petersburgu, kilka osiągniętych intrygami misji do przepięknego Paryża czy Monako. Nigdy w polu widzenia nie pojawiały mi się jakieś regimenty czy okręty wojenne... - Mam nadzieję, iż nie ma pan mi za złe tego, że wyraziłem swoją opinię o stanowisku admirała - kończył sztywno swą wypowiedź Marlowe. - Och, absolutnie nie. - Sir William z wysiłkiem odsunął od siebie swe zmartwienia: będę próbował uniknąć wojny, ale co będzie, to będzie. - Ma pan całkowitą rację, panie Marlowe, i oczywiście jestem zaszczycony, że dowodzi tu admirał Ketterer - oznajmił i od razu poczuł się lepiej. - Różnica zdań dotyczyła spraw protokolarnych. Wszystko to prawda, lecz jednocześnie 128 powinniśmy zachęcać Japończyków, by się uprzemysławiali i żeglowali statkami. Jeden statek czy dwadzieścia to żaden powód do zmartwień. Powinniśmy ich zachęcać... Przybyliśmy tutaj nie po to, by kolonizować, ale jednak to my musimy ich szkolić, panie Marlowe, nie Holendrzy czy Francuzi. Dziękuję, że pan mi przypomniał: im większe są tu nasze wpływy, tym lepiej. - Poczuł ulgę. Rzadko miał okazję rozmawiać z którymś z obiecujących kapitanów, a zachowanie się Marlowe'a, zarówno tutaj, jak i w Kanagawie, zrobiło na nim duże wrażenie. - Czy wszyscy oficerowie tak nie cierpią cywilów i kupców? - Nie, proszę pana. Nie sądzę jednak, by wielu z nas ich rozumiało. Inny styl życia, inne priorytety. Czasami bywa to dla nas trudne. - Uwaga Marlowe'a była skupiona głównie na admirale, który na mostku rozmawiał z kapitanem. Wszyscy obok mieli deprymującą świadomość, że dowódca floty znajduje się obok. Słońce przedarło się przez chmury i od razu dzień wydawał się lepszy. - W każdym razie służba w marynarce jest dokładnie tym, co zawsze chciałem robić. - Pańska rodzina ma morskie tradycje? - Tak, panie ministrze - potwierdził natychmiast z dumą Marlowe. Chciał dodać: Mój ojciec jest kapitanem, obecnie we flocie krajowej; jego ojciec brał udział w bitwie pod Trafalgarem jako porucznik na "Royal Śovereign", okręcie admiralskim lorda Collingwooda; wszyscy moi przodkowie zawsze służyli we flocie, odkąd tylko istniała. A przedtem, jak głosi legenda, pływali na statkach korsarskich z Dorset, ich rodzinnego miasta; mieszkaliśmy tam, w tym samym domu, przez przeszło cztery stulecia. Nie powiedział jednak tego wszystkiego. Wyszkolenie podszepnęło mu, że wyglądałoby to na chełpliwość. - Moja rodzina pochodzi z Dorset - wyjaśnił tylko. - Moja od pokoleń mieszka w północnej Anglii, w Northumberland - oznajmił z roztargnieniem sir William. Oczy miał zwrócone na zbliżający się cypel, myślał o bakufu. - Jako młody chłopak straciłem ojca. Był posłem w parlamencie, prowadził interesy w Sunderland i w Londynie. Zajmował się handlem na Bałtyku i rosyjskimi futrami. Moja matka była Rosjanką, jestem więc dwujęzyczny i to ustawiło mnie na pierwszych szczeblach w Foreign Office. Ona... - powstrzymał się akurat w porę, zdumiony, że tak dużo z własnej woli o sobie opowiedział. Miał właśnie zamiar dodać, że matka, z domu hrabina Swiewa, kuzynka Romanowów, żyje nadal, a kiedyś była damą dworu królowej Wiktorii. Muszę panować nad sobą... tak jakby moje pochodzenie rodzinne miało ich w ogóle obchodzić. - Ee... a pan, panie Tyrer? - Jestem londyńczykiem, panie ministrze. Ojciec był adwokatem, tak jak jego ojciec - Phillip Tyrer zaśmiał się. - Kiedy dostałem dyplom na Uniwersytecie Londyńskim i oświadczyłem mu, że chcę pracować w Foreign Office, omal nie dostał ataku! A kiedy okazało się, że chcę zostać tłumaczem w Japonii, oznajmił mi, że zwariowałem. 9 - Gai-jin 129 __ Może miał słuszność. Ma pan cholerne szczęście, że pana nie zabili, a jest pan tu ledwie tydzień. Zgodzi się pan z tym, Marlowe? __ Tak jest, panie ministrze. - Marlowe pomyślał, że nadeszła właściwa chwila- - Phillipie, nawiasem mówiąc, jak się miewa pan Struan? __ Ani dobrze, ani źle, jak to ujął George Babcott. __ Naprawdę mam nadzieję, że wyzdrowieje - rzekł sir William, czując w swycn trzewiach nagły ból. Kiedy trzy dni temu pojechał kutrem do Kanagawy, Marlowe wypłynął mu naprzeciw i opowiedział, co wiedział o Struanie i Tyrerze, o stracie żomierza, o samobójstwie mordercy i o pościgu za drugim. - Pognaliśmy za sukinsynem, sir Williamie, ja i Pallidar, ale on po prostu zniknął- Przeczesaliśmy pobliskie domy, nikogo jednak nie znaleźliśmy. Tyrer sądzi, źe mogli to być ci dwaj napastnicy z Tokaido, ci mordercy. Nie jest jednak tego pewien. Większość Japończyków wygląda tak samo, prawda? - Ale jeśli to byli ci dwaj, czemuż mieliby ryzykować pojawienie się w przedstawicielstwie? - Najlepsze wyjaśnienie, jakie przychodzi nam do głowy, jest takie, że chcieli, nie rozpoznani, skończyć robotę, panie ministrze. Wyszli z przystani i maszerowali pośpiesznie przez złowieszczo puste ulice. - A co z dziewczyną, panie Marlowe? __Zdaje się, że wszystko w porządku, panie ministrze. Tylko wstrząs. - To dobrze, Bogu za to dziękować, francuski minister aż się pieni z powodu "nikczemnej obelgi dla honoru Francji i jednej z jej obywatelek, która jest prócz tego pod jego osobistą opieką". Im szybciej dziewczyna wróci do Yokohamy, tym lepiej. Och, nawiasem mówiąc, admirał prosił mnie, bym panu powiedział, żeby zaraz wracał pan do Yokohamy. Jest mnóstwo do roboty. My eee... postanowiliśmy złożyć formalną wizytę w Edo, na okręcie flagowym. Marlowe poczuł, jak wzbierają w nim emocje. Działania wojenne na lądzie lub morzu stwarzały jedyną możliwość szybkiego awansu i szybkiego uzyskania belek admiralskich, których pragnął za wszelką cenę. Staruszek będzie ze mnie dumny, kiedy dostanę stopień wyższy od kapitana znacznie wcześniej niż Charles i Percy. Byli to jego młodsi bracia, obaj porucznicy. Teraz, na statku flagowym, w jasnym słońcu, kiedy pokład drżał od potężnych silników, znowu zalała go fala podniecenia. - Przybijemy do Edo wcześniej, niż się pan spodziewa, panie ministrze, będzie to wjazd największy w historii, dostanie pan morderców, odszkodowanie i wszystko, czego pan zechce. Zarówno Tyrer jak i sir William usłyszeli podniecenie w jego głosie, lecz sir WiHiamowi się ono nie udzieliło. - Tak, cóż, myślę, że na minutę zejdę na dół. Nie, dziękuję panu, panie Marlowe, znam drogę. Dwaj młodzi mężczyźni z ogromną ulgą obserwowali jego odejście. Marlowe upewnił się, czy admirał znajduje się wciąż w polu widzenia. 130 - Phillipie, co wydarzyło się w Kanagawie po moim wyjeździe? - To było, no cóż... nadzwyczajne, ona jest nadzwyczajna, jeśli to właśnie cię interesuje. - Dlaczego? - Około piątej zeszła i natychmiast udała się do Malcolma Struana. Została z nim aż do obiadu, wtedy właśnie ją widziałem. Wyglądała... wyglądała na starszą, nie, to też niedobre określenie, nie na starszą, lecz na poważniejszą niż przedtem, zachowywała się bardziej mechanicznie. George powiada, że ona wciąż znajduje się w jakimś szoku. Podczas kolacji sir William zaproponował, że zabierze ją ze sobą do Yokohamy, lecz ona mu tylko podziękowała i odmówiła. Oświadczyła, że wpierw musi się upewnić, czy z Malcolmem wszystko w porządku, i ani mnie, ani George'owi nie udało się odwieść jej od tego zamiaru. Nie jadła prawie nic i wróciła do jego izolatki, została przy nim i nawet nalegała, by wstawiono tam koję, żeby w razie potrzeby mogła być na wezwanie. W ciągu następnych dwóch dni, aż do wczoraj, gdy wróciłem do Yokohamy, rzeczywiście prawie go nie opuszczała i zamieniliśmy z nią ledwie kilka słów. Marlowe stłumił westchnienie. - Musi go kochać. - Tu właśnie jest coś dziwnego. Ani Pallidarowi, ani mnie nie wydaje się, by to była prawdziwa przyczyna. To prawie tak, jak gdyby była... nie, "bezcielesna" to za mocne słowo. Raczej jakby częściowo wciąż śniła i wydawało jej się, że przebywanie z nim daje jej bezpieczeństwo. - Boże! Co powiedział łapiduch? - Po prostu wzruszył ramionami i kazał uzbroić się w cierpliwość, nie martwić się, i że ona jest najlepszym środkiem wzmacniającym, jaki by mógł polecić Struanowi. - Mogę to sobie wyobrazić. A tak naprawdę, jak on się czuje? - Większość czasu jest uśpiony, często wymiotuje, biegunka... nie wiem, jak ona znosi ten zapach, choć cały czas okno jest otwarte. Obaj pomyśleli, że sami również mogliby być tak ranni i bezradni i ogarnął ich na chwilę strach. Chcąc go skryć, Tyrer odwrócił wzrok, świadom, że jego własna rana dotychczas się nie zagoiła, że może jeszcze zacząć gnić, a nocą wciąż dręczą go koszmary wypełnione samurajami, zakrwawionymi mieczami i Angelikue. - Za każdym razem, gdy zachodziłem do Malcolma, a także, szczerze mówiąc, żeby ją ujrzeć - ciągnął - odpowiadała mi tylko: tak, nie, nie wiem, więc po pewnym czasie zrezygnowałem. A ona... ona jest nadal bardzo atrakcyjna. Marlowe zastanawiał się: gdyby nie było Struana, czy wtedy byłaby taka niedostępna? Czy Tyrer byłby poważnym rywalem? Pallidara odrzucił jako człowieka grającego nie w tej lidze: nie mógłby się jej podobać taki pompatycz-ny dupek. 131 - Nie do wiary, popatrz! - krzyknął Tyrer. Opływali cypel i zobaczyli przed sobą ogromną zatokę Edo. Z prawej burty rozciągało się otwarte morze. Rozległe miasto i cały krajobraz z dominującym w nim zamkiem zasnuwał całun dymu z kuchennych palenisk. To zdumiewające ale w zatoce prawie nie było promów, łodzi rybackich i sam-panów, od których zwykle aż się roiło w tym miejscu. Nieliczne łodzie umykały pośpiesznie ku brzegowi. - Czy będzie wojna? - Tyrer czuł się niezbyt pewnie. Marlowe milczał chwilę. __Ostrzeżono ich. Wojna... Większość z nas myśli, ze nie, nie na pełną skalę, jeszcze nie tym razem. Dojdzie do incydentów... - A potem, ponieważ lubił Tyrera i podziwiał jego odwagę, podzielił się z nim swymi myślami. - Incydenty i potyczki, większe i mniejsze, niektórzy z naszych ludzi zginą, niektórzy odkryją, że są tchórzami, inni zostaną bohaterami, większość od czasu do czasu będzie konać ze strachu, część zostanie odznaczona, ale oczywiście zwyciężymy- Tyrer rozmyślał nad tym, wspominając, jak bardzo był przestraszony, ale Babcott przekonał go, że za pierwszym razem zawsze jest najgorzej, jak dzielnie Marlowe rzucił się za zabójcą, jak czarująca była Angelikue - i jak to dobrze być żywym, młodym, i mieć za sobą pierwszy szczebel na drodze do "ministra". Uśmiechnął się. Ciepło tego uśmiechu pobudziło również Marlowe'a. . - W miłości i na wojnie wszystko jest fair, prawda? - spytał oficer. Angelikue siedziała przy oknie w izolatce w Kanagawie. Wpatrywała się w przestrzeń, rozjaśnianą od czasu do czasu słońcem przedzierającym się przez puchate obłoki. Przy nosie trzymała mocno uperfumowaną chusteczkę. Za jej plecami leżał Struan w pół śnie, pół jawie. Ogród bez przerwy patrolowali żołnierze. Po ataku podwojono ochronę, przysłano więcej wojska z Yokohamy. Tymczasowo dowodził Pallidar. Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi. _ Tak?__odezwała się, chowając chusteczkę w dłoni. To był Lim. __Jedzenie dla panicza. Paneka chcieć jeść, heja? __Postaw tutaj - poleciła i wskazała na stolik przy łóżku. Chciała poprosić jak zwykle o swoją tacę, ale potem zmieniła zdanie, uznawszy, że już bez szkody dla siebie może zjeść gdzie indziej. - Dzisiaj, dzisiaj jeść paneky jadalnia. Rozumie, heja? __ Rozumie. - Lim zaśmiał się w duchu. Wiedział, że dziewczyna, kiedy myśli że jest sama, używa chusteczki. Ajajaj, czy jej nos jest tak samo delikatny jak jej inne części? Smród? Jaki smród? Na co się skarżyć? Nie ma tutaj jeszcze smrodu śmierci. Czy powinienem powiedzieć synowi tai-pana, 132 ± że wiadomości z Hongkongu są złe? Ajajaj, lepiej niech sam się o tym dowie. - Rozumie. - Uśmiechnął się promiennie i wyszedł. - Cheri? - mechanicznym ruchem podała Struanowi łyżkę zupy. - Później, dziękuję, kochanie - odpowiedział, jak oczekiwała, bardzo słabym głosem. - Spróbuj trochę przełknąć - nalegała jak zwykle, a on znowu odmówił. Gdy wróciła na swe krzesło przy oknie, pogrążyła się w snach na jawie - o tym, że jest znowu bezpieczna u siebie, w Paryżu, w wielkim domu wuja Michela i kochanej Emmy, arystokratycznej angielskiej ciotki, która wychowywała ją i jej brata jak matka. Po odjeździe - tak już dawno temu! - ich ojca do Hongkongu żyli w luksusie. Emma planowała obiady i jeździła po Lasku Bulońskim na swym rasowym ogierze, którego jej wszyscy zazdrościli, Emma oczarowywała zebranych wokół niej arystokratów, którzy nadskakiwali jej i płaszczyli się przed nią. Emma kłania się bardzo wdzięcznie cesarzowi Ludwikowi Napoleonowi - siostrzeńcowi Napoleona Bonaparte-go - i cesarzowej Eugenii, a oni uśmiechają się, wyrażając w ten sposób, że ją poznają. Loże w teatrach, La Comedie-Francaise, najlepsze stoliki u Trois Freres Provencaux, dorastanie, siedemnaście lat, rozmowy o bieżącym sezonie towarzyskim, wujek Michel opowiada o swych przygodach przy stole hazardowym i na wyścigach, szepcze frywolne historyjki o swoich arystokratycznych przyjaciołach, jego kochanka, hrabina Beaufois, taka piękna, taka uwodzicielska i taka oddana. Oczywiście to wszystko zwyczajne mrzonki, gdyż wuj był zaledwie młodszym kierownikiem w Ministerstwie Wojny, a Emma, owszem, Angielką, lecz tylko aktorką z wędrownej trupy aktorów grywających Szekspira, córką urzędnika. Nigdy nie miała tyle pieniędzy, by Angelikue mogła należycie zaprezentować się w stolicy świata, trzymać okazałego konia i powóz - atrybuty niezbędne, by przeniknąć do prawdziwego towarzystwa, prawdziwej warstwy wyższej, by spotkać tych, którzy zechcieliby ją poślubić, a nie po prostu wpakować do łóżka, poparadować z nią, by potem czym prędzej sfrunąć na młodszy kwiatek. - Wujku Michel, proszę, proszę, to takie ważne! - Wiem, mój zajączku - odrzekł ze smutkiem, gdy na swe siedemnaste urodziny błagała go o upatrzonego wałacha i stosowny strój do konnej jazdy. - Już nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę już nikogo prosić o przysługę ani nikogo do niczego zmusić, nie nakłonię żadnego lichwiarza do pożyczenia pieniędzy. Nie jestem w posiadaniu żadnych tajemnic państwowych, które mógłbym sprzedać, i nie zlecono mi, bym wprowadził w świat jakąś księżniczkę. Muszę też mieć na uwadze twego młodszego brata i naszą własną córkę. - Ale tak proszę, kochany wujku. - Mam jeszcze jeden, ostatni pomysł i trochę franków na skromny 133 T przejazd, byś połączyła się ze swoim ojcem. Do tego mogę dodać najwyżej kilka strojów. Potem szycie strojów, wszystkie doskonałe, potem przymiarki, przeróbki i owszem, jedwabna zielona suknia także - wujek Michel nie miał nic przeciwko temu - potem podniecenie związane z pierwszą podróżą koleją do Marsylii, parowcem do Aleksandrii w Egipcie, lądem do Port Saidu obok pierwszych, prowadzonych przez monsieur de Lessepsa wykopów kanału w Suezie, o którym wszyscy mądrzy ludzie znający się na rzeczy mówili, że to jeszcze jeden sposób, by wprowadzić akcje na giełdę, że kanał nigdy nie zostanie skończony, a gdyby nawet, to opróżniłby Morze Śródziemne, gdyż jego poziom jest wyższy niż tamtych mórz. Ciągle naprzód. Wszystko wyżebrane, wybłagane, wyłudzone i od początku, tak jak należy, pierwszą klasą; "Różnica jest naprawdę taka malutka, wujku Michel..." Niosące świeżość wiatry i nowe twarze, egzotyczne noce i piękne dni, początek nowej przygody, na drugim końcu tęczy przystojny, bogaty mąż, taki jak Malcolm, a teraz wszystko zepsute przez jakiegoś brudnego tubylca! Dlaczego nie potrafię po prostu myśleć o dobrych stronach całej sprawy? - pytała się, czując nagłe cierpienie. Dlaczego miłe myśli przeradzają się w przykre, a potem w okropne, a potem zaczynam myśleć o tym, co naprawdę się wydarzyło, i zaczynam płakać? Nie rób tego, rozkazała sobie w duchu, siłą powstrzymując łzy. Zachowuj się należycie. Bądź silna! Zanim wyszłaś ze swego pokoju, postanowiłaś: nic się nie stało, będziesz zachowywać się normalnie aż do następnej miesiączki. Kiedy się zacznie - a zacznie się - jesteś bezpieczna. A jeśli się nie zacznie? Masz o tym nie myśleć. Twoja przyszłość nie zostanie zniszczona, to byłoby niesprawiedliwe. Będziesz się modlić i trwać blisko przy Malcolmie. Za niego też się będziesz modlić i udawać Florence Nightingale, a wtedy może go poślubisz. Spojrzała na niego znad chusteczki do nosa. Ku jej zdziwieniu, obserwował ją. - Czy zapach jest nadal tak okropny? - zapytał smutno. - Nie, cheri - odparła, zadowolona, że za każdym razem to kłamstwo brzmi szczerzej i szczerzej, i wymaga coraz mniej wysiłku. - Trochę zupy, dobrze? Skinął głową ze znużeniem, wiedząc, że potrzebuje trochę pożywienia, ale że wszystko, co zje, nieuchronnie zostanie z niego wyrzucone, rozrywając szwy zewnętrzne i wewnętrzne, a ból, który potem nastąpi, bez względu na to, jak bardzo będzie się starał mu przeciwdziałać, znowu pozbawi go męskości. - Dew neh loh moh - przeklął po kantońsku, w swym pierwszym języku. Trzymała kubek, a on trochę upił. Potem wytarła mu podbródek, a on upił 134 jeszcze trochę. Pragnął polecić jej, by odeszła, dopóki on nie wydobrzeje, i równocześnie bał się, że Angelikue naprawdę wyjdzie i nigdy nie powróci. - Przepraszam cię za to wszystko... uwielbiam, jak tu jesteś. Nic nie odrzekła, po prostu dotknęła delikatnie jego czoła, chcąc odejść, pooddychać świeżym powietrzem, bojąc się, że gdy coś powie, zdradzi swe prawdziwe uczucia. Im mniej mówisz, tym lepiej, postanowiła. W ten sposób nie dasz się złapać. Patrzyła na siebie z boku - usługuje mu, układa go, a jej myśli co rusz wędrują do zwykłych wydarzeń, do Hongkongu i Paryża, najczęściej do Paryża. Nigdy nie pozwoli sobie wspominać tamtej nocy, tamtego półsnu. W dzień - nigdy, to zbyt ryzykowne. Tylko nocami, kiedy drzwi są pieczołowicie zaryglowane, a ona zostaje sama, bezpieczna w łóżku, może rozewrzeć tamę i pozwolić swym myślom wędrować tam, gdzie... Pukanie do drzwi. - Tak? Wkroczył Babcott. Zapłoniła się pod jego wzrokiem. Dlaczego ciągle mi się wydaje, że czyta w moich myślach? - Chciałem tylko sprawdzić, jak się wiedzie obojgu moim pacjentom - wyjaśnił dobrodusznie. - Cóż, panie Struan, jak pan się ma? - Mniej więcej tak samo, dziękuję. Doktor Babcott bystrym wzrokiem zauważył, że nie ma połowy zupy, lecz nie trzeba jeszcze ścierać wymiocin. To dobrze. Ujął Struana za przegub. Puls wciąż nieregularny, lecz regulamiejszy niż przedtem. Czy mogę mieć nieśmiałą nadzieję, że zdrowieje? Usta doktora mówiły, w jakim dobrym stanie jest pacjent i to na pewno dlatego, że Angelikue go pielęgnuje, że z jego zabiegami nie ma to nic wspólnego, mówiły takie zwykłe rzeczy. Owszem, ale tak mało jeszcze można powiedzieć, tak wiele zależy od Boga - o ile On istnieje... Dlaczego zawsze to dodaję? - Jeśli nadal się będzie panu polepszać, to powinniśmy chyba przenieść pana z powrotem do Yokohamy. Może jutro. - To nierozsądne - wtrąciła natychmiast, przestraszona, że straci swą przystań. Jej głos brzmiał ostrzej, niż chciała. - Proszę mi wybaczyć, ale to jest rozsądne - oświadczył łagodnie, chcąc natychmiast ją uspokoić. Podziwiał jej hart ducha i troskę o Struana. - Nie doradzałbym tego, gdyby się to wiązało z ryzykiem, ale to będzie rozsądne, naprawdę. Pan Struan znajdzie tam większe wygody i lepszą pomoc. - Mon Dieu, co mogę jeszcze zrobić? Nie wolno mu odjeżdżać, jeszcze nie, jeszcze nie. - Posłuchaj, kochanie - Struan starał się mówić mocnym głosem. - Jeśli doktor myśli, że mogę wracać, to naprawdę tak będzie lepiej. Dzięki temu odzyskasz swobodę, będzie ci łatwiej. - Ale ja nie chcę odzyskać swobody, chcę zostać tutaj, dokładnie jak jest teraz, bez... bez żadnego zamieszania. 135 Czuła, jak łomocze jej serce, i wiedziała, że protestuje jak histeryczka, ale nie wzięła pod uwagę przeprowadzki. Głupia, jesteś głupia. Oczywiście, przeprowadzka musi nastąpić. Myśl! Co możesz zrobić, by jej zapobiec? Nie było jednak potrzeby czemukolwiek zapobiegać. Struan właśnie mówił, że nie powinna się martwić, będzie lepiej tam w Osiedlu, będzie tam bezpieczniejsza i on będzie szczęśliwszy z tego powodu. Jest tam kilkudziesięciu służących i apartamenty w Budynku Struanów, o ile Angelikue sobie tego życzy, dostanie apartament obok jego apartamentu i będzie mogła pozostać albo nie, wedle swoich życzeń, i będzie miała ciągły dostęp do niego, w dzień i w nocy. - Nie martw się, chcę, żebyś również była zadowolona - zapewnił ją. - Będzie ci wygodnie, obiecuję, i kiedy mi się polepszy, ja... - Chwyciły go torsje i wyczerpały całkowicie. Babcott posprzątał. Struan zasnął znowu, uśpiony narkotykiem. - Naprawdę to dla niego lepsze - przekonywał spokojnie doktor. - Uzyska tam stosowną pomoc, a tu prawie nie da się utrzymać wszystkiego w czystości. Potrzebuje... Przykro mi, lecz on potrzebuje innego rodzaju pomocy. Robi pani dla niego więcej, niż sama pani sobie zdaje sprawę, ale pewne funkcje jego chińscy służący naprawdę wykonają lepiej. Przepraszam za szczerość. - Nie musi pan przepraszać, doktorze. Ma pan rację i rozumiem to. - Jej myśli goniły. Apartament obok Malcolma będzie idealny, służba i świeże ubranie. Znajdę szwaczkę i każę zrobić sobie piękne suknie, będę miała stosowne towarzystwo i będę panowała... nad nim i swą przyszłością. - Pragnę tylko jak najlepiej dla niego - oznajmiła spokojnie i dodała, potrzebując tej informacji: - Jak długo będzie taki jak teraz? - Przykuty do łóżka i całkiem bezradny? - Tak, proszę powiedzieć mi prawdę. Proszę. - Nie mam pojęcia. Przynajmniej dwa lub trzy tygodnie, może więcej. A potem przez miesiąc czy dwa nie będzie zbyt ruchliwy. - Rzucił spojrzenie na bezwładnego mężczyznę. - Wolałbym, żeby pani mu o tym nic nie mówiła. Zmartwiłoby go to niepotrzebnie. Przytaknęła w duchu, czując, że wszystko jest jak trzeba. - Niech się pan nie niepokoi, nie powiem ani słowa. Modlę się, by szybko wróciły mu siły, i obiecuję, że będę pomagać tak, jak tylko zdołam. Kiedy Babcott wyszedł, myślał wciąż o tym samym: Mój Boże, jaka cudowna kobieta! Bez względu na to, czy Struan przeżyje, czy nie, ma szczęście, że jest aż tak kochany. Salwa z dwudziestu jeden dział oddana przez wszystkie sześć okrętów wojennych zakotwiczonych przy Edo odbijała się wielokrotnym echem. Załogi słuchały jej z podnieceniem, dumne ze swej potęgi i z tego, że nadszedł wreszcie czas zadośćuczynienia. - Nie pozwolimy im na żaden dalszy krok, sir Williamie - zachłystywał się radością Phillip Tyrer stojący obok ministra na górnej krawędzi nadburcia. Zapach kordytu uderzał do głowy. Przed nimi miasto - rozłożyste, ciche. Zamek dominował nad okolicą. - Zobaczymy. Na mostku okrętu flagowego admirał rozmawiał cicho z generałem. - To powinno pana przekonać, że nasz Wiluś jest tylko gogusiem cierpiącym na manię wielkości. Niech diabli tę salwę królewską. Lepiej uważajmy na nasze plecy. - Na Jowisza, ma pan słuszność. Tak. Dołączę to do mego comiesięcznego raportu dla Ministerstwa Wojny. Na pokładzie francuskiego okrętu flagowego Henri Seratard palił fajkę i śmiejąc się rozmawiał z przedstawicielem Rosji. - Mon Dieu, drogi hrabio, to mi dopiero szczęśliwy dzień! Honor Francji zostanie uratowany dzięki tradycyjnej angielskiej arogancji. Sir William jest skazany na klęskę. Perfidny Albion okazał się jeszcze bardziej perfidny niż zwykle. - Tak. To okropne, że to jest ich flota, a nie nasza. - Ale wkrótce wasza i nasza ją zastąpią. - Tak. Więc nasze rządy zawarły tajne porozumienie? Kiedy Anglicy stąd wyjadą, weźmiemy japońską Wyspę Pomocną, plus Sachalin, Kuryle i wszystkie wyspy do rosyjskiej Alaski. Francja bierze resztę. - Zgoda. Gdy tylko Paryż otrzyma moje memorandum, z pewnością je ratyfikuje na najwyższym szczeblu. Sekretnie. - Uśmiechnął się. - Kiedy dostrzegamy próżnię, naszym dyplomatycznym obowiązkiem jest jej wypełnienie... 137 Jednocześnie z kanonadą, w Edo wybuchła trwoga. Wszyscy, którzy mieli dotychczas jakiekolwiek wątpliwości, dołączyli do mas, korkujących drogi, mosty i uliczki. Ludzie uciekali z takim dobytkiem, jaki zdołali udźwignąć - oczywiście nigdzie nie było pojazdów kołowych. Wszyscy oczekiwali, że za chwilę wybuchające pociski i rakiety, o których słyszeli, lecz których nigdy nie widzieli, spadną deszczem ognia i ich miasto będzie płonęło, płonęło, płonęło, a oni razem z nim. - Śmierć gai-jinom - mówiły wszystkie usta. - Szybko... Z drogi... Szybko! - krzyczeli ludzie. Gdzieniegdzie wybuchała panika, kilku zmiażdżono lub zepchnięto z mostów albo wtłoczono do domów, jednak większość ze stoicyzmem parła wciąż naprzód, coraz dalej od morza. - Śmierć gai-jinom! - krzyczeli uciekając. Exodus zaczął się tego poranka, w chwili gdy flota stojąca w jokohamskiej przystani podniosła kotwice, choć już trzy dni wcześniej co ostrożniejsi kupcy wynajęli cichcem najlepszych tragarzy i wynieśli się wraz ze swymi rodzinami i dobytkiem, gdy pogłoski o "godnym ubolewania zajściu" oraz o żądaniach i zgiełku, jakie cudzoziemcy podnieśli z tego powodu, jak błyskawica obiegły miasto. Jedynie zamkowi samurajowie i ci, którzy obsadzali zewnętrzne umocnienia, pozostali na miejscu. I jak zawsze i wszędzie, myszkujący i węszący wokół nie zamykanych na klucz domów uliczni padlinożercy, poszukujący czegoś, co można by ukraść, a potem sprzedać. Rzadko dokonywano kradzieży. Szaber uważano za zbrodnię szczególnie obrzydliwą i od niepamiętnych czasów sprawców ścigano bez wytchnienia, dopóki ich nie złapano i nie ukrzyżowano. Zresztą wszystkie formy kradzieży karano w ten sam sposób. W centralnej wieży zamku Shogun Nobusada i księżniczka Yazu objęci ramionami chowali się za cieniutkim parawanem, a ich strażnicy, pokojówki i dwór byli przygotowani do natychmiastowego wyjazdu. Czekali tylko, by kurator pozwolił im opuścić miasto. Wszędzie we właściwym zamku ludzie przygotowywali do natychmiastowego użycia urządzenia obronne, inni oporządzali konie i pakowali najcenniejsze dobra Starszych, przygotowując je do ewakuacji; Rada miała opuścić Edo natychmiast po otrzymaniu wiadomości, że wojska wroga wychodzą na brzeg lub gdyby rozpoczęło się bombardowanie. W izbie Rady podczas zwołanego pośpiesznie zebrania Starszych Yoshi zapewniał: - Powtarzam, nie wierzę w to, że ich wojsko nas zaatakuje lub zbom... - A ja nie widzę powodów, by czekać. Bezpieczniej jest odejść; zaczną nas bombardować lada chwila - zaoponował Anjo. - Pierwsza kanonada była ostrzeżeniem. - Nie przypuszczam. Sądzę, że tylko arogancko oznajmili o swojej obecności. Na miasto nie spadły pociski. Flota nas nie zbombarduje i powtarzam: wierzę, że jutrzejsze zebranie odbędzie się, jak zaplanowano. W sali... 138 - Jak może być pan tak ślepy? Gdyby nasze pozycje były odwrócone, gdyby pan dowodził tą flotą i posiadał tak przytłaczającą przewagę, czy wahałby się pan choć przez chwilę? - Anjo cały zesztywniał ze złości. - Zawahałby się pan? - Nie, oczywiście, że nie! Ale oni to nie my, a my to nie oni i to jest właśnie sposób, by nimi sterować. - Pańska nierozwaga przechodzi wszelkie wyobrażenie! - Rozdrażniony Anjo zwrócił się do trzech pozostałych członków Rady. - Shogun musi znaleźć się w bezpiecznym miejscu, a my musimy udać się za nim, by móc sprawować rządy. To wszystko, co proponuję: czasową nieobecność. Z wyjątkiem naszej służby osobistej, wszyscy samurajowie tu pozostaną, bakufu też. - Jeszcze raz obrzucił Yoshiego gniewnym spojrzeniem. - Niech pan zostanie, jeśli wola. Teraz będziemy głosować: aprobujemy czasową nieobecność! - Zaczekajcie! Jeśli to zrobicie, Shogunat na zawsze straci twarz. Nigdy już nie będziemy kontrolować daimyo i ich popleczników ani bakufu. Nigdy! - Jesteśmy jedynie ostrożni! Bakufu zostaną na miejscu. Wszyscy wojownicy również. Jako przewodniczący Rady mam prawo wezwać do głosowania, więc głosujmy! Ja głosuję "tak"! - Powiadam "nie" - oświadczył Yoshi. - Zgadzam się z Yoshi-sanem - odezwał się Utani. Był niewielkim, chudym mężczyzną o łagodnych oczach i szczupłej twarzy. - Zgadzam się, że jeśli wyjedziemy, stracimy na zawsze twarz. Yoshi uśmiechnął się do niego z sympatią - daimyo lenna Watasa byli tradycyjnymi sprzymierzeńcami jeszcze sprzed bitwy pod Sekigaharą. Spojrzał na pozostałych dwóch, obu starszych członków klanu Toranaga. Żaden nie patrzył mu w oczy. - Adachi-sama? Adachi, daimyS lenna Mito, pulchny człowieczek, milczał chwilę. W końcu powiedział nerwowo: - Zgadzam się z Anjo-sama, że powinniśmy wyjechać, oczywiście razem z Shogunem. Jednak także zgadzam się z panem, że przegramy, nawet jeśli na tym zyskamy. Z szacunkiem głosuję "nie"! Ostatni Starszy, Toyama, miał około pięćdziesięciu pięciu lat. Siwy, z tłustym podgardlem, nie widział na jedno oko w wyniku wypadku na polowaniu. W kategoriach japońskich - starzec. Był daimyo prowincji Kii, ojcem młodego Shoguna. - Wcale się nie martwię o to, czy będziemy żyć czy umrzemy ani o śmierć mego syna, obecnego Shoguna... zawsze będzie jakiś następny. Bardzo martwi mnie jednak to, że mamy się wycofać jedynie dlatego, że gai-jinowie zarzucili kotwice u naszych wybrzeży. Głosuję przeciw wycofaniu się i za atakiem, głosuję, byśmy poszli na wybrzeże, a jeśli te szakale wyjdą na ląd, byśmy ich wszystkich powybijali, nie zwracając uwagi na ich okręty, działa i karabiny! 139 - Nie mamy tutaj dosyć wojska - rzekł Anjo. Starzec doprowadzał go do mdłości swą wojowniczością, która nigdy nie objawiała się inaczej jak w słowach. - Ile razy mam wam powtarzać: nie mamy dosyć wojska, by utrzymać zamek i by powstrzymać ich od wysadzenia armii na ląd. Ile razy mam wam powtarzać: nasi szpiedzy powiadają, że oni mają dwa tysiące żołnierzy z karabinami na tych okrętach i w swoim Osiedlu, a dziesięciokrotnie więcej w Hongkongu i... - Mielibyśmy tutaj aż nadto samurajów i ich daimyo, gdybyście nie znieśli sankin-kotai! - To była prośba cesarza, wyrażona na piśmie i przedstawiona przez księcia z cesarskiego dworu. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak posłuchać. Pan posłuchałby również. - Tak, gdybym ten dokument otrzymał! Ale nigdy bym go nie przyjął, byłbym nieobecny lub opóźniłbym przyjazd księcia, stosując jeden z setki podstępów, albo targowałbym się z Sanjiro, który sprowokował tę "prośbę", albo kazał jednemu z naszych zwolenników na dworze, by zwrócił się do cesarza o wycofanie prośby - mówił Yoshi. - Każda prośba shó-gunatu musi być przyjęta przez cesarza: to historyczne prawo. To my nadal wyznaczamy fundusze dla dworu! Sprzeniewierzył się pan naszemu dziedzictwu. - Nazywa mnie pan zdrajcą? - Ku zdumieniu obecnych dłoń Anjo zacisnęła się na rękojeści miecza. - Powiadam, że pozwolił pan, by Sanjiro panem manipulował - odparł Yoshi. Nieporuszony, z pozoru bardzo spokojny, miał nadzieję, że Anjo wykona pierwszy ruch i wtedy będzie mógł go zabić i na zawsze uwolnić się od niego i jego głupoty. - Nie było dotąd precedensu działania niezgodnie z Testamentem. Takie działanie jest zdradą. - Chcieli tego wszyscy daimyo prócz tych z rodziny Toranaga! Bakufu zgodzili się na to, Rada Starszych się zgodziła, lepiej się zgodzić, niż praktycznie zmusić wszystkich daimyo, by przeszli do obozu władców księstw zewnętrznych, i narazić się na to, by natychmiast przeciw nam wystąpili, tak jak zrobiliby to Sanjiro, a również ci z Tosy i Chóshu. Zostalibyśmy tutaj całkowicie odizolowani. Prawda? - zwrócił się do innych. - Czyż nie? - To z pewnością prawda, zgodziłem się na to - przyznał spokojnie Utani - ale teraz sądzę, że to był błąd. - Naszym błędem było to, że nie schwytaliśmy i nie zabiliśmy Sanjiro - oświadczył Toyama. - Chronił go mandat cesarski - przypomniał Anjo. Wargi starca odsłoniły żółte zęby. - Co z tego? - Cała Satsuma powstałaby przeciw nam, i słusznie, Tosa i Chóshu by do nich dołączyli i mielibyśmy na karku wojnę domową nie do wygrania. Głosujcie! Tak czy nie? 140 - Głosuję za atakiem, tylko za atakiem - upierał się starzec - dziś tam, gdzie wylądują, jutro w Yokohamie. Z daleka dobiegły ich piskliwe dźwięki dud. Jeszcze cztery kutry dążyły ku przystani; trzy załadowane piechotą szkocką, która miała dołączyć do innych oddziałów, ustawionych już na brzegu w szyku, bijących w bębny i niecierpliwie zawodzących na dudach. Kilty, wysokie futrzane czapy, czerwone mundury, karabiny. Sir William, Tyrer, Lun i trzech ludzi z jego personelu płynęli ostatnią łodzią. Kiedy wyszli na brzeg, pozdrowił ich dowodzący oddziałem kapitan. - Wszystko gotowe, panie ministrze. Nasze patrole strzegą przystani i sąsiednich terenów. Za godzinę zastąpi nas piechota morska. - Dobrze. Zatem jedźmy. Sir William i osoby towarzyszące wsiadły do powozu, który dzięki wysiłkowi wielu ludzi został przetransportowany promem i wyładowany na brzeg. Dwudziestu marynarzy ujęło postronki. Kapitan dał rozkaz wymarszu i orszak ruszył. Flagi powiewały, żołnierze otaczali powóz poprzedzany przez wspaniałego, wysokiego na sześć stóp dobosza, chińscy kulisi z Yokohamy nerwowo wlekli z tyłu wózki z bagażem. Wąskie uliczki między niskimi, parterowymi sklepami i budynkami były nienaturalnie puste. Pusty był też nieunikniony posterunek strażników na pierwszym drewnianym moście nad kanałem ściekowym. Następny również. Z przejścia między domami wypadł pies, warcząc, a gdy czyjeś kopnięcie podniosło go w górę i odrzuciło na dziesięć jardów, umknął, wyjąc. Kolejne ulice i mosty - puste, mimo to powóz często utykał, gdyż przystosowana wyłącznie do ruchu pieszego droga do przedstawicielstwa była bardzo kręta. - Może powinniśmy posuwać się pieszo, panie ministrze? - spytał Tyrer, gdy musieli się zatrzymać kolejny raz. - Nie, przybędę powozem, do licha! - Sir William był na siebie wściekły. Zapomniał, że ulice są aż tak wąskie. W Yokohamie osobiście zdecydował o zabraniu powozu, a to z powodu zakazu używania kół, chciał w ten sposób jeszcze mocniej okazać bakufu swe niezadowolenie. - Kapitanie, jeśli będzie pan musiał zwalić kilka domów, to trudno. Okazało się, że nie jest to konieczne. Żeglarze, przyzwyczajeni do manewrowania armatami w wąskich przejściach pod pokładami, dobrodusznie przeklinając, pchali, ciągnęli i na wpół nieśli powóz przez napotykane zwężenia. Przedstawicielstwo znajdowało się na niewielkim wzniesieniu, na przedmieściu Gotenyama, obok buddyjskiej świątyni. Była to piętrowa, nie dokończona konstrukcja w angielskim stylu i według angielskiego projektu, za wysokim ogrodzeniem i bramami. Praca nad nią rozpoczęła się w pierwszych trzech miesiącach po podpisaniu Traktatów. Budowa ciągnęła się przeraźliwie wolno, częściowo dlatego, że Brytyjczycy 141 uparli się, by stosować własne plany i swe zwykłe materiały budowlane, takie jak szkło okienne i cegły na ściany nośne - wszystko to trzeba było przywozić z Londynu, Hongkongu lub Szanghaju. Konstrukcja miała fundamenty, których japońskie domy zwykle nie posiadały, gdyż umyślnie budowano je z lekkiego drewna i wynoszono nad ziemię. Ułatwiało to ich budowę i późniejszą reperację po trzęsieniach ziemi. Większość opóźnień powodowali jednak bakufu, niechętnym okiem patrzący na jakąkolwiek obcą budowlę poza obszarem Yokohamy. Mimo że nie w pełni wykończone, Przedstawicielstwo Brytyjskie w Edo było zamieszkane. Codziennie wciągano na wysoki maszt flagę brytyjską, co jeszcze bardziej rozwścieczało bakufu i miejscowych obywateli. W zeszłym roku poprzednik sir Williama chwilowo zrezygnował z zamieszkiwania tutaj, kiedy w nocy jakiś ronin - ku wściekłości Brytyjczyków i radości Japończyków - zabił dwóch wartowników przed drzwiami jego sypialni. Miejsce na ambasadę, wynajęte na wieczność przez bakufu - przez pomyłkę, jak utrzymywano ciągle od tamtej chwili - wybrano mądrze. Widok z frontowego dziedzińca był najlepszy w okolicy i widziało się flotę uszykowaną do boju, zakotwiczoną bezpiecznie na morzu. Orszak przybył w szyku wojskowym, by zaakcentować ponowne objęcie budowli w posiadanie. Sir William postanowił spędzić w przedstawicielstwie noc i krzątał się nerwowo. Zatrzymał się, gdy kapitan mu zasalutował. - Tak? - Podnieść flagę, panie ministrze? Wystawić posterunki? - Natychmiast. Trzymajcie się planu, mnóstwo hałasu, bębnów, piszczałek i tak dalej. Zagrajcie na capstrzyk o zachodzie i niech orkiestra maszeruje tam i z powrotem. - Tak jest, panie ministrze. Kapitan podszedł do masztu. Z pełną galą, przy oszałamiających dźwiękach bębnów i piszczałek Union Jack jeszcze raz rozwinął się na maszcie. Natychmiast, jak to było uzgodnione wcześniej, statek flagowy dał w odpowiedzi salwę z jednej burty. Sir William uniósł kapelusz i dyrygował trzema okrzykami na cześć królowej. - Dobrze, tak jest lepiej. Lun! - Heja, pan? - Chwileczkę, nie jesteś Lun! - Ja Lun Dwa, pan, Lun Jeden przyjść noc, mig mig. - W porządku Lun Dwa. Kolacja zachód, ty zrobić każdy pan porządek wszystko jedno. Lun Dwa kwaśno skinął głową. Nie znosił przebywania w takim izolowanym, nie zabezpieczonym miejscu, otoczonym przez tysiąc ukrytych wrogich oczu, na które wszyscy beztrosko machali ręką, choć przecież niemal każdy musiał czuć ich wzrok. Nigdy nie zrozumiem tych barbarzyńców, myślał. 142 Phillip Tyrer nie mógł spać tej nocy. Leżał na sienniku rzuconym na postrzępiony dywan na podłodze, ze znużeniem zmieniał co kilka minut pozycję, w mózgu nieprzyjemnie roiły mu się myśli o Londynie i Angelikue, 0 ataku i jutrzejszym spotkaniu, o bólu w ramieniu i o sir Williamie, który przez cały dzień był poirytowany. Panował chłód. W powietrzu czuło się już zimę. Pokój był niewielki. Okna ze szklanymi szybami wychodziły na rozległe, wypielęgnowane ogrody. Obok leżał materac dla kapitana, ten jednak wciąż jeszcze robił wieczorny obchód. Jeśli nie liczyć dźwięków wydawanych przez psy szukające pożywienia 1 kilka kocurów, w mieście panowała cisza. Od czasu do czasu słyszał odległe dzwony statku, którymi we flocie odmierzano pełne godziny, i gardłowy śmiech żołnierzy, co go uspokajało. Ci mężczyźni są wspaniali, myślał. Jesteśmy tutaj bezpieczni. W końcu wstał, ziewnął, poczłapał do okna i otworzywszy je oparł się o parapet. Na zewnątrz panowała czerń. Chmury grubą warstwą zalegały niebo. Nie widział cieni, tylko wielu Szkotów, którzy patrolowali przedstawicielstwo z lampami naftowymi w rękach. Za płotem rysowały się niewyraźnie kształty buddyjskiej świątyni. O zachodzie, kiedy dudy odegrały już capstrzyk i rytualnie opuszczono na noc Union Jacka, mnisi zaryglowali ciężkie wrota, zadzwonili w dzwon, a potem wypełnili noc swymi dziwnymi zaśpiewami bezustannie powtarzając coś jak: Ommm mahnee padmee hummmmm... Tyrera to uspokajało, natomiast wielu innych urządzało kocią muzykę i niegrzecznie krzyczało, by się zamknęli. Zapalił świecę przy łóżku. Jego kieszonkowy zegarek wskazywał wpół do trzeciej. Tyrer ziewnął jeszcze raz, wygładził koc, podparł się twardą poduszką, otworzył swą małą skórzaną teczkę z wytłoczonymi własnymi inicjałami - pożegnalny podarunek od matki - i wyjął notatnik. Miał tam wypisane fonetycznie japońskie słowa i wyrażenia z angielskimi objaśnieniami. Zakrywając objaśnienia, wymawiał cicho angielskie odpowiedniki japońskich słów, potem przestudiował w ten sam sposób następną stronę i jeszcze następną. Później odwrotnie: wypowiadał głośno wyrazy japońskie. Cieszyło go, że nie popełnia błędów. - Jest ich tak mało i nie wiem, czy wymawiam je poprawnie, mam tak niewiele czasu i nawet nie rozpocząłem nauki pisma - wymamrotał. W Kanagawie zapytał Babcotta, gdzie szukać najlepszego nauczyciela. - Może poprosić padre? - zasugerował Babcott. Tyrer zrobił to wczoraj. - Jasne, mój chłopcze. Ale w tym tygodniu nie mogę. Co pan sądzi o przyszłym miesiącu? Napije się pan jeszcze sherry? Mój Boże, ależ oni tutaj piją! Większość czasu są pod dobrą datą, a już na pewno przy obiedzie. Padre jest bezużyteczny i śmierdzi aż do nieba. Za to miałem łut szczęścia z tym Andre Poncinem! Wczoraj po południu spotkał przypadkowo Francuza w jednym z japońskich 143 wiejskich sklepów, w których się zaopatrywali. Sklepy te ciągnęły się wzdłuż głównej ulicy wioski, która znajdowała się za High Street, z dala od morza, i stykała się z Miastem Pijaków. Wszystkie wyglądały jednakowo, gdyż sprzedawały ten sam asortyment miejscowych towarów - od żywności do sprzętu rybackiego, od tanich mieczy do różnych osobliwości. Tyrer przeglądał stojak z japońskimi książkami: doskonały papier, wiele z nich pięknie wydrukowanych, ozdobionych drzeworytami. Próbował dogadać się z promieniejącym właścicielem sklepu. - Pardon, monsieur - zagadnął nieznajomy - lecz musi pan nazwać rodzaj książek, jakich pan szuka. - Był to mężczyzna po trzydziestce, gładko wygolony, dobrze ubrany. Miał piwne oczy, piękny galijski nos i falujące ciemne włosy. - Powie pan: Watashi hoshii hon, Igirisu Nihongo, dozo, czyli: chciałbym książkę, która ma teksty angielskie i japońskie. - Uśmiechnął się. - Oczywiście takie książki nie istnieją, choć ten facet odpowie panu z pełną pokory szczerością: Ah so desu ka, gomen nasai, a więc: Ach, tak mi przykro, nie mam dzisiaj, lecz jeśli pan przyjdzie jutro... Nie mówi panu prawdy, tylko to, co według niego chciałby pan usłyszeć. Tak nakazuje podstawowy japoński obyczaj. Obawiam się, że Japończycy nie obdzielają zbyt szczodrze prawdą nawet siebie nawzajem. - Ale, monsieur, czy mogę zapytać w takim razie, jak nauczył się pan japońskiego? Słyszę, że mówi pan płynnie. Mężczyzna zaśmiał się czarująco. - Pan jest zbyt uprzejmy. Nie mówię płynnie, choć próbuję. - Z rozbawieniem wzruszył ramionami. - Kwestia cierpliwości. A także to, że niektórzy z naszych wielebnych ojców znają ten język. Phillip Tyrer nachmurzył się. - Niestety, nie jestem katolikiem, ale anglikaninem. Jestem tłumaczeni stażystą przy Przedstawicielstwie Brytyjskim. Nazywam się Phillip Tyrer, dopiero przybyłem i trochę tracę grunt pod nogami. - Ach, oczywiście, młody Anglik z Tokaido. Proszę mi wybaczyć, powinienem był pana rozpoznać, wszyscyśmy się przejęli i przerazili tamtym zdarzeniem. Pozwoli pan, że się przedstawię. Andre Poncin, ostatnio z Paryża. Jestem handlowcem. - Je suis enchante de faire votre connaissance - rzekł Tyrer. Francuski łatwo mu przychodził, mówił dobrze, choć z leciutkim angielskim akcentem. W całym świecie, poza Brytanią, francuski był językiem dyplomacji, a lingua franca narzędziem porozumiewania się większości Europejczyków, dlatego jego znajomość miała ogromne znaczenie w pracy w Foreign Office, jak również dla wszystkich, którzy uważali, iż są dobrze wykształceni. - Czy sądzi pan, że zakonnicy mogliby mnie uczyć lub pozwolić, bym uczęszczał na ich kursy? - dodał po francusku. - Chyba żaden z nich tak naprawdę nie prowadzi kursów. Mogę spytać. Czy jutro wyrusza pan z flotą? 144 - Tak, owszem. - Ja również, z monsieur Seratardem, naszym ministrem. Był pan przed przyjazdem tutaj w ambasadzie w Paryżu? - Niestety nie. W Paryżu byłem tylko przez dwa tygodnie na wakacjach. To moja pierwsza placówka. - Och, ale pański francuski jest doskonały, monsieur. - Obawiam się, że nie, niezupełnie - oznajmił Tyrer przechodząc na angielski. - Zakładam, że pan również jest tłumaczem? - Och, nie, po prostu biznesmenem, ale staram się pomagać czasami monsieur Seratardowi, gdy jego oficjalny tłumacz, Holender, choruje; znam holenderski. Tak więc chciałby pan jak najszybciej mówić po japońsku, prawda? - Poncin podszedł do stojaka i wybrał książkę. - Czy widział pan już jedną z tych? To "Pięćdziesiąt trzy etapy na drodze Tokaido" Hiroshigego. Niech pan nie zapomina, że początek książki u nich to dla nas koniec, gdyż piszą od prawej do lewej. Obrazki pokazują wszystkie przydrożne stacje na drodze do Kioto. - Przerzucał kartki. - Tutaj mamy Kanagawę, a tutaj Hodogaya. Barwne drzeworyty były znakomite, tak dobrych Tyrer nigdy nie widział. Szczegóły oddano niezwykle wiernie i wyraźnie. - Są wspaniałe. - Tak. Autor umarł cztery lata temu. Szkoda, ponieważ był to fenomen. Niektórzy z tutejszych artystów są nadzwyczajni: Hokusai, Masanobu, Uta-maro i z tuzin innych. - Andre zaśmiał się i wyciągnął następną książkę. - Proszę, to lektura obowiązkowa, elementarz japońskiego humoru i kaligrafii, jak nazywają swe pismo. Phillipowi Tyrerowi oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Pornografia była w dobrym guście, rysunki bez żadnych niedomówień, strona po stronie. Pięknie odziani mężczyźni i kobiety, z obnażonymi intymnymi częściami ciała, monstrualnymi, wspaniale narysowanymi, wiernie niemal co do każdego włoska, łączyli się z wigorem i pomysłowością. - Och, mój Boże! Poncin zaśmiał się szczerze. - Ach, w takim razie dostarczyłem panu nowej przyjemności. Jest to unikat wśród erotyków. Mam ich kolekcję, pokażę panu. Nazywają się shunga-e, inne ukiyo-e - obrazy z Wierzbowego Świata lub Pływającego Świata. Czy już pan odwiedził jeden z ich burdeli? - Ja... ja, nie... nie, ja, eee... nie. - Och, w takim razie, czy mogę być pańskim przewodnikiem? Teraz, w nocy, Tyrer wspominał tamtą rozmowę i swoje skrywane zażenowanie. Próbował udawać, że również jest światowcem, ale w tym samym czasie dźwięczała mu w uszach poważna i stale powtarzana rada ojca: "Posłuchaj, Phillipie, Francuzi są nikczemni i absolutnie niegodni zaufania. Paryżanie to fusy Francji, a Paryż to bez wątpienia miasto grzechu cywilizowanego świata: rozpasane, wulgarne i francuskie!" 10 - Gai-jin 145 Biedny tatuś, myślał Tyrer, myli się co do tylu spraw, ale z drugiej strony, żył w czasach napoleońskich i przeżył krwawą łaźnię pod Waterloo. Choć odniesiono olbrzymie zwycięstwo, musiało to być okropne dla dziesięcioletniego dobosza. Nic dziwnego, że nigdy nie przebaczy, nie zapomni ani nie zaakceptuje nowej epoki. Wszystko jedno, tatuś miał swoje życie i choć go bardzo kocham i podziwiam za to, co zrobił, muszę iść własną drogą. Obecna Francja jest prawie sprzymierzeńcem... nie ma nic złego w słuchaniu i uczeniu się. Zaczerwienił się, wspominając, jak wsłuchiwał się w słowa Andre, zarazem wstydząc się sekretnie swojej żywej fascynacji. Francuz wyjaśnił, że tutejsze burdele są miejscami niezwykle pięknymi, te najlepsze z nich, a ich kurtyzany - damy Pływającego Świata lub Wierzbowego Świata, jak je tutaj nazywają - najlepsze, jakich doświadczył w życiu. - Są oczywiście różnej klasy i w większości miast znajdzie pan dziewki uliczne, lecz tutaj mamy własną Dzielnicę Rozkoszy, zwaną Yoshiwara. Jest po drugiej stronie ogrodzenia, za mostem. - Andre znowu miło się zaśmiał. - Nazywamy go Mostem do Raju. Och, tak, i powinien pan wiedzieć, że... och, przepraszam, przerwałem panu zakupy. - Ależ nie, wcale nie - rzucił natychmiast Tyrer, przestraszony, że ten strumień informacji zaniknie i ta rzadko trafiająca się okazja przejdzie mu koło nosa. Dodał więc w swej najbardziej kwiecistej i słodkiej francuszczyź-nie: - Będę poczytywał sobie za zaszczyt, jeśli zechce pan kontynuować, naprawdę. To takie ważne nauczyć się jak najwięcej, a obawiam się, że ludzie, z którymi przebywam i z którymi rozmawiam, są... niestety, nie są paryża-nami. W większości bez polotu, świętoszkowaci, pozbawieni francuskiego wyrafinowania. Chciałbym odwdzięczyć się panu za jego grzeczność, czy mógłbym zaproponować herbatę lub szampana w Angielskiej Herbaciarni, a może drinka w Hotelu Jokohamskim... Przykro mi, ale nie jestem jeszcze członkiem klubu. - Jest pan bardzo uprzejmy. Owszem, chętnie. Pełen wdzięczności przywołał sprzedawcę i korzystając z pomocy Poncina zapłacił za książkę, zdumiony, że jest tak tania. Wyszli na ulicę. - Mówił pan o Wierzbowym Świecie? - Nie ma w nich ani trochę atmosfery brudu, jak to ma miejsce w naszych burdelach i we wszystkich burdelach reszty świata. Tutaj, tak jak w Paryżu, lecz w jeszcze większym stopniu, akt seksualny jest formą sztuki, czymś delikatnym i specjalnym jak wykwintna kuchnia, i należy go rozpatrywać, uprawiać i smakować bez... proszę mi wybaczyć, bez tego niewłaściwie ukierunkowanego anglosaskiego poczucia winy. Tyrer żachnął się instynktownie. Przez chwilę kusiło go, by powiedzieć, że istnieje ogromna różnica między poczuciem winy a zdrowym podejściem do moralności i wszystkich dobrych wartości wiktoriańskich. I dodać, że niestety, Francuzi nigdy nie byli w stanie tego spostrzec z racji swych skłonności do 146 swobodnego życia, które znęciło nawet tak dostojnego arystokratę jak książę Walii, jawnie uznającego Paryż za swój dom ("...źródło poważnej troski w najświetniejszych kręgach Anglii - pisał z gniewem "Times". - Francuska wulgarność nie zna granic: te ich ohydnie ostentacyjne okazywanie bogactwa i skandaliczne nowoczesne tańce, na przykład kankan, w którym jak donoszą wiarygodne źródła, tancerki umyślnie nie wkładają i nawet wymaga się od nich, by nie wkładały, absolutnie żadnej spodniej bielizny"). Nic jednak nie powiedział, wiedząc, że tylko powtarzałby jak papuga ojcowskie słowa. Biedny tatuś, pomyślał, gdy kroczyli po High Street w przyjemnym słońcu i orzeźwiającym powietrzu, zapowiadającym na jutro piękny dzień. Znowu skupił się na słowach Poncina. - Lecz tutaj, w Nipponie, monsieur Tyrer - ciągnął wesoło Francuz - panują cudowne zasady i przepisy, zarówno dla klientów, jak i dziewcząt. Na przykład, nie wystawia się ich wszystkich jednocześnie na pokaz, z wyjątkiem lokali bardzo niskiej kategorii, a nawet tam nie można po prostu wejść i powiedzieć: chcę tę. - Nie można? - Och nie, ona ma zawsze prawo odmówić, nie tracąc przy tym twarzy. Istnieją specjalne protokoły... mogę to panu wyjaśnić później szczegółowo, jeśli pan sobie będzie życzył. Wszystkie te przybytki, zwane domami, są prowadzone przez kobiety nazywane mama-san... san jest przyrostkiem oznaczającym "pani" lub "pan", które szczycą się elegancją swego otoczenia i swych dam. Oczywiście, dziewczyny te różnią się ceną i zaletami. W najlepszych miejscach mama-san ocenia klienta, to właściwe słowo, rozważa, czy jest wart, by cieleśnie zaszczycić jej dom i wszystko, co on zawiera, czy jest w stanie zapłacić rachunek. Tutaj dobry klient może uzyskać bardzo duży kredyt, monsieur Tyrer, lecz biada, jeśli nie zapłaci lub spóźni się, kiedy już dyskretnie przedstawią mu rachunek. We wszystkich domach w Japonii odmówią mu wejścia. Tyrer zaśmiał się rubasznie, acz nerwowo z tej gry słów. - Jak te wiadomości są przekazywane, nie wiem, lecz docierają stąd do Nagasaki. Tak więc, monsieur, pod pewnymi względami jest to raj. Człowiek może chędożyć przez rok na kredyt, jeśli taka jest jego wola. - Głos Poncina zmienił się niedostrzegalnie. - Lecz człowiek rozsądny wykupuje kontrakt damy i rezerwuje ją dla swojej wyłącznej przyjemności. One są naprawdę tak... tak czarujące i tak niedrogie, jeśli zważy się olbrzymi zysk, jaki przynosi nam wymiana pieniądza. - Pan... cóż, czy właśnie to pan radzi? - Tak, właśnie to. Napili się herbaty. Potem szampana w klubie, gdzie Andre był najwyraźniej znany i popularny. Zanim się rozstali, Francuz oznajmił: - Wierzbowy Świat zasługuje na zainteresowanie i uwagę. Byłbym zaszczycony, będąc jednym z pańskich przewodników. 147 Tyrer podziękował mu, wiedząc, że nigdy nie skorzysta z tej oferty. A co z Angelikue? A co, jeśli złapie się jedną z tych nikczemnych chorób, rzeżączkę lub chorobę francuską, którą Francuzi nazywają chorobą angielską, a doktorzy kiłą, a jest ona, jak zauważył zjadliwie George Babcott, niezwykle rozpowszechniona, pod wszystkimi nazwami w każdym azjatyckim czy bliskowschodnim porcie traktatowym... "A w zasadzie, w każdym porcie, Phil-lipie. Widuję mnóstwo przypadków tutaj, wśród Japończyków, a nie wszystkie są związane z obecnością Europejczyków. Jeśli masz skłonności tego typu, noś osłonę, ale nie daje ona całkowitego bezpieczeństwa, jeszcze nie są zbyt dobre. Najlepiej tego nie robić, jeśli mnie rozumiesz". Phillip Tyrer zadrżał. Miał tylko jedno doświadczenie. Dwa lata temu, po końcowych egzaminach, upił się wraz z hałaśliwą grupą kolegów studentów, w pubie "Gwiazda i Podwiązka" na Pont Street. "Phillipie, przyszedł czas, stary. Wszystko załatwione, ona zrobi to za dwa pensy, prawda, Flossy?" Była dziewczyną z baru, dziewką około czternastoletnią. Kotłowanie odbyło się w pośpiechu, w pocie, w smrodliwej komórce na górze - pens dla niej i pens dla karczmarza. Potem przez miesiące drżał z trwogi, że się zaraził. - W naszej Yoshiwarze mamy do wyboru ponad pięćdziesiąt herbaciarni, jak je nazywają, lub gospod, wszystkie licencjonowane i kontrolowane przez władze. Codziennie powstają nowe. Ale niech pan uważa i nie chodzi nigdzie w Mieście Pijaków. - Była to tchnąca zgnilizną część Osiedla, gdzie bary niskiej kategorii i domy noclegowe skupiły się obok jedynego europejskiego burdelu. - To miejsce dla żołnierzy, marynarzy i żeglarzy, dla hołoty, nicponi, ludzi przepijających przysłane pieniądze, szulerów i awanturników, którzy zbierają się tam za cichym przyzwoleniem władz. Są tacy w każdym porcie, gdyż jeszcze nie mamy policji ani praw imigracyjnych. Może Miasto Pijaków jest wentylem bezpieczeństwa, lecz nierozsądnie odwiedzać je po zmroku. Jeśli ceni pan sobie swój portfel i intymne części ciała, nie trzeba ich tam wyjmować. Musuko-san zasługuje na coś lepszego. - Co takiego? - Ach, to bardzo ważne słowo. Musuko znaczy "syn" lub "mój syn". Musuko-san znaczy dosłownie "Czcigodny Syn" lub "Mój Czcigodny Syn", ale w slangu "kutas" lub "Mój Czcigodny Kutas", krótko i węzłowato. Dziewczyny nazywa się musume. Tak naprawdę, słowo to znaczy "córka" lub "moja córka", lecz w Wierzbowym Świecie "pochwa". Mówi pan do swojej dziewczyny: Konbanwa, musume-san. Dobry wieczór, cherie. Lecz jeśli powiedzieć to z mrugnięciem, będzie wiedziała, co pan ma na myśli. Co tam słychać? Co słychać z twoim Złotym Żlebem, jak Chińczycy czasami nazywają te wrota do raju... oni są tacy mądrzy, ci Chińczycy^ ponieważ owe wrota są z pewnością obramowane złotem, żywią się złotem i tylko złoto je otwiera, w ten czy inny sposób... Tyrer spoczywał na wznak. Zapomniał o notatniku, w mózgu mu wrzało. Zanim zdołał się zorientować, mała książeczka ukiyo-e, którą ukrył w teczce, 148 leżała otwarta, a on studiował obrazki. Gwałtownie schował ją znów na miejsce. Oglądanie sprośnych obrazków nie ma przyszłości, pomyślał z niesmakiem. Świeca prawie się stopiła. Zdmuchnął płomień i ułożył się na wznak, czując znajomy ból w lędźwiach. Jakiż szczęściarz z tego Andre. Jasne, że ma kochankę. Musi być wspaniale, jeśli to, co mówi, jest prawdą choćby w połowie. Ciekaw jestem, czy też mógłbym jakąś sobie załatwić? Czy mógłbym wykupić kontrakt? Andre powiada, że wielu tutaj tak robi i wynajmuje prywatne małe domki w Yoshiwarze, które jeśli sobie życzysz, mogą być skryte i dyskretne: "Chodzą słuchy, że każdy z ministrów ma coś takiego, sir William z pewnością chodzi tam raz w tygodniu. Myśli, że nikt o tym nie wie, lecz wszyscy go szpiegują i śmieją się... z wyjątkiem Holendra, który, według plotki, jest impotentem, i Rosjanina, który jawnie preferuje wypróbowywanie różnych domów..." Czy powinienem zaryzykować, jeśli mógłbym sobie na to pozwolić? Mimo wszystko Andre podał mi bardzo istotny powód: "By szybko nauczyć się japońskiego, monsieur, trzeba nabyć słownik łóżkowy... to jedyny sposób". Zanim ogarnął go sen, pomyślał jednak: Ciekaw jestem, dlaczego Andre był dla mnie taki miły, tak wymowny. To rzadkie, by Francuz tak otwarcie rozmawiał z Anglikiem. Bardzo rzadkie. I dziwne, że w ogóle, ani razu, nie wspomniał o Angelikue... Było tuż przed świtem. Ori i Hiraga, znowu ubrani w osłaniające ich szczelnie stroje ninja, wyszli ze swej kryjówki na terenie świątyni położonej powyżej przedstawicielstwa i cicho zbiegli ze wzgórza, przez drewniany most, w przejście między domami, potem w następne. Hiraga prowadził. Jakiś pies ich dostrzegł, zawarczał, zaszedł im drogę i zginął. Miecz Hiragi zatoczył błyskawiczny, krótki łuk, a on sam pobiegł naprzód z gołym ostrzem, prawie nie zwalniając kroku, wchodząc coraz bardziej w głąb miasta. Ori biegł za nim ostrożnie. Dziś zauważył, że rana zaczęła się jątrzyć. Za szałasem na zacienionym rogu ulicy Hiraga się zatrzymał. - Tu jest bezpiecznie, Ori - wyszeptał. Obaj mężczyźni pośpiesznie zrzucili stroje ninja i wepchnęli je do miękkiej torby, którą Hiraga dźwigał przewieszoną przez plecy, po czym wdziali pospolite, nie rzucające się w oczy kimona. Hiraga starannie oczyścił swój miecz kawałkiem jedwabnej materii - wszyscy szermierze nosili taką szmatkę, by chronić ostrza swej broni - a następnie schował go do pochwy. - Jesteś gotów? - Tak. Znów poprowadził naprzód, przez labirynt, pewnym krokiem, kryjąc się tam, gdzie było to możliwe, przystając, gdy zaczynał się otwarty teren, dopóki 149 nie zyskał pewności, że jest bezpiecznie, nikogo nie widać i na nikogo się nie natkną, a potem parł naprzód, kierując się ku ich schronieniu. Obserwowali Przedstawicielstwo Brytyjskie od wczesnego poranka. Bonzowie - buddyjscy mnisi - udawali, że ich nie dostrzegają, kiedy tylko upewnili się, że mężczyźni nie są złodziejami, a już zwłaszcza gdy Hiraga przedstawił siebie i swoje zamiary: szpiegowanie gai-jinów. Bonzów cechowała wręcz ksenofobia; wszystkich cudzoziemców utożsamiali z jezuitami, ich najbardziej znienawidzonym i wywołującym strach wrogiem. - Ach, jesteście shishi, a zatem i pożądanymi gośćmi - oświadczył stary mnich. - Nigdy nie zapomnieliśmy ani tego, że jezuici nas zrujnowali, ani tego, że Shogunowie Toranaga przysporzyli nam samych nieszczęść. Od połowy piętnastego wieku do pierwszych lat wieku szesnastego jedynie Portugalczycy znali drogę do Japonii. Edykty papieża zapewniły im wyłączność na wyspach, a portugalskim jezuitom wyłączne prawo szerzenia wiary. W ciągu niewielu lat nawrócili na katolicyzm tak wielu daimyo, wraz z najbliższymi sługami, że dyktator Goroda wykorzystał ten fakt jako pretekst dla masakry tysięcy mnichów buddyjskich - w tamtych czasach zachowywali się oni bowiem niezwykle wojowniczo, mieli w Japonii dominującą pozycję i skutecznie mu się opierali. Tairó Nakamura, który odziedziczył po nim władzę, umiejętnie wykorzystywał bonzów w walce z jezuitami. Nagradzał, karał, zadawał cierpienie, zabijał. Potem nadszedł Toranaga. Toranaga tolerował wszystkie religie, ale nie zagraniczne wpływy, zwłaszcza że wszyscy nawróceni daimyo walczyli przeciw niemu pod Sekigaharą. Trzy lata później został Shogunem, a dwa lata potem zrezygnował z tytyłu na rzecz swego syna, Sudary, zatrzymując jednak władzę, co było starym utartym japońskim zwyczajem. W czasie swego panowania ukrócił zarówno katolików, jak i buddystów oraz wyeliminował lub pozbawił wpływów katolickich daimyo. Jego syn, shogun Sudara, ściągnął jeszcze mocniej wędzidło, a z kolei jego syn, shogun Hironaga, w pełni zrealizował cel wyłożony w Testamencie: wyrugowanie chrześcijaństwa z Japonii i nałożenie kary śmierci dla wyznawców tej religii. W roku 1638 shogun Hironaga zburzył ostatni bastion chrześcijaństwa w Shimabara pod Nagasaki, gdzie kilka tysięcy róninów oraz trzydzieści tysięcy chłopów wraz z rodzinami wznieciło przeciw niemu bunt. Ci, którzy nie chcieli wyrzec się religii, zostali ukrzyżowani lub natychmiast zabici mieczami, jak zwykli przestępcy. A odmówili niemal wszyscy, z wyjątkiem małej garstki. Potem Hironaga zwrócił się przeciw buddystom. Po kilku zaledwie dniach otrzymał od nich podarunek, który z zadowoleniem przyjął - ich ziemie - i w ten sposób nałożył im okowy. - Witamy was, Hiraga-san, Ori-san - powtórzył stary mnich. - Popieramy shishi, popieramy sonnd-joi i jesteśmy przeciw shogunatowi. Możecie wchodzić i wychodzić, kiedy chcecie. Jeśli będziecie potrzebowali jakiejś pomocy, zawiadomcie nas. 150 - Wobec tego liczcie, ilu tu jest żołnierzy, zwracajcie uwagę na to, co robią, które pokoje są zamieszkane i przez kogo. Sami prowadzili obserwację przez cały dzień. O zmroku nałożyli stroje ninja. Dwukrotnie Hiraga podszedł bliżej do przedstawicielstwa gai-jinów, raz przeszedł nawet przez płot, na próbę, lecz szybko wycofał się nie zauważony, kiedy patrol omal na niego nie nadepnął. - Nigdy się tam nie dostaniemy nocą, Ori - wyszeptał. - Ani w dzień. Teraz jest tam zbyt wiele wojska. - Jak sądzisz, jak długo pozostaną? - Póki ich stamtąd nie wykurzymy - uśmiechnął się Hiraga. Teraz dotarli już prawie do swego bezpiecznego schronienia, do gospody położonej na wschód od zamku. Zbliżał się świt, niebo pojaśniało, pokryte warstwą chmur cieńszą niż w poprzednim dniu. Przed nimi na ulicy nie było nikogo. Na moście również. Hiraga pewnie wbiegł na most i nagle gwałtownie się zatrzymał. Z cienia wyłonił się dziesięcioosobowy patrol bakufu. Natychmiast obie strony ustawiły się w pozycji zaczepno-obronnej z rękami na rękojeściach mieczy. - Podejdźcie i pokażcie mi swe papiery identyfikacyjne - wezwał ich starszy samuraj. - Kim jesteście, by kogoś zatrzymywać? - Widzicie nasze odznaki - rzekł gniewnie mężczyzna, wstępując na deszczułki mostu. - Należymy do wojowników Mito, Dziewiąty Regiment, strażnicy Shoguna. Przedstawcie się. - Szpiegowaliśmy w warowni nieprzyjaciela. Przepuśćcie nas. - Wyglądacie na złodziei. Co masz w tej torbie na plecach? Papiery! Ori czuł, jak pulsuje mu ramię. Miał już na nim symptomatyczne odbarwienie, ale ukrywał to przed Hiraga, podobnie jak swój ból. W głowie mu łupało, lecz natychmiast zrozumiał, że nie ma nic do stracenia, a do zyskania - piękną śmierć. - Sonnd-jdi! - zaryczał nagle i rzucił się na samuraja na moście. Inni odstąpili, by zrobić więcej miejsca, a Ori ciął z całej mocy; otlzyskał stabilną postawę, kiedy cios odbito, znowu zaatakował, zrobił fintę i tym razem cios był skuteczny. Martwy mężczyzna stał chwilę na nogach, a potem osunął się na ziemię. Ori rzucił się na następnego, który odstąpił. Pierścień wojowników zaczął się zamykać. - Sonnd-joi! - krzyknął Hiraga i pośpieszył do boku Oriego. Razem stawili czoło przeciwnikom. - Przedstawcie się! - rzekł niewzruszony młody, wojownik. - Ja jestem Hiro Watanabe i nie chcę ani polec z ręki nieznanego wojownika, ani go zabijać. - Jestem shishi z Satsumy - oświadczył dumnie Ori i podał, zgodnie ze zwyczajem, swój pseudonim: - Riyama Takagaki. - A ja jestem z Choshu, nazywam się Shodan Moto! Sonnd-joi! - krzyknął 151 Hiraga i rzucił się na Watanabe, który nie okazując trwogi cofnął się o krok, podobnie jak stojący obok. - Nigdy nie słyszałem o żadnym z was - wycedził przez zęby Watanabe. - Nie jesteście shishi... jesteście śmieciami. Hiraga odparował jego atak, a potem - mistrz szermierki - wykorzystał siłę i szybkość przeciwnika; gdy ten znalazł się w stanie chwiejnej równowagi, dał krok na bok i zadał cios poniżej miecza obrońcy w nie osłonięty tułów, po czym cofnął się i jednym ciągłym ruchem ciął przeciwnika w szyję, odcinając mu głowę, gdy tamten osuwał się już na ziemię. Akcję zakończył stając znów w idealnej pozycji do ataku. Zapadła głęboka cisza. - Kto cię uczył szermierki? - zadał ktoś pytanie. - Jednym z moich sensei był Toko Fujita - oznajmił Hiraga, fizycznie i duchowo przygotowany do zabicia następnego wojownika. - liii! Był to jeden z najbardziej czczonych szermierzy Mito, który zginął podczas trzęsienia ziemi w Edo w 1855 roku razem ze stu tysiącami innych. - Jesteście shishi, a ludzie Mito nie zabijają podobnych sobie - rzekł jeden z mężczyzn łagodnie. - Sonnd-jdi! Zachowując czujność, mężczyzna usunął się krok na bok, nie wiedząc, jak zachowają się inni, z wciąż gotowym, przygotowanym mieczem. Samurajowie z oddziału spojrzeli na niego, a potem po sobie. Naprzeciwko niego usunął się jeszcze jeden. Teraz między wojownikami utworzyło się zapraszające wąskie przejście, lecz miecze wciąż pozostawały w pogotowiu. Hiraga przygotował się, oczekując podstępu, lecz Ori skinął głową, zapominając o bólu. Zwycięstwo czy śmierć nie miały dla niego znaczenia. Nie śpiesząc się wyczyścił ostrze swego miecza i schował go do pochwy. Grzecznie skłonił się obu nieboszczykom i przemaszerował wąskim przejściem, nie spoglądając ani na prawo, ani na lewo, ani do tyłu. Za chwilę ruszył za nim Hiraga. Równie powoli. Dopóki nie skręcili za róg. Wtedy obaj puścili się biegiem i nie przystanęli, póki od miejsca wydarzeń nie oddzieliła ich spora odległość. 10 Pięciu reprezentantów bakufu wniesiono bez pośpiechu w palankinach na frontowy dziedziniec Przedstawicielstwa Brytyjskiego. Poprzedzali ich samurajowie, niosący proporce z oficjalnymi emblematami, a otaczali strażnicy. Spóźnili się o godzinę. Sir William stał u szczytu szerokich schodów prowadzących do imponującego wejścia. Obok znajdowali się ministrowie Francji, Rosji i Prus oraz ich asystenci. Z boku stał Phillip Tyrer. Była też szkocka gwardia honorowa i kilku francuskich żołnierzy, na co nalegał Seratard. Admirał Ketterer i generał pozostali na statkach, by ewentualnie pośpieszyć na odsiecz. Japończycy skłonili się ceremonialnie, sir William i pozostali uchylili kapeluszy. Zgodnie z rytuałem zaprowadzili Japończyków do wielkiej sali au-diencyjnej i starając się opanować rozbawienie patrzyli na ich egzotyczne stroje: małe czarne lakierowane kapelusze mocno nasadzone na wygolone czaszki i wymyślnie zawiązane pod brodami, szaty wierzchnie z ogromnie rozszerzonymi ramionami, wielobarwne ceremonialne jedwabne kimona, rzemienne sandały i tabi oraz zatknięte za pasami wachlarze i nieodzowne dwa miecze. - Te kapelusze są za małe, nawet by do nich nasikać - zauważył Rosjanin. Sir William wraz z innymi ministrami usiadł w środku rzędu krzeseł. Na końcu rzędu, by zrównoważyć rangi delegacji, usadzono Phillipa Tyrera. Bakufu zajęli rząd naprzeciw. Między nimi, na poduszkach, siedzieli tłumacze. Po drugich dyskusjach uzgodniono, że każdy z bakufu zabierze ze sobą pięciu strażników. Mężczyźni ci stali za swymi panami i podejrzliwie na siebie zerkali. Zgodnie ze sztywnym protokołem, rozmówcy przedstawili się. Toranaga Yoshi był ostatni. - Tomo Watanabe, młodszy urzędnik, druga klasa - oznajmił udając pokorę, której nie czuł, i zajął najmniej ważną pozycję na końcu rzędu. Miał na sobie strój znacznie skromniejszy od pozostałych. Członkom delegacji 153 oraz ich strażnikom pod groźbą kary nakazano traktowanie go jak najmniej znaczącego urzędnika. Siadł, czując się dziwnie. Jacy brzydcy są ci wrogowie, myślał, jacy zabawni i śmieszni w swych wysokich kapeluszach, egzotycznych buciorach i brzydkich ciężkich czarnych ubraniach - nic dziwnego, że śmierdzą! - Samurajowie z Satsumy zamordowali Anglika... - zaczął sir William, mówiąc wyraźnie i prosto. O godzinie piątej nerwy Europejczyków były zupełnie zszarpane. Japończycy nadal zachowywali się uprzejmie. Uśmiechali się, wyglądali na niewzruszonych. Na tuzin różnych sposobów ich rzecznik utrzymywał, że... tak im przykro, lecz nie mają jurysdykcji nad Satsumą, nie znają morderców ani sposobu, by ich znaleźć, ale tak, to sprawa godna ubolewania, lecz nie, nie wiedzą, jak uzyskać odszkodowanie, lecz tak, w pewnych okolicznościach można domagać się odszkodowań, ale nie, Shogun nie jest dostępny, lecz tak, Shogun z radością udzieli audiencji, kiedy wróci, lecz nie, nie w przewidywalnej przyszłości, lecz tak, natychmiast zwrócimy się do niego o ustalenie dokładnej daty, ale nie, to nie może być w tym miesiącu, ponieważ nie wiadomo na pewno, gdzie Shogun przebywa, ale tak, nastąpi to jak najszybciej, lecz nie, kolejne spotkanie i wszystkie spotkania nie powinny mieć miejsca w Edo, ale tak, w Kanagawie, ale tak im przykro, nie w tym miesiącu, może w przyszłym, lecz nie, tak im przykro, nie są upoważnieni... Wszystko trzeba było, jak zwykle zresztą, przetłumaczyć z angielskiego na holenderski, a potem na japoński - by mogli rzecz drobiazgowo przedyskutować - a następnie przekładano na holenderski i angielski odpowiedź, zawsze z nieodzownym moralizatorskim wykładem i grzecznymi prośbami 0 wyjaśnienie nawet najbanalniejszych szczegółów. Dla Yoshiego cała ta procedura okazała się niezwykle interesująca. Nigdy nie znalazł się w pobliżu tylu gai-jinów ani nie uczestniczył w zebraniach, gdzie - zdumiewające: osoby o nierównym statusie dyskutowały otwarcie na temat przyjmowanych strategii, a nie jedynie słuchały i podporządkowywały się. Z pozostałej czwórki trzej byli prawdziwymi, choć mało ważnymi urzędnikami bakufu. Wszyscy występowali pod fałszywymi nazwiskami - zwykły obyczaj przy kontaktach z cudzoziemcami. Czwarty mężczyzna siedział przy Yoshim. Znał angielski, ale nie ujawniał tego. Yoshi rozkazał mu, by wszystko zapamiętał i by go dyskretnie poinformował, jeśli coś ważnego nie zostanie dokładnie przetłumaczone. Poza tym miał milczeć. Nazywał się Misamoto 1 był zbrodniarzem, nad którym wisiała kara śmierci. Kiedy został sprowadzony przed Yoshiego, Misamoto natychmiast padł na twarz, trzęsąc się ze strachu. - Podnieś się i usiądź tam. - Yoshi wskazał wachlarzem krawędź platformy tatami, na której sam siedział. Misamoto bez zwłoki usłuchał. Był niewysokim mężczyzną o wąskich 154 oczach, długich, siwiejących włosach i brodzie oraz skórze koloru ciemnego miodu. Miał na sobie prosty strój, prawie łachmany. Po twarzy spływał mu pot. - Powiedz mi prawdę: ci, co cię badali, donoszą, że znasz angielski? - Tak, panie. - Urodziłeś się w Anjiro, w Izu, i odwiedziłeś kraj zwany Ameryką? - Tak, panie. - Jak długo tam byłeś? - Prawie cztery lata, panie. - Gdzie w Ameryce? - W San Francisco, pinie. - Co to jest "Sanfrensiska"? - Wielkie miasto, panie. - Dokładnie tam? - Tak, panie. Yoshi przyglądał mu się z uwagą. Pilnie potrzebował informacji. Widział, że mężczyzna rozpaczliwie chce mu się przypodobać, lecz jednocześnie śmiertelnie się boi i jego, i strażników, którzy wepchnęli go do pokoju i przygięli mu głowę do ziemi. Postanowił zmienić taktykę. Zwolnił strażników, wstał i wychylił się przez okno, patrząc na miasto. - Opowiedz mi, szybko, własnymi słowami, co ci się przydarzyło. - Byłem rybakiem we wsi Anjiro w Izu, panie, tam, gdzie się urodziłem trzydzieści trzy lata temu, panie. - Misamoto rozpoczął gładko; widocznie powtarzał tę opowieść już setki razy. - Dziewięć lat temu łowiliśmy w szóstkę na mojej łodzi, o kilka ri od brzegu, lecz zaskoczyła nas nagła burza, która rozpętała się ogromnie szybko i gnała nas przez trzydzieści dni, a nawet więcej, na wschód, w wielkie morze, setki ri, może nawet tysiąc. W tym czasie trzej moi towarzysze zostali zmyci za burtę. Kiedy morze się uspokoiło, nasze żagle były w strzępach, nie mieliśmy jedzenia ni wody. Łowiliśmy we trójkę, ale nie złapaliśmy nic, nie było wody do picia... Jeden z nas oszalał, skoczył do morza, zaczął płynąć do wyspy, bo wydawało mu się, że ją dostrzegł, i szybko utonął. Nie widzieliśmy ani lądu, ani statków, jeno wodę. Wiele dni później mój przyjaciel, Ishii, zmarł i zostałem sam. Pewnego dnia wydawało mi się, że umarłem, ponieważ zobaczyłem ten dziwny statek, który poruszał się bez żagli i jakby płonął, lecz był to po prostu kołowiec, amerykański statek parowy idący z Hongkongu do San Francisco. Uratowali mnie, nakarmili i traktowali na równi ze sobą. Byłem przerażony, panie, lecz oni podzielili się ze mną swą strawą i piciem i odziali mnie... - Ten statek amerykański zabrał cię do tego San gdzieś-tam? Co się stało potem? Misamoto opowiedział, jak zakwaterowano go u brata kapitana, handlarza osprzętem żeglarskim, by nauczył się od niego języka i wykonywał jakieś pomocnicze prace, póki władze nie postanowią, co z nim zrobić. Mieszkał 155 l tą rodziną przez jakieś trzy lata, pracował w ich sklepie i w porcie. Pewnego dnia zaprowadzono go przed ważnego urzędnika o nazwisku Natow, który wypytawszy go dokładnie, poinformował, że ma zostać wysłany na statku "Missouri" do Shimody jako tłumacz konsula Townsenda Harrisa, który wtedy był już w Japonii i negocjował Traktaty. Misamoto w Ameryce ubierał się na sposób zachodni i poznał niektóre zachodnie obyczaje. - Zgodziłem się z radością, panie, pewien, że mogę tutaj być pomocny, zwłaszcza dla bakufu. Dziewiątego dnia ósmego miesiąca roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego, według ich kalendarza, pięć lat temu, zakotwiczyliśmy przy Shimodzie na Izu. Moja rodzinna wioska znajdowała się niedaleko na północ, panie. W chwili gdy znalazłem się na brzegu, otrzymałem pozwolenie, by oddalić się na dzień, i natychmiast wyruszyłem, panie, by zameldować się w najbliższej strażnicy i znaleźć najbliższego urzędnika bakufu, wierząc, że będę mile powitany z powodu wiedzy, którą nabyłem. Lecz strażnicy przy zaporze nie... - Twarz Misamoto wykrzywiła się udręką. - Nie chcieli mnie słuchać, panie, ani zrozumieć... związali mnie i powlekli do Edo... To było pięć lat temu, panie, i od tego czasu traktuje się mnie jak przestępcę, zamyka jak przestępcę, choć nie w więzieniu, i wciąż wyjaśniam, wyjaśniam i wyjaśniam, że nie jestem szpiegiem, lecz lojalnym poddanym Izu, i to, co mi się przydarzyło... Ku obrzydzeniu Yoshiego po twarzy mężczyzny popłynęły łzy. Przerwał krótko to skomlenie. - Przestań! Wiesz czy nie wiesz, że prawo zabrania opuszczania Nipponu bez pozwolenia? - Tak, panie, lecz są... - A czy wiesz, że według tego samego prawa, jeśli się je naruszy, przestępca nie może powrócić pod groźbą śmierci? - Och, tak, panie, tak, tak, wiedziałem o tym, lecz nie sądziłem, że mnie to dotyczy, panie. Sądziłem, że zostanę powitany z radością, doceniony... przecież zostałem wyrzucony na morze przez wiatr. To przecież burza mni... - Prawo jest prawem. To prawo jest dobre, zapobiega zarazie. Uważasz, że zostałeś potraktowany niesprawiedliwie? - Och, nie, panie - zaprzeczył pośpiesznie Misamoto, wycierając łzy, skłaniając głowę ku tatami. - Proszę mi wybaczyć, błagam o przebaczenie, proszę wy... - Po prostu odpowiedz na kilka pytań. Jak dobrze mówisz po angielsku? - Ja... rozumiem i mówię trochę w amerykańskim angielskim, panie. - Czy to ten sam język, w którym mówią ci gai-jinowie tutaj? - Tak, panie, mniej wię... - Kiedy przybyłeś, by zobaczyć Amerykanina Harrisa, byłeś ogolony czy nie ogolony? - Nie ogolony, panie. Miałem przyciętą brodę, jak większość ich żeglarzy, pozwoliłem też, by me włosy rosły tak jak im. Wiązałem je w koński ogon z nasmołowanym węzłem. 156 - Kogo widziałeś u tego gai-jina Harrisa? - Tylko jego, panie, przez jakąś godzinę i jednego członka personelu, nie pamiętam, jak się nazywał. Jeszcze raz Yoshi rozważył niebezpieczeństwa swego planu: iść na spotkanie w przebraniu, bez aprobaty Rady Starszych i posłużyć się tym człowiekiem jako szpiegiem, by skrycie posłuchał wroga. Może Misamoto jest szpiegiem gai-jinów, myślał ponuro, tak jak sądzą wszyscy, którzy go badali. Z pewnością to kłamca, jego opowiadanie jest o wiele za gładkie, oczy zbyt przebiegłe i jeśli na siebie nie uważa, przypomina lisa. - Bardzo dobrze. Później chcę się zapoznać ze wszystkim, czego się nauczyłeś, ze wszystkim i... czy umiesz czytać i pisać? - Tak, panie, lecz po angielsku jeno trochę. - Dobrze. Mam dla ciebie zadanie. Jeśli będziesz mnie dokładnie słuchał i mnie zadowolisz, jeszcze raz rozpatrzę twoją sprawę. Jeśli mnie zawiedziesz choć trochę, pożałujesz, żeś się urodził. Wyjaśnił, czego od niego chce, wyznaczył mu nauczycieli i gdy wczoraj strażnicy przyprowadzili znowu Misamoto - wygolonego, z włosami uczesanymi jak u samuraja, w ubraniu urzędnika i z dwoma mieczami, fałszywymi wprawdzie i bez ostrzy - Yoshi go nie rozpoznał. - Dobrze. Teraz przejdź się tam i z powrotem. Misamoto posłuchał, a na Yoshim zrobiło wrażenie, jak szybko ten człowiek nauczył się wyprostowanej postawy, pokazanej przez nauczyciela, nie przyrodzonej mu normalnej służalczej postawy rybaka. Zbyt szybko, pomyślał, przekonany już teraz, że Misamoto potrafi grać tego, kogo chce, by w nim widziano. - Rozumiesz, co masz robić? - Tak, panie, przysięgam, że nie zawiodę, panie. - Wiem o tym, moi strażnicy otrzymali rozkaz, by zabić cię natychmiast, jeśli opuścisz miejsce przy mym boku, jeśli okażesz się niezręczny lub... niedyskretny. - Przerwiemy na dziesięć minut - oznajmił znużony sir William. - Powiedz im to, Johann. - Pytają się dlaczego. - Johann Favrod, szwajcarski tłumacz, ziewnął. - Przepraszam. Oni chyba sądzą, że przedyskutowali wszystkie tematy itede, itepe, przekażą wiadomość od pana itede, itepe i spotkają się z nami w Kanagawie z odpowiedzią od wyższych itede, itepe, za jakieś sześćdziesiąt dni, tak jak wcześniej sugerowali i tak dalej, i tak dalej... - Dajcie mi na dzień flotę - zaproponował cicho Rosjanin - a ja załatwię tych matierjebcew i cały ten problem. - Pewnie tak - zgodził się sir William i dodał płynnie po rosyjsku: - Przykro mi, drogi hrabio, lecz przybyliśmy tutaj, by w miarę możności 157 rozwiązać to dyplomatycznie. - Przeszedł na angielski. - Powiedz im, gdzie mają czekać, Johann. Panowie pozwolą? - Wstał, skłonił się sztywno i poprowadził zgromadzonych do poczekalni. Kiedy przechodził obok Phillipa Tyrera, rzucił: - Zostań przy nich i miej oczy i uszy otwarte. Wszyscy ministrowie skierowali się do wysokiego nocnika, stojącego w kącie przedpokoju. - Mój Boże - westchnął z ulgą sir William - myślałem, że ten cholerny pęcherz mi pęknie. Wszedł Lun prowadząc innych służących z tacami. - Heja, pane. Herba, sanłycza! - Z pogardą wystawił kciuk w kierunku drugiego pokoju. - To samo dać małpom, heja? - Byłoby dobrze, gdyby tego nie usłyszeli. Może niektórzy z nich rozumieją pidgin. Lun wytrzeszczył oczy. - Co mówi, pane? - Och, wszystko jedno. Lun odszedł, śmiejąc się w duchu. - Cóż, moi panowie, jak się spodziewaliśmy, postępy są zerowe. Seratard, mając przy boku Andre Poncina, palił beztrosko fajkę, zadowolony z porażki sir Williama. - Jakie pan proponuje działania, sir Williamie? - A pan co radzi? - To problem brytyjski, francuski tylko po części. Gdyby był nasz, rozwiązałbym go z francuskim rozmachem... w dniu tamtych wydarzeń. - Ale oczywiście, mein Herr, potrzebowałby pan do tego równie dobrej floty - zauważył oschle von Heimrich. - Oczywiście. W Europie, jak pan wie, mamy trochę statków. I gdyby celem francuskiej polityki imperialnej było przybycie tu, by okazać swą siłę, tak jak to zrobili nasi brytyjscy sprzymierzeńcy, wysłalibyśmy tu jedną czy dwie floty. - Tak więc, cóż - sir William czuł zmęczenie. - A zatem jasne, że wspólnie radzicie mi postępować z nimi ostro? - Surowo i ostro - zgodził się hrabia Siergiejew. - Ja. - Oczywiście - przyznał Seratard. - Myślałem, że właśnie to pan od początku zamierzał, sir Williamie. Minister żuł sandwicza i popijał herbatę. - W porządku. Zamknę dziś zebranie i zwołam je jeszcze raz na jutro o dziesiątej z ultimatum: spotkanie z Shogunem w ciągu tygodnia, wydanie morderców, odszkodowania lub pożałują. Przy eee... oczywiście z waszą wspólną aprobatą. - Sir Williamie - wyraził opinię Seratard - przyjmując, że rzeczywiście trudno im zorganizować spotkanie z Shogunem, może warto to odłożyć na 158 czas, gdy przybędą posiłki, no i będziemy mieli rzeczywisty powód, by się z nim spotkać. Mimo wszystko, w tym pokazie siły chodzi o to, by naprawić zło, a nie realizować politykę imperialną, waszą czy naszą. - Mądra uwaga - przyznał niechętnie Prusak. Sir William rozważył wszystkie możliwe motywy tej sugestii, lecz nie znalazł w niej wad lub ukrytego ryzyka. - Bardzo dobrze. Zażądamy jak najszybszego spotkania z Shogunem. Zgoda? Kiwnęli głowami. - Proszę mi wybaczyć, sir Williamie - zaproponował z kurtuazją Andre Poncin. - Czy mogę panu zasugerować, żebym to ja przekazał im pańską decyzję? Dla pana rozpoczęcie zebrania i natychmiastowe jego zamknięcie wiązałoby się z pewną utratą twarzy. Dobrze?- Bardzo rozsądnie, Andre - pochwalił go Seratard. Wszyscy znali Poncina jako handlującego od czasu do czasu kupca, znającego nieco japońskie zwyczaje, powierzchownie język, osobistego przyjaciela Seratarda i okazjonalnie - tłumacza. W rzeczywistości był wysoko cenionym szpiegiem, mającym za zadanie wykrywanie i neutralizowanie wszystkich ważniejszych przedsięwzięć Brytyjczyków, Niemców i Rosjan na terenie Japonii. - Co pan na to, sir Williamie? - Tak - rzekł z namysłem sir William. - Tak, ma pan rację. Dziękuję, Andre, nie powinienem tego czynić osobiście. Lun! Drzwi otworzyły się natychmiast. - Heja, pane? - Przyprowadź młody pan Tyrer, mig mig! - Potem zwrócił się do innych. - Tyrer może to za mnie zrobić. Jako że to przecież problem Brytyjczyków... Kiedy Phillip Tyrer wrócił do drugiego pokoju przyjęć, podszedł do Johan-na z całym dostojeństwem, na jakie mógł się zdobyć. Urzędnicy bakufu nie zwrócili na niego uwagi i gwarzyli dalej. Yoshi stał z boku, Misamoto tuż przy nim - jedyny, który nic nie mówił. - Johann, przekaż im pozdrowienia sir Williama i powiedz, że dzisiejsze, tak niezadowalające zebranie zostaje odłożone i że mają się zebrać jutro o dziesiątej, by zatwierdzić to, co naszym zdaniem będzie satysfakcjonującym zakończeniem tej niczym nie sprowokowanej afery: wydanie morderców, wypłacenie odszkodowania, jak najwcześniejsze spotkanie z Shogunem. W przeciwnym razie pożałują. Johann zbladł. - Tylko tyle? - Tak, dokładnie tyle. - Tyrera również zmęczył brak decyzji i to odwlekanie. Wciąż przypominał sobie gwałtowną śmierć Canterbury'ego, poważne rany Malcolma Struana i przestrach Angelikue. - Przekaż im to! 159 1 Obserwował, jak Johann gardłowo wypowiada po holendersku to krótkie ultimatum. Japoński tłumacz zaczerwienił się i rozpoczął długi przekład. Tyrer ukradkiem obserwował urzędników. Czterech słuchało z uwagą, jeden nie. Człowieczek z wąskimi oczyma i odciskami na rękach; Tyrer zauważył je już wcześniej, jak i to, że ręce pozostałych były starannie utrzymane. Człowieczek zaczął coś szeptać najmłodszemu i najprzystojniejszemu urzędnikowi, Wata-nabe, tak jak to robił od czasu do czasu przez cały dzień. Na Boga, jaka szkoda, że nie rozumiem, co mówią, myślał zirytowany Tyrer. Z większą niż kiedykolwiek determinacją postanowił uczynić co tylko w jego mocy, by nauczyć się ich języka. Kiedy zaszokowany i zakłopotany tłumacz skończył, nastąpiła cisza, przerywana tylko odgłosami wciąganych oddechów, choć wszystkie twarze pozostały niewzruszone. Podczas tłumaczenia dwóch urzędników spoglądało ukradkowo na Watanabe. Dlaczego? Teraz wydawało się, że czekają. Watanabe spuścił wzrok, skrył się za swym wachlarzem i cicho coś powiedział. Natychmiast człowiek o wąskich oczach stanął niezgrabnie i krótko coś przemówił. Wszyscy z ulgą wstali i w milczeniu, bez ukłonów jednocześnie wyszli. Watanabe na końcu, wyprzedzając jedynie tłumacza. - Johann, naprawdę tym razem do nich doszło - oznajmił z radością Tyrer. - Tak. I bardzo ich rozwścieczyło. - Chyba tego właśnie chciał sir William. Johann wytarł czoło. Był szatynem średniego wzrostu, silnym, chudym, o ostrych rysach twarzy. - Im szybciej zostaniesz tłumaczem, tym lepiej. Najwyższy czas, bym powrócił w swe ośnieżone góry, póki mam jeszcze głowę na karku. Tu jest zbyt wielu tych kretynów i są zbyt nieprzewidywalni. - Jako tłumacz z pewnością masz uprzywilejowaną pozycję - powiedział Tyrer ze skrępowaniem. - Wszystko wiesz pierwszy. - I jestem zwiastunem złych nowin! Tutejsze nowiny są zawsze złe, mon vieux. Oni nas nienawidzą i nie mogą się doczekać, kiedy nas stąd wyrzucą. Podpisałem kontrakt z waszym Foreign Office na dwa lata, odnawialny za obopólną zgodą. Ta kontrakt kończy się za dwa miesiące i trzy dni i niech mój angielski szlag trafi. - Johann podszedł do kredensu przy oknie i pociągnął głęboki łyk piwa, które zamówił zamiast herbaty. - Nie będzie odnawiana, bez względu na pokusy. - Rozpromienił się nagle. - Merck, to jest właśnie problem, gdy chce się stąd wyjechać. Tyrer zaśmiał się, widząc jego figlarną minę. - Musume? Twoja dziewczyna? - Prędko się uczysz. 160 Na frontowym dziedzińcu urzędnicy wsiadali do palankinów. Przerwano wszelkie prace w ogrodzie, kilku ogrodników klęczało z głowami przy ziemi. Misamoto czekał obok Yoshiego, zdając sobie sprawę, że jeden błąd z jego strony i nie stałby tu wyprostowany. Żywił rozpaczliwą nadzieję, że pomyślnie przeszedł przez pierwszy test. W ten czy inny sposób będę użyteczny dla tego sukinsyna, myślał po angielsku, dopóki nie zdołam wrócić do raju... na pokład amerykańskiego statku i opowiedzieć kapitanowi, jak zostałem porwany z zespołu Harrisa przez te zapowietrzone psubraty... Podniósł wzrok i zamarł. Yoshi go obserwował. - Panie? - O czym myślałeś? - Miałem nadzieję, że był ze mnie pożytek, panie. Ja... Obejrzyj się, panie - wyszeptał. Andre Poncin schodził ze schodów, kierując się ku Yoshiemu. Natychmiast strażnicy obstawili go murem. Poncin ukłonił się grzecznie, nie okazując strachu, i powiedział niezbyt płynnie, lecz dość poprawnie po japońsku: - Panie, proszę mi wybaczyć, czy mógłbym przekazać wiadomość od mojego pana, francuskiego Wysokiego Lorda? - Jaką wiadomość? - On mówi, że bardzo prosi, że może chciałbyś widzieć w środku parowiec, silnik, armaty. Pokornie zaprasza pana i urzędników. - Poncin czekał, ale nie dostrzegł żadnej reakcji prócz władczego odprawiającego machnięcia wachlarzem. - Dziękuję panie, proszę mi wybaczyć. Odszedł, przekonany, że się nie mylił. Kiedy stanął na pierwszym stopniu schodów, zobaczył Tyrera przyglądającego mu się z okna sali recepcyjnej. Przeklął pod nosem i pomachał ręką. Tyrer odpowiedział mu tym samym. Gdy ostatni samuraj opuścił dziedziniec frontowy, ogrodnicy żwawo podjęli na nowo pracę. Jeden z nich położył łopatę na ramieniu i odszedł kuśtykając. Hiraga, z głową okutaną starą brudną szmatą, w brudnym, podartym kimonie, zadowolony był z sukcesu, który odniósł jako szpieg. Teraz wiedział jak, kiedy i gdzie powinien nastąpić jutrzejszy atak. W drodze powrotnej do zamku, znowu bezpieczny w palankinie, mając przy boku Misamoto czekającego na rozkazy, Yoshi pozwolił wędrować swym myślom. Nadal zdumiewało go, że w tak niegrzecznej formie zostali odprawieni. Nie był wściekły tak jak inni, tylko cierpliwy: sposób zemsty wybierze osobiście. Zaproszenie do obejrzenia silników okrętu i do wizyty na okręcie? liii... to okazja nie do przepuszczenia. Niebezpiecznie jest je przyjąć, ale zostanie przyjęte. Jego oczy powędrowały ku Misamoto, który wyglądał przez szczelinę okna. Z całą pewnością więzień Misamoto dotychczas okazał się użyteczny. To głupie ze strony tłumaczy, że nie przekładali dokładnie. Głupie ze strony 11 - Gai-jin 161 Rosjanina, że nam groził. Głupie z ich strony, że byli nieuprzejmi. Głupie ze strony chińskiego służącego, że nazwał nas małpami. Bardzo głupie. Cóż, załatwię ich wszystkich, niektórych wcześniej od innych... Ale jak postępować z ich przywódcami, co z ich flotą? - Misamoto, zdecydowałem, że nie odeślę cię na wartownię. Przez dwadzieścia dni będziesz kwaterował z moimi sługami i nadal uczył się zachowania samurajów. Głowa Misamoto natychmiast znalazła się na podłodze palankinu. - Dziękuję ci, panie. - Jeśli będę z ciebie zadowolony. A teraz, co się jutro wydarzy? Misamoto wahał się, przerażony. Pierwsza zasada przeżycia: nigdy nie być zwiastunem złych wieści dla żadnego samuraja, nic nie mówić, nie dawać z własnej woli żadnej informacji, natomiast jeśli się jest zmuszonym, mówić każdemu to, co według ciebie chce usłyszeć. Zupełnie inaczej niż tam, w Ameryce, raju na ziemi. Odpowiedź jest jasna, chciał krzyknąć, znowu wpadając w swój zwyczaj myślenia po angielsku - jedyna rzecz, która trzymała go przy zdrowych zmysłach przez wszystkie lata uwięzienia. Gdybyś zobaczył, jak gai-jinowie traktują się wzajemnie w rodzinie; jak mnie traktowali... owszem jak służącego, ale również jako człowieka, nawet w snach nie sądziłem, że to możliwe; jak każdy może chodzić wyprostowany i nosić ze sobą nóż czy strzelbę, wyjąwszy większość czarnych; jacy wszyscy są niecierpliwi i chcieliby od razu rozwiązać każdy problem, i przejść natychmiast do następnego... - rozwiązać pięścią, strzelbą lub ogniem artyleryjskim, jeśli trzeba; jak prawie wszyscy są równi wobec prawa i nie ma śmierdzących daimyo ani samurajów, którzy mogą cię zabić, kiedy im się podoba... Yoshi odezwał się łagodnie, jakby czytając w jego myślach: - Odpowiadaj mi szczerze... Zawsze, jeśli cenisz sobie swoje życie. - Oczywiście, panie, zawsze. - Przerażony Misamoto odpowiedział, jak mu kazano, ze ślepym posłuszeństwem. - Ogromnie mi przykro, panie, lecz jeśli nie dostaną tego, co chcą, myślę, że oni... oni zrównają z ziemią Edo. Zgadzam się z tym, lecz zrobią to tylko wtedy, gdy będziemy głupi, pomyślał Yoshi. - Czy ich armaty zdołają to zrobić? - Tak, panie. Zamek się ostanie, lecz miasto spłonie. Ależ to byłoby głupie marnowanie zasobów rodu Toranaga. Musielibyśmy zastąpić ich wszystkich: wieśniaków, rzemieślników, kurtyzany i kupców, by obsługiwali nas jak zwykle. - Więc jak byś to zrobił, żeby dać im trochę zupy, lecz bez ryb? - spytał Yoshi. - Proszę cię, wybacz mi, panie, ale nie wiem, nie wiem. - Więc myśl. I daj mi odpowiedź o świcie. - Ale... Tak, panie. 162 Yoshi oparł się o jedwabne poduszki i zaczął rozmyślać o wczorajszym zebraniu Rady Starszych. W końcu Anjo musiał cofnąć rozkaz ewakuacji zamku - bez zgody większości i tak byłby nieważny - zatem on, jako formalny kurator, zakazał wyjazdu Shoguna. Tym razem wygrałem, ale tylko dlatego, że ten uparty stary głupiec, To-yama, nalegał, by głosować na jego zwariowany plan ataku, wobec tego ani za moim wnioskiem, ani przeciw niemu. Anjo ma rację: pozostali dwaj zwykle głosują razem z nim, przeciwko mnie. Nie z powodu meritum sprawy, ale ponieważ jestem tym, kim jestem - Toranaga, który powinien być Shogunem zamiast tego głupiego chłopaka. Yoshi w swym palankinie czuł się całkowicie bezpieczny: był sam - towarzyszył mu jedynie Misamoto, który nie mógł przecież znać jego myśli - pozwolił więc sobie, by w jego mózgu otworzyła się przegródka zatytułowana "Nobusada": skryte, niebezpieczne rozważania. Co z nim zrobić? Nie zdołam już nad nim zapanować. Jest dziecinny, a teraz w najbardziej niebezpiecznych szponach, szponach księżniczki Yazu - szpiega cesarza i fanatycznej przeciwniczki Shogunatu. shogunat zerwał jej zaręczyny z uwielbianym towarzyszem zabaw dziecinnych, przystojnym i będącym świetną partią księciem. Shogunat skazał ją na wieczne wygnanie z Kioto, z dala od rodziny i przyjaciół i zmusił do małżeństwa z tym słabeuszem, którego erekcja jest tak wiotka jak proporzec w lecie i który może nigdy nie da jej dzieci. Teraz knuje tę wizytę stanu w Kioto, by bić czołem przed cesarzem - mistrzowskie posunięcie, które zniszczy delikatną równowagę sił panującą od stuleci: "Cesarskim edyktem władza nad całym imperium zostaje przekazana Shogunowi, którego ustanawia się także Lordem Wysokim Konstablem, i jego następcom. Dlatego rozkazy wydane krajowi przez Shoguna są prawem". Jedna konsultacja pociąga za sobą następną, myślał Yoshi, i wkrótce będzie rządził cesarz, a nie my. Nobusada nie jest w stanie tego dostrzec, jego wzrok przyćmiewa jej podstępne knucie. Co robić? Znowu myśli Yoshiego pobiegły dobrze znaną, lecz jakże tajemną ścieżką: jest moim prawnym panem lennym. Nie mogę zabić go bezpośrednio. Zbyt dobrze go strzegą. Chyba że popełniając ten czyn chcę stracić własne życie. Inne środki? Trucizna. Wtedy jednak będę podejrzany, i słusznie, i nawet gdybym zdołał uniknąć krępujących mnie więzów - jestem właściwie więźniem w równym stopniu jak ten Misamoto - kraj zostanie wtrącony w nie kończącą się wojnę domową, jedynymi zwycięzcami zostaną gai-jinowie i co gorsza, złamię przysięgę lojalności Shogunowi, kimkolwiek on jest, i Testamentowi. Muszę sprawić, by inni go dla mnie zabili. Shishi? Mógłbym im pomóc, lecz niebezpieczne jest pomaganie wrogom oddanym dziełu twego własnego zniszczenia. Jest jeszcze jedna możliwość. Bogowie. 163 Pozwolił sobie na uśmiech. "Szczęście i pech - pisał Shogun Toranaga - powodzenia i niepowodzenia mają być zostawione Niebu i prawu naturalnemu; to nie są rzeczy, które można uzyskać przez modły lub wypracować jakimś przebiegłym fortelem". Bądź cierpliwy. Słyszał, jak Toranaga to do niego mówi. Bądź cierpliwy. Tak, będę. Yoshi zamknął tę przegródkę do następnego razu i znowu dumał o Radzie Starszych. Co im powiem? Oczywiście, wiedzą już w tej chwili, że spotkałem się z gai-jinami. Będę nalegał, by w przyszłości stosować jedną żelazną zasadę: na te spotkania musimy wysyłać jedynie ludzi inteligentnych. Co jeszcze? Z pewnością opowiem o ich żołnierzach: gigantycznych, odzianych w szkarłatne mundury, krótkie spódniczki i olbrzymie kapelusze z piórami. Każdy człowiek z karabinem odtylcowym, tak zadbanym, że aż lśniącym, tak wypieszczonym jak nasze klingi. Czy mam im powiedzieć, że ci wrogowie to głupcy, którym brak finezji, i można nimi rządzić, wykorzystując ich niecierpliwość i wzajemną nienawiść? Na podstawie opowieści Misamoto można wywnioskować, że wśród nich panują takie same podziały i nienawiść jak wśród daimyo. Nie, to zatrzymam dla siebie. Ale jutro im powiem, że naszej delegacji nie powiedzie się, jeśli nie obmyślimy czegoś, co gai-jinowie mogliby zaakceptować... Co to ma być? - Ten posłaniec, Misamoto - spytał leniwym głosem - ten wysoki mężczyzna z wielkim nosem, dlaczego mówił jak kobieta, używając słów kobiecych? Czy był pół mężczyzną, pół kobietą? - Nie wiem, panie. Może nim był, mają takich wielu na okrętach, choć to ukrywają. - Dlaczego? - Nie wiem, panie, trudno ich zrozumieć. Nie mówią otwarcie o chędo-żeniu tak jak my, o najlepszych pozycjach ani o tym, czy chłopiec jest lepszy od kobiety. Lecz czemu mówią jak kobiety? W ich języku wszyscy mówią jednakowo, panie, to znaczy używają tych samych słów, mężczyźni i kobiety. Kilku żeglarzy, jakich spotkałem i jacy umieli powiedzieć parę słów w naszym języku, mężczyźni, którzy byli w Nagasaki, mówili tak samo jak ten wielki nos, ponieważ jedynymi ludźmi, z którymi rozmawiają, są dziwki... uczą się naszych słów od naszych dziwek. Nie wiedzą, panie, że nasze kobiety mówią odmiennie od nas, od mężczyzn, że używają odmiennych słów, jak powinny to robić osoby cywilizowane. Yoshi ukrył opanowujące go podniecenie. Nasze dziwki... tylko z nimi naprawdę się kontaktują, pomyślał. I wszyscy mają dziwki, to jasne. Zatem jedna z dróg, by nimi rządzić lub ich atakować, prowadzi przez ich dziwki, żeńskie czy męskie. - Bez formalnego rozkazu na piśmie z Admiralicji lub Foreign Office nie wydam flocie polecenia, by bombardowała Edo - powiedział admirał z pło- 164 nącą twarzą. - Zalecono mi przezorność, podobnie jak panu. To nie jest karna misja! - Na miły Bóg, musimy coś zrobić w sprawie tego incydentu! Oczywiście, że to karna misja! - Sir William był równie zagniewany. Przebrzmiało już osiem uderzeń dzwonu, oznaczających północ. Znajdowali się w kwaterze admirała na pokładzie okrętu flagowego. Przy okrągłym stole siedział prócz nich jeszcze tylko generał Thomas Ogilvy. Kabina była niska, obszerna, z ciężkimi belkami na suficie, a przez okna rufowe widać było światła pozycyjne innych statków. - Wciąż wydaje mi się, że bez użycia siły w ogóle nie wykonają żadnego ruchu. - Na Boga, niech pan wreszcie dostanie rozkaz, a ja już ich poruszę. - Admirał ponownie wziął prawie pustą karafkę z rżniętego szkła i nalał sobie znowu porto do szklanki. - Thomas? - Dzięki. - Generał podsunął szklankę. Sir William starał się opanować. - Lord Russell wydał nam już instrukcję - powiedział. - Mamy naciskać bakufu, żeby zapłacili odszkodowanie, dwadzieścia pięć tysięcy funtów za zamordowanie w Przedstawicielstwie Brytyjskim w zeszłym roku kaprala i sierżanta. Ten nowy incydent rozwścieczy go jeszcze bardziej. Znam go, a wy nie - dodał, przesadzając, by osiągnąć efekt. - Ale jego błogosławieństwo nie dotrze do nas przed upływem trzech miesięcy. Musimy teraz wydębić zadośćuczynienie, inaczej morderstwa będą się powtarzać. A bez waszego poparcia nie mam pola manewru. - Do diaska, ma pan moje pełne poparcie, ale nie w sprawie rozpoczęcia wojny. Zbombardowanie ich stolicy zaangażuje nas w wojnę. Nie jesteśmy do tego odpowiednio wyposażeni. Zgadzasz się, Thomas? - Okrążenie wsi takiej jak Hodogaya - rzekł ostrożnie generał - wyeliminowanie kilkuset dzikusów i zakucie w łańcuchy jednego z pomniejszych tubylczych władców to coś zupełnie innego niż próba opanowania tego rozległego miasta i otoczenie zamku. - Więc co z pańskim oświadczeniem, że "nie można wyobrazić sobie problemu, którego siły pod moim dowództwem nie mogłyby skutecznie rozwiązać"?! - krzyknął oskarżycielsko sir William. Generał poczerwieniał. - To, co się mówi publicznie, jak pan doskonale wie, ma niewiele wspólnego z praktyką... Również dobrze pan wie, że Edo to co innego. - Całkiem słusznie. - Admirał osuszył swą szklankę. - Więc co panowie proponują? - Cisza nabrzmiewała. Nagle szklaneczka sir Williama pękła mu między palcami, a pozostali podskoczyli na ten nieoczekiwany dźwięk. - Do cholery! - powiedział. Dokonany akt zniszczenia w jakiś sposób zmniejszył jego wściekłość. Niedbale wytarł wino serwetką. - To ja jestem tutaj ministrem. Jeśli uznam za konieczne wydanie takiego rozkazu, a wy odmówicie jego wykonania, do czego oczywiście macie prawo, poproszę o natychmiastowe wasze odejście. 165 Kark admirała zsiniał. - Przedstawiłem już fakty Admiralicji. Proszę mnie źle nie zrozumieć: mam wielką ochotę, by pomścić zabójstwo pana Canterbury'ego i atak na innych. Jeśli chodzi o Edo, to tak jak powiedziałem, potrzeba mi jedynie rozkazu na piśmie. Nie ma się co śpieszyć. Teraz czy za trzy miesiące, dzikusy zapłacą, jak tego żądamy, tym miastem czy setką innych. - Istotnie, na Boga, zapłacą. - Sir William wstał. - Jeszcze jedna informacja, zanim pan odejdzie: nie mogę już tu dłużej stać na kotwicy. Moja flota nie jest zabezpieczona, dno morskie niepokojąco płytkie, zapowiada się pogorszenie pogody. Yokohama jest dla nas bezpieczniejsza. - Jak długo jeszcze może pan pozostać? - Może dzień... nie wiem. Nie mam władzy nad pogodą, a o tej porze roku często bywają burze, jak pan doskonale wie. - Tak, wiem. Cóż, na razie ja odpływam. Wymagam obecności obydwu panów na zebraniu na brzegu, jutro o dziesiątej. Admirale, niech pan będzie uprzejmy dać salwę o świcie, kiedy wywieszamy flagę. Thomas, wysadź, proszę, dwustu dragonów, by zabezpieczyć teren dokoła przystani. - Czy mogę wiedzieć, po co jeszcze dwustu ludzi? - spytał szybko generał. - Wysadziłem już kompanię na brzeg. - Może będę sobie życzył wziąć zakładników. Dobranoc. - Sir William zamknął spokojnie drzwi za sobą. Dwaj mężczyźni popatrzyli w ślad za nim. - Czy rzeczywiście chce to zrobić? - Nie wiem, Thomas. Ale kiedy ma się do czynienia z czcigodnym, impetycznym Williamem cholernym Aylesburym, nigdy nic nie wiadomo. W głębokiej ciemności jeszcze jeden oddział ciężkozbrojnych samurajów wyszedł z głównych wrót zamku, przebiegł w ciszy przez most zwodzony, a potem przez zwykły most na szerokiej fosie i skierował się ku terenom przedstawicielstwa gai-jinów. Inne oddziały również tam podążały. Ponad dwa tysiące samurajów było już na miejscu. Następny tysiąc czekał, by wyruszyć na rozkaz. Sir William szedł ciężkim krokiem ze swą strażą, oficerem i dziesięcioma Szkotami przez opustoszałe ulice. Był przygnębiony i zmęczony, myślał o dniu jutrzejszym, próbując znaleźć wyjście z impasu. Róg domu; kolejny róg domu. Na końcu ulicy otwierała się wolna przestrzeń - droga do Przedstawicielstwa Brytyjskiego. - Boże! Proszę, niech pan spojrzy! Otwartą przestrzeń zapełniali milczący samurajowie, stojący bez ruchu i obserwujący ich. Wszyscy ciężkozbrojni. Miecze, łuki, włócznie, kilka muszkietów. Dał się słyszeć niewielki hałas. Sir William i towarzysząca mu grupa 166 rozejrzeli się wokół. Droga powrotna została zablokowana masą równie milczących wojowników. - Jezu - powiedział cicho młody oficer. - Tak - westchnął sir William. To mogło być jedno z rozwiązań, lecz niech Bóg ma w swej opiece każdego Jasia w ich szeregach: flota natychmiast by zareagowała. - Chodźmy dalej. Każ swoim ludziom przygotować się do walki, jeśli zaistnieje potrzeba, niech odbezpieczą broń. Poprowadził ich naprzód; nie czuł się dzielny, tylko jakoś poza swoim ciałem, jakby obserwował siebie i innych z góry, unosząc się ponad ulicą. Samurajowie utworzyli między sobą wąską ścieżkę, na jej końcu stał oficer. Kiedy sir William zbliżył się na odległość dziesięciu stóp, mężczyzna skłonił się grzecznie, jak równy równemu. Sir William jakby obserwował samego siebie, jak uchyla swego kapelusza z tą samą uprzejmością i idzie dalej. Za nim żołnierze - karabiny w ręku, palce na cynglach. Cały czas pod górę. Wciąż ta sama cisza, te same spojrzenia. Przez całą drogę do bramy. Tłum nieruchomych samurajów. Lecz nie na dziedzińcu frontowym. Dziedziniec i ogrody wypełniali Szkoci, uzbrojeni i gotowi. Inni stali na dachu i w oknach. Żołnierze otworzyli przed nimi wrota i zamknęli je, kiedy weszli. Tyrer i cała reszta zespołu czekała w foyer, niektórzy w nocnych koszulach, inni częściowo ubrani. Zgromadzili się dokoła. - Mój Boże, sir Williamie - przemówił Tyrer w imieniu ich wszystkich. - Byliśmy przerażeni, że mogą pana schwytać. - Jak długo są tutaj? - Mniej więcej od północy, panie ministrze - odrzekł oficer. - Nasi wartownicy stali u stóp pagórka. Kiedy wróg nadszedł, ostrzegli nas i wycofali się. Nie mieliśmy żadnego sposobu, by pana ostrzec lub zawiadomić flotę. Jeśli będą czekali do świtu, zdołamy utrzymać to miejsce, dopóki nie przybędą posiłki i flota nie odblokuje przejścia. - Dobrze - oświadczył spokojnie. - W takim razie proponuję, byśmy wszyscy poszli do łóżek, zostawili kilku ludzi na straży i pozwolili reszcie iść spać. - Panie ministrze...? - spytał zakłopotany oficer. - Gdyby chcieli nas załatwić, już by to zrobili, bez tego całego milczącego teatru. - Sir William zobaczył, że wszyscy na niego patrzą i poczuł się lepiej. Przygnębienie znikło. - Dobranoc. - Zaczął wchodzić na schody. - Ale, panie ministrze, czy nie sądzi pan... - Słowa urwały się. Sir William westchnął ze znużeniem. - Jeśli pan chce trzymać ludzi na służbie, proszę bardzo... skoro to pana uszczęśliwi. Jakiś sierżant wszedł pośpiesznie do foyer wołając: - Wszyscy odchodzą! Zwiewają, małe sukinsyny. 167 Sir William spojrzał przez okno i zobaczył, że rzeczywiście; samurajowie roztapiają się w ciemnościach nocy. Po raz pierwszy poczuł strach. Nie spodziewał się, że znikną. W ciągu paru chwil droga w dół wzgórza była wolna i przestrzeń poniżej opustoszała. Czuł jednak, że nie odeszli daleko, że wszystkie drzwi i pobliska ulica są wypełnione wrogami, czekającymi w ukryciu, by zatrzasnąć pułapkę. Dzięki Bogu, inni ministrowie i większość naszych chłopców jest bezpieczna na statkach. Dzięki Bogu, pomyślał i pomaszerował po schodach na górę, krokiem na tyle pewnym, by dodać otuchy wszystkim, którzy go obserwowali. 11 Czwartek, 18 września Odsunięta od błotnistej drogi i prawie zupełnie skryta za wysokim, rozwalającym się płotem "Gospoda pod Czterdziestoma Siedmioma Rónina-mi" znajdowała się w obskurnym pasażu niedaleko zamku Edo. Nędzna i pospolita od ulicy, wewnątrz - luksusowa i droga, o niespodziewanie solidnym płocie. Wypielęgnowane ogrody otaczały należący do niej rozległy parterowy budynek i wiele oddzielnych, osadzonych na niskich palach jednopokojowych bungalowów, które zapewniały gościom całkowite odosobnienie. Klientelę gospody stanowili dobrze prosperujący kupcy, zapewniała też bezpieczne schronienie niektórym shishi. Teraz, tuż przed świtem, w gospodzie panował spokój. Klienci, kurtyzany, mama-san, pokojówki, służący - wszyscy spali. Z wyjątkiem shishi, którzy po cichu się zbroili. Ori siedział na werandzie jednego z małych domków. Kimono miał opuszczone do talii. Z ogromnym trudem zmieniał bandaż na ramieniu. Zaogniona rana miała kolor ognistoczerwony, dotykanie jej było torturą. Całe ramię pulsowało i Ori wiedział, że powinien jak najszybciej odwiedzić lekarza. Mimo to oświadczył Hiradze, że zarówno sprowadzenie lekarza, jak i wizyta u niego są zbyt niebezpieczne. - Mogą mnie śledzić. Nie powinniśmy ryzykować, Edo jest przecież matecznikiem Toranagów. - Też tak uważam. Wracaj do Kanagawy. - Po wypełnieniu misji. Palcami musnął rozjątrzoną ranę. Ból dźgnął go głęboko. Nie ma pośpiechu, doktor może to naciąć i usunąć truciznę, pomyślał, nie bardzo w to wierząc. Karma. I karma, jeśli rana będzie nadal gnić. Był tak pochłonięty myślami, że nie słyszał człowieka, który podpełznął do niego od tyłu, prześlizgnąwszy się przez płot. Serce skurczyło mu się ze strachu, kiedy ninja położył mu rękę na ustach, by nie krzyknął. 169 - To ja - zaszeptał gniewnie Hiraga, a potem go puścił. - Mógłbym cię zabić dwadzieścia razy. - Tak - Ori uśmiechnął się z przymusem i wskazał ręką. Wśród krzaków stał inny samuraj. Trzymał strzałę na napiętej cięciwie łuku. - Ale to on trzyma wartę, nie ja. - Dobrze. - Hiraga pozdrowił strażnika i już ułagodzony, ściągnął z twarzy maskę. - Ori, czy inni w środku są gotowi? - Tak. - A co z twoim ramieniem? - Doskonale. Ori zaczął oddychać głęboko, a twarz wykrzywiła mu się z bólu, kiedy dłoń Hiragi wysunęła się jak wąż i uchwyciła jego skaleczone ramię. Z oczu pociekły mu łzy, ale milczał. - Będziesz nam zawadą. Nie możesz dzisiaj pójść z nami, wracasz do Kanagawy. - Odwrócił się i wszedł do środka. Ori poszedł za nim ogromnie przygnębiony. Na eleganckim tatami siedziało jedenastu uzbrojonych shishi. Dziewięciu było ziomkami Hiragi z Chóshu. Dwóch nowych pochodziło z Mori - należeli do patrolu, który wczoraj ich przepuścił. Zdezerterowali i prosili o pozwolenie na przyłączenie się do shishi.- Nie udało mi się dostać bliżej niż na odległość dwustu kroków ani do świątyni, ani do przedstawicielstwa gai-jinów - oznajmił zmęczony Hiraga. - Nie możemy zatem go podpalić i zabić pana Yoshiego i innych, gdy przybędą. Niemożliwe. Musimy przygotować na niego zasadzkę gdzie indziej. - Proszę mi wybaczyć, Hiraga-san, ale jest pan pewien, że to był pan Yoshi? - spytał jeden z ludzi Mori. - Tak, jestem tego pewien. - Nadal nie mogę uwierzyć, że zaryzykowałby wyjście z zamku z tak nieliczną strażą jedynie po to, by spotkać się z paroma śmierdzącymi gai--jinami... nawet w przebraniu. Jest na to za sprytny. Z pewnością wie, że dla shishi jest głównym celem, jeśli nie liczyć Shoguna, ważniejszym nawet niż ten zdrajca Anjo. - Nie jest sprytny; rozpoznałem go. Kiedyś widziałem go z bliska w Kio-to - oznajmił Hiraga, nie ufając w duchu obu samurajom z Mori. - Bez względu na to, jakie miał powody, raz mógł zaryzykować wizytę u gai-jinów, ale nie dwukrotnie. Z pewnością dlatego teren jest zalany samurajami bakufu. Ale jutro znowu znajdzie się za murami zamku. To okazja, której nie powinniśmy przepuścić. Czy możemy gdzieś się na niego zasadzić? - To zależy od tego, ilu samurajów będzie w orszaku - wtrącił jeden z nowych. - Oczywiście jeśli spotkanie w ogóle się odbędzie, tak jak chcą gai-jinowie. - Jeśli? Czy pan Yoshi spróbuje podstępu? - Ja bym spróbował na jego miejscu. Nazywają go Lisem... 170 - Co byś zrobił? - Jakoś starałbym się wszystko opóźnić. - Mężczyzna podrapał się po brodzie. Hiraga nachmurzył się. - Ale jeśli uda się do siedziby gai-jinów, tak jak wczoraj, w którym momencie będzie najmniej bezpieczny? - Kiedy wysiada z palankinu. Na dziedzińcu u gai-jinów - powiedział Ori. - Nie dostaniemy się tam, nawet gdybyśmy zastosowali atak samobójczy. Cisza gęstniała. Przerwał ją spokojny głos Oriego: - Im bliżej do wrót zamku, tym bezpieczniej będą się czuli, a zatem gdy będą wychodzili lub wracali, znajdzie się przy nim mniej strażników, w dodatku już trochę rozluźnionych. Hiraga z satysfakcją kiwnął głową, uśmiechnął się do niego i skinął na jednego ze swoich ziomków. - Kiedy dom się obudzi, powiedz mama-san, by przyprowadziła doktora dla Oriego, szybko i potajemnie. - Zgodziliśmy się, że to niebezpieczne - sprzeciwił się natychmiast Ori. - Wartościowych ludzi trzeba chronić. Twój pomysł jest doskonały. Ori ukłonem wyraził podziękowanie. - Lepiej, żebym to ja poszedł do doktora, nel O pierwszym brzasku, na wpół rozbudzony Phillip Tyrer biegł ku przystani, a za nim dwóch Szkotów, sierżant i szeregowiec. - Dobry Boże, Phillipie, tych dwóch strażników to aż nadto - oznajmił mu chwilę wcześniej sir William. - Jeśli Japońcy zechcą spłatać jakiegoś figla, całego garnizonu nie wystarczy do twej ochrony. Wiadomość musi dotrzeć do Ketterera i ty ją przekażesz. Do widzenia. Tyrer, tak jak sir William, musiał przejść wśród setek milczących samurajów, którzy powrócili na miejsca tuż przed świtem. Nikt go nie zaczepiał, nie reagowano na jego obecność, co najwyżej jakimś szybkim błyskiem oczu. Teraz miał przed sobą morze. Przyśpieszył kroku. - Stój, kto idzie albo odstrzelę ci twój cholerny łeb - oznajmił dochodzący z cienia głos, a Tyrer natychmiast przystanął. - Na miły Bóg - powiedział, a serce kołatało mu ze strachu. - A kto może iść? To ja z pilną wiadomością dla admirała i generała. - Przepraszam pana. Już po chwili Tyrer siedział w kutrze, który napędzany wiosłami żywo mknął ku okrętowi flagowemu. Niemal łkał ze szczęścia, tak się cieszył, że się wydostał z przedstawicielstwa; cały czas przynaglał wioślarzy, a potem wbiegł po trapie, przeskakując po dwa stopnie. 171 - Cześć, Phillipie! - Oficerem wachtowym na głównym pokładzie był Marlowe. - Co się, do diabła, dzieje? - Cześć, John, gdzie jest admirał? Mam dla niego pilną wiadomość od sir Williama. Przedstawicielstwo jest otoczone przez tysiące tych psubratów. - Jezu! - Marlowe z niepokojem poprowadził go pod pokład, a potem ku rufie. - Jak się, do cholery, zdołałeś wydostać? - Po prostu szedłem. Przepuścili mnie przez swe szeregi, żaden z nich nie powiedział ani jednego cholernego słowa, po prostu mnie przepuścili. Nie muszę ci mówić, że robiłem w portki ze strachu... byli wszędzie, nie było ich tylko za naszym płotem i tu na dole, w okolicach naszej przystani. Wartownik piechoty morskiej na zewnątrz kabiny dziarsko zasalutował. - Dzień dobry, panie poruczniku. - Pilna przesyłka do admirała. - Więc, na Boga, Marlowe, przynieś to tu! - odezwał się zza drzwi ostry głos. - Od kogo przesyłka? Marlowe westchnął i otworzył drzwi. - Od sir Williama, panie admirale. - Co, do cholery, ten idiota zno... - Ketterer przerwał, gdy dostrzegł Tyrera. - Och, pan jest jego asystentem, prawda? - Tłumaczem na praktyce, panie admirale. Nazywam się Phillip Tyrer. - Wręczył mu list. - Eee... Sir William przesyła panu pozdrowienia. Admirał rozerwał kopertę. Miał na sobie długą flanelową koszulę nocną, szlafmycę z chwastem i okulary do czytania w cienkiej oprawie. Czytając, ściągnął usta. Uważam, że będzie najlepiej, jeśli odwołam pańską obecność na dzisiejszym zebraniu, jak również obecność generała i innych ministrów. Jesteśmy całkowicie otoczeni przez setki, jeśli nie tysiące ciężkozbrojnych samurajów. Jak dotychczas nie przedsięwzięli żadnych wrogich działań i nie przeszkodzili nikomu w wyjściu z przedstawicielstwa. Oczywiście, mają prawo ustawiać własne wojska, gdzie im się podoba - może to po prostu blef, mający na celu wytrącenie nas z równowagi. Jednakże ze względów bezpieczeństwa sam będę załatwiał sprawy z bakufu, o ile się zjawią, tak jak tego zażądaliśmy. Jeśli to nastąpi, wywieszę niebieskie proporce i będę się starał powiadamiać pana na bieżąco o wydarzeniach. Jeśli nie, poczekam jeszcze dzień czy dwa, a potem może będę musiał nakazać haniebny odwrót. Gdyby zobaczył pan, że flaga została ściągnięta, będzie pan wiedział, że nas napadli i pokonali. Wtedy może pan podjąć takie działania, jakie pan uzna za stosowne. Pozostaję z szacunkiem pańskim pokornym sługą... Admirał przeczytał uważnie list jeszcze raz, a potem polecił zdecydowanie: - Panie Marlowe, niech pan poprosi kapitana i generała, by natychmiast tu przyszli. Proszę wysłać do wszystkich statków następującą wiadomość: "Zająć stanowiska bojowe. Wszyscy kapitanowie mają zameldować się w południe na okręcie flagowym". Następnie niech pan wyśle sygnał do ministrów z prośbą, by byli tak uprzejmi i spotkali się tu ze mną jak najszybciej. Panie 172 Tyrer, niech pan coś zje na śniadanie i będzie gotów do zaniesienia odpowiedzi za kilka minut. - Ale panie admirale, czy nie sądzi pan... Admirał już ryczał w stronę zamkniętych drzwi. - Johnson! Ordynans natychmiast stanął na progu. - Fryzjer jest w drodze, panie admirale, pański mundur świeżo wyprasowany, śniadanie będzie gotowe, jak tylko zasiądzie pan do stołu, owsianka gorąca! Ketterer skierował wzrok na Marlowe'a i Tyrera. - Na co, u diabła, jeszcze czekacie? Do przystani Struanów w Yokohamie przybił ich kuter -jedyny w Japonii mały parowiec napędzany śrubą. Wiał rześki wiatr, lekko wzburzając szare morze pod zachmurzonym niebem. Z kołyszącego się jeszcze kutra zszedł Jamie McFay i zręcznie wspiął się po schodach, a następnie pośpieszył ku piętrowemu budynkowi górującemu nad High Street. Była dopiero ósma rano, a on już zdążył wypłynąć na spotkanie przybyłego o świcie statku pocztowego (przypływał co dwa miesiące) i zabrać pocztę, przesyłki i najświeższe gazety. Chiński pomocnik McFaya ładował wszystko na wózek. McFay ściskał dwie koperty - jedną otwartą, drugą zapieczętowaną. - Dzień dobry, Jamie. - Gabriel Nettlesmith wyszedł mu naprzeciw, wystąpiwszy z małej grupy zaspanych handlarzy oczekujących na swe łodzie. Był niskim, pulchnym, nieporządnym, cuchnącym człowieczkiem. Zionął atramentem, nie pranym ubraniem i cygarami, które wciąż palił. Wydawał i redagował "Yokohama Guardian", gazetę Osiedla, jedną z wielu azjatyckich gazet będących - mniej lub bardziej jawnie - w rękach Struanów. - Co się wydarzyło? - Mnóstwo rzeczy... Bądź tak miły i zjedz ze mną drugie śniadanie. Przepraszam, nie mogę się zatrzymać. Nawet gdyby nie brać pod uwagę floty stojącej na kotwicy, port i tak wydałby się ożywiony - kutry pływały tam i z powrotem między pięćdziesięcioma statkami handlowymi. Inne skupiły się wokół statku pocztowego, jeszcze inne nadal płynęły ku niemu lub właśnie wracały. Jamie dotarł pierwszy do wybrzeża. Miał taką zasadę, a poza tym było to niezbędne w interesach, gdyż ceny podstawowych produktów, których ciągle brakowało, mogły się ostro wahać zależnie od wiadomości przywiezionych przez pocztę. Parowiec pocztowy płynął przy sprzyjającej pogodzie z Hongkongu do Yokohamy dziewięć dni, a jeśli po drodze zawijał do Szanghaju - około jedenastu. Poczta z Anglii dochodziła w ciągu ośmiu do dwunastu tygodni, o ile nie przeszkodziła pogoda lub piraci. Dzień nadejścia poczty był zawsze pełen napięcia - radosny, straszny lub trochę i taki, i taki, lecz mimo to zawsze wyczekany i wymodlony. 173 Norbert Greyforth od Brocka i Synów, głównego rywala Struanow, nadal znajdował się o jakieś sto jardów od brzegu. Siedział wygodnie na śródokręciu, gdy tymczasem jego wioślarze ciężko pracowali, i obserwował Jamiego przez lunetę. McFay wiedział, że jest obserwowany, lecz dziś go to nie martwiło. Sukinsyn, i tak wkrótce się dowie, jeśli jeszcze nie wie, pomyślał, czując niezwykły niepokój. Bał się o Malcolma Struana, o spółkę, o siebie, o przyszłość i o swą ai-jin - kochaną osobę - która go zawsze jednakowo cierpliwie oczekiwała w ich malutkim domku w Yoshiwarze po drugiej stronie kanału, na zewnątrz ogrodzenia. Wydłużył krok. Trzech czy czterech pijaków leżało w rynsztoku niczym stare worki z węglem, inni zwalili się tu i tam wzdłuż wybrzeża. McFay przeszedł ponad jednym mężczyzną, ominął hałaśliwą grupę pijanych marynarzy ze statku handlowego, którzy zataczając się szli do swych łodzi, wbiegł po schodach do wielkiego foyer budynku należącego do Struanow, w górę po schodach na podest i po korytarzu prowadzącym wzdłuż całej długości magazynu do apartamentów. Cicho otworzył jedne z drzwi i zerknął do środka. - Cześć, Jamie - ozwał się z łóżka Malcolm Struan. - Och, cześć Malcolm, dzień dobry. Nie byłem pewien, czy już się obudziłeś. - Kiedy wszedł, zauważył, że drzwi do sąsiedniego apartamentu są otwarte na oścież, i podszedł do wielkiego tekowego łoża z baldachimem, które, jak wszystkie meble, trzeba było przywieźć z Hongkongu lub z Anglii. Malcolm Struan siedział oparty o poduszki. Miał ziemistą cerę i wyglądał mizernie - wczorajsza podróż z Kanagawy nadwątliła jego cenne siły, choć doktor Babcott zaaplikował mu narkotyk i starali się płynąć jak najspokojniej. - Jak się dziś czujesz? Struan tylko popatrzył na niego. Wydawało się, że jego błękitne oczy wyblakły i zapadły się w oczodoły. - Wieści z Hongkongu nie są dobre, co? Brzmiało to stanowczo i zupełnie nie ułatwiało McFayowi przekazania wiadomości. - Tak, przykro mi. Usłyszałeś armatę sygnałową? Ilekroć statek pocztowy ukazywał się na horyzoncie, dowódca portu zwyczajowo oddawał salwę, by zawiadomić o jego przybyciu Osiedle - tej procedury przestrzegano na całym świecie we wszystkich brytyjskich osadach. - Tak, usłyszałem - potwierdził Struan. - Zanim przekażesz mi złe nowiny, .zamknij, proszę, drzwi i podaj mi nocnik. McFay posłuchał. Po drugiej stronie drzwi znajdowała się pracownia, a za nią sypialnia, najlepszy apartament w całym budynku, normalnie zarezerwowany wyłącznie dla tai-pana, ojca Malcolma. Wczoraj, po naleganiach Struana i radosnym przyzwoleniu Angelikue, zainstalowano tam dziewczynę. Natychmiast wiadomość o tym pomknęła przez Osiedle. Przekazywano sobie rozmaite informacje, plotkowano, że ich Angelikue stała się nową Damą 174 z Lampą, i zakładano się, że należy ona do Struana na wiele różnych sposobów. Każdy mężczyzna pragnął znaleźć się w jego łóżku. - Zwariowaliście? - powiedział McFay wczoraj wieczorem w klubie do kilku mężczyzn. - Biedaczysko jest w okropnym stanie. - Podniesie się z łóżka wcześniej, niż się wam wszystkim zdaje - wtrącił doktor Babcott. - Musi być z tego wesele, na Boga! - rzucił ktoś. - Drinki na koszt firmy - krzyknął inny wylewnie. - Świetnie, ach, będziemy mieli nasze własne wesele, pierwsze wesele. - Mieliśmy już ich mnóstwo, Charlie. Co z naszymi musume? - Na litość boską, one się nie liczą, mam na myśli prawdziwy ślub w kościele... i porządne chrzciny, i... - Skaczący Jahwe, czy sugerujesz, że coś się już wykluwa? - Plotka mówi, że byli jak gronostaje, gdy płynęli tu statkiem, nie żebym go za to winił... - Wtedy nawet nie była jego narzeczona, psiamać! Jeszcze powiesz coś, co uwleka czci Anielskich Cycków, a ja cie, jak mi Bóg miły, załatwię. McFay westchnął. Kilka pijackich ciosów i rozbitych butelek. Obydwaj mężczyźni zostali wyrzuceni na zewnątrz, ale za jakąś godzinę, hałaśliwie witani, wtoczyli się znowu do środka. Zeszłej nocy, kiedy do nich zajrzał, zanim sam udał się na spoczynek, Malcolm spał, a ona kiwała się na fotelu obok łóżka. Zbudził ją delikatnie. - Lepiej niech się pani trochę wyśpi, panno Angelikue. On się teraz nie obudzi. - Tak, dziękuję, Jamie. Obserwował ją. Na wpół senna przeciągała się rozkosznie niby zadowolony młody kot. Włosy spływały na obnażone ramiona, suknię miała wysoko zebraną w talii i puszczoną w swobodnych fałdach, które przed pięćdziesięciu laty tak lubiła cesarzowa Józefina, a teraz co niektórzy paryscy krawcy starali się wprowadzić ponownie. Angelikue cała pulsowała ponętną życiową siłą i McFay długo potem nie mógł zasnąć. Struan spływał potem. Z ogromnym trudem użył nocnika, ale nie dało to wielkich rezultatów - nie pojawił się żaden stolec, tylko trochę moczu z kropelkami krwi. - Jamie, przekaż mi te złe wiadomości. - No cóż, widzisz... - Na litość boską, mów! - Twój ojciec zmarł dziewięć dni temu, tego samego dnia, gdy statek pocztowy odpływał z Hongkongu bezpośrednio do nas, a nie przez Szanghaj. Pogrzeb miał się odbyć trzy dni później. Matka prosi, bym natychmiast zorganizował twój powrót. Nasz statek pocztowy z Yokohamy z wiadomością o twoim... twoim pechu dotrze do Hongkongu najwcześniej za cztery czy pięć dni. Przykro mi - dodał bez przekonania. 175 Struan usłyszał tylko pierwsze zdanie. Nowina nie była tak zupełnie niespodziewana, a jednak uderzyła niczym cios - równie gwałtowny jak ten, który zranił go w bok. Był bardzo zadowolony i bardzo smutny zarazem, zmieszany, podniecony, że w końcu, po długim oczekiwaniu, naprawdę będzie mógł prowadzić firmę, do czego szkolono go przez całe życie; firmę podupadającą od lat, utrzymywaną już od dawna przez matkę, która spokojnie doradzała, przypochlebiała się i pomagała ojcu przetrwać złe czasy. Zło było czymś stałym, głównie z powodu alkoholu. Ojciec traktował go jako lekarstwo łagodzące bóle głowy i ataki febry. Mal-aria, złe powietrze, tajemnicza zabójcza gorączka panująca w Szczęśliwej Dolinie, która zdziesiątkowała pierwszych kolonistów Hongkongu. Teraz już udawało się ją czasami powstrzymać dzięki wyciągowi z kory - chininie. Od kiedy pamiętał, każdego roku ojciec leżał przynajmniej dwukrotnie przez miesiąc albo nawet dłużej. Trząsł się, nieobecny umysłem przez całe dnie. Nawet wywary z bezcennej kory chinowca, przywiezionej przez dziadka z Peru nie wyleczyły go, choć nie dopuściły, by gorączka go zabiła. Lekarstwo uratowało również wielu innych. Ale nie ocaliło biednej malutkiej Mary; miała wtedy ledwie czery lata, a on siedem i na zawsze po tym pozostała mu świadomość śmierci, jej znaczenia i tego jak jest ostateczna. Westchnął ciężko. Dzięki Bogu, nic nie dotknęło matki, żadna zaraza, febra czy niepowodzenie. Nadal młoda, jeszcze nie skończyła trzydziestu ośmiu lat, wciąż zadbana, choć po siedmiu porodach, stalowa podpora dla nas wszystkich, zdolna opanować każdą katastrofę, każdą burzę, nawet zapiekłą stałą nienawiść i wrogość między nią a jej ojcem, przeklętym Tylerem Bro-ckiem... a nawet zeszłoroczną tragedię, kiedy kochane bliźniaki, Rob i Dunross, utonęły niedaleko Shek-O, gdzie stoi nasz letni dom. A teraz biedny ojciec. Tak wiele śmierci. Tai-pan. Teraz ja jestem tai-panem Noble House. - Co? Co powiedziałeś, Jamie? - Mówiłem tylko, że mi przykro, tai-panie, a tutaj są listy od twojej matki. Struan z wysiłkiem wziął kopertę. - W jaki sposób najszybciej mógłbym się dostać do Hongkongu? - "Sea Cloud" przybędzie dopiero za dwa lub trzy tygodnie. Statki kupieckie, jakie tu w tej chwili cumują, są powolne, zresztą żaden nie odpływa do Hongkongu w najbliższym tygodniu. Statek pocztowy byłby najszybszy, ale płynie przez Szanghaj. Po wczorajszej podróży perspektywa jedenastodniowego rejsu przy złej prawdopodobnie pogodzie, a może nawet tajfunie, przerażała Malcolma. Mimo to powiedział: - Porozmawiaj z kapitanem. Namów go, by popłynął prosto do Hongkongu. Co więcej przynosi poczta? - Jeszcze jej nie przeglądałem, lecz tutaj.... - Bardzo zatroskany nagłą bladością Struana, McFay podał mu gazetę "Hong Kong Observer". - 176 t? Niestety, same złe nowiny: amerykańska wojna domowa nabiera rozmachu, przetacza się po dziesiątkach tysięcy poległych... bitwy pod Shiloh, Fair Oaks, w kilkudziesięciu innych miejscach, jeszcze jedna pod Buli Run, gdzie armia Unii została zdziesiątkowana. Wojna jest teraz już zupełnie inna, od kiedy w użyciu są karabiny odtylcowe, maszynowe i działa z gwintowaną lufą. Ceny bawełny skoczyły pod niebiosa z powodu blokady Południa przez Unię. Kolejna panika na londyńskiej Giełdzie Papierów Wartościowych, a z Paryża pogłoski, że Prusy w tych dniach napadną na Francję. Od śmierci Księcia Małżonka w grudniu królowa Wiktoria jeszcze nie pokazała się publicznie, krążą pogłoski, że pogrążona jest w śmiertelnym żalu. Meksyk... wycofaliśmy swoje wojska, kiedy stało się widoczne, że ten oczywisty wariat, Napoleon III, jest zdecydowany uczynić z niego dominium francuskie. Głód i zamieszki w całej Europie. - McFay zawahał się. - Czy coś ci przynieść? - Nowy żołądek. - Struan rzucił okiem na kopertę, którą ściskał w dłoniach. - Jamie, zostaw mi gazetę, przejrzyj pocztę, a potem wróć i postanowimy, co tutaj trzeba zrobić, zanim wyjadę... Dał się słyszeć niewielki hałas i obaj mężczyźni popatrzyli w stronę łączących pokoje drzwi, które obecnie były na wpół otwarte. Stała tam Angelikue w eleganckim peniuarze zarzuconym na nocną koszulę. - Cześć, cheri - rzekła natychmiast. - Wydawało mi się, że słyszę głosy. Jak się dzisiaj czujesz? Dzień dobry, Jamie. Malcolmie, wyglądasz znacznie lepiej, przynieść ci coś? - Nie, dziękuję. Wejdź. Siadaj, wyglądasz cudownie. Dobrze spałaś? - Niezupełnie, ale to nic nie szkodzi - odparła, choć spała doskonale. Otaczał ją zapach perfum. Dotknęła czule Struana, potem siadła. - Zjemy razem śniadanie? McFay ledwo mógł odwrócić od niej uwagę. - Wrócę, gdy wszystko załatwię. Zawiadomię George'a Babcotta. Kiedy drzwi się zamknęły, pogładziła Struana po czole, a on schwycił jej dłoń, przepełniony miłością. Koperta ześlizgnęła się na ziemię. Podniosła ją. Nachmurzyła się nieco. - Dlaczego jesteś taki smutny? - Ojciec nie żyje. Jego smutek wywołał u niej łzy. Zawsze łatwo przychodziło jej płakanie, łzy płynęły, kiedy chciała. Bardzo wcześnie zauważyła efekt, jaki wywierały na innych, zwłaszcza na wuju i ciotce. Wystarczyło, że pomyślała o matce, która umarła przy porodzie brata.- Ależ Angelikue - powiadała jej ciotka ze łzami w oczach - biedny mały Gerard jest twym jedynym bratem, nigdy nie będziesz miała innego, nawet jeśli ten nicpoń, twój ojciec, ożeni się drugi raz. - Nienawidzę go. - To nie jego wina. Biedny chłopak, jego narodziny były okropne. - Wszystko mi jedno, on zabił maman, zabił ją! 12 - Gai-jin 177 - Nie płacz, Angelikue... A teraz Struan powtarzał te same słowa, a łzy przyszły jej tym łatwiej, że naprawdę smuciła się z jego powodu. Biedny Malcolm. Stracił ojca... to był miły mężczyzna, taki miły dla mnie. Biedny Malcolm próbuje być dzielny. Nie szkodzi, wkrótce wyzdrowiejesz. Teraz jest tu znacznie łatwiej przebywać, gdy nie czuje się już smrodu, gdy prawie nie czuje się już smrodu. Nagle przed oczami stanęło jej widmo własnego ojca: "Nie zapominaj, że ten Malcolm wkrótce wszystko odziedziczy, statki, władzę i..." Nie będę o tym myślała. Ani... ani o tym innym. Wytarła łzy. - Słuchaj, opowiedz mi teraz o wszystkim. - Niewiele jest do opowiadania. Ojciec umarł. Pogrzeb odbył się wiele dni temu, a ja muszę natychmiast wracać do Hongkongu. - Oczywiście, że natychmiast... ale dopiero jak dostatecznie wydobrze-jesz. - Pochyliła się i przelotnie go pocałowała. - Co zrobisz, jak tam przyjedziemy? - Jestem dziedzicem. Jestem tai-panem - powiedział po chwili z mocą. - Tai-pan Noble House? - Starała się, by jej zdziwienie wyglądało na szczere, a potem dodała delikatnie: - Malcolm, kochanie, wiadomość o twoim ojcu jest straszna, ale... ale w pewnym sensie nie nieoczekiwana, prawda? Mój ojciec mówił mi, że on chorował od dłuższego czasu. - Owszem, oczekiwaliśmy tego. - To smutne, ale... tai-panie Noble House, mimo to... proszę, czy mogę być pierwszą osobą, która ci pogratuluje? - Dygnęła przed nim tak elegancko jak przed królem i znowu usiadła, zadowolona z siebie. Jego oczy patrzyły na nią dziwnie. - Co takiego? - Sprawiasz, że czuję się taki dumny, tak cudownie... tylko to. Czy za mnie wyjdziesz? Jej serce zatrzymało się na jeden takt, twarz okrył rumieniec. Lecz mózg nakazał ostrożność, rozważne działanie; zastanawiała się, czy zachować powagę, jak w tej chwili, czy okazać wybuchową wylewność, jaka ją ogarnęła po jego pytaniu, a swoim zwycięstwie, i sprawić, że się uśmiechnie. - La! - rzekła wesoło, wachlując się chusteczką. - Tak, wyjdę za pana, monsieur Struan - przekomarzała się - lecz tylko wtedy, gdy... - zawahała się, po czym wyrzuciła z siebie pośpiesznie - tylko jeśli pan wyzdrowieje, będzie pan słuchał mnie stanowczy, ogromnie mnie rozpieszczał, kochał do szaleństwa, wybuduje pan dla nas zamek na Peak w Hongkongu, pałac na Polach Elizejskich, oporządzi klipra jako łoże nowożeńców, wyłoży złotem pokój dziecinny i znajdzie dla nas posiadłość wiejską na milion hektarów. - Bądź poważna, Angelikue, posłuchaj, mówię poważnie! Och, ależ jestem poważna, pomyślała, zadowolona z tego, że Struan się uśmiecha. Łagodny pocałunek, tym razem w wargi, pełen obietnic. - Ależ, monsieur, niech pan się nie wyśmiewa z bezbronnej młodej damy. - Nie wyśmiewam się z ciebie, klnę się na Boga. Czy-za-mnie-wyjdziesz? - 178 Słowa wypowiedział z ogromną mocą, lecz był za słaby, by usiąść lub przyciągnąć ją bliżej do siebie. - Proszę. Jej oczy wciąż się przekomarzały. - Może, kiedy ci się polepszy... i tylko jeśli będziesz mnie słuchał stanowczy, rozpieszczał mni... - Stanowczo, jeśli to jest właśnie słówko, którego ci trzeba. - Ach tak, pardon. Stanowczo... i tak dalej. - Znowu uśmiechnęła się prześlicznie. - Może tak, monsieur Struan, lecz wpierw musimy się lepiej poznać, później zgodzić się co do zaręczyn, a wtedy, monsieur le tai-pan de la Noble Maison, kto wie? Zawładnęła nim radość. - Więc tak? Jej oczy obserwowały go, każąc mu czekać. Z całą czułością, na jaką mogła się zdobyć, powiedziała: - Rozpatrzę to z najwyższą powagą. Ale wpierw musisz mi obiecać, że szybko wyzdrowiejesz. - Wyzdrowieję, przysięgam. Znowu otarła łzy. - Teraz, Malcolmie, proszę cię, przeczytaj list od swojej matki, a ja posiedzę przy tobie. Serce biło mu mocno, a uniesienie, jakie czuł, uwolniło go od bólu. Lecz jego palce nie były równie posłuszne i miał kłopoty ze złamaniem pieczęci. - Mój aniele, przeczytaj mi go, będziesz tak miła? Natychmiast złamała pieczęć i przebiegła wzrokiem napisany niezwykłym pismem list mieszczący się całkowicie na jednej stronie. - Mój ukochany synu - czytała na głos. - Z wielkim smutkiem muszę cię zawiadomić, że twój ojciec nie żyje i teraz nasza przyszłość spoczywa w twoich rękach. Zmarł w czasie snu, biedny człowiek, pogrzeb odbędzie się za trzy dni. Zmarli niech pocieszają zmarłych, a my, żywi, musimy walczyć, dopóki starczy nam życia. Testament twego ojca zatwierdza cię jako dziedzica i tai-pana, lecz według legatu twego ukochanego dziadka, przekazanie dziedzictwa, by stało się prawomocne, musi się odbyć zgodnie z ceremonią, której świadkami mamy być ja i komprador Czen. Uporządkuj nasze interesy w Japonii, tak jak to przedyskutowaliśmy, i wracaj jak najszybciej. Twoja oddana matka. - Oczy Angelikue napełniły się łzami, gdyż wyobraziła sobie, że jest matką piszącą do syna. - To wszystko? Nie ma postscriptum? - Nie, cheri, nic więcej, po prostu "twoja oddana matka". Jakaż ona jest dzielna. Chciałabym być tak dzielna jak ona. Niepamiętna na nic z wyjątkiem następstw tego, co się właśnie wydarzyło, oddała mu list, otarła łzy, podeszła do okna wychodzącego na port i otworzyła je. Rześkie powietrze wywiało z pokoju zapach izolatki. Co teraz zrobić? Pomóc mu, by spiesznie wrócił do Hongkongu, jak najdalej od tego podłego 179 miejsca. Poczekaj... czyjego matka będzie przychylna małżeństwu? Nie wiem. Czy ja byłabym na jej miejscu? W czasie tych kilku naszych spotkań zauważyłam, że nie darzy mnie sympatią, taka wyniosła, okazująca dystans, choć Malcolm mówi, że ona zachowuje się tak wobec wszystkich spoza rodziny. "Poczekaj, aż ją lepiej poznasz, Angelikue, ona jest taka cudowna i silna..." Drzwi za nią otworzyły się i Ah Tok weszła bez pukania z małą tacą na herbatę w ręce. - Neh hoh mah, panycz - powitała go z uśmiechem, pokazując dwa złote zęby, z których była bardzo dumna. - Panycz spał, dobry, heja? - Przestań mówić bzdury - odparł Malcolm w płynnym kantońskim. - Ajajaj! - Ah Tok, osobista amah Struana, która opiekowała się nim od urodzenia, była instytucją samą w sobie. Ledwie przyjmowała do wiadomości obecność Angelikue, koncentrując się na Struanie. Miała pięćdziesiąt sześć lat, była otyła i silna, nosiła tradycyjną białą bluzę i czarne spodnie. Długi warkocz spuszczony na plecy oznaczał, że wybrała amah jako swój zawód i dlatego przysięgła pozostać cnotliwą przez całe życie i nigdy nie mieć własnych dzieci, bo to mogłoby źle wpłynąć na jej lojalność. Za nią szło dwóch kantońskich służących z gorącymi ręcznikami i wodą do kąpieli. Głośno rozkazała im zamknąć drzwi. - Panycz kumpu, heja? - zwróciła się zjadliwie do Angelikue. - Wrócę później, cheri - zapowiedziała dziewczyna. Struan nie odpowiedział, tylko skinął głową i uśmiechnął się, potem zatopiony w myślach, popatrzył jeszcze raz na list. Angelikue zostawiła drzwi otwarte na oścież. Ah Tok chrząknęła z dezaprobatą, zamknęła je pieczołowicie, poleciła służącym, by pośpieszyli się z kąpielą i podała Struanowi herbatę. - Dziękuję, matko - powiedział po kantońsku, używając zwyczajowego określenia dla takiej właśnie specjalnej osoby, która go bawiła, nosiła na rękach i strzegła, gdy był bezbronny. - Złe wieści, synu - rzekła Ah Tok. Wiadomości już zdążyły się rozejść w chińskim środowisku. - Złe wieści. - Pociągnął łyk herbaty. Smakowała doskonale. - Po kąpieli poczujesz się dobrze i będziemy mogli porozmawiać. Twój Czcigodny Ojciec spóźniał się już na spotkanie z bogami. Teraz tam jest, a ty jesteś tai-panem, więc zło zamieniło się w dobro. Później przyniosę trochę superspecjalnej herbaty, którą dla ciebie kupiłam i która wyleczy wszystkie twe dolegliwości. - Dziękuję. - Jesteś mi winien srebrnego taela za lekarstwo. - Pięćdziesiątą część. - Ajajaj, przynajmniej połowę. - Ajajaj, dwudziestą część, matko. - Targował się prawie automatycznie, lecz nie niegrzecznie. - A jeśli będziesz się spierać, przypomnę ci, że jesteś 180 mi winna swoje sześciomiesięczne zarobki wypłacone ci z góry na pogrzeb twojej babki... już jej drugi z kolei. Jeden ze służących zarechotał za plecami Ah Tok, ale udała, że tego nie zauważa. - Jeśli tak twierdzisz, tai-panie. - Użyła tego tytułu delikatnie, pierwszy raz się tak do niego zwróciła. Obserwowała go, zauważała wszystko, a potem warknęła na dwóch mężczyzn, którzy moczyli jego ciało gąbkami, myli go starannie i skutecznie: - Pośpieszcie się z pracą. Czy mój syn, tai-pan, musi znosić przez cały dzień wasze niezręczne posługi? - Ajajaj - jeden z nich odciął się nierozsądnie. - Uważaj, ty rozpustniku nie mający matki - rzekła słodko w dialekcie, którego Struan nie rozumiał. - Tylko spróbuj zaciąć mego syna przy goleniu, a rzucę na ciebie Złe Oko. Traktuj mego syna jak Nefryt Cesarski albo twój owoc zmieni się w proch... i masz słuchać lepszych od siebie! - Lepszych? Ajajaj, starucho, pochodzisz z Ning Fok, wioski z żółwiego nawozu, słynnej tylko z pierdnięć. - Srebrny tael powiada, że ta wysoce cywilizowana osoba może cię sprać pięć razy na siedem w mahjonga dziś wieczór. - Przyjmuję - oznajmił wojowniczo mężczyzna, mimo ze Ah Tok znana była jako doskonały gracz. - O co tu chodzi? - spytał Struan. - Takie gadanie służby, nic ważnego, mój synu. Kiedy słudzy skończyli, dała mu świeżutką nocną koszulę. - Dziękuję - zwrócił się do nich Struan, ogromnie odświeżony. Skłonili się uprzejmie i już ich nie było. - Ah Tok, zarygluj jej drzwi, cichutko. Posłuchała. Bystrym uchem dosłyszała szelest sukien w sąsiednim pokoju i postanowiła wzmóc czujność. Wścibska cudzoziemska diablica, ropuszo-brzuszasta dziwka. Te jej Nefrytowe Wrota, tak głodne panicza, że osoba cywilizowana prawie je słyszy, jak się ślinią. - Proszę, zapal mi świeczkę. - Co? Czy bolą cię oczy, synu? - Nie, nic takiego. W biurku są bezpieczne zapałki. Bezpieczne zapałki, najnowszy szwedzki patent, trzymano na ogół pod kluczem; poszukiwane przez wszystkich, bardzo dobrze się sprzedawały, co powodowało, że miały zwyczaj znikać. Drobne kradzieże były w Azji nagminne. Ah Tok niezręcznie użyła jednej, nie rozumiejąc, dlaczego zapalają się dopiero, gdy się je potrze o bok specjalnego pudełka. Wyjaśnił jej kiedyś dlaczego, lecz ona tylko mamrotała coś o kolejnej magii cudzoziemskich diabłów. - Gdzie ci postawić świecę, synu? - Tutaj. - Wskazał na łatwo dostępny dla niego stolik przy łóżku. - Teraz zostaw mnie na chwilę samego. 181 - Ale... ajajaj, powinniśmy porozmawiać, trzeba tak wiele zaplanować. Zrzędząc wyszła. Mówienie i słuchanie złych wiadomości wyczerpały go. Tym niemniej z wysiłkiem ustawił świecę na brzegu łóżka, a potem znowu na chwilę położył się na plecach. Cztery lata temu, w jego szesnaste urodziny, matka zabrała go na Peak, aby odbyć z nim rozmowę w cztery oczy. - Jesteś teraz dostatecznie duży, żeby poznać niektóre sekrety Noble House. Zawsze będą sekrety. Część z nich twój ojciec i ja będziemy ukrywać przed tobą, dopóki nie zostaniesz tai-panem. Pewne rzeczy ukrywam przed nim, inne przed tobą. Niektórymi podzielę się teraz z tobą, a nie z nim czy twymi braćmi i siostrami. W żadnych okolicznościach nie można tych sekretów dzielić z nikim. Absolutnie z nikim. Przyrzeknij mi to przed Bogiem. - Tak, matko, przysięgam. - Po pierwsze: być może pewnego dnia będziemy musieli przekazać sobie osobistą lub niebezpieczną informację w prywatnym liście; nigdy nie zapominaj, że każde pismo mogą zobaczyć obce oczy. Zawsze gdy będę do ciebie pisała, dodam: "PS Kocham cię". Ty też będziesz zawsze tak robił, nigdy tego nie opuszczaj. Lecz jeśli nie znajdziesz dopisku "PS Kocham cię", wiedz, że list zawiera ważną i sekretną informację ode mnie do ciebie lub od ciebie tylko do mnie. Patrz! Osłaniając przygotowany przez siebie papier zapaliła kilka bezpiecznych zapałek i trzymała je pod papierem, nie po to, żeby go spalić, ale prawie go przypalając, linia po linii. W cudowny sposób pojawiła się ukryta wiadomość: "Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, pod poduszką jest asygnata na okaziciela na dziesięć tysięcy funtów. Trzymaj je w ukryciu, wydaj je mądrze". - Och, matko, są tam? Naprawdę tam są, dziesięć tysięcy funtów? - Tak. - Ajajaj! Ale jak ty to robisz? To pismo? - Weź czyste gęsie pióro lub obsadkę i starannie napisz swoją wiadomość, używając cieczy, której ci dostarczę, lub mleka i pozwól temu wyschnąć. Kiedy podgrzejesz papier, jak ja to właśnie zrobiłam, pojawi się pismo. - Wyjęła jeszcze jedną zapałkę i z powagą podpaliła róg papieru. W milczeniu obserwowali płomień. Zmiażdżyła wypalone resztki na pył pod swą drobną stopą w wysokim bucie. - Kiedy zostaniesz tai-panem, nie ufaj nikomu - rzekła i dodała coś dziwnego: - nawet mnie. Teraz Struan trzymał jej smutny list nad płomieniem świecy. Słowa zaczęły się pojawiać, nakreślone bez wątpienia jej charakterem pisma. Przykro mi o tym pisać, lecz twój ojciec zmarł awanturując się, ogłupiały od whisky. Prawdopodobnie przekupił służącego, by znowu mu ją przemycił. Znacznie więcej szczegółów przekażę osobiście. Dzięki Bogu, już się nie męczy, ale to Brockowie, mój przeklęty ojciec i mój brat Morgan, nie chcieli zostawić nas w spokoju i byli przyczyną jego udarów - ostatni nastąpił dokładnie po tym, kiedy odkryliśmy, niestety zbyt późno, że skrycie działają na szkodę naszych interesów na Hawajach. Jamie zna kilka szczegółów. 182 Na chwilę przestał czytać, ogarnięty wściekłością. Niedługo rachunki zostaną wyrównane, obiecał sobie i kontynuował: Strzeż się naszego przyjaciela, Dmitriego Syborodina. Odkryliśmy, że jest on tajnym agentem tego rewolucjonisty, prezydenta Lincolna, a nie Południa, jak utrzymuje. Strzeż się Angelikue Richaud... Jego serce ścisnęła nagła trwoga. Czytał dalej: Nasi paryscy agenci donoszą, że jej wuj, Michel Richaud, zbankrutował wkrótce po jej odjeździe i obecnie znajduje się w więzieniu za długi. Następne fakty: jej ojciec obraca się w bardzo złym towarzystwie, ma bardzo poważne długi karciane i w tajemnicy chwali się swym zaufanym, że wkrótce zostanie naszym jedynym reprezentantem we Francji (otrzymałam twój list z4., w którym go rekomendowałeś, przypuszczam, że z jej inicjatywy). Otóż nie będzie, jest niewypłacalny. Jeszcze jeden z jego "sekretów": masz zostać jego zięciem, nim minie rok. Oczywiście to śmieszne, jesteś zbyt młody na małżeństwo i nie mogłabym sobie wyobrazić gorszego spowinowacenia. Pojedynczo czy wspólnie, chcą cię usidlić, synu. Bądź roztropny i strzeż się kobiecych podstępów. Po raz pierwszy w życiu był wściekły na matkę. Drżąc przysunął papier do ognia, a gdy list się spalił, rozdrobnił popiół do nicości, zdławił płomień, odrzucił świecę i leżał czując mdłości. Serce mu waliło, a mózg krzyczał: Jak ona śmie prowadzić śledztwo na temat Angelikue i jej rodziny, nie pytając mnie o pozwolenie! Jak można w ogóle tak się mylić! Bez względu na to, jakie popełnił grzechy, Angelikue nie można za to winić. Kto jak kto, ale właśnie matka powinna wiedzieć, że za grzechy ojców dzieci winić nie można! Czyż mój ukochany dziadek nie był znacznie gorszy, czyż nie był zabójcą i czymś niewiele lepszym od pirata, którym wciąż jest jej własny ojciec? Jest cholerną hipokrytką! To nie jej sprawa, z kim się żenię. To moje życie i jeśli chcę poślubić Angelikue w przyszłym roku, zrobię to. Matka nie wie nic o Angelikue, a kiedy się dowie, będzie ją kochała tak jak ja albo... psiakrew, zobaczymy! Ona... - O, Jezu - wydyszał, kiedy rozdarł go ból. 12 McFay uniósł wzrok sponad stosu listów, dokumentów i czasopism zalegających jego biurko. - Co z nim? - zapytał z niepokojem, gdy doktor Babcott wszedł i zamknął za sobą drzwi. Gabinet był obszerny, okna wychodziły na High Street i na morze. - Atak jakichś dolegliwości żołądkowych, Jamie. Jak się obawiam, mogą się jeszcze powtórzyć. Biedaczysko. Opatrzyłem mu ranę, zerwał kilka szwów, i podałem napój z laudanum. - Babcott przetarł zaczerwienione ze zmęczenia oczy. Miał na sobie ciężki surdut z wytartymi rękawami, za-plamiony tu i ówdzie chemikaliami i zaschniętą krwią. - W tej chwili niewiele więcej mogę dla niego zrobić. Jakie są najnowsze wiadomości na temat floty? - Status quo: flota na stanowiskach bojowych, nasze przedstawicielstwo wciąż otoczone, bakufu mają wkrótce się pojawić. - Co się stanie, jak się nie pojawią? McFay wzruszył ramionami. - Mam rozkazy zabrać Malcolma jak najszybciej z powrotem do Hongkongu, to dla niego bardzo ważne. Mogę go wsadzić na statek pocz... - Kategorycznie tego zabraniam - rzucił Babcott ze znacznie większym gniewem, niż zamierzał. - To byłoby głupie i wysoce niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Gdyby nadciągnął sztorm, co o tej porze roku jest prawdopodobne... cóż, silne i długotrwałe wymioty rozerwałyby wewnętrzne szwy i to by go zabiło. Nie! - Więc kiedy to będzie bezpieczne? Doktor spojrzał przez okno. Białe czapy na falach przy cyplu, ale nie w zatoce. Niebo zasnute chmurami. Przez chwilę jeszcze raz rozważał wszystkie okoliczności i doszedł do wniosku, że niewiele może powiedzieć. - Przynajmniej tydzień, może miesiąc. Bóg to wie, Jamie, ja nie. - Gdybyś również pojechał statkiem pocztowym, czy to by pomogło? 184 - Na miłość boską, nie! Czy nie słyszałeś, co mówiłem? Nie. Nie! Ma się nie ruszać. Dziewięć dni na statku by go zabiło. - Jakie są szan.se Malcolma? Tak naprawdę. Bardzo ważne, bym to wiedział. - Twarz McFaya sposępniała. Nadal dobre. Ma mniej więcej normalną temperaturę, nie widzę żadnych oznak, by coś ropiało. - Babcott znów przetarł oczy i ziewnął. - Przepraszam, nie chciałem na ciebie krzyczeć. Jestem na nogach od północy, łatałem skutki sprzeczki żołnierza z marynarzem w Mieście Pijaków. Miałem też o świcie wezwanie do Yoshiwary, musiałem zeszyć młodą kobietę, która chciała się wyciąć z tego świata. - Westchnął. - Pomogłoby mu zapewnienie jak największego spokoju. Powiedziałbym, że to złe wieści prawdopodobnie spowodowały ten atak. Wiadomość o śmierci Culuma Struana i o jej implikacjach, o nowym statusie Malcolma jako tai-pana - wiadomości o zasadniczym znaczeniu dla wszystkich konkurentów firmy - błyskawicznie rozniosły się po Osiedlu. U Brocków Norbert Greyforth przerwał spotkanie w interesach, by otworzyć pierwszą butelkę szampana ze skrzynki, którą chłodził na tę okazję od wielu dni - chłodził w nowym i bardzo dochodowym Lodowym Domu, tuż obok ich składu. - To najlepsza dla nas wiadomość od wielu lat - parsknął śmiechem do Dmitriego - a mam jeszcze następne dwadzieścia skrzynek na przyjęcie, które wydaję dziś wieczór. Dmitri, toast! - Wzniósł do góry kielich z rżniętego weneckiego szkła; najlepszego, jakie wyrabiano. - Toast za tai-pana Noble House: precz ze starym, precz z nowym, i niech zbankrutują w ciągu roku! - Piję z tobą, Norbercie, za sukces nowego tai-pana, ale nie za pozostałe rzeczy - oznajmił Dmitri. - Otwórz oczy na rzeczywistość. Oni są ze starej epoki, my jesteśmy z nowej... Gdy jeszcze żył Dirk Struan, byli dzielni i pełni inicjatywy, lecz teraz są słabi. McFay też jest słaby... Wystarczyłoby, żeby okazał trochę entuzjazmu, użył perswazji tego dnia, gdy zamordowano Johna Canterbu-ry'ego, a moglibyśmy poderwać całe Osiedle, flotę, armię, złapalibyśmy tego skurwiela, króla Satsumy, powiesili go i żyli odtąd długo i szczęśliwie. - Zgadzam się. John Canterbury zostanie pomszczony, tak czy inaczej. Biedny skurczybyk - przytaknął Dmitri. - Czy wiesz, że pozostawił mi swój interes? - Firma Canterbury była jednym z mniejszych domów handlowych, specjalizujących się w eksporcie jedwabiu, a zwłaszcza kokonów i jaj jedwabników. Ogromne dochody przynosił zwłaszcza eksport do Francji, gdzie przemysł jedwabniczy, kiedyś najlepszy na świecie, został zdziesiątkowany przez zarazę. - Stale powtarzał, że to zrobi, ale mu nie wierzyłem. Jestem też wykonawcą jego testamentu... Wiluś przekazał mi przed wyjazdem wszystkie papiery. - Ci samurajowie to sukinsyny. Nie mieli powodu, by go tak mordować. Co z jego musume? Stary John za nią szalał. Jest w ciąży, prawda? 185 - Nie, to była plotka. W swym testamencie prosił mnie, bym się nią zaopiekował, dał jej pieniędzy, by kupiła sobie własną chatkę. Poszedłem się z nią zobaczyć, lecz jej mama-san, Raiko, ta stara nietoperzyca, powiedziała mi, że dziewczyna wróciła do swej wioski, ale że przekaże jej wszystkie pieniądze. Zapłaciłem tyle, ile kazał John, i to zakończyło sprawę. Norbert w zamyśleniu dopił zawartość swego kieliszka. Dolał sobie i od razu poczuł się lepiej. - O siebie też powinieneś zadbać - stwierdził ściszając głos. Doszedł do wniosku, że czas już dojrzał. - Musisz myśleć o przyszłości, a nie o paru belach materiału i owadzich jajach. Pamiętaj o naszej wielkiej grze, grze amerykańskiej. Z naszymi kontaktami możemy kupić dowolną ilość brytyjskiej i francuskiej broni, a co do pruskiej to właśnie podpisaliśmy kontrakt przyznający nam wyłączność na reprezentowanie Kruppa na Dalekim Wschodzie, i po lepszych cenach, niż oferuje firma Struanów. Możemy to wszystko dostarczać na Hawaje w celu dalszego transportu do... gdziekolwiek, bez zbędnych pytań. - Wypiję za to. - Cokolwiek chcesz... możemy to dostać i prędzej, i taniej. - Norbert ponownie napełnił oba kieliszki. - Lubię dom perignon, jest lepszy od tatt... ten stary mnich wiedział wszystko na temat barwy i cukru, i na temat jego braku. To tak jak z cukrem hawajskim - dodał ostrożnie. - Słyszałem, że w tym roku cena cukru będzie tak wysoka, że prawie stanie się skarbem narodowym dla Północy i dla Południa. Kieliszek Rosjanina zatrzymał się w pół drogi. - To znaczy? - To znaczy... ale niech to zostanie między nami, Brock i Synowie mają wyłączność na tegoroczne zbiory. To znaczy, że firma Struana nie dostanie nawet stufuntowego worka, a zatem z pewnością nie dobijesz z nimi targu. - Kiedy to dotrze do powszechnej wiadomości? - Oczy Dmitriego zwęziły się w szpareczki. - Chcesz w to wejść? Potrzebny nam godny zaufania agent na Stany, zarówno na Południe, jak i na Północ. Dmitri nalał im obu, ciesząc się chłodem kieliszka. - W zamian za co? - Za toast: na pohybel Noble House! W Yokohamie, a także w salach zebrań na całym Dalekim Wschodzie i wszędzie, gdzie handlowano z Azją, również wychylano toasty, gdy tylko doszły skąpe wieści o śmierci Culuma i sukcesji nowego tai-pana. Toasty były podniosłe lub mściwe, niektórzy pili za sukcesję, inni polecali diabłu kości Culuma, część modliła się o powodzenie Struanów, ale wszyscy ludzie interesów rozważali, jakie znaczenie ma dla nich ta śmierć, gdyż - podobało im się to czy nie - Struanowie byli Noble House. 186 W Przedstawicielstwie Francji Angelikue stuknęła się kieliszkiem i ostrożnie sączyła szampana. Kieliszek był tani i niezbyt odpowiedni, podobnie jak wino. - Tak, zgadzam się z tym, monsieur Vervene. Pierre Vervene, zmęczony łysiejący mężczyzna po czterdziestce, był charge d'affaires. - Pierwszy toast wymaga drugiego, mademoiselle - powiedział wznosząc swój kieliszek i stając nad nią. - Nie tylko za pomyślność i drugie życie nowego tai-pana, lecz i za tai-pana, pani przyszłego męża! - Ach, monsieur! - Odstawiła kieliszek, udając gniew. - Wyznałam to panu w zaufaniu, gdyż jestem taka szczęśliwa, taka dumna, lecz nie wolno wspominać o tym głośno, dopóki on, monsieur Struan, nie ogłosi tego publicznie. Musi mi pan to przyrzec. - Oczywiście, oczywiście - zapewniał Vervene, ale już układał w głowie tekst wiadomości, którą wyśle Seratardowi na pokład ich statku flagowego natychmiast po wyjściu dziewczyny. Oczywiście taki związek będzie miał rozliczne polityczne następstwa dla Francji i dostarczy wielu okazji do robienia interesów. Mój Boże, myślał, jeśli będziemy sprytni... a przecież jesteśmy sprytni, będziemy mogli sterować Noble House przez tę młodą dziwkę, która nie ma żadnych zalet prócz dość ładnej buzi, rozkosznych piersi, przejrzałego dziewictwa i pośladków, które obiecują jej mężowi swawolny entuzjazm przez parę miesięcy. Jak, do diaska, udało się jej go usidlić... jeśli to, co mówi, jest prawdą? Jeśli jest... Merde, biedaczysko musiał zwariować, by wybrać tego wycirucha podejrzanego pochodzenia i bez posagu na matkę swych dzieci! Jakie niewiarygodne szczęście dla tej obrzydliwej świni, Richauda, teraz będzie w stanie wykupić wszystkie swoje weksle. - Moje najszczersze gratulacje, mademoiselle. Drzwi otwarły się gwałtownie i do gabinetu wpakował się obładowany pocztą starszawy, pulchny Chińczyk, posłaniec Przedstawicielstwa Francji. Miał na sobie płócienną marynarkę, czarne spodnie i czarną czapeczkę. - Heja, pane, wszysko samo pocą, wszysko jedno! Wywalił listy i pakiety na inkrustowane biurko, zagapił się na dziewczynę i wyszedł beknąwszy. * - Boże, już sami ci obrzydliwie wychowani ludzie to dość, by doprowadzić człowieka do szaleństwa! Tysiąc razy powtarzałem temu kretynowi, żeby najpierw pukał! Przeproszę panią na chwilę. - Vervene szybko przerzucił listy. Dwa od żony, jeden od kochanki, wszystkie ostemplowane dwa i pół miesiąca temu. Założę się, że obie chcą pieniędzy, pomyślał kwaśno. - Ach, cztery listy dla pani, mademoiselle. - Wiele osób przesyłało pocztę pod adres najbliższego przedstawicielstwa. - Trzy z Paryża i jeden z Hongkongu. - Och, dziękuję! - Rozpromieniła się, widząc, że dwa są od Colette, jeden od ciotki i ostatni od ojca. - Jesteśmy tak daleko od domu, prawda? - Paryż to centrum świata, tak, tak. Cóż, myślę, że chciałaby pani zostać 187 na chwilę sama, może pani wykorzystać pokój z drugiej strony holu. Jeśli mi pani wybaczy... - Vervene uśmiechnął się przepraszająco i wskazał gestem zawalone papierami biurko. - Sprawy państwowe. __Oczywiście, dziękuję. I dziękuję za życzenia, ale naprawdę, proszę, ani słowa.- - Wdzięcznie wysunęła się z pokoju, wiedząc, że w ciągu kilku godzin jej rozkoszny sekret, wyszeptany do tysiąca uszu, stanie się powszechnie znany. Może to niemądre? Ależ tak, przecież Malcolm naprawdę mi się oświadczył, prawda? Vervene otworzył swe listy, przejrzał je szybko, zobaczył, że obydwa zawierają prośbę o pieniądze, ale nie ma w nich żadnych złych wieści, odłożył je natychmiast, by przeczytać później, i zaczął układać wiadomość dla Seratar-da __ z tajną kopią dla Andre Poncina - ciesząc się, że będzie zwiastunem dobrych wieści. - Chwileczkę - powiedział sam do siebie cicho - może zasada jaki--ojciec-taka-córka nie zawsze się sprawdza! Bezpieczniej chyba donieść o tym w formie: "Kilka minut temu mademoiselle Angelikue szepnęła mi, że..."; minister będzie mógł sam wyrobić sobie opinię. Z drugiej strony holu, w przyjemnie urządzonej poczekalni, której okna wychodziły na mały ogródek z tyłu domu, usadowiła się Angelikue, złakniona wiadomości. Pierwszy list Colette zawierał mnóstwo nowinek z Paryża - romanse i informacje o ich wspólnych przyjaciołach. Był tak rozkoszny, że przebiegła tylko po nim wzrokiem, wiedząc, iż przeczyta go jeszcze wielokrotnie, a na pewno dziś wieczorem leżąc w wygodnym łóżku, kiedy już będzie się mogła tym wszystkim delektować. Znała i kochała Colette przez większość swego życia - w klasztorze były nierozłączne. Dzieliły się marzeniami, nadziejami i wszystkimi intymnymi problemami. Drugi list przynosił więcej szczegółów i kończył się na sprawach małżeńskich. Colette, również osiemnastoletnia, już rok była zamężna i miała syna. Znowu jestem w ciąży, najdroższa Angelikue, mój mąż jest zachwycony, lecz ja trochę się niepokoję. Jak wiesz, pierwszy raz nie było łatwo, choć doktor zapewnia mnie, że będę dostatecznie silna. Kiedy wrócisz, nie mogę się doczekać... Angelikue wzięła głęboki oddech, wyjrzała przez okno i czekała, aż ucisk zelżeje. Nie możesz pozwolić sobie na to, by się otworzyć, powtarzała sobie bliska łez. Nawet przed Colette. Bądź silna, Angelikue. Bądź ostrożna. Twe życie się zmieniło, zmieniło się wszystko... owszem, lecz tylko na chwilę. Nie daj się złapać nieprzygotowana. Znowu głęboki oddech. Następny list nią wstrząsnął. Ciocia Emma przekazywała okropną wiadomość: jej mąż był zrujnowany. 188 Teraz jesteśmy w nędzy i mój biedny Michel w więzieniu za długi, bez jakichkolwiek widoków na pomoc! Nie mamy do kogo się zwrócić, nie mamy pieniędzy. To okropne, moje dziecko, to koszmar... Biedny, kochany wujek Michel, pomyślała, cicho łkając. Szkoda, że okazał się tak złym inwestorem. - Nie martw się, kochana ciociu i mamo - rzekła głośno, ogarnięta nagłą radością. - Teraz mogę ci się odpłacić za całą twą dobroć. Poproszę Malcolma o pomoc, a on z pewnością... Poczekaj! Czy to byłoby rozsądne? Kiedy to rozważała, otworzyła list swego ojca. Ku jej zdumieniu, koperta zwierała tylko liścik, bez spodziewanego przekazu na pieniądze, o który prosiła. Przywiozła je ze sobą z Paryża i zdeponowała w Victoria Bank - po solennym przyrzeczeniu wujowi, że nie powie nic cioci Emmie i że jej ojciec natychmiast zwróci pożyczkę, gdy tylko Angelikue dotrze do Hongkongu. Ojciec zapewnił ją, że już wszystko zwrócił. Hongkong, 10 września. Cześć, mój Zajączku. Mam nadzieję, że wszystko idzie dobrze i Malcolm cię stawia na piedestale, tak jak ja i cały Hongkong. Chodzą słuchy, że jego ojciec stoi już u wrót śmierci. Będę cię informował na bieżąco. Tymczasem piszę w pośpiechu, ponieważ gdy tylko zacznie się przypływ, udaję się do Makau. Jest okazja zrobienia tam świetnego interesu, tak dobrego, że pozwalam sobie wykorzystać chwilowo w charakterze wkładu pieniądze, które zostawiłaś w depozycie. Zamierzam je zainwestować w twoim imieniu, jako równorzędnego partnera. Następną pocztą będę mógł ci przesłać sumę dziesięć razy większą od tej, o którą prosiłaś, i opowiem ci, jaki wspaniały zysk osiągnęliśmy. Mimo wszystko, musimy pomyśleć o twym posagu, bez którego... wiesz przecież co? Jej oczy odwracały się od liter, w mózgu miała zamęt. O, mój Boże! Czy ma zamiar przegrać wszystko, co w ogóle posiadam? Była prawie druga i McFay czuł znużenie. Żołądek miał pusty, a głowę wypełnioną posępnymi myślami. Napisał tuzm listów, podpisał pół setki kwitów, uregulował kilkadziesiąt rachunków, przejrzał księgi z poprzedniego dnia, które jasno pokazywały, że wpływy są mniejsze, przekonał się wreszcie, że wszystkie zamówienia złożone w Ameryce unieważniono, wstrzymano lub zaproponowano wyższe ceny, co więcej interesy z Kanadą i Europą też się psują z powodu amerykańskiej wojny domowej. Nie było dobrych wiadomości w żadnej z depesz z Hongkongu, za to wiele złych wiadomości z szang-hajskiej filii, choć kierujący tamtejszą placówką Albert McStruan wykonywał robotę na wagę złota. Mój Boże, pomyślał Jamie, to byłaby katastrofa, gdybyśmy przy tych wszystkich poczynionych tam inwestycjach musieli opuścić Szanghaj. 189 W mieście znowu zapanował niepokój i trzy cudzoziemskie strefy, kontrolowane przez Brytyjczyków, Francuzów i Amerykanów, trzęsły się od wiadomości, że nieregularne armie ogromnego powstania tajpingów zgromadzone pod Nankinem - wielkim miastem na południu, zagarniętym przez rebeliantów dziewięć lat temu i traktowanym przez nich jako stolica - znowu ruszyły. Wycinki z "Shanghai Observer" donosiły: Dwa lata temu, kiedy nasze dzielne siły zbrojne, złożone z wojsk brytyjskich i francuskich umiejętnie wspomaganych przez miejscową armię najemną, zorganizowaną i opłacaną z funduszy naszych kupieckich książąt, zarówno europejskich, jak i chińskich, pod dowództwem wspaniałego amerykańskiego najemnika, Fredericka Townsenda Warda, odpędziły buntowników w promieniu trzydziestu dziewięciu mil, wszyscy uważaliśmy, że groźba została na stałe odsunięta. Teraz naoczni świadkowie donoszą, że armia nie do pokonania, armia pół miliona buntowników, wśród których znajduje się kilku europejskich oficerów, zgromadziła się, by ruszyć przeciw nam, a drugie pół miliona zmierza na północ, ku Pekinowi. Stojące im naprzeciw armie mandżurskie są zawodne i bezradne, ich chińskie oddziały buntują się, tym razem więc nie przetrzymamy. Mamy wszyscy nadzieję, że rząd Jej Wysokości skłoni władze mandżurskie do wyznaczenia kapitana Charlesa Gordona na dowódcę sił zbrojnych pana Warda, który został poważnie ranny podczas działań, oraz na stanowisko dowódcy szkolenia Mandżurów. Wasz korespondent uważa, że, jak zwykle, kroki te i tak są zbyt słabe i podjęte zbyt późno. Potrzebujemy w pełni uzbrojonej armii, stacjonującej w Chinach - i to bez względu na nerwowość panującą w Indiach z powodu ostatniego okropnego buntu sipajów. Interesy nadal idą katastrofalnie, ceny na herbatę i jedwab są rekordowe. Na większości terenów w promieniu pięciuset mil daje się zauważyć niedostatek żywności. Do tego przygnębiające wieści z domu. Ulewne deszcze zmyły plony i w Irlandii, a także na innych obszarach możliwy jest głód - choć nie taki jak Wielki Głód Kartoflany, kiedy to zmarły setki tysięcy ludzi. Ogromne bezrobocie w Szkocji. Nędza w Lancashire, gdzie z powodu embarga,Unii na bawełnę z Południa i blokady wszystkich południowych portów stoi większość przędzalni bawełny - w tym trzy przędzalnie Struanów. Dzięki bawełnie z Południa Anglia dostarczała tkanin całemu światu. Zaginął zmierzający do Londynu kliper Struanów wyładowany herbatą, jedwabiem i laką. Na giełdzie akcje Struanów poszły ostro w dół, a Brocków - w górę, po pomyślnym przybyciu pierwszego w sezonie ładunku herbaty. I ten najgorszy list - od Maureen Ross, jego narzeczonej od pięciu lat: "...kiedy mam przyjechać? Czy wysłałeś bilet? Obiecałeś, że to Boże Narodzenie będzie ostatnim, które spędzamy oddzielnie..." - To jeszcze nie może być to Boże Narodzenie, dziewczyno - wymamrotał nachmurzony, mimo że bardzo ją lubił. - Nie mogę sobie jeszcze na to pozwolić, i nie jest to miejsce dla młodej damy. Ileż to razy pisał do niej i przekonywał ją o tym; wiedział, że tak naprawdę Maureen i jej rodzice chcieliby, żeby pracował dla Struanów w Anglii lub 190 Szkocji, a jeszcze lepiej, by porzucił "tę podłą spółkę i pracował w kraju, jak normalny mężczyzna". A on tak naprawdę chciał, by zerwała te zaręczyny i zapomniała o nim. Większość brytyjskich żon po krótkim czasie nienawidziła Azji: brzydzili je Azjaci, a myśl o Dziewczynach Rozkoszy przepełniała je wstrętem i wściekłością, zwłaszcza gdy poznały ich łatwą dostępność; pogardzały tutejszym jedzeniem, jęczały za "domem" i rodziną i czyniły z życia swych mężów nieustanne piekło. Miał też świadomość tego, że on sam lubi Azję, kocha swą pracę, uwielbia wolność, ceni sobie Yoshiwarę i nie wracałby już teraz do kraju szczęśliwy. Cóż, myślał, przynajmniej dopóki nie odejdę na emeryturę. Jedyną przyjemną przesyłką w poczcie były książki od Hatcharda na Piccadilly: nowe ilustrowane wydanie rewolucyjnego "O pochodzeniu gatunków" Darwina, kilka poematów Tennysona, nowo przetłumaczona broszurka Karola Marksa i Fryderyka Engelsa zwana "Manifest komunistyczny", pięć egzemplarzy "Puncha" i najważniejsze ze wszystkiego - jeszcze jeden numer "Ali the Year Round". Był to tygodnik założony przez Charlesa Dickensa. Ten numer zawierał czternasty odcinek "Wielkich nadziei"; planowano je opublikować w dwudziestu częściach. Mimo że miał jeszcze mnóstwo do roboty, McFay, podobnie jak wszyscy, którzy otrzymali egzemplarz tygodnika, zamknął drzwi na klucz i zaczął pochłaniać kolejny odcinek powieści. Kiedy przeczytał "ciąg dalszy nastąpi", westchnął. Co, do licha, zrobi teraz panna Havisham, ta ohydna stara dziwka? Przypomina mi matkę Maureen. Pokładam w Bogu nadzieję, że wszystko skończy się pomyślnie dla Pipa. Musi tak być! Pokładam w Bogu nadzieję, że dobry stary Dickens da nam szczęśliwe zakończenie... Zadumał się na chwilę, myśląc z podziwem o tym człowieku i jego wspaniałych powieściach - od "Olivera Twista" sprzed przeszło dwudziestu lat, przez "Nicholasa Nickleby", "Dawida Copperfielda" i kilkunastu innych, aż do fascynującej "Opowieści o dwóch miastach". Bez wątpienia Dickens jest największym pisarzem świata. Podniósł się i stanął przy oknie, obserwując morze i posyłając życzenia pomyślności flocie stojącej koło Edo i statkowi pocztowemu, którego już nie trzeba zawracać - będzie kontynuował swój rejs do Szanghaju, a nie bezpośrednio do Hongkongu z Malcolmem Struanem na pokładzie. Jamie przez chwilę martwił się i o niego, i o przyszłość, ale szybko zmieszało się to wszystko z losami Pipa i panny Havisham. Zastanawiał się, jak Pip wybrnie z tarapatów, w jakich się znalazł, i czy dziewczyna go pokocha. Miejmy nadzieję, że tak, biedactwo. Co z moim biedactwem, Maureen? Nadszedł czas, bym założył rodzinę... Rozległo się pukanie do drzwi. - Panie McFay. Czy mogę z panem chwilę porozmawiać? Był to Piero Vargas, jego pomocnik. - Chwileczkę. 191 Odczuwając lekkie wyrzuty sumienia, McFay włożył egzemplarz pisma pod stos papierów, przeciągnął się i otworzył drzwi. Piero Vargas był przystojnym Eurazjatą w średnim wieku. Pochodził z Ma-kau, malutkiej enklawy portugalskiej, czterdzieści kilka mil na zachód od Hongkongu, umiejscowionej jak pryszcz na kontynentalnych Chinach i okupowanej od 1522 roku. Portugalczycy, prowadząc odmienną od Brytyjczyków politykę, uważali Makau za kraj równy macierzy, a nie za kolonię. Zachęcali swoich osadników do mieszanych małżeństw z Chińczykami, akceptowali Eurazjatów jako swoich obywateli i pozwalali im na osiedlanie się na stałe w Portugalii. Brytyjczycy z wielką niechęcią odnosili się do małżeństw mieszanych, choć wielu miało takie rodziny. Ich potomstwo nie było jednak akceptowane w towarzystwie. Zgodnie ze zwyczajem, urodzeni w Szanghaju przyjmowali nazwisko ojca, w Hongkongu - nazwisko matki. Odkąd Brytyjczycy pojawili się w Chinach, chętnie zatrudniali najzdolniejszych mieszkańców Makau jako wekslarzy - wymieniających pieniądze - i kompradorów, którzy z konieczności władali angielskim oraz dialektami chińskiego. Noble House należał do wyjątków. Ich kompradorem był nadzwyczaj bogaty Gordon Czen, nieślubny syn założyciela firmy, Dirka Struana, i jednej z jego wielu, choć nie ostatniej, kochanek - legendarnej Mei-mei. - Tak, Piero? - Przepraszam, że przeszkadzam, senhor - powiedział Piero swoim płynnym i miękko brzmiącym angielskim. - Kinu-san, nasz dostawca jedwabiu, prosi pana o osobistą rozmowę. - Och, dlaczego? - Właściwie prosi o to nie dla siebie, ale dla dwóch klientów, którzy tu z nim przyszli. Z Choshu. - Tak? - McFay był coraz bardziej zainteresowany. Prawie dwa lata wstępnych rozmów ze strony daimyo Choshu, lenna położonego daleko na wschód od cieśniny Shimonoseki, zaowocowały w zeszłym roku pewną bardzo ważną transakcją, autoryzowaną przez macierzyste biuro w Hongkongu i przez nich zrealizowaną: dwustutonowy kołowiec z bardzo tajnym ładunkiem - działami, nabojami i amunicją. Kontrakt natychmiast opłacono złotem i srebrem, połowa z góry, połowa przy dostawie. - Wprowadź ich, nie, lepiej poczekaj, ja do nich zejdę do sali recepcyjnej. - Si, senhor. - Czy jeden z nich to ten sam facet co zeszłym razem? - Słucham, senhor? - Młody samuraj, który mówił trochę po angielsku? - Nie brałem udziału wtedy w dyskusji, senhor. - Ach, tak, teraz sobie przypominam. Pokój recepcyjny był duży. Przy dębowym stole mogły usiąść czterdzieści dwie osoby. Stały też kredensy do kompletu i wysokie komody na srebrne talerze oraz oszklone z przodu, dobrze utrzymane gabloty, część z nich 192 1 wypełniona bronią. McFay otworzył jedną i wyjął pas z przypiętym pistoletem. Zapiawszy go dokoła bioder upewnił się, że pistolet jest naładowany i luźno siedzi w kaburze. Miał taki zwyczaj, że spotykając się z samurajami był uzbrojony. "Chodzi o twarz - wyjaśniał swoim podwładnym - a także 0 bezpieczeństwo". Dla większej pewności oparł o krzesło karabin Spencera 1 stanął przy oknie, zwrócony twarzą do drzwi. Vargas powrócił z trzema ludźmi. Jeden był w średnim wieku, tłusty i bez mieczy. Kinu, ich dostawca jedwabiu. Zachowywał się z nieszczerą uniżonoś-cią. Dwaj pozostali byli niewątpliwie samurajami, jeden młody, drugi chyba po czterdziestce; McFay zawsze miał trudności z określeniem ich wieku. Obaj niewysocy, szczupli, o surowych twarzach, uzbrojeni jak oni wszyscy. Skłonili się uprzejmie. McFay zauważył, że obaj mężczyźni natychmiast dostrzegli karabin odtylcowy. Odpowiedział takim samym ukłonem. - Ohayo - rzekł. Dzień dobry. - Dozo - proszę, wskazał krzesła naprzeciwko, w bezpiecznej odległości. - Dzień dob-bry - odpowiedział młodszy bez uśmiechu. - Ach, mówi pan po angielsku? To wspaniale. Proszę usiąść. - Speak ritfre - "speak little", trochę mówię, oświadczył młodzieniec. Głoski "1" brzmiały jak "r", gdyż w japońskim nie ma dźwięku "1". Podobne kłopoty sprawia Japończykom dźwięk "w". Przez chwilę młodzieniec rozmawiał z Vargasem w fukenejskim, chińskim dialekcie, który obaj znali, a następnie samurajowie przedstawili się, dodając, że wysłał ich pan Ogama z Choshu. - Nazywam się Jamie McFay, jestem szefem firmy "Struan i Spółka" w Japonii i jestem zaszczycony, że panów widzę. Znowu Vargas przetłumaczył. Jamie cierpliwie przeszedł przez obowiązkowy kwadrans wypytywań o zdrowie ich daimyo, o ich zdrowie, o jego własne zdrowie, o zdrowie królowej, o perspektywy w Chóshu, w Anglii. Nic szczególnego, wszystko w uprzejmym tonie. Wypito i pozachwycano się podaną herbatą. W końcu młody mężczyzna przeszedł do rzeczy. Vargas starał się, by w jego głosie nie brzmiało podniecenie. - Chcą kupić tysiąc karabinów odtylcowych i po tysiąc ładunków z brązu na karabin. My mamy podać uczciwą cenę i dostarczyć je w ciągu trzech miesięcy. Jeśli skrócimy ten czas do dwóch miesięcy, wypłacą premię: dwadzieścia procent. McFay pozostawał na pozór równie spokojny. - Czy to wszystko, co chcą nabyć w tej chwili? Vargas przetłumaczył. - Tak, senhor, lecz żądają po tysiąc nabojów na karabin. I małego parowca. McFay przeliczał ogromny potencjalny zysk, lecz jednocześnie wspominał rozmowę z Greyforthem, był też świadomy powszechnie znanej rzeczy: wrogiego stosunku do wszelkich transakcji bronią, jaki żywili admirał, generał 13 - Gai-jin 193 i sir William. Przypomniał sobie te wszystkie morderstwa. I porąbanego na kawałki Canterbury'ego. I on sam przecież również nie aprobował sprzedaży broni, w każdym razie do czasu, gdy nie będzie to bezpieczne... Tylko czy kiedykolwiek będzie to bezpieczne, zważywszy całą wojowniczość tych ludzi? - Proszę cię, powiedz im, że będę mógł dać odpowiedź za trzy tygodnie. Zobaczył, jak miły uśmiech znika z twarzy młodszego mężczyzny. - Odpowiedz... teraz. Nie trzy tygodnie. __Nie mieć strzelb tutaj. - McFay mówił wolno, bezpośrednio do niego - Musieć pisać do Hongkong, do główne biuro, dziewięć dni tam, dziewięć dni z powrotem. Niektóre karabiny tam. Cała reszta w Ameryce. Cztery czy pięć miesięcy minimum. - Nie rozumieć. Vargas przetłumaczył- Nastąpiła gorączkowa wymiana zdań między obydwoma samurajami. Kupiec odpowiadał na ich pytania z gorliwą pokorą. __Powiada, że dobrze, on lub urzędnik z Chóshu powróci za dwadzieścia dziewięć dni. Ta transakcja ma być trzymana w sekrecie. __ Oczywiście - McFay spojrzał na młodzieńca. - Sekret. - Hat! Sek-ret. - Spytaj go, jak się ma ten samuraj, który tu kiedyś był, Saito? Zobaczył, że się nachmurzyli, lecz nic nie mógł odczytać z ich twarzy. - Nie znają go osobiście, senhor. Dalsze ukłony i Jamie pozostał sam. Zatopiony w myślach odłożył do gabloty pas z pistoletem. Jeśli ja nie sprzedam im broni, zrobi to Norbert, nie zważając na jakąś tam moralność. Wrócił Vargas, w doskonałym nastroju. - Wspaniała okazja, senhor, ale jakaż odpowiedzialność. - Tak. Ciekawe, co tym razem odpowie na to główne biuro. - Można się o tym szybko przekonać, senhor. Nie musi pan czekać osiemnastu dni. Czyż główne biuro nie znajduje się na górze? McFay wlepił w niego wzrok. - Niech mnie diabli, zapomniałem o tym! Trudno myśleć o młodym Malcolmie jako tai-panie, którego decyzja jest ostateczna. Masz słuszność. Usłyszeli klapanie kogoś biegnącego, a potem drzwi się otworzyły. - Przepraszam, że się wpycham - powiedział Nettlesmith, dysząc z wyczerpania. Poplamiony cylinder przekrzywił mu się na głowie. - Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli się pan dowie. Niebieska flaga sygnałowa wjechała kilka minut temu na maszt naszego przedstawicielstwa, potem zjechała, potem znowu wjechała, zjechała do połowy masztu i zatrzymała się tam. Jamie patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Co to, do diaska, znaczy? - Nie wiem. Wiem tylko to, że flaga w połowie masztu zwykle oznacza śmierć, prawda? 194 Admirał, straszliwie zaniepokojony, ponownie skierował lornetkę na maszt flagowy Przedstawicielstwa Brytyjskiego. Równie zatroskani byli wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie rufówki: kapitanowie pozostałych statków, Marlowe, generał, admirał francuski i von Heimrich. Ale Seratard i Andre Poncin tylko udawali. Kiedy pół godziny temu bocianie gniazdo wszczęło alarm, wszyscy wstali od obiadu i podążyli na pokład. Z wyjątkiem ministra Rosji. - Chcecie czekać na zimnie, to bardzo dobrze, ale niech mnie diabli, jeśli to zrobię. Gdy z brzegu nadejdzie jakakolwiek wiadomość: tak, nie lub wojna, proszę, obudźcie mnie. Jeśli rozpoczniecie bombardowanie, dołączę do was... Marlowe obserwował fałdę na karku admirała, pogardzając nim; żałował, że nie znajduje się na brzegu razem z Tyrerem lub na swym statku. W południe admirał zastąpił tymczasowego kapitana kimś obcym, jakimś porucznikiem Dornfildem, ignorując rady Marlowe'a. Cholerny stary sukinsyn, spojrzyj tylko, jak cholernie ostentacyjnie bawi się swą lornetką... wszyscy wiedzą, że jest nadzwyczaj droga i wydaje się ją tylko oficerom powyżej kapitana. Cholerny stary... - Marlowe! - Tak, panie admirale. - Trzeba się dowiedzieć, cóż, u diabła, się tam dzieje. Popłyniesz na brzeg... nie, potrzebuję cię tutaj! Thomas, czy byłbyś tak dobry i posłał oficera do naszego przedstawicielstwa? Marlowe, odkomenderuj sygnalistę, by poszedł z oddziałem. Generał skierował kciuk w stronę swego adiutanta i ten odszedł w pośpiechu. Marlowe podążył za nim. Seratard szczelniej otulił się surdutem przed zimnem poranka. - Obawiam się, że sir William wpakował się w jakieś tarapaty. - Przypominam sobie, że już rano zapoznał nas pan ze swym zdaniem - odparł szorstko admirał. Zebranie z ministrami, które zwołał, przebiegało hałaśliwie, ale nie zaproponowano żadnych rozwiązań, z wyjątkiem propozycji hrabiego Sier-giejewa: natychmiastowe użycie zmasowanych sił. - Którymi, drogi hrabio - odparował z miejsca admirał - teraz nie dysponujemy i nie mielibyśmy ich, gdyby przyszło po prostym bombardowaniu opanować miasto i jego okolice. Teraz Ketterer zacisnął wargi i spojrzał z gniewem na Seratarda, którego darzył antypatią, z wzajemnością zresztą. - Jestem przekonany, że sir William znajdzie jakieś wyjście, lecz szczerze panu wyznam: jeśli coś przyniesie uszczerbek naszym barwom, puszczę Edo z dymem! - Zgadzam się z tym - przytaknął Seratard. - To sprawa honoru narodowego. - Japońcy nie są głupi... tak jak niektórzy z nas. - Rysy von Heimricha stężały. - Nie wierzę, że zlekceważą siłę, jaką teraz dysponujemy. 195 Wiatr zerwał się nagle, reje trzeszczały nad głowami, morze poszarzało, chmury ciemniały. Oczy wszystkich zwróciły się na linię szkwału na wschodnim horyzoncie. Szkwał kierował się ku brzegowi, zagrażając okrętom, które nie osłonięte stały na kotwicach. - Marlowe, wyślij... Marlowe! - zaryczał admirał. __Tak, panie admirale? - zbliżył się biegiem Marlowe. - Na miłość boską, pozostawaj pan w zasięgu głosu! Przekaż wszystkim okrętom sygnał: "Przygotować się do wyjścia w morze. Jeśli warunki nagle się pogorszą, na moją komendę rozpocząć indywidualne działania i zgromadzić się ponownie przy Kanagawie natychmiast, gdy tylko warunki na to pozwolą". Panowie - zwrócił się do oficerów - dopóki mamy pogodę, wracajcie na swe okręty. Odeszli pędem, zadowoleni, że znajdą się daleko. __Chyba również powrócę na swój statek - oświadczył francuski admi- raj __Bonjour, messieurs. __Pójdziemy z panem, monsieur admirał - rzekł Seratard. - Dziękujemy za gościnę, admirale Ketterer. __ Co z hrabią Aleksym? Przyjechał z wami, prawda? __ Niech sobie śpi. Lepiej nie budzić rosyjskiego niedźwiedzia, nest-ce pas1__rzucił zimno Seratard do von Heimricha. Obydwaj doskonale wiedzieli 0 tajnych wstępnych rokowaniach Prus z carem, by ten pozostał neutralny we wszystkich konfliktach, co pozwoliłoby Prusom na ekspansję w Europie 1 zrealizowanie głównego celu ich polityki państwowej: powstanie pod przewodnictwem Prus z ludów mówiących po niemiecku jednego narodu niemiec- \c\QQQ Marlowe, śpiesząc do sygnalisty, zobaczył swój własny okręt, "Pearl", stojący spokojnie na kotwicy i zmartwił się, przeklinając w duchu, że nie ma go na pokładzie i nie może dowodzić. Niepewnie spojrzał znowu na morze, oceniając linię szkwału, ciężar czerniejących chmur, zapach i smak niesionej wiatrem soli. __ Z tego cholerstwa zrobi się jeszcze niezgorsze skurwysynstwo. W pokoju recepcyjnym Przedstawicielstwa Brytyjskiego sir William, otoczony strażą, z Phillipem Tyrerem i oficerem Szkotów u boku, siedział patrząc zimno na trzech sadowiących się powoli japońskich notabli oraz na ich gwardię przyboczną. Na siwowłosego Starszego, Adachi, daimyo Mito, na fałszywego samuraja, rybaka Misamoto i na niskiego, brzuchatego notabla bakufu, który nie przyznając się do tego, płynnie władał holenderskim i którego tajne zadanie polegało na złożeniu Yoshiemu sprawozdania z przebiegu spotkania i zachowania pozostałych dwóch. Jak zwykle, żaden z nich nie przedstawił się swym prawdziwym nazwiskiem. Tak jak wczoraj, przybyło pięć palankinów, z tą samą ceremonią, ale 196 otaczała je większa liczba strażników. Tylko trzy z nich były zajęte, co dziwnie niepokoiło sir Williama. Właśnie to, jak również zwiększona nocna aktywność samurajów wokół świątyni i zabudowań przedstawicielstwa, skłoniła go, by częściowo zaalarmować flotę - opuścił proporzec do połowy masztu, co według niego Ketterer powinien zrozumieć. Na zewnątrz, na frontowym dziedzińcu, Hiraga przebrany za ogrodnika był równie, o ile nie mocniej, wytrącony z równowagi: Toranaga Yoshi nie przybył wraz z notablami. Znaczyło to, że tak starannie przygotowany plan ataku, zasadzka przy wrotach zamkowych, w którą miał wpaść Yoshi, nie zostanie przeprowadzony. Natychmiast próbował się ulotnić, lecz samurajowie z irytacją kazali mu wracać do pracy. Posłuchał, wrząc z gniewu, czekając na szansę, by uciec. - Spóźniliście się o dwie i pół godziny - oświadczył lodowato sir William na powitanie. - W krajach cywilizowanych spotkania dyplomatyczne odbywają się punktualnie! Natychmiast posypały się kwieciste przeprosiny, nie mające żadnego znaczenia. Następnie zwykła obowiązkowa prezentacja, przesłodzone komplementy, irytujące uprzejmości. Potem przeszło godzinę trwało spokojne odrzucanie żądań, padały niezgrabne argumenty, prośby o zwłokę, pytania wymagające powtórzenia, zaprzeczanie faktom - przedstawiano wyjaśnienia, usprawiedliwienia, przeprosiny, wszystko z wielką kurtuazją. Sir William już miał wybuchnąć, kiedy z wielkim ceremoniałem najstarszy z nich, Adachi, wyjął zapieczętowany zwój i wręczył go japońskiemu tłumaczowi, który z kolei przekazał go Johannowi. - Gott im Himmel! - Znużenie Johanna ustąpiło natychmiast. - Jest zapieczętowane pieczęcią roju. - Co to takiego? - Rada Starszych. Wszędzie rozpoznałbym tę pieczęć, taką samą dostał ambasador Harris. Lepiej niech pan to przyjmie formalnie, sir Williamie, a potem ja przeczytam to głośno, jeśli jest po holendersku, w co wątpię. - Stłumił nerwowe ziewniecie. - Prawdopodobnie chodzi o dalszą grę na zwłokę. Sir William postąpił zgodnie z sugestią Johanna, choć nie w smak mu było, że jest tak ograniczony w swych działaniach i musi polegać na cudzoziemskich najemnych tłumaczach. Johann złamał pieczęć i przebiegł dokument wzrokiem. Nie krył zdumienia. - To po holendersku, na Boga! Jeśli opuścić wszystkie tytuły, formalne zwroty i tym podobne, mówi ono: "Rada Starszych, otrzymawszy coś, co jak się wydaje, jest uzasadnioną skargą, przeprasza za zaniedbanie przez swych poddanych ich obowiązków i pragnie zaprosić czcigodnego ministra Brytyjczyków i innych akredytowanych ministrów, by spotkali się z Radą za trzydzieści dni, licząc od teraz, w Edo, gdzie zostanie przedłożona formalna skarga, sprawy - przedyskutowane, działania podjęte i uzgodnione 197 odszkodowanie z powodu przedmiotu wzmiankowanej słusznej skargi". Podpisano... Nori Anjo, kanclerz. Z najwyższym wysiłkiem sir William trzymał się na wodzy, by nie okazać gwałtownego przypływu ulgi. To niewiarygodne odroczenie stwarzało tak rozpaczliwie potrzebny mu pretekst do zachowania twarzy, a jeśli subtelnie pchnie ich nieco dalej... Nagle kątem oka zauważył z wściekłością, że Tyrer uśmiecha się szeroko. - Przestań się uśmiechać, cholerny idioto - syknął i na tym samym oddechu dodał ostro: - Johann, powiedz im, że otrzymają moją odpowiedź za trzy dni. Tymczasem chcę otrzymać w ciągu tych trzech dni odszkodowanie w złocie w wysokości dziesięciu tysięcy funtów szterlingów dla rodzin sierżanta i kaprala, którzy zostali zamordowani w Przedstawicielstwie Brytyjskim w zeszłym roku, jak tego już czterokrotnie żądaliśmy! Gdy to przetłumaczono, na twarzy starszego mężczyzny zauważył konsternację. Nastąpiła dłuższa rozmowa między nim a notablem bakufu. - Ten starszy odrzuca to ze zwykłym dla nich uzasadnieniem - zrelacjonował ze znużeniem Johann - że to "godne ubolewania zajście" zostało spowodowane przez pracownika personelu przedstawicielstwa, który następnie popełnił seppuku, to znaczy samobójstwo. To zupełnie nie jest wina bakufu. - Odpowiedz im, psiakrew, to co zwykle - odparł sir William równie znużony. - Że to oni go wyznaczyli, oni nalegali, byśmy zatrudnili właśnie jego, więc oni są za to odpowiedzialni, a samobójstwo popełnił wyłącznie dlatego, że został ciężko ranny przy próbie zamordowania mojego poprzednika i natychmiast by go schwytano! Walcząc ze zmęczeniem, obserwował dwóch notabli rozmawiających ze swym tłumaczem i trzeciego mężczyznę, który się im przysłuchiwał, jak to robił całe popołudnie. Może to właśnie on ma tu rzeczywistą władzę? Ciekawe, co się stało z innymi ludźmi z wczorajszego dnia, zwłaszcza z tym młodym mężczyzną, do którego podszedł Andre Poncin, gdy już odchodzili. Co może knuć ten podstępny sukinsyn, Seratard? Poryw wiatru trzasnął nie umocowaną okiennicą. Jeden z wartowników wychylił się przez parapet i zahaczył ją z powrotem na miejscu. Niedaleko od brzegu stała flota na ciemnoszarym teraz oceanie z białymi grzywami fal. Sir William zauważył nadciągającą linię sztormu. Coraz bardziej niepokoił się o okręty. - Ten starszy pyta, czy przyjmiecie trzy tysiące - przetłumaczył Johann. Twarz sir Williama poczerwieniała. -'Dziesięć tysięcy w złocie! Nastąpiły dalsze rozmowy, a potem Johann wytarł czólo. - Mein Gott, zgodzili się na dziesięć, do zapłaty w dwóch ratach w Yo-kohamie, dziesięć dni od chwili obecnej, wyrównanie nastąpi w dniu przed spotkaniem w Edo. Po rozmyślnej, dramatycznej pauzie sir William oświadczył: 198 - Za trzy dni dam odpowiedź, czy jest to do przyjęcia. Głośne oddechy, kilka dodatkowych przebiegłych prób zmiany tej decyzji, wreszcie uprzejme ukłony i delegacja opuściła przedstawicielstwo. Kiedy zostali sami, Johann uśmiechnął się szeroko. - Po raz pierwszy poczyniliśmy jakieś postępy, sir Williamie, dopiero pierwszy raz! - Tak... no cóż, zobaczymy. Po prostu zupełnie ich nie rozumiem. Widocznie próbowali nas zmęczyć. Ale po co? Jaki jest z tego pożytek? Mieli już zwój ze sobą, więc dlaczego, do diabła, nie wręczyli go na początku i marnowali swój przeklęty czas? Banda cholernych idiotów! I dlaczego przysłali dwa puste palankiny? - Zdaje się, sir, że to jedna z cech ich charakteru. Podstępność - zauważył błyskotliwie Phillip Tyrer. - Tak... no, Tyrer, pan będzie łaskaw pójść ze mną. - Poprowadził go do swego prywatnego gabinetu i kiedy zamknął drzwi, spytał gniewnie: - Czy w Foreign Office niczego pana nie nauczyli? Czy nie ma pan rozumu? Ani dość rozsądku, by zachować twarz pokerzysty przy rozmowach dyplomatycznych? Mózg panu zmętniał? - Przepraszam, panie ministrze, bardzo przepraszam - Tyrer był wstrząśnięty tym pełnym jadu atakiem. - Po prostu tak się cieszyłem z pańskiego zwycięstwa, że nie mog... - To nie było zwycięstwo, ty idioto! To tylko jeszcze jedna zwłoka, choć zesłana przez niebo! - Sir William czuł ulgę, że spotkanie się skończyło i że wbrew swym oczekiwaniom osiągnął znacznie więcej, niż mógł sobie życzyć, i paradoksalnie, właśnie ta ulga syciła jego irytację. - Czy ci uszy spleśniały? Czy nie usłyszałeś tego "coś, co jak się wydaje, jest uzasadnioną skargą"? To największa luka, jaką w ogóle mogli zostawić, psiakrew! Uzyskaliśmy zwłokę, to wszystko, choć akurat doskonale mi to odpowiada, a jeśli spotkanie w Edo rzeczywiście odbędzie się za trzydzieści dni, będę naprawdę zdumiony. Następnym razem nie okazuj swoich uczuć, na miłość boską, a jeśli kiedyś zostaniesz tłumaczem... Byłoby lepiej dla ciebie, byś jak najprędzej wyuczył się japońskiego, bo inaczej znajdziesz się na następnym statku do kraju, z taką uwagą w aktach osobistych, że na resztę życia wyślą cię na placówkę w Eskimolandii! - Tak, panie ministrze. Wciąż wściekły, sir William zobaczył, jak młody człowiek wpatruje się w niego ze stoickim spokojem, i zastanowił się, co się w nim zmieniło. Potem zwrócił uwagę na jego oczy. Gdzie ja wcześniej widziałem takie spojrzenie - to samo, prawie nieokreślone wyobcowanie, które również odbijało się we wzroku Struana? Ach, oczywiście, teraz sobie przypominam! W oczach młodych żołnierzy powracających z Krymu - tych ocalałych i rannych, zarówno sojuszników, jak i wrogów. Wojna odarła ich z młodości, odarła z tak nieprzyzwoitą 199 szybkością, że pozostali trwale zmienieni. I zawsze odbijało się to nie w ich twarzach, lecz w oczach. Ileż to razy mi powtarzano: przed bitwą młodzieniec, a kilka minut czy godzin później - mężczyzna. Wszystko jedno: Brytyjczyk, Niemiec, Francuz czy Turek. To ja jestem idiota, a nie ten młody chłopak. Zapomniałem, że on dopiero co skończył dwadzieścia jeden lat i w ciągu ostatnich sześciu dni omal go nie zamordowano... doznał jednego z najbardziej brutalnych przeżyć, jakich w ogóle można doświadczyć. Albo ta kobieta, na Boga! Właśnie... w oczach tej dziewczyny też jest ten wyraz. Głupio z mojej strony, że tego nie zauważyłem. Biedna dziewczyna, ma chyba zaledwie osiemnaście lat? To straszne dorastać tak szybko. Ja miałem szczęście. - Cóż, panie Tyrer - odezwał się burkliwie, zazdroszcząc mu, że tak dzielnie przeszedł swój chrzest bojowy. - Jestem pewien, że zachowa się pan odpowiednio. Te spotkania, w każdym razie, wystawiłyby na próbę cierpliwość Hioba, no nie? Myślę, że kieliszek sherry będzie na miejscu. Hiraga z ogromnymi trudnościami uciekł z ogrodu przez kręgi samurajów i przekradł się z powrotem do "Gospody pod Czterdziestoma Siedmioma Róninami". Kiedy tam dotarł, znacznie spóźniony, z przerażeniem stwierdził, że grupa spiskowców już wyruszyła na miejsce zasadzki. - Jeden z naszych ludzi doniósł, że delegacja wyszła z zamku dokładnie tak jak wczoraj, proporce takie jak wczoraj, pięć palankinów jak wczoraj. Zatem założyliśmy, że pan Yoshi jest w jednym z nich - stwierdził bezradnie Ori. - Wszyscy mieli czekać. - Czekali, lecz gdyby... gdyby nie wyszli wtedy, kiedy wyszli, nigdy o czasie nie dostaliby się na miejsce. Hiraga bardzo szybko przebrał się w tanie kimono i zebrał broń. - Byłeś u lekarza? - Myśleliśmy, to znaczy mama-san i ja, że dzisiaj to zbyt niebezpieczne. Jutrzejszy dzień doskonale się nada. - W takim razie do zobaczenia w Kanagawie. - Sonno-joi! - Idź do Kanagawy! Twoja obecność tutaj stwarza zbyt duże ryzyko! Hiraga prześlizgnął się przez ogrodzenie i klucząc poszedł przez przejścia z tyłu domów oraz mało używane ścieżki i mosty ku zamkowi. Tym razem miał szczęście i uniknął wszystkich patroli. Większość pałaców daimyo za murami zamku była opuszczona. Kryjąc się za naturalnymi osłonami, wybierał drogę od ogrodu do ogrodu, aż dotarł do wypalonej ruiny zniszczonego podczas trzęsienia ziemi przed trzema dniami pałacu. Jak zaplanowano, jego przyjaciele shishi zebrali się w zasadzce obok wyłamanej bramy głównej, która wychodziła na drogę do wrót zamkowych. Było ich dziewięciu, nie jedenastu. 200 - Iii, Hiraga, zrezygnowaliśmy z ciebie - szepnął najmłodszy, najbardziej podekscytowany. - Z tego miejsca łatwo go zabijemy. - Gdzie są samurajowie Mori? - Martwi. - Jego kuzyn, Akimoto, wzruszył ramionami. - Szliśmy osobno, lecz ja byłem obok i my trzej natknęliśmy się na patrol. - Uśmiechnął się. - Pobiegłem w jedną stronę, oni w drugą. Zobaczyłem, jak jeden upadł trafiony strzałą. Nie wiedziałem, że umiem tak szybko biegać. Zapomnij 0 nich. Kiedy będzie przechodził Yoshi? Rozczarowali się ogromnie, gdy Hiraga poinformował ich, że Yoshiego nie ma w orszaku. - Więc co zrobimy? - spytał wysoki, przystojny szesnastoletni chłopak. - Ta zasadzka jest idealna: pół tuzina palankinów ważnych bakufu przedefilowało obok, prawie bez ochrony. - To miejsce jest zbyt dobre, by ryzykować jego odkrycie bez szczególnej przyczyny - oświadczył Hiraga. - Odejdziemy stąd kolejno. Akimoto, ty pier... Shishi stojący na warcie gwizdnął ostrzegawczo. Natychmiast skryli się głębiej, oczy patrzyły przez otwory w połamanych ogrodzeniach. Strojny kryty palankin z sześcioma półnagimi tragarzami i tuzinem samurajów z chorągwią przesuwał się trzydzieści kilka jardów od nich, niespiesznie niesiony ku zamkowym wrotom. Nikt inny nie pojawiał się na drodze w polu widzenia. Natychmiast rozpoznali znaki: Nori Anjo, przewodniczący Rady Starszych. 1 natychmiast podjęli decyzję. - Sonno-jdi! Z Hiraga na czele ruszyli jednocześnie do ataku. Zabili strażników z dwóch pierwszych rzędów i rzucili się ku palankinowi. Jednak w podnieceniu źle wyliczyli czas. Pomylili się o kilka sekund, co pozwoliło na pozbieranie się pozostałym ośmiu strażnikom - wojownikom dobranym szczególnie starannie. W gorączkowym zamieszaniu tragarze piszcząc z przerażenia, puścili drągi i uciekli - ci, którzy uniknęli pierwszego nagłego ataku - co dało Anjo niezbędne sekundy na odsunięcie drzwiczek palankinu po drugiej stronie i wytoczenie się na zewnątrz; miecz Hiragi przebił miękkie drewno i przeszył poduszkę w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdował się Anjo. Hiraga przeklinając wyszarpnął broń, okręcił się, gdyż groził mu atak z tyłu, zabił przeciwnika po błyskawicznej potyczce, a potem przeskoczył nad drągami, by dopaść Anjo, który gramolił się na nogi z wyciągniętym mieczem, chroniony już teraz przez trzech strażników. Za Hiraga pięciu jego przyjaciół toczyło pojedynki z czterema samurajami. Jeden shishi był już martwy; drugi - śmiertelnie ranny, leżał bezradnie na ziemi; trzeci, wrzeszcząc z żądzy krwi, źle ocenił przeciwnika, potknął się o ciało łkającego tragarza i dostał straszne cięcie w bok. Zanim jego napastnik zdołał się otrząsnąć, shishi ciął z całym okrucieństwem i głowa samuraja potoczyła się w pyle. Teraz było siedmiu przeciwko sześciu. 201 T Akimoto natychmiast przerwał walkę i ruszył na odsiecz Hiradze atakującemu Anjo i jego trzech strażników. Wspaniałą fintą Hiraga wytrącił jednego ze strażników z równowagi, przebił go mieczem, cofnął się i uskoczył na bok, zostawiając dla Akimoto dość przestrzeni, by tamten mógł skończyć z Anjo. W tym samym momencie rozległ się ostrzegawczy krzyk. Dwudziestu zamkowych strażników wychynąwszy zza oddalonego o pięćdziesiąt jardów węgła pędziło na pomoc Anjo. Nieznaczne zawahanie się Akimoto dało strażnikowi czas na odparowanie straszliwego ciosu, który zabiłby Anjo. Starzec wygramolił się wreszcie na nogi i pobiegł w kierunku nadchodzących posiłków. Teraz shishi byli całkowicie przytłoczeni liczbą przeciwników. Nie było sposobu dostać Anjo! Nie było sposobu wygrać tej potyczki! - Odwrót! - krzyknął Hiraga. Jak jeden mąż, w manewrze przećwiczonym dziesiątki razy, Akimoto i pozostała czwórka przerwali swoje pojedynki i pomknęli z powrotem przez uszkodzoną główną bramę, a Hiraga za nimi. Ciężko ranny młodzieniec, Jozan, kulał z tyłu. Na chwilę strażnicy potracili głowy. Potem wzięli się w garść i wsparci posiłkami rzucili się w pogoń; część z nich otoczyła Jozana, który trzymał ich na dystans, z uniesionym mieczem. Z rany w boku ciekła mu krew. Akimoto prowadził odwrót na łeb, na szyję wśród ruin zamku - drogi odwrotu rozpoznali dokładnie już wcześniej. Hiraga stanowił tylną straż; wróg go doganiał. Dotarł do pierwszej barykady, gdzie Gota czekał w zasadzce, by go wesprzeć, zatrzymał się nagle, i obaj odwrócili się, by kontratakować. Rąbiąc i siekąc wściekle wokół siebie, śmiertelnie ranili jednego z mężczyzn, następny upadając przewrócił kolejnego. Natychmiast znowu rzucili się do ucieczki, wciągając wroga głębiej w labirynt ruin. Potknęli się, ale zaraz potem pomknęli przez następną wąską szczelinę w na wpół spalonej ścianie, gdzie Akimoto i inni czekali w drugiej zasadzce. Nie zawahawszy się, shishi ścięli pierwszego z atakujących, wykrzykując przy tym sonno-joi. Nadbiegający samurajowie, oszołomieni nagłym napadem zatrzymali się, by zmienić szyk. Kiedy wydali swój okrzyk bojowy i przeskoczyli przez leżące w wąskim przejściu ciało swojego towarzysza, po Akimoto, Hiradze i pozostałych nie było ani śladu. Natychmiast rozeszli się wachlarzem i rozpoczęli drobiazgowe przeszukiwanie, pod groźnym, pełnym deszczowych chmur niebem. Przed spaloną bramą stał Anjo szczelnie teraz otoczony strażnikami. Pięciu z jego ludzi zostało zabitych, dwóch było ciężko rannych. Dwóm martwym shishi ucięto już głowy. Jozan kulił się przy ścianie, a inny młody shishi leżał bezradny na ziemi konając; jedną nogę miał niemal odciętą i przytrzymywał ją, jakby próbował skleić obie części na powrót. Zaczęło padać. - Kim jesteś? Jak się nazywasz, kto cię posłał, kto jest twoim dowódcą? - pytał samuraj stojący nad młodzieńcem. - Już mówiłem. Jestem shishi z Chóshu, Toma Hojo! Ja byłem dowódcą. Nikt mnie nie posyłał. Sonno-jdi! 202 - On kłamie, panie - powiedział oficer, dysząc. - Oczywiście - zgodził się wściekły Anjo. - Zabij go. - Pełna szacunku prośba, by pozwolić mu popełnić seppuku. - Zabij go! Oficer, wielki niedźwiedziowaty mężczyzna, wzruszył ramionami i podszedł do młodzieńca. Odwrócony plecami do członka Rady Starszych za-szeptał: - Mam zaszczyt działać jako twój sekundant. Wyciągnij szyję. Miecz zaśpiewał, kiedy samuraj zadawał pojedynczy cios. Jak nakazywał obyczaj, podniósł głowę za węzeł włosów i zaprezentował Anjo. - Widziałem to - oznajmił Anjo dopełniając rytuału; dławiła go wściekłość: ci ludzie ośmielili się go zaatakować, ośmielili się śmiertelnie przestraszyć jego, przywódcę roju! - A teraz ten, on też jest kłamcą, zabijcie go! - Pełna szacunku prośba, by pozwolić mu popełnić seppuku. Anjo już miał na niego wrzasnąć, by z całą brutalnością zabił zamachowca albo żeby sam popełnił seppuku, kiedy wyczuł niechęć otaczających go samurajów. Ogarnął go stale mu towarzyszący strach: komu właściwie mam wierzyć? Tylko pięciu z nich to moja osobista straż... Udał, że rozważa prośbę. Kiedy opanował wściekłość, skinął głową, odwócił się i we wciąż narastającym deszczu ciężko poszedł w kierunku wrót zamkowych. Pozostali otoczyli Jozana. - Możesz chwilę odpocząć, shishi - powiedział łagodnie oficer, ocierając twarz z deszczu. - Dajcie mu trochę wody. - Dziękuję. - Jozan przygotowywał się na tę chwilę od momentu, gdy z Orim, Shorinem i innymi cztery lata temu przysięgli "Czcić cesarza i wypędzić cudzoziemców". Zebrał niknące siły, podniósł się na kolana i zdał sobie sprawę ze strachem i wstrętem, że śmierć go przeraża. Oficer dostrzegł ten przestrach, spodziewał się go. Szybko wystąpił naprzód i przykucnął obok Jozana. - Czy ułożyłeś poemat przedśmiertny, shishi? Powiedz mi go, trzymaj się, nie ustępuj, jesteś samurajem, a to jest taki sam dzień, jak każdy inny - mówił łagodnie, dodając młodzieńcowi otuchy i siłą woli wstrzymywał łzy. - Z nicości w nicość, jeden miecz tnie twego wroga, drugi miecz tnie ciebie. Krzyknij swe zawołanie bojowe i będziesz żył wiecznie. Powiedz: Sonrid-jbi... jeszcze raz... - Cały czas się do tego przygotowywał. Nagłym, płynnym ruchem wstał, wydostał miecz z pochwy i wysłał młodzieńca do wieczności. - liii - powiedział jeden z jego ludzi z podziwem. - Uraga-san, wspaniale było to oglądać. - Sensei Katsumata z Satsumy był jednym z moich nauczycieli - odparł tamten gardłowo. Serce waliło mu jak nigdy przedtem, lecz był zadowolony, że prawidłowo wykonał swe obowiązki samuraja. Któryś z samurajów podniósł głowę za węzeł włosów na szczycie czaszki. Deszcz lał się potokiem łez, 1_ 203 T zmywając te prawdziwe. - Oczyśćcie głowę i zanieście ją panu Anjo, by ją zobaczył. - Urąga spojrzał w kierunku zamkowych wrót. - Tchórze przyprawiają mnie o obrzydzenie - oznajmił i odszedł. Tej nocy, gdy było to już bezpieczne, Hiraga wraz z innymi wydostali się cichcem z piwnicy, którą uprzednio wybrali. Różnymi drogami podążyli chyłkiem do dającej im bezpieczeństwo gospody. Noc była czarna, a niebo zaciągnięte chmurami. Silny wiatr rozbryzgiwał krople deszczu. Nie będę czuł zimna, nie okażę, że jest mi niewygodnie, jestem samurajem, rozkazał sobie Hiraga, powtarzając formułkę szkolenia stosowanego w jego rodzinie od kiedy pamiętał. Tak samo wyszkolę mych synów i córki - jeśli taka jest moja karma, pomyślał. - Już czas, byś się ożenił - oznajmił rok temu jego ojciec. - Zgadzam się, ojcze. Z całym szacunkiem proszę, byś zmienił zdanie i pozwolił mi ożenić się wedle mego wyboru. - Po pierwsze: obowiązkiem syna jest słuchać ojca; po drugie: to obowiązek ojca wybierać żony dla synów i mężów dla córek; po trzecie: ojciec Sumomo tego nie akceptuje, ona jest Satsuma, a nie Chóshu; i na koniec: ona, choć godna pożądania, nie jest dla ciebie odpowiednia. Co z dziewczyną Ito? - Proszę cię, ojcze, wybacz mi, zgadzam się, że mój wybór nie jest doskonały, ale ona pochodzi z samurajskiej rodziny, wyszkolono ją na samuraja... opętała mnie. Błagam cię. Masz czterech innych synów... ja mam tylko jedno życie i obaj, ty i ja, zgodziliśmy się, że ma ono zostać poświęcone sonno-joi i dlatego będzie krótkie. Zgódź się na to jako na moją prośbę życia. Najpoważniejsza prośba - wedle zwyczaju po jej spełnieniu nie można było już nigdy prosić o nic więcej. - Zgoda - oznajmił ojciec burkliwie. - Lecz nie jako prośba życia. Możecie się zaręczyć, kiedy ona skończy siedemnaście lat. Powitam ją w mojej rodzinie. To było w zeszłym roku. Kilka dni później Hiraga opuścił Shimonoseki, by jakoby dołączyć do regimentu Chóshu w Kioto, w rzeczywistości, by zadeklarować się dla sonrib-jbi, zostać róninem - wykorzystać swą czteroletnią przynależność do ruchu i swe umiejętności. Teraz mijał dziewiąty miesiąc. Za trzy tygodnie Sumomo skończy siedemnaście lat, ale Hiraga, wyjęty spod prawa, nie miał już szans na bezpieczny powrót. Tak myślał do wczoraj. Jego ojciec napisał mu: "To zdumiewające, lecz nasz pan Ogama zaoferował przebaczenie wszystkim wojownikom, którzy otwarcie przyjęli sonno-joi, i ma przywrócić wszystkie zasiłki, jeśli natychmiast powrócą, wyrzekną się herezji i ponownie publicznie złożą mu przysięgę lojalności. Skorzystasz z tej oferty. Wielu powraca". List go zasmucił; właściwie niweczył jego dotychczasową decyzję. Sonnb- 204 -joi jest ważniejsze niż rodzina czy nawet pan Ogama, nawet Sumomo, powtarzał sobie bez przerwy. Natomiast mój zasiłek... Na szczęście ojciec, w porównaniu z większością, był względnie zamożny, a ponieważ ich dziadkiem był shoya, został awansowany do hirazamurai, samuraja trzeciego stopnia. Powyżej był starszy samuraj, hatamoto i daimyo, poniżej - wszyscy pozostali: goshi, ashigaru, samurajowie wiejscy, i żołnierze piesi, należący wprawdzie do klasy feudalnej, lecz znajdujący się w hierachii poniżej samurajów. Z racji swej pozycji ojciec miał dostęp do niższych notabli i dał synom najlepsze z możliwych wykształcenie. Wszystko mu zawdzięczam, myślał Hiraga. Tak... posłusznie pracowałem, by zostać najlepszym uczniem w szkole samurajów, najlepszym szermierzem, najlepszym w angielskim. I mam jego przyzwolenie i aprobatę, a także aprobatę mojego sensei, na przyłączenie się do sonno-joi, na stanie się róninem, na objęcie dowództwa i organizację wojowników Chóshu, by stali się grotem dzidy przemian. Tak, lecz aprobata była tajemna; gdyby o niej wiedziano, z pewnością mój ojciec i sensei zapłaciliby za to głowami. Karma. Wykonuję swój obowiązek. Gai-jinowie są śmieciem, którego nie potrzebujemy. Potrzebna nam jest tylko ich broń, żebyśmy mogli ich pozabijać. Deszcz się wzmagał. Burza również. To go cieszyło, gdyż zmniejszało prawdopodobieństwo pojmania. Kusząca myśl o kąpieli, sake i czystej odzieży sprawiła, że poczuł siłę i ciepło. Nie troszczył się już o nieudany atak. To była karma. Nauczyciele, wsparci doświadczeniem pokoleń, wpajali mu pewność, że wrogowie i zdrajcy są wszędzie, aż te nauki weszły mu w krew. Uważał, gdzie stąpa, upewniał się, że nikt go nie śledzi, zmieniał kierunki bez jakiejkolwiek logiki i gdzie tylko było to możliwe, badał okolicę, zanim ruszył dalej. Kiedy dotarł do przejścia między domami, siły opuściły go gwałtownie. "Gospoda pod Czterdziestoma Siedmioma Róninami" i otaczający ją płot zniknęły. Została tylko pusta przestrzeń i zapach dymiących popiołów. Kilka ciał mężczyzn i kobiet. Niektóre bez głów, niektóre porąbane na kawałki. Rozpoznał swojego towarzysza, Gotę, po kimonie. Głowę mama-san zatknięto na kołku wbitym w ziemię. Przymocowany znak głosił: "Udzielanie schronienia kryminalistom i zdrajcom jest sprzeczne z prawem". Oficjalna pieczęć poniżej była pieczęcią bakufu, podpisano: Nori Anjo, przywódca roju. Narastający gniew wypełnił Hiragę, lecz było to uczucie pozbawione żaru i jedynie dopełniło gniewu, który Hiraga już miał w sobie. Ci przeklęci gai-jinowie, myślał. To ich wina. Przez nich się to wydarzyło. Zostaniemy pomszczeni. I i. 13 Niedziela, 28 września Malcolm Struan powoli wynurzał się ze snu. Jego zmysły próbowały, badały. Zawsze dużo wiedział o bólu duchowym. Stracił dwóch braci i siostrę. Znosił udręki spowodowane pijaństwem ojca i jego coraz gwałtowniejszymi atakami wściekłości. Udręki z powodu niecierpliwości nauczycieli i własnego obsesyjnego dążenia, by być najlepszym, gdyż pewnego dnia zostanie tai--panem. Żył w trwodze, że nie sprosta zadaniom - niezależnie od tego, jak dobrze się do nich przygotuje, wyszkoli, ile nadziei i pracy im poświęci we dnie i w nocy, dzień po dniu, noc po nocy, nie zaznawszy prawdziwego dzieciństwa ani wieku chłopięcego, jak inni. Teraz przyszło mu jak nigdy dotąd badać granice świadomego powrotu do rzeczywistości: każdy dzień zaczynał od poznania intensywności fizycznego bólu, jaki przyjdzie mu właśnie dziś znosić; nie brał przy tym pod uwagę otępiających ataków, które nadchodziły bez ostrzeżeń i bez jakiejkolwiek logiki. Dziś doskwiera tylko pulsujący ból i jest lepiej niż wczoraj. Ile dni upłynęło od wydarzeń na Tokaido? Szesnaście. Tak, szesnasty dzień. Pozwolił sobie na pełniejsze przebudzenie. Naprawdę jest lepiej niż wczoraj. Otworzył oczy. Nadsłuchiwał. Pokój realny w świetle poranka. Jasne niebo, lekki wiatr, burza przeszła. Burza ucichła dwa dni temu. Szalała przez osiem dni z zaciekłością tajfunu, a potem ustała równie nagle, jak nadeszła. Flota stojąca przy Edo rozproszyła się pierwszego dnia, szukając schronienia na morzu. Ze wszystkich jednostek tylko francuski okręt flagowy we właściwym czasie opuścił swe stanowisko, a i to ledwo zdążył przybyć bezpiecznie do Yokohamy. Nie wrócił żaden inny okręt. Nie ma jeszcze powodu do zmartwień, lecz wszyscy z niepokojem obserwowali horyzont, modląc się, pełni nadziei. Tu, w Yokohamie, podczas zawieruchy wiatr wyrzucił na brzeg jeden ze statków kupieckich, uszkodził niektóre budynki i spustoszył Yoshiwarę. Stracono też wiele kutrów i łodzi rybackich. W obozie wojskowym na skalis- 206 tym cyplu zostało zdmuchniętych sporo namiotów, nie zanotowano jednak żadnych ofiar ani tam, ani w Osiedlu. Mieliśmy ogromne szczęście, pomyślał Struan i skupił się na najważniejszym problemie we wszechświecie: czy zdoła usiąść? Pierwsza niezręczna próba. Ajajaj! Ból, lecz nie taki straszny. Odpechnął się obydwoma ramionami i teraz siedział prosto, podpierając się z tyłu dłońmi. Znośnie. Lepiej niż wczoraj. Poczekał chwilę, a potem przechylił się w przód, odciążając jedną rękę. Nadal znośnie. Odciążył oba ramiona. Wciąż można to znieść. Powoli odsunął przykrycia i ostrożnie próbował spuścić nogi na podłogę. Nie mógł. Dźgający ból był zbyt wielki. Następna próba, i znowu niepowodzenie. Nie szkodzi, spróbuje później. Opuszczał ciało z powrotem najdelikatniej jak mógł. Kiedy odciążył biodra i dotknął plecami łóżka, z ulgą westchnął. - Cierpliwości, Malcolmie - powtarzał Babcott każdego dnia podczas każdej wizyty: trzy lub cztery razy dziennie. - Pierdolę cierpliwość! - Słusznie, słusznie... ale naprawdę bardzo szybko zdrowiejesz. - To kiedy będę mógł wstać? - Natychmiast, jeśli chcesz. Tego bym jednak nie doradzał. - Jak długo jeszcze? - Powiedzmy parę tygodni. Jawnie przeklinał, lecz w głębi ducha w pewnym sensie był wdzięczny za tę zwłokę. Dawało mu to więcej czasu na zastanowienie się, jak sobie ze wszystkim poradzi: ze swoją rolą tai-pana, z matką, z Angelikue, McFayem i pilnymi problemami firmy. - Co z karabinami dla Choshu? - spytał McFay kilka dni temu. - To dochodowy, długotrwały interes. - Mam pomysł. Zostaw to mnie. - Norbert wywącha tych Choshu i z pewnością złoży im konkurencyjną ofertę. - Do diabła z Norbertem i z Brockiem! Ich kontakty nie są tak dobre jak nasze, a Dmitri, Cooper-Tillman i większość innych kupców amerykańskich zajmujących się handlem z Chinami są po naszej stronie. - Wyjąwszy Hawaje - oznajmił kwaśno McFay. W ostatniej poczcie, dziesięć dni temu - od tego czasu nie było dalszych wiadomości, a pojawiającego się co dwa miesiące parowca spodziewano się dopiero za pięć dni - Tess Struan pisała: Bank Victoria nas zdradził. Wydaje się, że skrycie wspierali w Londynie Morgana Brocka hojnymi akredytywami. Przy ich pomocy potajemnie kupił lub przekupił wszystkich naszych hawajskich agentów i opanował rynek cukru, całkowicie nas z niego eliminując. Co gorsza, choć nie mam na to dowodów, chodzą słuchy, ze utrzymuje ścisłe kontakty z prezydentem rebeliantów Jeffersonem Davisem i z jego plantatorami bawełny. Zaproponował mu podobno 207 wymianę całego zbioru cukru na przyszłe dostawy bawełny dla angielskich przędzalni - interes, dzięki któremu Tyler i Morgan staną się najbogatszymi ludźmi w Azji. To absolutnie nie może dojść do skutku! Nie wiem, co począć. Jamie, co byś proponował? Przekaż tę depeszę memu synowi, z tą samą pilną prośbą o pomoc. - Masz jakiś pomysł, Jamie? - Nie mam żadnego, Mai... tai-panie. - Skoro interes został ubity, to jest ubity i na tym koniec. Przypuśćmy, że tak się stało, czy moglibyśmy jakoś przechwycić bawełnę? McFay zamrugał. - Po piracku? - Jeśli zajdzie taka potrzeba - przytaknął beznamiętnie Struan. - Stary Brock by to zrobił, robił tak zresztą w przeszłości. To jedna z możliwości, realna pod warunkiem, że cała bawełna pójdzie jego statkami. Druga możliwość: nasza marynarka łamie blokadę Unii i wtedy możemy dostać tyle bawełny, ile chcemy. - Marynarka mogłaby to zrobić, gdybyśmy wypowiedzieli Unii wojnę. To nie do pomyślenia! - Nie zgadzam się z tym. Na miłość boską, powinniśmy stanąć po stronie Davisa, bawełna z Południa jest dla nas jak krew. Wtedy oni wygrają, w przeciwnym przypadku nie. - Zgoda. Jednak jesteśmy równie uzależnieni od Północy. - Jak możemy przejąć jego statki? Musi być jakiś sposób przerwania tego łańcucha. Jeśli nie będzie mógł ruszyć ładunku, zbankrutuje. - Co zrobiłby Dirk? - Znalazłby słaby punkt i zaatakował - odpowiedział natychmiast Mal-colm. - Więc właśnie powinniśmy go znaleźć... Ale gdzie i co to jest? - zapytywał siebie samego po raz kolejny. Leżał spokojnie na łóżku, zmuszając swój mózg, by z całkowitą jasnością rozwiązał ten problem i wszystkie inne. Angelikue? Nie, o niej pomyślę później... wiem tylko, że z każdym dniem kocham ją mocniej. Dzięki Bogu, że mogę już pisać listy. Muszę znowu napisać do matki, jeśli ktoś ma znać ów słaby punkt, to właśnie ona. Tyler Brock jest przecież jej ojcem, a Morgan bratem. Jak ona śmie szydzić z rodziny Angelikue? Czy powinienem napisać do ojca Angelikue? Tak, ale jeszcze nie teraz, czasu jest dość. Tyle innej poczty do załatwienia, trzeba zamówić książki z Anglii, Boże Narodzenie się zbliża, no i bal dobroczynny Jockey Clubu w Hongkongu... muszę też pomyśleć o corocznym balu Struanów... a dzisiejsze spotkania: z Jamiem co najmniej dwukrotnie i z Seratardem dziś po południu... czego on może chcieć? Jakie są jeszcze plany na dzisiaj? Phillip po śniadaniu znowu przychodzi na pogawędkę... chwileczkę, nie, dzisiaj nie. Wczoraj sir William 208 posłał go znowu do Edo, by przygotował Przedstawicielstwo Brytyjskie na spotkanie z reprezentacją Rady Starszych za dwadzieścia dni. - Czy spotkanie naprawdę się odbędzie, sir Williamie? - zapytał Struan, gdy minister go odwiedził. Kiedy flota przestała ochraniać Przedstawicielstwo Brytyjskie i wszędzie dookoła przejawiała się wroga, choć niejawna działalność samurajów, spędziwszy, dla zachowania twarzy, kilka dni w Edo, sir William uznał, że roztropniej będzie wrócić do Yokohamy pod pretekstem przygotowań do przyjęcia odszkodowań pieniężnych. - Tak sądzę, panie Struan. Może nie dokładnie w zapowiedzianym czasie, ale owszem, ceremonia będzie miała miejsce w okolicach tego terminu. Dla nas to prawdziwy skok do przodu. Jeśli przekażą pierwszą ratę, pięć tysięcy funtów, jak obiecali... cóż, to będzie świetnie wróżyło na przyszłość. A propos, słyszałem, że pański parowiec ma dzisiaj wyruszyć do Hongkongu. Czy mógłbym prosić, by pozwolił pan nim pojechać komuś z mego personelu z pilną pocztą? Oczekuję tu wkrótce żony i dwóch synów i muszę zaaranżować pewne rzeczy. - Oczywiście, wspomnę o tym McFay owi. Jeśli chce pan dostać koję na którymkolwiek z naszych statków, by wyjechać rodzinie naprzeciw, po prostu niech pan powie słowo. - Dziękuję. Zaplanowałem dwutygodniowe wakacje, kiedy przybędą. Człowiek się robi ograniczony, gdy tak tkwi tutaj jak w pudle, nie sądzi pan? Tęsknię za gwarnym Hongkongiem, to dość duże miasto, choć niech mnie diabli, jeśli ludzie w Whitehall to doceniają! Przyjąłbym radoścnie dobre befsztyki, grę w krykieta czy tenisa, teatr lub operę i kilka dni na wyścigach konnych. Kiedy pan wraca? Właśnie, kiedy? Wiadomość o naszym wypadku na Tokaido powinna dotrzeć prawie tydzień temu, jeśli założyć, że statek pocztowy przetrzymał sztorm. Matka dostanie szału, choć nie okaże niczego osobom postronnym. Czy przybędzie tutaj pierwszym dostępnym statkiem? To możliwe, lecz przecież tam na miejscu trzeba doglądać kwatery głównej... no i Emmy, Rosę, Duncana. Ojciec nie żyje, mnie nie ma, więc osiemnaście dni to długo, by mogła być nieobecna. A nawet jeśli już znajduje się na pokładzie, mam jeszcze przynajmniej trzy do pięciu dni, by przygotować linię obrony. To dziwne... myśleć o niej jak o potencjalnym wrogu, a jeśli nie jak o wrogu, to już nie jak o przyjacielu. Może mimo wszystko jest przyjacielem, zawsze nim była, choć oddalonym, gdyż zawsze towarzyszyła ojcu i nie miała dla nas wiele czasu. - Witaj synu, jak mogłabym kiedykolwiek stać się twoim wrogiem? Był zdumiony, gdy zobaczył ją stojącą przy łóżku, ojca też, co jeszcze dziwniejsze, bo przecież pamiętał, że ojciec nie żyje, lecz wydawało mu się to mało istotne: szybko z łóżka, nie czuje już bólu i rozmawia z rodzicami, uszczęśliwiony, w kutrze sunącym przez zatokę Hongkong; wszędzie chmury - - Gai-jin 209 T burzowe, a oni obydwoje słuchają z szacunkiem i aprobują jego przebiegłe plany; Angelikue siedzi na rufie, w przezroczystej sukni, piersi zapraszają... teraz są odkryte, jego ręce na nich i niżej, cała jest odkryta, jej ciało wije się pod nim, dłonie pieszczą jego twarz... - Malcolm? Zbudził się z uczuciem zaskoczenia. Przy łóżku, uśmiechając się do niego, stała Angelikue. Miała na sobie peniuar z błękitnego jedwabiu, dyskretnie elegancki. Sen zniknął, ale pozostało poczucie zagrożenia i obietnica jej ciała, wciąż pulsująca w podświadomości. - Ja... och, śniłem, kochanie. O tobie. - Och, tak... A co? Zmarszczył brwi, usiłując sobie to przypomnieć. - Nie pamiętam - stwierdził uśmiechając się do niej. - Pamiętam tylko, że byłaś piękna. Podoba mi się twój szlafrok. Wesoło zawirowała, by go pokazać. - Uszył to krawiec przysłany przez Jamiego na twoją prośbę. Mon Dieu, Malcolm, ja... ja myślę, że to cudowne... zamówiłam cztery suknie, mam nadzieję, że to w porządku... och, dziękuję! - Nachyliła się, by go pocałować. - Poczekaj, Angelikue, poczekaj, tylko chwilę. Spójrz! Podniósł się ostrożnie, opanowując ból, oderwał od łóżka dłonie, którymi się podtrzymywał, i wyciągnął ku niej. - To wspaniałe, cheri - powiedziała uradowana, ujmując go za ręce. - Ach, panie Struan, myślę... chyba lepiej postaram się od tej chwili o przy-zwoitkę i już nie będę zostawać z tobą sama w twojej sypialni. Z uśmiechem podeszła bliżej, ostrożnie położyła mu dłonie na ramionach pozwalając, by jego ręce ją objęły, i pocałowała go. Pocałunek był lekki, obiecujący i zupełnie nie zaspokoił jego pragnień. Bez żadnych ubocznych myśli pocałowała go w ucho, a potem wyprostowała się, pozwalając, by głowa Malcolma spoczęła na jej piersiach. Ta bliskość sprawiła wielką przyjemność jej i jemu. Dotyk miękkiego jedwabiu przesyconego tym niesamowitym, wyjątkowym, szczególnym ciepłem. - Malcolm, czy naprawdę miałeś na myśli to, co powiedziałeś, kiedy mówiłeś, że pragniesz mnie poślubić? Czuła, jak jego dłonie zaciskają się i jak krzywi się z bólu. - Oczywiście, mówiłem ci to przecież wiele razy. - Czy sądzisz... czy myślisz, że twoi rodzice... pardon, twoja matka, zaaprobuje to? Och, mam taką nadzieję. - Tak, och tak, zaaprobuje, oczywiście zaaprobuje. - Czy mogę o tym napisać do taty, chciałabym, żeby wiedział? - Tak, oczywiście, pisz, kiedy sobie życzysz, ja też napiszę - rzekł gardłowym głosem, a potem zawładnęło nim uczucie, pożądanie pokonało powściągliwość, pocałował jedwab mocniej, i prawie zaklął głośno, kiedy wyczuł, że ona się cofa, jeszcze zanim to się stało. - Przepraszam - powiedział cicho. - Nie ma potrzeby przepraszać ani nie ma miejsca między nami na anglosaskie poczucie winy, kochanie, nie między nami - oznajmiła łagodnie. - Też cię pragnę. - I zaraz zgodnie ze swym planem zmieniła nastrój: całkowicie nad sobą panując, promieniała zaraźliwym szczęściem. - Teraz będę pielęgniarką Nightingale. - Wzruszyła poduszki i zaczęła porządniej układać pościel. - Dzisiaj monsieur Seratard wydaje francuski obiad, jutro urządza wieczorek. Andre Poncin daje recital fortepianowy. W programie ma Beethovena... wolę go znacznie bardziej od Mozarta, będzie również Chopin i kawałek napisany przez młodego człowieka o nazwisku Brahms. Rozległ się dźwięk dzwonów, wzywając na wczesne nabożeństwo. Niemal natychmiast dołączyły inne dzwony, słodsze i bardziej melodyjne, z katolickiego kościoła. - Teraz - oznajmiła, pomagając mu się wygodniej ułożyć - pójdę zadbać o swą toaletę i wrócę po mszy, gdy i ty będziesz już wytoaletowany. Przytrzymał jej rękę. - Wykąpany... Jesteś cudowna. Kocham... Nagle ich wzrok powędrował do drzwi - ktoś naciskał klamkę. Zasuwa jednak była zamknięta. - Ja ją zasunęłam, kiedy spałeś. - Zachichotała jak mała dziewczynka grająca w jakąś grę. Znowu klamka się poruszyła. - Służący ciągle wchodzą bez pukania, należy im się lekcja! - Pane! - zawołał służący. - Herba-tha! - Powiedz mu, by odszedł i powrócił za pięć minut. Struan, wciągnięty w jej zabawę, krzyknął rozkaz po kantońsku i usłyszeli, jak mężczyzna zrzędząc odchodzi. Angelikue zaśmiała się. - Musisz nauczyć mnie mówić po chińsku. - Spróbuję. - Jak jest "kocham cię"? - Oni nie mają słowa na miłość, nie tak jak my. - Jakie to smutne! - Przez jej twarz przeszedł cień. Podeszła do drzwi, odryglowała je, posłała Struanowi pocałunek i znikła we własnym apartamencie. Wsunęła na swoje miejsce zasuwę oddzielających oba pokoje drzwi. Patrzył na nie, czując ból. Potem usłyszał, jak dzwony zmieniają ton, stają się bardziej natarczywe: Msza! Msza! Serce mu się ścisnęło. Nie pomyślałem o tym, że Angelikue jest katoliczką. Matka to nieprzejednana anglikanka, dwukrotnie w niedzielę na mszy, ojciec także, my też wszyscy po kolei, jak każda przyzwoita rodzina w Hongkongu. Katoliczka? Nie ma znaczenia, mnie... jest mi wszystko jedno. Muszę ją mieć, rzekł do siebie; jego zdrowe, głodne, pulsujące pożądanie odepchnęło ból. Muszę. 210 211 Tego popołudnia czterech spoconych japońskich tragarzy wniosło okutą żelazem skrzynię. Obserwowali to dwaj pomniejsi urzędnicy bakufu, sir William, tłumacze, oficer z departamentu księgowości armii, wekslarz Przedstawicielstwa Brytyjskiego - Chińczyk - i Vargas, który miał go pilnować. Znajdowali się w głównej sali recepcyjnej, okna były pootwierane. Sir William z wysiłkiem opanowywał triumfalny uśmiech. Jeden z urzędników z namaszczeniem wyjął ozdobny klucz i otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowały się srebrne dolary meksykańskie, kilka złotych sztabek - o wadze jednego taela, czyli około jednej trzeciej uncji - i trochę srebra. - Zapytaj, dlaczego całe odszkodowanie nie jest w złocie, tak jak ustalono? - Urzędnik powiada, że nie mogli na czas nabyć złota, lecz te tutaj to czyste meksy i legalna waluta i niech pan będzie łaskaw wydać mu kwit. "Czyste" - czyli monety nie poprzycinane ani nie oskrobane, co powszechnie praktykowano, a co odbierało im wartość. - Zacznijcie liczyć. Wekslarz niefrasobliwie wyrzucił zawartość skrzynki na dywan. Natychmiast odkrył obciętą monetę, Vargas następną i jeszcze jedną. Odłożono je na bok. Wszyscy patrzyli na dywan, na starannie układane, wzrastające stosy monet. Pięć tysięcy funtów szterlingów było ogromną sumą: pensja pełnoetatowego tłumacza wynosiła czterysta funtów rocznie, ale musiał z tego opłacać mieszkanie; wekslarzowi płacono setkę (choć znaczna część wszystkiego, co przechodziło mu przez ręce, jakoś się do nich przylepiała); służący w Londynie zarabiał dwadzieścia funtów rocznie plus mieszkanie i wyżywienie; żołnierz - pięć pensów dziennie, marynarz sześć, admirał sześćset funtów rocznie. Przeliczono wszystko szybko. Obaj wekslarze sprawdzili dwukrotnie wagę każdej małej złotej sztabki, potem wagę każdego stosu obciętych monet, potem na abaku obliczyli sumę, stosując bieżący kurs wymiany. Vargas oświadczył: - Sir Williamie, są tu cztery tysiące osiemdziesiąt cztery funty sześć szylingów, siedem i ćwierć pensa w czystych monetach, pięćset dwadzieścia funtów w złocie, dziewięćdziesiąt dwa funty szesnaście w monetach obciętych, co daje w sumie cztery tysiące sześćset dziewięćdziesiąt siedem funtów, dwa szylingi i siedem i ćwierć pensa. - Przepraszam, osiem pensów, pane. Chińczyk skłonił się i pochylił głowę z drugim, grubym warkoczem, dokonując tej drobnej poprawki pozwalającej zachować twarz, jak to uzgodnił wcześniej z Vargasem, uznając, że suma, jaką jego portugalski odpowiednik odjął jako ich honorarium - dwa i pół procent, czyli sto siedemnaście funtów, osiem szylingów i sześć pensów do podziału - jest mniejsza, niż on sam by wynegocjował, ale ujdzie, skoro ma stanowić wynagrodzenie za półgodzinną pracę. - Vargas, włóż to z powrotem do skrzynki, daj im kwit z notatką, że 212 niedopłata ma być dodana do ostatniej raty. Johann, podziękuj im i powiedz, że oczekujemy pełnej sumy w złocie za dziewiętnaście dni. Johann wykonał polecenie. Natychmiast ich tłumacz zaczął długie oświadczenie. - Teraz proszą o przedłużenie terminu, panie ministrze i... - Nie będzie przedłużenia. Sir William westchnął, zwolnił pozostałe osoby i przygotował się na następną godzinę gadaniny. Słuchał jednym uchem, aż w pewnym momencie ze zdziwieniem usłyszał, jak Johann oznajmia: - Nagle przeszli do rzeczy, panie ministrze. Chodzi o spotkanie w Edo. Proszą, by je opóźnić o następne trzydzieści dni, co czyni pięćdziesiąt dni od teraz... Dokładnie ich słowa brzmiały: "Shogun powróci wtedy z Kioto i poinformował Radę Starszych, by zawiadomiła cudzoziemskich ministrów, że w tym dniu udzieli im audiencji". Aby zyskać na czasie, sir William zawołał: - Lun! - Lun natychmiast przybiegł. - Herbaty! Po paru sekundach na sali zjawiły się tace, a także cygara, tabaka i tytoń fajkowy. Wkrótce pokój był wypełniony dymem, wszyscy kichali, a sir William rozważał różne możliwości. Po pierwsze i najważniejsze, prawdopodobnie mam do czynienia z urzędnikami niskiego szczebla, więc wszystko, co ustalimy, będzie przedmiotem dalszych negocjacji. Po drugie, pięćdziesiąt dni z pewnością rozciągnie się do dwóch miesięcy, a nawet trzech, lecz jeśli uzyskamy audiencję u Jego Wysokości - oczywiście podczas audiencji Anglia będzie grała pierwsze skrzypce - uczynimy trwały krok naprzód. Tak naprawdę me mam nic przeciw temu, by opóźnienie wzrosło do trzech, a nawet czterech miesięcy. Do tej pory lord Russell przyśle zgodę na wszczęcie wojny, posiłki z Indii i Hongkongu będą w drodze, admirał otrzyma swe cholerne pełnomocnictwa, tak że w razie konieczności damy radę oblegać, utrzymać i ufortyfikować Edo. Mógłbym zażądać tego spotkania, a potem jeszcze z Shogunem i to byłoby najlepsze. Obawiam się jednak, że z zasady nie sprzeciwiają się życzeniom tego mitycznego Shoguna i będą się znowu przypochłebiać, kręcić, łapać nas w sidła. - Ich rzecznik mówi, że skorośmy to uzgodnili, to oni się pożegnają - przetłumaczył Johann. - Nic nie uzgodniliśmy. Trzydziestodniowa zwłoka nie jest możliwa z wielu powodów. Ustaliliśmy już datę spotkania z Radą Starszych i odbędzie się ono w zaplanowanym terminie, a potem, dziesięć dni później, chętnie przeprowadzimy rozmowy z Shogunem. Następną godzinę wypełniały syki wciąganego powietrza, pozbawione ogródek anglosaskie sformułowania i chwile pełnej grozy ciszy. Wreszcie sir William pozwolił, by coś od niego wytargowano i uzyskał upragnione rozwiązanie kompromisowe: spotkanie z Radą Starszych odbędzie się według planu, a spotkanie z Shogunem dwadzieścia dni później. 213 - Nie zastosują się do tego - zauważył Johann, gdy zostali sami z sir Williamem. - Tak, wiem. Nic nie szkodzi. - Sir Williamie, mój kontrakt kończy się za dwa miesiące. Nie przedłużę i°- ,, • • - Pańskie usługi są mi niezbędne jeszcze przez co najmniej szesc miesięcy - rzucił ostro sir William. - Czas wracać do domu. Tu się wkrótce zacznie krwawa łaźnia, a ja nie chcę, by moją głowę wsadzono na kołek. - Podniosę ci pensję o pięćdziesiąt funtów rocznie. - Tu nie chodzi o pieniądze, sir Williamie. Jestem zmęczony. Dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich rozmów to Scheisse. Nie mam już cierpliwości wyławiać ziarna pszenicy z beczek nawozu. - Potrzebuję cię na tych dwóch spotkaniach. - Nigdy do nich nie dojdzie. Dwa miesiące z kawałkiem i urywam się, dokładnie jak jest w kontrakcie. Przykro mi, sir Williamie, ale to koniec. A teraz idę się upić - zapowiedział, zanim wyszedł. Sir William przeszedł przez hol do okna gabinetu i spojrzał na horyzont. Miało się ku zachodowi. Ani śladu okrętów. Mój Boże, mam nadzieję, że są bezpieczni. Muszę jakoś zatrzymać Johanna. Tyrer nie będzie gotów jeszcze co najmniej przez rok. Czy znajdę kogoś, komu mógłbym ufać? Niech to diabli! Umierające słońce oświetlało pokój, zbyt słabo jednak, więc sir William zapalił lampę naftową, starannie regulując knot. Na biurku leżał równo ułożony stos depesz, egzemplarz "Ali the Year Round", dawno już przeczytany od deski do deski, wszystkie gazety z ostatniego statku pocztowego, kilka numerów "Illustrated London News" i "Puncha". Spośród książek angielskich i francuskich sir William wydobył egzemplarz sygnalny "Ojców i dzieci" Turgieniewa, wydrukowany po rosyjsku. Przysłał mu go przyjaciel rezydujący na carskim dworze w Petersburgu. Minister zaczął czytać książkę, ale szybko odłożył ją w roztargnieniu, by napisać drugi list do gubernatora Hongkongu, w którym przedstawiał szczegóły dzisiejszego spotkania i prosił o przysłanie kogoś na miejsce Johanna. W pewnym momencie cicho wszedł Lun, zamykając za sobą drzwi. - Tak, Lun? Lun podszedł do jego biurka, a potem ściszył głos. - Pane - rzekł ostrożnie - idzie kopot, kopoty blisko Edo Wielki Dom, wielki kopot. Sir William podniósł wzrok i patrzył na niego. Służący chińscy nazywali Wielkim Domem Przedstawicielstwo Brytyjskie w Edo. - Jakie kłopoty? Lun wzruszył ramionami. - Kopot. 214 - Kiedy kłopoty? Lun znowu wzruszył ramionami. - Whiski woda, heja? Sir William przytaknął. Od czasu do czasu Lun przekazywał mu różne pogłoski i co niesamowite - zazwyczaj miał rację. Patrzył, jak służący człapie do kredensu i przygotowuje mu drinka, dokładnie według jego gustu. Phillip Tyrer i kapitan ubrany w kilt obserwowali ten sam zachód z okna na piętrze Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Edo. Za murami oraz na wszystkich podejściach na wzgórze stały jak zwykle grupy samurajów. Ciemna czerwień, pomarańczowy i brąz na pustym horyzoncie stapiały się z paskiem błękitu nad powierzchnią morza. - Czy jutro będzie dobra pogoda? - Niewiele wiem o pogodzie w tych rejonach, panie Tyrer. Gdybyśmy byli w Szkocji, mógłbym zaryzykować jakąś małą prognozę. - Kapitan, płowowłosy trzydziestoletni drągal, zaśmiał się. - "Deszcz, chwilami przechodzący w ulewę..." ale, och, taka pogoda nie jest jeszcze wcale zła. - Nigdy nie byłem w Szkocji, ale pojadę tam w czasie swojego następnego urlopu. Kiedy jedzie pan do domu? - Może w przyszłym roku, a może jeszcze w następnym. Jestem tu dopiero drugi rok. Znowu spojrzeli na plac. Czterej Szkoci i sierżant wchodzili ciężko na wzgórze, mijając samurajów, i wreszcie weszli w żelazne wrota. Powracali z rutynowego patrolu do przystani, gdzie stacjonował oddział piechoty morskiej i był przycumowany kuter. Samurajowie, czujni jak zawsze, stali wokół, czasami gwarzyli lub skupiali się w grupach przy ogniskach, które rozpalali, jeśli było zimno. Właściwie bez przerwy się ruszali. Jak dotąd nikt, ani żaden żołnierz, ani pracownik Przedstawicielstwa Brytyjskiego nie został zatrzymany, choć wszyscy byli poddawani skrupulatnym, acz milczącym oględzinom. - Przepraszam, porozmawiam z sierżantem, upewnię się, tak na wszelki wypadek, czy nasz kuter ciągle tam jest, i zamknę na noc bramy. Kolacja jak zwykle o siódmej? - Tak. Tyrer został sam. Stłumił nerwowe ziewnięcie, przeciągnął się i poruszył ręką, by przegonić lekki ból. Rana się doskonale zagoiła, nie musiał już używać temblaka. Mam cholerne szczęście, myślał. Tylko ten Wiluś. Niech go cholera weźmie, że mnie tu przysłał. Mam się przecież szkolić na tłumacza, a nie na popychadło. Cholera, cholera, cholera. W dodatku opuszczę recital Andre, na który tak się cieszyłem. Z pewnością będzie tam Angelikue. Plotki o sekretnych zaręczynach przeszły przez Osiedle jak fen i wzbudziły nerwowe nastroje. Aluzje wypowiadane w obecności Angelikue i Struana nie spowodowały ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, nie dały nawet niejasnej 215 wskazówki. W klubie zakładano się dwa do jednego, że to prawda; dwadzieścia do jednego - że małżeństwo nie dojdzie do skutku. - Struan jest chory jak betka, ona jest katoliczką, a ty, Jamie, sam wiesz, jaką on ma mamusię, na miłość boską! - Przyjęte! Z każdym dniem jego stan się poprawia i nie znasz go tak jak ja. Dziesięć gwinei przeciw dwustu. - Charlie, o ile się założysz, że berbeć w drodze? - Och, na miłość boską! - Anielskie Cycki nie jest dziwką, psiakrew! - Tysiąc do jednego? - Umowa stoi, psiakrew... stawiam złotą gwineę. Tyrer i Pallidar z niesmakiem obserwowali, jak zakłady i stawki, dotyczące nawet najbardziej osobistych spraw, codziennie się zmieniały. - Te sukinsyny to banda nędzników. - Masz oczywiście rację, Pallidar. Męty! Spekulowano nie tylko co do Struana i Angelikue, jeszcze intensywniej debatowano na temat rozmiarów burzy i losów floty, która mogła znaleźć się w straszliwym położeniu. Mówiono także o ogólnej beznadziejnej sytuacji. Kupcy japońscy byli również bardziej nerwowi niż zwykle. Szeptali o powstaniach w całej Japonii - czy to przeciwko, czy w obronie bakufu - i o tym, że mityczny mikado, domniemany najwyższy kapłan Japończyków, który władał w Kioto, rozkazał wszystkim samurajom zaatakować Yokohamę. Bzdury, jeśli chcesz znać moje zdanie - zapewniali się nawzajem przybysze z Zachodu, ale kupowano coraz więcej strzelb i nawet obie kupcowe śpiąc trzymały przy łóżkach nabitą broń. Krążyły pogłoski, że Miasto Pijaków zamieniło się w warowny obóz. I ten jawny akt wojenny kilka dni temu: amerykański statek kupiecki, poobijany przez burzę, przywlókł się do Yokohamy. Płynął z Szanghaju z ładunkiem srebra, amunicji i broni, a potem miał udać się dalej na Filipiny z opium, herbatą i inną drobnicą. Kiedy przepływał przez cieśninę Shimono-seki, został ostrzelany przez nadbrzeżne baterie. - Akurat! Gówno byliście ostrzelani! - zawołał ktoś w klubie, przekrzykując eksplozję gniewnych okrzyków. - Do cholery, właśnie że byliśmy! I to my, tak pokojowi jak jaskier! Te sukinsyny, Chóshu, dobrze celowali... I co za zwariowany sukinsyn sprzedał im te cholerne działa? Zdmuchnęły nam bramżagle, nim się zorientowaliśmy, co się dzieje, tak że nie zdążyliśmy wykonać manewru wymijającego. Jasne, że odpowiedzieliśmy ogniem, ale mieliśmy tylko parę parszywych pięciofun-tówek, co to nie potrafią wywołać u nikogo nawet czkawki... Naliczyliśmy aż dwadzieścia dział! - Boże, dwadzieścia dział i doświadczeni puszkarze mogą z łatwością zamknąć Shimonoseki, a wtedy my jesteśmy w kropce. To najszybsza i jedyna bezpieczna droga do nas. 216 - To prawda. Wody wewnętrzne muszą być dostępne, psiamać! , - Gdzie, do cholery, podziewa się flota? Mogliby pojechać i powywracać te baterie! Co z naszym handlem? - Właśnie, co z flotą... nadzieja w Bogu, że jest bezpieczna! - A jeśli nie? - Charlie, po prostu będziemy musieli posłać po następną... Głupcy, wściekał się w duchu Tyrer. Jedyne, o czym potrafią myśleć, to posłać po flotę, wóda i pieniądze... Chwała Bogu, że francuski admirał przywiózł ze sobą Andre. Chwała Bogu za Andre, mimo że jest libertyński i trochę dziwny, ale to w końcu dlatego, że jest Francuzem. Dzięki niemu mam już dwa zeszyty pełne japońskich słów i zdań, a w moim dzienniku spisane są liczne zwyczaje tych ludzi i mam się spotkać z jezuitą, gdy wrócimy do Yokohamy. Wspaniale postępy, a dla mnie jest przecież takie ważne, by się szybko uczyć... no, nie myślę o Yoshiwarze. Trzy wizyty. Pierwsze dwie z przewodnikiem, trzecia już samodzielna. - Andre, nie mogę wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczny za to, że poświęcasz mi tyle czasu i udzielasz pomocy. A co do dnia dzisiejszego, nigdy nie będę ci się w stanie odwdzięczyć, nigdy. Tak mówił po pierwszej wizycie. Nerwowy, zaczerwieniony, spocony, zapominając języka w gębie, lecz udając "prawdziwego mężczyznę", o zmierzchu wyszedł za Andre z Osiedla, przyłączając się do tłumów rozbawionych mężczyzn kierujących się ku Yoshiwarze. Minęli samurajskich strażników, grzecznie uchylając cylindrów i otrzymując w odpowiedzi zdawkowe ukłony, i poszli przez Most do Raju ku wysokim wrotom w drewnianym ogrodzeniu. - Yoshiwara oznacza "Miejsce Trzcin" - wyjaśnił wylewnie Andre. Obaj dobrze podochocili się szampanem, co u Tyrera wzmagało jedynie stan niepokoju. - To była nazwa dzielnicy w Edo, gdzie osuszono bagna i gdzie dwa i pół wieku temu Shogun Toranaga kazał wytyczyć pierwszy ogrodzony teren burdeli. Przedtem burdele były rozproszone wszędzie po trochu. Od tamtego czasu, jak nam mówiono, we wszystkich miastach i miasteczkach znajdziesz podobne tereny, wszystkie przybytki są licencjonowane i ściśle kontrolowane. Zgodnie z tradycją, wiele z nich nazywa się Yoshiwara. Nad wrotami Tyrer zobaczył elegancko wyryty ciąg hieroglifów. - Mówią mniej więcej: "Żądza naciska, trzeba coś z tym zrobić". Tyrer zaśmiał się nerwowo. Na zewnątrz i wewnątrz bramy widział wielu strażników. Zeszłej nocy, kiedy Andre zaoferował mu usługi przewodnika - siedzieli akurat w klubie i pili - Tyrer napomknął o tym, jak to jeden z kupców powiedział mu, że strażnicy są tutaj nie dlatego, by utrzymywać porządek, lecz by przeszkadzać dziwkom w ucieczce. - Więc w rzeczywistości wszystkie one są niewolnicami, prawda? - zakończył i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że Poncin czerwieni się z gniewu. - Mon Dieu, nie uważaj ich za dziwki ani nie nazywaj dziwkami w naszym 217 sensie tego słowa. Nie są niewolnicami. Niektóre z nich zawarły dwustronną umowę na określony okres, inne zostały sprzedane w dzieciństwie przez rodziców, również na określony czas, lecz ich kontrakty są aprobowane i rejestrowane przez bakufu. One nie są dziwkami, są damami Wierzbowego Świata i o tym nie zapominaj. Damami! - Przepraszam, ja... Andre w ogóle nie zwrócił na to uwagi. - Niektóre z nich to gejsze, Osoby Sztuki, szkolone, by cię zabawiały, śpiewały, tańczyły i grały w niemądre gry. One nie są do łóżka. Reszta, mon Dieu, nie myśl o nich jak o dziwkach, myśl o nich jak o Kobietach Rozkoszy, szkolonych, by sprawiać przyjemność, szkolonych przez wiele lat. - Przepraszam, nie wiedziałem. - Jeśli będziesz je właściwie traktował, dadzą ci rozkosz, jakiej tylko sobie zażyczysz... jeżeli zechcą i jeśli dajesz im przyzwoite pieniądze. Ty dajesz im pieniądze, rzecz bez znaczenia, one obdarzają cię swą młodością. To nierówna transakcja. - Andre popatrzył na niego dziwnie. - Dają ci swą młodość i skrywają łzy, których jesteś przyczyną. Wypił haustem wino i wlepił wzrok w kielich. Stał się nagle sentymentalny. Powoli znowu napełnił ich kieliszki, a Tyrer przeklinał sam siebie w duchu, że zakłócił nastrój beztroskiej przyjaźni, tak dla niego cennej. Zaklinał się, że w przyszłości będzie ostrożniejszy, i zastanawiał, skąd ta nagła wściekłość. - Łzy? - Nie mają dobrego życia, choć nie zawsze jest ono złe. Dla niektórych może być cudowne. Najpiękniejsze z nich i najdoskonalsze są poszukiwane nawet przez najważniejszych w kraju daimyo. Mogą wyjść za mąż w wysokich kręgach, poślubić bogatych kupców, nawet samurajów. Ale dla naszych dam z Wierzbowego Świata, tych które są tylko dla nas - ciągnął gorzko Andre - nie ma przyszłości. Mogą co najwyżej otworzyć tutaj jeszcze jeden dom, pić sake i zatrudniać inne dziewczęta. Mon Dieu, traktuj je odpowiednio, ponieważ raz się tutaj znalazłszy, są zbrukane w oczach wszystkich pozostałych Japończyków. - Przepraszam. Jakie to okropne. - Tak, nikt nie rozu... - Wybuch pijackiego śmiechu siedzących obok mężczyzn zagłuszył go na chwilę. Klub rozbrzmiewał pijackimi głosami i kipiał ożywieniem. - Uwierz mi, ci... ci kretyni zupełnie o to nie dbają, guzik ich to obchodzi, z wyjątkiem Canterbury'ego... jego to obchodziło. - Andre oderwał wzrok od dna kielicha. - Jesteś młody i niezbrukany, przyjechałeś na rok czy dwa i zdaje się, że masz zapał do nauki, myślałem więc... tutaj można się nauczyć tak wiele, tak wiele dobrego - oświadczył nagle i wyszedł. Tak mówił, a następnego dnia, gdy znaleźli się za bramą Yoshiwary, wyjął mały pistolet. - Phillipie, czy jesteś uzbrojony? - Nie. 218 Poncin podał pistolet fałszywie ugrzecznionemu dozorcy, który położył go wśród wielu innych i wydał pokwitowanie. - Nie pozwala się na noszenie broni wewnątrz ogrodzenia; to obowiązuje we wszystkich Yoshiwarach, nawet samurajowie muszą zostawiać swoje miecze. On y va! Po obu stronach szerokiej ulicy i odchodzących przecznic ciągnęły się rzędy zadbanych domków, część z nich była po prostu jadłodajniami lub małymi barami, wszystkie drewniane, z werandami i ekranami z natłuszczonego papieru - shoji, wszystkie wyniesione nad poziom ziemi na niskich palach. Kolorowo, gałązki kwiecia, hałas i śmiech, lampiony, świece i lampy naftowe. - Ryzyko pożaru jest duże, Phillipie. Całe to miejsce spaliło się doszczętnie w pierwszym roku, ale już po tygodniu znowu tętniło życiem. Na każdym domu widniały znaki. Część gospod miała otwarte drzwi i uchylone okna. Wewnątrz siedziało wiele dziewcząt ubranych strojnie lub skromnie w kimona różnej jakości, zależnie od pozycji domu. Inne dziewczęta przechadzały się, niektóre z kolorowymi parasolami, niektóre w towarzystwie pokojówek. Prawie nie zwracały uwagi na gapiących się mężczyzn. W tłumie krążyli rozmaici sprzedawcy, słyszało się też jędrną wersję pidginu, w którym pokojówki hałaśliwie zachwalały zalety swych domów. Dominowało jednak wesołe przekomarzanie potencjalnych klientów. Większość z nich była rozpoznawana i miała swoje ulubione miejsca. Nie widziało się tu Japończyków, wyjąwszy strażników, sługi, tragarzy i masażystów. - Pamiętaj, że Yoshiwary to miejsca radości, rozkoszy cielesnych, można tu również zjeść i wypić, i że nie ma w Japonii takiej rzeczy jak grzech, ani pierworodny, ani w ogóle jakikolwiek grzech. Andre zaśmiał się i poprowadził go przez zdyscyplinowany tłum. Porządek zakłócało wprawdzie paru rozrabiających pijaków, ale postawni i wprawni wykidajłą szybko i dobrodusznie odprowadzali ich na stronę i natychmiast usadzali na stołkach, gdzie zawsze czujne kelnerki przynosiły im kolejne porcje sake. - Pijacy są tutaj mile widziani, Phillipie, gdyż tracą zdolność rachowania swych pieniędzy. Ale nigdy nie wdawaj się w kłótnie z wykidajłami, są I fantastycznie sprawni w walce wręcz. - Jeśli się to porówna z naszymi Miastami Pijaków, trzeba przyznać, że to miejsce jest równie dobrze zorganizowane jak Regenfs Promenadę w Brighton. Hałaśliwa pokojówka złapała Tyrera za ramię i próbowała wciągnąć go w drzwi. - Sake, heja? Skok, skok, dużo dobre, pane... - Iie, domo, iie. - Nie, dziękuję, nie, wybuchnął Tyrer i pośpiesznie dogonił Andre. - Boże, musiałem naprawdę dobrze ciągnąć, by się wyrwać. - Na tym polega ich praca. Andre skręcił z głównej ulicy w przejście między domami, potem w następne, 219 aż zatrzymał się przed zniszczonymi drzwiami w płocie zwieńczonym obskurnym napisem i zapukał. Tyrer rozpoznał hieroglify, które Andre narysował mu wcześniej: "Dom Trzech Karpi". Odsunęła się mała kratka. Przez otwór wyjrzały jakieś oczy. Drzwi się otworzyły i Tyrer wszedł do krainy czarów. Maleńki ogród, lampy naftowe i świece. Połyskujące szare kamienie, by można było przejść wśród zielonego mchu, kępy kwiatów, wiele małych klonów - krwistoczerwone liście na tle intensywnej zieleni - blade, pomarańczowe światło sączące się z na wpół zaciemnionych shóji. Mostek na miniaturowym strumieniu, obok wodospad. Na werandzie siedziała na klęczkach mama--san, kobieta w średnim wieku, pięknie odziana i uczesana. - Bonsoir, monsieur Furansu-san - powiedziała, kładąc obie dłonie na podłodze i kłaniając się. Andre ukłonił się w również. - Raiko-san, konbanwa. Ikaga desu ka? - Dobry wieczór, jak się pani ma? - Korę wa watashi no tomodachi desu, Tyrer-san. - To mój przyjaciel, pan Tyrer. - Ah so desu ka? Taira-san? - Ukłoniła się poważnie, a Tyrer odpowiedział niezręcznym skłonem. Potem gestem zaprosiła go, by za nią poszedł. - Powiedziała, że Taira to słynne japońskie nazwisko. Masz szczęście, Phillipie, większości z nas muszą wystarczyć przydomki. Ja jestem Furansu--san, to najbardziej dźwiękowo przypomina im słowo "Francuz". Kiedy zdjęli buty, by nie zabrudzić bardzo czystego i drogiego tatami, a potem usiedli niezręcznie po turecku, Andre Poncin zaczął opowiadać 0 tokonoma, wnęce, w której wisi specjalny zwój oraz codziennie zmieniane kwiaty układane według pewnych reguł, i uczył Tyrera oceniać jakość shóji 1 drewna. Przyniesiono sake. Pokojówka miała może z dziesięć lat, nie była ładna, lecz zręczna i cicha. Raiko nalała, najpierw Andre, potem Tyrerowi i sobie. Wypiła łyk. Andre wysuszył maleńką czarkę i wyciągnął ją po dolewkę. Tyrer zrobił to samo. Smak ciepłego wina nie był nieprzyjemny, lecz wydał mu się mdły. Oba naczyńka natychmiast napełniono, a potem znowu i znowu. Przyniesiono więcej tac i dodatkowe butelki. Tyrer stracił rachubę i wkrótce poczuł miłe ciepło pulsującej krwi, zapomniał o swej nerwowości, patrzył i słuchał, choć prawie nie rozumiał, o czym rozmawiało tamtych dwoje, jedynie jakieś słowo od czasu do czasu. Czarne, przybrane ozdobnymi grzebieniami włosy Raiko błyszczały. Jej twarz była pokryta grubą warstwą białego proszku, ani ładna, ani brzydka, po prostu inna. Na różowym jedwabnym kimonie powtarzał się wzór zielonych karpi. - Karp jest koi, zwykle to znak szczęścia - wyjaśnił wcześniej Andre. - Kochanka Townsenda Harrisa, kurtyzana z Shimody, którą mu bakufu podsunęli, dla jego rozrywki, nazwała się Koi, lecz obawiam się, że nie przyniosło jej to szczęścia. - Och? Co się stało? 220 a - Tutejsze kurtyzany opowiadają sobie, że ją uwielbiał, i kiedy odjeżdżał, dał jej dosyć pieniędzy, by się urządziła... była z nim mniej więcej dwa lata. Wkrótce po jego wyjeździe do Ameryki po prostu znikła. Prawdopodobnie zapiła się na śmierć albo popełniła samobójstwo. - Aż tak go kochała? - Mówią, że na początku, gdy bakufu się do niej zwrócili, uparcie odmawiała zadawania się z cudzoziemcem. To przecież niesłychana aberracja, nie zapominaj, że był w ogóle pierwszym, któremu pozwolono mieszkać na japońskiej ziemi. Błagała bakufu, by wybrali kogoś innego, by dali jej żyć w spokoju, mówiła, że zostanie buddyjską mniszką, nawet zaklinała, że się zabije. Ale oni byli równie nieugięci, prosząc ją, by pomogła rozwiązać ten problem, błagając ją przez wiele tygodni, by została jego nałożnicą, łamiąc jej opór sobie tylko znanymi środkami. Zgodziła się, dziękowali jej, a kiedy Harris wyjechał, odwrócili się do niej plecami, nie tylko bakufu, wszyscy: Ach, tak nam przykro, lecz kobieta, która zadała się z cudzoziemcem, jest na zawsze zbrukana. - Jakie to okropne! - Owszem, według naszych pojęć, i takie smutne... Lecz pamiętaj, to jest Kraina Łez. Teraz Koi stała się legendą; czczą ją takie jak ona, ale i wszyscy, którzy z powodu jej poświęcenia odwrócili się od niej. - Nie rozumiem tego. - Ja też nie. I nikt z nas. Ale oni: tak. Japończycy to rozumieją. Jakie to dziwne, znowu pomyślał Tyrer. Tak jak ten domek i ta kobieta, i ten mężczyzna, gwarzący ze sobą mieszaniną japońskiego i pidginu, jedno z nich - burdelmama, drugie - klient, obydwoje udają, że są czymś innym. Znowu sake. Potem ona ukłoniła się i wyszła. - Jeszcze sake, Phillipie? - Dziękuję. Całkiem niezłe, prawda? Andre milczał. - Jesteś pierwszą osobą, jaką tu przyprowadziłem - odezwał się po chwili. - Och? Dlaczego akurat mnie? Francuz obracał porcelanową czarkę w palcach, wychylił ostatnią kroplę, potem dolał sobie i zaczął mówić po francusku głosem łagodnym i pełnym ciepła. - Ponieważ jesteś pierwszą osobą, którą spotkałem w Yokohamie z... ponieważ znasz francuski, jesteś kulturalny, twój umysł jest jak gąbka, jesteś młody, prawie dwa razy młodszy ode mnie, prawda? Masz dwadzieścia jeden lat i jesteś niezbrukany, nie tak jak inni, no i pobędziesz tutaj przez parę lat. - Uśmiechnął się. Prządł swą sieć coraz gęściej, mówił tylko część prawdy, zacieśniał, formował ją. - Naprawdę, jesteś pierwszą spotkaną przeze mnie osobą, która... alors, jesteś wprawdzie Anglikiem i właściwie wrogiem Francji, ale i jedynym człowiekiem, który jak się wydaje, w jakiś sposób ceni sobie zebraną przeze mnie wiedzę. - Zakłopotany uśmiech. - To trudno wyjaśnić. 221 Może jest tak dlatego, że zawsze chciałem być nauczycielem, może dlatego, że nigdy nie miałem syna, a może dlatego, że wkrótce wrócę do Szanghaju albo dlatego, że mamy wystarczająco wielu wrogów i może... może byłbyś dobrym przyjacielem. - Byłbym zaszczycony będąc twoim przyjacielem - odparł natychmiast Tyrer, całkowicie usidlony. - I naprawdę myślę, że powinniśmy być sprzymierzeńcami, Francja i Brytania, nie wrogami i... Shóji odsunęło się. Raiko, na kolanach, gestem przywołała Tyrera. Serce podskoczyło mu do gardła. - Po prostu idź za nią i pamiętaj, co ci powiedziałem. - Andre uśmiechnął się. Jakby we śnie, Phillip Tyrer niepewnie wstał i miękko poczłapał za dziewczyną korytarzem do pokoju, potem na werandę i do drugiego pustego pokoju, dokąd zaprosiła go gestem, zamknęła shóji i zostawiła go. Przysłonięta lampa oliwna. Promieniujący ciepłem saganek z węglem drzewnym. Cienie, mrok i plamy światła. Futony, małe kwadratowe materace wyłożone na podłodze - łóżko dla dwóch osób. Puchowe nakrycia. Dwie yukata - bawełniane, wzorzyste szaty do spania z szerokimi rękawami. Za małymi drzwiami oświetlona świecami łazienka: wysoka drewniana wanna wypełniona gorącą wodą. Słodko pachnące mydło. Niski stołek na trzech nogach. Malutkie ręczniki. Wszystko tak, jak zapowiadał Andre. Serce biło Tyrerowi bardzo mocno, zmusił swój mózg, by przez mgiełkę sake przywołał instrukcje Andre. Metodycznie zaczął się rozbierać. Surdut, kamizelka, krawat, koszula, wełniany podkoszulek, wszystko starannie złożone i ułożone w stosik. Usiadł niezręcznie, ściągnął skarpetki i znowu wstał. Miał na sobie jedynie długie wełniane kalesony. Powierciwszy się nerwowo, z zakłopotaniem wzruszył ramionami, zdjął również i tę część garderoby, a potem niezwykle starannie złożył. Na ciele wyskoczyła mu gęsia skórka. Wszedł do łazienki. Nabrał wody z beczułki, jak go poinstruowano, i polał sobie ramiona, czując przyjemne ciepło. I jeszcze raz. A potem usłyszał dźwięk otwieranego shóji. Rozejrzał się. - Wielki Boże - wymamrotał. Kobieta była silna, o ogromnych rękach, w krótkiej yukacie, pod którą nie miała nic, tylko przepaskę na biodrach. Podeszła zdecydowanym krokiem, z bezbarwnym uśmiechem na ustach i gestem nakłoniła go, by usiadł na stołku. Do reszty zmieszany, posłuchał. Natychmiast zauważyła bliznę na ramieniu, wciągnęła powietrze i powiedziała coś, czego nie zrozumiał. - Tokaido - powiedział zmuszając się do uśmiechu. - Wakarimasu - rozumiem. Potem, zanim zdołał ją powstrzymać, polała mu wodą głowę - niespodzianka, o tym go nie uprzedzono - i zaczęła mydlić i myć jego długie włosy, potem ciało. Jej palce, twarde, wprawne i uparte, delikatnie myły 222 ramię, by go nie urazić. Ręce, nogi, plecy, piersi i brzuch, a potem podała mu szmatkę i gestem wskazała między jego nogi. Wciąż zaszokowany wymył te części ciała i potulnie zwrócił szmatkę. - Dziękuję - powiedział cicho. - Och, przepraszam, domo. Strumień wody zmył resztkę mydła i kobieta wskazała mu wannę. - Dozo! - Proszę. - Phillipie, pamiętaj tylko, że odmiennie niż u nas, musisz się wymyć, zanim wejdziesz do kąpieli, tak by inni mogli użyć tej samej wody - wyjaśniał Andre. - To w gruncie rzeczy bardzo rozsądne. Nie zapominaj, że drewno jest bardzo drogie i podgrzanie wody zabiera dużo czasu. Nie sikaj więc do wanny i gdy jesteś w łaźni, nie myśl o tej kobiecie jako o kobiecie, tylko jako o pomocniku, który ma cię oczyścić z zewnątrz, a potem od środka, dobrze? Tyrer zanurzył się w wannie. Woda była gorąca, lecz do wytrzymania. Zamknął oczy, nie chcąc patrzeć, jak kobieta porządkuje łaźnię. Jezu, pomyślał z udręką, za nic nie będę zdolny z nia współżyć. Andre zrobił ogromny błąd. - Ale... cóż, ja... ee... nie wiem, ile mam zapłacić. Czy dają dziewczynie pieniądze z góry, czy jak? - Mon Dieu, nie powinieneś nigdy dawać pieniędzy żadnej dziewczynie, nigdzie, to jest szczyt złego wychowania, chociaż możesz się ostro targować z mama-san, czasami z samą dziewczyną, lecz dopiero po herbacie czy sake. Zanim wyjdziesz, połóż je dyskretnie w widocznym miejscu. W "Domu Trzech Karpi" nie daje się pieniędzy, to miejsce specjalne... Istnieją również inne tego samego rodzaju, tylko dla specjalnych klientów. A ja jestem jednym z nich. Prześlą ci rachunek, dwa lub trzy razy do roku. Lecz posłuchaj, zanim tam pójdziemy, musisz przysiąc na Boga, że zapłacisz rachunek w chwili, gdy ci go przedstawią, i że nigdy, przenigdy nie wprowadzisz tam nikogo innego ani nie będziesz rozmawiał o tamtym miejscu. Tak więc przysiągł i obiecał. Chciał spytać, ile to kosztuje, lecz nie śmiał tego zrobić. - Ten... rachunek, kiedy on przychodzi? - Kiedy się spodoba mama-san. Mówiłem ci, Phillipie, możesz mieć rozkosz na kredyt przez cały okrągły rok, jeśli okoliczności będą sprzyjające. Oczywiście, ja jestem twoim gwarantem... Ciepło kąpieli przenikało go. Ledwo słyszał, jak krzątająca się kobieta wyszła, a potem wróciła. - Taira-san? - Hai? - Tak? Wyciągała do niego ręcznik. Dziwnie ospały, wygramolił się z wanny, mięśnie miał uśpione przez wodę. Pozwolił, by kobieta go wytarła. Ponownie oporządził intymne części ciała, tym razem z mniejszym skrępowaniem. Czesanie włosów. Sucha, wykrochmalona yukata. Potem wskazała mu drogę do łóżka. 223 Znowu ogarnął go przestrach. Trzęsąc się, zmusił się, by wejść do łóżka. Przykryła go, odchyliła drugi róg przykrycia i wyszła. Serce mu łomotało, lecz cudownie było tu leżeć. Miękkie, czyste i słodko Pachnące materace. On sam tak czysty, jak nie czuł się od wielu lat; wkrótce się uspokoił, a potem shoji otworzyło się i zamknęło, i Tyrer poczuł ulgę, lecz nie był już spokojny. Ledwo widział dziewczynę - drobną, gibką, w bladożół-tej yukacie, długie włosy spływały kaskadą. Teraz klęczała przy łóżku. - Konbanwa, Taira-san. Ikaga desu ka? Watashi wa Ako. - Dobry wieczór, panie Taira. Jak się pan czuje? Jestem Ako. - Konbanwa, Ako-san. Watashi wa Phillip Tyrer desu. Nachmurzyła się. - F..uri...f- Próbowała powiedzieć "Phillip" kilka razy, lecz nie mogła, Potem zaśmiała się wesoło, powiedziała coś, czego nie mógł zrozumieć, i poprzestała na Taira-san. Siedział teraz wyprostowany. Patrzył na nią. Z bijącym sercem, bezradny. Zupełnie go nie pociągała. - Dozo? - Czy mogę? Wskazała drugą stronę łóżka. - Dozo. W świetle świecy nie widział jej wyraźnie. Widział tylko tyle, że jest młoda; oceniał, że mniej więcej w jego wieku. Jej twarz była gładka i biała od pudru, zęby białe, wargi czerwone, nos prawie rzymski, oczy jak wąskie elipsy, miły Uśmiech. Czekała. Jego nieśmiałość i brak doświadczenia paraliżowały go. Jezu, jak mam jej powiedzieć, że jej nie chcę, że nie chcę teraz nikogo, że nie mogę, wiem, że nie mogę, i to nie będzie, nie stanie się dzisiaj, a ja się skompromituję i Andre... Andre! Co mu powiem? Będę pośmiewiskiem. O, Jezu, dlaczego się zgodziłem? Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. Zadrżał mimowolnie. Ako mamrotała słodkie słowa zachęty i taiła uśmiech, wiedząc, czego może oczekiwać po tym mężczyźnie-dzieciaku, dobrze przygotowana przez Raiko-san: - Ako, dzisiaj nastąpi jeden z rzadkich momentów w twym życiu i musisz zapamiętać każdy szczegół, by nas nimi uraczyć przy pierwszym posiłku. Twój klient jest przyjacielem Francusia i kimś wyjątkowym w naszym świecie: jest prawiczkiem. Francuś mówi, że nigdy byś nie uwierzyła, jak jest nieśmiały, że będzie przestraszony, że prawdopodobnie będzie łkał, kiedy jego Czcigodna Broń go zawiedzie, może nawet zmoczyć łóżko w swym nie spełnionym podnieceniu, lecz nie martw się, droga Ako, Francuś upewnia mnie, że poradzisz sobie z nim w normalny sposób i nie masz się czym martwić. - liii, nigdy nie zrozumiem gai-jinów, Raiko-san. - Ani ja. Z pewnością są dziwni, niecywilizowani, lecz na szczęście większość z nich jest rozkosznie bogata. Być tutaj to nasze przeznaczenie, więc musimy ich wykorzystać jak się da. I jeszcze bardzo ważna sprawa: Francuś powiada, że to angielski notabl, potencjalny stały klient, więc niech doświad- czy Chmur i Deszczy, tak czy inaczej, nawet jeśli... nawet jeśli bed/ies?. musiała uciec się do ostateczności. - Oh ko! - Idzie o honor domu. - Och! Rozumiem. W takim razie... jakoś to zrobię. - Pokładam w tobie wszelkie nadzieje, Ako-chan, jako że masz prawie trzydzieści lat doświadczenia w Wierzbowym Świecie. - Nie wie pani, czy on w swoich gustach jest jak Francuś? - Czy lubi, jak łaskocze się go po tylnych częściach i od czasu do czasu Perły Rozkoszy? Może powinnaś być na to przygotowana, ale spytałam bezpośrednio Francusia, czy młodzian ma skłonność do mężczyzn, i zapewnił mnie, że nie. To dziwne, że Francuś wybrał nasz dom dla inicjacji przyjaciela, zamiast któregoś z innych, z jakich sam teraz korzysta. - Domu nie można za to winić, nigdy. Proszę cię, nie myśl o tym, Raiko--chan. Jestem zaszczycona, że mnie pani wybrała, zrobię wszystko, co niezbędne. - Oczywiście. liii, kiedy pomyśleć, że Parujące Łodyżki gai-jinów są zwykle o wiele większe niż osób cywilizowanych, że większość z nich chędoży satysfakcjonująco, choć bez japońskiego temperamentu, polotu i bez dążenia do zgłębienia granic... Francuś jest tu wyjątkiem, cóż, sądziłabyś, że będą z nich szczęśliwi rozpustnicy. Ale nie są. Mają w swych głowach jakiegoś pająka, który im mówi, że chędożenie nie jest Najbardziej Niebiańską Przyjemnością, lecz jakimś tajemnym, religijnym złem. To dziwaczne. Teraz, eksperymentując, Ako przysunęła się i pieściła jego pierś, potem opuściła dłoń niżej i musiała naprawdę dołożyć starań, by nad sobą zapanować, kiedy młodzieniec drgnął przestraszony. Minęło kilka chwil, nim na dobre się opanowała. - Taira-san? - powiedziała cicho, - Tak, eee... hai, Ako-san? Ujęła jego dłoń i ułożyła ją wewnątrz swojej yukaty na piersiach, przechyliła się i pocałowała go w ramię, ostrzeżona, by uważać na ranę, którą mu zadał mężny shishi. Żadnej reakcji. Przysunęła się bliżej. Szeptała mu, jaki jest dzielny, silny i męski, w jaki przesadny sposób służąca opowiadała o nim i jego owocu. Kiedy pieściła jego pierś, czuła jak drży, lecz bez namiętności. Mijały minuty. Wciąż nic; była coraz bardziej zatroskana. Palce delikatne jak motyle, a jednak wciąż leżał bezwładny - dłonie, wargi, wszystko. Łagodna pieszczota, uważne krążenie, jeszcze bez prawdziwej poufałości. Mijały minuty. Wciąż nic. Jej konsternacja wzrastała. Bała się, że może zawieść. Dotknęła jego ucha językiem. Ach, mała nagroda: jej imię wymówione gardłowo, a jego usta całują jej szyję. liii, pomyślała i wargami objęła jego brodawkę piersiową. Teraz to tylko kwestia czasu, by jego dziewictwo wystrzeliło do nieba, a potem będę mogła zamówić trochę sake i spać do rana i zapomnieć, że mam czterdzieści 224 15 - Gai-jin 225 trzy lata, nie mam dzieci, a pamiętać tylko, że Raiko-san wyratowała mnie z domu szóstej klasy, do którego wygnałby mnie mój wiek i brak urody. Tyrer leniwie obserwował samurajów na placu Przedstawicielstwa Brytyjskiego, słońce dotykało horyzontu, a jego mózg coraz bardziej zaprzątała Ako, a potem Hamako (dwie noce później) i wreszcie Ona. Fujiko. Przedostatniej nocy. Poczuł, że twardnieje; wiedział, że teraz został nieubłaganie pochwycony przez ten świat. Pływający Świat, gdzie jak mówił Andre, żyło się tylko dla chwili bieżącej, dla przyjemności, dryfując, o nic się nie troszcząc, jak kwiat popychany prądem spokojnej rzeki. - Co prawda nie zawsze jest spokojny, Phillipie. Jaka jest Fujiko? - Och... eee, nie widziałeś jej, nie znasz jej? - Nie, powiedziałem tylko Raiko-san, jaki rodzaj dziewczyny mógłby ci się podobać, kładąc akcent na "łóżkowy słownik". Jaka była? Tyrer zaśmiał się, by ukryć swe całkowite zakłopotanie i niepokój wywołany tym bezpośrednim pytaniem o sprawy tak osobiste, l^ecz Andre wiele mu przecież dał, więc pragnął być "francuski" i otwarty i zapomniał o swoich obawach, że dżentelmen nie powinien dyskutować ani ujawniać czegoś tak intymnego. - Ona... ona jest młodsza ode mnie, mała, właściwie drobna, nie, nie ładna według naszych pojęć, lecz zadziwiająco atrakcyjna. Zdaje się, o ile zrozumiałem, że jest tam nowa. - Mam na myśli łóżko, jaka była? Lepsza niż inne? - Och. Cóż, nie było, ee... nie ma porównania. - Miała większy temperament? Była bardziej zmysłowa? Co? - Cóż, tak. Ubrana, rozebrana, niezwykła. Wyjątkowa. Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować, tak wiele ci zawdzięczam. - De rien, de rien, mon vieux. - To prawda. Następnym razem... następnym razem ty się z nią spotkasz. - Mon Dieu, nie. Nigdy nie przedstawiaj swojej "wyjątkowej" nikomu, zwłaszcza przyjacielowi; taka jest reguła. Nie zapominaj, że dopóki nie sprowadzisz jej do opłaconego przez siebie miejsca i nie będziesz płacił za nią rachunków, jest dostępna dla każdego za pieniądze... jeśli tego chce. - Och, zapomniałem - powiedział, skrywając prawdę. - Nawet jeśli już to zrobisz, zawsze może mieć kochanka na boku, jeśli będzie chciała. Kto ją sprawdzi? - Tak przypuszczam - przytaknął z udręką. - Nie zakochuj się, przyjacielu, nie w kurtyzanie. Bierz je takimi, jakie są... jako osoby dla przyjemności. Ciesz się nimi; możesz je polubić, ale ich nie kochaj i nigdy nie dopuść, by one się w tobie zakochały... Tyrer zadrżał. Nienawidził prawdy. Gdy sobie wyobrażał, że ona jest 226 w łóżku z innym, tak jak oni byli razem... Nienawidził tej wizji. I tego, że odbywało się to za pieniądze. Nienawidził bólu w swych lędźwiach. Mój Boże, czy naprawdę była taka wyjątkowa? Śliczna, żywa, słodka pleciuga, łagodna, miła, taka młoda i tak krótko przebywała w domu. Czy powinienem się nią zająć? Nie: czy powinienem? Czy mogę? Na pewno Andre ma jakieś takie swoje własne miejsce, ze swą wyjątkową przyjaciółką, choć nigdy o tym nie mówił. A ja go nigdy o to nie zapytam. Jezu, ile to by kosztowało? Na pewno więcej, niż mógłbym sobie pozwolić... Nie myśl o tym teraz. Ani o niej. Z wysiłkiem skupił uwagę na ogrodzie w dole, lecz ból trwał. Część oddziału Szkotów zbierała się wokół masztu, trębacz i czterej dobosze już stali przygotowani do opuszczania flagi. Rutyna. Grupka ogrodników zebrała się przy bramie - mieli zostać policzeni, a potem zwolnieni. Przecisnęli się przez wrota, a potem przez samurajów i już ich nie było. Rutyna. Wartownicy zamknęli i zaryglowali żelazną bramę. Rutyna. Bębny i trąbka zadźwięczały, kiedy z wolna opuszczano Union Jacka; słońce nie zachodzi nad brytyjską flagą - było to brytyjskie prawo na całym świecie. Rutyna. Większość samurajów teraz odchodzi, zostawiają tylko zredukowane nocne posterunki. Rutyna. Tyrer zadrżał. Jeśli to tylko rutyna, dlaczego jestem taki zdenerwowany? Ogrodnicy Przedstawicielstwa Brytyjskiego weszli gromadą do przylegającej do buddyjskiej świątyni szopy, w której sypiali. Żaden z nich nie spojrzał Hiradze w oczy. Wszystkich ostrzeżono, że ich życie oraz życie całego ich rodu zależy od jego bezpieczeństwa. - Wystrzegajcie się rozmów z obcymi - nakazał im. - Jeśli bakufu się dowie, że udzieliliście mi schronienia, zapłaci wam za to tą samą monetą co mnie, tylko że zostaniecie ukrzyżowani, a nie od razu zabici mieczem. Mimo ich pokornych protestów, że jest całkowicie bezpieczny, że może im ufać, Hiraga, jak zawsze zresztą, nie czuł się bezpieczny. Od czasu zasadzki na Anjo minęło dziesięć dni; większość czasu spędził w jedynym bezpiecznym miejscu w Kanagawie, w "Gospodzie Północnych Kwiatów". Atak się nie udał i wszyscy z wyjątkiem jednego z jego towarzyszy zostali zabici, ale to była tylko karma, nic więcej. Wczoraj nadeszła wiadomość od Katsumaty, najważniejszego, choć nie jawnego shishi z Satsumy, obecnie przebywającego w Kioto: Pilne: za kilka tygodni shogun Nobusada stworzy niesłychany precedens, przyjeżdżając tutaj, by złożyć wizytę państwową cesarzowi. Wszystkim shishi zaleca się zebrać w mieście jak najszybciej, by zaplanować, jak go schwytać, posiać w zaświaty, a następnie opanować Wrota Pałacowe. 227 Katsumata podpisał list swym imieniem kodowym: Kruk. Hiraga przedyskutował z Orim, co robić, a następnie postanowił powrócić do Edo, by w pojedynkę zniszczyć Przedstawicielstwo Brytyjskie. Był wściekły: wszystko wskazywało na to, że Rada Starszych została przechytrzona i zneutralizowana przez gai-jinów. - Kioto może poczekać, Ori. Musimy kontynuować nasz atak na gai--jinów. Musimy ich tak rozwścieczyć, by zbombardowali Edo. Z Shogunem i Kioto poradzą sobie inni. - Pomyślał o tym, żeby zabrać ze sobą Oriego, lecz Ori był bezradny, z paskudzącą się raną, pozbawiony pomocy lekarskiej. - Co z twoim ramieniem? - Kiedy nie będę w stanie tego znieść, popełnię seppuku - odparł Ori bełkotliwie z powodu sake, której nadużywał dla stłumienia bólu. We trójkę, on, Ori i mama-san, spotkali się na pożegnalną popijawę. - Nie martw się. - Czy nie ma innego doktora, jakiegoś zaufanego? - Nie, Hiraga-san - oświadczyła mama-san, Noriko. Była drobną pięćdziesięcioletnią kobietą o łagodnym głosie. - Posłałam nawet po dwóch przyjaciół, Koreańczyków: akupunkturzystę i zielarza, lecz okłady okazały się nieskuteczne. Jest jeszcze gai-jin, ten olbrzym... - Głupia - krzyknął Ori. - Ile razy mam ci powtarzać? To jest rana od kuli, jednej z ich kul, a oni widzieli mnie w Kanagawie! - Proszę mi wybaczyć - poprosiła pokornie mama-san z głową przy tatami. - Proszę wybaczyć tej głupiej osobie. Ukłoniła się znowu i wyszła, ale w skrytości ducha przeklinała Oriego, że nie jest prawdziwym shishi i nie popełnia seppuku, a przecież ma tutaj Hiragę, najidealniejszego sekundanta, jakiego można sobie życzyć, i mógłby w ten sposób odsunąć straszliwe niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad nią i nad jej domem. Wiadomość o losach "Gospody pod Czterdziestoma Siedmioma Róninami" rozniosła się na pięćdziesiąt ri i nawet dalej - to oburzające: zabić w odwecie wszystkich klientów, kurtyzany i służących i wbić na kołek głowę mama-san. To potworne, rozmyślała czując wściekłość. Przecież żaden dom nie może zakazać wstępu samurajowi, obojętne: shishi czy nie shishi. W dawnych czasach samurajowie zabijali znacznie częściej niż dzisiaj... tak, ale tak się działo wieki temu, przeważnie było to zasłużone, no i nie zabijano kobiet i dzieci. Wtedy prawo kraju było sprawiedliwe (Shogun Toranaga - sprawiedliwy, jego syn i wnuk - sprawiedliwi), a potem... korupcja i rozpusta stały się udziałem wszystkich następnych Shogunów, daimyo i samurajów i już od ponad wieku duszą nas swymi łupieżczymi podatkami! Shishi są naszą jedyną nadzieją! Somo-jdi! - Anjo musi umrzeć, zanim my umrzemy - oznajmiła zapalczywie, kiedy Hiraga pojawił się w końcu cały i zdrowy dwa dni po ataku. - Byliśmy przerażeni, że złapano cię i spalono razem z innymi. A wszystko na rozkaz 228 Anjo, Hiraga-san, na jego rozkaz... Akurat wracał z gospody, kiedy go zaatakowaliście obok wrót zamkowych. Osobiście nakazał egzekucję i był jej świadkiem, po czym pozostawił tam ludzi w zasadzce na wypadek, gdybyście wy, shishi, powrócili w to miejsce, nieświadomi. - Kto nas zdradził, Hiraga? - spytał Ori. Samurajowie Mori. - Ale Akimoto twierdzi, że widział, jak ich zgarnięto i zabito. -- To musiał być jeden z nich. Czy ktoś jeszcze uciekł? - Tylko Akimoto. Ukrywał się w innej gospodzie przez cały dzień i noc. -- Gdzie jest teraz? - Jest zajęty - powiedziała Noriko. - Czy mam po niego posłać? - Nie, zobaczę się z nim jutro. Anjo musi zapłacić krwią za gospodę! To było sprzeczne z wszelkimi zwyczajami! - Zapłaci. Tak jak roju. Tak jak Shogun Nobusada. I tak jak Yoshi. W swej prywatnej kwaterze, wysoko w zamkowej wieży, Yoshi układał poemat. Siedział w niebieskim jedwabnym kimonie przy niskim stoliku, na którym stała lampa oliwna i leżały kartki ryżowego papieru, pędzelki różnej grubości, stała woda do zmiękczania klocka kruczoczarnego tuszu, pośrodku którego połyskiwało teraz maleńkie, zapraszające jeziorko. Zmierzch zmienił się w noc. Z zewnątrz dobiegał pomruk miliona istnień stale obecnych w Edo. Jak zwykle kilka domów stało w ogniu. Z zamku w dole dochodziły uspokajające stłumione dźwięki potwierdzające obecność żołnierzy, stukot koptyt końskich na kocich łbach, od czasu do czasu gardłowy śmiech wznoszący się razem z dymem i zapachami ogni kuchennych przez ozdobne okienka strzelnicze w ogromnych murach, jeszcze nie zasłonięte przed chłodem nocy. To było jego sanktuarium. Tatami, tokonoma, naprzeciw niego shóji oświetlone w ten sposób, że widział kształt każdej postaci na zewnątrz, lecz nikt nie mógł spojrzeć do środka. Na zewnątrz tego pokoju znajdował się większy przepokój, od którego korytarze prowadziły do pustych w tej chwili kwater sypialnych. Przebywała tam tylko służba, pokojówki i Koiko, jego wspaniała faworyta. Rodzina - żona, dwóch synów i córka, i konkubina ze swoim synem - wszyscy żyli bezpiecznie, ochraniani przez licznych strażników, w fortecy Smoczy Ząb, jego dziedzicznym zamku, jakieś dwadzieścia ri na północ. Poza przedpokojem stali strażnicy, dalej znajdowały się kolejne pokoje z innymi strażnikami. Wszyscy ci ludzie zostali zaprzysiężeni jako jego osobista służba. Yoshi zanurzył pędzelek w jeziorku tuszu. Umieścił koniuszek nad delikatnym ryżowym papierem i napisał pewną ręką: 229 Miecz moich przodków Gdy pozostaje w mym ręku Obraca się niespokojnie Na pismo składały się trzy krótkie pionowe linie hieroglifów, nakreślone zdecydowanie tam, gdzie powinny być takie, i miękkie tam, gdzie ich miękkość miała wzmacniać obraz utworzony przez litery. Nie można było nic udoskonalić, zmienić, poprawić nawet najmniejszej niedoskonałości. Papier ryżowy wchłaniał tusz momentalnie, znaki stawały się nieusuwalną częścią kartki, przybierając barwy od czerni do szarości, zależnie od tego, jak używano pędzla i ile wody użyto. Chłodnym okiem przyjrzał się swemu dziełu, rozłożeniu poematu na kartce i całemu obrazowi, tworzonemu przez odcienie czarnej kaligrafii na białej płaszczyźnie, kształtom i ich płynności, zaćmionej jasności hieroglifów. To jest dobre, pomyślał bez próżności. Nie mogę zrobić tego lepiej - to prawie granica moich umiejętności, a może nawet sama granica. Co ze znaczeniem poematu, jak powinien być odczytywany? Ach, to ważne pytanie, właśnie dlatego jest on dobry. Ale czy osiągnę to, co chcę? Te pytania skłoniły go, by jeszcze raz przeanalizować szokujące wydarzenia tutaj i w Kioto. Kilka dni temu przyszła wiadomość, że nastąpił tam nagły, krwawy, lecz zakończony sukcesem zamach wojsk Chóshu. Wyparły one siły Satsumy i Tosy, które przez ostatnie sześć miesięcy sprawowały w Kioto władzę, zjednoczone w niewygodnym dla siebie przymierzu. Wrotami Pałacowymi rządził teraz pan Ogama z Chóshu. Na pośpiesznie zwołanym zebraniu Rady Starszych wrzało, Anjo prawie pienił się z wściekłości. - Chóshu, Satsuma i Tosa! Zawsze ta trójka. Te psy muszą zostać zmiażdżone! Gdyby nie oni, panowalibyśmy nad wszystkim. - To prawda - przyznał Yoshi. - Cały czas wam powtarzam, że musimy nakazać naszym wojskom w Kioto natychmiastowe zdławienie rebelii. Za wszelką cenę! - Nie, musimy czekać, nasze tamtejsze siły są niewystarczające. Starzec Toyama wytarł swą siwą brodę i rzekł: - Zgadzam się z Yoshi-dono. Wojna to jedyne wyjście, musimy postawić Ogarnę z Chóshu poza prawem! - To niemożliwe - powiedział gderliwie Adachi, w swoim imieniu i ostatniego ze Starszych. - Zgadzamy się z Anjo, nie możemy ryzykować obrażenia wszystkich daimyo, prowokować ich, by powstali przeciw nam. - Musimy działać natychmiast - powtórzył wtedy Yoshi. - Musimy rozkazać naszym wojskom odbicie Wrót i zdławienie rebelii. - Nasze siły są niedostateczne - upierał się Anjo. - Zaczekamy. Nie jest to właściwy czas. - Dlaczego nie posłuchacie mojej rady? - Yoshi był tak zagniewany, 230 że niemal dawał to po sobie poznać. Opanował gniew z wysiłkiem, wiedząc, że utrata kontroli nad sobą byłaby fatalnym błędem i trwale zwróciłaby Starszych przeciw niemu. Czyż nie był najmłodszy, najmniej doświadczony, choć przecież miał najwyższe kwalifikacje i największe wpływy wśród daimyo? On jedyny spośród Starszych, gdyby chciał, mógł podnieść swój sztandar i wtrącić cały kraj w wojnę domową, stan, jaki panował przez wieki przed Shogunem Toranagą? Czyż nie zazdrościli mu wszyscy i nie pluli, kiedy został wyznaczony na kuratora i powołany do Rady Starszych na "życzenie" cesarza, bez konsultacji z nimi, przez tego, kto akurat wtedy manipulował Synem Niebios? - Wiem, że mam słuszność. Czy nie miałem słuszności w sprawie gai-jinów? Teraz też się nie mylę. Plan, który ułożył, by usunąć gai-jinów i ich flotę z Edo, tak by oni sami zyskali czas na załatwienie ich własnych wewnętrznych problemów, powiódł się po prostu znakomicie. Był taki prosty: - Z ogromną pompą i udaną pokorą - mówił wtedy Yoshi - rzucimy im ochłap okupu, zaproponujemy spotkanie z Radą Starszych, które zostanie odłożone, a potem znów odłożone lub odwołane albo w razie konieczności obsadzone marionetkami. Damy do zrozumienia w ostatniej chwili, kiedy ich cierpliwość będzie bliska wyczerpania, że ma zostać zorganizowane spotkanie z Shogunem po jego powrocie, spotkanie, które również może być opóźniane, renegocjowane i odkładane, i nigdy się nie odbędzie, a nawet jeśli się odbędzie kiedyś w przyszłości, da tylko takie wyniki, jakich będziemy sobie życzyli. Teraz przypomniał im to: - Zyskaliśmy trochę czasu, który był nam potrzebny, i odkryliśmy sposób postępowania z nimi: wykorzystywać ich niecierpliwość przeciw nim, dać im fałszywe obietnice i mnóstwo zupy, lecz nie ryb, a co najwyżej gnijące kawałki, których nie potrzebujemy lub nie chcemy. Byli usatysfakcjonowani, ich flota odpłynęła w burzę i być może leży na dnie morza. Żaden statek jak dotychczas nie powrócił. - Bogowie pomogli nam z tą burzą - stwierdził stary Toyama. - Znowu wysłali swój Boski Wiatr, wiatr kamikaze, tak jak to zrobili wieki temu przeciw nadpływającym hordom Kubiłaja. Kiedy zechcemy ich wypędzić, będzie tak samo, bogowie nigdy nas nie opuszczą. - To pewne, że przeprowadziłem nasz plan perfekcyjnie - pysznił się Adachi. - Gai-jinowie są łagodni jak pięciorzędna kurtyzana. - Gai-jinowie to jątrząca rana, która nigdy się nie zagoi, dopóki będziemy słabsi militarnie lub biedniejsi - rzekł Anjo zirytowany, załamując dłonie. - Są wrzodem, który się nie zaleczy, jeśli go nie wypalimy, a nie możemy jeszcze tego zrobić, jeszcze nie... nie mając środków, by zbudować okręty i zrobić armaty. Nie możemy się rozpraszać i rozkazywać wojskom, by wzięły Wrota, jeszcze nie. Oni nie są bezpośrednim wrogiem, Chóshu też nie. Bezpośrednim wrogiem jest sonno-jbi i te psy shishi. Yoshi zauważył, jak bardzo Anjo zmienił się po zamachu: stał się znacznie 231 bardziej wybuchowy, jego zdecydowanie osłabło, choć nie osłabł wpływ na innych Starszych. - Nie zgadzam się z tym, ale jeśli uważasz, że mamy niedostateczne siły, zarządźmy powszechną mobilizację i skończmy z władcami księstw zewnętrznych i wszystkimi ich sojusznikami! - Wojna to jedyna droga, Anjo-sama, zapomnij o shishi, zapomnij na chwilę o gai-jinach - ozwał się Toyama. - Wrota... musimy przede wszystkim znowu odzyskać nasze dziedziczne prawa. - Zrobimy to we właściwym czasie - odrzekł Anjo. - Następna sprawa: wizyta Shoguna przebiegnie, jak to zaplanowano. Mimo protestów Yoshiego Anjo przeprowadził głosowanie - wynik: trzy do dwóch - a potem, na osobności powiedział złośliwie: - Mówiłem ci, Yoshi-dono, oni zawsze będą głosowali, jak ja chcę, shishi nigdy ze mną nie wygrają, ani pan, ani nikt inny. - Nawet Shogun Nobusada? - On... on nie jest wrogiem i kieruje się mymi radami. - A księżniczka Yazu? - Ona posłucha... posłucha swego męża. - Aż do swej śmierci będzie słuchać swego brata, cesarza. Słowa, które Anjo wypowiedział wtedy z krzywym uśmiechem, wstrząsnęły nim: - Proponujesz zorganizowanie wypadku? Hę? - Nie proponuję niczego podobnego. Yoshi poczuł zimno. Ten mężczyzna stawał się zbyt niebezpieczny, by mógł pozostać przy życiu, a jednocześnie był zbyt potężny, by go zneutralizować, zbyt dalekowzroczny; popierały go kohorty zdolne zmieść Yoshiego... Do drzwi ktoś się zbliżał, prawie bezszelestnie. Odruchowo jego prawa dłoń powędrowała ku leżącemu obok mieczowi, choć był pewien, że rozpoznaje rysującą się za nimi sylwetkę. Ktoś ukląkł. Delikatne pukanie. - Tak? Odsunęła drzwi, ukłoniła się i czekała z uśmiechem. - Proszę, wejdź, Koiko - rzekł uradowany tą niespodzianą wizytą. Wszystkie jego demony pierzchły. Posłuchała, zamknęła drzwi, podbiegła do niego, jej długie wzorzyste kimono szeleściło. Uklękła znowu i przycisnęła policzek do jego dłoni. Zauważyła natychmiast obrazek - poemat. - Dobry wieczór, panie mój. Zaśmiał się i uścisnął ją czule. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Stęskniłam się za tobą - powiedziała po prostu. - Czy mogę obejrzeć twój poemat? - Oczywiście. Kiedy smakowała jego dzieło, on smakował ją. Od trzydziestu czterech 232 dni, od kiedy Koiko była tutaj, w murach zamkowych, obserwowanie jej niezmiennie dostarczało mu przyjemności. Niezwykłe szaty. Skóra gładka jak czysta skorupka jajka, błyszczące krucze włosy, które rozpuszczone sięgnęłyby talii, delikatny nos, zęby pozostawione białe, tak jak jego zęby, a nie poczernione według dworskiej mody. - To głupie! - powiedział do niego ojciec, gdy tylko Yoshi mógł to zrozumieć. - Nie będziemy czernić zębów jedynie dlatego, że wieki temu cesarz wprowadził taki zwyczaj na dworze, gdyż jego własne zęby były stare i zepsute. To tylko z tego powodu oznajmił, że malowane zęby to coś lepszego niż posiadanie zębów zdrowych jak u zwierząt! I nie będziemy farbować warg i policzków, tak jak dotychczas to robią niektórzy, tylko dlatego, że inny cesarz chciał być kobietą, a nie mężczyzną; udawał, że jest kobietą, a dworacy naśladowali go, by mu się przypochlebić. Koiko ma dwadzieścia dwa lata i jest tayu - osiągnęła najwyższy możliwy stopień gejszy z Wierzbowego Świata. Usłyszawszy, jak szepczą na jej temat, zaciekawiony, posłał po nią kilka miesięcy temu i cieszył się jej towarzystwem, a potem rozkazał mama-san, by przedstawiła propozycję co do usług Koiko. Zgodnie z wszelkimi regułami propozycja powędrowała do jego żony, by ta wszystko załatwiła. Żona napisała z zamku Smoczy Ząb: Ukochany mężu, zawarłam dziś satysfakcjonującą umowę z mama-san na tayu Koiko z "Domu Wistarii". Panie, uważamy, że będzie nie tylko lepiej, byś miał wyłączność, a nie jedynie pierwszeństwo na jej usługi, ale i bezpieczniej, jako że otoczają cię wrogowie. Kontrakt można przedłużać co miesiąc, zależnie od twego kaprysu. Zaplata będzie przekazywana co miesiąc, z dołu, by mieć gwarancję, że jej usługi zostaną utrzymane na oczekiwanym bardzo wysokim poziomie. Twoja konkubina i ja jesteśmy zadowolone, że postanowiłeś mieć zabawkę. Twoje zdrowie i bezpieczeństwo było i nadal pozostaje naszą naczelną troską. Pragnęłabym pogratulować ci wyboru; krążą pogłoski, że Koiko jest rzeczywiście nadzwyczajna. Twoi synowie mają się dobrze i są szczęśliwi, również twoja córka i ja. Przesyłamy ci wyrazy naszej wiecznej lojalności i tęsknoty za twą obecnością. Proszę cię, zawiadamiaj mnie na bieżąco, gdyż muszę polecić naszemu skarbnikowi, by odłożył fundusze... Zgodnie z zasadami jego żona nie wymieniła sumy. Nie obchodziło go to - podstawowym obowiązkiem żony było strzec i zarządzać bogactwem rodzinnym oraz płacić rachunki rodziny. Koiko podniosła wzrok. - Twój poemat jest bez skazy, Yoshi-chan - stwierdziła i klasnęła w dłonie. "Chan" był intymnym zdrobnieniem. -^ Ty jesteś bez skazy - odparł, skrywając przyjemność, jaką sprawił mu jej osąd. Była znana w Edo nie tylko ze swych niezwykłych cech fizycznych, ale i z jakości kaligrafii, piękna swych poematów i bystrego osądu w sprawach sztuki i polityki. 233 - Uwielbiam twój sposób pisania, a poemat jest wspaniały. Uwielbiam złożoność twego umysłu, zwłaszcza ten wybór: "gdy", a nie na przykład "teraz" i "obraca się", a przecież człowiek mniejszego formatu użyłby "porusza się" lub "drga", co nadałoby temu konotację seksualną. A umieszczenie końcowego słowa, końcowego "niespokojnie..." ach, Yoshi-chan, jak trafne jest umieszczenie tego słowa, słowa-klucza, na końcu. Twoje dzieło jest wspaniałe i może być odczytane na tuzin różnych sposobów. - A jak ci się zdaje, co chciałem powiedzieć? Jej oczy zapłonęły. - Po pierwsze, powiedz mi, czy masz zamiar go zachować... ujawnić lub przeciwnie, pozostawić nieznanym, czy też postanowiłeś go zniszczyć. - I jakie są moje zamiary? - zapytał, rozkoszując się nią. - Jeśli nie będziesz ukrywał, że go napisałeś, lub tylko udasz, że go ukrywasz, albo też udasz, że jest czymś tajnym, to jest twoim zamiarem, by przeczytali go inni i takim czy owym sposobem poinformowali twoich wrogów, wedle twoich życzeń. - I co oni pomyślą? - Wszyscy, prócz najsprytniejszych, dojdą do wniosku, że twoja determinacja słabnie i twoje lęki zaczynają tobą władać. - A ta reszta? Oczy Koiko pozostały wciąż rozbawione, lecz zauważył, że zapaliła się w nich iskierka i już tam pozostała. - Z twoich najważniejszych przeciwników - zaczęła ostrożnie - Shogun Nobusada zinterpretuje to tak: w głębi duszy tak jak i on uważasz, że nie jesteś wystarczająco silny, by stanowić prawdziwe zagrożenie. Z radością uzna, że im dłużej będzie czekał, tym łatwiej cię wyeliminuje. Anjo, zżerany zazdrością z powodu twej zręczności jako poety i kaligrafa, szydziłby z "niespokojnie", przekonany, że jest to słowo niestosowne i źle dobrane. Jednak poemat by go fascynował, niepokoił, zwłaszcza gdyby mu doniesiono, że to sekretne przesłanie, i w końcu odcyfrowałby tysiąc sto piętnaście ukrytych znaczeń, z których każde zwiększałoby jego nieubłaganą niechęć w stosunku do ciebie. Jej otwartość go oszołomiła. - A gdybym go skrycie zachował? Zaśmiała się. - Wtedy spaliłbyś go natychmiast i nigdy byś mi nie pokazał. To smutne niszczyć takie piękno, bardzo smutne, Yoshi-chan, lecz konieczne, gdy ktoś ma taką jak ty pozycję. - Dlaczego? To tylko poemat. - Wydaje mi się, że ten właśnie jest szczególny. Jest zbyt dobry. Taka sztuka pochodzi z głębokich wewnętrznych pokładów. Odsłania. Odsłanianie jest celem poezji. - Mów dalej. 234 Jej oczy zdawały się zmieniać kolor, kiedy tak się zastanawiała, jak daleko ośmieli się posunąć; zawsze badała granice swego intelektu: ku rozrywce lub pobudzeniu swego pana, jeśli to go właśnie interesowało. Zauważył zmianę, lecz nie odkrył jej przyczyny. - Na przykład - rzuciła niedbale - niewłaściwe oczy mogłyby wnioskować, że w swoich najskrytszych myślach powiadasz: "Potęga mojego przodka i imiennika, Shoguna Toranagi Yoshi, jest w moim zasięgu, niemal prosi się, bym ją wykorzystał". Obserwował ją i nie mógł nic odczytać z jej oczu. Wszyskie jego zmysły uprzedzały o niebezpieczeństwie. liii, myślał, czy tak łatwo mnie rozszyfrować? Być może ta dama jest zbyt spostrzegawcza, by zachować ją przy życiu. - A księżniczka Yazu? Co by pomyślała? - Jest najsprytniejsza ze wszystkich, Yoshi-chan. Ale przecież wiesz o tym. Zrozumiałaby znaczenie natychmiast... jeśli nadałeś temu jakieś znaczenie. Znowu nie mógł nic wyczytać z jej oczu. - A jeślibym dał ci go w prezencie? - Gdyby ofiarowano mi taki skarb, moja niegodna osoba byłaby przepełniona radością... lecz w kłopocie, Yoshi-chan. - W kłopocie? - Jest zbyt wyjątkowy, by go dawać lub otrzymywać. Yoshi oderwał od niej wzrok i spojrzał bardzo uważnie na swe dzieło. To było wszystko, czego pragnął; nie mógłby go nigdy odtworzyć. Potem myślał 0 niej, z takim samym poczuciem ostateczności. Obserwował, jak jego palce podnoszą papier i wręczają jej poemat, zamykając pułapkę. Z czcią ujęła papier obu rękami i skłoniła się nisko. Intensywnie wpatrywała się w hieroglify, aby ich obraz w jej pamięci stał się równie nieusuwalny jak tusz na papierze. Głębokie westchnienie. Ostrożnie zbliżyła róg do płomienia lampki oliwnej. - Za pańskim pozwoleniem, Yoshi-sama, proszę? - spytała formalnie, patrząc na niego. Oczy nieruchome, dłoń pewna. - Dlaczego? - Był zdziwiony.' - Zbyt niebezpieczne jest pozostawianie takich myśli, by żyły. - A jeśli odmówię? - Wtedy, proszę, wybacz mi, muszę zdecydować za ciebie. - Więc zdecyduj. Natychmiast opuściła papier ku płomieniowi. Zajął się i zapłonął. Zręcznie nim obracała, dopóki płonął. Spopielony papier tworzył nadal jedną całość. Starannie balansowała nim na drugiej kartce papieru, aż płomień zgasł. Palce miała drugie 1 delikatne, paznokcie idealne. Jej palce bezszelestnie złożyły papier zawierający popiół w origami i odłożyły je na stół. Papier przypominał teraz karpia. Kiedy Koiko znowu podniosła wzrok, jej oczy były wypełnione łzami. Yoshiego przepełniały ciepłe uczucia. - Tak mi przykro, proszę, wybacz mi - powiedziała łamiącym się gło- 1_ 235 sem. - Ale to zbyt niebezpieczne dla ciebie... To takie smutne niszczyć piękno, które chciałoby się zachować... Tak, bardzo smutne, lecz niebezpieczeństwo... Czule wziął ją w ramiona. Wiedział, że wybrała jedyne możliwe rozwiązanie, i dla niego, i dla niej. Był zachwycony jej przenikliwością; odkryła jego pierwotny zamiar ukrycia poematu tylko po to, by go znaleziono i przekazano jego treść wszystkim, których wymieniła, zwłaszcza księżniczce Yazu. Koiko miała rację, teraz to widzę. Yazu przejrzałaby mój podstęp i odczytała me prawdziwe myśli: albo ona przestanie wpływać na Nobusadę, albo ja przestanę żyć. Czy to nie jest po prostu inny sposób oświadczenia: "Władza mojego przodka..." i tak dalej. Gdyby nie Koiko, sam nadziałbym swoją głowę na ich kołek! - Nie płacz, malutka - rzekł cicho, przekonany, że może jej ufać. I kiedy pozwoliła, by ją uspokajano, a potem ogrzano, a potem sama go ogrzewała, czuła w swym trzecim sercu, swym najbardziej skrytym sercu pierwsze serce, jawne, mógł zobaczyć świat, drugie otwierała tylko przed najbliższą rodziną, trzeciego nigdy, nigdy, nigdy nie odsłaniała przed nikim - czuła swym trzecim, sekretnym sercem ulgę, że oto przeszła przez następny test, gdyż to był z pewnością test. Dla niego byłoby zbyt niebezpieczne pozwolić, by coś tak zdradliwego zaczęło żyć własnym życiem, lecz dla mnie znacznie bardziej niebezpieczne byłoby zachowanie czegoś takiego. Och, tak, mój piękny protektorze, łatwo cię uwielbiać, śmiać się i grać z tobą w gry, udawać ekstazę, kiedy we mnie wchodzisz - i bosko jest pamiętać pod koniec każdego dnia, że właśnie zarobiłam jedno koku. Pomyśl o tym, Koiko-chan! Jedno koku dziennie, każdego dnia, za uczestniczenie w najbardziej podniecającej na świecie grze i to razem z kimś o tak wysokiej pozycji, z młodym, przystojnym, zdumiewającym mężczyzną o wielkiej kulturze, którego łodyga jest najlepsza z tych, jakie kiedykolwiek poznałam... Grać, a jednocześnie przysparzać sobie większego bogactwa niż ktokolwiek kiedykolwiek przedtem. Jej ręce, usta i ciało reagowały wprawnie, zamykały się, otwierały, znowu otwierały się szerzej, przyjmowały go, pomagały, prowadziły. Wyśmienicie nastrojony instrument, na którym mógłby grać; pozwalała na doprowadzenie się do krawędzi, idealnie udając ekstazę, udając, że zatapia się w niej raz po razie, lecz nigdy się nie zatapiając - zbyt ważne było zachowanie energii i rozsądku, on jest mężczyzną o tak wielu apetytach... Smakowała walkę, nigdy się nie śpiesząc, lecz jednak zawsze dążąc ku celowi; teraz balansował na krawędzi: odpychała go i przyciągała, odpychała i przyciągała, odpychała i przyciągała... odepchnęła w bezmiar ulgi. Spokój... Jego senny ciężar nie jest nieprzyjemny, znosi go po stoicku i stara się nie poruszać, by nie zakłócić jego spokoju. Dumna ze swojej sztuki, dobrze wiedziała, że i on jest dumny ze swojej. I ostatnia, najtajniejsza, radosna myśl, nim odpłynęła w sen: Ciekawe, jak Katsumata, Hiraga i ich przyjaciele shisi zinterpretują "Miecz moich przodków"... 14 KIOTO Poniedziałek, 29 września Kilka mil na południe od Kioto, o zmierzchu, toczyła się zajadła potyczka tylnej straży uciekających wojsk Satsumy z siłami Chóshu, prowincji pana Ogamy, który ostatnio wydarł im kontrolę nad Wrotami Pałacowymi. Walkę prowadził fechmistrz Satsumy, Katsumata, tajny shishi, wspierany przez setkę konnych samurajów - chronił pana Sanjiro i główne siły Satsumy, które znajdowały się o kilka mil na południe. Wróg miał znaczną przewagę liczebną. Na otwartym terenie porywisty wiatr niósł z pól ciężki smród ludzkiego nawozu. W górze złowieszczo gromadziły się burzowe chmury. Katsumata znowu przypuścił wściekły atak; przełamał pierwsze szeregi i skierował się ku sztandarom daimyo Chóshu, patrzącego z grzbietu konia pana Ogamy. Atakujący jednak musieli się wycofać, ponosząc krwawe, ciężkie straty, kiedy posiłki rzuciły się na odsiecz wodzowi. - Wszystkie oddziały naprzód! - zawołał Ogama. Miał dwadzieścia osiem lat; barczysty, porywczy mężczyzna w lekkiej zbroi z metalu i bambusu oraz bojowym hełmie na głowie. W ręce trzymał nagi okrwawiony miecz. - Omińcie te psy! Obejdźcie dookoła! Chcę głowy Sanjiro! Adiutanci natychmiast pośpieszyli przekazać jego rozkazy. O trzy czy cztery mile stąd pan Sanjiro wraz z resztą wojsk gnał w stronę wybrzeża ku oddalonej o dwadzieścia kilka mil Osace. Mieli tam poszukać łodzi, które zaniosłyby ich do domu, na południową wyspę Kyushu, w bezpieczne schronienie stolicy, Kagoshimy, czterysta mil morskich na południowy zachód. Armię Ogamy tworzyło około ośmiuset wojowników, dobrze wyposażonych, fanatycznych samurajów, rozpaczliwie pragnących pognać z powrotem i przyłączyć się do walki. Wciąż boleli nad swoją klęską, nad tym, że tydzień temu wyrzucono ich z Kioto. Ogama zaatakował niespodziewanie nocą, okrążył ich baraki i podłożył ogień pod budynki, łamiąc zawarte uroczyście umowy. 237 Ponosząc dotkliwe straty, Satsumczycy przedarli się z miasta do wioski Fushimi, gdzie przepełniony gniewem Sanjiro przeformował swoje wojska. Oddziały Choshu bezustannie ich nękały. - Znaleźliśmy się w pułapce. - Panie, proponuję natychmiastowy kontratak w kierunku na Kioto - rzekł jeden z samurajów. - To zbyt niebezpieczne - odrzekł dobitnie Katsumata - mamy przeciw sobie zbyt wiele wojska, pokonają nas. Panie, zrazisz sobie wszystkich daimyo i jeszcze bardziej przestraszysz dwór cesarski. Proponuję, byś zaoferował Ogarnie rozejm, pod warunkiem że pozwoli nam się wycofać w szyku. - Na jakich zasadach? - W ramach rozejmu zgodzisz się, panie, żeby jego siły zostały strażnikami Wrót. Jego siły, a nie wojska Tosy, co wywoła między nimi dalsze nieporozumienia. - Nie mogę się na to zgodzić - oświadczył Sanjiro, trzęsąc się z wściekłości, że Ogama go zwiódł. - A nawet jeśli, to on się nie zgodzi. Bo i czemuż miałby to zrobić? Ma nas w garści. Może sobie gwizdać na nas wszystkich. Gdybym był na jego miejscu, zaatakowałbym jeszcze przed południem. - Tak, panie, postąpi w ten sposób, jeśli go nie ubiegniemy. Możemy to zrobić stosując ten właśnie fortel. On nie jest prawdziwym wojownikiem jak ty, panie. Jego wojska nie są tak pełne zapału jak nasze ani tak dobrze wyćwiczone. Powiodło mu się, ponieważ podstępnie i zdradliwie napadł na nas w nocy. Pamiętaj, że jego przymierze z Tosą jest wątłe. Musi wzmocnić swoją władzę nad Wrotami i nie ma dość wojska, by rozwiązać wszystkie problemy, jakie napotka w ciągu najbliższych kilku tygodni. Musi zapewnić sobie posiłki, nie prowokując przy tym oporu. Poza tym, wkrótce powinno przybyć bakufu, by odzyskać Wrota i zapanować nad nimi, jak to gwarantuje im prawo. Zgodnie z edyktem Toranagi, żaden z daimyo odwiedzający Kioto nie mógł zabrać ze sobą więcej niż pięciuset strażników. Co więcej, musieli oni mieszkać, przestrzegając wielu surowych ograniczeń, w koszarach będących własnością danego lenna i zbudowanych tak, jakby nie miały służyć wojsku i być obiektem warownym. Ten sam edykt zezwalał na to, by obecne w Kioto wojska Shogunatu były liczniejsze niż wspólne siły wszystkich pozostałych daimyo. Przez lata pokoju bakufu pozwoliło na przekraczanie tych praw. W ostatnich latach daimyo Tosy, Choshu i Satsumy - korzystając ze swej wzrastającej pozycji - nakłaniali bakufu, by wyraziło zgodę na zwiększenie ich własnych sił, aż wzrośli w potęgę tak, że zmusili urzędników do odesłania do domu wojowników Shogunatu. - Ogama nie jest głupcem, nigdy nie pozwoli mi uciec - oświadczył Sanjiro. - Gdybym ja go złapał w pułapkę, zatknąłbym jego głowę na kołku. - Nie jest głupcem, lecz można nim manipulować - Katsumata zniżył głos. - Pomijając Wrota Pałacowe, mógłby pan mu obiecać, że jeśli kiedyś 238 zostanie zwołane Zgromadzenie daimyo, poprze pan jego starania, by przewodniczyć Radzie Starszych. - Nigdy! - wybuchnął Sanjiro. - Z pewnością wie, że nigdy bym się na to nie zgodził. Dlaczego miałby uwierzyć w taki nonsens? - Ponieważ jest Ogarną. Ponieważ ufortyfikował cieśninę Shimonoseki tuzinami armat ze swojej nie takiej znowu tajnej fabryki broni, zbudowanej przez Holendrów. Wierzy, i słusznie, że kiedy zechce, może zakazać okrętom gai-jinów przepływania przez te cieśniny i nie musi bać się ich ataków. Myśli, że tylko on jeden może zrealizować życzenie cesarza, by wypędzić wszystkich gai-jinów, że tylko on jeden może przywrócić Imperatorowi zewnętrzne oznaki władzy... Dlaczego nie miałby żądać za to wielkiej nagrody, tytułu tairó? - Zanim go dostanie, kraj rozleci się na strzępy. - Ostatnia przyczyna, dla której powitałby z zadowoleniem możliwy rozejm, to ta, że nigdy wcześniej nie rządził Wrotami... Czyż nie jest on parweniuszem, uzurpatorem pospolitego pochodzenia - mówił Katsumata szyderczo - a nie tak jak ty, panie, potomkiem starego i wysokiego rodu? Kolejna przyczyna: zaakceptuje zaoferowane zawieszenie broni, ponieważ pan zaproponuje, by był to rozejm stały. Ozwały się pełne zdziwienia i gniewu protesty. Sanjiro utkwił wzrok w swym doradcy, zdumiony, że Katsumata zaproponował tak szeroki zakres ustępstw. Nie rozumiał, lecz że znał dobrze swego doradcę, odprawił pozostałych. - Co się kryje za tymi wszystkimi twoimi pomysłami? - spytał niecierpliwie. - Ogama musi przecież wiedzieć, że każdy rozejm jest dobry, dopóki nie znajdę się bezpieczny za górami, gdzie zmobilizuję wszystkich Satsumczyków i pomaszeruję na Kioto, by odzyskać to, co mi się słusznie należy, pomścić zniewagę i dostać jego głowę. Co mają znaczyć te twoje nonsensy? - Znajdujesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, tak ogromnym, jak nigdy dotąd, panie. Jesteś w pułapce. Wśród nas są szpiedzy. Potrzebuję czasu, by zorganizować łodzie w Osace, mam też plan bitwy - przekonywał Katsumata i w końcu Sanjiro powiedział: - Bardzo dobrze. Rozpocznij rokowania. Rokowania trwały już sześć dni. W tym czasie Sanjiro pokornie stał z wojskiem w Fushimi, nie omieszkał jednak rozesłać szpiegów na wszystkie drogi prowadzące do Kioto. Aby okazać sobie wzajemnie zaufanie, Sanjiro zgodził się na zajęcie przez Choshu mniej zdatnych do obrony pozycji, Ogama zaś wycofał wszystkie swe siły, prócz tych blokujących drogi ucieczki. Potem każdy z nich czekał, aż drugi popełni błąd. Mając najwyższą, acz bardzo słabą władzę w Kioto Ogama, popierany przez przeszło tysiąc samurajów, wydawał się usatysfakcjonowany zacieśnianiem swego chwytu na Wrotach, zjednywaniem sobie daimyo, a przede wszystkim dworzan, którzy mu sprzyjali. Ogama namawiał dworaków, by zbliżyli się do cesarza i poprosili go, aby sformułował "życzenie" 239 natychmiastowej rezygnacji Anjo i Rady Starszych, zwołania Zgromadzenia daimyo, któremu nada się uprawnienia do wyznaczenia nowej Rady Starszych - z nim samym jako tairó - która będzie rządziła, dopóki Shogun Nobusada nie osiągnie odpowiedniego wieku, oraz - za jednym pociągnięciem - usunięcia z bakufu wszystkich zwolenników klanu Toranaga. Ogarnę ucieszyła informacja, że wiadomość o ostrzelaniu statków gai-jinów przez działa Chóshu sprawiła ogromną przyjemność cesarzowi. Ten fakt oraz rozejm zaoferowany przez Sanjiro i jego niezwykłe ustępstwa jeszcze bardziej wzmocniły wpływy Ogamy na dworze. - Rozejm został przyjęty - oznajmił wczoraj władczo Katsumacie. - Ratyfikujemy ten dokument za siedem dni licząc od dzisiaj, tutaj, w mojej kwaterze głównej. Potem możecie wycofać się do Kagoshimy. Lecz dzisiejszego ranka nadeszła zdumiewająca wiadomość o ewentualnej wizycie Shoguna Nobusady. Sanjiro natychmiast posłał po Katsumatę. - Co opętało Anjo i Yoshiego, że się na to zgodzili? Czy oszaleli? Cokolwiek się zdarzy, oni tracą. - Zgadzam się z tym, panie, lecz przez to twa pozycja staje się jeszcze bardziej niepewna. Kiedy w gestii Ogamy są Wrota Pałacowe, a więc dostęp do cesarza, każdy wróg Ogamy jest wrogiem cesarza. - To oczywiste. Co mogę zrobić? Co sugerujesz? - Natychmiast posłać do Ogamy list, proponujący spotkanie za trzy dni dla przedyskutowania możliwych następstw tej wizyty. On musi być tak samo zdumiony jak pozostali daimyo. Tymczasem dziś wieczór, po zapadnięciu zmroku, zrealizujemy nasz plan bitwy. - Nie możemy uciec bez wiedzy Ogamy, otaczają nas szpiedzy, a jego wojska są tuż obok. Gdy tylko się dowie, że zwijamy obóz, napadnie na nas. - Owszem, lecz my zostawimy obóz w takim stanie jak w tej chwili. Zabierzemy tylko broń. Potrafię go wyprowadzić w pole, znam go. - Jeśli tak go znasz, dlaczego wcześniej nie wywąchałeś, że planuje atak z zaskoczenia, co? - spytał gniewnie Sanjiro. Och, ależ wywąchałem, mógłby odpowiedzieć Katsumata, ale bardziej mi odpowiadało, żeby to Ogama czasowo miał pieczę nad Wrotami. Czyż nie wywinęliśmy się z pułapki bez specjalnych kłopotów? Ogama nigdy nie zdoła poradzić sobie z dworem, wrogimi daimyo, Tosą, wizytą Shoguna Nobusady ani z księżniczką Yazu... co nie znaczy oczywiście, że Nobusadzie naprawdę uda się tu przybyć. I to Ogarnę wszyscy obciążą odpowiedzialnością za jego śmierć. - Tak mi przykro, panie - wypowiedział gładko fałszywe przeprosiny. - Właśnie badam, dlaczego zawiedli twoi szpiedzy. Głowy się potoczą. - Dobrze. Zaraz po zmroku Katsumata wysłał specjalnie wyszkolonych ludzi, którzy zdziesiątkowali posłany na przeszpiegi oddział nic nie podejrzewających żołnierzy Chóshu. Potem - zgodnie z przygotowanym planem potyczki - 240 Sanjiro zostawił Katsumatę z setką ludzi, a sam pośpieszył na południe, zostawiając co każde trzy ri setkę ludzi, mających dołączyć do doradcy, w miarę jak ten będzie się cofał, podążając za nimi. Katsumata, pewien skuteczności swego planu, zastawił zasadzkę na drodze do Kioto. Chciał wciągnąć ścigających go Chóshu w bitwę, przekonany, że jeśli tylko zdoła utrzymać się do świtu, to przerwą oni walkę i wrócą do Kioto, by wzmocnić swoje pozycje, a pościg będą kontynuowały tylko symboliczne siły. Krążyły liczne pogłoski, że sojusze Ogamy już się rozpadają, do czego walnie przyczyniały się kłamstwa szerzone przez skrytych sojuszników Katsumaty. Toteż zdumiał się straszliwie, gdy zobaczył, że to Ogama prowadzi pościg i że dogonił ich tak szybko. Karma. - Do ataku! - krzyknął Katsumata i zawrócił w miejscu swego konia, którego przedtem dla zmylenia przeciwników poganiał do ucieczki. Natychmiast jego na pozór rozproszona kawaleria połączyła się w miażdżącą falangę i zepchnęła przeciwników, którzy zaczęli się cofać w nieładzie. Zimne wilgotne powietrze przesycał ciężki zapach potu, krwi i strachu, niemal parzący mu nozdrza. Po prawej i po lewej umierali ludzie, swoi i wrogowie, lecz wywalczył sobie otwartą ścieżkę: droga do Ogamy była prawie wolna, ale raz jeszcze nie dopuszczono go do niego, więc Katsumata zrezygnował i uciekł - tym razem naprawdę się wycofywał, a ci, którzy pozostali przy życiu, szli za nim. Z setki pozostało jeno dwudziestu. - Wprowadźcie nasze rezerwy! Pięćset koku za głowę Katsumaty! - krzyknął Ogama. - Tysiąc za pana Sanjiro! - Panie! - Jeden z jego najbardziej doświadczonych dowódców wskazywał ręką w górę. Chmury, na które w bitewnym podnieceniu nie zwracali uwagi, zajęły większą część nieba, zaczynały przesłaniać księżyc. - Bardzo mi przykro, ale droga z powrotem do Kioto jest trudna, a nie wiemy, czy te przebiegłe psy nie zastawiły gdzieś następnej zasadzki. Ogama myślał przez chwilę. - Nie wprowadzać rezerwy! Weź pięćdziesięciu konnych i zamęcz ich na śmierć. Jeśli przyniesiesz mi głowę któregoś z nich, uczynię cię generałem z dziesięciu tysiącami koku. Przerwać bitwę! Dowódcy natychmiast odjechali, krzycząc rozkazy. Ogama kwaśno patrzył w gęstniejący mrok, w którym znikł Katsumata ze swymi ludźmi. - Na mych przodków - powiedział cicho - kiedy będę tairó, Satsuma zostanie protektoratem Chóshu, unieważni się Traktaty i żaden okręt gai--jinów nigdy nie przepłynie przez moje cieśniny! Potem zwrócił konia i w otoczeniu straży osobistej pognał zadowolony ku Kioto. I ku przeznaczeniu. 16 --¦ Gai-jin 241 Tego samego wieczora w Przedstawicielstwie Francuskim w Yokohamie odbył się recital i przyjęcie, które Seratard urządził na cześć Angelikue; jedno i drugie okazało się wielkim sukcesem. Mistrz kuchni przeszedł samego siebie: świeży chleb, półmiski duszonych ostryg, homar na zimno, duże i małe krewetki, pieczone miejscowe ryby przyprawione czosnkiem i imbirem i podane z porami z jego własnego ogródka oraz tarte aux pommes z suszonymi jabłkami z Francji, używanymi tylko na specjalne okazje. Szampan La Dou-cette oraz Margaux z jego rodzinnej wsi, z którego był szczególnie dumny. Po kolacji i po wypaleniu cygar wielkie brawa zapowiedziały Andre Pon-cina, doskonałego, acz powściągliwego pianistę. Kolejne utwory przyjmowano z coraz większym aplauzem i gdy wreszcie - prawie o północy i po trzech bisach - umilkły ostatnie akordy pięknej sonaty Beethovena, wszyscy wstali i urządzili wirtuozowi owację. - Cudowne... - Znakomite... - Och, Andre - odezwała się po francusku Angelikue, która z zapartym tchem słuchała koncertu ze swego honorowego miejsca przy fortepianie. Muzyka uwolniła ją od czającej się w jej mózgu udręki. - To było piękne, tak bardzo ci dziękuję. Wachlarz trzepotał czarująco. Czyste oczy, doskonała twarz. Nowa szeroka suknia, rozpięte na krynolinie halki, głęboki dekolt, nagie ramiona, delikatny zielony jedwab opadający kaskadami, podkreślający wiotkość talii. - Merci, mademoiselle - odrzekł Poncin. Wstał i uniósł kieliszek w górę. Prawie można było czytać w jego oczach. - A toi! - Merci, monsieur - odparła, a potem znowu odwróciła się do Seratarda. Jamie McFay, Dmitri i inni kupcy otaczali Angelikue. Wszyscy ubrani w stroje wieczorowe, jedwabne koszule z koronkami, kamizelki w żywych kolorach i fulary - rzadko nowe, w większości stare, pomięte i pośpiesznie odprasowane, tylko dlatego że miała tu być ona. Kilku oficerów francuskiej armii i floty w mundurach ciężkich od szamerunków; paradne szpady dopełniały tego niezwykłego przepychu. Wojskowi brytyjscy również wyglądali jak pawie. Dwie z trzech kobiet, które stale mieszkały w Osiedlu, też znajdowały się w tym zatłoczonym, oświetlonym świecami i lampami naftowymi pomieszczeniu. Mabel Swann i Victoria Lunkchurch. Obie silnie zbudowane, tuż po dwudziestce, bezdzietne żony kupców. Obie zezowate z zazdrości, trzymały swych mężów stale przy sobie. - Już czas, panie Swann - oznajmiła kwaśno Mabel, pociągając nosem. - Tak. Paciorek, łóżeczko i miła angielska herbatka. - Jeśli jesteś zmęczona, kochanie, ty i Vic... - Ruszaj! - Ty tyż, Barnaby - wtrąciła Victoria Lunkchurch, z yorkshirskim akcentem równie ciężkim jak jej biodra. - I wyrzuć brudny myślunek ze swej łepetyny, zanim cie spiorę. 242 - Kto, ja? Jaki myślunek? - Myślunek o tobie i o tej cudzoziemskiej dziwce, niech ci Bóg wybaczy - odparła jadowicie. - Wynosimy się! Nikt za nimi nie tęsknił, nie zauważono nawet, że wyszli. Wszyscy zajmowali się gościem honorowym, starając się dostać jak najbliżej, a gdy już znaleźli się w kręgu, pilnowali, by ich nie wypchnięto. - Wspaniały wieczór, Henri - mówiła Angelikue. - To jedynie z twego powodu. Zaszczycając nas, wszystko upiększasz. Seratard międlił w ustach pełne galanterii banały i myślał: Jaka szkoda, że jeszcze nie jesteś mężatką, czyli kobietą, która dojrzała wreszcie do romansu z kulturalnym mężczyzną. Biedna dziewczyno... znosić tego nieopierzonego, wołowatego mimo jego bogactwa Szkota. Chciałbym być twoim pierwszym prawdziwym kochankiem... uczenie cię byłoby rozkoszą. - Uśmiechasz się, Henri? - spytała, nagle uświadamiając sobie, że lepiej się strzec tego mężczyzny. - Właśnie myślałem, jak wspaniała przyszłość się przed tobą otwiera, i to mnie uszczęśliwiło. - Ach, jaki jesteś miły. - Myślę, że... - Panno Angelikue, ośmielę się pani napomknąć, że spotykamy się wszyscy na wyścigach, w tę niedzielę - wtrącił Norbert Greyforth, wściekły, że Seratard tak całkowicie ją zaanektował. Przepełniał go niesmak: tamten miał czelność mówić po francusku, w języku, którego on nie rozumiał i nienawidził na równi ze wszystkim co francuskie, z wyjątkiem Angelikue. - My... będzie nowa gonitwa na... ee, na pani cześć. Postanowiliśmy ją nazwać Anielski Puchar, co, Jamie? - Tak - potwierdził Jamie McFay. Był współgospodarzem Jockey Clubu, tak jak Greyforth, i tak jak on pozostawał pod jej urokiem. - My, cóż, postanowiliśmy, że będzie to ostatnia gonitwa dnia, a firma Struan przeznaczyła pieniądze na nagrodę: dwadzieścia gwinei za puchar. Czy zechce pani wręczyć nagrodę, panno Angelikue? - Ależ z przyjemnością, jeśli pan Struan to zaaprobuje. - Och, tak, oczywiście. McFay pytał już Struana o pozwolenie, lecz teraz, jak wszyscy, którzy to usłyszeli, zaczął się zastanawiać nad implikacjami tej uwagi. Przestano się już zakładać, że nie ma mowy o zaręczynach. A jednak... nawet na osobności Struan nie dał mu nic do zrozumienia, choć McFay czuł się w obowiązku, by donieść mu o krążących pogłoskach. "To nie ich cholerny interes. Absolutnie nie ich, Jamie". Oczywiście, zgadzał się z tym, lecz i niepokoił coraz bardziej. Kapitan przybyłego statku kupieckiego, stary przyjaciel, wsunął mu list od matki Malcolma, zawierający prośbę o poufny raport: "Jamie, życzę sobie wiedzieć, co się zdarzyło od czasu, gdy ta Richaud przyjechała do Yokohamy. 243 Wszystko, pogłoski, fakty, plotki i nie muszę chyba podkreślać, że ma to pozostać między nami". Do cholery, myślał Jamie. Jestem zobowiązany świętą przysięgą do służenia tai-panowi, kimkolwiek by był, a teraz jego matka chce... z drugiej strony, matka ma przecież prawo. Niekoniecznie, ale pani Struan ma, ponieważ jest panią Struan, a ty, cóż, przyzwyczaiłeś się chyba do robienia tego, co ona chce... Czyż od lat nie wykonujesz jej poleceń, próśb i sugestii? Na miłość boską, nie oszukuj się, Jamie, czyż ona nie kierowała przez lata Culumem i firmą Struanów, tyle że ani ty, ani nikt inny nie chciał tego otwarcie przyznać? - Właśnie tak jest - mruknął, wstrząśnięty myślą, którą bał się zwerbalizować. Poczuł nagłe zakłopotanie, pośpieszył zatrzeć swoją niezręczność, lecz wszyscy i tak zwracali uwagę głównie na Angelikue. Z wyjątkiem Norberta. - Co właśnie tak jest, Jamie? - zagadnął na tle szumu rozmów. - Wszystko, Norbercie. Wspaniały wieczór, no nie? Ku jego wielkiej uldze Angelikue odwróciła uwagę ich obydwu. - Dobranoc, Henri i panom - oznajmiła wśród ogólnych protestów. - Przepraszam, ale przed snem muszę jeszcze zobaczyć swego pacjenta. Wyciągnęła dłoń. Z wypraktykowaną elegancją Seratard ucałował ją. Norbert, Jamie i inni zrobili to niezręcznie i zanim ktokolwiek zdążył się zaoferować, Andre Poncin rzekł: - Pozwolisz, bym odprowadził cię do domu? - Oczywiście, czemu nie? Twoja muzyka mnie oczarowała. Noc była wprawdzie chłodna, a niebo zaciągnięte chmurami, ale ramiona Angelikue zdobił wełniany szal i oddychało się przyjemnie. Koronkowy brzeg szerokiej spódnicy na krynolinie wlókł się niedbale w kurzu drewnianego chodnika - niezbędnego w czasie letnich deszczów, które zamieniały wszystkie drogi w grzęzawiska. Myślała o tym zupełnie mimochodem. - Andre, twoja muzyka jest cudowna. Och, jak bym chciała umieć grać tak jak ty - wyznała szczerze. - To tylko praktyka, po prostu praktyka. Kroczyli ku jasno oświetlonemu budynkowi Struanów, gwarząc po francusku. Andre zdawał sobie wyraźnie sprawę z zazdrosnych spojrzeń mężczyzn śpieszących przez ulicę do klubu - hucznego, rojnego i gościnnego. Czuł się ogrzany jej ciepłem - nie namiętnością lub pożądaniem, po prostu jej towarzystwem, radosną paplaniną, na którą właściwie nie musiał nawet odpowiadać. Ostatniego wieczora na "francuskiej" kolacji Seratarda w prywatnym pokoju w hotelu "Yokohama" siedział obok niej i uznał, że jej młodość i pozorna frywolność są odświeżające, a jej miłość do Paryża i znajomość miasta, restauracji, teatrów, wesoła rozmowa o jej młodych przyjaciółkach, spacerach lub przejażdżkach w Lasku, o tych wszystkich podniecających 244 atrakcjach Drugiego Cesarstwa - napełniły go nostalgią, przypomniały o czasach uniwersyteckich i o tym, że on również tęskni do domu. Zbyt wiele lat w Azji; w Chinach i tutaj. Dziwne, że ta dziewczyna tak bardzo przypomina mi własną córkę. Marie jest w tym samym wieku, urodziny w tym samym miesiącu, czerwcu, te same oczy, ta sama cera... Poprawił się: być może taka jak Marie. Ile to już lat, jak zerwałem z Fran-coise i zostawiłem je obydwie w należącym do jej rodziny pensjonacie obok Sorbony, gdzie zamieszkiwałem? Siedemnaście. Kiedy widziałem je po raz ostatni? Dziesięć lat temu. Merde, to ja byłem głupcem, nie Francoise, przynajmniej wyszła drugi raz za mąż i prowadzi pensjonat. No i Marie... Dźwięk fal przyciągnął jego wzrok ku morzu. Nad głowami krzyknęła zabłąkana mewa. Niedaleko brzegu widział światła pozycyjne zakotwiczonego francuskiego okrętu flagowego. Minął nastrój oczarowania. Poncin opamiętał się i skoncentrował. To ironia losu, ta dzierlatka staje się teraz ważnym pionkiem w wielkiej grze Francji przeciw Zjednoczonemu Królestwu. Ironia losu, ale tak jest. Czy mam zostawić to do jutra albo do pojutrza, czy też rozdać karty, jak to uzgodniliśmy... Henri i ja? - Ach - trzepotała wachlarzem. - Czuję się dziś taka szczęśliwa, Andre, twoja muzyka tyle mi dała, zaniosła mnie do Opery Paryskiej, unosiła mnie, aż poczułam zapach perfum paryżan... Wbrew samemu sobie był oczarowany. Czy to nią, czy też dlatego, że przypomina mi, czym mogłaby być Marie? Nie wiem, wszystko jedno, Angelikue, dzisiaj nie przekłuję tego twojego balonu ze szczęściem. Dzień jutrzejszy nadejdzie przecież tuż za chwilę. A potem do jego nozdrzy doleciał delikatny zapach vie de camille, jej perfum, przypominając mu o flakoniku, który z takimi trudnościami sprowadził z Paryża dla swej musume, Hany - Kwiatu - i nagła wściekłość zmiotła jego poprzedni odruch; nie postąpi z nią łagodnie. W zasięgu słuchu nie było nikogo, High Street prawie pusta, mimo to ściszył głos. - Przykro mi, że ci o tym mówię, lecz otrzymałem pewną poufną wiadomość, o której też powinnaś wiedzieć. Nie ma sposobu, by przekazać to delikatnie. Twój ojciec odwiedził kilka tygodni temu Makau, grał wysoko i przegrał. - Zobaczył na jej twarzy nagłą bladość. W sercu poczuł dla niej żal, lecz ciągnął, jak to sobie ułożyli z Seratardem. - - Przykro mi. - Wysoko, Andre? Co to znaczy? - Ledwie słyszał słowa i mimo że weszli w cień budynku, widział, jak cała sztywna wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczyma. - Stracił wszystko: swój interes, twoje fundusze. - Wszystko? - wydyszała przerażona. - Moje fundusze też? Ależ on nie mógł! 245 - Przykro mi, mógł i to zrobił. Postąpił zgodnie z prawem. Jesteś jego córką, kobietą niezamężną, prócz tego małoletnią, ojciec sprawuje władzę prawną nad tobą i nad wszystkim, co posiadasz. Oczywiście, wiesz o tym. Przykro mi. Czy masz jeszcze jakieś inne pieniądze? - zapytał, wiedząc, że nie ma żadnych. - Przykro? - Zadrżała i usilnie starała się, by jej mózg pracował jasno. Ta nagła wiadomość potwierdzająca, że druga z jej wielkich obaw przerodziła się już w coś rzeczywistego i że wszyscy o tym wiedzą, sprawiła, że kokon, który przędła wokół siebie tak starannie, rozerwał się na strzępy. - Jak... jak się dowiedziałeś o tym wszystkim? - wyjąkała, łapiąc powietrze. - Moje... moje fundusze należą do mnie... on obiecał. - Zmienił zdanie. A Hongkong to wiocha, Angelikue... nie ma sekretów ani tam, ani tu. Ta wiadomość nadeszła z Hongkongu dzisiaj, przesłał mi ją mój wspólnik w interesach. Przekazał mi szczegóły... przebywał w tamtym czasie w Makau i był świadkiem tego pogromu. - Andre starał się mówić przyjacielskim i zatroskanym głosem, jak przystoi dobremu przyjacielowi, lecz nie przekazywał całej prawdy. - W naszym posiadaniu znajdują się pewne papiery podpisane przez twego ojca.^ pożyczki z zeszłego roku, nadal nie zapłacone. Znowu strach smagał ją jakby biczem. - Czy... mój ojciec aie płaci swoich rachunków? - Obawiam się, że nie. W udręce myślała o liście ciotki i wiedziała już teraz na pewno, że pożyczka jej wuja nie została spłacona, i znalazł się w więzieniu z powodu... może z mojego powodu! Miała ochotę krzyczeć, ale próbowała zachować spokój, pragnąc jednocześnie, aby to wszystko okazało się snem. Boże, och Boże, co mam robić? - Chciałbym, żebyś wiedziała... jeśli mogę ci pomóc, proszę po prostu powiedz mi o tym. - Pomóc mi? - Nagle jej głos stał się piskliwy. - Zniszczyłeś mój spokój... jeśli to, co mówisz, jest prawdą. Pomóc mi? Dlaczego powiedziałeś mi to właśnie teraz, dlaczego... dlaczego wtedy, gdy czułam się taka szczęśliwa? - Lepiej, żebyś wiedziała o tym od razu. Lepiej, żebym ja ci to powiedział, a nie wróg. - Wróg, jaki wróg? - Jej twarz się wykrzywiła. - Dlaczego miałabym mieć wrogów? Nic nikomu nie zrobiłam, nic, nic, nic... Łzy zaczęły jej płynąć. Wbrew sobie objął ją na chwilę, współczująco, a potem położył obie ręce na jej ramionach i potrząsnął nią. - Przestań - rozkazał, a jego głos stał się ostry. - Mój Boże, przestań, nie rozumiesz, że staram się ci pomóc! - Drugą stroną ulicy szło kilku mężczyzn, lecz Poncin spostrzegł, że się zataczają i są pochłonięci jedynie sobą. Nikogo innego w pobliżu, a oni oboje skryci w cieniu budynku. Znowu nią potrząsnął. - Boli! - lecz łzy przestały lecieć jej z oczu i opanowała się. Nie całkiem się opanowała, pomyślał chłodno. Powtarzał tę procedurę już setki razy wcześniej, aplikując w różnych proporcjach wykoślawione prawdy i brutalną siłę innym niewiniątkom, które potrzebował wykorzystać dla dobra Francji. Znacznie łatwiej było mieć do czynienia z mężczyznami niż z kobietami. Mężczyzn po prostu kopało się w jaja lub groziło ich obcięciem, lub wpychało igły... Ale kobiety? To obrzydliwe traktować kobiety w ten sposób. - Jesteś otoczona przez wrogów, Angelikue. Wiele osób nie chce, byś wyszła za Struana, jego matka będzie walczyć wszelkimi sposobami, jakie... - Nigdy nie mówiłam, że mamy się pobrać, to... to plotka, plotka, to wszystko! - Merde! Oczywiście, że to prawda! Poprosił cię o rękę, prawda? - Potrząsnął nią znowu, palce miał sztywne, brutalne. - Prawda? - Sprawiasz mi ból, Andre... Tak, tak, oświadczył mi się. Dał jej chustkę, rozmyślnie stał się łagodniejszy. - Masz, wytrzyj łzy, nie ma wiele czasu. Potulnie posłuchała, znowu zaczęła płakać, zmusiła się, by przestać. - Czemusteśtakokropny? - Jestem jedynym przyjacielem, jakiego tu masz... jestem naprawdę po twej stronie, gotów do pomocy, jedyny prawdziwy przyjaciel, któremu możesz ufać... jedyny przyjaciel, jakiego masz, przysięgam, jedyny, który może ci pomóc. - Normalnie dodałby płomienne: "klnę się na Boga", lecz uznał, że już dała się nabrać, i zostawił to na później. - Lepiej, że wysłuchałaś prawdy w cztery oczy. Teraz masz czas się przygotować. Wiadomości nie nadejdą przynajmniej jeszcze przez tydzień i przez ten czas możesz sprawić, że twoje zaręczyny staną się uroczyste i oficjalne. - Co takiego? - Struan jest dżentelmenem, prawda? - Z wysiłkiem ukrył szyderstwo. - Angielskim... przepraszam, szkockim, brytyjskim dżentelmenem. Czy nie są oni dumni z tego, że dotrzymują słowa? Co? Kiedy już obieca to publicznie, nie będzie się mógł wycofać, bez względu na to, czy jesteś biedna czy nie, bez względu na to, co zrobił twój ojciec i co sądzi jego matka. Wiem o tym, wiem, chciała krzyczeć. Ale jestem kobietą i moją rolą jest czekać, czekałam i teraz już jest za późno. Czy rzeczywiście? O Błogosławiona Matko, pomóż mi! - Ja nie... nie sądzę, żeby Malcolm winił mnie za mego ojca czy słuchał swojej matki. - Obawiam się, że będzie musiał, Angelikue. Czy zapomniałaś, że Malcolm Struan też jest niepełnoletni, choćby nawet był tai-panem? Jego dwudzieste pierwsze urodziny przypadają dopiero w maju przyszłego roku. Do tej pory matka może nałożyć na niego wszelkie prawne ograniczenia, a nawet zgodnie z prawem angielskim anulować jego zaręczyny. - Nie był tego tak zupełnie pewien, lecz brzmiało to przekonująco, zwłaszcza że było dozwolone 246 247 zgodnie z prawem francuskim. - Może również nałożyć ograniczenia na ciebie, postawić cię przed sądem. - I dodał smutno: - Firma Struanów jest bardzo potężna w Azji, handel w tym kraju to prawie całkowicie ich domena. Mogłaby zaciągnąć cię do sądu, a wiesz, co opowiadają o sędziach, o wszystkich sędziach? Mogłaby cię zaciągnąć przed trybunał, oskarżyć, że jesteś kokietką, oszustką polującą na jego pieniądze lub nawet o coś gorszego. Ty bezbronna na ławie oskarżonych, a ona mogłaby odmalować sędziemu naprawdę brzydki obraz: twój ojciec hazardzista, bankrut, nicpoń, twój wujek w więzieniu dla dłużników, ty bez grosza, awanturnica. - Skąd wiesz o wujku Michelu? Kim jesteś? - Jej wzrok stał się dziki. - Nie ma w tym żadnych sztuczek, Angelique - oznajmił niedbale. - Ilu obywateli francuskich znajduje się w Azji? Niewielu, nikogo takiego jak ty, a ludzie lubią plotkować. Ja jestem Andre Poncin, kupiec handlujący z Chinami i z Japonią. Nie musisz się niczego lękać z mojej strony. Nie pragnę niczego prócz twej przyjaźni i zaufania. I chcę ci pomóc. - Jak? Nikt mi nie może pomóc. - Nie, to nieprawda - zapewnił łagodnie, obserwując ją uważnie. - Kochasz go, tak? Byłabyś najlepszą żoną, jaką może mieć mężczyzna, gdyby dano ci szansę, tak? - Och, oczywiście... - Więc naciskaj go, zwiedź go, namawiaj wszelkimi znanymi ci sposobami, by publicznie ogłosił wasze zaręczyny. Być może będę mógł cię poinstruować. - Teraz wreszcie zobaczył, że ona naprawdę go słyszy, naprawdę rozumie. Łagodnie zadał jej coup de grace. - Kobieta mądra, a ty jesteś równie mądra jak piękna, wyszłaby za mąż szybko. Bardzo szybko. Struan czytał, lampa naftowa na stole obok łóżka dawała wystarczająco dużo światła, drzwi do jej pokoju stały otworem. Leżał w wygodnym łóżku i był całkowicie pochłonięty akcją. Jedwabna nocna koszula podkreślała kolor jego oczu, ale twarz miał nadal bladą i wychudłą, bez śladu poprzedniej siły. Na stoliku przy łóżku znajdował się wywar nasenny, fajka, tytoń, zapałki i woda zaprawiona odrobiną whisky. - To dobre dla ciebie, Malcolmie - mówił Babcott. - To najlepsze lekarstwo na noc, jakie może być. Jeśli jest rozcieńczona. Lepsze niż te wywary. - Bez tego nie śpię przez całą noc i czuję się obrzydliwie. - Już siedemnaście dni od wypadku, Malcolmie, czas przestać. Naprawdę przestać, nie jest dobrze polegać na lekarstwie nasennym. Najlepiej zupełnie z niego zrezygnujmy. - Próbowałem wcześniej i nie skutkowało. Przestanę za dzień czy dwa... Zaciągnięto na noc zasłony, pokój był przytulny, tykanie ozdobnego szwajcarskiego zegara uspokajało. Dochodziła prawie pierwsza w nocy, a książkę "Morderstwo przy Rue Morgue" pożyczył mu rano Dmitri. 248 - Sądzę, że ci się spodoba, Malc - oznajmił. - To nowela detektywistyczna, a Edgar Allan Poe jest jednym z naszych najlepszych pisarzy... przepraszam, był, umarł w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym, rok po gorączce złota. Mam zbiór jego wierszy i książek, gdyby ta ci się spodobała. - Dziękuję, jesteś bardzo miły. To dobrze, że wpadasz tak często. Ale dlaczego jesteś taki posępny, Dmitri? - Otrzymałem złe wiadomości z domu. Moja rodzina... to wszystko jest złe, Malc, wszystko się poplątało. Kuzyni, bracia, wujowie po obu stronach. Do diabła, to dla ciebie nieciekawe. Posłuchaj, mam masę innych książek, w gruncie rzeczy całą bibliotekę. - Proszę cię, mów dalej o swej rodzinie - poprosi}. Zaczynał budzić się ból jak co dnia. - Naprawdę, chciałbym o tym posłuchać. - W porządku, jasne. Cóż, mój pradziadek ze swoją rodziną przyjechał z Rosji, z Krymu... mówiłem ci już, że byli Kozakami. Osiedlili się w małej miejscowości w New Jersey, zwanej Far Hills, gdzie mieli farmę do wojny w tysiąc osiemset dwunastym, kiedy to zginął mój pradziadek. Było to doskonałe miejsce na hodowlę koni i powodziło nam się dobrze. Większość rodziny została w New Jersey, chociaż dwóch synów przeniosło się na południe do Richmond w Wirginii. Kiedy służyłem w armii... och, przeszło piętnaście lat temu to była po prostu armia Unii, a nie Północy czy Południa. No więc wstąpiłem do kawalerii i zostałem w niej przez pięć lat, spędzając większość czasu na południu i na południowym zachodzie, na wojnach indiańskich, jeśli można je tak nazwać. Spędziłem część czasu w Teksasie, gdy był jeszcze republiką, pomagając im wykurzyć Indian. Potem przez dwa lata, kiedy przyłączyli się do Unii w czterdziestym piątym, stacjonowaliśmy pod Austin. Właśnie tam spotkałem moją żonę, Emilie... ona też urodziła się w Richmond, jej ojciec był pułkownikiem w Intendenturze. Boże, to ładna kraina te okolice Austin, a jeszcze piękniejszy jest Richmond. Emilie... czy coś ci podać? - Nie, nie, dzięki, Dmitri, ból minie. Kontynuuj swą... opowieść, twoja opowieść bardzo mi pomaga. - Jasne, w porządku. Moja Emilie, Emilie Clemm, tak się nazywała, była daleką kuzynką żony Poego, Virginii Clemm, o czym dowiedziałem się dopiero później, i właśnie dlatego mam kolekcję jego dzieł. - Dmitri się roześmiał. - Poe był wielkim pisarzem, ale jeszcze większym pijakiem i kutasow-cem. Wydaje się, że wszyscy pisarze to włóczędzy, pijacy i rozpustnicy, weź na przykład Melville'a... być może właśnie dzięki temu są pisarzami, a ja pocę się przy zwykłym liście. A ty? - Och, ja umiem pisać listy... muszę to robić i prowadzę dziennik, jak większość ludzi. Mówiłeś o... Poem? - Miałem ci właśnie powiedzieć, że poślubił Virginię Clemm, kiedy ta skończyła trzynaście lat... była poza tym jego kuzynką, wyobrażasz to sobie! No i żyli długo i szczęśliwie, lecz nie bardzo, jeśli to, o czym donosili 249 w gazetach i plotkowali, było prawdą. Naprawdę lubieżny sukinsyn, ten Poe, choć wydaje się, że jej to nie przeszkadzało. Moja Emilie nie miała trzynastu lat, lecz osiemnaście i była pięknością z Południa, jeśli istnieje coś takiego. Pobraliśmy się, kiedy wyszedłem z armii i zacząłem pracować w firmie Cooper-Tillman w Richmond. Oni chcieli wejść na rynek broni i amunicji w Azji, o czym dużo wiedziałem, o tym i o strzelaniu do Indian i handlowaniu końmi. Stary JefT Cooper wykombinował, że strzelby i inne dobra wywiezione z Norfolk w Wirginii będą szły dobrze razem z opium na wybrzeżu Chin, za co przywieziemy z powrotem srebro i herbatę... ale ty przecież znasz Jeffa. Cooper-Tillman i Struanowie to stare zaprzyjaźnione firmy, co? - Tak, i mam nadzieję, że tak zostanie. Mów dalej. - Dalej nie ma dużo do opowiadania. W ciągu lat inni z mojej rodziny przeprowadzili się na południe i rozprzestrzenili. Moja mama była z Alabamy, mam dwóch braci i siostrę, wszyscy młodsi ode mnie. Teraz Billy jest z Północą, w Pierwszym Regimencie Kawalerii New Jersey, a mój młodszy brat Janny, ochrzczony tak po moim pradziadku Janovie Syborodinie, też jest w kawalerii, lecz w Trzecim Regimencie Wirgińskim Zwiadowców Frontowych. To wszystko gówno... ci dwaj wiedzą gówno o wojnie i walczeniu i dadzą się zabić, to pewne jak cholera. - Ty... czy masz zamiar tam wracać? - Nie wiem, Malc. Każdego dnia myślę: tak; każdej nocy: tak; i każdego ranka: nie. Nie mam zamiaru zabijać swej rodziny, bez względu na to, po której stronie będę. - Dlaczego przyjechałeś do tej zakazanej części świata? - Emilie umarła. Zaraziła się szkarłatną gorączką... wybuchła epidemia, a ona była jednym z pechowców. To już dziewięć lat temu... właśnie spodziewaliśmy się dzieciaka. - Co za cholerny pech! - Tak. Ty i ja, obaj dostaliśmy swoją część... Struan tak pogrążył się w zawiłościach swojej książki, że nie słyszał, jak i zewnętrzne od jej apartamentów delikatnie się otwierają i zamykają, nie ¦"^ "•' ipWkieeo staoania na palcach ani nie zauważył, jak zagląda na drzwi zewnęn^iic oujv-j upuim......_________ dosłyszał jej lekkiego stąpania na palcach ani nie zauważył, jak zagląda na chwilę, a potem znika. I zaraz dało się słyszeć prawie niezauważalne szczęknięcie, kiedy zamknęły się wewnętrzne drzwi do jej sypialni. Podniósł wzrok. Teraz nadsłuchiwał intensywnie. Powiedziała, że zajrzy, lecz jeśli będzie spał, nie będzie mu przeszkadzać. A jeśli będzie zmęczona, pójdzie prosto do łóżka cicho jak myszka i odwiedzi go rano. - Nie martw się o to, kochanie - powiedział uszczęśliwiony przed jej wyjściem na przyjęcie. - Po prostu dobrze się baw, zobaczę cię przy śniadaniu. Śpij dobrze i wiedz, że cię kocham. - Ja też cię kocham, cheri. Śpij dobrze. Książka spoczywała na jego udach. Z wysiłkiem usiadł i przerzucił nogi 250 przez brzeg łóżka. Tę czynność mógł jeszcze znieść. Lecz nie wstawanie. Wstawanie wciąż było zbyt trudne. Serce mu załomotało, poczuł mdłości i położył się z powrotem. A jednak trochę lepiej niż wczoraj. Muszę posuwać to dalej, bez względu na to, co mówi Babcott, rzekł do siebie ponuro, trąc brzuch. Jutro znowu spróbuję, trzy razy. Może ten moment jest już bliski. Chciałbym z nią przebywać. I niech mi Bóg w tym dopomoże. Kiedy poczuł się lepiej, wrócił do lektury, zadowolony z książki, lecz teraz opowiadanie nie absorbowało go tak jak przedtem, uwagę miał rozproszoną, a jego mózg zaczął mieszać opowiadanie z innymi obrazami: mają ją zaraz zamordować; trupy; on sam rzuca się jej na pomoc... migawki stawały się coraz bardziej erotyczne. W końcu odłożył książkę, zaznaczając czytane miejsce kartką, którą mu dała Angelikue, jedną z nie zapisanych stronic jej dziennika. Ciekawe, co ona tam zapisuje. Wiedział, że jest w tym bardzo skrupulatna. O mnie i o sobie? 0 sobie i o mnie? Teraz już był bardzo zmęczony. Jego ręka sięgnęła do lampy, by przykręcić knot, a potem zatrzymała się. Mały kieliszek do wina, ze snem na dnie, przyzywał. Palce mu drżały. Babcott ma rację, już tego nie potrzebuję. Z determinacją zgasił światło, położył się i zamknął oczy, modląc się za nią, za swą rodzinę, za to, by jego matka ich pobłogosławiła, i wreszcie za siebie. Och, Boże, pomóż mi wyzdrowieć, boję się, bardzo się boję. Lecz sen nie chciał nadejść. Próbował przekręcić się, ułożyć wygodniej, sprawiało mu to ból, przypominając o Tokaido i Canterburym. Na wpół śpiący, na wpół przytomny, w głowie miał książkę, makabryczne realia... jak to się skończy? Napływały inne obrazy. Jeszcze więcej obrazów, niektóre złe, niektóre piękne, niektóre tak wyraziste, każde najmniejsze poruszenie przynosiło kwiaty bólu. Czas mijał, jeszcze jedna godzina czy minuty, a potem napił się eliksiru 1 odprężył z zadowoleniem, wiedząc, że wkrótce będzie płynął na babim lecie, jego ręka na niej, na jej piersiach, jej dłonie równie poszukujące, wyczekiwane z radością, nie tylko dłonie. 15 Piątek, 3 października Tuż po wschodzie słońca Angelikue wyszła z łóżka i usiadła przy toaletce w wykuszu, między oknami wychodzącymi na High Street i port. Była bardzo zmęczona. W zamkniętej szufladzie leżał jej dziennik, oprawny w matowoczer-woną skórę i również zamykany na zameczek. Wyjęła kluczyk ze schowka, otworzyła dziennik, a następnie zanurzyła pióro w kałamarzu i zaczęła pisać, jak przyjaciel do przyjaciela - dziennik w tych dniach wydawał się jej jedynym przyjacielem, jedynym, przy którym mogła czuć się bezpieczna. Piątek, trzeciego: jeszcze jedna zła noc i czuję się fatalnie. Minęły cztery dni, odkąd Andre przekazał mi tę okropną wiadomość o ojcu. Od tamtej pory nie byłam w stanie napisać czegokolwiek, zrobić czegokolwiek, zamknęłam drzwi na klucz i poszłam do łóżka udając gorączkę. Tylko raz czy dwa razy dziennie chodziłam w odwiedziny do Malcolma, by złagodzić jego niepokój. Zamknęłam drzwi dla każdego z wyjątkiem pokojówki, choć jej nienawidzę, zgodziłam się tylko raz na wizytę Jamiego i Andre. Biedny Malcolm, wychodził ze skóry, tak był zaniepokojony pierwszego dnia, kiedy ani się nie pojawiłam, ani nie otworzyłam swych drzwi. W końcu zażądał, żeby zaniesiono go na noszach do mego buduaru, bo chce mnie zobaczyć - nawet gdyby mieli w tym celu wyłamać drzwi. Zdołałam temu zapobiec, zmusiłam się, by wyjść do niego, wyjaśniłam, że ze mną wszystko w porządku, że to tylko silny ból głowy, nie, nie potrzebuję Babcotta, niech się nie martwi mymi łzami, i powiedziałam mu w zaufaniu, że to po prostu "ten okres miesiąca" i czasami wypływ jest wielki, a czasem moje dni nie są regularne. Był niewyobrażalnie zakłopotany, że wspomniałam o miesiączce! Niewyobrażalnie! Prawie jakby nic nie wiedział o tej kobiecej funkcji... Czasami go nie rozumiem, choć jest przecież miły i delikatny, nie znam takiego drugiego. Inny powód do zmartwień: tak naprawdę, wcale nie jest zdrowszy, biedaczysko, i codziennie trapi go silny ból, że aż chce mi się płakać. Błogosławiona Matko, dodaj mi sił! - pomyślała. Jest jeszcze ta sprawa. Próbuję się tym nie martwić, ale omal nie oszaleję. Ten dzień się zbliża. Potem będę wolna od strachu, lecz nie od ubóstwa. Znowu zaczęła pisać. Tak trudno znaleźć trochę odosobnienia w budynku Struanów, ale przynajmniej wygodnie tu i miło, bo Osiedle jest straszne. Nie ma fryzjera ani krawcowej (chociaż mam chińskiego krawca, bardzo zręcznego w kopiowaniu tego, co już istnieje), nie ma modystki. Nie korzystałam jeszcze z usług szewca, nie ma dokąd pójść ani co robić, och, jak ja tęsknię do Paryża. Ale czy będę mogła kiedykolwiek tam zamieszkać? Czy Malcolm przeprowadziłby się tam, gdybyśmy się pobrali? Nigdy. A jeśli się nie pobierzemy... czy zdołam kiedykolwiek zapłacić choćby za bilet do domu? Jak? Pytałam siebie o to tysiąc razy, lecz nie znalazłam odpowiedzi. Uniosła oczy znad papieru i powędrowała wzrokiem do okna i ku statkom w zatoce. Chciałabym być na jednym z nich, tym wracającym do domu, szkoda, że w ogóle tu przyjechałam. Nienawidzę tego miejsca... A co, jeśli... Jeśli Malcolm się ze mną nie ożeni, będę musiała poślubić kogoś innego, a nie mam posagu, nic. O Boże, nie tego się spodziewałam. Gdybym nawet zdołała dotrzeć do domu, co z tego, i tak nie mam pieniędzy. Biedna ciotka i zrujnowany wujek. Colette pieniędzy pożyczyć nie może, nie znam nikogo bogatego ani dostatecznie słynnego, by go poślubić. Nikt z moich znajomych nie ma na tyle wysokiej pozycji towarzyskiej, bym bezpiecznie mogła zostać jego kochanką. Mogłabym pójść na scenę, ale wtedy sprawą zasadniczą jest posiadanie patrona, który przekupiłby menażerów i dramaturgów oraz zapłacił za wszystkie stroje, klejnoty, powozy i rezydencję, w której można by urządzać przyjęcia... Oczywiście, musiałabym iść do łóżka z patronem wedle jego kaprysu, a nie swojego, przynajmniej dopóki nie stałabym się bogata i sławna, ale to wymaga czasu, a ja nie mam znajomości ani żadnych ustosunkowanych przyjaciół. O Boże, mam taki zamęt w głowie. Myślę, że się rozpłaczę... Ukryła twarz w dłoniach wylewając łzy i uważając, by nie robić zbyt wiele hałasu, bo gdyby pokojówka ją zobaczyła, zaczęłaby zawodzić i zrobiła scenę, tak jak pierwszego dnia. Angelikue miała na sobie kremową jedwabną nocną koszulę, bladozielony szlafrok, włosy w nieładzie. Pokój urządzony był jak dla mężczyzny: olbrzymie łoże z baldachimem i kotarami, całe pomieszczenie znacznie większe od apartamentu Malcolma. Z jednej strony znajdował się przedpokój, który sąsiadował z sypialnią Malcolma, od niego odchodziła jadalnia na dwadzieścia osób, wyposażona w oddzielną kuchnię. Obydwoje drzwi zostały zaryglowane. Jedynym frywolnym akcentem była toaletka, którą Angelikue ozdobiła zasłonkami z różowej satyny. Kiedy łzy przestały płynąć, wytarła oczy i cicho przyjrzała się swemu odbiciu w srebrnym lustrze. Żadnych zmarszczek, trochę cieni, twarz nieco szczuplejsza niż przedtem. Żadnych zewnętrznych zmian. Westchnęła ciężko i zaczęła znowu pisać. Płacz po prostu nic nie pomoże. Dzisiaj MUSZĘ porozmawiać z Malcolmem. Po prostu muszę. Andre powiedział mi, że statek pocztowy spóźnił się już jeden dzień i że wiezie wiadomość o mojej klęsce... dlaczego Anglicy nazywają statek "ona" lub .jej"? Jej. Jestem przerażona myślą, że na pokładzie może się znajdować matka Malcolma - wiadomość 252 253 o zranieniu Malcolma powinna dotrzeć do Hongkongu 24., więc akurat wystarczyłoby jej czasu, by złapać ten statek pocztowy. Jamie wątpi co prawda, by mogła tak natychmiast wyjechać, skoro są tam inne dzieci, mąż umarł dopiero trzy tygodnie temu, a ona wciąż jest pogrążona w głębokiej żałobie, biedna kobieta. Gdy przyszedł tu Jamie (pierwszy raz naprawdę rozmawiałam z nim sam na sam), opowiedział mi najrozmaitsze historie o rodzinie Struanów (Emma ma szesnaście lat, Rosę trzynaście, a Duncan dziesięć) i większość z tych historii była smutna: w zeszłym roku dwóch innych braci, bliźniacy Rob i Dunross, siedmiolatki, utonęło wraz z łodzią w Hongkongu, tuż przy miejscu zwanym Shek-O, gdzie Struanowie mają ziemię i letni dom. A przed laty, gdy Malcolm miał siedem lat, jeszcze inna siostra, Mary, wówczas czteroletnia, zmarła na gorączkę Szczęśliwej Doliny. Biedactwo. Płakałam całą noc myśląc o niej i o bliźniakach. Tacy mali! Lubię Jamiego, ale jest taki nudny, taki nieucywilizowany - mam na myśli brak oglądy, to wszystko - nigdy nie byl w Paryżu i zna tylko Szkocję, Struanów i Hongkong. Zastanawiam się, czy mogłabym nalegać, jeśli... Wykreśliła to i zmieniła na "kiedy będziemy małżeństwem..." Pióro przez chwilę zawisło bezczynnie. Malcolm i ja będziemy spędzać każdego roku parę tygodni w Paryżu, a dzieci będą tam wychowywane, oczywiście na katolików. Andre i ja rozmawialiśmy wczoraj o tym, o byciu katolikiem (on jest bardzo miły i jego obecność pozwala mi nie myśleć o moich problemach, podobnie jak jego muzyka) i o tym, że pani Struanjest kalwińską protestantką, i co należy mówić, jeśli ta sprawa kiedykolwiek wyjdzie w rozmowie. Mówiliśmy cicho (och, jakie to szczęście, że jest moim przyjacielem i uprzedził mnie o mym ojcu!), nagle on przyłożył palec do ust, podszedł do drzwi i otworzył je szarpnięciem. Ta stara jędza Ah Tok, amah Malcolma, stała z przyłożonym do nich uchem i omal nie wpadła do pokoju. Andre mówi trochę po kantońsku i kazał jej odejść. Kiedy później tego dnia zobaczyłam Malcolma, płaszczył się w przeprosinach. To nieważne, powiedziałam mu, drzwi nie były zamknięte, moja pokojówka siedziała w pokoju jak należy, pełniąc rolę przyzwoitki, ale jeśli Ah Tok chce mnie szpiegować, proszę, powiedz jej, by po prostu zapukała i weszła. Przyznaję, że traktowałam Malcolma chłodno i z dystansem, a on wyłaził ze skóry, by być jeszcze milszym i by mnie uspokoić, ale takie właśnie były moje uczucia, choć z drugiej strony muszę przyznać, że to Andre doradził mi takie zachowanie, dopóki nasze zaręczyny nie zostaną ogłoszone publicznie. Musiałam poprosić Andre, niestety, musiałam poprosić go o pożyczkę; czułam się okropnie. Po raz pierwszy byłam zmuszona zrobić coś takiego, ale rozpaczliwie potrzebuję trochę gotówki. Byl miły i zgodził się przynieść jutro dwadzieścia ludwików w zamian za mój podpis, co wystarczy na nieprzewidziane wydatki na tydzień czy dwa... Małcolm najwyraźniej nie zauważa, że potrzebuję pieniędzy, a ja nie chciałabym go prosić... W każdym razie to prawda, że niemal nieustannie boli mnie głowa, bo ciągle myślę, jak się wyzwolić z tego koszmaru. Nie ma nikogo, komu mogłabym naprawdę ufać, nawet Andre, choć jak dotychczas okazał się pomocny. Natomiast co do Malcolma... Za każdym razem, gdy chcę zacząć rozmowę, którą wcześniej sobie ułożyłam, czuję, że słowa będą brzmiały wymuszenie, płasko i okropnie, więc nie mówię nic. "O co chodzi, kochanie?" - powtarza stale. "Nic" - odpowiadam, a potem, gdy go opuszczam i ponownie zamykam drzwi na klucz, plączę i płaczę w poduszkę. Chyba oszaleję z żalu. Jak mój ojciec mógł tak kłamać, oszukiwać i ukraść moje pieniądze? I dlaczego Malcolm nie może dać mi sakiewki, żebym nie musiała prosić, lub zaoferować mi trochę 254 pieniędzy, tak bym mogła udać, że odmawiam i później chętnie je przyjąć? Czyż nie jest to obowiązek męża łub narzeczonego? Czyż nie jest obowiązkiem ojca ochrona jego ukochanej córki? I dlaczego Malcolm wciąż zwleka z publicznym ogłoszeniem naszych zaręczyn? Czy się rozmyślił? O, Boże, nie dopuść do tego... Angelikue przestała pisać, łzy ponownie pociekły jej z oczu. Jedna z nich spadła na stronicę. Znowu wytarła oczy, wypiła trochę wody z kubka i ciągnęła dalej: Dzisiaj muszę z nim porozmawiać. Muszę to zrobić dzisiaj... Jedną z dobrych wiadomości jest to, że ku ogólnej radości brytyjski okręt flagowy kilka dni temu wrócił do portu (jesteśmy naprawdę zupełnie bezbronni bez okrętów). Byl poobijany i stracił maszt. Wkrótce po nim przybyły inne statki z wyjątkiem dwudziestodziałowej parowej fregaty o nazwie "Zephyr" z dwustuosobową załogą na pokładzie. Może są bezpieczni, taką mam nadzieję. Tutejsza gazeta pisze, że pięćdziesięciu trzech innych marynarzy i dwóch oficerów zginęło podczas sztormu z powodu tajfunu. Ta burza była okropna, najstraszniejsza, jaką przeżyłam. Byłam przerażona, we dnie i w nocy. Myślałam, że zdmuchnie ccdy budynek, lecz jest on równie solidny jak Jamie McFay. Wiele z tubylczych domów sczezlo, wybuchło wiele pożarów. Fregata "Pearl" została uszkodzona, także straciła maszt. Wczoraj przyszła notatka od kapitana Marlowe'a: ,, Właśnie dowiedziałem się, że pani jest chora, więc przesyłam moje najgłębsze i najszczersze wyrazy współczucia..."etc. Nie myślę, żeby mi się podobał, jest zbyt wyniosły, choć mundur czyni go bardzo urodziwym i podkreśla jego męskość - to oczywiście z powodu tych obcisłych bryczesów, tak jak my ubieramy się, by pokazać swe piersi, talie i kostki. Inny list nadszedł od Settryego Pallidara, już drugi, dodatkowe wyrazy współczucia, etc. Sądzę, że nienawidzę ich obydwu. Za każdym razem, kiedy o nich myślę, przypomina mi się to piekło o nazwie Kanagawa i to, że nie wypełnili oni swego obowiązku ochronienia mnie. Phillip Tyrer nadal przebywa w Przedstawicielstwie Brytyjskim w Edo, lecz Jamie słyszał, że ma wrócić jutro lub pojutrze. To bardzo dobrze, ponieważ gdy wróci, planuję... Głuchy, odbijający się echem huk wystrzału sprawił, że podskoczyła i skierowała uwagę na port. To było działo sygnałowe. Daleko na morzu odpowiedziało mu inne działo. Spojrzała w dal, za miejsce, gdzie stała flota, na linię horyzontu i zobaczyła wiele zapowiadający dym z komina statku pocztowego. Jamie McFay niosąc pod pachą ciężką od poczty teczkę prowadził obcego mężczyznę po głównych schodach domu Struanów, zalanych słońcem wpadającym przez wysokie piękne oszklone okna. Obydwaj mieli na sobie wełniane surduty i cylindry, choć dzień był ciepły. Obcy niósł małą walizeczkę. Był krępym, brzydkim brodatym mężczyzną po pięćdziesiątce, o głowę niższym od Jamiego, choć szerszym w ramionach, spod kapelusza wychodziła niesforna strzecha długich siwych włosów. Poszli korytarzem. McFay delikatnie zapukał. 255 - Tai-panie? - Wejdź, Jamie, drzwi są otwarte. - Struan wybałuszył oczy na mężczyznę i natychmiast spytał: -- Czy matka jest na pokładzie, doktorze Hoag? - Nie, Malcolmie. -^ Doktor Ronald Hoag zobaczył, że chłopakowi wyraźnie ulżyło, co go zasmuciło, choć mógł to zrozumieć. Tess Struan z niezwykłą gwałtownością wymyślała na "cudzoziemską dziwkę", która - czego była pewna - wpiła swe szpony w jej syna. Położył cylinder na biurko obok swej walizeczki i nie dając po sobie poznać, jak bardzo zaniepokoiły go bladość i wychudzenie Malcolma, mówił dalej głębokim i miłym głosem: - Poprosiła mnie, bym cię obejrzał, zobaczył, czy mogę coś dla ciebie zrobić i eskortować do domu, jeśli to będzie potrzebne. - Przez prawie piętnaście lat był lekarzem rodziny Struanów w Hongkongu i przyjmował na świat ostatnią czwórkę rodzeństwa Malcolma. - Jak się czujesz? - Jestem... doktor Babcott się mną opiekował. Jestem... ze mną wszystko w porządku. Cieszę się, że pana widzę. - Też się cieszę, że tu jestem. George Babcott to świetny lekarz, nie ma lepszego. - Hoag się uśmiechnął. Miał małe oczka w kolorze topazu, osadzone w pomarszczonej twarzy. - Okropna podróż - ciągnął jowialnie - dostaliśmy się w ogon tajfunu, raz omal nas nie zatopiło i cały czas łatałem marynarzy i kilku pasażerów, głównie połamane kończyny. Straciliśmy na pokładzie dwóch ludzi: Chińczyka, pasażera trzeciej klasy, i jakiegoś cudzoziemca, niestety nie zdołaliśmy dowiedzieć się, kim był. Kapitan powiedział, że po prostu zapłacił za przejazd w Hongkongu bełkocząc swe nazwisko. Spędzał większość czasu w kabinie, a potem wyszedł raz na pokład i trach, złapała go fala. Malcolmie, wyglądasz lepiej, niż mogłem sądzić na podstawie pogłosek, które obiegły kolonię. - Najlepiej zrobię, jak zostawię was samych - orzekł Jamie. Położył stos listów na stoliku przy łóżku. - Tutaj są twoje osobiste listy, książki i gazety przyniosę później. - Dziękuję. - Malcolm spojrzał na niego uważnie. - Jest coś ważnego? - Dwa od twojej matki. Leżą na wierzchu. Doktor Hoag sięgnął do swych przepastnych kieszeni i wyjął zmiętą kopertę. - Tutaj masz jeszcze jeden, Malcolmie, późniejszy niż te dwa. Najlepiej przeczytaj je, a potem jeśli pozwolisz, obejrzę cię. Jamie, nie zapomnij o Bab- cotcie. Jamie już mu powiedział, że Babcott przebywa w klinice w Kanagawie i że wyśle po niego kuter natychmiast, jak tylko zobaczą się z Malcolmem. - Do zobaczenia, tai-panie. - Nie, lepiej chwilę poczekaj, Jamie. - Struan otworzył list, który dostał od Hoaga, i zaczął czytać. Gdy wcześniej tego dnia Jamie dotarł na główny pokład statku pocztowego, 256 doktor Hoag wyszedł mu naprzeciw, powiedział, że przygotował już całą pocztę Struanów i że mogą natychmiast odjechać. - Nie, Jamie, pani Struan nie ma na pokładzie - odpowiedział na zadane bez zwłoki pytanie - lecz masz to tutaj... to list od niej. "Jamie, rób wszystko, o co będzie cię prosił doktor Hoag, i przysyłaj mi szczegółowe poufne raporty każdą pocztą". Tylko tyle. - Zna pan treść listu, doktorze? - Tak. Nie było to potrzebne, ale wie pan przecież, jaka jest ta dama... - Co u niej słychać? Hoag myślał przez chwilę. - Jak zwykle: z pozoru niewzruszona, wewnątrz wulkan. Pewnego dnia wybuchnie... nikt nie może trzymać na wodzy aż takiego smutku, tylu tragedii, po prostu nikt. Nawet ona. - Poszedł za Jamiem po trapie, rozglądając się wokół. - Muszę przyznać, że jestem zadowolony z szansy odwiedzenia Japonii. Bardzo dobrze wyglądasz, Jamie. To stanowisko z pewnością ci służy. Zaraz, zaraz, to już mija prawie rok od twego ostatniego urlopu, prawda? A teraz opowiedz mi wszystko. Najpierw o tym ataku... a potem o pannie Richaud. Zanim dotarli do brzegu, doktor Hoag wiedział tyle, ile Jamie. - Ale proszę - zakończył ze skrępowaniem McFay - niech pan nie wspomina Malcolmowi tego, co mówiłem o Angelique. To wspaniała osoba, też miała ciężkie przeżycia, naprawdę nie sądzę, by już ze sobą żyli, chodzi pogłoska o ukradkowych zaręczynach, a on na pewno pozostaje pod jej urokiem... nie żebym go za to winił, nikogo w Azji bym za coś takiego nie winił. Nie podoba mi się ten pomysł, by wysyłać pani Struan tajne raporty, przyczyny są oczywiste. W każdym razie napisałem jeden, wersję złagodzoną, gotowy jest do wysłania, kiedy statek ruszy w drogę powrotną. Muszę zachować lojalność przede wszystkim w stosunku do Malcolma, on jest tai--panem. Teraz, gdy patrzył, jak Malcolm Struan leży i czyta wręczony mu przez Hoaga list, gdy widział jego bladą twarz i bezwładne ciało, zaczął się zastanawiać. I modlić się. Struan podniósł wzrok. Oczy mu się zwęziły. - Tak, Jamie? - Chciałeś, żebym coś zrobił? Malcolm Struan milczał przez chwilę. - Tak. Zostaw wiadomość w Przedstawicielstwie Francuskim; Angelique tam poszła, powiedziała, że poczeka na pocztę. Przekaż jej, że z Hongkongu przyjechał stary przyjaciel i chciałbym, żeby się z nim spotkała. McFay skinął głową i uśmiechnął się. - Załatwione. Poślij po mnie, jeśli czegoś będziesz potrzebował. Struan niepewnie patrzył na zamykające się drzwi. Z twarzy Jamiego dało się zbyt łatwo czytać. Próbując odzyskać spokój, powrócił do lektury listu. 17 - Gai-jin 257 Malcolmie, mój biedny drogi synu. Piszę krótką notatkę, gdyż Ronald Hoag udaje się natychmiast na statek pocztowy, którego odejście opóźniłam, by doktor mógł go złapać i byś w ten sposób miał najlepszą opiekę. Byłam wstrząśnięta, kiedy usłyszałam o tych świniach i o tym, że cię zaatakowano. Jamie donosi, że ten doktor Babcott musiał cię operować. Proszę cię, pisz, korzystając z każdej poczty ekspresowej, jaką uda ci się złapać, i przybądź szybko do domu, byśmy mogli należycie się tobą zająć. Przesyłam wyrazy miłości i modły, tak samo jak Etnma, Rosę i Duncan. PS Kocham cię. Podniósł wzrok. - Więc? - Więc? Powiedz mi prawdę, Malcolmie. Jak się czujesz? - Czuję się okropnie i obawiam się, że umrę. Hoag usiadł w fotelu i złożył razem palce. - Pierwsze jest zrozumiałe, drugie niekoniecznie słuszne, choć to bardzo łatwe, bardzo... i bardzo, ale to bardzo niebezpieczne, jeśli się w to wierzy. Chińczycy mogą "robi śmierć", tylko o tym myśląc są w stanie spowodować swój zgon, nawet ci zupełnie zdrowi... widziałem takie rzeczy. - Jezu, ja nie chcę umierać, mam wszystko, dla czego warto żyć. Chcę żyć i wziąć tak wiele, że nie potrafię ci powiedzieć. Lecz każdego dnia i każdej nocy przychodzi taki moment, że ta myśl mnie uderza... uderza jak fizyczny cios. - Jakie bierzesz lekarstwa? - Tylko trochę tej substancji, zdaje się laudanum, by mi pomogła zasnąć. Ból jest cholerny i jest mi tak niewygodnie. - Każdej nocy? - Tak. On chce, bym przestał to zażywać, mówi, że ja... no, że powinienem przestać - dodał Struan na poły się usprawiedliwiając. - Próbowałeś? - Tak. - Ale nie przestałeś? - Nie, jeszcze nie. Moja wola zdaje się mnie opuszczać. - To jeden z problemów związanych z tym środkiem... chociaż jest on wartościowy i cudowny. - Lekarz się uśmiechnął. - Laudanum było nazwą, jaką temu panaceum nadał Paracelsus. Czy znasz Paracelsusa? - Nie. - Ani ja - zaśmiał się Hoag. - W każdym razie przenieśliśmy tę nazwę na tę nalewkę z opium. To szkoda, że branie alkaloidów prowadzi do nawyku. Ale przecież wiesz o tym. - Tak. - Możemy cię od tego odzwyczaić, nie ma problemu. - To jest problem, też o tym wiem, i o tym, że wciąż nie aprobujesz naszego handlu opium. - Cieszę się, że sformułowałeś to jako stwierdzenie, a nie jako pytanie - stwierdził Hoag. - Ty przecież też tego nie popierasz, żaden kupiec w Chinach 258 tego nie popiera, po prostu wszyscy są w pułapce. Ale teraz koniec z ekonomią, koniec z polityką, Malcolmie. Porozmawiamy o pannie Richaud? Struan poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. - Teraz do cholery, niech pan posłucha raz i na zawsze: cokolwiek mówi matka, jestem na tyle dorosły, by wiedzieć, czego chcę i móc zrobić to, co chcę! Jasne? - Jestem twoim lekarzem, Malcolmie, nie twoją matką. - Hoag uśmiechnął się życzliwie. - Jestem też twoim przyjacielem. Czy kiedykolwiek zawiodłem ciebie lub kogoś z twojej rodziny? Z widocznym wysiłkiem Struan zdusił gniew, lecz nie mógł uspokoić łomoczącego serca. - Przepraszam, przepraszam, ale ja... - Bezradnie wzruszył ramionami. - Przepraszam. - Nie jest to konieczne. Nie próbuję się wtrącać w twoje życie prywatne. Twoje zdrowie zależy od wielu czynników. Wydaje się, że ona jest jednym z czynników głównych. Stąd moje pytanie. Ja pytam z powodów medycznych, nie z powodów rodzinnych. Więc co z panną Angelikue Richaud? Struan chciał, by jego głos zabrzmiał po męsku i spokojnie, lecz nie mógł opanować swej frustracji i wybuchnął: - Chcę ją poślubić i doprowadza mnie do szaleństwa, że leżę tutaj jak... leżę tutaj bezradny. Na miłość boską, nawet nie mogę wyjść jeszcze z łóżka, nie mogę się wysikać czy... nie mogę zrobić ani jednej cholernej rzeczy, ledwo mogę pić, jeść czy cokolwiek, żeby nie bolało mnie jak diabli. Wariuję, bo choć bardzo się staram, nie wydaje się, żeby coś mi się poprawiało... Ciągnął ten gwałtowny monolog, aż osłabł. Hoag tylko słuchał. W końcu Struan przerwał. Wymamrotał jeszcze jedne przeprosiny. - Czy mogę cię obejrzeć? - Tak... tak, oczywiście. Hoag badał go z ogromną uwagą; przyłożył mu ucho do klatki piersiowej, by posłuchać serca, zajrzał w usta, zmierzył tętno, zerknął na ranę i powąchał ją. Jego palce macały brzuch, szukając narządów, badając rozmiary uszkodzenia. - Czy tu boli... tutaj... czy tutaj mniej? Każde, nawet najlżejsze naciśnięcie wywoływało jęk Malcolma. W końcu Hoag przerwał. Struan odezwał się pierwszy. - I co? - Babcott zrobił doskonałą robotę. Nie żyłbyś już do tej pory. - Hoag ważył swe pełne ufności słowa. - Teraz zrobimy eksperyment. - Delikatnie ujął nogi Struana i pomógł mu usiąść na brzegu łóżka. Potem, objąwszy ramiona Malcolma, z niespodzianą siłą biorąc na siebie większość jego ciężaru, pomógł mu wstać. - Ostrożnie! 259 Struan nie mógłby ustać bez pomocy, lecz miał wrażenie, że stoi i to dodało mu ducha. Po paru chwilach Hoag ułożył go z powrotem na łóżku. Serce Struana waliło od bólu, lecz czuł ogromną satysfakcję. - Dzięki. Doktor siadł w fotelu i zbierał swe własne siły. Wreszcie powiedział: - Teraz mam zamiar cię zostawić, muszę się tutaj jakoś urządzić. Chciałbym, żebyś odpoczął. Gdy zobaczę się z Babcottem, przyjdę do ciebie znowu. Prawdopodobnie wrócimy tu razem. Potem porozmawiamy. Dobrze? - Tak. I... dziękuję, Ronaldzie. Zamiast odpowiedzi Hoag po prostu poklepał go po ręce, zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Kiedy Struan został sam, po policzkach zaczęły spływać mu łzy ze szczęścia i wreszcie, ukołysały go do snu. Gdy się obudził, czuł się wypoczęty, po raz pierwszy odświeżony snem, i napawał się faktem, że wstał; owszem z pomocą, lecz stał na nogach, więc zrobił początek, i teraz, teraz, miał prawdziwego sprzymierzeńca. Z miejsca, na którym leżał, obróciwszy się lekko na lewy bok, mógł wyjrzeć przez okno i dojrzeć morze. Kochał morze i nienawidził go, nigdy nie czuł się na nim swobodnie, bał się go, ponieważ było niesterowalne i nieprzewidywalne, jak w ten słoneczny dzień, kiedy bliźniaki znalazły się około stu jardów od brzegu i przyszła fala... wywróciła ich łódź, a prąd ściągnął ich w głąb, i choć wszyscy potrafili pływać, bliźniaki pływały wręcz jak ryby, wszyscy, z wyjątkiem jednego marynarza, zginęli. Był to straszny wstrząs dla Struana, a jego ojciec z rozpaczy omal nie umarł. Matka chodziła jak w transie. Powtarzała w kółko: "Wola Boża. Musimy ciągnąć dalej". Nie będę myślał o swoich braciach ani o Dirku Struanie, obiecał samemu sobie, ciesząc się, że jest bezpieczny na lądzie. Nasza przeszłość jest nieubłaganie związana z morzem, tak samo jak i przyszłość. O naszej ostatecznej sile decydują nasze klipry, parowce i nasza pozycja w Chinach. Japonia to mały rynek, interesujący, lecz mały, nigdy nie da się go porównać z Chinami. Możemy z pewnością tutaj zarobić... niektóre typy uzbrojenia, statki i brytyjskie okręty powinny przynieść trochę grosza. Powiem Jamiemu, by zrealizował zamówienie Chóshu. Niech się powybijają, a im szybciej, tym lepiej. Strachliwe ociąganie się sir Williama i czekanie, aż wojnę zaaprobuje Londyn, to głupota. Gdyby to ode mnie zależało, rozkazałbym im, by wydali morderców i natychmiast zapłacili odszkodowanie albo jutro będą mieli wojnę między naszymi krajami, a zaczniemy od zmiażdżenia Edo. Nigdy, nigdy nie wybaczę tym sukinsynom! Horyzont przyzywał. Wkrótce będę musiał pojechać do Hongkongu, by przejąć sprawy. Za tydzień czy coś koło tego. Nie ma pośpiechu. Mnóstwo czasu. Która może być teraz godzina? Nie było potrzeby odwracać się i patrzeć na zegar, kąt, pod jakim padało słońce, świadczył, że jest koło południa. Normalnie o tej porze zamawiał piękny, krwisty befsztyk, pudding yorkshirski z gęstym sosem, pieczone kartofle, talerz czy dwa pokrojonego w kostki pieczonego kurczaka ze smażonym ryżem i mieszanymi jarzynami oraz inne chińskie potrawy, które przygotowywała Ah Tok i za którymi przepadał - choć bardzo narzekali na nie matka, bracia i siostry, twierdząc, że są pozbawione smaku, mało pożywne, prawdopodobnie trujące i nadają się tylko dla pogan... Cichy dźwięk. Angelikue zwinęła się w kłębek na fotelu - wydawała się na nim bardzo mała. Twarz miała we łzach. Tak nieszczęśliwej nie widział jej jeszcze nigdy. - Jezu, co się stało? - Jestem zrujnowana. - Z oczu znowu pociekły jej łzy. - Na miłość boską, o czym ty mówisz? - To, to było w dzisiejszej poczcie. Wstała i wręczyła mu list, próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Struan wykonał gwałtowny ruch, by wziąć kartkę i wykrzywiony z bólu ledwo zdołał się powstrzymać od krzyku. Papier był zielony, tak jak i koperta datowana w Hongkongu 23 września. Nagłówek głosił: "Guy Richaud, Bracia Richaud". Dalej następował tekst po francusku, ale Struanowi nie sprawiło trudności jego odczytanie: Droga Angelikue. Piszę w pośpiechu. Ten biznes, o którym cię powiadamiałem, nie poszedł zbyt dobrze, moi portugalscy partnerzy w Makau oszukali mnie, więc poniosłem ciężkie straty. Cały mój obecny kapitał przepadł i mogą do ciebie dojść kłamstwa szerzone przez wrogów, że nie dostanę już nowych kredytów bankowych, więc spółka jest w rękach likwidatorów. Nie wierz im, przyszłość rysuje się jasno, nie żyw żadnych obaw, wszystko trzymam w ręku. Ten list pójdzie jutrzejszym statkiem pocztowym. Dzisiaj wyruszam na amerykańskim parowcu "Liberty" do Bangkoku, gdzie obiecano mi nowe środki z "French Sources". Napiszę stamtąd, a tymczasem pozostaję twoim oddanym Ojcem. PS Obecnie na pewno już doszła do ciebie smutna, acz spodziewana wiadomość o Culumie Struanie. Właśnie dowiedzieliśmy się o podłym ataku Japońców na Malcolma. Spodziewam się, że nie jest ciężko ranny, proszę cię, życz mu ode mnie wszystkiego najlepszego i przekaż wyrazy mojej nadziei na jego szybki powrót do zdrowia. W mózgu Malcolma nie rysował się jasny obraz. - Dlaczego jesteś zrujnowana? - On... on zabrał wszystkie moje pieniądze - zawodziła - ukradł wszystkie moje pieniądze i przepuścił je również, jest złodziejem i teraz... i teraz nie mam już nic. Ukradł wszystko, co miałam, och, Malcolm, co teraz zrobię? - Angelikue, Angelikue, posłuchaj! - Wyglądała na bezdomne biedactwo, było to tak melodramatyczne, że prawie miał ochotę się zaśmiać. - Na miłość boską, słuchaj, to nie problem. Mogę dać ci tyle pieniędzy, ile zechcę... - Nie mogę przyjąć od ciebie pieniędzy - zawołała przez łzy. - To się nie godzi! 260 261 - Dlaczego nie? Wkrótce się pobierzemy, czyż nie? Płacz ustał. - My... naprawdę? - Tak. Tak, ogłosimy to dzisiaj. - Ale ojciec, on jest - pociągnęła nosem, rozpłakana jak dziecko - Andre mi powiedział, że jest pewien: nie ma żadnego interesu w Makau ani nigdzie indziej i nigdy go nie było. Zdaje się, że ojciec to hazardzista i musiał to wszystko zwyczajnie przegrać. Ojciec obiecał Henriemu... Henriemu Sera-tardowi, że skończy z tym i zapłaci swoje rachunki... Wszyscy o tym wiedzieli, prócz mnie... och, Malcolm, nic o tym nie wiedziałam, czuję się tak strasznie, że mogłabym umrzeć. Ojciec ukradł moje pieniądze, a przysięgał, że je bezpiecznie przechowa! Jeszcze jeden wybuch płaczu. Podbiegła do niego, opadła na kolana obok łóżka i skryła głowę w kapie. Delikatnie głaskał ją po włosach czując, że jest bardzo silny i panuje nad sytuacją. Otworzyły się drzwi i wkroczyła Ah Tok. - Wynoś się! - zaryczał. - Dew neh loh moh! Uciekła. Angelikue, naprawdę przestraszona, wtuliła się głębiej w materiał. Nigdy dotąd nie widziała go w gniewie. Głaskał ją po włosach. - Nie martw się, kochanie, nie martw się swoim ojcem. Zobaczymy, co możemy zrobić, by mu później pomóc, ale teraz nie wolno ci się martwić, ja się tobą opiekuję... Jego słowa brzmiały coraz czulej, a jej łkania zamierały, czuła, jakby zdjęto jej z pleców wielki ciężar, teraz, kiedy powiedziała mu prawdę i przekazała wiadomość, zanim usłyszał ją od innych. Wydawało się, że jest mu wszystko jedno. Andre to geniusz, myślała wyczerpana, choć jednocześnie czując ulgę. Zaklinał się, że taka właśnie będzie reakcja Malcolma. - Po prostu bądź uczciwa, Angelikue, powiedz mu prawdę: nie wiedziałaś, że twój ojciec był hazardzista, usłyszałaś o tym po raz pierwszy i jesteś niezwykle wstrząśnięta, że ojciec ukradł twoje pieniądze. Bardzo ważne, żebyś użyła słów "ukradł" i "złodziej". Powiedz mu prawdę, pokaż ten list i jeśli dodasz do tego odpowiednią porcję łez i czułości, przywiąże go to do ciebie na zawsze. - Ale Andre - zaprotestowała zgnębiona. - Nie ośmielę się pokazać mu listu ojca. Nie śmiem, to postscriptum jest tak okropne... - Spójrz! Bez drugiej strony postscriptum kończy się: "wyrazy mojej nadziei na jego szybki powrót do zdrowia". To doskonale! Druga strona? Jaka druga strona? Zobacz, jest podarta i nigdy nie istniała. Zręczne palce Andre przykleiły ostatni fragment ponownie złożonej drugiej kartki listu. - Masz, Henri. - Popchnął papier na drugi koniec biurka. - Sam przeczytaj. Dość szybko odtworzył stronę z kawałków, które pozornie tak niedbale rzucił do kosza na śmieci. Znajdowali się w biurze Seratarda, zamkniętym na klucz. Zrekonstruowana strona głosiła: Mam też nadzieję, że tak jak o tym rozmawialiśmy, doprowadzisz do szybkich zaręczyn i małżeństwa, wszelkimi sposobami... To najlepsza partia w tym sezonie, rzecz zasadnicza dla naszej przyszłości, zwłaszcza twojej. Struan już na zawsze rozwiąże problemy Braci Richaud. To nieważne, że jest Brytyjczykiem, zbyt młodym i tak dalej, ale jest tai-panem firmy Struan i może nam zapewnić różową przyszłość. Bądź dorosła, Angelikue, i zrób wszystko, by związać go z sobą, gdyż twoja przyszłość w tej chwili wygląda podle. - To nie jest aż tak okropne - powiedział niepewnie Seratard - po prostu rada przerażonego ojca, chwytającego się słomki. Struan bez wątpienia jest wspaniałą partią dla każdej dziewczyny... któż mógłby winić ojca? - To zależy od ojca. Ta stronica, wykorzystana właściwie i we właściwym czasie, stanie się jeszcze jedną bronią przeciw niej, a zatem przeciw Noble House. - Więc sądzisz, że biednej dziewczynie się powiedzie? - Musimy nad tym pracować. Teraz, kiedy w razie konieczności możemy użyć tego dowodu, udzielenie jej pomocy staje się niemal naszym strategicznym celem. - Usta Andre zacisnęły się w zimną cienką linię. - Nie uważam, że to biedna dziewczyna. To właśnie ona ma wszelkie dane po temu, by go usidlić "wszelkimi sposobami". Co? Seratard znowu usiadł w fotelu obitym czerwoną skórą. Jego gabinet był obskurny, jeśli nie liczyć paru olejnych obrazów, mało znanych nowoczesnych malarzy francuskich, na przykład Maneta, które nabywał tanio od czasu do czasu przez swego paryskiego agenta. - Cóż takiego ona robi? Reaguje jedynie na miłość młodego człowieka. - Pchnął papier z powrotem. - Nie podobają mi się te metody, Andre. Są obrzydliwe. Zachęciłeś dziewczynę, by weszła na bagna półprawd, gdy kazałeś jej oddać połowę listu. - Machiavelli napisał: "Państwo musi posługiwać się kłamstwami i półprawdami, ponieważ ludzie uformowani są z kłamstw i półprawd. Nawet książęta". I z pewnością, z definicji, wszyscy ambasadorowie i politycy. - Andre wzruszył ramionami. Starannie złożył list. - Może nie będziemy musieli tego użyć, lecz dobrze, że to mamy, ponieważ my reprezentujemy państwo. - Użyć tego, w jaki sposób? - Fakt, że go podarła i... - Nie zrobiła tego - zaprzeczył Seratard, zaszokowany. - Oczywiście - zgodził się zimno Andre. - Ale to będzie jej słowo 262 263 przeciwko memu i kto wygra w takim współzawodnictwie? Już samo to, że porwała drugą stronę i pokazała Struanowi tylko pierwszą, wystarczy, by ją potępił. Miałby doskonałe usprawiedliwienie, by anulować obietnicę małżeństwa, twierdząc, że "został zwiedziony". Jego matka? Gdyby dowiedziała się, że ta kartka istnieje, poszłaby w stosunku do nas na wszelkie ustępstwa, byle tylko położyć na tym rękę, o ile Struan dalej by się upierał przy poślubieniu Angelikue wbrew jej zdaniu. - Nie lubię szantażu. - Ja nie lubię wielu metod, które jestem zmuszony stosować dla naszych, powtarzam: naszych celów. - Zaczerwieniony włożył stronę zapisaną starannym pismem do kieszeni. - Rozpowszechniony w towarzystwie lub opublikowany ze szczegółami ten dokument zniszczyłby Angelikue. W sądzie by ją pogrążył. Być może ukazuje on tylko prawdę: że jest awanturnicą w zmowie ze swym ojcem, który w najlepszym razie jest hazardzistą, a wkrótce będzie bankrutem, podobnie jak jej wuj. Natomiast jeśli chodzi o zachęcanie jej... nie mówiłem niczego, czego by sama nie wiedziała i nie chciała powiedzieć. Po prostu jej pomagałem. To jej kłopoty, nie moje czy nasze. - Smutne. To smutne, że się w to wplątała. - Seratard westchnął. - Tak, ale już się wplątała, prawda? Z korzyścią dla nas. - Usta Andre uśmiechnęły się, lecz nie jego oczy. - A pan osobiście, monsieur? Ten dokument rozsądnie użyty zaprowadzi ją z całą pewnością do twego łóżka, gdyby zawiódł twój niewątpliwy czar, w co wątpię. Seratard nie uśmiechnął się. - A ty, Andre? Co masz zamiar zrobić w sprawie Hany, Kwiatu? Andre rzucił na niego szybkie spojrzenie. - Hana zmarła. - Tak. I w takich dziwnych okolicznościach. - Wcale nie dziwnych - oświadczył Andre, a oczy zrobiły mu się bez wyrazu, jak u gada. - Popełniła samobójstwo. - Znaleziono ją z podciętym twoim nożem gardłem. Mama-san twierdzi, że spędziłeś z nią noc, jak zwykle. Andre starał się odkryć, dlaczego Seratard teraz właśnie drąży tę sprawę. - Owszem, ale to nie twój interes. - Obawiam się, że mój. Miejscowy urzędnik bakufu wysłał wczoraj formalną prośbę o informację. - Powiedz mu, żeby się powiesił. Hana, Kwiat, była specjalna, owszem, tak, była moja. Za poduszkowanie zapłaciłem bardzo wysoką cenę, lecz ona nadal była tylko częścią Wierzbowego Świata. - Jak słusznie zauważyłeś, ludzie uformowani są z kłamstw i półprawd. W zażaleniu donoszą, że miałeś z nią gwałtowną sprzeczkę. Ponieważ wzięła sobie kochanka. - Kłóciliśmy się, owszem, i chciałem ją zabić, tak, lecz nie z tej przyczyny. - Andre mówił cicho, krztusił się. - Prawda... prawda jest taka, 264 że miała kilku klientów. Trzech, lecz było to w innym domu i przedtem, nim stała się moją własnością. Jeden z nich... jeden z nich przekazał jej kiłę, ona zaraziła mnie. - Mon Dieu, syphilis? - Seratard był przerażony. - Tak. - Mon Dieu, czy jesteś pewien? - Tak. - Andre wstał, podszedł do kredensu, nalał sobie brandy i wypił. - Babcott potwierdził to miesiąc temu. Nie ma mowy o pomyłce. To mogła być tylko ona. Kiedy spytałem ją o to... Widział ją znów; byli w małym domku wewnątrz murów "Domu Trzech Karpi". Patrzyła na niego. Jej twarz o idealnym owalu troszkę nachmurzona. Dopiero co skończyła siedemnaście lat, miała pięć stóp wzrostu. - Hai, gomen nasai, Furansu-san, prama, taka jak twoja, ręcz przed rok moja sukoshi, mała, hai, mała, Furansu-san, sukoshi, nie zła, iść precz - powiedziała łagodnie w swej zwykłej mieszaninie japońskiego ze wstawkami angielskiego, i jak zawsze wymawiając "r" zamiast "1". - Hana mówi mama-san. Mama-san mówi zobacz doktor, on mówi nie złe. Nie złe miejsce, bo ja dopiero rozpocząć poduszkować i ja mała. Doktor mówi modrić się w świątynia i pić rekarstwo, fu! Are kirka tygodni wszystko iść precz. Iść precz rok temu - dodała uszczęśliwiona. - To nie "poszło precz"! - Draczego gniew? Nie martw się. Ja modrić się w świątynia shinto jak kazać doktor, zapracić kapranowi wiere taeri, ja jeść... - w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki od śmiechu -jeść brzydkie rekarstwo. Kirka tygodni wszystko skończyć. - To się nie skończyło. Nie skończy się. Nie ma na to lekarstwa! Spojrzała na niego dziwnie. - Wszystko się skończyć. Ty mnie widzieć, moje ciało, całe, wiere raz, nel Oczywiście się skończyć. - Na miłość boską, nie skończyło się! Jeszcze raz się nachmurzyła, a potem wzruszyła ramionami. - Karma, nel Wybuchnął. Była tak przerażona, że natychmiast położyła głowę na tatami i żałośnie zaczęła błagać go o wybaczenie. - Nie żre, Furansu-san, skończyć się, doktor mówi skończyć się. Ty widzieć szybko tego samego doktora, wszystko się skończyć... Za ścianami shóji słyszał kroki i szepty. - Musisz odwiedzić angielskiego doktora! - Walenie serca odzywało się grzmotem w jego uszach, próbował mówić w sposób uporządkowany, wiedząc, że pójście do doktora, jakiegokolwiek doktora, jest bezcelowe i chociaż czasami można było opóźnić skutki choroby, to równie pewnie jak to, że słońce jutro wzejdzie, wystąpią one któregoś dnia z całą mocą. - Nie rozumiesz? - wyskrzeczał. - Nie ma na to lekarstwa! 265 Po prostu trwała w ukłonie, drżąc, jak lalka, z którą ktoś źle się obszedł, i powtarzała monotonnie: - Nie żre, Furansu-san, nie źre, wszystko się skończyć... Zmusił się do powrotu do rzeczywistości i znowu spojrzał na Seratarda. - Kiedy ją wypytywałem, powiedziała, że wyleczono ją rok temu. Oczywiście uwierzyła w to, uwierzyła i była wyleczona. Ja, o tak, krzyczałem i pytałem ją, dlaczego nie powiedziała o tym Raiko-san, a ona bełkotała coś w rodzaju: "Co tam było do mówienia, doktor powiedział, że to nic i jej mama-san powiedziałaby Raiko-san, gdyby to było ważne". - Ale to okropne, Andre. Czy Babcott ją widział? - Nie. - Jeszcze jeden łyk brandy, jednak nie czuł nic z jej zwykłej cierpkości, a potem wyrzucił z siebie to wszystko, rozpaczliwie pragnąc w końcu komuś o tym wszystkim opowiedzieć: - Babcott mi powiedział, że kiła... powiedział mi, że wcześniej zarażona kobieta może wydawać się bez żadnej skazy, że nie zawsze będzie przekazywać kiłę, nie za każdym razem, kiedy się z nią śpi, Bóg jeden wie dlaczego, ale to jest nieuniknione, jeśli będziesz z nią nadal i kiedy pojawi się wrzód, koniec z tobą, choć po miesiącu czy coś koło tego wrzód czy wrzody znikają i myślisz, że jesteś bezpieczny, ale nie jesteś! - Pośrodku czoła Andre pulsowała czarna, zwęźlona żyła. - Po tygodniach czy miesiącach pojawia się wysypka, to następne stadium. Jest silna lub słaba, jeden Bóg wie, od czego to zależy, i czasami niesie z sobą zapalenie wątroby lub opony miękkiej, i pozostaje lub zanika, też zależnie od Bóg wie czego. Ostatnie stadium, stadium makabra, pojawia się później, po miesiącach lub po trzydziestu latach, kiedykolwiek. Seratard wyjął chusteczkę i wytarł czoło, modląc się, żeby go to ominęło, myśląc o swoich częstych odwiedzinach w Yoshiwarze, o własnej musume, o tym, że teraz trzyma ją jedynie dla siebie, lecz nigdy nie można być pewnym, że nie ma ona innego kochanka. Jak można dowieść tu czegokolwiek, jeśli są w zmowie z mama-san i jeśli zależy im tylko na tym, by cię obedrzeć ze skóry? - Miałeś prawo ją zabić - stwierdził posępnie. - I mama-san. - To nie była wina Raiko. Powiedziałem jej, że żadna z dziewcząt ani tutaj, ani w innych miejscach w Yoshiwarze nie okazała się taka, jak oczekiwałem. Chciałem jakąś młodą, specjalną, dziewicę... lub prawie dziewicę. Błagałem ją, by znalazła mi kwiat, wyjaśniałem dokładnie, czego chcę, i ona to zrobiła, a Hana-chan była dokładnie taka, jak pragnąłem: doskonałość... Przybyła z jednego z najlepszych domów w Edo. Nie wyobrażasz sobie, jaka jest piękna... jaka była piękna... Wspomniał teraz, jak skoczyło mu serce, gdy po raz pierwszy Raiko mu ją pokazała - paplała z innymi dziewczętami w drugim pokoju. - Tamtą, Raiko, tę w bladoniebieskim kimonie. - Radzę ci zostać z Fujiko lub Akiko, lub z jedną z innych moich dam - powiedziała Raiko. Kiedy chciała, jej angielski brzmiał poprawnie. - Z czasem znajdę ci inną. Tamtą małą Saiko. Za rok czy dwa... 266 - Chcę tę, Raiko. Jest idealna. Kto to jest? - Nazywa się Hana, Kwiat. Jej mama-san mówi, że ta mała ślicznotka urodziła się niedaleko Kioto. Dom kupił ją, kiedy miała trzy czy cztery lata, by szkolić ją na gejszę. - Raiko się uśmiechnęła. - Na szczęście nie została gejszą, gdyby nią została, nie byłaby dostępna, tak mi przykro. - Ponieważ jestem gai-jinem? - Ponieważ gejsza jest dla rozrywki, nie do poduszkowania i Furansu--san, tak mi przykro, naprawdę trudno to ocenić nie-Japończykowi... Nauczyciele Hany byli cierpliwi, lecz ona nie umiała rozwinąć swych umiejętności, więc wyszkolono ją do poduszkowania.- Chcę ją, Raiko. - Rok temu była już dosyć duża, by zacząć, jej mama-san ustalała najlepszą możliwą cenę na poduszkowanie, oczywiście jedynie wtedy, gdy Hana zaaprobowała klienta. Tylko trzech klientów się nią cieszyło, jej mama-san twierdzi, że jest świetną uczennicą i pozwala jej poduszkować tylko dwa razy w tygodniu. Jedyną jej wadą jest to, że urodziła się w Roku Ognistego Konia. - Co to znaczy? - Wiesz, że liczymy lata w cyklach dwunastoletnich, tak jak Chińczycy, każdy rok ma nazwę zwierzęcia: Smok, Wąż, Kogut, Byk, Koń i tak dalej. Ale prócz tego, z każdym jest związany jeden z pięciu żywiołów: ogień, woda, ziemia, żelazo, drzewo, które się również zmieniają, cykl po cyklu. Damy urodzone w Roku Konia ze znakiem ognia są uważane za... przynoszące pecha. - Nie wierzę w przesądy. Proszę, podaj cenę. - Ona jest poduszkowym Kwiatem bez ceny. - Cenę, Raiko. - Dla tamtego domu dziesięć koku, Furansu-san. Dla tego domu dwa koku rocznie oraz cenę za jej własny dom wewnątrz mojego ogrodzenia, dwie pokojówki, wszystkie ubrania, jakich zechce, i podarunek pożegnalny w wysokości pięciu koku, gdy już nie będziesz potrzebował jej usług. Suma ta ma być zdeponowana u naszego bankiera, handlarza ryżem, Gyokoyamy, na procent, który aż do czasu rozstania będzie należał do ciebie. Wszystko to ma być zapisane, podpisane i zarejestrowane przez bakufu. Suma, jak na stosunki japońskie ogromna, a dla Europejczyków - ekstrawagancka, nawet przy tak korzystnym kursie wymiany. Targował się przez tydzień i zdołał zredukować tę sumę jedynie o kilka sous. Jego sny co noc go utwierdzały w wyborze. Zgodził się więc. Siedem miesięcy temu, z zachowaniem należnego rytuału, przedstawiono mu ją formalnie. Formalnie zgodziła się go zaakceptować. Obydwoje formalnie podpisali dokument. Następnej nocy poduszkował i dała mu dokładnie to wszystko, o czym marzył. Wesoła, szczęśliwa, entuzjastyczna, czuła, kochająca. - Była darem Boga, Henri. - Diabła. Ta mama-san także. 267 - Nie, to nie jej wina. Dzień wcześniej nim oddano mi Hanę, Raiko oświadczyła mi formalnie, bo taka rzecz też wchodzi w zakres uprawnień, za które płaciłem, że przeszłość jest przeszłością, ona obiecuje jedynie dbać 0 Hanę jak o jedną z własnych dziewcząt i gwarantuje, że Hany nie będą odtąd widywać inni mężczyźni i od tego dnia pozostanie jedynie moja. - Więc to ona ją zabiła? Andre nalał sobie następny kieliszek. - Ja... ja poprosiłem Hanę, by wymieniła tych trzech mężczyzn, jeden z nich jest moim mordercą, ale ona powiedziała, że nie może... albo nie chciała... Ja waliłem ją po twarzy, by to z niej wydusić, a ona tylko skomlała 1 nie wymieniła nikogo. Zabiłbym ją, tak, ale kochałem ją i... potem wyszedłem. Byłem jak wściekły pies, dochodziła już wtedy trzecia, może nawet czwarta w nocy, a ja po prostu wszedłem do morza. Czy chciałem się utopić, nie wiem... nie pamiętam dokładnie, ale zimna woda otrzeźwiła mnie. Kiedy wróciłem do domu, Raiko i pozostałe kobiety były w szoku, mówiły coś bezładnie. Hana leżała skulona tam, gdzie ją zostawiłem. Zalana krwią, z moim nożem w szyi. - Więc popełniła samobójstwo? - Tak twierdzi Raiko. - Nie wierzysz w to? - Nie wiem, w co mam wierzyć - powiedział Andre z udręką. - Wiem tylko tyle, że wróciłem, by jej powiedzieć, jak ją kocham, a ta choroba to karma, nie jej wina, nie jej wina... jak mi przykro, że powiedziałem, co powiedziałem, zrobiłem, co zrobiłem, że wszystko będzie tak jak wcześniej i tylko... i tylko gdy się to stanie, gdy będzie widoczne, popełnimy razem samobójstwo... Henri usiłował myśleć, mózg miał otępiały. Nigdy przedtem, zanim pogłoski o śmierci dziewczyny nie dotarły do Osiedla, nie słyszał o "Domu Trzech Karpi". Andre zawsze był taki skryty, i słusznie, i ma rację, to nie mój interes... A teraz bakufu nadali temu oficjalny charakter. - Ci trzej mężczyźni... czy ta Raiko wie, kim byli? Odrętwiały Andre potrząsnął głową. - Nie, i ta druga mama-san nie powiedziałaby jej. - Kto to jest? Jak się nazywa? Gdzie ona jest? Zgłosimy ją bakufu, oni mogliby to z niej wydusić. - Nie obchodziłoby ich to, dlaczego mieliby się tym przejmować? Ten drugi dom "Gospoda pod Czterdziestoma Siedmioma Róninami" był miejscem spotkań rewolucjonistów. Około tygodnia temu został doszczętnie spalony, a głowę tamtej mama-san zatknięto na kołku. Święta Matko Boża, co mam robić? Hana jest martwa, a ja wciąż żyję... 16 Wczesnym popołudniem tego samego dnia doktor Hoag płynął kutrem zmierzającym do przystani Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Kanagawie. Babcott przysłał wiadomość, że nie może opuścić Kanagawy, gdyż operuje w tamtejszej klinice, ale postara się szybko wrócić do domu: "...przykro mi, nastąpi to najwcześniej późnym wieczorem, a prawdopodobnie nawet jutrzejszego ranka. Jeśli zechce pan do mnie przyjechać, powitamy pana z radością, lecz musi pan się przygotować na spędzenie tu nocy, gdyż pogoda jest zmienna..."Na przystani oczekiwał go jeden z grenadierów i Lim ubrany w białą marynarkę, luźne czarne spodnie, pantofle i czarną czapeczkę. Kiedy Hoag zszedł na brzeg, Lim ziewnął i rzucił zdawkową formułę przywitania. - Heja, pane, Lim-ah, Numr Jedyn Boj. - Lim, możemy dać spokój z tym pidginem kulisów - powiedział Hoag po kantońsku, i to całkiem poprawnie. Lim zrobił zeza. - Jestem Doktor Medycyny Mądry Oświecony. Było to chińskie nazwisko Hoaga - znaczenie dwóch hieroglifów najbliższych dwóm kantońskim dźwiękom "hoh" i "geh". Zostało wybrane z kilkudziesięciu możliwości przez Gordona Czena, kompradora Struanów, jednego z pacjentów doktora. Lim wlepił w niego wzrok udając, że nie rozumie - zwykły i najlepszy sposób, by cudzoziemski diabeł, który miał czelność nauczyć się kilku słów cywilizowanej mowy, stracił twarz. Ajajaj, myślał, kim jest ten smrodliwy zbereźnik, ten ropiejący czerwony diabelski zjadacz swej matki o byczej szyi, ta ropuchopodobna małpa, która bezczelnie mówi w naszym języku z taką plugawą wyższością... - Ajajaj - oznajmił słodko Hoag - znam również wiele, bardzo wiele brudnych słów, by określić matkę rozpustnika i jej gnijące części ciała, jeśli człowiek z zasikanej przez psy, zarzuconej gnojem wioski da mi choć tyciutko powodu, na przykład uda, że mnie nie rozumie. 269 - Doktor Medycyny Mądry Oświecony? Ajajaj, to dobre imię! - Lim zaśmiał się rubasznie. - Od wielu lat nie słyszałem takiej dobrej męskiej mowy od cudzoziemskiego diabła. - Dobrze. Usłyszysz więcej tej mowy, jeśli nazwiesz mnie jeszcze raz cudzoziemskim diabłem. Czen z Noble House wybrał mi imię. - Czen z Noble House? - Lim wybałuszył oczy. - Znakomity Czen, który ma więcej woreczków ze złotem niż wół włosów? Ajajaj, co za przywilej! - Właśnie - przyznał Hoag i dodał niezupełnie zgodnie z prawdą: - Powiedział mi też, że jeśli jakaś osoba z Państwa Środka, wysokiego czy niskiego stanu, będzie mi zawadzać jak kupa nawozu albo nie otrzymam natychmiastowej pomocy, jaka należy się jego przyjacielowi, mam mu wspomnieć natychmiast po powrocie nazwisko tego niegodziwego zbereźnika. - Oh ko, Doktorze Medycyny Mądry Oświecony, to naprawdę zaszczyt gościć pana w naszych pokornych progach, w tym domu jak kupa nawozu. Doktor Hoag czuł, że dosięgną! wielkości, i błogosławił swoich nauczycieli, przeważnie wdzięcznych pacjentów, którzy zapoznali go z naprawdę ważnymi słowami i pouczyli, jak sobie radzić z pewnymi osobami i w niektórych sytuacjach w Państwie Środka. Dzień był miły i ciepły, a widok miasteczka sprawiał mu przyjemność: świątynie górujące nad dachami domów, rybacy ciągnący włóki po wodach lądowych, wieśniacy na polach ryżowych, krzątający się ludzie i nieunikniony strumień podróżnych na Tokaido za miastem. Zanim doszedł do Przedstawicielstwa Brytyjskiego w towarzystwie demonstracyjnie usłużnego Lima, zdołał się dość dokładnie dowiedzieć, jak wygląda sytuacja w Kanagawie, ilu ma dziś pacjentów Babcott i czego się można spodziewać. George Babcott przeprowadzał operację w szpitaliku. Pomagał mu japoński akolita, praktykant wyznaczony przez bakufu, by nauczył się zachodniej medycyny. W przedpokoju na zewnątrz tłoczyli się mieszkańcy miasteczka, mężczyźni, kobiety i dzieci. Operacja była niewdzięczna - amputacja stopy. - Ten biedny facet to rybak - wyjaśniał Babcott - ugrzęzła mu noga między łodzią a przystanią, nie powinno do tego dojść, chyba po prostu za dużo sake. Kiedy to skończę, możemy porozmawiać o Malcolmie. Widziałeś go? - Tak, nie ma pośpiechu. Miło cię widzieć, George. Czy mogę jakoś pomóc? - Dziękuję, byłbym bardzo wdzięczny. Tutaj sobie radzę, ale czy mógłbyś przesiać ten tłum na zewnątrz? Oddzielić pilne przypadki od tych, które mogą poczekać. Lecz, kogo chcesz. Za następnymi drzwiami jest drugi "szpitalik", choć tak naprawdę to zwyczajna izolatka. Mura, podaj mi piłę - powiedział po angielsku, starannie wymawiając słowa. Wziął narzędzie i zaczął go używać. - W tamtym gabinecie są zwykłe placebo, jodyna i takie tam, zwykłe lekarstwa, środki przeciwbólowe, gorzkie mikstury na kaszel dla słodkich starszych pań i słodkie dla gniewnych starszych pań... 270 Hoag wyszedł do przedpokoju i spojrzał na czekających tam mężczyzn, kobiety i dzieci, zdumiony, że są tak zdyscyplinowani, cierpliwi, kłaniają się i nie hałasują. Szybko ustalił, że nikt nie ma ospy, trądu, odry, tyfusu czy cholery ani innych zaraźliwych chorób, jakie szerzyły się w wielu rejonach Azji. Poczuł ulgę i zaczął wypytywać ich pojedynczo, ale wtedy natknął się na mur podejrzliwości. Na szczęście jednym z pacjentów był starszy kantoński wędrowny pisarz listów i wróżbita Czeng-sin, który mówił również trochę po japońsku. Hoag obiecał, że da mu szczególnie skuteczne nowoczesne lekarstwo, by złagodziło jego suchy kaszel, i wtedy Chińczyk przedstawił doktora jako Nauczyciela Uzdrowiciela-Olbrzyma. Od tego momentu przy pomocy Czeng-sina rozpoczął przyjmowanie pacjentów. Niektórzy mieli tylko lekkie dolegliwości, kilka przypadków było poważnych. Gorączki, niedyspozycje, dyzenteria i temu podobne; niektóre przypadki rozpoznawał, innych nie. Połamane kończyny, rany od miecza lub noża, wrzody. Zwijająca się z bólu młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Wprawnym okiem ocenił, że poród, jej czwarty z kolei, będzie ciężki i że problemy tej kobiety wzięły się z tego, że zbyt wcześnie wyszła za mąż, zbyt długo pracowała w polu i dźwigała zbyt duże ciężary. Dał jej buteleczkę wyciągu z opium. - Powiedz, że gdy przyjdzie jej czas, a ból będzie wielki, powinna wypić łyżeczkę. - Łyżeczkę? Jak dużą, Czcigodny Mądry Oświecony? - Łyżkę normalnych rozmiarów, Czeng-sin. Kobieta ukłoniła się. - Domo arigato gozaimashita - powiedziała cicho przy wyjściu, żałosna w swych podziękowaniach, obiema rękami usiłując podtrzymać ciężar brzucha. Dzieci. Gorączkujące, przeziębione, z objawami tęgoryjca dwunastnicy, z wrzodami, ale wcale nie były tak zapuszczone, jak się spodziewał. Żadnego przypadku malarii. Zęby na ogół dobre i mocne, oczy przejrzyste, żadnych wszy - wszyscy pacjenci zdumiewająco czyści i zdrowi, jeśli porównać z wieśniakami w Chinach. Nie było palaczy opium. Po godzinie Hoag wciągnął się całkowicie w pracę. Właśnie zakończył nastawianie złamanego ramienia, kiedy otworzyły się drzwi i weszła wahając się dobrze ubrana, atrakcyjna młoda dziewczyna. Skłoniła się. Miała niebieskie, wzorzyste jedwabne kimono, zielone obi, włosy spięte grzebieniami. Niebieską parasolkę. Hoag zauważył, jak oczy Czeng-sina się zwęziły. Dziewczyna odpowiadała na jego pytania, mówiła też coś przekonująco, choć najwyraźniej zdenerwowana. Głos miała cichy i łagodny. - Doktorze Medycyny Mądry Oświecony - oznajmił Czeng-sin, a jego wypowiedź przerywał natrętny suchy kaszel, który Hoag natychmiast rozpoznał jako suchoty w ostatnim stadium. - Ta dama mówi, że jej bratu potrzeba ważna pomoc, prawie śmierć. Błaga pana towarzyszyć jej. Dom jest blisko. 271 - Powiedz, by go kazała tutaj przynieść. - Niestety boją go ruszyć. - Co z nim jest? Po kilku dodatkowych pytaniach i odpowiedziach, które Hoagowi przypominały raczej targowanie się, Czeng-sin oznajmił: - Jej dom jest tylko jedna czy dwie ulice stąd. Jej brat jest... - kasłał szukając słowa - śpi jak trup, ale ożywiony szaloną mową i gorączką. - Głos Chińczyka stał się słodszy. - Boi się go poruszyć, Czcigodny Doktorze Mądry Oświecony. Jej brat samuraj, ona mówi, że wiele ważnych osób bardzo szczęśliwe, jeśli pomóc temu bratu. Chyba mówi prawda. Z gazet hongkońskich Hoag wiedział, że samurajowie są ważni jako klasa sprawująca w Japonii władzę absolutną. Gdyby udało się w jakikolwiek sposób zdobyć ich zaufanie, a zatem i ich współpracę, przyczyniłoby się to do zwiększenia brytyjskich wpływów w Japonii. Przyjrzał się jej uważnie. Natychmiast spuściła wzrok, jeszcze bardziej zdenerwowana. Wyglądała na piętnaście lub szesnaście lat. Miała rysy zupełnie inne niż rysy wieśniaków, przepiękną skórę. Jeśli jej brat jest samurajem, to ona też, pomyślał zaintrygowany. - Jak ona się nazywa? - Uki Ichikawa. Proszę śpieszyć. - Czy jej brat jest ważnym samurajem? - Tak - potwierdził Czeng-sin. - Towarzyszę ci, ty nie mieć strach. - Bać się? Ja? - parsknął Hoag. - Niech szlag trafi strach! Poczekaj tutaj. Poszedł do szpitalika, cicho otworzył drzwi. Babcott był pochłonięty wyrywaniem zaropiałego zęba. Trzymał kolano na piersi młodzieńca, oszalała matka załamywała ręce i trajkotała. Zdecydował, że nie będzie im przeszkadzał. Przy bramie zatrzymał ich sierżant warty i grzecznie spytał, dokąd się udają. - Wyślę z panem paru moich chłopców. Lepiej dmuchać na zimne, niż się sparzyć. Dziewczyna usiłowała odwieść ich od zabierania żołnierzy, lecz sierżant się uparł. W końcu zgodziła się i coraz bardziej zdenerwowana, powiodła ich po ulicy, w przejście między domami, potem w następne i jeszcze następne. Napotykani wieśniacy odwracali wzrok i umykali. Hoag niósł swoją torbę lekarską. Ponad dachami nadal widział świątynię. Dodawało mu to pewności siebie. Zadowolony z obecności żołnierzy, rozumiał już, że gdyby ich nie wziął, zachowałby się jak ryzykant. Czeng-sin człapał obok, dzierżąc w ręce wysoki kij. Ta młoda dama nie jest osobą, za jaką chce uchodzić, myślał Hoag, podniecony tą całą przygodą. Skręcili w kolejne przejście. Potem kobieta zatrzymała się przed osadzonymi w wysokim płocie drzwiami i zapukała. Otworzyła się kratka, a potem drzwi 272 i stanął w nich krzepki służący. Gdy zobaczył żołnierzy, zaczął znowu je zamykać, jednak dziewczyna władczo rozkazała mu, by zaprzestał. Ogródek był mały, dobrze utrzymany, lecz bez żadnych ekstrawagancji. Na schodach prowadzących na werandę małego domku dziewczyna zsunęła drewniaki i poprosiła pozostałych, by poszli za jej przykładem. Dla Hoaga było to niezbyt wygodne, gdyż nosił wysokie buty. Kobieta rozkazała służącemu, by mu pomógł, co ten natychmiast uczynił. - Wy dwaj lepiej zostańcie tu na straży - powiedział Hoag do żołnierzy. Krępowało go, że ma dziury w skarpetach. - Dobrze, doktorze. - Jeden z żołnierzy sprawdził swój karabin. - Zobaczę, co jest z tyłu. W razie jakichś kłopotów niech pan tylko krzyknie. Dziewczyna odsunęła shóji. Ori Ryoma, shishi, który brał udział w ataku na gościńcu Tokaido, leżał na futonach pod mokrymi prześcieradłami, a pokojówka go wachlowała. Oczy jej się rozszerzyły, kiedy zobaczyła Hoaga, a nie Czcigodnego Medycznego Olbrzyma-Uzdrowiciela, jak się spodziewała, i gdy Hoag wszedł ciężkim krokiem, wycofała się. Ori był nieprzytomny, w śpiączce. Jego miecze leżały na pobliskim stelażu, w tokonomie znajdowała się kompozycja z kwiatów. Hoag kucnął przy chorym. Młodzian miał rozpalone czoło, zaczerwienioną twarz, niebezpiecznie wysoką gorączkę. Przyczyna stała się szybko oczywista, gdy Hoag zdjął bandaże z jego ramienia i przedramienia. - Jezu - powiedział cicho, gdy poczuł charakterystyczny odór i zobaczył rozległy obrzęk zatruwającej organizm infekcji oraz czerń martwej tkanki: gangrenę wokół rany po kuli. - Kiedy go postrzelono? - Ona nie wie dokładnie. Dwa, trzy tygodnie temu. Jeszcze raz spojrzał na ranę. Potem, nie zwracając uwagi na skierowane na siebie spojrzenia, wyszedł na zewnątrz, siadł na brzegu werandy i wpatrzył się w przestrzeń. Do uratowania tego biednego chłopca potrzebny mu był tylko jego doskonały hongkoński szpital, doskonały sprzęt operacyjny, wspaniałe pielęgniarki w stylu Florence Nightingale i kupa szczęścia. Pieprzone strzelby, pieprzone wojny, pieprzeni politycy... Na miłość boską, przez całe swoje życie zawodowe usiłowałem łatać rany postrzałowe: sześć lat w Kompanii Wschodnioindyjskiej w tym cholernym Bengalu, piętnaście lat w Kolonii i lata wojny opiumowej, rok ochotniczej służby na Krymie... najkrwawszy rok ze wszystkich. Pieprzone strzelby! Jezu, ileż niepotrzebnych ofiar! Kiedy już przekleństwami odegnał wściekłość, zapalił krótkie cygaro i zaciągnął się. Cisnął zapałkę i natychmiast przerażony sługa rzucił się i podniósł ten gorszący przedmiot. - Och, przepraszam - rzekł Hoag, który nie zwrócił wcześniej uwagi na to, że dróżka i całe otoczenie jest nieskazitelnie czyste. Zaczerpnął głęboko 18 - Gai-jin 273 powietrza i myślał już tylko o rannym młodzieńcu. W końcu podjął decyzję. Miał już wyrzucić niedopałek, ale powstrzymał się i dał go służącemu, który ukłonił się i poszedł go zakopać. - Czeng-sin, powiedz jej, że bardzo mi przykro, ale sądzę, że niezależnie od tego, czy będę operował, czy nie, jej brat umrze. Przykro mi. - Ona mówi: "Jeśli umiera, to karma. Jeśli nie ma pomoc, umiera dziś, jutro. Proszę próbować. Jeśli umiera, karma". Prosi o pomoc. - Czeng-sin dodał cicho: - Doktorze Medycyny Mądry Oświecony, ten młodzieniec jest ważny. Ważne spróbować, heja? Hoag popatrzył na dziewczynę. W odpowiedzi spojrzała mu prosto w twarz. - Dozo, Hoh Geh-sama - rzekła. Proszę. - Cóż, dobrze, Uki. Czeng-sin, powtórz jej, że nie mogę nic obiecać, ale spróbuję. Będę potrzebował mydła, mnóstwa gorącej wody w misach, mnóstwa czystych prześcieradeł. Mnóstwa prześcieradeł podartych na szmatki i bandaże, mnóstwa spokoju i do pomocy kogoś z mocnym żołądkiem. Dziewczyna natychmiast wskazała na siebie. - Sdji shimasu. - Ja to zrobię. Hoag żachnął się. - Powiedz jej, że to będzie bardzo nieprzyjemne, dużo krwi, dużo smrodu, obrzydliwie. Zobaczył, jak słucha uważnie Chińczyka, a potem odpowiada z widoczną dumą: - Gomen nasai, Hoh Geh-san, wakarimasu. Watashi samurai desu. - Mówi: "Proszę wybaczyć, rozumiem. Jestem samurajem". - Nie wiem, co to dla ciebie znaczy, piękna młoda damo, i nie wiedziałem, że kobiety mogą być samurajami, ale zaczynajmy. Hoag przekonał się wkrótce, że jedną z cech charakteryzujących samuraja jest odwaga. Ani razu nie zawahała się podczas operacji czyszczenia chorego miejsca, gdy wycinał zakażoną tkankę, wypuszczał cuchnącą ropę, płukał ranę. Z częściowo przeciętej żyły biła krew, dopóki Hoag nie zdołał jej zatamować i załatać tego miejsca. Dziewczyna przykładała coraz to nowe szmatki, a kimono pokojówki, w które się przebrała, podwinąwszy i umocowawszy obszerne rękawy, by nie przeszkadzały, oraz szarfa, którą związała z tyłu włosy, bardzo szybko poplamiły się i przesiąkły smrodem. Pracował przez godzinę, burcząc od czasu do czasu; miał zamknięte uszy, zamknięte nozdrza, wszystkie zmysły zaabsorbowane - powtarzał operację, którą wykonywał o tysiąc razy za często. Cięcie, szycie, czyszczenie, bandażowanie. Skończył. Bez pośpiechu przeciągnął się, by rozluźnić skurczone mięśnie karku, wymył ręce i zdjął zakrwawione prześcieradło, które służyło mu za fartuch. Ori spoczywał na krawędzi werandy, która pełniła rolę prowizorycznego stołu operacyjnego, a doktor stał w ogrodzie obok niego. - Trudno by mi było operować na kolanach, Uki - tłumaczył wcześniej. 274 Wszystko, co jej polecił, robiła bez wahania. Nie było potrzeby usypiania chorego - Hiro Ichikawy, jak mu objaśniono - w tak głębokiej znajdował się śpiączce. Raz czy dwa Ori coś wykrzyknął, lecz nie z bólu, po prostu jakieś diabelstwo naszło go w koszmarze. I walczył, lecz bez siły. Ori westchnął głęboko. Hoag namacał tętno. Było prawie niewyczuwalne, tak samo jak oddech. - Nie szkodzi - powiedział cicho. - Przynajmniej ma jakieś tętno. - Gomen nasai, Hoh Geh-san - usłyszał łagodny głos - anata kan-gaemasu, hai, iie? - Ona mówi: "Wybacz mi Czcigodny Mądry Oświecony, myśli pan, że tak czy nie?" - Czeng-sin zakasłał. Czas operacji spędził w dużej odległości od werandy, zwrócony do nich plecami. Hoag wzruszył ramionami. Obserwował dziewczynę, zastanawiając się, skąd czerpie tyle siły. Była dosyć blada, rysy miała zesztywniałe, jednak na jej twarzy wciąż dominował wyraz żelaznej woli. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki uśmiechu. - Nie wiem. Wciąż jest to w ręku Boga. Uki, ty numer jeden. Samuraj. - Domo... domo arigato gozaimashita. - Dziękuję. Skłoniła się aż do tatami. Naprawdę nazywała się Sumomo Anato, miała zostać żoną Hiragi i była siostrą Shorina, nie Oriego. - Pyta, co teraz powinna robić. - Dla brata na razie nic. Każ pokojówce, by mu kładła zimne ręczniki na czoło i moczyła bandaże czystą wodą, aż spadnie gorączka. Jeżeli... jeżeli gorączka spadnie, mam nadzieję, że przed świtem, chłopak wyżyje. Być może. - Zwykle następne pytanie brzmiało: jakie są szansę? Tym razem nie padło. - Cóż, pójdę teraz. Powiedz jej, by przysłała po mnie przewodnika jutro, wcześnie rano... - Chciał dodać "jeśli on jeszcze będzie żył", lecz postanowił jednak tego nie mówić. Gdy Czeng-sin tłumaczył, Hoag zaczął myć swe instrumenty. Dziewczyna gestem przywołała sługę i przemówiła do niego. - Hai - odpowiedział mężczyzna i szybko odszedł. - Doktorze Medycyny Mądry Oświecony, zanim odejdziesz, dama powiada, z pewnością ty chcesz kąpiel. Tak? Doktor Hoag już miał odmówić, ale prawie bezwiednie potaknął głową. I nie żałował, że to zrobił. O zmierzchu Babcott wyczerpany, lecz zadowolony z przeprowadzonych operacji, siedział na werandzie Przedstawicielstwa Brytyjskiego i delektował się whisky. Bryza od morza nawiewała do ogrodu przyjemny zapach. Kiedy wzrok doktora powędrował mimowolnie ku zaroślom, gdzie trzy tygodnie temu złapano i zabito odzianego na czarno mordercę, zaczęły grać dzwony świątynne i ozwał się odległy gardłowy zaśpiew mnichów: 275 - Ommtn mahnee padmee hummmmm... Babcott podniósł wzrok, gdy usłyszał ciężkie kroki zbliżającego się Hoaga. - Wielki Boże! Hoag miał na sobie wzorzystą, przepasaną yukatę, białe butoskarpety na stopach i japońskie chodaki. Włosy i brodę wyszczotkowane i świeżo wymyte. Pod pachą trzymał dużą, owiniętą słomą beczułkę sake. Uśmiechał się promiennie. - Dobry wieczór, George! - Wyglądasz na kogoś zadowolonego z siebie. Gdzie byłeś? - Kąpiel to najlepszy punkt tej imprezy. - Hoag odstawił beczułkę na krzesło i nalał sobie porządną porcję whisky. - Mój Boże, tak znakomitej jeszcze nigdy nie miałem. To nie do wiary, jak świetnie się teraz czuję. - Jaka ona była? - spytał sucho Babcott. - To nie seks, staruszku, po prostu wyszorowali mnie do czysta i zanurzyli w tę ich diabelską wodę, niemal ukrop, wygrzmocili pięściami, wymasowali, a potem wepchnęli w te ciuchy. Tymczasem całe moje ubranie zostało uprane i uprasowane, buty wyczyszczone, a skarpety wymienione. Cudownie. Dała mi sake i to... - pogrzebał w rękawie i pokazał Babcottowi dwie owalne monety i zwitek pokryty hieroglifami. - Mój Boże, zostałeś dobrze opłacony, to są złote obany, pozwolą ci pławić się w szampanie co najmniej tydzień! Sierżant powiedział, że poszedłeś na wizytę domową. - Obaj wybuchnęli śmiechem. - Czy to był daimyo? - Nie sądzę, to był chłopak, samuraj. Nie przypuszczam, bym mu wiele pomógł. Czy umiesz przeczytać ten zwój? - Nie, ale Lim umie. Lim! - Tak, pane? - Papier co? Lim wziął zwój. Oczy mu się rozszerzyły, potem przeczytał go jeszcze raz uważnie i rzekł do Hoaga po kantońsku: - Tam napisane: "Doktor Medycyny Mądry Oświecony wyświadczył wielką przysługę. W imieniu shishi z Satsumy proszę o udzielenie mu wszelkiej pomocy, jakiej będzie potrzebował". - Lim wskazał na podpis, palec mu drżał. - Wybacz, panie, nie umiem przeczytać imienia. - Dlaczego jesteś przerażony? - spytał Hoag, również po kantońsku. Lim rzekł niepewnie: - Shishi to buntownicy, bandyci. Bakufu na nich poluje. To źli ludzie, choć samurajowie, panie. - O co chodzi, Ronald? - spytał Babcott niecierpliwie. Hoag powtórzył mu. - Wielki Boże, bandyta? Co się stało? Hoag czując, że go suszy, nalał sobie jeszcze jednego drinka i zaczął opisywać szczegółowo kobietę, chłopaka i ranę oraz to, jak wycinał martwą tkankę. 276 - Wygląda na to, że biedny skurczybyk został postrzelony dwa czy trzy tygodnie temu i... - Jezu Wszechmogący! - Babcottowi mozaika ułożyła się w spójną całość. Skoczył na równe nogi, zaskakując Hoaga tak, że tamten rozlał whisky. - Dostałeś hysia? - wykrztusił Hoag. - Czy trafiłbyś tam teraz? - Hę? Cóż, chyba tak, sądzę, że tak, ale co... - Chodź, pośpieszmy się. - Babcott ruszył pędem, wołając: - Sierżant straży! Biegli długimi susami po uliczce. Prowadził Hoag, wciąż w swojej yukacie, lecz teraz miał na nogach buty. Babcott tuż za nim, z tyłu sierżant i dziesięciu żołnierzy, wszyscy uzbrojeni. Nieliczni piesi, niektórzy z latarniami, w popłochu usuwali się z drogi. Na niebie jasno świecił księżyc. Jeszcze przyśpieszyli. Nie ten zakręt. Hoag zaklął, potem zawrócił, zorientował się, gdzie jest, i znalazł na wpół ukryty wlot następnej uliczki. Znowu naprzód. Jeszcze jedna uliczka. Zatrzymał się, wskazał drogę. Dwadzieścia jardów przed nimi znajdowały się drzwi. Sierżant i żołnierze natychmiast wyminęli go biegiem. Dwóch stanęło na straży plecami do muru, czterech waliło barkami w drzwi, aż wyważyli je z zawiasów i wtłoczyli się do środka. Hoag i Babcott weszli za nimi. Obaj pewnie trzymali pożyczone strzelby - władali nimi po mistrzowsku; powszechna i nieodzowna umiejętność europejskich cywilów w Azji. Ścieżka, schodki. Sierżant szarpnięciem odsunął shóji. Pokój był pusty. Bez wahania poprowadził wszystkich do następnego pokoju i jeszcze następnego. Nikogo. Ani śladu życia w pięciu połączonych pokojach, jak również w osobnym drewnianym domku. Wypadli na zewnątrz, do ogrodu. - Rozproszcie się, chłopaki, Jones i Berk idą tędy, wy dwaj tamtędy, wy dwaj tam, a wy dwaj pilnujecie tutaj i na miłość boską, miejcie, do cholery, oczy otwarte. Ruszyli parami głębiej do ogrodu, pilnując się wzajemnie. Pamiętali lekcję, jakiej udzielił im pierwszy zabójca. Sprawdzili każdy zakątek, obeszli z odbezpieczoną bronią cały teren. Nic. Sierżant wrócił, był pokryty potem. - Kurka wodna, panie doktorze! Żeby chociaż usłyszeć czyjeś zasrane tchnienie, a tu nic. Czy pan Hoag jest pewien, że to właśnie to miejsce? Hoag wskazał na ciemną plamę na werandzie. - Tutaj operowałem. Babcott zaklął i rozejrzał się. Dom był otoczony innymi domami, lecz ponad płotem wystawały jedynie dachy i żadne okno nie wychodziło na tę stronę. Nigdzie indziej nie można się było schować. - Musieli wyjść natychmiast po tobie. Hoag wytarł pot z czoła. Cieszył się w duchu, że dziewczyna umknęła. Od 277 chwili gdy poszedł się wykąpać, już jej niestety nie zobaczył. Pokojówka dała mu pieniądze i zwój, obydwie rzeczy starannie opakowane, powiedziała, że jutro rano pani pośle po niego przewodnika i podziękowała mu. Co do jej brata miał mieszane uczucia. Młodzieniec był po prostu pacjentem, on doktorem i nie chciałby, by jego praca poszła na marne. - Nigdy nie przyszło mi na myśl, że ten chłopak może być jednym z zabójców. Nie stanowiłoby to zresztą dla mnie różnicy, jeśli chodzi o operację. Przynajmniej znamy jego nazwisko. - Stawiam tysiąc obanów przeciw pogiętemu guzikowi, że podano ci fałszywe, nawet nie wiemy, czy naprawdę był jej bratem. Jeśli jest shishi, tak jak mówi zwój, nazwisko jest na pewno fałszywe, a poza tym nieszczerość leży w japońskiej obyczajowości. - Babcott westchnął. - Nie mam również pewności, że to był ten diabeł z Tokaido. Po prostu przeczucie. Jakie ma szansę? - Te przenosiny na pewno mu nie pomogły. - Hoag myślał przez chwilę. Przy ogromnym Babcotcie wydawał się jeszcze bardziej krępy i podobny do żaby. Ani jeden, ani drugi nie zdawali sobie sprawy, że tak różnią się wyglądem. - Zbadałem go przed odejściem. Tętno było słabe, lecz stabilne. Sądzę, że usunąłem większość martwej tkanki, ale... - Wzruszył ramionami. - Wiesz jak to jest: płacisz i ryzykujesz. Nie postawiłbym wiele pieniędzy, że on będzie żył. Choć z drugiej strony, kto to wie? Teraz opowiedz mi o tym ataku, szczegółowo. W powrotnej drodze Babcott zrelacjonował tamte wydarzenia. Mówił również o Malcolmie Struanie. - Martwię się o niego, ale Angelikue jest najlepszą pielęgniarką, jaka mogła mu się trafić. - Jamie twierdzi to samo. Zgadzam się, że nie ma to jak piękna dama w pokoju chorego. Malcolm stracił diabelnie na wadze... i na duchu, ale jest młody i to on zawsze był silnym człowiekiem w rodzinie, ma to po swojej matce. Nie powinno być źle, jeśli wytrzymają szwy. Pokładam wszelką ufność w twej pracy, George, chociaż będzie się mu to długo wlokło, biedny chłopak. Bardzo zapalił się do tej dziewczyny, prawda? - Tak, i z wzajemnością. Szczęściarz. Przez chwilę szli w milczeniu. - Cóż - zaczął z wahaniem Hoag. - Wiesz, jak przypuszczam, że jego matka jest absolutnie przeciwna temu, by się w jakikolwiek sposób związał z tą młodą damą? - Tak, słyszałem o tym. Stwarza to pewien problem. - Więc sądzisz, że Malcolm traktuje to poważnie? - Śmiertelnie poważnie. To wspaniała dziewczyna. - Znasz ją? - Angelikue? W zasadzie nie, nie jako pacjentkę, choć jak już mówiłem, widziałem ją w strasznym stresie. A ty? 278 Hoag potrząsnął głową. - Tylko na przyjęciach, wyścigach, towarzysko. Odkąd przyjechała, trzy czy cztery miesiące temu, była królową każdego balu, i zasłużenie. Nigdy nie była moją pacjentką, teraz w Hongkongu mamy francuskiego lekarza, wyobraź to sobie! Zgadzam się, że jest zachwycająca. Ale niekoniecznie idealna na żonę dla Malcolma, jeśli takie są jego zamiary. - Ponieważ nie jest Angielką? I nie jest bogata? - Z obu tych powodów i jeszcze innych ponadto. Przykro mi, ale po prostu nie ufam Francuzom, to niedobry gatunek, tak są już zrobieni. Jej ojciec jest tego idealnym przykładem, czarujący, układny na zewnątrz, a w rzeczywistości nędznik do szpiku kości. Przykro mi, lecz nie wybrałbym jego córki dla mego syna, gdyby był we właściwym wieku. Babcott zastanawiał się, czy Hoag zdaje sobie sprawę, że on wie o skandalu, którego tamten był przyczyną: kiedy ponad dwadzieścia pięć lat temu młody doktor Hoag pracował w Kompanii Wschodnioindyjskiej, ożenił się z hinduską dziewczyną, wbrew wszelkim konwencjom i wbrew jawnym radom swoich przełożonych. Na skutek tego został zwolniony ze służby i odesłany w niesławie do domu. Mieli córkę i syna, a potem żona Hoaga zmarła - londyńskie zimno i mgła to prawie jak wyrok śmierci dla kogoś pochodzącego z Indii. Ludzie są tacy dziwni, myślał Babcott. Mamy tu wspaniałego, dzielnego, wybitnego Anglika, znakomitego chirurga, którego dzieci są pół-Hindusami i z tego powodu angielski światek nie akceptuje ich towarzysko. A on kręci nosem na pochodzenie Angelikue. Jakie to głupie... ale jeszcze głupsze jest zamykanie oczu na prawdę. Tak... ty to też robisz. Masz dwadzieścia osiem lat, jeszcze mnóstwo czasu, by się ożenić, tylko... czy znajdziesz kobietę, która bardziej by cię ekscytowała od Angelikue? Kiedykolwiek, gdziekolwiek, nie wspominając o Azji, w której masz spędzić całe swe zawodowe życie? Cóż, wiem, że nie. Na szczęście Struan prawdopodobnie się z nią ożeni i to kończy sprawę. A ja go poprę, na Boga! - Może pani Struan po prostu chce chronić swego syna, jak każda matka - powiedział, wiedząc, jak silne są wpływy Hoaga u Struanów - i zwyczajnie oponuje przeciw temu, by się zbyt młodo zaangażował. To zrozumiałe. Jest teraz tai-panem i to pochłonie całą jego energię. Lecz nie zrozum mnie źle, Angelikue to wspaniała młoda dama, tak odważny i wyśmienity partner, jakiego tylko można sobie życzyć. A przecież by wykonywać dobrze swą pracę, Malcolm będzie potrzebował wszelkiego możliwego wsparcia. Hoag dosłyszał pobrzmiewające w głosie Babcotta uczucie, zarejestrował ten fakt i na razie przestał się tym zajmować. Myślami powędrował nagle do Londynu, gdzie siostra z mężem wychowywali jego syna i córkę. Jak zawsze robił sobie wyrzuty, że wyjechał z Indii, poddał się konwencji i w efekcie zabił 279 żonę... Arjumand, moja najpiękniejsza, musiałem oszaleć, że zabrałem cię, moja kochana, w te okropne zimy, zwolniony z pracy, bez grosza, bez zajęcia, zmuszony, by zaczynać wszystko od nowa. Jezu, powinienem był zostać i walczyć z Kompanią, byłem tak sprawnym chirurgiem, to by ich w końcu zmusiło do zaakceptowania mnie i to by nas uratowało... Dwaj wartownicy pozostawieni na straży zasalutowali, gdy przechodzili obok. W jadalni zastawiono stół do kolacji na dwie osoby. - Szkocką czy szampana? - spytał Babcott, a potem zawołał: - Lun! - Szampana. Mógłbym dostać? - Mam. - Babcott otworzył wino, które czekało w georgiańskim srebrnym wiaderku z lodem. - Na zdrowie! LUN! - Wszystkiego najlepszego! - stuknęli się kieliszkami. - Idealne! Jaki jest wasz kucharz? - Czasem niezły, czasem okropny, ale owoce morza robi dobrze, mamy duże i małe krewetki, ostrygi i kilkanaście różnych gatunków ryb. Gdzie, do cholery, jest ten Lun? - Babcott westchnął. - Potrzebny kij na psubrata. Poprzeklinaj go, dobrze? Lecz kredens był pusty. W kuchni Luna nie było. W końcu znaleźli go w ogrodzie obok ścieżki. Obcięto mu głowę i odrzucono ją na bok. Na jej miejscu tkwiła głowa małpy. - Nie, pani - powiedziała mama-san, straszliwie przerażona. - Nie możesz jutro tutaj zostawić Ori-sana, musicie wyjść o świcie. - Tak mi przykro - odparła Sumomo - Ori-san zostanie, aż... - Tak mi przykro, od czasu ataku na pana Anjo polowanie na shishi stało się bardzo intensywne, nagrody za udzielenie informacji są zawrotne, kara śmierci dla każdego, dla każdej osoby mieszkającej w domu, który ich przygarnął. - Ten rozkaz jest ważny w Edo, a nie tutaj, w Kanagawie - odparła Sumomo. - Tak mi przykro, ktoś się wygadał - wycedziła mama-san przez zaciśnięte usta. Nazywała się Noriko. Obie kobiety znajdowały się same w prywatnych pomieszczeniach "Gospody Północnych Kwiatów". Obydwie klęczały na purpurowych poduszkach. Pokój oświetlały świece, między kobietami stał niski stół z herbatą, a Noriko właśnie wróciła z burzliwego spotkania z handlarzem ryżu, lichwiarzem, który podniósł procent na jej hipotekę z trzydziestu do trzydziestu pięciu, usprawiedliwiając się niepewną sytuacją w państwie. Pies bez matki, pomyślała wrząc z gniewu, ale szybko uznała, że to mniej ważny problem, i zaczęła załatwiać sprawę znacznie niebezpieczniejszą i pilniejszą. - Dziś rano usłyszeliśmy, że wymuszacze prawdopodobnie... - Kto? - Wymuszacze? Są to specjalne, śledcze patrole bakufu, ludzie pozbawieni 280 litości. Przybyli w nocy. Oczekuję, że mnie odwiedzą. Tak mi przykro, o świcie on musi odejść. - Tak mi przykro, zostanie u pani, dopóki nie wyzdrowieje. - Nie ośmielę się! Nie po tym, co spotkało "Gospodę pod Czterdziestoma Siedmioma Róninami". Wymuszacze nie znają litości. Nie chcę, by tę głowę wbito na kołek. - Tamto było w Edo, tutaj jest Kanagawa. To-jest "Gospoda Północnych Kwiatów". Tak mi przykro, Hiraga-san będzie nalegał. - Nikt tutaj nie nalega, pani - rzuciła ostro Noriko. - Nawet Hiraga--san. Muszę myśleć o mym własnym synu i o moim domu. - Słusznie. A ja muszę myśleć o przyjacielu mego brata i sprzymierzeńcu Hiragi. A także pamiętać o honorze mego brata. Jestem upoważniona do spłacenia jego długów. - Wszystkich długów Shorina? - Noriko wybałuszyła na nią oczy. - Połowę teraz, połowę, gdy dojdzie do władzy sonno-jdi. - Załatwione - rzuciła Noriko. Wytrącona z równowagi tym nieoczekiwanym przychodem, na który w ogóle już nie liczyła, zapomniała nawet o targowaniu się. - Ale bez doktorów gai-jinów i tylko przez tydzień. - Zgoda. - Dziewczyna natychmiast sięgnęła do swego rękawa po sakiewkę w ukrytej kieszeni. Noriko wstrzymała dech widząc złote monety. - Tutaj jest dziesięć obanów. Da mi pani kwit i dokładny rachunek Shorina, połowę, na którą się zgodziłyśmy, spłacimy, kiedy będziemy wyjeżdżać. Gdzie Ori-san może czuć się bezpiecznie? Noriko zwymyślała się za to, że tak pośpiesznie podjęła decyzję. Skoro jednak się zgodziła, teraz była to kwestia zachowania twarzy. Zastanawiała się, co robić, i obserwowała siedzącą naprzeciw dziewczynę. Sumomo Anato, młodsza siostra Shorina Anato, shishi - chłopca, którego Noriko wprowadziła w świat mężczyzn tak wiele lat temu. liii, co za pożądanie, jaka energia w kimś tak młodym, pomyślała z bólem; przyjemne, choć zupełnie nie w porę doznanie. I jaka wspaniała kurtyzana byłaby z tej dziewczyny. Razem mogłybyśmy zarobić fortunę, za rok czy dwa mogłaby poślubić jakiegoś daimyo, a jeśli nadal jest dziewicą, jakąż cenę za poduszkowanie mogłabym uzyskać! Jest taka piękna, dokładnie tak, jak opowiadał Shorin, klasyczna piękność z Satsumy... według niego samuraj pod każdym względem. Taka piękna. - Ile masz lat, pani? - Szesnaście - odparła zaskoczona Sumomo. - Czy wiesz, jak zmarł Shorin? - Tak. Zostanie pomszczony. - Hiraga panią o tym zapewnił? - Zadajesz zbyt wiele pytań - rzuciła ostro Sumomo. -- W grze, którą gramy, ty i ja, choć ty jesteś samurajem, a ja mama--san, jesteśmy siostrami. - Noriko była rozbawiona. 281 zanim odszedł, by służyć - Och? - Och, tak, przepraszam, to bardzo poważna gra, próbujemy osłaniać naszych mężczyzn, ochraniać ich przed ich brawurą lub głupotą, w zależności od tego, po której jesteśmy stronie, ryzykujemy życie, by ich bronić przed nimi samymi, a to zasługuje na wzajemne zaufanie. Zaufanie między siostrami krwi. Więc Hiraga opowiedział ci o Shorinie? Sumomo wiedziała, że jej pozycja jest słaba. - Tak. - Czy jest twoim kochankiem? Oczy Sumomo zwęziły się jak szparki. - Hiraga jest... był ze mną zaręczony, zanim. sonrib-jbi. Mama-san zamrugała. - Samuraj z Satsumy pozwala swojej córce zaręczyć się z samurajem Chóshu? Nawet jeśli miałby on być shishi czy roninem? - Mój ojciec... mój ojciec tego nie aprobował. Ani matka, ale Shorin tak. Ja nie zaaprobowałam tego, którego dla mnie wybrali. - Ach, tak mi przykro - Noriko posmutniała. Wiedziała, że oznaczało to ciągłe naciski, uwięzienie w domu, a nawet coś gorszego. - Czy wyrzekli się ciebie w rodzinie? Sumomo siedziała bez ruchu, jej głos pozostawał spokojny. - Kilka miesięcy temu postanowiłam iść w ślady mego brata i Hiragi--sana, by oszczędzić memu ojcu tej hańby. Teraz jestem roninem. - Oszalałaś? Kobiety nie mogą być róninami. - Noriko - rzekła Sumomo, ryzykując. - Zgadzam się, że powinnyśmy zostać siostrami krwi. - W jej ręku pojawił się sztylet. Noriko mrugnęła, gdyż nie zauważyła nawet, skąd się pojawił. Patrzyła, jak Sumomo nakłuwa palec, a gdy ta podała jej nóż, bez wahania uczyniła to samo, po czym nawzajem dotknęły swych palców, mieszając krew, a potem z powagą wymieniły ukłony. - Jestem zaszczycona. Dziękuję, Sumomo-san. - Mama-san z uśmiechem zwróciła nóż. - Teraz jestem odrobinę samurajem, tak? Nóż wrócił do pochwy w rękawie. - Kiedy cesarz odzyska całą władzę, uczyni samurajami tych, którzy na to zasługują. Wystąpimy o to dla ciebie; Hiraga-san, Ori i ja. Znowu Noriko skłoniła się w podzięce, zachwycona tym pomysłem, lecz pewna, że jego realizacja nie jest możliwa i że ona nigdy nie dożyje dnia, gdy zdarzy się rzecz nie do pomyślenia: przestanie istnieć Shogunat Toranagów. - W imieniu mojego rodu, dziękuję. Teraz sake. - Nie, dziękuję, tak mi przykro, lecz sensei Katsumata kazał kobietom ze swojej klasy wyrzec się sake, mówiąc, że to na zawsze stępiłoby nasze umiejętności i źle wpłynęło na celność ciosu. Proszę, gdzie jest Hiraga-san? 282 Noriko obserwowała ją, skrywając uśmiech. - Katsumata, wielki sensei? Studiowałaś pod jego kierunkiem? Shorin nam mówił, że potrafisz posługiwać się mieczem, nożem i shuriken. Czy to prawda? Z oszałamiającą szybkością ręka Sumomo zanurzyła się w jej obi, wychynęła z shurikenem i cisnęła przez pokój mały, ostry jak brzytwa pięcioostrzowy stalowy krążek, który ciach! - wbił się dokładnie w środek słupa. Sama dziewczyna prawie się nie poruszyła.- Proszę, gdzie jest Hiraga-san? - spytała łagodnie. 17 EDO Tej nocy Hiraga poprowadził bezszelestny atak przez palisadę jednego z pałaców daimyo w drugim pierścieniu na zewnątrz murów zamkowych i dalej przez ogrody do tylnego wejścia rezydencji. Na niebie niezdecydowanie świecił księżyc. Wszystkich sześciu mężczyzn nosiło takie same krótkie czarne kimona bojowe bez zbroi, by móc poruszać się szybko i cicho. Wszyscy mieli miecze, noże i konopne pętle. Wszyscy byli z Chóshu, a rónin Hiraga pilnie wezwał ich z Kanagawy do udziału w dzisiejszej wyprawie. Rozległy teren wokół rezydencji, na którym stały stajnie, koszary i pomieszczenia dla służby i gdzie normalnie przebywało pięciuset wojowników oraz rodzina daimyo ze sługami, był teraz niesamowicie wręcz opustoszały. Przy tylnych drzwiach stało dwóch sennych wartowników - dostrzegli napastników zbyt późno, by wszcząć alarm, i zginęli. Akimoto ściągnąwszy mundur z jednego z nich, przebrał się weń, a potem zawlókł ciała w zarośla i dołączył do innych na werandzie. Czekali w bezruchu, pilnie nadsłuchując. Jeśliby rozległy się ostrzegawcze okrzyki, natychmiast zrezygnowaliby z ataku. - Gdybyśmy musieli się wycofać, to nic nie szkodzi - powiedział Hiraga o zmierzchu, kiedy ludzie przybyli do Edo. - Wystarczy, że dotrzemy tak blisko zamku. Naszym celem jest szerzenie terroru, zabijanie i sianie strachu, sprawienie, by uwierzyli, że każdy i każde miejsce znajduje.się w zasięgu naszych szpiegów. Zastraszenie, szybkie wejście i wycofanie się, maksymalny efekt zaskoczenia i bez ofiar z naszej strony. - Uśmiechnął się. - Kiedy Anjo i Starsi skasowali sankin-kotai, wykopali grób shogunatowi. - Podpalimy pałac, kuzynie? - spytał rozradowany Akimoto. - Po zabójstwie. - Czyim? - Jest stary, ma niewiele włosów, wszystkie siwe, niski. Utani, starszy roju. Wszystkim z przejęcia zaparło dech. - daimyo Watasy. - Tak. Niestety, nigdy go nie widziałem. A któryś z was? - Myślę, że bym go rozpoznał - zgłosił się osiemnastoletni młodzieniec z brzydką blizną na twar2y. - Jest kościsty jak chory kurczak. Widziałem go raz w Kioto. A więc dzisiaj wysyłamy go w zaświaty, co? Doskonale! - Uśmiechnął się szeroko i podrapał w bliznę, pamiątkę po nieudanej próbie zagarnięcia przez Chóshu Wrót Pałacowych w Kioto zeszłej wiosny. - Od dziś wieczór Utani nie będzie sobie nigdzie biegał. Jest szalony, że śpi za murami i dopuszcza do tego, by o tym wiedziano. Dureń! Joun, siedemnastolatek, jak zawsze ostrożny, zapytał: - Proszę mi wybaczyć, Hiraga-san, ale czy ma pan pewność, że to nie jest pułapka z fałszywą informacją na przynętę? Yoshiego nazywają Lisem, Anjo jest jeszcze gorszy. Na nasze głowy nałożono sowite nagrody, prawda? Zgadzam się z moim bratem: jak Utani mógł być aż tak głupi? - Ponieważ ma tajną schadzkę. Z mężczyzną. Spojrzeli na niego nie rozumiejąc. - Dlaczego miałby trzymać to w sekrecie? - Chłopak jest jednym z kochanków Anjo. - So ka! - Oczy Jouna zabłysły. - Więc myślę, że na jego miejscu też bym trzymał to w sekrecie. Lecz dlaczego ładny chłopak miałby oddawać się komuś takiemu jak Utani, skoro już ma możnego protektora? - Zarobek, cóż innego. - Hiraga wzruszył ramionami. - Nori to skąpiec, Utani rozrzutnik. Czyż jego wieśniacy nie płacą najwyższych podatków w Japonii? Czyż jego długi nie sięgają nieba? Czyż nie jest znany z tego, że konsumuje złote obany jak ziarna ryżu? Wkrótce, tak czy inaczej, Anjo opuści ten padół. Może ten ładny chłopak myśli, że Utani przeżyje i że warto ryzykować choćby dlatego, że Utani ma duże wpływy na dworze... Koku! Dlaczego nie, jego rodzina jest prawdopodobnie uboga i tonie w długach, przecież prawie wszyscy samurajowie poniżej stopnia hirazamurai żyją na poziomie ubóstwa. - To prawda - zgodzili się pozostali. - To jest prawda od czwartego shoguna - zauważył gorzko osiemnasto-latek. - Już prawie dwieście lat daimyo zabierają wszystkie podatki, sprzedają godność samuraja śmierdzącym kupcom, każdego roku coraz bardziej obniżają nasze pensje. daimyo zdradzili nas, swoje lojalne sługi! - Masz rację - przyznał gniewnie Akimoto. - Mój ojciec musiał się nająć jako robotnik na farmie, by wykarmić resztę mych braci i sióstr... - Naszym zostały jeno miecze, nie ma domu, po prostu buda - oznajmił Joun. - Od czasów pradziadka wpadliśmy tak głęboko w długi, że nigdy nie zdołamy spłacić pożyczek. Nigdy! - Wiem, jak sobie poradzić z tymi obmierzłymi czcicielami pieniądza: trzeba skasować ich wierzytelności lub ich samych - powiedział inny. - Jeśli daimyo czasami spłacają długi w ten sposób, dlaczego nie my? - Doskonały pomysł - zgodził się Akimoto - ale kosztowałoby cię to 284 285 głowę. Pan Ogama postarałby się pokazać na twoim przykładzie, co zrobiłby, gdyby jego właśni kredytodawcy przestali mu dostarczać pieniędzy z zabezpieczeniem w postaci... ile tego będzie teraz? Zdaje się, w wysokości podatków z najbliższych czterech lat. - Zasiłek mojej rodziny nie zmienił się od czasów Sekigahary - dorzucił jeszcze inny - a rzeczywista cena ryżu wzrosła przynajmniej sto razy. Powinniśmy zostać handlarzami lub gorzelnikami sake. Dwóch wujków i mój starszy brat porzucili miecze i tak właśnie zrobili. - To straszne, owszem, ale ja też o tym myślałem. - daimyo zdradzili nas wszystkich. - Większość daimyo - przyznał Hiraga - ale nie wszyscy. - To prawda - poparł go Akimoto. - Nie szkodzi, wybierzemy własnego daimyo, kiedy wypędzimy barbarzyńców i złamiemy Shogunat Toranagów. Nowy Shogun da nam jedzenia tyle, że wystarczy dla nas i dla naszych rodzin, i lepszą broń, nawet niektóre karabiny gai-jinów. - Każdy daimyo zatrzymałby je dla własnych ludzi. - Dlaczego miałby to robić, Hirago? Wystarczy dla każdego. Czyż To-ranagowie nie mają pięć do dziesięciu milionów koku rocznie? To aż z nawiązką wystarczy, by nas należycie uzbroić... Posłuchajcie, jeśli rozdzielimy się w ciemnościach, gdzie się potem mamy zebrać? - "Dom Zielonych Wierzb", na południe od Czwartego Mostu, nie tutaj. Jeśli to się okaże zbyt trudne, schowajcie się gdzieś i wracajcie z powrotem do Kanagawy... A teraz, na werandzie, nadsłuchując uważnie, czy nie ma niebezpieczeństwa, Hiraga uśmiechał się. Serce biło mu mocno, czuł radość życia i zbliżającej się śmierci, każdego dnia coraz bliższej. Za kilka chwil idziemy dalej. Nareszcie od dawna wyczekiwana akcja... Przez wiele dni przebywał w świątyni obok Przedstawicielstwa Brytyjskiego, niecierpliwie wypatrując okazji, by je podpalić, lecz zawsze było tam za dużo wrogich oddziałów, cudzoziemskich i samurajów. Każdego dnia udawał ogrodnika, szpiegował, podsłuchiwał, planował. Tak łatwo było zabić wysokiego barbarzyńcę, który umknął z ataku na Tokaido. To zadziwiające, że tak łatwym celem było tamtych trzech mężczyzn i kobieta, a zabito tylko jednego barbarzyńcę. Ach, Tokaido! Tokaido oznacza Oriego, a Ori oznacza Shorina, a oni oznaczają Sumomo, która w przyszłym miesiącu kończy siedemnaście lat... Nie wezmę pod uwagę listu mego ojca. Nie! Nie przyjmę przebaczenia Ogamy, jeśli będę musiał wyrzec się sonno-Jdi. Będę stosował się do nakazów sonnd-joi i szedł na spotkanie takiej śmierci, jaka z nich wyniknie. Tylko ja pozostałem jeszcze żywy. Ori jest martwy lub umrze jutro. Shorina nie ma. A Sumomo? Zeszłej nocy łzy płynęły mu po policzkach, gdyż pojawiła mu się we śnie, jej bushido i żar, i perfumy, i ciało, i przyciąganie - utracone dla niego na 286 zawsze. Niemożliwy jest sen, gdy tak siedzi w pozycji lotosu, pozycji Buddy, i stosując zen, przenosi swój umysł w stan spokoju. A dziś rano podarek od bogów, ulotna, zakodowana wiadomość na temat Utaniego od mamy-san Koiko. Doszła do niej, równie potajemną drogą, od pokojówki Koiko. liii, pomyślał z triumfem, co zrobiłby Yoshi, gdyby wiedział, że nasze macki sięgają nawet do jego łóżka, nawet owinęły mu się dokoła jaj? Zyskał pewność, że nikt ich jeszcze nie wykrył. Skoczył, pobiegł do drzwi i nożem odsunął sztabę rygla. Szybko do wewnątrz. Akimoto został na zewnątrz w mundurze strażnika. Inni poszli bezszelestnie za Hiragą po schodach, do pomieszczeń kobiet, drogą, którą już mu opisano. Wszystko tu było zbytkowne: najlepsze drewno, najdelikatniejsze tatami, najczystszy natłuszczony papier na shóji i najwonniejsza oliwa do lamp i lampionów. Za róg. Nic nie podejrzewający wartownik spojrzał na niego bez wyrazu. Otworzył usta, lecz dźwięk się z nich nie wydobył - przeszkodził w tym nóż Hiragi. Przekroczył ciało, poszedł do końca korytarza, przystanął na chwilę, by się zorientować, gdzie jest. Po obu stronach ściany rozsuwanych shóji, za nimi pokoje. Na końcu tylko jeden, większy i bardziej strojny od pozostałych. Wewnątrz pali się lampka oliwna, podobnie jak w kilku innych pokojach. Chrapnięcia i odgłos ciężkiego oddechu. Hiraga milcząco skinął na Todo i Jouna, by szli za nim, i na pozostałych, by ich osłaniali, a potem ruszył naprzód, jak polujące w nocy zwierzę. Odgłos ciężkiego oddechu narastał. Ruch głowy w kierunku Jouna. Młodzieniec natychmiast przesunął się obok niego, przykucnął przy następnych drzwiach, a potem, na kolejny znak Hiragi, odsunął shóji. Hiraga wskoczył do pokoju, za nim Todo. Dwaj mężczyźni leżeli na wykwintnych jedwabnych kołdrach i futonach, nadzy i połączeni, młody rozpostarty, starszy nad nim, przyciskał go i pchał, dysząc i nie zwracając uwagi na otoczenie. Hiraga stanął nad nimi, uniósł wysoko miecz i trzymając rękojeść obydwiema rękami wbił ostrze przez plecy obu ciał, dokładnie nad sercem, zatapiając je w tatami i w podłogę, nabijając ich jak na pal. Stary mężczyzna zadyszał i umarł natychmiast, jego kończyny drgały jeszcze w pośmiertnym skurczu. Młodzieniec zaskrobał palcami z niemocą, nie mogąc się obrócić, nie mogąc poruszyć torsem, tylko nogami, rękami i głową; nie był w stanie wykręcić się na tyle, by zobaczyć, co się stało, by zrozumieć, co się stało, pojął tylko, że życie z niego wycieka. Wycie przerażenia zebrało mu się w gardle, lecz Todo skoczył naprzód i owijając szyję pętlą, wdusił je znów do środka - o ułamek sekundy za późno. Urwany krzyk zawisł w powietrzu, teraz cuchnącym. Todo i Hiraga błyskawicznie obrócili się do drzwi, wszystkie zmysły mieli wyostrzone do szaleństwa. Hiraga z wymierzonym nożem. Todo, Joun i ci w korytarzu z podniesionymi mieczami, wszyscy gotowi atakować, nacierać, uciekać, walczyć, umierać - stoczyć bitwę i polec dumnie. Za plecami Hiragi 287 delikatne dłonie młodzieńca rwały coś przy szyi, długie, wypielęgnowane, umalowane paznokcie ryły ciało dokoła sznura. Palce zadrżały i zatrzymały się, zatrzepotały i zatrzymały się, i zatrzepotały. I zamarły w bezruchu. Cisza. Gdzieś jakiś śpiący poruszył się hałaśliwie, a potem znowu zanurzył się w sen. Nadal żadnego alarmu ani krzyków ostrzegawczych. Stopniowo napastnicy wracali do równowagi, odrętwiali i pokryci potem. Hiraga dał sygnał do odwrotu. Natychmiast posłuchali, z wyjątkiem Jouna, który pobiegł do pokoju po miecz Hiragi. Okraczył ciała, ale choć ciągnął z całej siły, nie mógł wyjąć miecza ani nawet go poluzować. Hiraga odwołał go gestem, spróbował sam, lecz mu się nie udało. Na niskim łąkowym stojaku na miecze leżała broń starego mężczyzny. Hiraga podniósł jeden z mieczy. Stojąc już w drzwiach, obejrzał się. W jasnym, równym świetle lampy oliwnej dwa ciała wyglądały jak jedna potworna wielonoga ważka o ludzkiej głowie, pomięte kołdry - jak wspaniałe skrzydła, miecz - jak gigantyczna srebrna szpilka. Teraz widział twarz młodzieńca - w istocie, była piękna. Yoshi kroczył po blankach. Przewyższał o głowę towarzyszącą mu Koiko. Słaby wiatr niósł chłód i zapach morza w czasie odpływu. Yoshi nie zwracał na to uwagi. Znowu jego wzrok przeniósł się błyskawicznie z miasta na księżyc. Yoshi obserwował go, pogrążony w myślach. Koiko czekała cierpliwie. Jej kimono było z najdelikatniejszego szantuńskiego jedwabiu, spodnie kimono szkarłatne, a jej włosy, opuszczone swobodnie, opadały do talii. On miał na sobie zwyczajne kimono, jedwabne, lecz zwyczajne i zwyczajne miecze, zwyczajne, lecz ostre. - O czym myślisz, panie? - zapytała, czując, że nadszedł czas, by rozproszyć jego posępny nastrój. Choć byli całkiem sami, mówiła cicho, doskonale zdając sobie sprawę, że nigdzie wewnątrz murów zamkowych nie jest naprawdę bezpiecznie. - Kioto - odparł po prostu. Równie cicho. - Czy będziesz towarzyszył Shogunowi Nobusadzie? Potrząsnął głową, choć już postanowił, że uda się do Kioto, wyprzedzając oficjalną grupę - zwyczajny u niego podstęp. Jakoś muszę zatrzymać tego młodego głupca i stać się jedynym łącznikiem między cesarzem a Shogunatem, doszedł do wniosku, a w jego mózgu kłębiły się myśli o piętrzących się trudnościach: szaleństwo całej tej wizyty państwowej; Anjo, który wywarł wpływ na Radę i wymusił zgodę dla tej wizyty; Anjo - pełen nienawiści i knujący; pułapka, w której znajduję się tu, w zamku; mnogość wrogów w całym kraju; i ci główni: Sanjiro z Satsumy, Hiro z Tosy i Ogama z Chdshu, teraz sprawujący pieczę nad Wrotami, co jest przecież naszym przyrodzonym prawem. I na dodatek jeszcze gai-jinowie jak śliniące się wilki, czekają, by chwycić nas w szpony. 288 Trzeba ich załatwić - ostatecznie. Chłopiec Nobusada i księżniczka muszą zostać zneutralizowani - ostatecznie. Rozwiązanie problemu gai-jinów jest jasne: wszelkimi sposobami, bez względu na czekające nas poświęcenia, musimy stać się bogatsi od nich i lepiej uzbrojeni. To musi się stać tajnym celem polityki narodowej, teraz i zawsze. Jak tego dokonać? Jeszcze tego nie wiem. Ale musimy im pochlebiać, by ich uśpić, trzymać ich w niepewności, obrócić przeciw nim ich własny głupi sposób myślenia i użyć naszych najniepospolitszych zdolności, by ich odizolować - taka powinna być nasza polityka. Nobusada? Rozwiązanie jest równie jasne. Ale on nie stanowi prawdziwej groźby. Nie muszę martwić się nim, lecz nią, księżniczką Yazu, to ona sprawuje prawdziwą władzę za jego plecami. Nagły obraz, który mu się pojawił: ona z penisem, a Nobusada go przyjmuje, przyprawił go o uśmiech. To by była wspaniała shunga, pomyślał rozbawiony. Shunga były erotycznymi, wielobarwnymi drzeworytami, tak popularnymi i cenionymi wśród kupców i przekupniów z Edo, że ponad sto lat temu zostały zakazane przez Shogunat; uważano je za zbyt rozwiązłe jak dla klas niższych, zbyt łatwo też było je wykorzystać jako paszkwile na ludzi wyżej urodzonych. W sztywnej hierarchii Nipponu wprowadzonej przez tairo, dyktatora Nakamurę, a potem utrwalonej przez Shoguna Toranagę, pierwsi byli samurajowie, drudzy farmerzy, trzeci rzemieślnicy wszelkich fachów, ostatni zaś pogardzani przez wszystkich kupcy: "pijawki żerujące na trudzie pozostałych", jak nazywał ich Testament. Pogardzani, gdyż wszyscy inni potrzebowali ich umiejętności i bogactwa - głównie bogactwa. Zwłaszcza samurajowie. Z tego też powodu zasady, pewne zasady, zostały w końcu złagodzone. Dlatego w Edo, Osace i Nagasaki, gdzie mieszkali naprawdę bogaci kupcy, shunga, choć oficjalnie zakazane, były malowane, wycinane w drzewie i beztrosko produkowane przez najlepszych artystów i drukarzy w kraju. I w każdej epoce artyści rywalizowali między sobą o sławę i majątek, sprzedając je tysiącami. Egzotyczne, dosadne, zawsze z wyolbrzymionymi genitaliami, swawolnie pozbawionymi wszelkich proporcji, świetne w doskonale oddanych wilgotnych i ruchomych szczegółach. Równie cenione były ukiyo-e, portrety najbardziej znanych aktorów, dających stałą pożywkę dla plotek, skandali i rozwiązłości - kobiety według prawa nie mogły być aktorkami, tak więc role kobiece grali specjalnie szkoleni mężczyźni, onnagata - i przede wszystkim: wizerunki najsłynniejszych kurtyzan. - Chciałbym, by cię ktoś namalował. Szkoda, że Hiroshige i Hokusai już nie żyją. Zaśmiała się. - Jak powinnam pozować, panie? - Nie na futonach - odparł, śmiejąc się razem z nią. To niezwykłe, że 19 - Gai-jin 289 się śmiał, i była zadowolona ze zwycięstwa. - Po prostu szłabyś ulicą, z parasolką, zielono-różową, w twoim różowo-zielonym kimonie z wyhaftowanymi złotem karpiami. - Może nie na ulicy, panie, może w ogrodzie o zmierzchu, gdy łapię świetliki? - O, tak byłoby o wiele lepiej!"- Uśmiechnął się na wspomnienie rzadkich dni w młodości, gdy w letnie wieczory zwalniano go od zajęć. Wtedy on, jego bracia, siostry i przyjaciele szli na pola i łapali świetliki w cieniusieńkie siatki, wkładali małe owady w malutkie Mateczki, patrzyli, jak światło cudownie zapala się i gaśnie, i komponowali wiersze, śmiejąc się i dokazując, nie mając na swych barkach żadnej odpowiedzialności - młodzi. - Tak samo czuję się teraz z tobą - powiedział cicho. - Panie? - Wprowadzasz mnie w świetny nastrój, Koiko. Wszystko, co jest z tobą związane. W odpowiedzi dotknęła jego ramienia, nie mówiąc nic, a jednocześnie wszystko; rada z komplementu, całym swym umysłem skoncentrowana na nim, chciałaby czytać jego myśli i pragnienia, być dla niego doskonała. Ta gra męczy, pomyślała. Klient jest zbyt skomplikowany, zbyt dalekowzroczny, zbyt nieprzewidywalny, zbyt solidny i zbyt trudno go zabawić. Jestem ciekawa, jak długo będzie mnie trzymał. Zaczynam nienawidzić tego zamku, nienawidzić zamknięcia, nienawidzić stałego testowania, nienawidzę tego, że jestem daleko od domu, brak mi frywolnego śmiechu i pogawędek innych dam, Promienia Księżyca, Wiosny, Płatka Kwiatu i przede wszystkim mojej kochanej mama-san, Meikin. Tak, lecz chlubię się tym, że żyję w centrum świata, uwielbiam to swoje codzienne jedno koku, unoszę się radością, że jestem, kim jestem, służebnicą najszlachetniejszego pana, w którym w rzeczywistości, jak we wszystkich mężczyznach, mieszka krnąbrny mały chłopiec udający, że jest taki skomplikowany, a którym można sterować za pomocą słodyczy i klapsów, zawsze tak bywało, i który pod wpływem sprytnej kobiety postanawia czynić tylko to, co ona już wcześniej postanowiła, że powinien uczynić - i nie ma znaczenia to, co mu się wydaje. W jej śmiechu pojawiła się wibrująca nuta. - Co takiego? - Dzięki tobie jestem radosna, pełna życia, panie. Będę musiała nazwać cię Panem Dawcą Szczęścia! Przeniknęło go ciepło. - Więc na futony? - Więc na futony. Ramię w ramię zaczęli opuszczać oświetlone światłem księżyca blanki. - Popatrz tam - powiedziała nagle. Daleko, poniżej, jedna z rezydencji stanęła w ogniu. Płomienie trysnęły ku 290 górze, a potem zaczęły wzbierać obłoki dymu. Teraz, dość niewyraźnie słyszeli dzwony bijące na pożar i widzieli ludzi, rojących się dookoła jak mrówki. Wkrótce po tym szeregi innych mrówek uformowały linie łączące ogień i zbiorniki wodne: "Pożary są dla nas czymś groźniejszym niż kobiety - pisał Toranaga z rzadko przejawianym humorem. - Przeciw pożarom możemy się uzbroić, przeciw kobietom - nigdy. Wszyscy mężczyźni i kobiety w wieku nadającym się do małżeństwa zostaną zaślubieni. Wszystkie domy mieszkalne powinny mieć w pobliżu łatwo dostępne zbiorniki wody". - Nie zdołają go ugasić, prawda, panie? - Nie. Przypuszczam, że jakiś dureń wywrócił lampę lub świecę - oznajmił Yoshi przez zaciśnięte zęby. - Tak, masz rację, panie, jakiś niezgrabny głupiec - przyznała od razu, próbując go ułagodzić. Wezbrał w nim nieoczekiwany gniew, a ona nie znała powodu. - Tak się cieszę, że to właśnie ty dbasz w zamku o zabezpieczenia przed ogniem, tak że możemy spać spokojnie. Trzeba surowo porozmawiać z tym, kto to zrobił, kimkolwiek on jest. Ciekawa jestem, czyj to pałac. - To rezydencja Tajimy. - Ach, panie, ciągle mnie zadziwiasz - wyznała Koiko ze wzruszającym uwielbieniem - jakie to wspaniałe, że natychmiast i z tak daleka potrafisz odróżnić jeden pałac od drugiego. - Skłoniła się, by skryć swą twarz, przekonana, że pali się rezydencja daimyo Watasy i że Utani musi być martwy, a akcja skończyła się powodzeniem. - Jesteś wspaniały. - Nie, to ty jesteś wspaniała, Koiko-chan. Obdarzył ją uśmiechem. Była taka słodka, drobna, uważająca i niebezpieczna. Trzy dni temu jego nowy szpieg, Misamoto, jak zawsze gorliwie usiłując udowodnić swą wartość, przekazał mu plotki krążące w koszarach o tajemnym miejscu spotkań Utaniego z młodym ładnym chłopcem. Yoshi rozkazał, by Misamoto sprawił, aby sekret poznała pokojówka Koiko. Liczył na to, że dziewczyna z pewnością szepnie o tym swej pani lub mama-san, lub im obydwu, jeśli tylko prawdziwe okażą się pogłoski, że Meikin jest gorliwą zwolenniczką sonno-jbi i że skrycie pozwala, by jej dom stał się miejscem spotkań i matecznikiem shishi. W ten sposób wiadomość dotarłaby do shishi, którzy z pewnością natychmiast skorzystaliby z tej wspaniałej okazji dokonania zabójstwa kogoś ważnego. Przez prawie dwa lata jego szpiedzy obserwowali Meikin i jej dom, zarówno z tego powodu, jak i z powodu rosnącej sławy Koiko. Lecz ani razu najmniejszy okruch dowodu nie potwierdził tej teorii, by świadczyć o ich winie. Utani musi być martwy, myślał obserwując płomienie, skoro podpalono pałac, i oto mam prawdziwy dowód: plotka przekazana pokojówce wydała zły owoc. Utani jest... był dla nich łakomym kąskiem. Ja również, nawet w większym stopniu. Poczuł przelotny dreszczyk. 291 - Pożary mnie przerażają - powiedziała, źle interpretując ten dreszcz. Chciała dać mu pretekst do zachowania twarzy. - Tak, chodź ze mną, zostawmy ich, to ich karma. Odeszli ramię w ramię. Ciekaw jestem, jaka jest twoja karma, Koiko. Czy to tobie szepnęła o tym pokojówka, a ty przekazałaś to mama-san i jesteś częścią łańcucha? Może tak, może nie. Nie dostrzegłem, byś się zmieniła, kiedy powiedziałem "Tajima" zamiast "Watasa", a obserwowałem cię bardzo uważnie. Cóż, ciekaw jestem. Oczywiście jesteś podejrzana, zawsze byłaś podejrzana, przecież dlatego cię wybrałem, czyż nie dodaje to przyprawy memu łożu? Dodaje, a ty potwierdziłaś to wszystko, co zapowiadała twoja reputacja. Naprawdę, jestem niezwykle usatysfakcjonowany, poczekam więc. Lecz teraz tak łatwo jest złapać cię w pułapkę, tak mi przykro, a jeszcze łatwiej wyciągnąć prawdę od twej pokojówki, od tej wcale nie tak sprytnej mama-san i od ciebie, moja piękna! Zbyt łatwo, tak mi przykro, gdy zatrzasnę pułapkę. liii, to będzie trudna decyzja, gdyż teraz dzięki sprawie Utaniego odkryłem nikomu nie znane, bezpośrednie połączenie z shishi i mogę tego użyć, by ich zdemaskować, zniszczyć. Albo skierować ich przeciwko mym wrogom, wedle mojego kaprysu. Czemu nie? To kuszące! Nobusada? Nobusada i jego księżniczka? Bardzo kuszące! Zaczął się śmiać. - Czuję się taka szczęśliwa, że ty, panie, jesteś dziś wieczór tak szczęśliwy. Księżniczka Yazu tonęła we łzach. Przez prawie dwie godziny stosowała wszelkie praktyki, o których czytała lub które oglądała w książkach na temat poduszkowania, by podniecić Nobusadę, i choć sprawiła, że stał się silny, zawiódł ją, zanim zdołał osiągnąć Obłoki i Deszcz. Potem, jak zwykle, wybuchnął płaczem, wściekając się w paroksyzmie nerwowego kaszlu, że to była jej wina. Jak zwykle, burza przeszła szybko; błagał o wybaczenie, przytulił się do niej, by pocałować jej pierś, zasnął ssąc jej pierś, zwinięty obok niej. - To niesprawiedliwe - zawodziła wyczerpana i niezdolna do snu. - Muszę mieć syna, bo inaczej równie dobrze można by Nobusadę uznać za trupa, a mnie razem z nim, a już co najmniej tak mnie to pohańbi, że będę musiała ogolić głowę i zostać buddyjską mniszką... oh ko, oh ko... Nawet jej damy dworu nie mogły jej pomóc. - Jesteście doświadczone, większość z was zamężna, musi być jakiś sposób, by z mego pana uczynić mężczyznę - krzyczała na nie po tygodniach prób. Zarówno ona, jak i damy dworu były przerażone, że straciła panowanie nad sobą. - Dowiedzcie się o to. Waszym obowiązkiem jest znalezienie jakiegoś sposobu. Przez miesiące jej dwór konsultował się z zielarzami, akupunkturzystami, 292 lekarzami, nawet z wróżbiarzami, lecz bezskutecznie. Tego ranka posłała po swą ochmistrzynię. - Musi być jakiś sposób. Co mi radzisz? - Masz dopiero szesnaście lat, czcigodna księżniczko - mówiła ochmistrzyni klęcząc - i twój pan też ma szesnaście, i... - Ale wszystkie już były w ciąży w tym wieku, a nawet znacznie wcześniej, prawie wszystkie. Co z nim jest nie w porządku, a może ze mną? - Z tobą nic, księżniczko, wielokrotnie ci mówiliśmy. Doktorzy zapewniają, że z tobą jest wszystko w po... - A ten doktor gai-jinów, ten olbrzym, o którym słyszałam? Jedna z moich służących powiedziała mi, że cudownie leczy wszystkie dolegliwości, takie chodzą pogłoski, może mógłby wyleczyć mego pana. - Och, tak mi przykro, Wasza Wysokość - wybuchnęła kobieta, przerażona - to nie do pomyślenia, żeby on lub pani konsultowali się z gai-jinem! Proszę, miej pani cierpliwość, proszę o to. Czeng-sin, cudowny wróżbiarz, powiedział nam, że cierpliwość z pewnością... - To można załatwić potajemnie, idiotko! Cierpliwość? Czekałam całe miesiące! - zaskrzeczała. - Miesiące cierpliwości i nadal mój pan nie ma nawet przebłysku nadziei na dziedzica! - I nim zdołała się powstrzymać, uderzyła kobietę w twarz. - Dziesięć miesięcy cierpliwości i złe rady to dla mnie za wiele, ty nędzna osobo! Odejdź! Idź! Odejdź na zawsze! Cały dzień planowała ten dzisiejszy wieczór. Przygotowano specjalne, ulubione przez niego potrawy, dobrze przyprawione żeń-szeniem. Specjalną sake z domieszką żeń-szenia i sproszkowanego rogu nosorożca. Specjalne zmysłowe perfumy - afrodyzjak. Specjalne pacierze do Buddy. Specjalne błagania do Ameratsu, Bogini Słońca, prababki boga Ninigi, który zstąpił z Niebios, by rządzić Nipponem, i który był pradziadkiem pierwszego śmiertelnego cesarza, Jimmu-tennó, założyciela ich cesarskiej dynastii, dwadzieścia pięć wieków temu - a zatem do bogini będącej w linii prostej przodkiem Yazu. Wszystko jednak zawiodło. Teraz była ciemna noc i Yazu milcząco łkała, leżąc na futonach. Mąż spał obok, ale nie był to spokojny sen. Nobusada kasłał od czasu do czasu, jego członki drgały, uśpiona twarz nie robiła jednak na księżniczce nieprzyjemnego wrażenia. Biedny głupi chłopcze, myślała z udręką, czy twą karmą jest umrzeć bez dziedzica, tak jak było to karmą tylu mężczyzn z twego rodu? Oh ko oh ko oh ko! Dlaczego im pozwoliłam, by mnie przywiedli do zguby, zamiast wpaść w ramiona mojego ukochanego księcia? Cztery lata temu, gdy miała dwanaście lat, została szczęśliwie zaręczona ze swym przyjacielem z dzieciństwa, księciem Sugawarą. Towarzyszyła temu radość i aprobata matki, ostatniej i najbardziej ukochanej konkubiny jej ojca, cesarza Ninko, który umarł w roku urodzenia swej córki, i równie radosna i konieczna zgoda cesarza Komei, znacznie starszego przyrodniego brata księżniczki Yazu, który wstąpił na tron po cesarzu Ninko. 293 Działo się to w roku, kiedy bakufu formalnie podpisało Traktaty, które otwierały dla cudzoziemców Yokohamę i Nagasaki - wbrew życzeniom cesarza Komei, wbrew większości dworu i wbrew wygłaszanym bez ogródek radom większości daimyo. W tym samym roku sonnd-jói stało się okrzykiem bitewnym. I w tym samym roku ówczesny tairó, Ii, zaproponował księciu doradcy, żeby księżniczka Yazu poślubiła Shoguna Nobusadę. - Tak mi przykro - rzekł doradca. - To niemożliwe. - Jak najbardziej możliwe i niezwykle potrzebne, aby związać Shogunat z dynastią cesarską i zapewnić krajowi dalszy pokój i stabilność - oświadczył Ii. - Jest wiele precedensów historycznych, kiedy osoby z rodu Toranaga zgadzały się poślubiać kogoś z rodziny cesarza. - Tak mi przykro. - Doradca był zniewieściały, ubrany i uczesany w wyszukany sposób, zęby miał poczernione. - Jak pan dobrze wie, Jej Cesarska Wysokość jest już zaręczona i ma wyjść za mąż natychmiast, gdy osiągnie dojrzałość. Jak pan wie równie dobrze, shogun Nobusada jest również zaręczony z córką szlachcica z Kioto. - Tak mi przykro, zaręczyny równie wysoko postawionych osób to sprawa polityki państwowej, która jest w gestii Shogunatu, zawsze tak było - oznajmił Ii. Mały, tęgi i nieustępliwy. - Narzeczeństwo Shoguna Nobusady, na jego własną prośbę, wygasło. - Ach, tak mi przykro, jakie to smutne. Słyszałem, że była to dobrana para. - Shogun Nobusada i księżniczka Yazu są w tym samym wieku, dwunastu lat. Proszę, niech pan przekaże cesarzowi, iż tairó pragnie go poinformować, że Shogun będzie zaszczycony przyjmując ją za żonę. Mogą się pobrać, kiedy będzie miała czternaście czy piętnaście lat. - Skonsultuję to z cesarzem, lecz tak mi przykro, obawiam się, że spełnienie pańskiej prośby okaże się niemożliwe. - Wyrażam swą niepłonną nadzieję, że Niebiosa wskażą Synowi Niebios drogę przy podejmowaniu tak ważnej decyzji. Gai-jinowie stoją u naszych bram, Shogunat i dynastia muszą zostać wzmocnione. - Tak mi przykro, dynastia cesarska nie potrzebuje wzmocnienia. Co do bakufu... posłuszeństwo życzeniom cesarza z pewnością utrwali pokój. - Traktaty musiały zostać podpisane - oświadczył ostro Ii. - Floty barbarzyńców i ich broń mogą nas upokorzyć, choć publicznie mówimy co innego! Jesteśmy bezbronni! Byliśmy zmuszeni do ich podpisania! - Tak mi przykro, lecz jest to problem i wina bakufu oraz Shogunatu. Cesarz Komei nie aprobował Traktatów i nie życzył sobie, by je podpisano. - Polityka zagraniczna, każda doczesna polityka, tak jak i to małżeństwo, które z pokorą zaproponowałem, jest absolutną domeną Shogunatu. Cesarz... - Ii dobierał starannie słowa - ma prymat w innych sprawach. - Innych sprawach? Kilkaset lat temu rządził cesarz, jak to było w zwyczaju przez tysiąclecia. 294 - Tak mi przykro, nie żyjemy kilkaset lat temu. Kiedy propozycja Ii, uważana przez wszystkich przeciwników bakufu za obelgę dla dynastii, stała się znana, wzbudziła ogólne protesty. Po paru tygodniach shishi zamordowali Ii za jego arogancję i sprawa ucichła. Aż do momentu, gdy dwa lata temu Yazu skończyła czternaście lat. Choć jeszcze nie kobieta, cesarska księżniczka Yazu była już dojrzałą poetką, potrafiła czytać i pisać w klasycznym języku chińskim, posiadła znajomość wszystkich dworskich ceremonii, niezbędną jej w przyszłości, i nadal była zakochana w swoim księciu, a on w niej. Anjo, zmuszony wzmocnić prestiż Shogunatu, coraz bardziej zagrożony, znowu spotkał się z księciem doradcą, który powtórzył oczywiście to, co już mówił. Anjo powtórzył to, co już mówił Ii, lecz ku zdumieniu swego rozmówcy dodał: - Dziękuję za pańską opinię, tak mi przykro, lecz kanclerz cesarski Wakura się z nią nie zgadza. Czterdziestoletni Wakura był człowiekiem o wysokiej randze na dworze, choć nie wywodził się ze szlachty; od początku przyjął rolę przywódcy przeciwnej Traktatom szlachty średniego stanu. Jako marszałek był jednym z niewielu mających dostęp do cesarza. Po paru dniach Wakura poprosił o rozmowę z księżniczką. - Mam przyjemność zawiadomić panią, że Syn Niebios prosi, by anulowała pani swoje zaręczyny z księciem Sugawarą i poślubiła Shoguna Nobusadę. Księżniczka Yazu omal nie zemdlała; życzenie cesarza było rozkazem. - To jakaś pomyłka! Syn Niebios sprzeciwiał się tej aroganckiej propozycji dwa lata temu z oczywistych powodów. Pan z pewnością również jest temu przeciwny, jak i zresztą każdy... nie mogę uwierzyć, że Jego Boski Majestat prosiłby o taką okropność. - Tak mi przykro, lecz to nie okropność i w istocie poprosił o to. - Nawet jeśli tak, odmawiam... odmawiam! - Nie może pani, tak mi przykro. Czy mogę wyjaśnić... - Nie, nie może pan! Odmawiam, odmawiam, odmawiam! Następnego dnia poprosił o rozmowę i odmówiono mu, potem znowu i znowu. Była nieugięta. - Nie. - Tak mi przykro, Wasza Wysokość - powiedziała ochmistrzyni, bardzo zdenerwowana. - Cesarski marszałek znowu prosi o spotkanie, by wyjaśnić, dlaczego jesteś o to proszona. - Nie zobaczę się z nim. Powiedz mu, że pragnę zobaczyć się z moim bratem! - Och, tak mi przykro, Wasza Wysokość - rzekła przerażona ochmistrzyni. - Proszę mi wybaczyć, lecz moim obowiązkiem jest przypomnienie 295 pani, że Syn Niebios nie ma ani krewnych, ani przyjaciół, od kiedy wstąpił na tron. - Ja... oczywiście, proszę mi wybaczyć, wiem. Jestem... jestem przemęczona, proszę mi wybaczyć. Nawet na dworze tylko żona cesarza, jego konkubiny, matka, dzieci, jego bracia i siostry oraz dwóch czy trzech doradców mogli patrzeć mu w twarz bez pozwolenia. Osobom spoza kręgu tych kilku zaufanych było to zabronione. Cesarz był boski. Tak jak wszyscy cesarze przed nim, dokładnie od momentu, gdy zakończył ceremonie, które mistycznie łączyły jego ducha z duchem ostatniego zmarłego cesarza, jego ojca (tak jak jego ojciec połączył się ze swoim, a tamten z kolei ze swoim w nieprzerwanej linii w przeszłość do Jimmu-tennó) - Komei przestał być śmiertelnikiem i stał się Bóstwem, Strażnikiem Świętych Symboli: Klejnotów, Miecza i Zwierciadła; Synem Niebios. - Proszę mi wybaczyć - rzekła pokornie Yazu, przestraszona swoim świętokradztwem. - Przykro mi. Ja... Proszę, poproś cesarskiego marszałka, by błagał Syna Niebios, aby udzielił mi chwili swojego czasu. Teraz, przez łzy, Yazu wspominała, jak wiele dni później klęczała przed cesarzem i liczną świtą dworaków. Głowę miała schyloną, ledwie rozpoznawała cesarza w jego oficjalnych rozłożystych szatach -- widziała go pierwszy raz od miesięcy. Błagała i prosiła w łkającej litanii, używając nieodzownego języka dworu, ledwie zrozumiałego dla osób z zewnątrz, aż nie umilkła wyczerpana. - Cesarska Wysokość, nie chcę opuszczać domu, nie chcę jechać do tego okropnego miejsca, Edo, na drugi koniec świata, błagam, pozwól mi, bym mogła powiedzieć, że jesteśmy jednej krwi, nie jesteśmy parweniuszowskimi generałami z Edo. - Opanowało ją pragnienie, by wywrzeszczeć: Nie pochodzimy od chłopów, którzy nie potrafią mówić właściwie, ubierać się właściwie, jeść właściwie, postępować właściwie, nie umieją należycie czytać i pisać, i cuchną daikonl - Nie odważyła się jednak. Zamiast tego powiedziała: - Błagam cię, pozwól mi pozostać. - Po pierwsze, proszę cię, pójdź i wysłuchaj uważnie i spokojnie, jak przystoi cesarskiej księżniczce, co ma do powiedzenia cesarski marszałek Wakura. - Będę posłuszna, Wasza Cesarska Wysokość. - Po drugie, nie pozwolę na to, jeśli miałoby się to zdarzyć wbrew twojej woli. Po trzecie, powróć za dziesięć dni, wtedy znowu porozmawiamy. Teraz idź, Yazu-chan. Po raz pierwszy w jej życiu brat nazwał ją zdrobniałym imieniem. Tak więc wysłuchała Wakury. - Przyczyny są złożone, księżniczko. - Jestem przyzwyczajona do komplikacji, kanclerzu. 296 - Bardzo dobrze. W zamian za cesarskie zaręczyny, bakufu zgodzili się na to, by na zawsze wypędzić wszystkich gai-jinów, i na anulowanie Traktatów. - Lecz Nori Anjo mówił, że to niemożliwe. - To prawda. Obecnie. Ale zgodził się zacząć natychmiastową modernizację armii i budowę niezwyciężonej floty. Za siedem, osiem, może dziesięć lat obiecuje, że będziemy dostatecznie silni, by wymusić swą wolę. - Lub za dwadzieścia, pięćdziesiąt albo za sto lat! Shogunowie Toranaga są znanymi w historii kłamcami i nie należy im ufać. Przez stulecia trzymali cesarza w uwięzieniu i przywłaszczyli sobie jego dziedzictwo. Nie można im ufać. - Tak mi przykro, teraz namówiono cesarza, by im ufał. Tak naprawdę, księżniczko, nie mamy nad nimi doczesnej władzy. - Więc byłabym idiotką, gdybym oddała się jako zakładniczka. - Tak mi przykro, ale chciałem dodać, że twoje małżeństwo, pani, doprowadzi do naprawy stosunków między cesarzem a Shogunatem, co ma zasadnicze znaczenie dla spokoju w państwie. Shogunat będzie słuchał cesarskich rad i stosował się do cesarskich życzeń. - Jeśli przepełnią ich uczucia synowskie. Lecz jak moje małżeństwo miałoby do tego doprowadzić? - Dwór za twoim, pani, pośrednictwem byłby zdolny do interwencji, a nawet do sterowania twoim młodym mężem i jego rządem. Jej zainteresowanie wzrosło. Sterowania? W imieniu cesarza? - Oczywiście. Ten chłopiec... bo w porównaniu z tobą, pani, to dziecko, więc jak mógłby zachować przed tobą jakieś sekrety? Z pewnością Wywyższony spodziewa się, że ty, pani, jego siostra, zostaniesz jego pośrednikiem. Jako jego żona będziesz wiedziała o wszystkim, a taka wybitna osoba jak pani z pewnością wkrótce skupi w swoim ręku wszystkie nici potęgi bakufu, właśnie przez swego męża. Od trzeciego shoguna Toranagi, Shogunowie nigdy nie byli silni. Czyż nie będziesz miała, pani, idealnej pozycji, by sprawować prawdziwą władzę? Myślała nad tym przez dłuższy czas. - Anjo i Shogunat to nie głupcy. Liczyliby się z taką możliwością. - Nie znają cię, Wasza Wysokość. Sądzą, że jesteś tylko trzciną, którą można naginać i kształtować, i użyć, kiedy im się zechce, tak samo, jak chłopca Nobusadę. Z jakich innych przyczyn mieliby go wybrać? Owszem, dążą do tego małżeństwa, by podnieść swój prestiż i z pewnością, by zbliżyć dwór i Shogunat. Oczywiście, sądzą, że ty, pani, staniesz się uległą marionetką i dopomożesz w łamaniu woli cesarza. - Tak mi przykro, pana prośba jest zbyt trudna do spełnienia dla kobiety. Nie chcę opuszczać domu ani rezygnować z mojego księcia. - Cesarz prosi, żebyś to, pani, uczyniła. 297 - Jeszcze raz Shogunat zmusza go do negocjacji, a powinni po prostu słuchać - stwierdziła gorzko. - Cesarz prosi, byś pomogła przymusić ich do posłuszeństwa. - Proszę mi wybaczyć, nie mogę. - Dwa lata temu, w złym roku - ciągnął Wakura w ten sam zrównoważony sposób - w roku głodu, w roku, w którym Ii podpisał Traktaty, niektórzy uczeni bakufu szukali w historii przykładów cesarzy, których zdjęto z tronu. - Nigdy by się nie ośmielili, nie to! - Yazu zaparło dech ze zdumienia. - Shogunat jest Shogunatem, są wszechmocni w tej chwili. Dlaczego nie mieliby brać pod uwagę usunięcia przeszkody, każdej przeszkody? Czyż sam cesarz, kiedy zniszczyli Jego wa, nie rozważał kiedyś abdykowania na rzecz swego syna, księcia Sachi? - Plotka - wybuchnęła Yazu. - To nie może być prawda. - Wierzę, że tak było, cesarska księżniczko - rzekł poważnie. - A teraz, tak naprawdę, Syn Niebios prosi, byś mu pomogła. Traciła grunt pod nogami; wiedziała, że cokolwiek powie, zawsze powróci owo "Syn Niebios prosi". Nie ma wyjścia. I tak w końcu musiałaby się zgodzić lub zostać mniszką. Otwierała już usta, by wypowiedzieć słowa ostatecznej odmowy, lecz jednak tego nie zrobiła. Jakby coś przeskoczyło w jej mózgu i po raz pierwszy zaczęła myśleć w innym trybie, już nie dziecko, lecz dorosła, i to podsunęło jej odpowiedź. - Bardzo dobrze - oznajmiła, postanawiając nie wyjawiać swych zamiarów. - Zgodzę się, pod warunkiem że będę żyła w Edo w ten sam sposób, jak żyłam w Pałacu Cesarskim... Efektem tej rozmowy była obecna noc, której ciszę przerywało tylko jej łkanie. Yazu usiadła na łóżku i wytarła łzy. Kłamcy, myślała gorzko, obiecali mi, lecz nawet w tej sprawie oszukiwali. Nobusada wydał cichy dźwięk i obrócił się we śnie. W świetle lampy, bo bez niej nie mógł zasnąć, wyglądał jeszcze bardziej chłopięco niż zwykle, bardziej przypominał młodszego brata niż męża, tak młody, tak bardzo młody. Łagodny, pełen względów, zawsze jej słuchał, stosował się do jej rad, nie miał przed nią żadnych sekretów, wszystko tak, jak Wakura przepowiedział. Lecz nie potrafił jej zadowolić. Mój drogi Sugawara, teraz nieosiągalny... nie w tym życiu. Przebiegł ją dreszcz. Okno było otwarte. Wychyliła się przez parapet, ledwo dostrzegła rezydencję poniżej, która dymiła wypalona, inne pożary wykwitały tu i tam po całym mieście, morze oblane światłem księżyca, zapach spalenizny niesiony wiatrem, świt rozjaśniał już niebo na wschodzie. Jej skryte postanowienie nie zmieniło się od tamtej rozmowy z Wakura: spędzić resztę swoich dni na niszczeniu shogunatu, wszelkimi środkami pozbawić ich władzy, oddać tę władzę pierwszemu z bogów. 298 Zniszczę ich, tak jak oni zniszczyli mnie, myślała. Była zbyt mądra bv szeptać te słowa nawet do studni. Błagałam, żebym nie musiała tutaj przyjeżdżać błagałam, bym nie musiała poślubiać tego chłopca i choć go lubię ludźm? S1? tym nienawistnym mieJscem. brzydzę się tymi nienawistnymi Chcę jechać do domu! Pojadę do domu. Dzięki temu moje życie stanie sie łatwiejsze do zniesienia. Odbędziemy tę wizytę bez względu na to, co zrobi czy powie Yoshi, bez względu na to, co zrobi czy powie ktokolwiek Pojedziemy do domu - i zostaniemy tam! KSIĘGA DRUGA 18 Poniedziałek, 13 października Dziesięć dni później, w południe, Phillip Tyrer wprawiał się w japońskiej kaligrafii. Świeciło jasne słońce, a on zadowolony siedział przy biurku na werandzie Przedstawicielstwa Brytyjskiego w Edo. Używał pędzelka, wody i atramentu. Wokół niego walało się kilkadziesiąt zapisanych i odrzuconych kartek papieru ryżowego. Papier był tu zadziwiająco tani, zwłaszcza w porównaniu z jego ceną w Anglii. Tyrer, na polecenie sir Williama, miał w Edo przygotować pierwsze spotkanie ze Starszymi. Pędzelek w jego ręce nagle znieruchomiał. Na wzgórze wjeżdżał Settry Pallidar wraz dziesięcioma dragonami w równie nieskazitelnych jak on mundurach. Kiedy pojawili się na placu, stojący tam samurajowie - a było ich znacznie więcej niż poprzednio - rozstąpili się, by żołnierze mogli przejechać. Nastąpiły zdawkowe, sztywne ukłony i w odpowiedzi sztywne, zdawkowe salutowanie. Był to najwyraźniej nowy, lecz już utarty zwyczaj. Wartownicy w czerwonych kaftanach, znacznie liczniejsi niż przed dziesięciu dniami, otworzyli żelazną bramę, a potem zamknęli ją, gdy oddział ze stukotem podków wjechał na otoczony wysokim murem frontowy dziedziniec. - Cześć, Settry - zawołał Tyrer, zbiegając na powitanie po głównych schodach. - Dobry Boże, cudownie cię tu widzieć. Skąd, do diabła, się tu wziąłeś? - Z Yokohamy, staruszku, skąd by indziej? Przyjechałem statkiem. - Kiedy Pallidar zsiadał, podbiegł jeden z ogrodników, z motyką w ręce, i zgiął się w ukłonie, by wziąć lejce. Pallidar sięgnął do kabury. - Odejdź stąd! - Wszystko w porządku, Settry. To Ukiya, jeden z naszych stałych pracowników, zawsze bardzo pomocny. Domo, Ukiya - rzekł. - Hai, Taira-sama, domo. Na twarzy Hiragi, ocienionej szerokim chińskim kapeluszem, ukazał się nic nie mówiący uśmiech. Ogrodnik ukłonił się i stał dalej. - Odejdź - powtórzył Pallidar. - Przepraszam, Phillipie, ale nie lubię, 303 jak taki psubrat kręci się blisko mnie, zwłaszcza z jakąś cholerną motyką w ręce. Grimes! Natychmiast pojawił się jeden z dragonów. Odepchnął niegrzecznie Hiragę i wziął lejce. - Poszedł, Japs! Odwal się! Hiraga posłusznie skinął głową i z przylepionym wciąż do twarzy bezbarwnym uśmiechem odsunął się, pozostając jednak w takiej odległości, by wszystko słyszeć. Z trudem się opanował: miał ochotę natychmiast wziąć odwet za te obelgi - mógł użyć ostrej jak brzytwa motyki bądź małego sztyletu, który miał ukryty w kapeluszu, albo wreszcie swych twardych jak stal dłoni. - Dlaczego, na miłość boską, statkiem? - pytał Tyrer. - Żeby oszczędzić czas. Patrole meldują o dodatkowych zaporach na Tokaido i o korkach na całym odcinku od Hodogaya do Edo, gorszych niż na Piccadilly Circus podczas urodzin królowej. I wszyscy są przez to bardziej niż zwykle zdenerwowani. Mam depeszę od sir Williama. Przedstawicielstwo ma zostać zamknięte, a ty ze swoim personelem masz wracać. Będę cię eskortował, by ci dodać prestiżu. Tyrer wybałuszył oczy. - Ale co ze spotkaniem? Pracowałem jak diabli, żeby wszystko przygotować. - Nie mam pojęcia, staruszku. Masz, czytaj. Tyrer złamał pieczęcie na oficjalnym liście. P. Tyrer. Esq. Przedstawicielstwo Brytyjskie, Edo. Niniejszym informuję Pana, że uzgodniłem z bakufu przełożenie spotkania z 20 października na poniedziałek, 3 listopada. W celu uniknięcia zbędnych wydatków pan i pańscy współpracownicy mają natychmiast wracać z kapitanem Pallidarem. - Hip, hip, hurra! Yokohamo, oto przybywam. - Kiedy chcesz wyjechać? - Wielki Biały Ojciec rzecze "natychmiast", więc stanie się to natychmiast. Nie mogę się doczekać. Może po obiedzie, co o tym sądzisz? Chodź, siadaj. Co nowego w Yokopoko? - Niewiele. Poszli ku werandzie i rozsiedli się w fotelach. Hiraga, nie spostrzeżony, poszedł za nimi i zaczął kopać ziemię motyką. Pallidar zapalił cygaro. - Sir William, generał i admirał znowu zwymyślali bakufu i miejscowego gubernatora, klnąc się, że zrobią sobie podwiązki z ich kiszek, jeśli nie wydadzą im morderców Canterbury'ego, a teraz również morderców Luna. To dopiero było okropne, co? Tamci odpowiedzieli zwykłą uniżonością 304 i "Ach, tak nam przykro, obserwujemy wszystkie drogi, wszystkie ścieżki, by ich złapać, przepraszamy za opóźnienia i niewygodę". Wobec tego wiecie, kim oni są, stwierdził sir William. "Nie, Japs na to, ale jeśli będziemy sprawdzać wszystkie papiery i obserwować wszystkich, może ich znajdziemy. Robimy wszystko, co możliwe, proszę, pomóżcie nam, zwracajcie bardziej uwagę na rebeliantów". To wszystko pieprzenie! Złapaliby ich, gdyby chcieli. To kłamcy. - Ta historia z Lunem jest straszna. Koszmarna. Wpadłem w szok, sir William omal nie dostał udaru. Nadal nie odkryto żadnych śladów wskazujących na to, jak mordercy dostali się na nasz teren w Kanagawie? - Od tamtego czasu, nic. - Pallidar zauważył kartki pokryte hieroglifami, ale nie zrobił na ten temat żadnej uwagi. Rozluźnił kołnierzyk. - Kapral, który pełnił służbę, został zdegradowany. Dostał, a razem z nim dwaj inni żołnierze, pięćdziesiąt batów za zaniedbanie obowiązków służbowych. To głupie, że nie wykazali czujności po tamtym pierwszym ataku. Ale dlaczego małpi łeb? Tyrer zadrżał. - Według sir Williama to dlatego, że Lun szydził z ich delegacji i nazywał ich "małpami"; to była ich forma odwetu. Pallidar gwizdnął. - To znaczy, że przynajmniej jeden z nich, do czego się nie przyznali, rozumie po angielsku... albo chociaż pidgin. - Doszliśmy do tego samego wniosku. - Tyrer z wysiłkiem opanował trwogę. - Do diabła z tym, cieszę się, że cię widzę. Co jeszcze słychać? Pallidar leniwie obserwował Hiragę. - Generał uważa, że te dodatkowe zapory i ruchy tubylczych wojsk znaczą więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Kupcy mówią, że wszystkie drogi wychodzące z Edo są zablokowane, a to z powodu wiszącej w powietrzu wojny domowej. Wkurza mnie, że nic o tym nie wiemy. Trzeba się poruszać po tym kraju, na tyle, na ile nam pozwalają Traktaty, sami powinniśmy się o wszystkim dowiadywać, generał i admirał są zgodni co do tego, że musimy tu działać podobnie jak w Indiach, jak wszędzie: wysłać patrole lub parę regimentów, by zamanifestować naszą obecność, psiakrew, skontaktować się z jakimiś ich niezadowolonymi królami i wykorzystać ich przeciwko innym... Masz piwo? - Jasne, przepraszam. Czen! -- Tak, pane? - Pywo, mig, mig. Nie był pewien, czy wojowniczość przyjaciela jest czymś właściwym. Podszedł przełożony ogrodników, stanął w ogrodzie poniżej i skłonił się nisko. Ku zdziwieniu Pallidara Tyrer odkłonił się, choć bardziej zdawkowo. - Hai, Shikisha? Nan desu ka? - Tak, Shikisha? Czego chcesz? Ze wzrastającym zdziwieniem Pallidar słuchał, jak mężczyzna zadaje jakieś 20 - Gai-jin 305 pytanie, Tyrer płynnie odpowiada i rozpoczyna się ożywiona konwersacja. W końcu mężczyzna ukłonił się i odszedł. - Hai, Taira-sama, domo. - Boże, Phillipie, o co tu chodziło? - Co? Ach, stary Shikisha? Chciał po prostu wiedzieć, czy ogrodnicy mają przygotować ziemię za budynkiem. Sir William życzy sobie mieć świeże warzywa: kalafiory, cebulę, brukselkę, kartofle do pieczenia i... o co chodzi? - Więc naprawdę mówisz po japsku? - O, nie, jeszcze nie - zaśmiał się Tyrer - ale byłem tu zamknięty przez dziesięć dni i nie miałem nic do roboty, więc wkuwałem i starałem się nauczyć słów i zwrotów. Choć sir William ostrzegł mnie, bym nie wścibiał nosa w nie swoje sprawy, ogromnie mnie to wszystko bawiło. To, że mogę się porozumieć, sprawia mi straszną przyjemność. Oczyma duszy ujrzał Fujiko, jak z nią rozmawia, jak spędza z nią czas - ostatni raz miało to miejsce dziesięć dni temu, kiedy na dobę wrócił do Yokohamy. Wiwat, sir William! Dziś lub jutro znów ją zobaczę, wspaniale! - Wspaniale! - powiedział bez zastanowienia, rozpromieniony. - Och, tak - dodał pośpiesznie - to przyjemność pisać i mówić w tym języku. Stary Shikisha nauczył mnie mnóstwa słów, przeważnie dotyczących pracy, a Ukiya... - wskazał na Hiragę, który pracowicie krzątał się w pobliżu; Tyrer nie wiedział, że "Ukiya" to pseudonim oznaczający po prostu "ogrodnika". - Ukiya pomaga mi w piśmie, to dość inteligentny facet, jak na Japończyka. Wczoraj, podczas lekcji pisania, sprawdził, czy prawdziwe są krążące pogłoski. Poprosił Ukiyę, za pomocą znaków i słów podanych mu przez Poncina, by napisał hieroglify oznaczające "wojnę" - "sensd" i "wkrótce" - ,jiki-ni". Potem połączył swoje niezgrabnie napisane znaki w "wojna w Nipponie wkrótce. Proszę?" Zobaczył, jak twarz Ukiyi przybiera zaskoczony wyraz. - Gai-jin to nihonjin ka? - Cudzoziemcy i Japończycy? - Iie, Ukiya. Nihonjin to nihonjin. - Nie, Ukiya, Japończycy i Japończycy. Mężczyzna zaśmiał się nieoczekiwanie, a Tyrer zauważył, jaki tamten jest przystojny. Zastanawiał się, dlaczego wydaje mu się on bardziej inteligentny od innych ogrodników, którzy przecież, odmiennie niż prości robotnicy brytyjscy, przeważnie umieli czytać i pisać. - Nihonjin tsuneni sensd nihonjin! - Japończycy stale walczą z Japończykami, powiedział Ukiya i ponownie się zaśmiał. Tyrer mu zawtórował. Lubił coraz bardziej tego ogrodnika. Teraz uśmiechnął się do Pallidara. - Powiadaj, co nowego? I na miłość boską, nie o interesach, co z An- geliąue? Pallidar chrząknął. - Och, interesujesz się nią? - spytał otwarcie, zadowolony ze swego żartu. 306 - Nic a nic. Tyrer odpowiedział równie otwarcie, też się przekomarzał, i obaj wybuchnęli cichym śmiechem. - Jutro jest przyjęcie zaręczynowe. - Szczęściarz z tego Malcolma. Dzięki Bogu, że mnie zwalniają z obowiązków, to cudowne. Strasznie bym nie chciał opuścić tego przyjęcia. Co u niej słychać? - Przepiękna. Była gościem honorowym na mszy. Gdy weszła, wyglądała na boginię, prowadzona przez ministra żabojadów, tego pompatycznego osła, i przez tego faceta, Andre Poncina... nie lubię ich obydwu. To było... - Tak naprawdę Andre jest dość miły. Bardzo mi pomaga w studiowaniu japońskiego. - Możliwe, ale mu nie ufam. "Times" zamieścił długi artykuł o nadchodzącym konflikcie w Europie: Francja i prawdopodobnie Rosja przeciw Niemcom. Znowu nas w to wciągną. - Bez tej akurat wojny doskonale byśmy się obyli. Co mówiłeś? Settry uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi. - To był wspaniały wieczór. Tańczyłem z nią jeden taniec. Polkę. Bomba. Wytańczyłem się za wszystkie czasy. Blisko przy niej, ale oczywiście tak, by nie okazać braku szacunku. Muszę przyznać, że jej łono to mleko z miodem, a jej perfumy... - Przez moment Pallidar przeżywał znowu te oszałamiające chwile: są w centrum uwagi, tańczą na pośpiesznie skleconym parkiecie, mundury pobłyskują wspaniale, ona jest jedyną kobietą w tym towarzystwie, orkiestra gwardyjska gra namiętnie, świece i lampy naftowe, taniec, taniec w idealnej parze, wszystkich pozostałych zżera zawiść. - Prawdę mówiąc zazdroszczę Struanowi. - Jak on się ma? - Co takiego? Och, Struan? Wszyscy mówią, że nieco lepiej. Nie widziałem go, lecz powiadają, że wstaje z łóżka. Spytałem o to Angelikue, a ona powiedziała tylko: "Ma się znacznie lepiej". - Pallidar znów uśmiechnął się promiennie. - Zajął się nim ten nowy lekarz, doktor Hoag, ich lekarz rodzinny. Słyszałem, że jest piekielnie dobry. - Pallidar skończył piwo. Zawsze uważny Czen przyniósł następne. Służący był pulchny, uśmiechnięty, jakby drugi Lim, również wtyczka i również daleki kuzyn kom-pradora Struanów. - Dziękuję. - Pallidar pociągnął ze znawstwem. - Cholernie dobre piwo. - Miejscowe. Ukiya powiada, że Japończycy warzą je od lat, że to najlepsze piwo z Nagasaki. Przypuszczam, że przyswoili sobie wieki temu wyrób któregoś z piw portugalskich. Co jeszcze słychać? Pallidar zamyślony spojrzał na Tyrera. - Co sądzisz na temat tej historii o Hoagu i zabójcy? O jego operacji i tajemniczej dziewczynie? - Nie wiem, co o tym myśleć. Wydawało mi się, że wtedy rozpoznałem 307 jednego z nich, pamiętasz? Facet miał ranę dokładnie w tym samym miejscu. Wszystko się zgadza. Szkoda, żeście go z Marlowem nie złapali. To paradoksalne, że jeden z naszych go wyleczył, by mógł nas dalej mordować. - Tyrer ściszył głos, gdyż ciągle w pobliżu kręcili się jacyś służący i żołnierze. - Mówiąc między nami, staruszku, sir William zażądał, by przysłali mu z Hongkongu więcej statków i wojska. - Też o tym słyszałem. Będzie wkrótce wojna albo będziemy musieli interweniować, jeśli zaczną walczyć ze sobą... Hiraga, pieląc i dziabiąc motyką, słuchał uważnie i chociaż nie rozumiał wielu słów, chwytał sens rozmowy. Potwierdzała to, co sam już wiedział, i bardzo go to martwiło. Po podpaleniu rezydencji Utaniego Hiraga z przyjaciółmi dotarł bez przeszkód do najbliższego zapewniającego im bezpieczeństwo domu. Todo i inni chcieli wrócić do Kanagawy natychmiast, więc odjechali, gdy tylko otwarto 0 świcie zapory na drogach. Hiraga razem z Jounem i Akimoto postanowili pozostać, ukryć się w różnych miejscach i czekać na okazję do ataku na przedstawicielstwo gai-jinów. Tego samego dnia, działając z niesamowitą, bezprecedensową szybkością, bakufu zdwoiło liczbę zapór na Tokaido i rozszerzyło kontrolę na wszystkie cztery trakty główne, wszystkie drogi, dróżki i nawet ścieżki wychodzące z Edo. Ta wzmożona czujność bakufu skutecznie zablokowała w Edo Hiragę 1 jego przyjaciół, a także innych shishi i wszystkich przeciwników panującego porządku. Przed czterema dniami mama-san Noriko wysłała z Kanagawy list, w którym oznajmiała, że z powodu wzmożonej wrogiej działalności nie miała dotąd okazji, by przekazać wiadomość. List opowiadał o Orim, Sumomo oraz doktorze gai-jinów i kończył się słowami: Todo i pozostali dwaj shishi nadal się nie pokazali - zniknęli bez siadu. Wiemy, że przedostali się przez pierwszą zaporę, cde nic więcej. Obawiamy się, że zostali zdradzeni i że zdradzono także ciebie. Uciekaj, póki możesz. Ori ma się z każdym dniem lepiej, jego rana wciąż jest czysta. Umieściłam go w bezpiecznym miejscu koło Yokohamy. Bakufu nigdy nie wpadnie na mysi, że tam jest. Twoja dama odmawia wyjazdu bez twojego rozkazu - natychmiast go przyślij, gdyż obawiam się, że mój dom znajduje się pod obserwacją. Gdyby nas zaatakowano, zasięgaj wiadomości u Raiko z "Domu Trzech Karpi" w Yoko-hamie. Wiadomość o zabójstwie Utaniego mknie przez Japonię, siejąc strach. Sonno-jdi! Chciał napisać odpowiedź, lecz posłaniec był bardzo przestraszony. - Hiraga-san, droga w tę stronę była okropna. Strażnicy przy zaporach każą wszystkim rozbierać się do naga, mężczyznom, kobietom, a nawet dzieciom, by sprawdzić, czy nie ukryto wiadomości w przepaskach biodrowych. Mnie też to spotkało. - Więc jak udało ci się przedostać? Posłaniec wskazał na tylną część ciała. - Zamknąłem list w wąskiej metalowej rurce, Hiraga-san. Nie chciałbym tego jeszcze raz ryzykować; niektórzy ze strażników znają się bardzo dobrze na przemytniczych sztuczkach. Proszę, niech pan przekaże za moim pośrednictwem wiadomość ustną. - W takim razie przekaż swej pani moje podziękowania i życzenia pomyślności i powiedz Sumomo-san, by natychmiast zameldowała się u Shinsa-ku. - Hiraga użył prywatnego imienia swego ojca, znanego tylko dziewczynie, tak by była pewna, że rozkaz powrotu do domu pochodzi od niego. Zapłacił posłańcowi. - Bądź ostrożny. - Karma. Tak, karma, myślał Hiraga i znowu skoncentrował się na dobiegających go obcych słowach. Cieszył się, że Ori żyje, bawiła ta ironia losu, że rzeczywiście gai-jin uratował Oriego, by ten mógł zabić więcej gai-jinów. A on osobiście zabije tych dwóch. Kiedy będą się wycofywać podczas zamieszania związanego z wyjazdem. Jeśli nie obydwu, to przynajmniej jednego, pierwszego, który mi się trafi. liii, wszyscy bogowie, jeśli istniejecie, obserwujcie i strzeżcie Sumomo. To dobrze, że sprzeciwiła się swym rodzicom, dobrze, że udała się do domu moich rodziców w Chóshu, dobrze, że przyjechała do Kanagawy, doskonale, że ośmiela się dołączyć do mnie w walce - będzie godną matką moich następców, jeśli taka jest moja karma. Dlatego znacznie lepiej, żeby była w domu, w bezpiecznym miejscu. W ucho wpadło mu słowo "Shimonoseki". Oficer gai-jinów mówił potoczyście i z niejakim podnieceniem. Hiraga większości słów nie zrozumiał, ale dotarło do niego, że armaty ostrzelały kilka statków w cieśninie, zabiły paru żołnierzy i że wszyscy gai-jinowie są wściekli, gdyż cieśnina miała zasadnicze znaczenie dla ich żeglugi. Tak, myślał Hiraga z ponurym rozbawieniem, właśnie dlatego nigdy nie dostaniecie naszej cieśniny. Za pomocą armat możemy ją skutecznie zamknąć przed każdą flotą barbarzyńców, a wkrótce nasza zbudowana i zaprojektowana przez Holendrów fabryka broni zacznie odlewać sześćdziesięciofun-tówki - trzy sztuki miesięcznie, razem z lawetami! Wreszcie los się do nas uśmiechnął: pan Ogama z Chóshu, jedyny wśród daimyo, jest posłuszny życzeniu imperatora, by zaatakować i wypędzić gai--jinów; wojska Chóshu krzepko dzierżą Wrota Pałacowe; Katsumata zbiera wszystkich shishi, by z zasadzki na drodze do Kióto dopaść shoguna, którego w niewiarygodny sposób wyciągnięto z legowiska; a teraz osaczamy twierdzę gai-jinów, Yokohamę... W pewnym momencie wszyscy z frontowego dziedzińca zaczęli patrzeć w kierunku zaryglowanej i strzeżonej bramy. Rozległy się krzyki. Hiradze żołądek podjechał do gardła. Samurajski oficer, dowodzący patrolem pod znakami bakufu i z insygniami Toranagi Yoshiego, głośno domagał się wpuszczenia. Żołnierze w czerwonych kubrakach równie głośno mówili mu, by odszedł. Tuż za nim, związany, pobity i przerażony stał Joun - shishi, towarzysz Hiragi. 308 309 Trębacz zagrał na alarm. Wszystkie oddziały znajdujące się wewnątrz ogrodzenia ruszyły na stanowiska bojowe, niektórzy żołnierze w nie dopiętych mundurach i bez czapek, lecz wszyscy mieli karabiny, pełne magazynki i bagnety. Ogrodnicy uklękli, głowy pochylili do ziemi - Hiraga stał chwilę, zaskoczony, a potem pośpiesznie poszedł za ich przykładem, czując się zupełnie nagi. Wojownicy na placu zaczęli się złowieszczo gromadzić. Tyrer niepewnie podniósł się z fotela. - Co się, do diabła, dzieje? - Sądzę, że lepiej się dowiedzieć - odrzekł Pallidar z wystudiowaną powolnością. Niedbale wstał i zobaczył, jak kapitan dowodzący strażą przedstawicielstwa niespokojnie otwiera kaburę. - Dzień dobry, jestem kapitan Pallidar. - Kapitan McGregor. Cieszę się, że pan tu jest, tak, bardzo się cieszę. - Mamy się tym zająć? - Tak. - Ilu żołnierzy ma pan tutaj? - Pięćdziesięciu. - Dobrze, wystarczy aż nadto. Phillipie, nie ma się czym martwić - powiedział pokrzepiająco Pallidar. Pozornie był spokojny, lecz poziom adrenaliny w jego żyłach wyraźnie się podniósł. - Ty tu reprezentujesz władzę, może powinieneś spytać, czego chce. My będziemy ci towarzyszyć. - Tak, bardzo dobrze. - Tyrer chciał sprawiać wrażenie człowieka całkowicie spokojnego. Włożył cylinder, wygładził surdut i odprowadzany spojrzeniami zszedł ze schodów. Dragoni obserwowali jedynie Pallidara, czekając na jego rozkazy. Pięć jardów przed bramą Tyrer i dwaj idący za nim oficerowie zatrzymali się. Przez chwilę myślał tylko o tym, że chce mu się siusiu. - Ohayo, watashi wa Taira-san. Nan desu ka? - Dzień dobry, jestem pan Tyrer, proszę, czego chcecie, zapytał zacinając się. Oficer, Urąga, wielki niedźwiedziowaty mężczyzna, który wcześniej walczył z shishi podczas zasadzki na Anjo pod murami zamku, spojrzał na niego gniewnie, a potem ukłonił się i trwał w ukłonie. Tyrer skłonił się w odpowiedzi, jednak nie aż tak nisko - zgodnie z radą Andre Poncina. - Dzień dobry, proszę, czego chcecie? - powtórzył. Oficer zauważył tę zmniejszoną dozę szacunku w ukłonie i wybuchnął, zalewając potokiem japońszczyzny coraz bardziej przestraszonego Tyrera. Hiraga również wpadł w przerażenie; oficer prosił o to, by natychmiast pozwolono przeszukać przedstawicielstwo i tereny przyległe i chciał rozmawiać ze wszystkimi Japończykami, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowali się wśród nich shishi - zabójcy i rebelianci. - Tacy jak ten - zakończył gniewnie, wskazując palcem na Jouna. - Wakarimasen. - Tyrer szukał potrzebnych słów. - Dozo, hanashi wo suru nor oku - Nie rozumiem, proszę, niech pan mówi powoli. - Wakarimasen ka? - Nie rozumie pan, spytał z irytacją oficer, a potem 310 podniósł głos, wierząc, podobnie jak większość ludzi rozmawiających z cudzoziemcami, że gdy mówi głośniej, wyraża się jaśniej i bardziej zrozumiale. Powtórzył to, co powiedział poprzednio. W jego gardłowym głosie brzmiała wyraźna groźba. - To nie zajmie dużo Czasu i proszę, niech pan zrozumie, że to dla pańskiej własnej ochrony - zakończył. - Tak mi przykro, nie rozumiem. Czy mówi pan, proszę, po angielsku lub holendersku? - Nie, oczywiście, że nie. Powinno być to dla pana jasne. Chcę tam tylko wejść na chwilkę. Proszę otworzyć bramę! To dla waszej ochrony! Niech pan popatrzy: brama! Tutaj, pokażę panu! Zrobił krok naprzód, uchwycił jedną ze sztab i potrząsnął głośno ogrodzeniem. Wszyscy wewnątrz poruszyli się nerwowo, wielu odbezpieczyło karabiny. - Zabezpieczyć karabiny! Nie strzelać bez mego rozkazu - polecił głośno Pallidar. - Nie wiem, o czym, do cholery, on mówi - oświadczył Tyrer, czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. - Najwyraźniej chce, byśmy im otworzyli. - W żadnym razie tego nie zrobimy, psiakrew. Nie otworzymy temu uzbrojonemu motłochowi! Powiedz mu, by sobie poszedł, to jest własność brytyjska! - To... - Tyrer myślał przez chwilę, a potem wskazał na maszt flagowy i Union Jacka - to angielskie miejsce... nie wchodzić. Proszę odejść! - Odejść? Czy pan zwariował? Przecież mówię, że to dla waszej ochrony. Złapaliśmy tego psa i jesteśmy pewni, że drugi jest tutaj lub ukrywa się w pobliżu. Macie otworzyć bramę! - Tak mi przykro, nie rozumiem... - Tyrer bezradnie rozejrzał się dookoła. Cały czas zalewał go potok japońskich słów. Nagle jego wzrok padł na Hiragę. - Ukiya, podejdź tu - zawołał po japońsku. - Ukiya! Serce Hiragi niemal zamarło. Tyrer znowu na niego krzyknął. Hiraga pokornie przydreptał i z udanym przestrachem położył głowę na ziemi u stóp Tyrera. Tyłek skierowany miał ku bramie, kapelusz kulisa niemal go całego zakrywał. - Co mówi człowiek? - spytał Tyrer. Hiraga udał, że trzęsie się ze strachu. Zmysły miał wyostrzone. - To zły człowiek... - odpowiedział cicho. - Chce wejść, by... by ukraść wasze strzelby. - Ach tak, wejść. Dlaczego? - On... on chce szukać. - Nie rozumieć. Co znaczy "skać"? - Szukać. Chce popatrzeć w waszym domu, wszędzie. - Tak, rozumiem, wejść. Dlaczego? 311 - Powiedziałem panu, by szukać... - Hej, ogrodniku - krzyknął oficer, a Hiragą wstrząsnął nagły gniew. Po raz pierwszy w życiu, będąc tu w centrum uwagi i klęcząc przed gai-jinem, poczuł raptowne mdłości ze strachu. Pod kapeluszem miał prosty turban i gdyby go zerwano, odsłoniłaby się ogolona czaszka z samurąjskim węzłem włosów na szczycie. - Ty, ogrodniku - krzyknął znowu mężczyzna trzęsąc bramą - powiedz temu głupcowi, że chcę tylko poszukać zabójców! Zabójców shishi! - Taira-sama, samuraj chce wejść, by na wszystkich popatrzeć - oznajmił cicho zdesperowany Hiraga. - Niech pan mu powie, że pan wyjedzie, że potem może będzie mógł wejść. - Nie rozumiem. Ukiya, idź tam! - Tyrer wskazał gestem ogrodzenie. - Powiedz mu, by odszedł, spokojnie odszedł. - Nie mogę. Nie mogę - szepnął Hiraga, próbując opanować mdłości i zmusić swój umysł do pracy. - Phillipie - rzekł Pallidar. Na plecach munduru miał plamę potu. - Co on, do cholery, chce ci powiedzieć? - Nie wiem. Napięcie rosło - oficer znowu walił w bramę, ponownie domagając się wejścia. Jego podwładni zaczynali wysuwać się do przodu i łapać za sztaby, by mu pomóc. Przynaglony tym do działania, Pallidar podszedł bliżej. Zasalutował powściągliwie. Samuraj z równą powściągliwością się odkłonił. - To własność brytyjska. - Pallidar mówił powoli. - Rozkazuję ci odejść, bo poniesiesz konsekwencje nieposłuszeństwa. Oficer popatrzył na niego, nie rozumiejąc, a potem znowu, słowami i gestami, rozkazał mu otworzyć bramę - i to szybko. - Odejdź! Dragoni! Przygotować salwę! - zawołał Pallidar nie odwracając się. Dziesięciu dragonów natychmiast wysunęło się do przodu, sformowało dwa szeregi tuż przed bramą, ci w pierwszym szeregu jednocześnie przyklękli, odciągnęli bezpieczniki karabinów, wprowadzili do zamków naboje i wycelowali. Zapanowała cisza. Pallidar powoli rozpiął kaburę. - Odejdź! Oficer zaśmiał się nieoczekiwanie, zawtórowali mu wszyscy na placu. Były tam setki samurajów i oficer wiedział, że w pobliżu znajdują się ich tysiące, a dziesiątki tysięcy czekają tylko na wezwanie. Nie miał jednak pojęcia o rzezi, jaką potrafiłoby zgotować kilku zdecydowanych, zdyscyplinowanych żołnierzy brytyjskich wyposażonych w szybkie i łatwe w obsłudze karabiny odtylcowe. Śmiech ustał równie nagle, jak się zaczął. Obie strony czekały na nieuniknione pierwsze posunięcie. Wszystkich przejęło gorączkowe oczekiwanie: to będzie starcie na śmierć, shi kiraru-beki, Boże Wszechmogący, Namu Amida Butsu... Hiraga ukradkiem spojrzał na Tyrera, zobaczył jego jawną bezradność 312 i zaklął. Wiedział, że za chwilę oficer musi dać rozkaz ataku, by zachować twarz. Na zewnątrz panowała hałaśliwa wrogość. Hiraga nie zdążył się nawet zastanowić, gdy podświadome mechanizmy obronne pchnęły go do działania. Zanim się zorientował, już szeptał po angielsku. Nigdy przedtem nie dał Tyrerowi do zrozumienia, że umie posługiwać się tym językiem. - Proszę mi ufa, proszę, powie słowa: "Sencho... doz..." - Powiedziałeś "ufa"? Co? - Tyrer -otworzył usta ze zdziwienia. Hiraga był już teraz w pełni świadom tego, co robi. Serce mu łomotało. Miał nadzieję, że obydwaj oficerowie stojący w pobliżu są tak skupieni na tym, co dzieje się za bramą, iż go nie usłyszą. Zaczął szeptać, zacinając się. Wymowę miał ledwie znośną, zgłoski "1" nie potrafił w ogóle wyartykułować. - Proszę, cicho, powori. Niebezpieczeństwo! Niech pan udaje, że słowa pana. Powie: Sencho, dozo shizuka ni... powie słowa! - Chory z przerażenia, czując, że samurajowie na zewnątrz doprowadzeni są do ostateczności, zasy-czał znowu po angielsku, rozkazującym tonem: - Powie słowa teraz! Teraz! Sencho... dozo shizuka ni... szybko! Tyrer, całkowicie zdezorientowany, posłuchał. - Sencho, dozo shizuka ni... - Powtarzał te słowa jak papuga, a potem następne. Nie wiedział, co mówi, starał się ułożyć w głowie fakty: ogrodnik zna angielski i to wszystko nie jest snem. Po paru sekundach dostrzegł, że jego przemowa wywiera skutek. Oficer krzyknął, by wszyscy się uciszyli. Napięcie na placu spadało. Teraz Japończyk słuchał uważnie. - Hai, wakatta - tak, rozumiem, wtrącał od czasu do czasu. Tyrerowi powróciła odwaga. Skupił się na Hiradze i na japońszczyźnie. Zakończył wyrazem "Dómo". Oficer natychmiast rozpoczął replikę. Hiraga czekał na jej koniec. - Potrząśnij głową - zaszeptał. - Mówi: Iie, domo, ukłoń mig, mig, i z powrotem do domu. Każe mi, też pójść. Tyrer, coraz bardziej opanowany, zdecydowanie potrząsnął głową. - Iie, domo! - rzekł wyniośle i w pełnej podziwu ciszy, będąc ośrodkiem powszechnego zainteresowania, pomaszerował godnie w kierunku budynku. Przystanął jakby niezdecydowany, odwrócił się i zawołał po angielsku: - Ukiya! Chodź.... o, Boże! - Szukał gorączkowo japońskiego słowa, przypomniał je sobie i przywołał gestem ogrodnika. - Ukiya, isogi! Hiraga usłuchał i podreptał za nim pokornie. Ciągle przygarbiony, na szczycie schodów, gdy w zasięgu jego szeptu był jedynie Tyrer, poprosił: - Proszę, mówi wszystkim rudziom, teraz bezpieczni. Do domu szybko, proszę. - Kapitanie Pallidar - zawołał posłusznie Tyrer - niech pan rozkaże żołnierzom, by się wycofali. Już jest... eee, zupełnie bezpiecznie. Kiedy znaleźli się wewnątrz przedstawicielstwa i nikt im nie towarzyszył, Tyrer odetchnął z ulgą, ale zaraz wpadł w gniew. - Kim .jesteś i co ja tam, do cholery, mówiłem, hę? 313 - Wyjaśni później, Taira-san. Samurai chcieć szukać, pan, wszystkie rudzie, chcieć wziąć karabiny - mówił Hiraga, zacinając się, jeszcze nie otrząsnąwszy się całkiem ze strachu. Stał teraz wyprostowany, patrząc Tyrerowi prosto w oczy. Ubrania obu pokrywały plamy potu. Shishi wiedział, że jeszcze nie wydostał się z pułapki. - Kapitan bardzo gniew, chcieć strzerby, brać strzerby, chcieć szukać... szukać wroga bakufu. Pan mu powiedzieć: "Nie, kapitan, kinjiru, zabronione szukać. Dziś ja i rudzie wyjechać, wtedy pan szukać. Teraz nie, kinjiru. Weźmiemy broń, gdy wyjechać. Kinjiru zabronione nas zatrzymać. Dziękuję. Teraz gotować się do Yokohama". - To właśnie powiedziałem? - Tak. Proszę teraz znowu na zewnątrz, rozkaz mnie, rozkaz ogrodnikom, wrócić do pracy, gniew. Słowo hataraki-mashoi - rzekł Hiraga z niepokojem. - My porozmawiać później, w sekret, ty ja, tak? - Tak, ale nie sami, w obecności oficera. - Więc nie rozmawiać, tak mi przykro. Hiraga przybrał swą pokorną postawę i wycofał się z pokoju. Cała konwersacja trwała tylko kilkadziesiąt sekund. Ogrodnik znowu opadł przed Tyrerem na kolana, kierując tyłek ku frontowemu dziedzińcowi. Tyrer, poruszony, wyszedł na słońce. Zobaczył, że wszyscy wciąż czekają. - Kapitanie Pallidar i... ee, kapitanie McGregor, proszę zluzować ludzi, a potem zapraszam panów na naradę. Hataraki-mashoi! Ikimasho! Wracajcie do pracy! Śpieszcie się! - krzyknął na ogrodników, którzy natychmiast posłuchali. Hiraga z wdzięcznością uciekł w zacisze swego ogrodu, polecając po cichu innym ogrodnikom, by go zasłonili. Oficerowie i sierżanci zaczęli wykrzykiwać rozkazy i wszystko potoczyło się swoim trybem. Tyrer, zapomniawszy o całym świecie, stał na werandzie i obserwował Hiragę. Przerażał go fakt, że tamten najwyraźniej był szpiegiem, a jednocześnie błogosławił Japończyka za to, że uratował ich wszystkich. - Chciałeś z nami rozmawiać? - Pallidar przerwał jego zadumę. - Och! Och, tak... proszę, chodźcie. Poprowadził ich do swego gabinetu, zamknął drzwi i przekazał to, co powiedział przed bramą. Obydwaj mu pogratulowali. - To robiło cholerne wrażenie, Phillipie - oświadczył Pallidar. - Przez chwilę myślałem, że skończy się to próbą sił, a jeden Bóg wie, co by się wtedy zdarzyło. Naprawdę, tych psubratów było zbyt wielu, w końcu by nas zalali. W końcu. Oczywiście flota by nas pomściła, ale my wąchalibyśmy kwiatki od spodu, a to dość obmierzła perspektywa. - Gorzej niż obmierzła - zgodził się półgłosem McGregor, a potem spojrzał na Tyrera. - Proszę pana, czy chce pan, byśmy coś teraz zrobili? Tyrer zawahał się, zdumiony, że żaden z nich nie słyszał angielszczyzny Hiragi. Był jednak zadowolony ze swej nowej pozycji - po raz pierwszy McGregor zwrócił się do niego per "pan". 314 - Najlepiej będzie, jak posłuchamy sir Williama. Każcie wszystkim się pakować... ale niech to nie wygląda na odwrót w popłochu, nie możemy im pozwolić, by zabrali naszą broń... co za bezczelność! Albo by myśleli, że uciekamy. Wymaszerujemy z... ee, z muzyką i pompą. - Doskonale. Przedtem uroczyście opuścimy flagę. - Świetnie. W każdym razie, ja... lepiej upewnię się, że wszystkie depesze są zapakowane itd. - Mam propozycję, proszę pana... - powiedział kapitan McGregor. - Naprawdę myślę, że zasługuje pan na duży kieliszek szampana. Zdaje się, że zostało nam kilka butelek. - Dziękuję - rozpromienił się Tyrer. - Może byśmy spletli bras grota. - Był to tradycyjny zwrot w marynarce, oznaczający wydanie wszystkim marynarzom porcji rumu. - Powinniśmy również zjeść najpierw drugie śniadanie, pokazać im, że nie damy się popędzać.- Natychmiast to zorganizuję - oświadczył McGregor. - To było cholernie sprytne, że pomyślał pan o wykorzystaniu tego ogrodnika, który podpowiadał panu słowa. Niektóre brzmiały całkiem z angielska. Ale czemu chcieli przeszukać przedstawicielstwo? - Chcieli znaleźć... szukali wrogów bakufu. Obaj mężczyźni spojrzeli na niego. - Ale tutaj nie ma żadnych Japońców prócz ogrodników. Chyba że im o nich chodziło? Serce podskoczyło Tyrerowi do gardła: te słowa jednoznacznie wskazywały na Ukiyę. Pallidar jednak ciągnął już dalej: - Chyba im na to nie pozwolisz? Z pewnością stworzyłoby to niebezpieczny precedens. Dobry nastrój Tyrera minął natychmiast, gdyż oczywiście Pallidar miał rację. - Do cholery, nie pomyślałem wtedy o tym! - Może... może zanim wyruszymy, zaprosiłby pan oficera samurajów, by obejrzał z nami przedstawicielstwo... Nie ma nic złego w takim zaproszeniu - przerwał ciszę McGregor. - Mógłby przy okazji sprawdzić ogrodników lub też możemy ich odesłać, nim wszyscy wyjedziemy i zaryglujemy bramę. - Doskonały kompromis - oznajmił z zadowoleniem Pallidar. Brudny i spocony Hiraga pielił grządki obok bocznej furty przedstawicielstwa, tuż przy otwartym oknie budynku. Popołudniowe słońce wciąż mocno przygrzewało. Na frontowym dziedzińcu układano na wozach bagaże, oporządzano konie, część żołnierzy ustawiła się już do wymarszu. Wartownicy patrolowali mury otaczające teren. Zgromadzeni na zewnątrz wrogo nastawieni samurajowie przykucnęli lub rozsiedli się pod osłonami przeciwsłonecznymi. 315 - Teraz! - Głos Tyrera dobiegał z wnętrza pokoju. Hiraga upewnił się, że nikt go nie obserwuje, dał nura w krzaki i szybko otworzył drzwi. Tyrer poprowadził go korytarzem do pokoju z oknami wychodzącymi na dziedziniec frontowy i zaryglował drzwi. Wpadające przez szyby słoneczne światło przyćmiewały zasłony. Biurko, kilka krzeseł, zwoje dokumentów, teczki na papiery, rewolwer na biurku. Tyrer usiadł za biurkiem i wskazał krzesło. - Proszę, siadaj. Teraz powiedz mi, kim jesteś. - Po pierwsze, sekret, mówię angierski, tak? - przypomniał Hiraga. Stał teraz wyprostowany, było w jego wyglądzie coś groźnego. - Po pierwsze, powiedz mi, kim jesteś, i wtedy podejmę decyzję. - Nie, tak mi przykro, Taira-san. Ja już pożytek dla pana, by ocalić rudzi. Wierki pożytek. Prawda, nel - Tak, prawda. Dlaczego mam trzymać to w sekrecie? - Bezpiecznie mnie... panu też. - Dlaczego dla mnie? - Może mądrze mieć... jak wy mówicie, ach tak, sekret, inni gai-jinowie nie wiedzieć. Ja bardzo ci pomóc. Pomóc uczyć język, pomóc o Nippon. Mówi ci prawda, ty mi też mówi prawda. Jaki wiek, proszę? - Mam dwadzieścia jeden lat. Hiraga nie okazał, że jest zaskoczony, i skrył uśmiech, przysłaniając twarz rondem kapelusza. Tak trudno określić wiek gai-jinów, wszyscy wyglądają jednakowo. A ten pistolet na stole - wart śmiechu. Mógłby zabić tego głupca gołymi rękami, tamten nawet by nie zdążył dotknąć swej broni. Proste zabójstwo, kuszące, a miejsce idealne, tak łatwo stąd uciec, ale kiedy znajdzie się na zewnątrz... trudno uciec samurajom. - Chować sekret? - Kim jesteś? Nie nazywasz się Ukiya, prawda? - Obieca sekret? Tyrer głęboko westchnął, rozważył wszystkie możliwe skutki. Tak czy siak zapowiadało się na katastrofę. - Zgadzam się. - Hiraga wysunął nóż z krawędzi kapelusza, a Tyrerowi serce stanęło na moment w piersiach i przeklął się, że beztrosko wystawił się na aż tak duże ryzyko. - Skoro się powiedziało "a", trzeba powiedzieć "b" - stwierdził cicho. - Co? - Nic. Obserwował, jak Hiraga nakłuwa palec, a potem wręcza mu nóż. - Teraz pan, proszę. - Tyrer zawahał się, wiedząc, co nastąpi, ale skoro już podjął decyzję... wzruszył ramionami i usłuchał. Hiraga z powagą przytknął swój palec do palca Tyrera, mieszając ich krew. - Przysięgam na bogów, że utrzymam o panu sekret. Pan mówi to samo, proszę, na chrześcijański Bóg, Taira-san. - Przysięgam na Boga, że utrzymam o tobie sekret, tak długo jak zdo- 316 łam - rzekł poważnie Tyrer, zastanawiając się, dokąd go to zaprowadzi. - Gdzie nauczyłeś się angielskiego? W szkole misjonarzy? - Hai, ale nie jestem chrześcijanin. - To niebezpieczne opowiadać o szkołach Chóshu, myślał Hiraga, lub o panu Wielki Smród, Holendrze, naszym nauczycielu angielskiego. Mówiono, że był kapłanem, zanim został piratem. Czy się mówi prawdę, czy kłamie temu Tairze, nie ma to zupełnie znaczenia, jest gai-jinem, drobnym szefem naszego najpotężniejszego zewnętrznego wroga. Dlatego nie można mu ufać, trzeba go wykorzystać, nienawidzić i zabić w odpowiedniej chwili. - Pan pomóc uciec? - Kim jesteś? Skąd jesteś? Nie nazywasz się Ukiya. Hiraga uśmiechnął się i siadł na jednym z krzeseł. - Ukiya znaczy ogrodnik, Taira-san. Rodzina nosi nazwisko Ikeda. - Kłamstwo bez trudu spłynęło mu z warg. - Nakama Ikeda, to ja chciał oficer. Mam dwadzieścia dwa rok. - Czemu? - Bo ja i rodzina, z Choshu, warczymy z bakufu. Bakufu odebrała władzę cesarza i... - Masz na myśli shoguna? Hiraga potrząsnął głową. - Shogun to bakufu, szef bakufu. On... - Myślał przez chwilę, a potem odegrał przed Tyrerem marionetkę. - Rozumieć? - Marionetka? - Tak, marionetka. - Shogun to marionetka? - Tyrer zamrugał. Hiraga skinął głową. Nabierał coraz więcej śmiałości, w miarę jak stwierdzał, że Tyrer go rozumie. Ale musiał bardzo się starać, by przywołać cudzoziemskie słowa. - Shogun Nobusada, chłopiec, szesnaście lat. Marionetka bakufu. Mieszka Edo. Cesarz mieszka Kioto. Teraz cesarz nie władza. Więcej dwieście rok, shogun Toranaga wziąć władza. My warczymy wziąć władza od shogun i bakufu, dać cesarzu. Tyrera bolała głowa, a musiał się bardzo skupić, gdyż trudno mu było zrozumieć Japończyka. W pewnym momencie uświadomił sobie, jak ważne jest to, czego się właśnie dowiedział. - Ten chłopiec, shogun. Ile ma lat, proszę? - Szesnaście lat shogun Nobusada. Bakufu mówi, co robi - powtórzył Hiraga, opanowując irytację. Wiedział, że musi być cierpliwy. - Cesarz wiele władza, ale nie... - szukał słowa, nie mógł go znaleźć, więc wyjaśnił to inaczej. - Cesarz nie tak jak daimyo. daimyo ma samuraj, broń, wiere. Cesarz bez samuraj, bez broń. Nie móc kazać bakufu słuchać. Bakufu mieć armie, cesarz nie, wakattdł - Hai, Nakama, wakatta. - W głowie tłoczyło mu się tysiąc pytań i Tyrer wiedział, że ten człowiek może okazać się niewyczerpaną studnią informacji, 317 lecz trzeba je wydostawać ostrożnie, a teraz ani czas, ani miejsce temu nie sprzyjały. Dostrzegł wyraz skupienia na twarzy mężczyzny i zastanowił się, jak wiele z jego słów Nakama naprawdę rozumie. Napomniał się, by mówić jak najwolniej i jak najprościej. - Ilu was walczy przeciwko bakufu? - Wieru. - Hiraga zgniótł zabłąkanego moskita. - Setki, tysiące? Jacy to ludzie, zwykli ludzie, ogrodnicy, rzemieślnicy, kupcy? Hiraga spojrzał na niego z osłupieniem. - Oni są nic. Tyrko służą samurajom. Tyrko samuraje warczyć. Tyrko samuraje mieć broń. Kinjiru inni mieć broń. - Jesteś samurajem? - Tyrer znowu zamrugał oczami. - Samuraje warczyć. Powiedziałem warczyć z bakufu, tak? Nakama samuraj! - Hiraga zdjął kapelusz i ściągnął zabrudzoną, przepoconą szmatę, która służyła jako turban skrywający charakterystycznie wygoloną czaszkę z węzłem włosów na szczycie. Tyrer widział teraz jego twarz wyraźnie, po raz pierwszy nie osłoniętą kapeluszem kulisa i po raz pierwszy naprawdę mu się przyjrzał. Zobaczył twarde, skośne oczy, jakie widział u innych noszących dwa miecze, i dostrzegł ogromną różnicę w układzie kości policzkowych między nim a wieśniakami. - Kiedy shenso, kapitan samurai, zobaczyć mnie tak, jestem martwy. Tyrer skinął głową. Myśli miał w nieładzie. - Łatwa mi ucieka. Proszę, mi pan da ubranie żołnierza. Tyrer z trudem opanował podniecenie i przestrach. Rozpaczliwie miał ochotę uchylić się od wszystkiego, ale z drugiej strony rozumiał, jak ważne byłyby uzyskane od samuraja informacje. I gdyby się nimi odpowiednio posłużył, przyczyniłyby się do poznania Nipponu, co by mu ułatwiło karierę dyplomatyczną. Już miał wyrazić zgodę, kiedy przypomniał sobie upomnienie sir Williama i dziękując Bogu, powoli się uspokoił. - Łatwa mi ucieka, tak? - powtórzył niecierpliwie Hiraga. - Nie łatwa, ale możliwa. To ryzykowne. Po pierwsze, muszę mieć przekonanie i pewność, że jesteś wart ocalenia. - Tyrer zobaczył w oczach Japończyka błysk gniewu, być może z domieszką trwogi, nie był tego pewien. Boże, samuraj! Szkoda, że nie ma tu sir Williama, sytuacja jest dla mnie za trudna. - Nie sądzę, bym mógł ryz... - Proszę - powiedział błagalnym tonem Hiraga. Wiedział, że to jego jedyna rzeczywista szansa na wyrwanie się z pułapki. Jednocześnie myślał: "Pośpiesz się i wyraź zgodę, albo cię zabiję i spróbuję uciec przez mur". - Nakama zaklina na bogów pomagać Taira-san. - Przysięgasz uroczyście na swych bogów, że odpowiesz zgodnie z prawdą na wszystkie me pytania? - Hai - odparł natychmiast Hiraga, zdumiony, że Tyrer jest aż tak naiwny, by zadawać tego rodzaju pytanie wrogowi i wierzyć mu. Z pewnością nie może być do tego stopnia głupi? Co za bóg czy bogowie? Nie ma przecież żadnych bogów. - Przysięgam na bogów. 318 - Poczekaj tu. Zarygluj drzwi, otworzysz tylko mnie. Tyrer schował rewolwer do kieszeni, wyszedł, odszukał Pallidara i McGre-gora. Odprowadził ich na stronę. - Potrzebuję pomocy. Odkryłem, że Ukiya jest jednym z ludzi poszukiwanych przez tamtego samuraja; okazało się, że to on jest tym buntownikiem. Chciałbym przebrać go za żołnierza i przemycić, gdy stąd wymaszerujemy. Obaj oficerowie wybałuszyli na niego oczy. - Niech pan mi wybaczy, ale czy pan uważa, że to rozsądne? - odezwał się po chwili McGregor. - Bakufu to prawowity rząd i jeśli nas złapią, jak... - Nie złapią. Po prostu przebierzemy go i wsadzimy pomiędzy Czerwone Kubraki. Co, Settry? - Tak, możemy to zrobić, Phillipie, ale jeśli go odkryją, znajdziemy się jakby bez wioseł na środku rwącej rzeki. - Macie jakieś inne propozycje? - spytał Tyrer nerwowo. Wzbierały w nim strach i podniecenie. - Przeszmuglujmy go. Gdyby nie jego pomoc, prawdopodobnie bylibyśmy martwi, w dodatku może nam się bardzo przydać. Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie zmieszani. - Przykro nam, to zbyt niebezpieczne - oświadczył Pallidar. - Nie sądzę - warknął Tyrer. Głowa go bolała. - Życzę sobie, żebyście coś z tym zrobili. Ten Japończyk jest niezwykle ważny dla rządu jej Królewskiej Mości. I to kończy sprawę! - Tak, proszę pana. - McGregor westchnął. - Kapitanie, może go wsadzić na konia? - Jako dragona? Śmieszny pomysł, ogrodnik na pewno nie umie jeździć, psiakrew. Lepiej niech maszeruje w otoczeniu żoł... - Pięćdziesiąt funtów przeciw miedziakowi, że psubrat nie potrafi trzymać kroku, będzie widoczny tak wyraźnie, jak dziwka w kalesonach biskupa! - A może ubierzemy go w mundur, zabandażujemy mu twarz i ręce i poniesiemy na noszach, jakby chorował - zaproponował Tyrer. Oficerowie spojrzeli na niego i rozpromienili się. - To dobre! - Jeszcze lepiej, udamy, że ma jakąś wstrętną chorobę, ospę, odrę, dżumę! - powiedział Pallidar z zadowoleniem i wszyscy roześmiali się unisono. Oficer samurajów i strażnicy, którzy zgodnie z umową weszli do pustego obecnie Przedstawicielstwa Brytyjskiego, chodzili po całym budynku za Ty-rerem, McGregorem i czterema dragonami. Przeszukiwali drobiazgowo każdy pokój, każdą szafę, nawet strych. W końcu oficer uznał, że jest usatysfakcjonowany. W holu, na noszach, leżeli dwaj żołnierze. Obaj byli zabandażowani wilgotnymi bandażami, jakby gorączkowali: jeden częściowo, drugi miał owiniętą nie tylko głowę, ale i stopy, i dłonie wystające z przemoczonego munduru. 319 - Bardzo chorzy - wyjaśnił Tyrer po japońsku, słowami podanymi przez Hiragę. - Ten żołnierz ma plamistą zarazę. Samo brzmienie tych słów spowodowało, że samurajowie zbledli i cofnęli się o krok - wybuchy ospy zdarzały się w miastach, lecz nigdy nie na taką skalę jak w Chinach, gdzie umierały setki tysięcy ludzi. - O tym... o tym trzeba zameldować - rzekł cicho oficer. On i jego ludzie zakrywali usta, gdyż wszyscy wierzyli, że chorobą tą można się zarazić oddychając zatrutym powietrzem w pobliżu chorego. Tyrer, zdezorientowany, wzruszył ramionami. - Człowiek bardzo chory. Nie podchodźcie. - Nie mam zamiaru do niego pochodzić, czy myślisz, że zwariowałem? - Wielki mężczyzna poszedł dalej na werandę. - Słuchajcie - przemówił cicho do swych ludzi. - Ani słowa o tym do zgromadzonych na placu, bo może wybuchnąć panika. Śmierdzące cudzoziemskie psy! Tymczasem miejcie oczy otwarte, ten Hiraga jest gdzieś tutaj. Przetrząsnęli cały teren i pomieszczenia dodatkowe. Personel przedstawicielstwa i zgromadzeni żołnierze niecierpliwie czekali na wymarsz do przycumowanych na przystani łodzi. Wreszcie usatysfakcjonowany oficer ukłonił się z kwaśną miną i wymaszerował przez bramę, ku zgromadzonym na zewnątrz samurajom. Jouna wciąż trzymano związanego. Skamieniali ze strachu ogrodnicy klęczeli w rzędzie, nadzy. Kiedy oficer się zbliżył, przypadli mocniej do ziemi. - Wstać! - rozkazał gniewnie. Kazał im się przedtem rozebrać i teraz rozczarowany zobaczył, że żaden z nich nie ma ogolonej samurajskiej czaszki ani blizn po cięciach mieczem, śladów ran czy innych znaków samurajskiego stanu. Doszedł do wniosku, że jego zwierzyna albo nadal kryje się wewnątrz, albo uciekła. Pełen gniewu, tupnął przed Jounem. - Rónin Hiraga musiał ogolić głowę albo zapuścić włosy, jak te męty, ogrodnicy. Rozpoznaj go! Joun klęczał, załamany, bliski śmierci. Na rozkaz Anjo bito go i cucono, bito i cucono. - Rozpoznaj tego Hiragę! - On... nie ma go tutaj. - Młodzieniec krzyknął, gdy twarda jak stal stopa oficera walnęła go w najbardziej wrażliwe części ciała. Wszystko rozgrywało się na oczach przerażonych ogrodników. - Nie ma... go tu... Znowu bezlitosny cios. W rozpaczliwej, bezradnej męce, nie panując nad sobą, Joun wskazał na wyglądającego młodo mężczyznę, który padł na kolana wrzeszcząc, że jest niewinny. - Zatkajcie go! - krzyknął oficer. - Zabierzcie go przed sędziego, stamtąd do więzienia i ukrzyżujcie tego hultaja, bierzcie ich wszystkich, są winni, że go ukrywali, bierzcie wszystkich! Odciągnięto ich. Krzyczeli, że są bez winy. Młody mężczyzna piszczał, że widział Hiragę wcześniej tuż przy budynku i jeśli go wypuszczą, to im pokaże, lecz nikt nie zwracał na to uwagi i wkrótce brutalnie położono kres jego krzykom. Oficer wytarł pot z czoła, zadowolony, że wykonał to, co mu kazano. Pociągnął z butelki łyk wody i wypluł, by oczyścić usta, a potem z satysfakcją się napił. liii, pomyślał i zadrżał. Plamista zaraza! Zaraza gai-jinów przywleczona z zewnątrz! Całe zepsucie przychodzi z zewnątrz, gai-jinów trzeba wyrzucić. Z gniewem obserwował, jak ustawiają się ich orkiestry, jak maszerują żołnierze. Ciągle myślał o shishi, którego poszukiwał. To niemożliwe, by ten ogrodnik był słynnym shishi Hiraga, który brał udział w tamtej walce. To karma, że tamtego dnia razem ze swymi ludźmi przybyłem za późno i nie widziałem ani jego, ani tych, którzy uciekli. To nie karma, to Bóg czuwał nade mną. Gdybym widział, nie mógłbym teraz udawać, że uwierzyłem Jounowi. Gdzie jest ten Hiraga? Gdzieś się chowa. Proszę Cię, Boże, pomóż mi. liii, życie jest ciekawe. Nienawidzę gai-jinów, a jednak wierzę w ich Jezusa Boga, choć potajemnie, tak jak mój ojciec i jego ojciec i tak dalej do czasów Sekigahary. Tak, wierzę w tego Jezusa Boga, jedyną wartościową rzecz, jaka dotarła z zewnątrz. Czyż jezuiccy książęta-nauczyciele nie powiadają, że wiara dodaje nam siły i że gdy narasta jakiś problem, mamy go gryźć, tak jak pies ogryza kość? Hiraga gdzieś się ukrywa. Szukałem starannie. Wobec tego przebrał się. Za co? Za drzewo? Za co? Wewnątrz murów trwały przygotowania do odjazdu. Spuszczono flagę. Zagrały orkiestry. Jeźdźcy wsiedli na konie. Nosze wsadzono na furę. Brama otworzyła się, konni żołnierze ustawili się w szyku prowadzeni przez gai-jina o japońskim nazwisku. Przeszli, schodzą ze wzgórza... Bandaże! Objawienie rozbłysło w mózgu oficera. To nie zaraza! Sprytne, pomyślał z podnieceniem, lecz nie dość sprytne! A teraz, czy stanąć im naprzeciw i zakorkować ich w jednej z wąskich uliczek? Czy lepiej wyznaczyć szpiegów, by go śledzili i złapali trop, który doprowadzi do innych? Pójdę jego tropem. 320 21 - 19 Wtorek, 14 października W głównej sali klubu oświetlonej lampami naftowymi trwało w najlepsze przyjęcie zaręczynowe. Malcolm Struan zagarnął cały budynek i kazał go wyszykować. Zaproszono wszystkich godnych szacunku mieszkańców Osiedla - a oni przyjęli zaproszenie - wszystkich oficerów, bez których flota i wojska lądowe mogły się akurat obyć. Na zewnątrz zaś, na High Street, patrole obu formacji miały rozkaz nie wpuszczać opojów ani też niepożądanych gości z Miasta Pijaków. Angelikue nigdy nie wyglądała bardziej oszałamiająco: krynolina, koafmra z piórami rajskich ptaków i olśniewający pierścionek zaręczynowy. Grano pulsującego walca Johanna Straussa Młodszego - utwór zupełnie nowy, właśnie dotarł z Wiednia przesyłką dyplomatyczną. Andre Poncin siedział przy fortepianie; towarzyszyła mu odziana na galowo orkiestra marynarki w podstawowym składzie. Partnerem Angelikue był Settry Pallidar - jego wybór na reprezentanta armii przyjęto rykiem aprobaty, acz powszechnie mu zazdroszczono. Victoria Lunkchurch i Mabel Swann też tańczyły, mając tym razem za partnerów sir Williama i Norberta Greyfortha. Karnety obu kobiet wypełniły się całkowicie już na początku przyjęcia - mimo swej tuszy, obie były dobrymi tancerkami. Obie nosiły krynoliny, nie dorównujące jednak sukni Angelikue - nie ten przepych i nie ten dekolt. - Cholerna sknera z ciebie, Barnaby - syknęła Victoria do męża. - Mabel i ja mamy dostać nowe ciuchy, nawet gdyby, psiakrew, miała na to pójść cała twoja firma! I chcemy kapeliny, takie jak jej, psiakrew! - Jak? - Jakie jak! No, kapeliny. Kapelusze! - To, co Angelikue miała na głowie, dopełniło miary goryczy obu kobiet. - Wojna, ona ma wojnę z nami. Ale ponieważ miały powodzenie, złagodziło to ich zazdrość i obie kobiety wirowały z zapamiętaniem. - Szczęściarz, ten cholerny sukinsyn - rzekł cicho Marlowe obserwując 322 rywala. Marlowe miał białe jedwabne spodnie i pończochy oraz czarne buty ze srebrnymi sprzączkami. Na niebieskiej marynarce jego munduru pobłys-kiwał dodatkowy sznur adiutanta. - Kto taki? - spytał Tyrer. Przechodził obok, trzymając w ręce kolejny już kieliszek szampana. Był zaczerwieniony, podniecony zabawą oraz tym, że udało mu się wywieźć z Edo samuraja Nakamę i z aprobatą sir Williama zainstalować go w swym domu jako nauczyciela japońskiego. - Kto jest sukinsynem, Marlowe? - Wypchaj się! Tak jakbyś nie wiedział! - Marlowe wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Posłuchaj, ja reprezentuję marynarkę, do mnie należy następny taniec i pokażę psubratowi co i jak albo polegnę. - Szczęściarz! Jaki to taniec? - Polka! - Och, słowo daję! Tyś to zaaranżował? - Przysięgam, że nie! - Polka, wywodząca się z czeskiego tańca ludowego, zagościła ostatnio na europejskich parkietach. Tańczono ją wszędzie z zapałem, choć wciąż uchodziła za taniec ryzykowny. - Jest w programie! Nie zauważyłeś? - Nie, zupełnie nie, miałem zbyt wiele spraw na głowie - oznajmił rozradowany Tyrer. Tak bardzo pragnął opowiedzieć komuś o tym, jaki okazał się sprytny, a jeszcze bardziej zdradzić mu to, że dzisiaj, gdy tylko będzie mógł, przejdzie Most Raju i wpadnie w ramiona swej ukochanej. Żałował, że w obu sprawach zobowiązano go do zachowania tajemnicy. - Tańczy jak marzenie, prawda? - Cześć, młody Tyrerze... - odezwał się Dmitri Syborodin, podchmielony, spocony, z kuflem rumu w garści. - Poprosiłem szefa orkiestry, by uciął kankana. Facet mówi, że już czterech przede mną prosiło. - Boże, zagra? - spytał przestraszony Tyrer. - Raz w Paryżu widziałem, jak to tańczono... Nie uwierzysz, ale dziewczyny w ogóle nie miały na sobie pantalonów. - Wierzę! - Dmitri zaśmiał się rubasznie. - Lecz Anielskie Cyce ma je dziś na sobie i niech mnie diabli, jeśli będzie się bała je pokazać! - Posłuchaj tylko... - zaczął zapalczywie Marlowe. - Uspokój się, John, on po prostu żartuje. Dmitri, jesteś niemożliwy! Z pewnością szef orkiestry nie ośmieli się? - Chyba żeby Malc mu kiwnął. Rozejrzeli się po sali. Malcolm Struan siedział z doktorem Hoagiem, Babcottem, Seratardem i kilkoma innymi ministrami. Obserwował parkiet, oczami wodził za Angelikue, która wznosiła się, opadała i kołysała oczarowana śmiałą nowoczesną muzyką, wprawiającą wszystkich w wesoły nastrój. Jego dłoń spoczywała na masywnej lasce, złoty sygnet pobłyskiwał, gdy Malcolm poruszał palcami do taktu. Ubrany był w gładki jedwabny strój wieczorowy, koszulę z wywiniętym kołnierzykiem, do tego kremowy krawat 323 z diamentową spinką. Na nogach miał wykwintne buty z cholewkami, prosto z Paryża. - Jaka szkoda, że on wciąż jest unieruchomiony - powiedział cicho Tyrer. Szczerze mu współczuł, ale błogosławił własne szczęście. Struan z Angelikue przybyli późno. Malcolm szedł z ogromną trudnością, przygarbiony, choć bardzo się starał iść wyprostowany. Opierał się na dwóch laskach. Angelikue u jego ramienia - promieniała. Razem z nimi wszedł doktor Hoag, czujny i jak zawsze uważny. Wzniesiono okrzyki na cześć Malcolma, potem, z większym aplauzem na cześć Angelikue. Struan usiadł z ulgą, powitał wszystkich i zaprosił do wzięcia udziału w uczcie, którą przygotowano na stołach. - Ale wpierw, przyjaciele - oświadczył - proszę, wznieście kielichy w toaście ku czci najpiękniejszej dziewczyny świata, mademoiselle Angelikue Richaud, mojej przyszłej żony. Wiwatowano i wiwatowano. Chińscy służący w liberiach wnieśli skrzynkę szampana chłodzonego lodem, Jamie McFay wypowiedział kilka radosnych słów i przyjęcie się rozpoczęło. Wina z Bordeaux i Burgundii, specjalne chablis, bardzo cenione w Azji, brandy, whisky - wszystko importowane wyłącznie przez Struanów - dżin, piwo z Hongkongu. Połcie pieczonej wołowiny z Australii, kilka całych jagniąt, zimna solona wieprzowina, szynki, szanghaj-skie kartofle, nadziane paskami solonej wieprzowiny i upieczone, a także torty i czekoladki - nowy artykuł importowany ze Szwajcarii. Kiedy wymieciono wszystko ze stołów i usunięto siedmiu pijaków, Andre Poncin zasiadł na swym miejscu i orkiestra zaczęła grać. Przestrzegając etykiety, sir William poprosił Malcolma o pierwszy taniec. Następnym był Seratard, potem pozostali ministrowie - z wyjątkiem von Heimricha, który chory na biegunkę leżał w łóżku - a wreszcie admirał i generał. Później mężczyźni tańczyli po kolei z pozostałymi dwiema kobietami. Po każdym tańcu Angelikue otaczali zaczerwieniem i uśmiechnięci panowie, a ona, wachlując się, powracała do Malcolma; miła dla wszystkich, jemu jednemu poświęcała całą uwagę. Za każdym razem odmawiała tańczenia, a w końcu dawała się przekonać narzeczonemu: "Ależ Angelikue, kochanie, ubóstwiam patrzeć, jak tańczysz, robisz to z takim wdziękiem". Teraz właśnie na nią patrzył, rozdarty między poczuciem szczęścia a zniechęceniem, wściekły, że jest kulawy. - Nie gryź się, Malcolmie - powiedział mu wcześniej tego dnia Hoag. Chciał go uspokoić, gdyż coś tak prostego, jak wkładanie ubrania stało się dla Struana koszmarem bólu i świadectwem całkowitej niesprawności. - Właśnie pierwszy raz wstałeś. Dopiero miesiąc upłynął od wypadku, nie mar... - Powiedz mi to jeszcze raz i wyrzygam się krwią. - To nie tyle ból cię rozdziera, co lekarstwa, a raczej ich brak, i dzisiejsza poczta. Dostałeś list od matki, prawda? - Tak - potwierdził zupełnie zgnębiony i usiadł na krawędzi łóżka, niekompletnie jeszcze ubrany. - Ona... w każdym razie jest wściekła, nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego. Kategorycznie sprzeciwia się moim zaręczynom, mojemu małżeństwu... Według niej Angelikue to diabeł wcielony. Ona... - zająknął się - ona nie przyjęła do wiadomości mojego listu, nie przyjmuje go i mówi... masz, przeczytaj: Zwariowałeś? Nie minęło sześć tygodni od śmierci twego ojca, nie masz jeszcze dwudziestu jeden lat, ta kobieta poluje na twe pieniądze, jest córką zbiegłego bankruta, siostrzenicą innego kryminalisty i niech nas Bóg wspomaga, katoliczką i Francuzką! Masz źle w głowie? Mówisz, że ją kochasz? Nonsens! Omotała cię. Skończ z tymi bzdurami. Natychmiast skończ z tymi bzdurami! Jesteś omotany. Z pewnością nie jesteś teraz w nastroju, by prowadzić firmę Struanów! Masz powrócić bez tej osoby natychmiast, kiedy tylko doktor Hoag na to pozwoli. - Kiedy na to pozwolę, Malcolmie, zrobisz tak, jak tego chce? - Jeśli chodzi o Angelikue: nie. Nie ma znaczenia to, co matka pisze, ani jedno słowo! Jasne, że nie czytała mego listu, nic ją nie obchodzę! Co, u diabła, mogę zrobić? Doktor Hoag wzruszył ramionami. - To, co zdecydowałeś: zaręczysz się i we właściwym czasie ożenisz. Będziesz zdrowiał. Będziesz wiele wypoczywał, jadł mnóstwo dobrych zup i nie będziesz brał środków na sen i przeciw bólowi. Przez najbliższe dwa tygodnie tu pozostaniesz, a potem wrócisz i stawisz czoło... - doktor uśmiechnął się łagodnie - śmiało stawisz czoło przyszłości. - Mam szczęście, że jesteś moim lekarzem. - Mam szczęście, że jesteś moim przyjacielem. - Czy też dostałeś od niej list? - Tak. - Doktor zaśmiał się sucho. - Właśnie o nim rozmyślałem. - I? Hoag zwrócił oczy ku niebu. - Nie ma co już więcej mówić na ten temat. - Tak. Dzięki. Teraz ją obserwował - tańczyła, otoczona powszechnym uwielbieniem i pożądaniem, piersi miała, zgodnie z modą, mocno odsłonięte, szczupłe kostki nęciły patrzących, by zapuścić wzrok pod opadające fale morelowego jedwabiu. Malcolm czuł, że twardnieje. Dzięki Bogu przynajmniej za to, pomyślał. Jego wściekłość się ulotniła. Przynajmniej to działa, ale, Boże, nie będę w stanie czekać do Bożego Narodzenia. Nie będę w stanie. Zbliżała się północ. Angelikue sączyła szampana, kryjąc się za wachlarzem. Trzepotała nim z wprawą, drocząc się ze wszystkimi wokół, potem odstawiła kieliszek, tak jakby obdarzała czymś zgromadzonych, usprawiedliwiła się i sunąc wróciła na swe krzesło obok Struana. Wokół zebrała się grupa ożywionych mężczyzn: Seratard, sir William, Hoag, paru ministrów i Poncin. 324 325 - Ach, monsieur Andre, pańska gra jest wspaniała. Malcolm, kochanie, prawda? - Tak, wspaniała - potwierdził Struan. Nie czuł się dobrze, ale starał się tego nie okazywać. Hoag spojrzał na niego badawczo. - Andre, gdzie się ukrywałeś przez ostatnie kilka dni? - spytała Angelikue po francusku. Rzuciła mu spojrzenie znad wachlarza. - Gdybyśmy byli w Paryżu, mogłabym przysiąc, że oddałeś swe serce nowej przyjaciółce. - Po prostu praca, mademoiselle - odparł lekko Poncin. Angelikue przeszła na angielski. - Ach, tak smutno. W Paryżu jesień jest cudowna, zapiera dech, prawie jak wiosna. Zobaczysz, Malcolmie, pokażę ci to. Powinniśmy spędzić tam parę miesięcy, prawda? - Stała obok niego, czuła, jak delikatnie obejmuje ją w talii. Opierała mu lekko rękę na ramieniu i bawiła się jego długimi włosami. Sprawiało jej to przyjemność. Malcolm miał miłą męską twarz i ładne ubranie. Pierścień, który jej dał tego ranka, diament otoczony mniejszymi diamentami, bardzo jej się podobał. Spojrzała na pierścionek, okręciła go, zastanawiała się, ile jest wart. - Ach, Malcolmie, polubisz Paryż. Na wiosnę i w lecie jest naprawdę cudowny. Moglibyśmy tam pojechać? - Czemu nie, jeśli tego chcesz. Westchnęła. Jej palce dyskretnie głaskały jego szyję. - Cheri - powiedziała, jakby tknięta nagłą myślą - może moglibyśmy tam spędzić miodowy miesiąc. Tańczylibyśmy całe noce. - Patrzeć, jak pani tańczy to rozkosz dla oczu, mademoiselle, w każdym mieście na świecie - oznajmił spocony Hoag. Czuł się niewygodnie w zbyt ciasnym ubraniu. - Szkoda, że o sobie nie mogę stwierdzić tego samego. Czy mogę zapropo... - Zupełnie pan nie tańczy, doktorze? - Przed laty, gdy byłem w Indiach, tak, lecz przestałem po śmierci żony. Jej sprawiało to tak ogromną radość, że teraz mnie to ani trochę nie bawi. Wspaniałe przyjęcie. Malcolmie, mam pewną propozycję. Może byśmy jednak uznali, że przyszła pora na zakończenie tego wieczoru? Angelikue, już bez uśmiechu, podniosła na niego wzrok, zobaczyła troskę na twarzy lekarza, spojrzała na Malcolma i dostrzegła u niego oznaki wyczerpania. To straszne, że jest taki chory, pomyślała. Ach, do diabła! - Jest jeszcze wcześnie - oświadczył dzielnie Malcolm. Marzył o tym, żeby już pójść do łóżka. - Prawda, Angelikue? - Muszę przyznać, że również jestem zmęczona - powiedziała natychmiast. Jej wachlarz zamknął się, odłożyła go, uśmiechnęła się do Struana, do Poncina i do innych, zbierając się do wyjścia. - Może moglibyśmy się wymknąć, a przyjęcie niech się toczy dalej... Po cichu przeprosili najbliższych sąsiadów. Pozostałe osoby udawały, że nie zauważają, jak oni opuszczają salę, lecz Angelikue zostawiła po sobie pustkę. Gdy wyszli za drzwi, zatrzymała się na chwilę. - O la, la, zapomniałam wachlarza. Dogonię cię, kochanie. Pośpieszyła na powrót do sali. Od razu znalazł się przy niej Poncin. - Mademoiselle, to chyba należy do pani - powiedział po francusku. - Ach, jest pan taki miły. - Przyjęła wachlarz, zadowolona, że udał jej się podstęp i że Poncin był tak czujny, jak się spodziewała. Kiedy nachylił się, by ucałować jej dłoń, szepnęła po francusku: - Muszę się z tobą jutro zobaczyć. - W przedstawicielstwie w południe, zapytaj o Seratarda, będzie nieobecny. Szczotkowała włosy przed lustrem, nucąc melodię ostatniego przetańczo-nego walca. Który był najlepszy... Najlepszy taniec? Łatwa odpowiedź, polka z Marlowe'em. Lepsza niż walce z Pallidarem. Walce powinno się tańczyć tylko z miłością swego życia, pozwolić muzyce, by zakręciło ci się w głowie od uwielbienia i tęsknoty, byś szybowała w obłokach, czuła dreszczyk pożądania partnera. To najlepszy dzień w mym życiu: zaręczona ze wspaniałym mężczyzną i kochana przez niego do szaleństwa. To powinien być najlepszy dzień w życiu, ale nie jest. Dziwne, że ten wieczór sprawiał mi radość, że mogłam działać i myśleć spokojnie, a już minął ten dzień, minął termin, więc prawdopodobnie noszę dziecko gwałciciela, które nie może się urodzić. Nadal obserwowała swoje odbicie w lustrze, jakby tam była jakaś inna osoba. Szczotkowała włosy mocno, masowała skórę na głowie, odświeżała się, zdumiona, że po tak wielu mękach wciąż jest żywa i zewnętrznie nie zmieniona. To dziwne. Każdy następny dzień po tamtym pierwszym zdawał się łatwiejszy. Dlaczego tak jest? Nie wiem. Aaa, wszystko jedno. Jutro cała sprawa się wyjaśni, termin minął, ale być może rozpocznie mi się to jednak w nocy i okaże się, że niepotrzebny był ten cały strach i płacz, płacz i strach. Dziesiątki tysięcy kobiet wpadało w podobne tarapaty i mimo to udało im się z nich wyjść bez szwanku. Tylko wypić coś niecoś i wszystko jest tak jak poprzednio, i nikt nic nie wie. Tylko ty i Bóg! Tylko ty i doktor, i akuszerka - lub znachorka. Dość na dzisiaj, Angelikue. Pokładaj ufność w Bogu i Błogosławionej Matce. Błogosławiona Matka ci pomoże, jesteś bez winy. Jesteś zaręczona ze wspaniałym mężczyzną, odbyło się to publicznie, w końcu się pobierzecie i będziecie żyli odtąd długo i szczęśliwie. Jutro... jutrzejszy dzień zdecyduje o dalszych działaniach. Ah Soh słała łoże z baldachimem, zbierała pończochy i bieliznę. Krynolina 326 327 wisiała już na wieszaku obok dwu innych wśród pół tuzina nowych sukni, wciąż owiniętych ryżowym papierem. Przez okno dochodził śmiech, śpiew pijaków i muzyka z klubu, która nie cichła ani na jotę. Angelikue westchnęła; chciałaby wrócić jeszcze tańczyć. Szczotka zaczęła się poruszać szybciej. - Panenka chce coś, heja? - Nie. Chcę spać. - Branoc, panenka. Angelikue zaryglowała za nią drzwi. Drzwi łączące jej pokój z apartamentami Struana były zamknięte, lecz nie zaryglowane. Zwyczajowo, kiedy kończyła toaletę, pukała do niego, potem wchodziła i całowała go na dobranoc, czasami trochę paplała i wracała, zostawiając drzwi otwarte na oścież, na wypadek gdyby w nocy chwycił go atak. To się ostatnio rzadko zdarzało; choć odkąd przestał brać lekarstwo na sen, był bardzo niespokojny, ledwo spał, ale też nigdy nie kaprysił. Znowu usiadła przed lustrem i to, co ujrzała, sprawiło jej przyjemność. Peniuar miała jedwabny, koronkowy, paryski w stylu - uszyty tutaj, ale skopiowany ze szlafroczka, który przywiozła ze sobą: "...i nie uwierzysz, Colette, jak sprawnym mistrzem jest chiński krawiec", napisała dziś po południu w liście, który miał zostać wysłany jutrzejszym statkiem pocztowym. Teraz mogę kazać skopiować wszystko. Proszę, przyślij mi wzory lub wykroje z "La Parisienne" lub "L'Haute Couture", najnowsze trendy i inne cudowne rzeczy - mój Malcolm jest taki hojny i taki bogaty] Mówi, że mogę zamówić, co mi się podoba! A mój pierścionek!!!! Diament z czternastoma mniejszymi dookoła. Spytałam, skąd go tu w Yokohamie wytrzasnął, a on po prostu się uśmiechnął. Naprawdę muszę bardziej uważać i nie zadawać głupich pytań. Colette, wszystko jest takie wspaniale, martwię się tylko o jego zdrowie. Tak powoli odzyskuje siły i chodzi bardzo źle. Lecz jego żar wzrasta, biedaczysko, i powinnam uważać... Teraz muszę się przebrać na przyjęcie, ale napiszę coś jeszcze przed wysłaniem listu. Na razie przesyłam wyrazy nieustającej miłości. Jaką szczęściarą jest Colette, że dla niej ciąża to dar Niebios. Stop! Ani słowa więcej, bo powrócą strach i łzy. Odsuń od siebie ten problem. Zdecydowałaś, co zrobisz, jeśli to jest i jeśli tego nie ma. Jeśli jest, trzeba będzie wprowadzić w życie ten drugi plan - cóż więcej możesz zrobić? Musnęła się perfumami za uchem i na piersiach, poprawiła koronki. Delikatnie zapukała do drzwi. - Malcolm? - Wejdź, jestem sam. Niespodzianka - nie leżał w łóżku, lecz siedział w fotelu. Czerwony jedwabny szlafrok, dziwne oczy. Natychmiast instynktownie wyczuła, że musi się mieć na baczności. Zaryglowała drzwi, jak zwykle, i podeszła do niego. - Nie jesteś zmęczony, kochanie? - Tak i nie. To ty odbierasz mi dech. 328 Wyciągnął dłonie, kiedy podchodziła, serce zabiło mu mocniej, ręce drżały. Przyciągnął ją do siebie, całował jej dłonie, ramiona i piersi. Przez chwilę się nie opierała, ta adoracja sprawiała jej przyjemność, budziła w niej pożądanie. Pochyliła się i pocałowała go, poddając się pieszczotom. Potem, gdy żar ogarniał ją zbyt szybko - serce łomotało jej równie mocno jak jemu - opadła na kolana obok fotela, prawie wyrywając się z jego objęć. - Nie wolno nam - szepnęła bez tchu. - Wiem o tym, ale muszę, tak bardzo cię pragnę... Szukał pulsującymi, gorącymi wargami i jej usta zareagowały. Dłonią zaczął ją głaskać po udzie, podsycając ogień w jej lędźwiach, a potem rozkoszne tortury ogarnęły całe jej ciało, chciałaby się nimi napawać, lecz wycofała się znad krawędzi, szepcząc: - Nie, cheri. Tym razem okazał się jednak zadziwiająco silny, drugą ręką trzymał ją w miłosnym imadle, przekonywał głosem i wargami, coraz namiętniej, lecz w pewnym momencie wykonał gwałtowniejszy ruch i rozdarł go ból. - O, Jezu! - Co się stało? Dobrze się czujesz? - zapytała z przestrachem. - Tak, tak, chyba tak. Boże Wszechmogący! - Nim przyszedł do siebie, minęło kilka chwil. Narastający ból ostudził żar, ale ból pożądania pozostał; nowy ból jakby go wzmacniał. Struan drżąc wciąż obejmował Angelikue, lecz już bez siły. - Jezu, przepraszam... - Nie przepraszaj, kochanie. Kiedy ona sama odzyskała oddech, wstała i nalała trochę zimnej herbaty, którą Struan miał przy łóżku. W lędźwiach czuła niepokojące nerwowe skurcze, serce jej biło mocno, również nie chciała tego przerywać, lecz musiała. Jeszcze kilka chwil i by się nie zatrzymali. Musi coś wymyślić, by czuć się bezpiecznie, by on był bezpieczny, by obydwoje byli bezpieczni. W mózgu rozbrzmiewała jej głośna litania: "mężczyzna nigdy nie żeni się ze swą kochanką, nic przed ślubem, wszystko natomiast dozwolone po". Wbijano jej to do głowy od czasu, gdy tylko była w stanie takie sprawy zrozumieć. - Masz - powiedziała cicho, podając mu kubek. Uklękła i obserwowała go: oczy miał zamknięte, na twarzy i szlafroku widać było pot. Jej niepokój i skrępowanie zaczęły po chwili mijać. Położyła dłoń na kolanie Malcolma. Nakrył ją swą dłonią. - Przebywamy zbyt blisko siebie i to jest dla nas niedobre, Malcolmie - powiedziała łagodnie. Bardzo go lubiła, lecz nie była pewna do końca swej miłości. - To trudne dla nas obojga, cheri. Też cię chcę i też cię kocham. - Tak, ale... ale ty możesz coś na to poradzić - odparł po dłuższej chwili z trudnością, głosem niskim i zbolałym. - Ale nie możemy... nie przed ślubem, nie teraz. Cały wieczór musiał siedzieć i znosić to, że inni mężczyźni tańczą z nią, 329 pożądają jej, a on ledwie może się poruszać, choć jeszcze miesiąc temu był najlepszym tancerzem z nich wszystkich. Rozgoryczenie i ból sięgnęły szczytu. Dlaczego nie teraz? - miał ochotę wrzasnąć - co za różnica ten miesiąc czy dwa? Na miły Bóg... ale dobrze, akceptuję to; podczas ślubu porządna dziewczyna musi być dziewicą, bo inaczej jest kobietą zgubioną; akceptuję, że dżentelmen nie może jej zrobić nic złego przed ślubem, akceptuję to! Na miłość boską, są również inne sposoby. - Wiem, że my, my teraz nie możemy - rzekł gardłowo - ale... An-geliąue, ale proszę, pomóż mi, proszę. - Ale jak? Znów słowa nie mogły mu przejść przez gardło: na miłość boską, tak jak robią to dziewczyny w domach, całują cię i pieszczą, doprowadzają rzecz do końca. Czy sądzisz, że kochanie się to po prostu rozłożenie nóg i leżenie sobie, jak kawał miecha? Chcę prostych rzeczy, takich, jakie robią te dziewczyny, bez tego całego wstydu i ceregieli, i cieszą się potem, że jesteś szczęśliwy, "Hej, ty teraz to samo, dobrze, heja?" Lecz wiedział, że nie może jej tego powiedzieć. Byłoby to całkowicie wbrew zasadom, według jakich go wychowano. Jak to wyjaśnisz damie, którą kochasz, kiedy jest taka młoda i niewyrobiona lub taka samolubna, lub po prostu nie ma o tym pojęcia? Nagle dotarła do niego cała cierpka prawda. Coś się w nim zmieniło. - Masz całkowitą rację, Angelikue - powiedział już zupełnie innym tonem - to trudne dla nas obojga. Może byłoby lepiej, gdybyś znowu przeprowadziła się do Przedstawicielstwa Francuskiego, dopóki nie wyjedziemy do Hongkongu. Teraz, kiedy mam się coraz lepiej, musisz dbać o swą reputację. Spojrzała na niego, zaniepokojona zmianą jego nastroju. - Ależ, Malcolmie, jest mi wygodnie tu, gdzie jestem, w pobliżu, gdybyś mnie potrzebował. - Och, tak, potrzebuję cię. - Przez twarz przemknął mu cień ironicznego uśmiechu. - Poproszę Jamiego, by poczynił niezbędne przygotowania. Zawahała się, wytrącona z równowagi, niepewna, jak ma się zachować. - Jeśli tego pragniesz, cheri. - Tak będzie najlepiej. Jak sama mówiłaś, taka bliskość jest trudna dla nas obojga. Dobranoc, kochanie, cieszę się, że podobało ci się przyjęcie. Przeszedł ją dreszcz, lecz nie wiedziała, czy jego źródłem było jej ciało, czy to, co usłyszała. Pocałowała Malcolma, gotowa odpowiedzieć na jego namiętność, lecz to nie nadeszło. Co go zmieniło? - Śpij smacznie, Malcolm, kocham cię. Wciąż nic. Nie szkodzi, pomyślała, mężczyźni są tacy humorzaści i zmienni. Uśmiechnęła się, jakby wszystko było w porządku, odryglowała jego drzwi, przesłała mu czuły pocałunek i weszła do swojego pokoju. Struan patrzył na oddzielające ich drzwi. Były lekko uchylone. Jak zwykle. 330 Lecz nic w ich świecie nie było już tak jak zwykle. Ani te drzwi, ani bliskość Angelikue już go nie kusiły. Zmienił się. Nie wiedział czemu, lecz czuł ogromny smutek, czuł się staro; instynkt podpowiadał mu, że bez względu na to, jak będzie ją kochał, jak będzie się starał, to w czasie całego ich wspólnego życia ona nigdy w pełni go nie zaspokoi. Za pomocą laski dźwignął się na nogi i najciszej jak mógł pokuśtykał do biurka. W górnej szufladzie stała buteleczka lekarstwa, którą zachomikował na wypadek, gdyby nadeszła taka noc, że sama myśl o śnie wyda mu się niemożliwa. Wysączył zawartość do końca. Poczłapał ciężko do łóżka. Zgrzytając zębami położył się i westchnął; ból ustawał. Zupełnie go nie martwiło, że zużył resztki płynu. Czen, Ah Tok lub któryś ze służących dostarczy mu dodatkową porcję, kiedy tylko zażąda. Bo czyż to nie Struanowie zaopatrywali w ten specyfik część Chin? Po drugiej stronie drzwi Angelikue, czując zamęt w głowie, wciąż opierała się o ścianę niezdecydowana: wrócić czy pozostawić go w spokoju. Słyszała, jak podchodzi do biurka i otwiera szufladę, ale nie wiedziała po co, słyszała, jak jęknęły sprężyny łóżka i jak Malcolm wydaje z siebie głębokie westchnienie ulgi. To po prostu z bólu i dlatego, że nie możemy, nie teraz, dodawała sobie otuchy, tłumiąc nerwowe ziewnięcie. A także dlatego, że musiał sztywno siedzieć podczas tańców, gdy tymczasem jest najlepszym tancerzem, jakiego znam - czy nie to właśnie przyciągało mnie do niego w Hongkongu? Nie ma w tym nic złego, że chce się kochać. I nie moja wina, że został zraniony. Biedny Malcolm, po prostu jest przemęczony. Jutro zapomni o tym wszystkim i znowu będzie dobrze... Dla mnie lepiej, bym się teraz przeniosła, trzeba mieć na uwadze inne sprawy, Wszystko na pewno będzie dobrze. Wślizgnęła się do łóżka i wkrótce zasnęła, lecz jej sny zapełniły szybko dziwne potwory o wykrzywionych twarzach niemowlaków, śmiały się skrze-cząco i szarpały ją, "mama"... "mama". Na prześcieradle kreśliła krwią wyciekającą jej z palca wciąż od nowa tamte hieroglify - tamte z kapy, wyryte głęboko w jej mózgu - o których znaczenie nie miała odwagi zapytać ani Andre, ani Tyrera. Coś gwałtownie wyrwało ją ze snu. Senne obrazy znikły. Rozbudzona, niepewnie spojrzała w kierunku drzwi, po części mając nadzieję, że zobaczy w nich Malcolma. Nie było go tam jednak i słyszała, choć niezbyt wyraźnie, jego ciężki, regularny oddech. Ułożyła się więc znowu na poduszkach i rozmyślała. To musiał być odgłos wiatru lub stukająca gdzieś okiennica. Mon Dieu, jestem zmęczona, ale świetnie się bawiłam na tańcach. I jaki śliczny pierścionek mi ofiarował. Nucąc polkę i zazdroszcząc Johnowi Marlowe'owi sukcesu, najzupełniej pewny, że poradziłby sobie równie dobrze, Phillip Tyrer prawie tańcząc 331 _ podszedł do drzwi "Domu Trzech Karpi" przy małej, wyludnionej bocznej uliczce i energicznie zapukał. W tym miejscu Yoshiwara zdawała się drzemać, lecz niedaleko domy i bary na Main Street wrzały, noc była wczesna, przenikały ją głosy roześmianych, hałaśliwie śpiewających mężczyzn. Od czasu do czasu rozlegało się brzdąkanie samisenu, śmiech i słowa w języku pidgin. Otworzyła się kratka w drzwiach. - Pane, co? - Proszę cię, mów po japońsku. Jestem Taira-san i jestem umówiony. - Ach, tak? - rzucił krzepki służący. - Taira-san, co? Powiadomię mama-san. Kratka zamknęła się. Tyrer czekając bębnił palcami w stare drewno. Cały wczorajszy dzień i wieczór spędził opowiadając sir Williamowi o Nakamie i aranżując pobyt swego nowego nauczyciela. Miał poczucie winy: zataił coś tak istotnego, jak to, że Japończyk umie trochę mówić po angielsku. Ale przecież przysiągł, a słowo Anglika zobowiązywało. Sir William w końcu się zgodził, żeby "Nakama" jawnie występował jako samuraj - synowie rodzin samurajskich w przeszłości miewali kontakty z przedstawicielstwami brytyjskimi bądź francuskimi - rozkazał jednak, żeby Japończyk nie nosił mieczy wewnątrz ogrodzenia Osiedla. Ta sama zasada stosowała się do wszystkich samurajów, nie dotyczyła jedynie strażników Osiedla pod dowództwem oficera, gdy odbywali swe rzadkie, uzgodnione wcześniej patrole ulic. Co więcej, Nakama miał unikać ostentacji w ubiorze, nie zbliżać się do Komory Celnej ani do wartowni i w miarę możności nie pokazywać się za często. Gdyby bakufu go odkryło i zażądało wydania, będzie sam sobie winny i zostanie wydany. Tyrer posłał po Nakamę i zapoznał go z warunkami sir Williama. Bardzo doskwierała mu już tęsknota za Fujiko. - Teraz, Nakama, chcę posłać wiadomość i chciałbym, żebyś ty ją dostarczył. Proszę cię, napisz hieroglify oznaczające "Proszę zaaranżować..." - "Anżować", proszę? - Ustalić lub zorganizować. "Proszę wyznaczyć mi spotkanie jutro wieczorem z..." Zostaw wolne miejsce na imię. Hiraga dopiero po pewnym czasie dokładnie zrozumiał, czego od niego wymagają i w jakim celu. Zdesperowany Tyrer wymienił w końcu imię Fujiko i nazwę "Dom Trzech Karpi". - Ach, "Trzy Karpie" - rzekł wtedy Hiraga. - So ka! Dać wiadomość mama-san, nie pomyl się, zorganizuj twoje widzenie musume jutro, tak? - Tak, proszę. Nakama pokazał mu, jak pisać hieroglify, i Tyrer je skopiował, bardzo z siebie zadowolony, a potem starannie sygnował wiadomość podpisem opracowanym przez Hiragę. Teraz był u celu, przy furtce. - No, szybciej - powiedział cicho, gotowy, chętny i w pełni sprawny. Po pewnym czasie kratka otworzyła się znowu. Za drzwiami stała Raiko. 332 - Ach, dzień dobry, Taira-san, chce pan, byśmy mówili po japońsku, oczywiście - odezwała się z uśmiechem i lekkim ukłonem, po czym nastąpił potok śpiewnej japońszczyzny, której nie zrozumiał, z wyjątkiem imienia Fujiko powtórzonego kilka razy. Przemowę zakończyło: - Tak mi przykro. - Co? Och, pani przykro? Dlaczego przykro, Raiko-san? Dobry wieczór, mam spotkanie Fujiko... z Fujiko. - Ach, tak mi przykro - powtórzyła cierpliwie - ale Fujiko nie jest dostępna dziś wieczór i nawet przez chwilę nie będzie wolna. Tak mi przykro, ale nie mogę nic zrobić, oczywiście, ona przesyła wyrazy żalu i tak mi przykro, inne damy są równie zajęte. Bardzo mi przykro. Znowu nie zrozumiał wszystkiego, jednak sens wypowiedzi do niego dotarł. Wiedział, że Fujiko nie ma, lecz nie pojmował przyczyny. - Ale list wczoraj... Mój człowiek z posłaniem, Nakama, on przynieść, tak? - Och, tak! Nakama-san przyniósł go i tak jak mu powiedziałam, myślałam, że wszystko będzie doskonale, ale tak mi przykro, nie ma teraz możliwości, żeby pana przyjąć. Tak mi przykro, Taira-san, dziękuję, że pan o nas pamiętał. Dobranoc. - Poczekaj! - krzyknął Tyrer po angielsku, gdy kratka zaczęła się zamykać. - Powiedziała pani, że jej nie ma - mówił błagalnie. - Nie ma tutaj, prawda? Proszę, poczekaj, Raiko-san. Jutro... przepraszam, jutro, Fujiko, tak? - Ach, tak mi przykro. - Raiko potrząsnęła głową ze smutkiem. - Jutro również niemożliwe, naprawdę to dla mnie straszne, że muszę tak powiedzieć. Naprawdę mam nadzieję, że pan zrozumie, tak mi przykro. - Jutro nie? Następnego dnia, tak? - Tyrer był przerażony. Zawahała się, uśmiechnęła, znowu skłoniła się lekko. - Może, Taira-san, być może, ale tak mi przykro, nie mogę nic obiecać. Niech pan będzie łaskaw poprosić Nakamę, by tu przyszedł w ciągu dnia i ja mu powiem. Rozumie pan? Niech pan przyśle Nakamę. Dobranoc. Tyrer z zakłopotaniem popatrzył na drzwi, zaklął z goryczą, zacisnął pięści. Miał ochotę coś rozbić. Trwało dobrą chwilę, nim wrócił do siebie po ogromnym rozczarowaniu, które przeżył, a potem, przygnębiony, odwrócił się i odszedł. Hiraga obserwował wszystko przez dziurę w płocie. Gdy Tyrer zniknął za zakrętem, zamyślony wrócił po wijącej się ułożonej z kamieni ścieżce. Ogród dawał złudzenie przestrzeni. Wśród kępek ozdobnych krzewów porozstawiane w nim były małe bungalowy, z których każdy miał werandę. Hiraga ominął jednak wszystkie domki, wszedł w krzaki i zapukał w segment płotu. Segment odchylił się bezgłośnie. Służący ukłonił się. Hiraga skinął głową i poszedł ścieżką prowadzącą do podobnych zabudowań. Większość gospod i domów miała kryjówki i tajemne wyjścia, łączące je z sąsiednimi 333 budynkami, a te, które ośmielały się gościć shishi, zwracały szczególną uwagę na bezpieczeństwo - dla swego własnego dobra. Ta część "Domu Trzech Karpi" przeznaczona była dla bardzo specjalnych gości. Miała własną kuchnię i własne służące, lecz kurtyzany były te same. Na werandzie Hiraga strząsnął swoje geta - chodaki - i zasunął shóji. - Co on zrobił? - spytał Ori. - Potulnie odszedł. To dziwaczne. - Hiraga potrząsnął głową i siadł naprzeciw niego, lekko skinąwszy w odpowiedzi na głęboki ukłon Fujiko. Wczoraj, gdy tylko dostarczył list Tyrera, wynajął Fujiko na następny dzień. - Czy mogę zapytać dlaczego, Hiraga-san? - spytała rozbawiona Raiko. - Po prostu, by dokuczyć Tyrerowi. - liii, sądzę, że on tu zostawił swoje dziewictwo, z Ako. Potem spróbował Meiko, potem Fujiko. Fujiko sprawiła, że oczy wyszły mu na wierzch. Śmiał się razem z Raiko. Lubił ją. Jednak gdy zobaczył Fujiko, osłupiał. Jak jego wróg mógł uważać, że jest atrakcyjna? Była przeciętna, włosy przeciętne, wszystko przeciętne z wyjątkiem oczu - niemodnie dużych. Nie wyjawił jednak swej opinii i schlebiał Raiko, że ma u siebie taki kwiat, który wygląda na szesnaście lat, choć ma już trzydzieści jeden, z czego piętnaście jest kurtyzaną. - Dziękuję, Hiraga-san - uśmiechnęła się Raiko. - Tak, jest cenna, gdyż z jakichś powodów gai-jinowie ją lubią. Lecz proszę, nie zapominaj, że Taira jest naszym klientem i że gai-jinowie nie są tacy jak my. Oni mają skłonność, by związywać się tylko z jedną damą. Proszę, zachęcaj go, gai--jinowie są bogaci, podobno jest ważnym urzędnikiem i może będzie tutaj przebywać przez kilka lat. - Sonnd-jdi. - To wasza sprawa. Wy weźmiecie ich głowy, lecz obiecajcie mi, że nie tutaj, a tymczasem ja wezmę ich bogactwo. - Pozwolisz Oriemu tu zostać? - Ori-san to szczególny młodzieniec - odpowiedziała z wahaniem - bardzo silny, przepełniony gniewem, niespokojny... jest jak krzesiwo. Boję się go. Mogę go przechować dzień czy dwa... ale proszę, pohamujesz go, dopóki będzie moim gościem? W Wierzbowym Świecie jest dość kłopotów, nawet gdy się ich nie szuka. - Dobrze. Czy miałaś jakieś wiadomości o moim kuzynie, Akimoto? - Jest bezpieczny w Hodogaya, w "Herbaciarni Pierwszego Księżyca". - Poślij po niego. - Hiraga wyjął złotego obana z sekretnej kieszeni. Zauważył, jak oczy kobiety błysnęły. - To powinno wystarczyć na posłańca, pokryć wydatki związane z pobytem Akimoto i Oriego i oczywiście jutrzejsze usługi Fujiko. - Oczywiście. - Moneta, dość szczodra zapłata, znikła w jej rękawie. - Ori-san może zostać, dopóki nie stwierdzę, że nadeszła pora, by się przeprowadził, tak mi przykro, a potem odejdzie, zgadza się pan? 334 - Tak. - I jeszcze, tak mi przykro, shishi, ale muszę pana powiadomić, że to jest dla pana bardzo niebezpieczne miejsce. Ten plakat rozesłano do wszystkich zapór. Raiko rozwinęła drzeworyt - portret o powierzchni około jednej stopy kwadratowej. Jego portret. Podpis głosił: "Bakufu ofiaruje nagrodę dwóch koku za głowę tego mordercy, rónina z Chóshu, który używa wielu nazwisk, między innymi Hiraga". - Baka! - rzucił Hiraga przez zęby. - Jak to możliwe? Nikt nigdy nie malował mi żadnego portretu. - Tak i nie. Artyści mają długą pamięć, Hiraga-san. Może to któryś z samurajów biorących udział w potyczce? Chyba że masz gdzieś zdrajcę blisko siebie. To źle, że poszukują cię ważni ludzie. Oczywiście Anjo, ale teraz również Toranaga Yoshi. Przeszył go dreszcz. Zastanawiał się, czy kurtyzanę Koiko zdradzono czy też ona sama jest zdrajczynią. - Dlaczego właśnie on? Raiko wzruszyła ramionami. - Sonno-joi, Hiraga-san, nie naprowadź jednak bakufu na nasz ślad. Chciałabym zachować głowę na karku. Przez całą noc Hiraga martwił się z powodu plakatu i rozmyślał, co ma w związku z tym zrobić. Wziął od Fujiko następną czarkę sake. - Ten Taira mnie zadziwia, Ori. - Po co marnować na niego czas. Zabij go. - Później, nie teraz. Obserwowanie jego i ich wszystkich, wystawianie na próby, odgadywanie ich reakcji to jak gra w szachy, której reguły wciąż się zmieniają. Fascynujące... jeśli tylko przyzwyczaisz się do ich smrodu. - Dzisiaj powinniśmy byli zrobić to, co ja chciałem: zabić go i porzucić jego ciało obok wartowni, tak by wina spadła na nich. - Ori z irytacją przesunął dłoń po zaroście, który pokrywał jego wygoloną czaszkę i twarz. Lewą łopatkę miał zabandażowaną, a ramię wciąż na temblaku. - Jutro mnie dokładnie ogolą i poczuję się znowu jak samuraj; Raiko ma fryzjera, któremu może ufać. Niemniej, ogolonego czy nie, ta wymuszona bezczynność przyprawia mnie o szaleństwo. - A twoje ramię? - Rana jest czysta. Swędzi, ale to dobre swędzenie. - Ori uniósł ramię. - Nie mogę podnieść wyżej, ale zmuszam się, by każdego dnia robić niewielki postęp. Byłoby trudno posłużyć się nim w walce. Karma. Ale jeśli chodzi o tego gai-jina, Tairę, gdybyśmy go zabili, nie niosłoby to żadnego ryzyka; ani dla nas, ani dla domu. Mówiłeś, że jest skryty i nikomu nie powiedział, że się tu wybiera. - Owszem, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie, żeby powiedział, i właśnie tego nie rozumiem. Oni są nieprzewidywalni. Wciąż zmieniają zdanie, 335 mówią jedno, a potem postępują wręcz przeciwnie, ale nie z wyrachowania, nie tak jak my to robimy, nie tak jak my. - Sonnó-jdi! Jego zabójstwo doprowadziłoby gai-jinów do szaleństwa. Powinniśmy to zrobić następnym razem, kiedy przyjdzie. - Nie, w tej chwili jest dla nas zbyt cenny. Wyjawi mi ich tajemnice, dowiem się, jak ich upokorzyć, jak ich zabijać setkami i tysiącami, gdy tylko wykorzystamy ich, by złamać bakufu. - Hiraga wyciągnął rękę z czarką. Fujiko uśmiechając się natychmiast ją napełniła. - Byłem nawet w biurze wodza wszystkich Igirisu, pięć kroków od niego. Mam dostęp do najwyższych władz gai-jinów! Gdybym tylko lepiej mówił ich językiem! Był zbyt ostrożny, by ujawnić Oriemu prawdziwy zakres swojej wiedzy czy też sposób, w jaki nakłonił Tyrera, by ten go przeszmuglował z przedstawicielstwa - a już zwłaszcza nie opowiedziałby tego w obecności tej dziewczyny. Uśmiechnięta i całkowicie oddana, przez cały wieczór napełniała ich czarki, a jednocześnie słuchała chciwie, udając, że ich rozmowa wcale jej nie interesuje. Chciałaby zadać tysiące pytań, jednak była zbyt dobrze wyszkolona, by robić takie rzeczy. - Po prostu słuchaj, uśmiechaj się, udawaj, że jesteś tępa, że jesteś tylko zabawką - wbijała im wszystkim w głowy mama-san - a w rezultacie sami, bez przynaglania, powiedzą ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Słuchaj, uśmiechaj się, obserwuj, pochlebiaj im i sprawiaj, by czuli się szczęśliwi, jedynie wtedy będą szczodrzy. Nigdy nie zapominaj, że ich poczucie szczęścia mierzy się złotem, które jest twym jedynym celem i jedynym zabezpieczeniem. - W Edo - mówił Hiraga - ten Taira zachowywał się naprawdę dzielnie, dziś wieczór był jak tchórz. Fujiko, jaki on jest w łóżku? Uśmiechnęła się, by ukryć zdziwienie, że ktokolwiek może być aż tak niedelikatny. - Tak jak każdy młody mężczyzna, Hiraga-san. - Oczywiście, ale jak on wygląda? Czy proporcje są zachowane: duży mężczyzna, duża dzida? - Ach, tak mi przykro - spuściła wzrok, nadała głosowi pokorne brzmienie - ale damy Wierzbowego Świata mają przykazane, by nigdy nie rozmawiać o jednym kliencie z innym klientem, bez względu na to, kim oni są. - Czyżby wasze zasady stosowały się do gai-jinów? - spytał Hiraga. Ori zaśmiał się cicho. - Nic z niej nie wydostaniesz, ani z żadnej z nich, już próbowałem. Przyszła Raiko-san i zbeształa mnie, że pytam! Odwieczne prawa Yoshiwary obowiązują nawet w stosunku do gai-jinów, wyjaśniła mi. Możemy mówić ogólnie, ale co się tyczy konkretnych klientów: Baka, ne! Naprawdę była zła. Obydwaj się zaśmieli, lecz Fujiko dostrzegła, że w oczach Hiragi nie ma wesołości. Udała, że tego nie zauważa; chciała go uspokoić, a jednocześnie zastanawiała się, jak mu będzie musiała służyć dziś wieczór. - Tak mi przykro, Hiraga-san - powiedziała - ale moje doświadczenie 336 nie jest duże, zarówno jeśli chodzi o młodych, starych, jak i w średnim wieku. Jednak doświadczone damy powiadają, że rozmiar nie gwarantuje satysfakcji ani jemu, ani jej i że młodzi ludzie są zawsze najlepszymi i najbardziej zadowalającymi klientami. Zaśmiała się w duchu na to wyświechtane kłamstwo. Chciałabym kiedyś powiedzieć prawdę: młodzi ludzie są najgorszymi klientami, wymagają najwięcej, dostarczają najmniej satysfakcji. Wszyscy jesteście beznadziejnie niecierpliwi, macie mnóstwo wigoru, wymagacie wielu wejść, wytwarzacie kałuże esencji, lecz dajecie mało ukontentowania i rzadko jesteście hojni. Najgorsze jednak jest to, że dziewczyna, choćby bardzo się starała tego uniknąć, może się zakochać w jakimś młodym człowieku, a to prowadzi do jeszcze większej męki, do katastrofy i przeważnie do samobójstwa. Starzy są dwadzieścia razy lepsi. - Niektórzy młodzieńcy - odpowiedziała nie wprost - są niewiarygodnie nieśmiali, mimo że dobrze wyposażeni. - To ciekawe. Ori, wciąż nie mogę uwierzyć, że ten Taira po prostu potulnie odszedł. Ori wzruszył ramionami. - To nieważne, ale gdyby leżał martwy, spałbym dzisiaj lepiej. Zresztą, cóż innego mógł zrobić? - Wszystko. Mógł kopniakiem rozwalić drzwi, przecież umówiony termin to umówiony termin, a to, że Raiko nie przygotowała zamiany, jest dodatkową zniewagą. - Drzwi i płot są za mocne, nawet dla nas. - Więc powinien wyjść na główną ulicę, wziąć pięciu, dziesięciu czy dwudziestu swoich ludzi, przyprowadzić ich tutaj i rozwalić płot. Jest ważnym urzędnikiem, w przedstawicielstwie słuchali go i oficerowie, i żołnierze. Po czymś takim Raiko przez rok, a nawet dłużej, biłaby przed nim czołem i zapewniłaby mu wszelkie usługi, jakich by tylko zechciał. My też musielibyśmy uciekać po kryjomu. W ten sposób bym właśnie postąpił, gdybym był takim ważnym urzędnikiem jak on. - Hiraga uśmiechnął się, a Fujiko opanowała się, by nie zadrżeć. - To sprawa twarzy. A przecież oni doskonale rozumieją, co to twarz. Broniliby swojego głupiego przedstawicielstwa do ostatniego człowieka, a potem ich flota obróciłaby Edo w perzynę. - Czyż nie o to nam właśnie chodzi? - Tak. - Hiraga się zaśmiał. - Ale nie wtedy, gdy jesteś bezbronny i płaszczysz się, występując w roli ogrodnika. Naprawdę czułem się nagi! Znów napełniono im czarki. Hiraga spojrzał na Fujiko. Zwykle, nawet jeśli towarzyszka wieczoru nie była szczególnie atrakcyjna, jego męskość i sake pobudzały go. Dziś wszystko przedstawiało się inaczej. Przebywał w Yo-shiwarze gai-jinów, dziewczyna z nimi spała, była więc zbrukana. Może Oriemu się spodoba, pomyślał, i odpowiedział uśmiechem, by zachować twarz. - Zamówisz trochę jedzenia, co, Fujiko? Najlepszego, jakie jest w domu. 22 -- Gai-jin 337 - Natychmiast, Hiraga-san. Odeszła pośpiesznie. - Posłuchaj, Ori - szepnął Hiraga tak, że nikt nie mógł ich podsłuchać. - To coś naprawdę niebezpiecznego. - Wyjął zwinięty plakat. - Dwa koku? - Ori był wstrząśnięty. - Każdego to skusi. Jesteś podobny do tego tutaj, może niezupełnie, ale strażnicy przy zaporach mogą cię zatrzymać. - Raiko mówi to samo. Ori podniósł na niego wzrok. - Joun był artystą. Dobrym artystą. - Pomyślałem o tym i zastanawiałem się, jak go złapali i w jaki sposób udało im się go złamać. On zna wiele tajemnic shishi, wie, że Katsumata planuje napad na shoguna. - To odrażające... pozwolić się złapać żywcem. Jest jasne, że nas infiltrują. - Ori zwrócił rysunek. - Dwa koku skusiłyby każdego, nawet najbardziej oddaną sprawie mama-san. - Też o tym pomyślałem. - Zapuść brodę albo wąsy, to by pomogło. - Tak, to by pomogło. - Hiraga był zadowolony, że Ori jest w pełni władz umysłowych i może znowu dawać swe cenne rady. - To dziwne uczucie, kiedy się wie, że opublikowano ten portret. - Jestem silniejszy z każdym dniem - przerwał milczenie Ori - i za parę dni pojadę do Kioto i dotrę do Katsumaty, by ostrzec go przed Jounem. - Tak, to dobry pomysł, bardzo dobry. - A co z tobą? - Jestem bezpieczny wśród gai-jinów, bezpieczniejszy tam niż gdziekolwiek indziej. Dopóki ktoś mnie nie zdradzi. Akimoto jest w Hodogaya, posłałem po niego, zdecydujemy razem. - Dobrze. Byłoby dla ciebie bezpieczniej, gdybyś natychmiast starał się dostać do Kioto, zanim roześlą te wizerunki po całym Tokaido. - Nie. Taira stanowi zbyt cenne źródło informacji, by z niego nie skorzystać. Na wszelki wypadek schowam tam miecze. - Weź rewolwer, mniej rzuca się w oczy. Ori wsunął prawą dłoń pod yukatę, odsunął ją od ramienia i podrapał się po bandażu. Hiragę zaskoczył widok złotego krzyżyka na złotym łańcuszku wokół jego szyi. - Czemu to nosisz? - Bawi mnie to - odparł Ori wzruszając ramionami. - Pozbądź się tego, Ori. Łączy cię to z wypadkami na Tokaido, z Shori-nem i z nią. Krzyżyk stwarza niepotrzebne zagrożenie. - Wielu samurajów jest chrześcijanami. - Tak, ale ona może poznać ten krzyżyk. To szaleństwo tak ryzykować. Jeśli chcesz coś takiego nosić, spraw sobie jakiś inny. 338 - Ten "właśnie mnie bawi - oznajmił Ori po chwili milczenia. Hiraga widział, że Ori jest nieugięty, przeklął go w duchu, lecz uznał, że jego obowiązkiem jest ochrona ruchu shishi, ochrona sonno-jói i właśnie nadszedł na to czas. - Zdejmij go natychmiast! Oriemu krew napłynęła do twarzy. Na jego wargach trwał półuśmiech, lecz wiedział, że go wyzwano. Miał prosty wybór: odmówić i umrzeć lub usłuchać. Koło jego głowy zabrzęczał komar. Zlekceważył go, nie chcąc wykonywać nagłych ruchów. Powoli jego prawa dłoń odciągnęła łańcuszek od szyi, zrywając go. Krzyżyk i łańcuszek zniknęły w kieszeni rękawa. Potem Ori umieścił obie dłonie na tatami i skłonił się nisko. - Masz rację, Hiraga-san, to niepotrzebne ryzyko. Proszę cię, przyjmij moje przeprosiny. Hiraga odkłonił się bez słowa. Dopiero wtedy się odprężył, a Ori wyprostował. Obydwaj mężczyźni wiedzieli, że związek między nimi się zmienił. Na zawsze. Nie stali się wrogami, ale już nie byli przyjacióhni. Sprzymierzeńcy, ale nie przyjaciele. Już nigdy. Kiedy Ori ujął swą czarkę i podniósł ją, pijąc do Hiragi, poczuł zadowolenie: panował nad swoją wściekłością tak mocno, że nawet nie drżały mu palce. - Dziękuję. Hiraga wypił z nim, nachylił się i nalał im obu. - A teraz Sumomo. Opowiedz mi o niej. - Prawie nic nie pamiętam. - Ori otworzył wachlarz i odpędził komara. - Mama-san Noriko powiedziała mi, że Sumomo pojawiła się jak duch, ze mną na noszach, nie powiedziała jej prawie nic, tylko to, że doktor gai-jinów rozciął mnie i znowu zaszył. Zapłaciła połowę długów Shorina i namówiła ją, by mnie ukryła. Sumomo zapytała tylko o Shorina i o to, co z nim się stało, a potem prawie się nie odzywała. Kiedy z Edo wrócił posłaniec z wiadomością od ciebie, natychmiast udała się do Shimonoseki. Jedyna informacja, jaka od niej dotarła, to że Satsuma przygotowują się do wojny i że baterie Chóshu znowu zbombardowały statki gai-jinów w cieśninie, zmuszając je do odwrotu. - Dobrze. Opowiedziałeś jej wszystko o Shorinie? - Tak. Szczegółowo mnie wypytała, a potem stwierdziła, że będzie pomszczony. - Czy zostawiła jakąś wiadomość lub list mama-san? Ori wzruszył ramionami. - Mnie nie zostawiła nic. Może Noriko coś ma, pomyślał Hiraga. Nie szkodzi, to może poczekać. - Dobrze wyglądała? - Tak. Zawdzięczam jej życie. - Tak. Pewnego dnia zechce odebrać ten dług. - Odpłacając jej, odpłacam tobie i czczę sonno-joi. 339 Siedzieli w milczeniu. Każdy z nich zastanawiał się, co tak naprawdę myśli ten drugi. Nieoczekiwanie Hiraga się uśmiechnął. - Dzisiaj w Osiedlu mieli wielkie święto: wstrętna muzyka i picie; to ich zwyczaj, kiedy mężczyzna chce się żenić. - Wychylił łapczywie zawartość czarki. - To sake jest dobre. Jeden z kupców... mężczyzna, którego pociąłeś na Tokaido, żeni się z tą kobietą. Ori osłupiał. - Tą kobietą od krzyżyka? Ona jest tutaj? - Dziś ją widziałem. - Więc tak! - powiedział Ori jakby do siebie, a potem dopił swoje sake i nalał im obu. Odrobina płynu rozlała się na tacę. - Wychodzi za mąż? Kiedy? Hiraga wzruszył ramionami. - Nie wiem. Widziałem ich dziś razem, on chodzi z dwiema laskami, jak kaleka. Poważnie go zraniłeś, Ori. - Dobrze. A ona, ta kobieta, jak wyglądała? Hiraga zaśmiał się. - Barbarzyńsko, Ori, zupełne błazeństwo. - Opisał krynolinę. I uczesanie. Potem wstał i sparodiował jej chód. Wkrótce obaj mężczyźni prawie tarzali się po tatami ze śmiechu. - Piersi odsłonięte aż dotąd, zdeprawowana! Właśnie zanim tu przyszedłem, zerknąłem przez okno. Mężczyźni jawnie ją ściskali, ona i mężczyzna ściskali się wzajemnie, kręcąc się w czymś w rodzaju tańca na oczach wszystkich, w rytm tych okropnie brzmiących instrumentów, nie można nazwać tego muzyką! Podrzucała spódnicami, tak że widziałeś wszystko prawie do samej góry i marszczone białe majtasy do kostek. Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym nie zobaczył na własne oczy, lecz ona przechodziła od mężczyzny do mężczyzny jak dziwka za jedno sen, a wszyscy wiwatowali. Ten głupiec, który się z nią żeni, po prostu siedział w fotelu i uśmiechał się, wyobraź to sobie! - Próbował nalać sake, lecz butelka była pusta. - Sake! Drzwi natychmiast się otworzyły, weszła na kolanach pokojówka z dwiema flaszkami, nalała i uciekła. Hiraga beknął, sake już na niego działało. - Zachowywali się jak zwierzęta. Bez swych armat i statków są godni najwyższej pogardy. Ori spojrzał przez okno, ku morzu. - Co to było? - Hiraga nagle zrobił się czujny. - Wyczułeś niebezpieczeństwo? - Nie, to nic nie było. Hiraga się nachmurzył. Pamiętał, jak wrażliwy jest Ori na różne zewnętrzne emanacje. - Masz ze sobą miecze? - Tak. Raiko ich pilnuje. - Nie znoszę, gdy nie mam mieczy u pasa. 340 - Tak. Pili w milczeniu przez pewien czas, a potem wniesiono jedzenie, małe półmiski gotowanej ryby, ryżu, sushi, sashimi i potrawę portugalską zwaną tempura - ryba i jarzyny zanurzone w mące ryżowej i mocno wysmażone. Dopóki około 1550 roku nie pojawili się u ich wybrzeży Portugalczycy, będący tu pierwszymi Europejczykami, Japończycy nie znali techniki smażenia żywności. Kiedy Hiraga z Orim się nasycili, posłali po Raiko, by przekazać jej swoje pochwały. Nie życzyli sobie towarzystwa gejszy, więc mama-san skłoniła się i wyszła. - Możesz odejść, Fujiko. Jutro przyjdę tutaj po zachodzie słońca. - Tak, Hiraga-san. - Fujiko skłoniła się bardzo nisko, zadowolona, że ją zwalniają i nie będzie musiała dalej pracować. Raiko poinformowała ją wcześniej, że wynagrodzenie jest szczodre. - Dziękuję za ten zaszczyt. - Oczywiście nic z tego, co słyszysz i widzisz, nie powinno być przekazane ani Tairze, ani żadnemu gai-jinowi, nikomu. Zaszokowana gwałtownie uniosła głowę. - Oczywiście, że nie, Hiraga-sama. - Gdy zobaczyła jego oczy, serce podeszło jej do gardła. - Oczywiście, że nie - powtórzyła ledwie dosłyszalnie, skłoniła się głową aż do tatami i głęboko przerażona wyszła. - Ori, ryzykujemy, gdy słucha nas ta kobieta. - Z każdą z nich ryzykujemy. Ale ona nigdy się nie ośmieli, inne też nie. - Ori wachlarzem odgonił nocne owady. - Zanim odjedziemy, uzgodnimy z Raiko cenę i niech dopilnuje, by umieszczono Fujiko w domu niskiej klasy, gdzie będzie zbyt zajęta, by płatać figle, no i pozostanie z dala od gai-jinów i bakufu. - Dobrze. To rozsądna rada, choć może się to okazać drogie. Raiko mówi, że Fujiko jest dla jakichś powodów wyjątkowo popularna wśród gai-jinów. - Fujiko? - Tak. Dziwne, ne? Raiko powiada, że ich zachowanie jest tak różne od naszego. - Hiraga zauważył krzywy uśmiech Oriego. - Co? - Nic. Jutro będziemy mogli jeszcze porozmawiać. Hiraga skinął głową, osuszył ostatnią czarkę, po czym wstał, zdjął nakrochmaloną yukatę, w jakie zwykle zaopatrywały klientów wszystkie domy i gospody, i ponownie się ubrał w zwykłe kimono wieśniaka, prymitywny turban i słomiany kapelusz kulisa. Na ramiona założył pusty kosz dostawczy. - Czy jesteś w tym przebraniu bezpieczny? - Tak, dopóki nie będę musiał zdjąć kapelusza i dopóki mam to. - Hiraga pokazał dwie wydane przez Tyrera przepustki: jedną dla Japończyków, drugą dla Anglików. - Strażnicy przy bramie i na moście są czujni, a żołnierze w nocy patrolują Osiedle. Nie ma godziny policyjnej, ale Taira ostrzegł mnie, bym był ostrożny. 341 r Kiedy Ori, z zamyśloną miną, zwrócił mu przepustki, Hiraga wpakował je do rękawa. - Dobranoc, Ori. - Tak, dobranoc, Hiraga-san. - Ori spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszka ta kobieta. - Tak? - Oczy Hiragi się zwęziły. - Tak. Chciałbym wiedzieć, gdzie ona mieszka. Dokładnie. - Prawdopodobnie mogę to wybadać. I co wtedy? Cisza gęstniała. Ori rozmyślał. Nie jestem tego dzisiaj pewien, szkoda, że nie, lecz za każdym razem, kiedy pozwalam myślom bujać swobodnie, wspominam tamtą noc. Moje nie kończące się falowanie. Gdybym ją wtedy zabił, byłby z tym koniec, lecz skoro wiem, że ona żyje, jestem zauroczony. Ona mnie prześladuje. To głupie, głupie, ale zaczarowano mnie. Ona jest zła, odrażająca, wiem, ale wciąż jestem zaczarowany i jestem pewien, że dopóki ona żyje, będzie mnie nawiedzać. - I co wtedy? - spytał ponownie Hiraga. Ori starał się, by twarz nie odzwierciedlała jego myśli. Posłał mu bezbarwne spojrzenie bez wyrazu i wzruszył ramionami. 20 Środa, 15 października - Jesteś w ciąży? - Andre Poncin patrzył na Angelikue rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - Tak - odparła cichym, spokojnym głosem. - Rozumiesz... - To wspaniale, wszystko się znakomicie układa! - wykrzyknął. Na jego twarzy wyraz zaskoczenia ustąpił promiennemu uśmiechowi; Struan, ten brytyjski dżentelmen, obszedł się niestosownie z niewinną dziewczyną i jeśli nadal chce pozostać dżentelmenem, nie będzie mógł wykręcić się od rychłego ślubu. - Pani, czy mogę ci złożyć gratu... - Cicho, Andre, nie, nie możesz i nie mów tak głośno, ściany mają uszy, zwłaszcza tutaj, prawda? - wyszeptała. Czuła się okropnie i dziwiło ją, że jest w stanie opowiadać wszystko z takim spokojem i lekkością. - Widzisz, niestety, ojcem nie jest monsieur Struan. Poncin przestał się uśmiechać, ale tylko na chwilę. - Żartujesz oczywiście, ale dlaczego tak... - Posłuchaj tylko, proszę. - Angelikue przysunęła bliżej swe krzesło. - Zostałam zgwałcona w Kanagawie... Patrzył na nią osłupiały, gdy opowiadała mu to, co według niej się wydarzyło, co postanowiła potem zrobić i jak do tej pory trzymała tę straszną sprawę w sekrecie. - Mój Boże, biedna Angelikue, biedne stworzenie, jakie to wszystko dla ciebie straszne. - Tyle tylko zdołał wymamrotać. Był do głębi poruszony. Kolejny fragment układanki wpasował się na swoje miejsce. Sir William, Seratard i Struan doszli do wniosku, że nie należy rozpowiadać o operacji przeprowadzonej przez doktora Hoaga w Kanagawie. A już zwłaszcza informacja ta nie powinna dotrzeć do uszu Angelikue. Obaj lekarze uważali, że tak będzie lepiej z medycznego punktu widzenia. "Po co ją niepotrzebnie denerwować? Jest i tak dostatecznie wystraszona tym, co zdarzyło się na Tokaido". A teraz już zupełnie nie ma powodu, żeby ją o tym informować, pomyślał Andre, zaskoczony dziwnymi wyrokami losu. 343 Zaczął głaskać Angelikue po ręce. Zmusił się do tego, by nie myśleć o własnych kłopotach, a tylko o siedzącej przed nim dziewczynie. Przyglądał się jej: spokojna i poważna, oczy przejrzyste, uosobienie niewinności. Zaledwie kilkanaście godzin temu królowała na balu, najwspanialszym, jaki kiedykolwiek wydano w Yokohamie. I to wszystko sprawiało, że teraz jej opowiadanie wydawało się całkowicie nierealne. - Czy to się rzeczywiście wydarzyło? Naprawdę? Podniosła uroczyście dłoń. - Przysięgam na Boga. - Złożyła ręce z powrotem na kolanach. Poncin patrzył na nią: miała na sobie jasnożółtą suknię z krynoliną i mały pomarańczowy kapelusik. Trzymała parasolkę. Oszołomiony potrząsnął głową. - Nieprawdopodobne. Był dojrzałym mężczyzną, wielokrotnie uczestniczył w podobnych męsko--damskich tragediach. Czasami wciągnięty przez zwierzchników, w niektóre sam się wplątał, wiele z nich stymulował. Większość - jeśli nie wszystkie - wykorzystywał dla dobra Sprawy, dla Francji: dla Rewolucji, Wolności- Braterstwa-Równości, dla cesarza Ludwika Napoleona, dla kogoś lub czegoś aktualnie popularnego. A przede wszystkim dla siebie. Czemuż by nie? - myślał. Co Francja zrobiła dla mnie? Co dla mnie zrobi? Nic. A ta Angelikue albo za chwilę się załamie - jej spokój ma w sobie coś nierealnego - albo jest taka jak inne kobiety, które znam: z gruntu zepsute, gotowe sprytnie dostosować prawdę do swych własnych celów. A może jest jak ci, których strach doprowadził do ostateczności: przekroczyli pewną barierę i stali się wyrachowani bardziej, niżby wskazywał na to ich wiek. - Słucham? - Muszę usunąć tę przeszkodę, Andre. - Masz na myśli aborcję? Jesteś przecież katoliczką! - Tak jak ty. To jest sprawa między mną a Bogiem. - A spowiedź? Musisz się wyspowiadać. W najbliższą niedzielę musisz pójść i... - To sprawa między mną a księdzem, a potem Bogiem. Najpierw trzeba usunąć tę przeszkodę. - To jest wbrew prawu boskiemu i ludzkiemu. - I robiono to już całe wieki przed potopem. - Jej głos stał się ostrzejszy. - Czy ty wszystko wyznajesz na spowiedzi? Rozwiązłość jest też wbrew "boskiemu prawu", prawda? Zabijanie również jest wbrew wszystkim prawom. Przyznasz? - Kto mówi, że ja kogokolwiek zabiłem? - Nikt. Ale najprawdopodobniej zabiłeś lub przyczyniłeś się do wielu śmierci. Żyjemy w okrutnych czasach. Andre, potrzebuję twojej pomocy. - Narażasz się na wieczne potępienie. 344 O tak, wylałam z tego powodu morze łez, pomyślała ponuro, choć jej oczy miały nadal niewinny wygląd. Nienawidziła Poncina, okropne było dla niej to, że musiała mu okazać zaufanie. Tego ranka obudziła się wcześnie i leżała w łóżku, rozmyślając, rozważając wielokrotnie swój plan i nagle przyszło jej do głowy, że powinna nienawidzić mężczyzn. To oni powodują wszystkie nasze kłopoty: ojcowie, mężowie, bracia, synowie i księża... księża są najgorsi, wielu z nich to lubieżnicy i dewianci, kłamcy, którzy wykorzystują kościół do swych własnych zgniłych celów; choć co prawda, niektórzy z nich są świętymi. Księża i inni mężczyźni sterują naszym światem, rujnują go tak, że kobiety nie mogą na nim żyć. Nienawidzę ich wszystkich, z wyjątkiem Malcolma. Nie nienawidzę go, jeszcze nie. Nie wiem, czy go naprawdę kocham, nie wiem, co to miłość, ale lubię go bardziej niż innych znanych mi mężczyzn i rozumiem go. Co do innych... Bogu dzięki, że wreszcie otworzyły mi się oczy! Patrzyła na Poncina ufnie i błagalnie. Niech cię licho, że muszę całkowicie zdać się na ciebie, ale Bogu dzięki, przejrzałam cię na wylot. Malcolm i Jamie mają rację. Chodzi ci wyłącznie o to, by mieć wpływ na firmę Struanów albo doprowadzić do jej upadku. To przekleństwo, że muszę zaufać jakiemukolwiek mężczyźnie. Gdybym tylko była teraz w Paryżu albo choćby w Hongkongu. Tam jest mnóstwo kobiet, które mogłabym dyskretnie poprosić o pomoc, ale tu nie mam nikogo. Te dwie wiedźmy? Wykluczone! Nienawidzą mnie i są moimi wrogami. - Proszę, pomóż mi. - W jej oczach ukazało się kilka łez. Westchnął. - Porozmawiam jeszcze dziś z Babco... - Zwariowałeś? Nie waż się go wciągać. Ani Hoaga. Nie, Andre, wszystko starannie przemyślałam. Żaden z nich. Musimy znaleźć kogoś innego. Bur-delmamę. Popatrzył na nią, zaskoczony spokojem, z jakim to mówiła, i logiką jej rozumowania. - Masz na myśli mama-san? - wyjąkał. - A kto to taki? - No... to taka kobieta, Japonka, która zarządza tutejszym burdelem, zawiera umowy na usługi dziewcząt, negocjuje ceny, przydziela dziewczęta. I tak dalej. - Nie miałam na myśli kogoś takiego - odparła marszcząc czoło. - Słyszałam, że przy drodze jest pewien dom. - Mój Boże! Chodzi ci o "Niesforną Nelly"... w Mieście Pijaków? Nie poszedłbym tam za tysiąc luidorów. - Czy tego domu nie prowadzi przypadkiem siostra pani Fortheringill? Tej słynnej pani Fortheringill z Hongkongu? - Skąd o tym wiesz? - O, mój Boże, Andre, czyż jestem głupiutką bigoteryjną Angielką? - 345 powiedziała z irytacją. - Każda Europejka w Hongkongu wie o tym przybytku, choć wszystkie udają, że nic o nim nie słyszały i nie poruszają tego tematu otwarcie. I wszystkie, z wyjątkiem najgłupszych, wiedzą, że ich mężowie chadzają do chińskich domów albo mają azjatyckie utrzymanki. Taka hipokryzja. Nawet ty byłbyś zdziwiony, gdybyś usłyszał, o czym kobiety rozmawiają w zaciszu swych pokojów, gdy nie ma mężczyzn. W Hongkongu mówiono, że jej siostra otworzyła tu dom. - To zupełnie co innego, to coś dla marynarzy, pijaków, hulaków i innych mętów. Niesforna Nelly nie jest siostrą pani Fortheringill, tylko tak twierdzi, i prawdopodobnie odpala jakąś dolę za używanie jej nazwiska. - A więc gdzie chodzisz "dla przyjemności"? - Do Yoshiwary - wyjaśnił, zdumiony tą rozmową i tym, że sam potrafi mówić tak otwarcie. - Masz jakieś ulubione miejsce, ulubiony dom, w którym jesteś w dobrych stosunkach z mama-san? - Tak. - Znakomicie. Pójdziesz tam dziś wieczorem i weźmiesz napój, jakiego one używają. - Co? - Mój Boże, Andre, bądź rozsądny! To jest poważna sprawa i jeśli nie zdołamy jej rozwiązać, nigdy nie zostanę panią Noble House, a więc i nie będę mogła wspomagać... pewnych poczynań. - Zauważyła, że celnie dobrała słowa i była z siebie zadowolona. - Idź tam dzisiaj i poproś ją o ten napój. Nie pytaj swej dziewczyny ani żadnej innej, najprawdopodobniej nie będą wiedziały. Poproś od razu patronne, tę mama-san. Możesz powiedzieć, że "dziewczynie" minął termin. - Nie wiem, czy one mają taki specyfik. - Nie bądź naiwny - uśmiechnęła się dobrodusznie. - Oczywiście, że mają, muszą mieć. - Zaczęła wygładzać swą rękawiczkę. - Kiedy usunie się tę trudność, wszystko będzie wspaniale, ja i Malcolm pobierzemy się na Gwiazdkę. Nawiasem mówiąc, doszłam do wniosku, że lepiej, abym się wyprowadziła z apartamentów Struana do czasu naszego ślubu; on z każdym dniem nabiera sił. Dziś po południu wracam do Przedstawicielstwa Francuskiego. - Czy to rozsądne? Lepiej chyba, żebyś została blisko niego. ¦ - W zwykłych okolicznościach tak. Jednak trzeba zachować pozory, i a jeszcze ważniejsze jest to, że po zażyciu tego specyfiku przez dzień lub dwa I nie będę się na pewno zbyt dobrze czuła. Gdy wszystko się skończy, pomyślę, | czy powinnam wrócić. Wiem, że mogę na tobie polegać, mój przyjacielu. - Wstała z krzesła. - Jutro o tej samej porze? - Jeśli niczego nie uda mi się uzyskać, prześlę ci wiadomość. - Nie. Lepiej spotkajmy się tu w południe. Wiem, że mogę na tobie polegać - obdarzyła go najmilszym ze swych uśmiechów. 346 Przeszły mu ciarki po plecach - z powodu tego uśmiechu, ale również dlatego, że od tej pory, bez względu na to, co się stanie, Angelikue już zawsze będzie od niego zależna. - Te hieroglify... te napisane na prześcieradle, pamiętasz je? - zapytał. - Tak - odparła, zdziwiona nagłą zmianą tematu. - Dlaczego o to pytasz? - Czy mogłabyś je narysować? Może bym je rozpoznał, może coś znaczą. - Były narysowane na kapie, a nie na prześcieradle. Jego... jego krwią. - Głęboko westchnęła, sięgnęła po pióro i zanurzyła je w kałamarzu. - Zapomniałam ci powiedzieć jeszcze o jednym. Kiedy się obudziłam, zobaczyłam, że nie mam krzyżyka, który nosiłam od dziecka. Zniknął. Szukałam wszędzie, ale nie znalazłam. - Ukradł go? - Tak przypuszczam. Niczego innego nie wziął. Mam trochę biżuterii, ale jej nie ruszył. Niezbyt wiele warta, ale więcej niż ten krzyżyk. Poncin wyobraził sobie, jak Angelikue leży w łóżku, bezwładna, w rozciętej od góry do dołu koszuli, a ręce gwałciciela ściągają łańcuszek, krzyżyk błyszczy w świetle księżyca, a potem lub przedtem, gwałciciel rozsuwa jej nogi. Ten obraz, rzeczywisty i pełen erotyzmu, spowodował, że Poncin poczuł pulsujący przypływ krwi. Przesunął wzrokiem po dziewczynie, a ona pochyliła się nad biurkiem, nie zdając sobie sprawy z jego pożądania. - Proszę - wręczyła mu papier. Wziął go w dłoń. Na palcu błysnął mu sygnet, z którym się nigdy nie rozstawał. Litery niczego mu nie przypominały. - Przykro mi, ale to nic nie znaczy. Nie wyglądają nawet na chińskie hieroglify... chińskie czy japońskie, bo to pismo jest takie samo. - Nagle coś przyszło mu do głowy. Odwrócił kartkę i "achnął". - Tokaido! To właśnie jest napisane! - Pobladł. - Przepisałaś je do góry nogami. Tokaido łączy te wszystkie wydarzenia! Chciał, żebyś wiedziała, żeby całe Osiedle wiedziało i rzeczywiście wiedzielibyśmy, gdybyś tylko opowiedziała o zajściu! Ale dlaczego? - Nie, nie wiem. - Przyłożyła drżące dłonie do skroni. - Może... nie wiem. On na pewno już nie żyje, monsieur Struan go postrzelił, na pewno już teraz nie żyje. Andre zakłopotany wahał się, rozważał wszystkie za i przeciw. - Ponieważ powierzyliśmy sobie tak wiele tajemnic, a ty najwyraźniej potrafisz ich dochować, musisz mi wybaczyć, ale trzeba, byś jeszcze o czymś wiedziała. - I opowiedział jej o operacji, którą przeprowadził Hoag. - To nie była wina doktora Hoaga, w żaden sposób nie mógł znać prawdy. To ironia losu, ale obaj lekarze uważali, że nie należy cię o tym informować, chcieli zaoszczędzić ci udręki. - To przez Babcotta i przez jego narkotyk przydarzyło mi się to wszystko - wymamrotała, a Poncin poczuł, że robi się mu zimno. - A zatem tamten człowiek żyje? 347 - Nie wiemy. Hoag nie dawał mu zbytnich szans. Dlaczego ten diabeł chciał, by wiedziano o jego postępku? - Czy są jeszcze jakieś inne tajemnice związane z tą straszną sprawą, których mi nie zdradziłeś? - Nie. Dlaczego on chciał nadać temu rozgłos? Grał zucha? Przez dłuższą chwilę Angelikue stojąc przyglądała się temu, co sama narysowała. Nieruchomo, tylko jej pierś podnosiła się i opadała w miarę oddechu. Potem bez słowa wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Poncin potrząsnął głową zdziwiony i dalej wpatrywał się w papier. Tyrer mieszkał razem z Babcottem w małym bungalowie przyległym do siedziby Przedstawicielstwa Brytyjskiego. Teraz przy pomocy Nakamy ćwiczył się w japońskiej kaligrafii. - Proszę, powiedz mi, jak jest po japońsku: dziś, jutro, pojutrze, następny tydzień, następny rok i jak nazywają się miesiące. - Tak, Taira-san. - Hiraga wymawiał powoli kolejne japońskie słowa i patrzył, jak Tyrer zapisuje je fonetycznie łacińskimi literami. Potem zapisał obok japońskie znaki, a następnie obserwował, jak Tyrer je kopiuje. - Pan dobry uczeń. Zawsze stawi kreski w tej samej korejności, wtedy rekko, a potem nie zapomni. - Tak, zaczynam rozumieć. Dziękuję ci za pomoc - powiedział Tyrer uprzejmie. Lubił te lekcje pisania i czytania, a także lubił uczyć Japończyka. Zauważył, że Nakama jest bardzo inteligentny i pojętny. Ćwiczyli słówka, dopóki Tyrera nie zadowolił rezultat, a wtedy oznajmił: - Dobrze. Dziękuję. Proszę, pójdź teraz do Raiko-san i potwierdź moje jutrzejsze spotkanie. - Potwierdź, jak proszę? - Upewnij się. Sprawdź, czy moje spotkanie jest pewne. - A, rozumi. - Hiraga potarł podbródek, pociemniały od jednodniowego zarostu. - Idę teraz potwierdzić. - Wrócę po obiedzie. Proszę, żebyś tu był. Poćwiczymy mówienie, a ty powiesz mi coś więcej o Japonii. Jak powinno to brzmieć po japońsku? - Hiraga powiedział mu. Tyrer zapisał słówka fonetycznie w swoim zeszycie, wypełnionym słowami i zwrotami, i powtórzył zdanie kilkakrotnie, aż był z siebie zadowolony. Już miał zwolnić Hiragę, gdy nagle przyszło mu coś do głowy. - Co oznacza "rónin"? - zapytał. Hiraga zastanawiał się przez chwilę, po czym wyjaśnił najprościej, jak potrafił. Ale nie wspomniał o shishi. - A wiec ty jesteś rónin; wyjęty spod prawa. - Hai. Tyrer podziękował mu i pozwolił odejść. Stłumił ziewnięcie. Ostatniej nocy źle spał - nieoczekiwana odmowa Raiko wywróciła jego świat do góry nogami. Do diabła z Raiko, do diabła z Fujiko, pomyślał wkładając cylinder. Miał zamiar pójść na High Street do klubu na lekki obiad. Do diabła z nauką japońskiego i do diabła ze wszystkim, głowa mnie boli i nigdy nie nauczę się tego okropnie trudnego języka. - Nie bądź śmieszny - powiedział sam do siebie głośno. - Oczywiście, że się nauczysz. Masz do dyspozycji Nakamę i Andre, dwóch znakomitych nauczycieli, dziś zjesz dobrą kolację, wypijesz butelkę szampana w wesołym towarzystwie i pójdziesz do łóżka. I nie posyłaj do diabła Fujiko, wkrótce znowu będziesz z nią spał. O, Boże, mam taką nadzieję! Dzień był pogodny i w zatoce roiło się od statków. Do klubu zmierzali kupcy. - Cześć, Andre! Cieszę się, że cię widzę. Zjadłbyś ze mną lunch? - Dziękuję ci, ale nie - odparł Poncin nie zatrzymując się. - Co się stało? Wszystko w porządku? - Nic się nie stało. Zjemy innym razem. - Jutro? - Ta opryskliwość zupełnie nie pasowała do Andre. Do diabła, a ja chciałem go zapytać, co powinienem... - Ja zjem z tobą, jeśli pozwolisz, Phillipie - wtrącił McFay. - Oczywiście, Jamie. Wyglądasz, jakbyś miał kaca, stary. - Mam. Ty wyglądasz podobnie. To było przyjęcie! - Owszem. Jak się czuje Malcolm? - Niezbyt dobrze. Między innymi właśnie o nim chciałbym z tobą pogadać. Znaleźli wolne miejsca. Sala była zadymiona, duszna i zatłoczona, a obecni w niej mężczyźni odziani jak zwykle w surduty. Usiedli przy stoliku w rogu. Chińscy służący roznosili tace: rostbef, kurczaki, ryby zapiekane w cieście, zupa rybna, kornwalijskie placki, yorkshirskie puddingi, solona wieprzowina, curry i misy ryżu do chińskich łapek, a do tego wszystkiego whisky, rum, dżin, porter, szampan, czerwone i białe wino oraz kufle piwa. Przy każdym gościu leżała packa na muchy. MacFay machnął packą. - Chciałbym cię poprosić, żebyś porozmawiał z Malcolmem, nie wspominając jednak, że to z mojej inicjatywy, i powiedział mu, jak to by było dobrze, gdyby nie zwlekając powrócił do Hongkongu. - Ależ, Jamie, jestem pewien, że powróci, nie potrzebuję go namawiać. Nie będzie mnie słuchał, bo dlaczegóż by miał mnie słuchać? Co się takiego stało? - Chodzi o jego matkę. To już chyba nie jest tajemnica. Nie powtarzaj mu tego, ale ona w każdym liście poleca mi, bym go zmusił do powrotu. A ja nic, do cholery, nie mogę zrobić! A kiedy jeszcze do Hongkongu dotrze wiadomość o przyjęciu i formalnych zaręczynach... - McFay wzniósł oczy ku górze. - Ajajaj! Stąd do Edo wszystko będzie w gównie. Mimo że McFay był całkowicie poważny, Tyrer się zaśmiał. 348 349 - Już i tak wszystko jest nim pokryte. Odchody cuchną jak nigdy przedtem. Ogród przy przedstawicielstwie po kolana pokryto warstwą nowego nawozu. - Tak? - Szkot zmarszczył czoło i pociągnął nosem. - Nie zauważyłem. Jak smakuje curry? - zwrócił się do jednego z sąsiadów. - Ostre, Jamie - odparł tamten i wypluł kawałek kości kurczaka na pokrytą trocinami podłogę. - Jem dokładkę. Tyrer skinął na kelnera, który przesuwał się obok, ale młodzian o wyszczerzonym uśmiechu udał, że go nie widzi. - Hej, kelner, dew neh loh moh\ - zawołał McFay z irytacją. - Dużo curry, migiem, heja! Kupcy i handlarze zaczęli się śmiać, drwić i pokrzykiwać słysząc te chińskie przekleństwa, a kapelan z batalionu Szkotów, który jadł wykwintny posiłek ze swym anglikańskim odpowiednikiem dla batalionu dragonów oraz pastorem z Osiedla, popatrzył na Jamiego z wyrzutem. Przed McFayem postawiono energicznie krwisty befsztyk. - Curry, pan, dużo tak mig-mig curry, heja - powiedział młody służący z promiennym uśmiechem. - Na litość boską, to rostbef! - McFay zniecierpliwiony odsunął talerz. - Przynieś curry, do diabła! - Ja wezmę zapiekanego kurczaka - powiedział pośpiesznie Tyrer. Służący gderając poszedł do kuchni i zaczął się tam trząść ze śmiechu. - Fay z Noble House wybuchnął jak beczka prochu, gdy pod ten jego kartoflany nos podsunąłem rostbef, udając, że według mnie to curry. Ąjajaj! Z radości omal nie narobiłem w portki. - Służący trzymał się za brzuch. - Dokuczanie cudzoziemskim diabłom to większa zabawa niż chędożenie! Inni śmieli się razem z nim, gdy nagle szef kuchni zdzielił kelnera po twarzy. - Słuchaj, ty brudny kutasie, a i wy wszyscy. Macie nie dokuczać cudzoziemskim diabłom z Noble House, chyba że Czen z Noble House na to pozwoli. Teraz zanieś curry Fay owi z Noble House i nie napluj do talerza, bo nakarmię cię bitkami z twych własnych jąder. - Ajajaj, plucie do jedzenia dla cudzoziemskich diabłów to coś zupełnie normalnego, szanowny szefie kuchni - wymamrotał młodzieniec. Głowa omal mu nie odpadła od uderzenia. Wziął również talerz z zapiekanym kurczakiem i pośpieszył wykonać polecenie. Talerz z curry i misa ryżu rąbnęły na stół przed McFayem. - Pan, curry, pan chce nie szkodzi, heja. Młodzieniec wrócił na zaplecze, przeklinając w duchu. Głowa go bolała, ale czuł satysfakcję, bo choć nie śmiał się sprzeciwić rozkazom szefa kuchni, to jednak gdy niósł dla Anglików potrawy, cały czas trzymał w talerzu brudny kciuk. - Grubiański drań - powiedział Jamie. - Stawiam dziesięć dolarów przeciwko orzechom, że ten psubrat napluł do jedzenia. 350 - Jeśli jesteś tego taki pewien, dlaczego na niego krzyczałeś? - Tyrer zaczął kroić grubą skórkę pasztetu. - Tego mu było trzeba. Im wszystkim to się należy, a na dokładkę solidny kopniak w tyłek. - McFay z apetytem zajadał żółtawe papkowate curry z baraniną i ziemniakami, w którym pływały oka tłuszczu. - Słyszałem, że przemyciłeś z Edo samuraja, który mówi trochę po angielsku. Tyrer omal nie udławił się kęsem kurczaka. - To bzdury! - Więc dlaczego, na miłość boską, zrobiłeś się prawie fioletowy? Rozmawiasz ze mną, McFayem z Noble House! Daj spokój, Phillipie, nie możesz oczekiwać, że uda ci się zachować tu taką rzecz w tajemnicy. Podsłuchiwano cię. - Na czoło Jamiego wystąpiły krople potu od pikantnej potrawy, którą jadł. Co pewien czas odganiał dłonią muchy. - To tak ostre, że mogą ci odpaść jaja, ale dość dobre. Chcesz spróbować? - Nie, dziękuję. McFay z apetytem jadł dalej. Potem, między kolejnymi kęsami, powiedział twardym, choć nadal konfidencjonalnym tonem: - Jeśli nie powiesz mi o nim wszystkiego otwarcie, stary, oczywiście tylko do mojej wiadomości, to daję ci słowo, że natychmiast przekażę tę informację jemu - McFay łyżką wskazał na Nettlesmitha, wydawcę "Yokohama Guardian", który z zainteresowaniem spoglądał w ich stronę. Trochę curry skap-nęło na obrus. - Gdy Wiluś dowie się z gazety o twojej tajemnicy, wścieknie się tak, że jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałeś. Tyrera nagle opuściło uczucie głodu. - Ja... to prawda, że pomogliśmy uciec z Edo jednemu buntownikowi - oznajmił niepewnie. - Teraz znajduje się on chwilowo pod ochroną Jej Królewskiej Mości. Niestety, nie mogę powiedzieć niczego więcej. Tajemnica urzędowa. - Pod ochroną Jej Królewskiej Mości, co? - McFay popatrzył na Tyrera badawczo. - Tak, wybacz. Usta mam zasznurowane, ani słowa więcej. Tajemnica państwowa. - Ciekawe. - McFay skończył swoją porcję i krzyknął, że chce dokładkę. - Nikomu nie pisnę słowa. - Przykro mi, ale przysiągłem dochować tajemnicy. - Tyrer pocił się, jak to zwykle bywało w Azji, z wyjątkiem zimowych i wiosennych miesięcy. Ale także ze zdenerwowania, że jego sekret wyszedł na jaw. Uznał, że może być zadowolony ze sposobu, w jaki rozmawia z Jamiem, bez wątpienia najważniejszym kupcem w Yokohamie. - Jestem pewien, że to rozumiesz. McFay skinął uprzejmie głową, pozornie skupiony na posiłku. - Doskonale rozumiem, stary. Natychmiast jak skończę, udzielę Net-tlesmithowi informacji. - Nie ośmielisz się! - Tyrer był wystraszony. - Państwowa taj... 351 - Dyrdymały z tą tajemnicą państwową - syknął McFay. - Po pierwsze, nie wierzę ci, po drugie, nawet gdyby to była prawda, my mamy prawo wiedzieć, to my jesteśmy państwem, na Boga, a nie ta zgraja dyplomatycznych nicponi, którzy nie potrafiliby nawet wypieprzyć się z najprostszej sytuacji. - Słuchaj... - Słucham. Opowiadaj, Phillipie, albo przeczytasz o tym w popołudniowym wydaniu. - McFay uśmiechnął się anielsko, wytarł z talerza resztki sosu kromką chleba, a kiedy zjadł, beknął, odsunął krzesło od stołu i zaczął wstawać. - Sam sobie będziesz winien. - Zaczekaj! - Wszystko? Zgadzasz się powiedzieć mi wszystko? - Jeśli przysięgniesz, że zachowasz to dla siebie - odparł ponuro Tyrer. - Dobrze, ale nie tutaj. Bezpieczniej będzie w moim biurze. Chodźmy. Co nowego, Gabrielu? - rzucił, gdy przechodzili obok Nettlesmitha. - Przeczytaj wydanie popołudniowe, Jamie. Wkrótce wojna w Europie, okropności w Ameryce, tu też kłuje się wojna. - To, co zwykle. Zatem do zobaczenia. - Dzień dobry, panie Tyrer. - Nettlesmith omiótł badawczym spojrzeniem Tyrera, który drapał się zamyślony. - Mam sygnalny egzemplarz ostatniego rozdziału "Wielkich nadziei" - zwrócił się ponownie do McFaya. Jamie gwałtownie przystanął, Phillip również. - Cholera, nie wierzę ci. - Dziesięć dolarów i obietnica, że dowiem się pierwszy. - O czym? - W razie gdybyś wiedział coś ciekawego. Mam do ciebie zaufanie. - Przebiegłe oczy znów popatrzyły na Tyrera, który usiłował zachować obojętny wyraz twarzy. - Dziś po południu, Gabrielu? Nie zawiedziesz mnie? - Dobrze, na godzinę, żebyś nie mógł skopiować, mam to wyłącznie do własnej dyspozycji. Musiałem użyć wszelkich swych wpływów na Fleet Street, żeby to zdo... - Ukraść. Dwa dolary? - Osiem, ale dostaniesz ją po Norbercie. - Moje ostatnie słowo: osiem i czytam pierwszy. - Plus informacja z prawem do pierwodruku? Dobrze. Jesteś dżentelmenem i erudytą, Jamie. Będę u ciebie w biurze o trzeciej. Przez otwarte okno w swoim pokoju Tyrer słyszał, jak w kapitanacie dzwon okrętowy zadzwonił osiem razy. Oparł stopy na biurku i drzemał. Tego popołudnia przepuścił ćwiczenia z kaligrafii. Nie musiał patrzyć na zegar nad kominkiem. Wiedział, że jest czwarta. Na pokładzie statków zaczynała się pierwsza popołudniowa wachta - psia wachta - dwugodzinna, trwająca od 352 czwartej do szóstej, a potem druga od szóstej do ósmej. Dalej normalne czterogodzinne wachty, aż do czwartej rano następnego dnia. Marlowe wyjaśnił mu kiedyś, że psie wachty wymyślono po to, by można było przeprowadzać rotację załóg. Tyrer ziewnął i otworzył oczy. Jeszcze pół roku temu, pomyślał, nie słyszałem o psich wachtach ani nawet nie byłem na okręcie, a teraz słysząc dzwony okrętowe rozpoznaję godzinę równie dokładnie, jakbym posługiwał się zegarem. Zegar kominkowy wybił czwartą. Zgadza się. Za pół godziny mam spotkanie z sir Williamem. Ci Szwajcarzy to potrafią robić zegarki! Lepiej niż my. Do diabła, gdzie się podział Nakama? Czyżby uciekł? Powinien wrócić już parę godzin temu. I o co, do cholery, chodzi sir Williamowi? W Bogu nadzieja, że nie odkrył mojej tajemnicy. Pewnie chce, abym przepisał jakieś depesze. Że też mam najładniejszy charakter pisma w całym przedstawicielstwie! Miałem być tłumaczem, a nie urzędnikiem! Cholera, cholera, cholera! Wstał znużony, uporządkował papiery i pochyliwszy się nad umywalką zaczął usuwać atrament z palców. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. Za Hiragą stał angielski sierżant i jakiś żołnierz. Obaj mieli postawione bagnety na karabinach i obaj byli gniewni. Hiraga zaś posiniaczony, rozczochrany, poszarzały z wściekłości i prawie nagi - bez kapelusza, bez zawoju na głowie; wieśniacze kimono niemal w strzępach. Sierżant, trzymając bagnet w pogotowiu, popchnął Japończyka do przodu i zasalutował. - Złapaliśmy go, jak wspinał się przez płot, proszę pana. Już mieliśmy tego diabła cacy uciszyć. Miał przepustkę, podpisaną przez pana. Jest prawdziwa? - Tak, tak, prawdziwa. - Skonsternowany Tyrer podszedł bliżej. - On jest tutaj gościem, sierżancie, gościem sir Williama i moim; to nauczyciel japońskiego. - Nauczyciel, co? - spytał sierżant ponuro. - No więc niech pan powi temu pieprzonemu nauczycielowi, żeby nie wspinoł sie na płoty, nie uciekoł, nie nosił samurajskiej fryzury, nie straszył ludzi i nie walczył jak wór pełen kocurów. Jeden z moich ludzi mo złamaną rękę, a drugi mo złamany nos. Jak go następnym razem złapiem na tym, nie będziem uważać. Obaj żołnierze odmaszerowali. Tyrer zamknął drzwi, podszedł do kredensu i przyniósł trochę wody. - Masz. Hiraga potrząsnął głową, dławiąc się ze złości. - Proszę. Chcesz może piwa lub sake? - Iie. - Proszę... no usiądź i powiedz, co się stało. Hiraga zaczął wyrzucać z siebie wyjaśnienia po japońsku. - Gomen nasai, Igirisu dozo. - Przepraszam, proszę mów po angielsku. 23 - - Gai-jin 353 Hiraga z wysiłkiem przeszedł na angielski i opowiadał zacinając się z gniewu. - Dużo straży przy bramie i na moście. Ja iść przez bagno, iść przez woda i płot. Ten żołnierz mnie widzi, ja staję, kłania i wyciąga przepustka, oni mnie na ziemia. Warka, ale ich za dużo. - Potem zaczął wyrzucać z siebie potok japońszczyzny, pełną jadu zapowiedź odwetu. Gdy minął mu atak złości, Tyrer stwierdził: - Przykro mi, ale to wszystko twoja wina... - Rzucił się do tyłu, gdy Hiraga na niego ruszył. - Przestań! - powiedział ze złością. - Żołnierz miał rację. Samurajowie przerażają ludzi! Sir William uprzedzał cię, żebyś był ostrożny, ja też ci mówiłem, prosiliśmy cię, żebyś zachował ostrożność. - Byłem uprzejmy, zachowywałem się poprawnie! - oznajmił Hiraga gniewnie po japońsku. - Te niewychowane małpy napadły na mnie, wyciągałem przepustkę, niełatwo ją było znaleźć. Małpy, zabiję ich wszystkich. Serce waliło Tyrerowi, a w ustach miał słodkawy smak strachu. - Słuchaj, musimy to jakoś razem rozwiązać, jak najszybciej. Jeśli sir William się o tym dowie, może wyrzucić cię z przedstawicielstwa! Ty i ja musimy to jakoś rozwiązać, rozumiesz? - Hel Co znaczy rozwiązać, proszę? Tyrer był wdzięczny za to "proszę", ale nadal żywił obawy. Ten facet jest z pewnością jednym z najbardziej niebezpiecznych, agresywnych i zapalczywych samurajów w Japonii. Na szczęście nie ma broni. - "Rozwiązać" oznacza, że należy dojść do porozumienia. Musimy rozwiązać ten problem, musimy... ty i ja, znaleźć sposób, jak mógłbyś tu bezpiecznie przebywać. Rozumiesz? - Hai. So desu ka! Wakarimasu. Taira-san ja ty rozwiązać probrem. - Hiraga powstrzymywał gniew. - Proszę, co pan proponuje? Przepustka niedobra dla żołnierz. Człowiek co mnie widzieć, nienawidzi. Jak rozwiązać ta sprawa? - Po pierwsze... po pierwsze, mamy taki dobry angielski zwyczaj: gdy chcemy rozwiązać jakiś poważny problem, pijemy herbatę. Hiraga patrzył na niego, nie rozumiejąc. Tyrer zadzwonił i polecił Czenowi, chłopcu numer jeden, podać herbatę. Chińczyk zerkał na Hiragę podejrzliwie, a za plecami chował groźnie wyglądający tasak. Gdy czekali na herbatę, Tyrer usiadł na krześle i patrzył z powagą przez okno. Bardzo pragnął zapytać Japończyka o Fujiko, ale był zbyt dobrze wychowany, by napomknąć o tym bezpośrednio. Niech piekło pochłonie tego typa, pomyślał, mógłby z własnej inicjatywy coś mi powiedzieć, a nie kazać mi czekać. Wie przecież, jak się niepokoję. Muszę go nauczyć angielskich manier, pouczyć, żeby nie tracił panowania nad sobą, żołnierze mieli całkowitą rację. Muszę zrobić z niego angielskiego dżentelmena. Ale jak? I jeszcze jest ten pieruńsko przebiegły cholerny Jamie. Dziś po lunchu poszedł z McFayem do jego biura. McFay wmusił w niego kieliszek brandy i po kilku minutach Tyrer wszystko mu opowiedział. 354 - Och, Phillipie, jesteś taki inteligentny - stwierdził McFay z niekłamanym zachwytem. - Ten chłoptaś to prawdziwa kopalnia złota, trzeba mu tylko będzie zadawać właściwe pytania. Czy powiedział ci, skąd pochodzi? - Chóshu, tak chyba mówił. - Chciałbym z nim porozmawiać... prywatnie. - Jeśli spotka się z tobą, inni się o tym dowiedzą i wieści dotrą... dotrą wszędzie. - Jeśli ja o tym wiem, Norbert na pewno też już wie. I bakufu wie... nie są przecież głupcami. Wybacz, ale tu nie ma tajemnic, wielokrotnie ci to mówiłem. - W porządku, poproszę go. Ale spotkacie się tylko w mojej obecności. - Posłuchaj, Phillipie, to nie jest naprawdę konieczne, masz tyle pracy. Nie chciałbym zabierać ci czasu. - Tak albo nie! - Jesteś twardym człowiekiem - McFay westchnął. - W porządku. - I jeszcze gdybym dostał do przeczytania ostatni rozdział, za darmo, powiedzmy jutro. Załatw to z Nettlesmithem. - Równie dobrze moglibyśmy się złożyć, dlaczego tylko ja mam płacić tę zdumiewającą sumę ośmiu dolarów! - A więc nie ma spotkania i zawiadamiam sir Williama. Tyrer uśmiechnął się do siebie na wspomnienie kwaśnej miny McFaya. - Cza, pan, dużo, mig, mig. - Czen postawił tacę. Nie miał już ze sobą tasaka, zostawił go jednak tuż za drzwiami. Tyrer, poważny i skupiony, nalał herbaty sobie i Hiradze, dodał mleka i cukru i rozkoszując się, zaczął popijać gorący, ciemny napar. - O, jak dobrze. Hiraga zrobił to samo. Musiał całą siłą woli powstrzymać się, by nie krzyczeć łykając parzący płyn i by dopić do końca tej najobrzydliwszej cieczy, jakiej w życiu kosztował. - Dobre, co? - Tyrer uśmiechał się promiennie, odstawiając filiżankę. - Nalać ci jeszcze? - Nie, nie, dziękuję. Angierski zwyczaj, tak? - Angielski i amerykański, owszem, ale nie francuski. Francuzi - Tyrer wzruszył ramionami - nie mają wyczucia smaku. - Ah, so ka? - Hiraga wyczuł lekceważący ton. - Francuskie to nie to samo, co angierskie? - zapytał, udając nieświadomego i wstrzymując się z okazywaniem złości. - Jako żywo, nie! Jesteśmy zupełnie inni. Oni są na kontynencie, my jesteśmy wyspiarzami jak wy. Inne zwyczaje, inna kuchnia, rząd, wszystko, i oczywiście Francja nie jest tak potężna jak Brytania. - Tyrer wsypał jeszcze jedną łyżeczkę cukru, zadowolony, że wściekłość Japończyka gdzieś się rozwiała. - Zupełnie inni. - Ach, tak? Angria i Francja... wojny? 355 - Kilkadziesiąt razy w historii. - Tyrer zaśmiał się. - Ale w innych wojnach: sojusznicy. Byliśmy sojusznikami w ostatnim konflikcie. - Opowiedział mu w skrócie o wojnie krymskiej, potem o Napoleonie Bonapartem, Rewolucji Francuskiej i o obecnym cesarzu Ludwiku Napoleonie. - Jest siostrzeńcem Bonapartego, skończony bufon. Bonaparte taki nie był, ale to najgorszy człowiek, jaki się kiedykolwiek urodził, jest odpowiedzialny za śmierć setek tysięcy ludzi. Gdyby nie Wellington i Nelson, i nasza armia, zawojowałby cały świat. Rozumiesz, o czym mówię? - Nie każde słowo, ale rozumiem. - Pojmował sens tego wszystkiego, ale nie mógł pojąć, jakże to znamienitego generała można uważać za kogoś złego. - Proszę darej, Taira-san. Przez chwilę Tyrer kontynuował wykład z historii, a potem stwierdził: - Teraz wróćmy do twoich spraw. Kiedy szedłeś tu z Yoshiwary, wartownicy nie robili ci trudności? - Nie, udawam, że niosę warzywa. - To dobrze. A przy okazji, czy widziałeś Raiko-san? - Tak. Fuijko niemożriwe jutro. - Och. Nic nie szkodzi - Tyrer wzruszył ramionami, choć przeżywał tortury. Hiraga dostrzegł jednak to ogromne rozczarowanie i delektował się nim. Sonno-joi, pomyślał posępnie. Powinien był wykupić usługi Fujiko dla siebie, ale nie zależało mu na tym. "Ponieważ płacisz dobrze, choć nie tak jak gai-jin, zgadzam się - powiedziała Raiko. - Ale on ma z nią iść do łóżka pojutrze. Nie chciałabym, by znalazł sobie inną..." - Nakama-san - ciągnął Tyrer - widzę jedyny skuteczny sposób, by ci tu zapewnić bezpieczeństwo: nie powinieneś nigdy stąd wychodzić. Nie będę cię więcej posyłał do Yoshiwary. Powinieneś tu pozostać, wewnątrz przedstawicielstwa. - Repiej, Taira-san, zostać w wiosce, znareźć bezpieczny dom. Za płotem bezpieczniej. Każdy dzień ja przyjść, gdy wschód arbo gdy ty chcieć uczyć i robić rekcje. Ty dobry nauczycier, sensei. To rozwiązuje probrem, tak? Tyrer wahał się. Nie chciał wypuszczać go spod kurateli, ale też jego bliska obecność nie była mu już potrzebna. - Dobrze, jeśli pokażesz mi, gdzie to dokładnie jest, i powiadomisz mnie, gdybyś zechciał się przenieść gdzie indziej. - Zgoda - powiedział natychmiast Hiraga. - Proszę, ty mówi żołnierzom, że ja móc być tu i w wiosce. - Tak, powiem. Jestem pewien, że sir William się zgodzi. - Dziękuję, Taira-san. Powie też żołnierzom, że jeśri atak znowu, to ja biorę katana. - Nie waż się! Zakazuję ci, sir William zakazał tego! Żadnej broni, żadnych mieczy! - Proszę, powie żołnierzom, żaden atak, proszę. 356 - Dobrze, powiem, ale jeśli będziesz tu nosił miecz, zostaniesz zabity, zastrzelą cię! - Proszę, żaden atak. Wakatta? Tyrer nie odpowiedział. Wakatta to tryb rozkazujący od wakarimasu ka: czy rozumiesz? - Domo. Z powstrzymywaną gwałtownością, którą Tyrer prawie czuł węchem, Na-kama ponownie podziękował i powiedział, że powróci o zachodzie, by zaprowadzić go do bezpiecznego domu i będzie gotów odpowiedzieć na każde zadane pytanie. Skłonił się sztywno. Tyrer zrobił to samo. Kiedy się odwrócił, by wyjść, Tyrer zobaczył, jak rozległe są siniaki na plecach i nogach Japończyka. Tej nocy wiał zmienny wiatr, powierzchnię morza łamały krótkie fale. Na redzie okręty floty stały na kotwicy i gotowały się do snu. Marynarze z pierwszej wachty, którzy rozpoczynali służbę o ósmej wieczór, znajdowali się już na swoich miejscach. Ponad pięćdziesięciu mężczyzn siedziało w celach za rozmaite przewinienia. Sześciu - bardziej lub mniej targanych strachem - splatało dla siebie samych bicze z dziewięciu rzemieni; o świcie mieli otrzymać po pięćdziesiąt razów za naruszenie porządku i żołnierskiej dyscypliny: jeden z nich zagroził, że skręci kark bosmanowi pederaście, trzech wdało się w bójkę, inny ukradł porcję rumu, a jeszcze inny sklął oficera. Dziewięć pogrzebów morskich wyznaczono na wczesny ranek. Izolatki na wszystkich sześciu okrętach wypełnione były cierpiącymi na dyzenterię, biegunkę, krup, koklusz, szkarlatynę, świnkę, choroby weneryczne, przepuklinę lub rozmaite urazy chirurgiczne - to, co zwykle, z wyjątkiem czternastu niebezpiecznych przypadków ospy na statku flagowym. Chorym zalecano przeważnie puszczanie krwi i radykalne przeczyszczenie - większość lekarzy była po prostu cyrulikami - kilku pacjentów miało jednak szczęście: zaordynowano im tynkturę doktora CoUisa, którą ten wynalazł podczas wojny krymskiej i dzięki której o trzy czwarte obniżyła się śmiertelność na dyzenterię. Wystarczyło sześć kropli ciemnego, zawierającego opium płynu i kiszki chorego zaczynały się uspokajać. W Przedstawicielstwie Brytyjskim wszyscy przygotowywali się do kolacji i do najbardziej wyczekiwanej pory dnia: wieczornej pogawędki. Omawiano dzisiejsze wydarzenia - dzięki Bogu, jutro ma przybyć statek pocztowy - rozmawiano w gronie przyjaciół, śmiano się z pieprznych plotek, wspominano bal zaręczynowy, mówiono o problemach w interesach, spekulowano na temat wybuchu wojny, ktoś napomknął o ostatnio przeczytanej książce, ktoś inny napisał opowiadanie lub ułożył wiersz. Snuto opowieści o burzach na morzu, o polarnych krainach lub pustyniach, o wyprawach do egzotycznych zakątków Imperium Brytyjskiego - Nowej Zelandii, Afryki i Australii, z których znano 357 zaledwie rejony przybrzeżne - albo na Dziki Zachód Ameryki i Kanady. Wspominano gorączkę złota w Kalifornii oraz podróże do hiszpańskiej, francuskiej albo rosyjskiej części Ameryki - Dmitri pożeglował kiedyś z San Francisco na północ do rosyjskiej Alaski, głównie wzdłuż słabo opisanego na mapach zachodniego wybrzeża. Każdy z mężczyzn mówił o dziwnych krajobrazach, jakie widział, o dziewczynach, których kosztował, o wojnach, których był świadkiem. Dobre wino, drinki, fajka, tytoń z Wirginii, kilka szklaneczek na dobranoc w klubie, potem pacierze i spać. Zwykły wieczór Anglika na terenach Imperium Brytyjskiego. Niektórzy gospodarze wyspecjalizowali się w śpiewach i recytacji albo w czytaniu wyjątków z interesujących powieści. Dziś wieczór goście specjalnie zaproszeni przez Norberta Greyfortha - każdy z nich musiał przysiąc dochowania tajemnicy - mieli wysłuchać ostatniego rozdziału powieści Di-ckensa. Greyforth, kiedy tylko udostępniono mu na godzinę egzemplarz pisma, zagonił wszystkich swych pięćdziesięciu urzędników do przepisywania. "Jeśli informacja o tym przedostanie się na zewnątrz, wszyscy zostaniecie zwolnieni" - zagroził. W klubie nadal omawiano wczorajszy bal i debatowano nad tym, jak by tu urządzić następny. - Może co tydzień rąbnąć coś podobnego? Mógłbym codziennie oglądać, jak Anielskie Cycki fika nogami i pokazuje swoje majtki, tak samo jak Niesforną Nellie Fortheringill... - Przestań ją nazywać Anielskie Cycki, bo oberwiesz! - Ma anielskie cycki i jest Anielskie Cycki! Przy wtórze okrzyków i gwizdów zaczęła się bójka. Przyjmowano zakłady. Dwaj rywale, Lunkchurch i Grimm, obaj kupcy, stanęli do pojedynku, usiłując się nawzajem obić do nieprzytomności. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, przy nadbrzeżu, stał w ogrodzie duży ceglany budynek Przedstawicielstwa Brytyjskiego. Na podwórzu znajdował się maszt, a całość otoczono obronnym ogrodzeniem, jak większość ważnych siedzib. Sir William ubrany był do kolacji, podobnie jak jego gość, admirał. Obaj wściekli. - Cholerne psubraty! - oświadczył admirał, bardziej niż zwykle czerwony na twarzy. Podszedł do kredensu i nalał sobie kolejną dużą whisky. - To się w głowie nie mieści. - Absolutnie. - Sir William odłożył zwój i popatrzył gniewnie na Johanna i Tyrera, których miał przed sobą. Godzinę temu posłaniec przyniósł zwój od japońskiego gubernatora, który wysłał go w imieniu bakufu. - Przepraszam, to bardzo pilne. List nie był jednak napisany jak zwykle po holendersku, ale po japońsku. Za zgodą Seratarda Johann dobrał do współpracy jednego z przebywających właśnie w Yokohamie francuskich jezuitów i przetłumaczyli zgrubnie pismo, 358 a Tyrer sformułował je natychmiast w poprawnej angielszczyźnie. Wiadomość pochodziła od Rady Starszych, a podpisana była przez Anjo: Komunikat w formie depeszy. Z rozkazu shoguna, przesłanego z Kioto, wstępny termin spotkania z roju i mającego się odbyć tego samego dnia spotkania z shogunem, ustalony pierwotnie na za dziewiętnaście dni, zostaje przesunięty o trzy miesiące, gdyż Jego Wysokość nie wróci przed tą datą. Zawiadamiam Was o tym, zanim odbędzie się narada ustalająca szczegóły. Druga rata podarunku odroczona jest o trzydzieści dni. Pełne szacunku i uniżone zawiadomienie. - Johann - sir William mówił lodowatym głosem - czy określiłbyś to jako wyjątkowo niegrzeczne, nieuprzejme i nikczemne? - Sądzę, że tak by to można określić - stwierdził Szwajcar ostrożnie. - Na litość boską, spędziłem całe dnie negocjując, grożąc, nie śpiąc, ponownie ustalając warunki, aż przysięgli na głowę shoguna, że piątego listopada odbędzie się spotkanie z bakufu w Edo, a szóstego z shogunem. A teraz to pismo! - Sir William opróżnił swoją szklaneczkę, zakrztusił się i przez prawie pięć minut klął po angielsku, francusku i rosyjsku. Obecni przysłuchiwali się z uznaniem soczystym przekleństwom. - Słusznie - orzekł w końcu admirał. - Panie Tyrer, niech pan naleje sir Williamowi jeszcze dżinu. Tyrer natychmiast posłuchał. Sir William wyjął chusteczkę, wydmuchał nos, zażył tabaki i ponownie wydmuchał nos. - Niech ich wszystkich cholera weźmie! - Co pan proponuje, sir Williamie? - spytał admirał, usiłując ukryć wyraz zadowolenia na twarzy, spowodowanego poniżeniem, jakiego doznał jego oponent. - Oczywiście, od razu odpowiem. Proszę rozkazać flocie, by wyruszyła jutro do Edo i zbombardowała wskazane przeze mnie pozycje w tamtejszym porcie. Niebieskie oczy admirała zwęziły się. - Myślę, że powinniśmy to omówić na osobności. Panowie! Tyrer i Johann natychmiast skierowali się ku drzwiom. - Nie - stwierdził krótko sir William. - Johann, możesz odejść. Poczekaj, proszę, na zewnątrz. Pan Tyrer należy do moich zaufanych pracowników i zostanie. Admirał, któremu poczerwieniał kark, nic nie odparł. - Zna pan bardzo dobrze mój pogląd na temat bombardowania - powiedział, gdy zamknęły się drzwi. - Dopóki nie nadejdzie polecenie z Anglii, nie wydam, powtarzam: nie wydam rozkazu, chyba że zostanę zaatakowany. - Pana stanowisko uniemożliwia negocjacje. Źródłem naszej siły są nasze armaty, i koniec! - Zgadzam się z tym, mam tylko zastrzeżenia co do czasu podjęcia działań. 359 - Ustalenie terminu należy do mnie. To tyle. Niech więc pan wyda rozkaz lekkiego bombardowania, dwadzieścia pocisków na wybrane przeze mnie cele. -- Do diabła! Czyżbym nie wyraził się jasno? Gdy nadejdą rozkazy, spalę Japonię, jeśli tak będzie trzeba, ale nie wcześniej. Sir William poczerwieniał. - Pańska niechęć do wspierania polityki Jej Królewskiej Mości jest wprost niepojęta. - Chyba główną rolę grają w tej sprawie osobiste ambicje. Jakie znaczenie ma te kilka miesięcy? Żadne. To wyłącznie rozwaga! - Niech diabli wezmą rozwagę - powiedział ze złością sir William. - Oczywiście dostaniemy instrukcje, by postępować tak jak ja, powtarzam panu: tak jak ja radzę. Zwlekanie jest nierozważne. W jutrzejszej poczcie zażądam, by zastąpiono pana oficerem bardziej wrażliwym na interesy Jej Królewskiej Mości. I zaprawionym w bojach. Admirał zrobił się purpurowy. Niewiele osób wiedziało, że w całej swej karierze nigdy nie brał udziału w żadnej akcji, ani morskiej, ani lądowej. - To należy do pańskich prerogatyw, panie ministrze - odparł, gdy odzyskał mowę. - Na razie, do chwili zmiany na moim stanowisku albo na pańskim, ja dowodzę siłami Jej Królewskiej Mości w Japonii. Dobranoc, panie ministrze. - Wyszedł trzaskając drzwiami.- Grubiański sukinsyn - wymamrotał sir William i nagle ze zdziwieniem dostrzegł Tyrera, który stał z tyłu za nim, poza jego polem widzenia, zmrożony tym wybuchem. - Lepiej niech pan trzyma język za zębami. Uczyli pana tego? - Tak jest, proszę pana, oczywiście, proszę pana. - To tyle. - Sir William postanowił później zająć się tym węzłem gordyjskim: bakufu, roju i upartym admirałem. - Panie Tyrer, niech pan sobie naleje sherry, mam wrażenie, że się to panu przyda. I proszę zjeść z nami kolację, bo admirał odrzucił zaproszenie. Gra pan w tryktraka? - Tak, proszę pana, dziękuję, proszę pana - odparł Tyrer potulnie. - Dopóki pamiętam, co to za potyczka pańskiego ulubieńca samuraja z armią brytyjską? Tyrer podał szczegóły zajścia i propozycję rozwiązania sprawy, ale nie wspomniał o tym, że jego sensei zagroził użyciem miecza. Czuł się winny, że ukrywa fakty przed ministrem. - Chciałbym go zatrzymać, oczywiście za pańskim pozwoleniem, panie ministrze. On jest bardzo dobrym nauczycielem i myślę, że będzie dla nas bardzo użyteczny. - Wątpię, a to, byśmy nie mieli tu więcej kłopotów, jest znacznie ważniejsze. Nie wiadomo, co on zrobi, może stać się prawdziwą żmiją w naszym gnieździe. Rozkazuję, żeby się wyniósł jutro. - Ale, panie ministrze, on przecież już przekazał tyle cennych informacji - wypalił Tyrer czując, że jest w rozpaczliwym położeniu. - Powiedział mi na przykład, że shogun to chłopiec, zaledwie szesnastoletni, i jest tylko 360 marionetką bakufu, a prawdziwa władza należy do mieszkającego w Kioto cesarza. Nazwał go kilkakrotnie mikado. - Boże Wszechmogący! - wykrzyknął sir William. - Czy to wszystko prawda? Tyrer już miał powiedzieć o tym, że jego Japończyk mówi po angielsku, ale się powstrzymał. - Nie wiem jeszcze, panie ministrze, nie miałem czasu, by go porządnie wypytać, trudno z niego coś wyciągnąć, ale, owszem, sądzę, że to prawda. Sir William przyglądał się Tyrerowi, zelektryzowany informacjami, które uzyskał. - Co on panu jeszcze powiedział? - Dopiero zacząłem z nim rozmowy i wszystko wymaga czasu. - Tyrer był coraz bardziej podekscytowany. - Mówił mi o róninach. To słowo oznacza falę, nazywa się ich tak, gdyż są wolni jak fale. Wszyscy są samurajami, ale z różnych powodów postawionymi poza prawem. Większość z nich to przeciwnicy bakufu, jak Nakama, który jest zdania, że bakufu zagarnęli władzę należną midako, przepraszam, mikado, jak już mówiłem. - Niech pan poczeka, nie tak szybko, nie tak szybko, panie Tyrer. Mamy mnóstwo czasu. Więc co to dokładnie znaczy "rónin"? Tyrer wyjaśnił to ponownie. - Dobry Boże! - Sir William pomyślał przez chwilę. - Więc są to samurajowie wyjęci spod prawa albo dlatego, że ich król popadł w niełaskę, albo przez własnego króla za popełnienie prawdziwych bądź domniemanych zbrodni, albo z własnej woli. Tworzą bandy, by obalić władzę marionetkowego shoguna. Czy tak? - Tak, panie ministrze. Nakama twierdzi, że to rząd nielegalny. Sir William dopił dżin kręcąc głową; zdumiony i podniecony analizował te wiadomości. - Zatem Nakama jest róninem. Pan nazywa go opozycjonistą, a ja nazwałbym go wywrotowcem. - Tak, panie ministrze. Przepraszam, czy mógłbym usiąść? - zapytał Tyrer niepewnie, gotów wyrzucić z siebie całą prawdę o Nakamie i zarazem bojąc się to uczynić. - Oczywiście, oczywiście, panie Tyrer, przepraszam. Ale najpierw niech pan naleje sobie jeszcze sherry i przyniesie mi łyk dżinu. - Sir William obserwował Tyrera, zadowolony z niego, ale trochę zdezorientowany. Lata obcowania z dyplomatami, szpiegami, półprawdami, kłamstwami i jawną dezinformacją nauczyły go ostrożności i teraz czuł, że coś się przed nim ukrywa. Wziął szklankę. - Dziękuję. Niech pan usiądzie na tym krześle, jest najwygodniejsze. Na zdrowie! Musi pan bardzo dobrze mówić po japońsku, jeśli odkrył pan to wszystko w tak krótkim czasie - powiedział swobodnie. - Nie, panie ministrze, niestety, nie mówię, ale poświęcam temu cały swój czas. Z Nakama to przeważnie sprawa cierpliwości: gesty, trochę słów 361 angielskich i japońskich oraz wyrażeń, których nauczył mnie Andre Poncin. Bardzo mi pomógł, panie ministrze. - Czy Andre wie, co ten człowiek panu powiedział? - Nie, panie ministrze. - Niech mu pan nic nie mówi. Absolutnie nic. A ktoś jeszcze? - Nikt, z wyjątkiem Jamiego McFaya. - Tyrer łyknął sherry. - Już wcześniej wiedział trochę, a poza tym ma dar przekonywania i... w każdym razie, wydusił ode mnie informacje na temat shoguna. - Owszem - westchnął sir William - Jamie ma dar przekonywania, mówiąc łagodnie. I zawsze wie znacznie więcej, niż się do tego przyznaje. Siedział rozparty w wygodnym starym skórzanym fotelu i popijał dżin. Analizował te bezcenne nowe wiadomości i przeredagowywał w myślach swą odpowiedź na dzisiejsze grubiańskie posłanie. Zastanawiał się, do jakiego stopnia może blefować i czy może zaufać informacjom Tyrera. Jak zawsze w podobnych okolicznościach ze ściśniętym żołądkiem wspomniał, co mu na pożegnanie powiedział podsekretarz stanu o jego perspektywach w razie niepowodzenia. - Jeśli chodzi o Nakamę - odezwał się w końcu - to przystaję na pański plan, Phillipie... czy mogę mówić do pana po imieniu? Tyrer zaczerwienił się z zadowolenia na ten nieoczekiwany zaszczyt. - Oczywiście, panie ministrze, dziękuję panu. - Dobrze, dziękuję. Tymczasowo zgadzam się na twój plan. Ale, na Boga, bądź z nim ostrożny, nie zapominaj, że róninowie popełnili te wszystkie morderstwa, wyjąwszy zabójstwo biednego Canterbury'ego. - Będę ostrożny, sir Williamie. Proszę się nie martwić. - Wydobądź od niego, ile ci się tylko uda, ale nikomu o tym nie mów. I od razu przekazuj mi wszystkie informacje. Na Boga, bądź ostrożny, zawsze miej rewolwer pod ręką i gdyby okazał najmniejsze oznaki agresji, wrzeszcz, że cię mordują. Zastrzel go lub każ zakuć w kajdany. W Przedstawicielstwie Francuskim w Yokohamie Angelikue przy pomocy Ah Soh przebierała się do kolacji, która miała się rozpocząć za godzinę. Tak Seratard chciał uczcić jej zaręczyny z Malcolmem. Potem zaplanowano słuchanie muzyki. - Ale nie graj zbyt długo, Andre, powiedz, że jesteś zmęczony - ostrzegła Angelikue wcześniej Poncina. - Zostaw sobie odpowiednio dużo czasu dla wypełnienia swej misji, dobrze? Mężczyźni są tak szczęśliwi. Była zadowolona i równocześnie smutna, że się przeprowadziła. Tak jest rozsądniej i lepiej, myślała. Za trzy dni mogę przenieść się z powrotem. Nowe życie, nowe... - Co złe, panenka? - Nic takiego, Ah Soh. - Angelikue z całej siły starała się nie myśleć o tym, co wkrótce będzie musiała wycierpieć, i skryć swój strach. 362 Przy tej samej ulicy mieściły się również inne przedstawicielstwa, a także - usytuowany w najlepszym miejscu na nadbrzeżu - budynek Struanów, teraz rzęsiście oświetlony, podobnie jak sąsiedni dom firmy Brock i Synowie. W obu domach liczni urzędnicy i wekslarze nadal zajęci byli pracą. Dziś Malcolm Struan przeniósł się do apartamentu tai-pana, znacznie większego i wygodniejszego od pomieszczeń, które zajmował dotychczas; w tej chwili z wysiłkiem wkładał wieczorowe ubranie. - Co mi radzisz, Jamie? Nie wiem, do diabła, jak postąpić z matką, co zrobisz z jej listami, ale to mój problem, nie twój. Tobie też groziła, prawda? - To wszystko jest dla niej okropnie trudne - McFay wzruszył ramionami. - Z jej punktu widzenia, ona ma rację, chce dla ciebie jak najlepiej. Myślę, że zamartwia się na śmierć o twoje zdrowie i tym, że jesteś tak daleko, a ona nie może tu przyjechać. Żadnych spraw firmy nie da się załatwić z Yokohamy, wszystko z Hongkongu. "China Cloud" wypływa za parę dni z Szanghaju, a potem szybko wyrusza dalej do Hongkongu. Popłyniesz na niej? - Nie i proszę, nie podnoś więcej tej sprawy - odparł Struan ostro. - Powiadomię cię, kiedy my, to znaczy Angelikue i ja, będziemy wyjeżdżać. Pokładam w Bogu nadzieję, że matki nie ma na pokładzie "China Cloud". Tego byłoby już nadto. - Struan pochylił się, by wciągnąć buty, ale mu się to nie udało, ból był zbyt wielki. - Przepraszam, czy mógłbyś mi pomóc? Dziękuję. - Potem wybuchnął. - Doprowadza mnie do szału to, że jestem jak pierdolony kaleka! - Mogę to sobie wyobrazić. - McFay ukrył zdziwienie. Po raz pierwszy słyszał, jak Malcolm w ten sposób przeklina. - Ze mną byłoby tak samo... nie, nie tak samo, znacznie gorzej - dodał uprzejmie. Lubił Struana, podziwiał jego odwagę. - Poczuję się dobrze, gdy weźmiemy ślub i skończy się to całe czekanie, wszystko będzie wreszcie uporządkowane. - Z wysiłkiem skorzystał z nocnika. Jak zawsze czuł ból i zobaczył w moczu kilka smużek krwi. Powiedział Hoagowi o tym wczoraj i usłyszał, że ma się tym nie przejmować. - To dlaczego wygląda pan na zmartwionego? - Nie, Malcolmie, to zwykła troska. Przy takich niebezpiecznych wewnętrznych ranach należy zwracać uwagę na wszelkie objawy podczas procesu gojenia... Struan skończył, pokuśtykał do krzesła przy oknie i usiadł z ulgą. - Jamie. Chciałem cię prosić o przysługę. - Oczywiście. Wszystko, co będę mógł zrobić. - Czy mógłbyś... w każdym razie muszę mieć kobietę, nie załatwiłbyś tego w Yoshiwarze? Jamie był zaskoczony. - Ja... tak, chyba tak. - Po czym dodał: - Czy to mądre? Poryw wiatru załomotał okiennicami i zatargał drzewami. Kilka obluzo- 363 wanych dachówek spadło na ziemię, płosząc szczury żerujące na stosie śmieci, rzuconych niedbale na High Street, oraz w okrężnym kanale, przepełnionym i cuchnącym, który służył również za rynsztok. - Nie - odrzekł Malcolm. Pół mili od budynku Struanów, w pobliżu Miasta Pijaków, w niczym nie wyróżniającym się wiejskim japońskim domu, Hiraga leżał na brzuchu, nagi. Brał masaż. Dom był zwykły, frontem przylegał do obskurnej ulicy. Identyczny jak inne, które stały obok po obu stronach wąskiej drogi gruntowej i z których każdy służył jako mieszkanie, magazyn i sklep w ciągu dnia. Wewnątrz, jak wiele domów należących do znaczniejszych kupców, lśnił czystością: wypucowany, wypieszczony i obszerny. Mieszkał tu shoya, starszy wioski.Masażystka była ślepa. Miała nieco ponad dwadzieścia lat. Mocno zbudowana, o łagodnej twarzy i słodkim uśmiechu. Zgodnie ze starodawnym zwyczajem panującym w całej Azji, niewidomi mieli monopol na uprawianie tej sztuki, choć zdarzali się również adepci o zdrowych oczach. Zgodnie zaś z innym starodawnym zwyczajem, niewidomy był zawsze bezpieczny i nigdy go nie niepokojono. - Jesteś bardzo silny, samurai-sama - powiedziała przerywając ciszę. - Ci, co pana zaatakowali, albo umarli, albo są poważnie ranni. Przez chwilę Hiraga nie odpowiadał. Odprężał się pod dotknięciem mądrych, sprawnych palców, wyszukujących napięte mięśnie. - Niewykluczone. - Proszę, chciałabym coś zaproponować. Mam specjalną oliwę z Chin, która przyśpieszy gojenie pańskich ran i stłuczeń. Uśmiechnął się: masażystki często stosowały taki wybieg, by dostać dodatkową zapłatę. - Dobrze, zastosuj ją. - Och, ale pan się uśmiechnął, czcigodny samuraju! To nie jest sztuczka, by otrzymać trochę pieniędzy - powiedziała od razu. Palcami ugniatała mu bok. - Moja babka, która również była niewidoma, przekazała mi sekret tej oliwy. - Skąd wiedziałaś, że się uśmiechnąłem? Zaśmiała się, i przypomniało mu to głos unoszącego się rankiem w przestrzeni skowronka. - Śmiech zaczyna się w różnych partiach ciała. Moje palce słuchają pana, pańskich mięśni, a czasami nawet pańskich myśli. - A o czym teraz myślę? - O sonnd-jdi. Ach, więc mam rację! - Znowu jej śmiech zbił go z tropu. - Ale niech się pan nie obawia, nic pan nie powiedział, gospodarze tego domu nic nie powiedzieli, ja też nic nie powiem. Moje palce poinformowały 364 , I mi mnie, że jesteś, panie, wybitnym szermierzem; jeszcze takiemu nie posługiwałam. To jasne, że nie należysz, panie, do bakufu, a zatem musisz być róninem, i to z wyboru, skoro ten dom cię, panie, gości, czyli jesteś shishi, pierwszym, jaki tu kiedykolwiek zawitał. - Skłoniła się. - To dla nas ogromny zaszczyt. Gdybym była mężczyzną, popierałabym sonnó-joi. Jej twarde jak stal palce umyślnie nacisnęły unerwione miejsce i poczuła, jak przez jego ciało przeszła fala bólu. Sprawiała jej przyjemność świadomość, że może mu bardzo pomóc; bardziej niż on sam zdaje sobie z tego sprawę. - Tak mi przykro, ale to miejsce ma wielkie znaczenie dla regeneracji pańskiego organizmu i obiegu życiodajnych soków. Odchrząknął. Ból przygwoździł go do futonów, a mimo to odczuwał dziwną przyjemność. - Czy twoja babka też była masażystka? - Tak. W mojej rodzinie przynajmniej jedna dziewczyna w co drugim pokoleniu rodzi się niewidoma. W tym życiu na mnie wypadła kolej. - Karma. - Tak. Mówiono, że obecnie w Chinach ojcowie lub matki oślepiają jedną ze swych córek, by miała zapewnioną pracę przez całe życie, gdy dorośnie. Hiraga nigdy nie słyszał o czymś takim, ale uwierzył w to i nie posiadał się z oburzenia. - To nie są Chiny i nigdy nie będą. Pewnego dnia zawojujemy Chiny i ucywilizujemy je. - liii, tak mi przykro, że zakłóciłam pańską harmonię, panie, proszę o wybaczenie, tak mi przykro. Ach, już lepiej, jeszcze raz przepraszam, proszę o wybaczenie. Mówił pan, panie... ucywilizować Chiny? Jak chciał dyktator Nakamura? Czy to możliwe? - Tak, pewnego dnia. Naszym przeznaczeniem jest zawładnięcie Smoczym Tronem, tak jak twoim przeznaczeniem jest masowanie i milczenie. - Tak, panie - zaśmiała się łagodnie. Hiraga westchnął, gdy jej palec wycofał się z miejsca ucisku, a ból zastąpiło kojące ciepło. A więc wszyscy wiedzą, że jestem shishi, pomyślał. Kiedy zostanę zdradzony? A dlaczego nie? Dwa koku to fortuna. Niełatwo było się tu schronić. Gdy Hiraga wszedł w ten rejon miasta, zaległa pełna przerażenia cisza, bo oto wkroczył samuraj, samuraj bez mieczy, wyglądający na dzikiego człowieka. Ulice opustoszały i tylko ci, co znajdowali się najbliżej, uklękli i czekali na swój los. - Ty, starcze, gdzie tu macie najbliższą ryokan, gospodę? - W ogóle nie mamy, panie, nie jest potrzebna, czcigodny panie. - Stary sklepikarz bełkotał ze strachu. - Nie jest potrzebna, bo w pobliżu mamy Yoshiwarę, większą niż niejedno miasto. Można tam się zatrzymać w kilkunastu miejscach i są tam setki dziewcząt, nie licząc służących, trzy prawdziwe gejsze i siedem praktykantek. Trzeba iść tędy. 365 - Dosyć! Gdzie mieszka shoya? - Tam, panie. - Gdzie, głupcze? Wstań i pokaż mi drogę. Nadal wściekły poszedł za przewodnikiem, mając ochotę walnąć w te patrzące na niego z każdej szpary ślepia i zatkać te szepczące gęby. - Tu, panie. Hiraga odprawił go ruchem dłoni. Znak przed otwartym sklepem, wypełnionym przeróżnymi towarami, ale pustym w tej chwili, oznajmiał, że to siedziba i biuro Ichi Ryoshiego, shoyi, handlarza ryżem i bankiera, jokoham-skiego agenta Gyokoyama. Gyokoyama było nadzwyczaj wpływowym w Edo i Osace zaibatsu - terminem tym określano sieć przedsiębiorstw rodzinnych. Jego członkowie handlowali ryżem, wyrabiali sake i piwo, a co najważniejsze - byli bankierami. Hiraga powściągnął swój gniew. Z największą uprzejmością zapukał, przykucnął na piętach i czekał, usiłując zapanować nad bólem po razach zadanych przez dziesięcioosobowy patrol. Po dłuższym czasie ze sklepu wyszedł mężczyzna w średnim wieku o wyrazistej twarzy, uklęknął i pokłonił się. Hiraga również się pokłonił, przedstawił się jako Nakama Otami i powiedział, że jego dziadek też jest shoya. Nie wspomniał gdzie, ale podał dostatecznie wiele informacji, by było to wiarygodne. Jako że nie ma tu ryokan, gdzie by się można było zatrzymać, może shoya ma wolny pokój dla gości? - Mój dziadek też ma zaszczyt współpracować z zaibatsu Gyokoyama. Jego wieśniacy sprzedają wszystkie swoje plony za pośrednictwem tej firmy - mówił uprzejmie. - Prosiłbym pana, by posłał pan do nich do Osaki list zastawny i byłbym wdzięczny, gdyby dał mi pan a conto trochę gotówki. - Bliżej stąd do Edo niż do Osaki, Otami-san. - Tak, ale wygodniej jest mi to załatwić w Osace - odparł Hiraga, nie chcąc ryzykować załatwiania sprawy w Edo i narażać się na ewentualne przecieki do bakufu. Zauważył, że shoya przygląda mu się chłodno, ze skrywaną nienawiścią, ale nawet daimyo zachowali ostrożność w kontaktach z Gyokoyama lub jej agentami; nawet pan Ogama z Chóshu - poważnie u nich zadłużony, musiał - o czym powszechnie wiedziano - zastawić jako zabezpieczenie swoje przyszłe wieloletnie dochody. - Moja firma czuje się zaszczycona, że może służyć starym klientom. Proszę, jak długo chciałby się pan u mnie zatrzymać? - Kilka dni, jeśli to nie sprawiłoby panu kłopotu. Hiraga opowiedział mu o Tyrerze i o utarczce z żołnierzami; był po prostu pewien, że wiadomości o tym już go wyprzedziły. - Może pan tu zostać co najwyżej trzy dni, Otami-san. Tak mi przykro, ale musi pan być przygotowany na natychmiastowe opuszczenie domu, w dzień czy w nocy, gdyby nagle zorganizowano obławę. - Rozumiem. Dziękuję. 366 - Proszę mi wybaczyć, ale na wypadek, gdyby bakufu tu się zjawiło, chciałbym mieć rozkaz podpisany przez tego Tairę, a jeszcze lepiej przez samego szefa gai-jinów, który polecałby mi wpuszczenie pana do mego domu. - Załatwię to. - Hiraga pokłonił się w podzięce, usiłując skryć irytację z powodu stawianych mu ograniczeń. - Dziękuję. Shoya kazał pokojówce przynieść herbatę i przyrządy do pisania i obserwował, jak Hiraga pisze list z prośbą o wypłacenie pewnej sumy z rachunku Shinsaku Otami, taki bowiem był sekretny pseudonim jego ojca. Hiraga podpisał list i przypieczętował go swą pieczęcią. Potem podpisał i przypieczętował kwit dla Ryoshiego, który zgodził się wypłacić zaliczkę w wysokości połowy powyższej sumy; shoya miał pobierać zwyczajowe dwa procent miesięcznie przez trzy miesiące, czas niezbędny, by papiery dotarły do Osaki i by ostatecznie zawarto transakcję. - Czy chce pan pieniądze w gotówce? - Nie, dziękuję, mam jeszcze kilka obanów. - Hiraga przesadził nieco. Zostały mu tylko dwa. - Proszę, niech pan otworzy dla mnie rachunek i odliczy sobie opłatę za pokój i wyżywienie. Potrzebna mi jest odzież, miecze i czy mógłby mi pan załatwić masażystkę? - Oczywiście, Otami-san. Służący pokaże panu, jakie mamy ubrania. Proszę wybrać, co pan zechce. Natomiast miecze, które oferuję na sprzedaż - Ryoshi wzruszył ramionami - to tylko błyskotki dla gai-jinów i nawet nie warto, by je pan oglądał. Może uda mi się zdobyć coś odpowiedniego. Pokażę panu teraz pokój i oddzielne wejście. Jest ono oczywiście strzeżone w dzień i w nocy. Hiraga poszedł za nim. Ryoshi ani razu nie pozwolił sobie na uwagę na temat jego nagiego ciała ani śladów stłuczeń. Nie zadał też żadnego pytania. - Witamy pana w naszym skromnym domu i jesteśmy zaszczyceni - powiedział tylko i odszedł. Skóra Hiradze ścierpła, gdy wspomniał, jak to zostało powiedziane - uprzejmie i poważnie, ale tak, by można było wyczuć czającą się w tonie głosu groźbę. To okropne... to okropne, że my samurajowie żyjemy w takiej biedzie przez tych zdemoralizowanych daimyo, shogunów, bakufu i zmuszeni jesteśmy pożyczać pieniądze u tych zaibatsu niskiego szczebla, którzy są tylko brudnymi chciwymi kupcami i którzy postępują tak, jakby pieniądze dawały im nad nami władzę. Na bogów, gdy cesarz odzyska władzę, przyjdzie czas porachunków, kupcy i zaibatsu zapłacą nam za to... W tej samej chwili palce masażystki zastygły. - Co się stało, panie? - Nic, nic. Proszę, pracuj dalej. Palce posłuchały, ale teraz ich dotyk był inny; w pokoju wyraźnie wyczuwało się napięcie. Pomieszczenie miało powierzchnię ośmiu mat, futony podbite puchem, 367 tatami wysokiej jakości, w shoji świeży natłuszczony papier, w tokonomie lampka oliwna, kompozycja z kwiatów i niewielki zwój. Wyżej rozległy pejzaż z maleńkim domkiem wśród bambusowych zarośli, w jego drzwiach jeszcze mniejsza kobieta patrząca w dal zagubionym wzrokiem. Obok poemat miłosny. Czekać Słuchać deszczu Wędrować w deszcz Tak samotna, z taką nadzieją czekająca na powrót swego mężczyzny. Hiraga zapadał w sen, gdy ktoś odsunął drzwi. - Przepraszam, panie. - Służący klęczał i mówił nieśmiało. - Tak mi przykro, na zewnątrz stoi osoba niskiego stanu i twierdzi, że pana zna. Prosi o widzenie. Tak mi przykro, że panu przeszkadzam, ale on bardzo nalega i... - Kto to? Jak się nazywa? - Nie... nie chce powiedzieć i nie wypowiedział pańskiego nazwiska, panie, ale powtarzał: "Powiedz samurajowi: Todo jest bratem Jouna". Hiraga natychmiast skoczył na nogi. Naciągając yukatę poprosił masażys-tkę, by przyszła jutro o tej samej porze, i odprawił ją. Przysunął się bliżej do dwóch mieczy, które pożyczył od shoyi, i przyklęknął w pozycji obronno-zaczepnej twarzą do drzwi. - Przyślij go tutaj i każ wszystkim trzymać się z daleka. Drobny, brudny chłop w poszarpanym kimonie czołgał się po ścieżce, a potem uklęknął przy drzwiach na zewnątrz. - Dzięki ci, panie, dzięki, że udzieliłeś mi widzenia - wymamrotał, po czym spojrzał w górę i głupkowato się uśmiechnął. Nie miał na przodzie jednego zęba. - Dzięki ci, panie. Hiraga patrzył na niego. Żachnął się z niedowierzania. - Ori? Ależ to niemożliwe! - Przyjrzał się uważniej. Ząb był tylko pomalowany na czarno, ale w panującym oświetleniu sprawiał wrażenie szczerby. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Ori nie jest już samurajem: węzeł na głowie miał ścięty, wszystkie włosy z tyłu i z boków przystrzyżone do tej samej długości co dwutygodniowa szczecina porastająca jego czaszkę. - Dlaczego? - spytał Hiraga bezradnie. Ori uśmiechnął się i usiadł bliżej towarzysza. - Bakufu poszukują róninów, prawda? - wyszeptał, by nie doszło to do podsłuchujących bez wątpienia uszu. - Nie jestem przez to ani trochę mniej samurajem, za to mogę łatwiej przechodzić przez wszystkie zapory, no nie? - Masz rację. -¦ Hiraga aż syknął z podziwu. - Jesteś inteligentny, sonnd-joi nie zależy przecież od fryzury. To takie proste, nigdy bym o tym nie pomyślał. 368 - Wpadłem na to zeszłej nocy. Rozmyślałem o twoim problemie, Hirago, i... - Ostrożnie. Tutaj nazywam się Nakąma Otami. - Ach, więc tak! Doskonale - uśmiechnął się Ori. - Nie wiedziałem, jak cię nazwać, i dlatego użyłem hasła. - Odnalazłeś Todo i innych? - Niestety, nie. Może już nie żyją. Doszło do nas, że Jouna zgładzono jak pospolitego przestępcę. Nadal jednak nie wiem, jak go złapano. - Dlaczego tu przyszedłeś, Ori? To zbyt niebezpieczne. - Nie aż tak bardzo, jeśli idzie się nocą. Musiałem wypróbować tego nowego Oriego i zobaczyć się z tobą. - Delikatnie przejechał dłonią po szczecinie porastającej jego głowę i podrapał się. Twarz miał świeżo wygoloną. - Czuję się okropnie: brudny, jakiś nieprzyzwoity. Ale to nic nie szkodzi, mogę teraz bezpiecznie dotrzeć do Kioto. Ruszam za dwa dni. Hiraga patrzył na jego głowę zafascynowany, ciągle zdziwiony tą zaskakującą odmianą. - Rzeczywiście, to powinno zapewnić ci bezpieczeństwo, ale teraz wszyscy samurajowie będą cię uważać za zwykłego człowieka. Jak będziesz nosił miecze? - Gdy będą mi potrzebne miecze, założę kapelusz. Kiedy jestem w przebraniu, mam to. - Ori wysunął zdrową rękę z rękawa i wyciągnął derringera na dwa naboje. - liii, świetnie! Gdzie to zdobyłeś? - Twarz Hiragi pojaśniała. - Fujiko. Sprzedała mi. Do tego pudełko nabojów. Jeden z klientów podarował jej to, gdy opuszczał Yokohamę. Wyobrażasz sobie? Podrzędna dziwka z takim skarbem. Hiraga ujął ostrożnie pistolet, zważył w dłoni, wycelował, potem zajrzał do komór i zobaczył dwa pociski. - Gdybyś znajdował się dostatecznie blisko, na pewno zdołałbyś zabić dwóch ludzi, zanim oni by cię zabili. - Jedna kula starczy: zdążysz odbiec i znaleźć jakieś miecze. - Ori uśmiechnął się i wlepił oczy w Hiragę. - Słyszeliśmy o zajściu z żołnierzami. Chciałem się przekonać, czy nic ci nie jest. Baka! Pójdziemy razem do Kioto i niech diabli wezmą to miejsce, dopóki nie wrócimy tu z wojskiem. Hiraga pokręcił głową i opowiedział, co się w rzeczywistości stało. Wspomniał o wrogości panującej między Francuzami i Anglikami. - Możemy wbić klin między nich - dodał podniecony. - Spowodujemy, że będą walczyć między sobą i powybijają się, no nie? Muszę tu zostać, Ori. To dopiero początek. Powinniśmy nauczyć się wszystkiego, co oni wiedzą, myśleć tak jak oni, a potem ich zniszczyć. Ori zmarszczył czoło, rozważając wszystkie za i przeciw. Nie mógł wybaczyć Hiradze, że ten zmusił go, by stracił twarz i zdjął z szyi krzyżyk tej kobiety. Nadal jednak miał obowiązek chronić sonno-jói. 24 - Gai-jin 369 - Skoro masz być naszym szpiegiem, musisz pod każdym względem być taki jak oni, zakraść się do nich jak pluskwa, pozornie stać się przyjacielem, nawet nosić ubranie gai-jina. A czemuż by nie? - dodał, widząc niewyraźną minę Hiragi. - Będziesz bezpieczniejszy, a oni łatwiej cię zaakceptują, nel - Dlaczego mieliby mnie akceptować? - Nie muszą, ale to głupcy. Taira będzie torował ci drogę. On może to załatwić, rozkazać. Może nalegać. - Dlaczego miałby to robić? - W zamian za Fuijko. - Co? - Raiko podsunęła nam klucz. Gai-jinowie są inni od nas. Oni wolą spać cały czas z jedną kobietą. Pomóż Raiko go omotać, wtedy on stanie się twoim psem gończym, ponieważ ty będziesz niezastąpionym pośrednikiem. Choć jesteś wściekły na żołnierzy, powiedz mu jutro, że wiesz, iż on nie ma z tym nic wspólnego. Z wielkimi trudnościami przemknąłeś się do Yoshiwary i umówiłeś go z Fujiko na jutro wieczór i "tak mi przykro, Taira-sama, ale znacznie łatwiej przyjdzie mi organizować te schadzki, jeśli zacznę nosić europejskie ubranie, by swobodniej przechodzić mimo zapór". Ty decyduj, czy Fujiko będzie dla niego dostępna czy nie. Nadziej go na ten haczyk, a potem haczyk obróć. Hiraga zaczął się cicho śmiać. - Lepiej, żebyś tu został, a nie odchodził do Kioto. Twoje rady są bardzo cenne. - Trzeba ostrzec Katsumatę. A teraz sprawa tej kobiety gai-jina. - Jutro dowiem się dokładnie, gdzie ona jest. - Dobrze. - Poryw wiatru przeszedł przez dom, zatrzeszczał papier w oknach, zatańczył płomień lampki oliwnej. Ori obserwował Hiragę. - Widziałeś ją? - Jeszcze nie. Tairze służy kupa brudnych Chińczyków, nie mówią w żadnym znanym mi języku, więc nie mogę się od nich nic dowiedzieć. Wiem tylko, że największy budynek w Osiedlu należy do człowieka, którego ona ma poślubić. - Ona tam mieszka? - Nie jestem pewien, ale... - Hiraga przerwał, bo olśniła go nagła myśl. - Słuchaj, jeśli oni mnie zaakceptują, będę mógł wszędzie chodzić, dowiem się wszystkiego o ich systemie obrony, wejdę na pokłady ich okrętów i... - I pewnej nocy - podchwycił Ori - może uda nam się porwać jeden z nich albo zatopić. - Właśnie. Obaj mężczyźni pojaśnieli na tę myśl. Świeca zadrżała, rzucając wokół dziwne cienie. 370 - Gdy zawieje odpowiedni wiatr - powiedział Ori cicho - wiatr południowy, tak jak dziś wieczór, przy pomocy pięciu lub sześciu shishi, kilku beczułek oleju, schowanych wcześniej... ale nawet to nie jest potrzebne; możemy przygotować materiały zapalające i wywołać pożar w Yoshiwarze. Wiatr rozniesie płomienie po wiosce, a potem ogień przeskoczy do Osiedla i spali je! Ne! - A statek? - W zamieszaniu powiosłujemy do tego dużego okrętu. Łatwo tego dokonamy, ne? - Niezbyt łatwo, ale co to będzie za atak! - Sonno-joi! 21 Czwartek, 16 października - Proszę! Ach, dzień dobry, Andre - powiedziała Angelikue ciepło, maskując w ten sposób niepokój. - Jesteś bardzo punktualny. Czy u ciebie wszystko w porządku? Skinął głową i zamknął drzwi małego pokoiku na parterze, tuż obok sypialni, który służył jej za buduar. Znów się zdumiał, że wydaje się tak spokojna i może prowadzić lekką rozmowę. Pochylił się uprzejmie i ucałował jej dłoń, a potem usiadł naprzeciw. Pokój był obskurny: stare krzesła, szezlong i biurko, otynkowane ściany ozdabiało kilka tanich obrazów młodych francuskich malarzy, Delacroix i Corota. - Nauczyłem się w wojsku, że punktualność to następna cnota po pobożności. Uśmiechnęła się z tego żartu. - La! Nie wiedziałam, że byłeś w wojsku. - Służyłem w Algierii przez rok, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, zaraz po studiach. Nic wielkiego, po prostu pomagałem zdusić jedną z rebelii. Im wcześniej wytępimy buntowników i przyłączymy całą Afrykę Północną jako terytorium francuskie, tym lepiej. - Z roztargnieniem odgonił muchy i przyjrzał się Angelikue uważnie. - Wyglądasz jeszcze piękniej niż przedtem. Twój... twój stan ci służy. Jej oczy przyblakły i znieruchomiały. Zeszłą noc spędziła źle, łóżko w nie uprzątniętym, dawno nie odnawianym pokoju było niewygodne. W ciemnościach nocy obawy wzięły górę nad jej pewnością siebie. Denerwowało ją coraz bardziej, że tak pośpiesznie opuściła swój wygodny apartament obok Struana. 0 świcie nastrój wcale jej się nie poprawił i znowu zawładnęła nią myśl: to mężczyźni są sprawcami wszystkich jej nieszczęść. Zemsta będzie słodka. - Masz na myśli mój stan narzeczeński, prawda? - Oczywiście - zgodził się po ledwie dostrzegalnej pauzie, a ona poirytowana zastanawiała się, co się z nim dzieje i dlaczego jest taki gburowaty 1 nieobecny duchem, jak zeszłego wieczora, gdy jego muzyka lała się i lała 372 bez zwykłego polotu. Miał ciemne sińce pod oczyma, a rysy jego twarzy wydawały się ostrzejsze niż zwykle. - Czy coś jest nie w porządku, drogi przyjacielu? - Nie, kochana Angelikue, nic, zupełnie nic. Kłamca, pomyślała. Dlaczego mężczyźni stale kłamią innym i sobie? - Udało ci się? - Tak i nie. Wiedział, że ona siedzi jak na rozżarzonych węglach, i nagle zapragnął, żeby zaczęła się wić, miał ochotę rozdmuchać płomienie, by krzyczała i zapłaciła za Hanę. Zwariowałeś, pomyślał. To nie jest wina Angelikue. Rzeczywiście nie, ale to przez nią poszedłem zeszłej nocy do "Trzech Karpi" i spotkałem się z Raiko i kiedy rozmawialiśmy, mieszaniną angielskiego, japońskiego i pidginu, nagle poczułem się tak, jakby tamte wszystkie zdarzenia były po prostu tylko cholernym koszmarem, jakby w każdej chwili mogła się pojawić Hana, z uśmiechem w oczach, a moje serce drgnęłoby tak jak zwykle i opuścilibyśmy Raiko, wykąpalibyśmy się razem, zagrali, zjedli na osobności i bez pośpiechu zaczęli się kochać. A gdy uświadomiłem sobie prawdę, że Hana odeszła na zawsze, mój mózg i trzewia wypełniły się kłębowiskiem robaków, omal nie zwymiotowałem. - Raiko, chciałbym wiedzieć, kim byli tamci trzej klienci. - Tak mi przykro, Furansu-san, mówiłam już: jej mama-san nie żyje, ludzie z domu rozproszeni, "Gospoda pod Czterdziestoma Siedmioma R6-ninami" nie istnieje. - Musi być jakiś sposób, by się dowiedzieć... - Żadnego. Tak mi przykro. - Więc powiedz mi prawdę... prawdę, jak umarła. - Z pańskim nożem w gardle, tak mi przykro. - Ona to zrobiła? Harakiri? Raiko odpowiedziała tym samym cierpliwym głosem, którym już tuzin razy relacjonowała tę samą historię i dawała tę samą odpowiedź na to samo pytanie: "Harakiri jest to sposób starożytny, wyjście honorowe, jedyne, by odpokutować zło. Hana zdradziła ciebie i nas, właścicieli, klientów i siebie samą; taka była jej karma w tym życiu. Nie ma nic więcej do powiedzenia. Tak mi przykro, pozwólmy jej spoczywać w spokoju. Minął już czterdziesty dzień po jej śmierci, dzień jej kami, kiedy osoba odradza się po raz wtóry lub staje się kami. Niech jej kami, jej dusza, odpoczywa. Tak mi przykro, nie mówmy już o niej. A teraz, co jeszcze mogłabym dla pana zrobić?" Angelikue siedziała prosto na krześle, tak jak uczono ją od dzieciństwa, obserwowała go zaniepokojona, jedną dłoń trzymała na kolanach, drugą odganiała się od much. Dwukrotnie zapytała: "Co masz na myśli mówiąc tak i nie?", lecz nie usłyszał jej, był jakby w transie. Tuż przed jej wyjazdem z Paryża wujek wyglądał tak samo i ciotka powiedziała: 373 - Zostaw go w spokoju, kto wie, jakie szatany siedzą w mózgu mężczyzny, kiedy ma kłopoty. - Jakie ma kłopoty, ciociu-mamo? - Ach, cherie, całe życie jest kłopotem, jeśli to, co zarabiasz, nie starcza na to, co potrzebne. Podatki nas gnębią, Paryż to kolebka chciwości, nie ma tu żadnych zasad moralnych, Francja znowu się burzy, za franka każdego miesiąca można kupić mniej i mniej, cena chleba wzrosła dwukrotnie w ciągu roku. Zostawmy biedaka w spokoju, robi, co może. Angelikue westchnęła. Tak, rzeczywiście, biedaczysko. Jutro ja też zrobię, co będę mogła, i pomówię z Malcolmem, może załatwi spłatę jego długów. Taki dobry człowiek nie powinien znajdować się w więzieniu dla dłużników. Ile mogą wynosić jego długi? Kilka ludwików... Zobaczyła, że Andre przyszedł do siebie i patrzy na nią. - Tak i nie, Andre? Co to znaczy? - Tak, mają takie lekarstwo, ale nie, nie możesz go jeszcze wziąć, gdyż ty... - Ale dlaczego? Dlaczego nie... - Mon Dieu, bądź cierpliwa, inaczej nie zdołam ci powtórzyć, co mówiła mama-san. Nie można go zażyć przed dniem trzydziestym i potem ewentualnie znowu w trzydziestym piątym, a poza tym napój, bo to jest nalewka ziołowa, trzeba za każdym razem na świeżo przygotować. Jego słowa zburzyły całą prostotę jej planu: Andre miał jej teraz dać napój czy proszek, który otrzymał wczoraj, ona wzięłaby go od razu i poszła do łóżka mówiąc, że cierpi na wapory. Voila! Niewielki ból brzucha i za kilka godzin, najwyżej za dzień, wszystko jest doskonale. Przez chwilę wydawało jej się, że cały świat wokół niej wiruje, ale znowu zdołała włączyć hamulce: przestań! Jesteś sama. Jesteś bohaterką usidloną przez siły zła. Musisz być dzielna, musisz walczyć samotnie i je-po-ko-nać! - Trzydzieści dni? - spytała zduszonym głosem. - Tak i powtórka trzydziestego piątego. Trzeba być dokładnym i... - I co wtedy się dzieje, Andre? Czy to jest szybkie? - Na miłość boską, pozwól mi skończyć. Powiedziała, że tak, że to zwykle działa natychmiast. Następna porcja nalewki nie zawsze jest potrzebna. - Nie ma nic, co mogłabym zażyć natychmiast? - Nie. Nie ma nic takiego. - Ale ten drugi raz... czy to zawsze odnosi skutek? - Tak. Raiko twierdzi, że dziewięć razy na dziesięć, a jeśli nie zadziała, są inne sposoby. - Masz na myśli doktora? - Tak. Lekarstwo zwykle działa, ale jest drogie. Muszę zapłacić, zanim je otrzymam. Trzeba kupić zioła, rozumiesz... - Skuteczne? Za każdym razem? I nie jest niebezpieczne? - Za każdym razem i bezpieczne. Ale drogie. Trzeba zapłacić aptekarzowi z góry, on musi zdobyć świeże zioła. 374 - Och, więc proszę, zapłać jej za mnie - powiedziała niedbale - a ja wkrótce oddam ci w trójnasób. - Już dałem dwadzieścia ludwików zaliczki. Nie jestem bogaczem. - Jego usta zwarły się w cienką linię. - Ale ile może kosztować odrobina lekarstwa, Andre, takiego zwykłego lekarstwa? Z pewnością nie może być aż tak drogie? - Oświadczyła, że dla dziewczyny potrzebującej takiej pomocy koszty nie mają przecież znaczenia. - Zgadzam się, drogi Andre. - Angelikue odsunęła ten problem na bok, ciepło i przyjaźnie. W sercu poczuła do niego niechęć za jego zachłanność. - To jeszcze trzydzieści dni, będę mogła zapłacić każdą sumę z kieszonkowego obiecanego mi przez Malcolma i jestem pewna, wiem, że zdołasz tę sprawę załatwić, taki dobry, mądry człowiek jak ty. Dziękuję ci, drogi przyjacielu. Powiedz jej, że dziś mija dokładnie ósmy dzień od dnia, kiedy powinnam mieć miesiączkę. Kiedy dostaniesz lekarstwo? - Powiedziałem ci już, w przeddzień trzydziestego dnia. Możemy sami je odebrać lub kogoś po nie posłać. - A te... te dolegliwości? Jak długo potrwają? Andre czuł się bardzo zmęczony, a teraz dodatkowo wściekły, że się w to wplątał, mimo potencjalnych stałych korzyści. - Powiedziała mi, że zależy to od dziewczyny, jej wieku, od tego czy robiła to już przedtem. Jeśli nie robiła, powinno to być łatwe. - Ale ile dni po tym się choruje? - Mon Dieu, nie wiem, nie przyszło mi do głowy, żeby się dowiedzieć. Jeśli masz jakieś konkretne pytania, napisz je, a ja postaram się przekazać ci odpowiedzi. A teraz, jeśli mi wybaczysz... - Wstał. Jej oczy natychmiast wypełniły się łzami. - Och, Andre, dziękuję. Tak mi przykro, jesteś tak miły, że mi pomagasz, i przykro mi, że cię zdenerwowałam - załkała i z zadowoleniem spostrzegła, że on natychmiast mięknie. - Nie płacz, Angelikue. Nie ty mnie zdenerwowałaś, to nie twoja wina... Proszę o wybaczenie, to musi być dla ciebie straszne, ale proszę, nie martw się. Przyniosę na czas lekarstwo i pomogę tak, jak tylko będę mógł. Przepraszam... Nie czułem się ostatnio dobrze... Udawała, że chce go podnieść na duchu. Gdy wyszedł, rozważała jego słowa, patrząc nie widzącym wzrokiem poprzez popstrzone przez muchy zasłony na High Street. Trzydzieści dni? Nic nie szkodzi. Mogę przeżyć takie opóźnienie, nic nie będzie jeszcze widać, powtarzała w myślach, chcąc dodać sobie otuchy. Dwadzieścia dwa dodatkowe dni nie mają znaczenia. Wyjęła swój dziennik, otworzyła zameczek i zaczęła liczyć. Potem przeliczyła jeszcze raz i wypadł ten sam dzień. Siódmy listopada. Piątek. Dzień świętego Teodora. Kto to taki? Każdej niedzieli zapalę mu świeczkę. Nie ma potrzeby 375 zaznaczania tego dnia, pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Niemniej jednak umieściła w rogu krzyżyk. Co ze spowiedzią? - Bóg rozumie. On rozumie wszystko. Mogę poczekać, ale co, jeśli...? Co, jeśli środek nie zadziała, jeśli Andre zachoruje, zgubi się lub go zabiją, jeśli zawiedzie mama-san albo zajdzie jeden z tysiąca nieprzewidzianych wypadków? Ta myśl zaczęła ją dręczyć; zniszczyła jej zdecydowanie. Łzy prawdziwej rozpaczy spłynęły po policzkach. A potem nagle przypomniała sobie, co powiedział raz jej ojciec, wiele lat wcześniej, zanim porzucił ją i jej malutkiego brata, w Paryżu... - Tak, porzucił nas - powiedziała głośno, po raz pierwszy w życiu wypowiadając tę prawdę. - Właśnie tak. Mon Dieu, z tego, co teraz wiem, prawdopodobnie wyszło to nam na dobre. Mógłby nas sprzedać, z pewnością mnie sprzedałby już dawno temu. Ojciec zacytował wtedy swego idola, Napoleona Bonapartego: "Mądry generał zawsze ma zaplanowane pozycje, na które może się wycofać i z których zada miażdżący zwycięski cios". Na jaką pozycję ja mogę się wycofać? Potem przypomniała sobie coś, co powiedział przed tygodniami Andre Poncin. Uśmiechnęła się; wszystkie jej troski zniknęły. Phillip Tyrer kończył brudnopis odpowiedzi sir Williama dla roju. Cyzelował go swym doskonałym kaligraficznym charakterem pisma. Odmiennie niż we wcześniejszej korespondencji, sir William wysyłał oryginał angielski i kopię holenderską, którą kazano przygotować Johannowi. - Masz, Johann, gotowe. - Tyrer wykończył skomplikowanym zawijasem ogonek ostatniego "B" w podpisie "Sir William Aylesbury KCB". - Scheiss in mein Hut! - rozpromienił się Johann. - To najlepsze pismo, jakie widziałem. Nic dziwnego, że Wiluś chce, byś przepisywał wszystkie jego londyńskie depesze. - Shigata ga nai! - odpowiedział Tyrer odruchowo: to nie ma znaczenia. - Naprawdę nad tym japońskim pracujesz, co? - Tak, tak, pracuję i między nami... nie mów o tym, na miłość boską, Williemu, sprawia mi to ogromną radość. Co sądzisz o jego wybiegu? Johann westchnął. - Jeśli chodzi o Japońców, już nic nie myślę. Osobiście sądzę, że krętactwa Japońców pomieszały Wilusiowi w głowie. Wiadomość głosiła: Do Jego Ekscelencji Noriego Anjo, Esq., szefa roju. Otrzymałem Pańską wczorajszą depeszę i informuję Pana, że jej treść została przez nas całkowicie odrzucona. Jeśli nie 376 zapłacicie na czas ustalonej raty odszkodowania za zamordowanie dwóch brytyjskich żołnierzy, suma długu będzie wzrastała czterokrotnie za każdy dzień opóźnienia. Z przykrością dowiaduję się, że wyraźnie nie panujecie nad swym własnym kalendarzem. Natychmiast pomogę Warn poprawić ten stan rzeczy. Za dwanaście dni, licząc od dzisiaj, razem z eskortującym mnie szwadronem udam się na swym statku flagowym do Osaki. Potem, z konną eskortą i zwyczajnym wyposażeniem naszej Królewskiej Artylerii - sześć-dziesięciofuntowymi armatami służącymi do oddawania królewskich salutów - wraz z innymi ministrami ruszę natychmiast do Kioto, by uzyskać odszkodowanie od Jego Młodego Majestatu, shoguna Nobusady osobiście lub jeśli nie będzie on dostępny, od Jego Królewskiej Wysokości, cesarza Komei. Obiecuję, że oddam im pełne królewskie honory salwą z dwudziestu jeden dział. Proszę, niech Pan ich poinformuje o naszym rychłym przybyciu. Podpisano: minister i ambasador Jej Brytyjskiej Wysokości, sir William Aylesbury, KCB... - Cesarz? Jaki cesarz? - zapytał z niesmakiem Johann. - Jest tylko midako... mikado, czy jak go tam, ktoś w rodzaju mniej ważnego papieża, bez rzeczywistej władzy, nie taki jak Pius Dziewiąty, który wtrąca się, knuje i bawi w politykę i tak jak wszyscy Gottverdampt katolicy, chciałby nas znowu widzieć na stosach. - Ależ, Johann, nie wszyscy są tacy źli. Teraz angielscy katolicy mogą głosować, a nawet zostać wybrani do parlamentu, jak wszyscy obywatele mający bierne prawo wyborcze. - Niech zaraza weźmie katolików. Jestem Szwajcarem i my nie zapominamy. - Więc dlaczego osobista straż papieska składa się z samych Szwajcarów? - Katoliccy najemnicy! - Johann wzruszył ramionami. - Daj mi brulion depeszy i zabieram się do pracy. - Sir Willie mówi, że nie odnowisz kontraktu. - Nadszedł czas, by się wycofać i ustąpić pola komuś młodszemu i mądrzejszemu. - Johann uśmiechnął się promiennie. - Tobie. - To nie jest zabawne. Proszę cię, przyślij tu Nakamę. Chyba jest w ogrodzie. - Nie ufaj temu sukinsynowi. Lepiej uważaj na niego, Phillipie. Tyrer zastanawiał się, co by Johann powiedział, gdyby znał całą prawdę. Hiraga otworzył drzwi. - Hai, Taira-san? - Ikimasho, Nakama-sensei, stary druhu, haP. - rzekł Tyrer z uśmiechem: Chodźmy, dobrze? Nadal dziwiła go odmiana, jaką przeszedł Japończyk. Znikł gdzieś brud, łachmany i samurajska fryzura. Jego włosy były teraz krótkie, takie jak nosili prawie wszyscy mężczyźni z ludu. W czystym, nakrochmalonym, lecz zwykłym kimonie, z nowym kapeluszem przeciwsłonecznym, który zwisał na rzemyku na plecach, w nowych tabi i sandałach, sprawiał wrażenie, jakby był synem zamożnego kupca. - Mój Boże, Nakama, wyglądasz wspaniale - zawołał Tyrer, kiedy go rano zobaczył. - Do twarzy ci w tym uczesaniu. 377 - Ach, Taira-san - powiedział z wahaniem Hiraga udając pokorę, tak jak dyktował ułożony razem z Orim podstęp. - Myśrę o tym, co mi powiedziałeś, pomóc mi porzucić samuraj, przestać być samuraj. Wkrótce wrócę Chóshu, zostanę farmer, jak dziadek, lub w piwo, lub sake fabryka. - Przestać być samurajem? Czy to możliwe? - Hai. Możriwe. Proszę, nie chcę więcej o tym rozmawiać, tak? - W porządku. Ale to mądra decyzja, gratulacje. Bezwolnie Hiraga powiódł ręką po głowie; swędziały go krótko ostrzyżone boki nowej fryzury. - Szybko włosy urosną, Taira-san, jak twoje. - Czemuż by nie? - Włosy Tyrera, naturalnie falujące, sięgały prawie do ramion. Odmiennie niż większość mężczyzn, bardzo dbał, by były czyste: nad jego łóżkiem zawsze wisiała wyhaftowana przez matkę makatka: "Czystość to następna cnota za pobożnością". - Co z twymi siniakami? - Już o nich zapomni. - Już o nich zapomniałem. - Ach, dziękuję, już o nich zapomniałem. Są dobre wiadomoście, Taira--san. - W starannie przemyślanych słowach Hiraga opowiedział mu, jak poszedł do Yoshiwary i zorganizował wieczór z Fujiko. - Jest twoja, cała noc. Dobrze, nć\ Tyrerowi na chwilę zabrakło słów. Pod wpływem impulsu uścisnął dłoń Hiragi. - Dziękuję, drogi przyjacielu, dziękuję. - Usiadł, wyciągnął fajkę i poczęstował tytoniem Hiragę, który odmówił, z trudem powstrzymując śmiech. - To cudowne. - Myślami Tyrer poszybował do miejsca schadzki. Serce mu pulsowało, a męskość reagowała. - Mój Boże, to cudownie! - Z wysiłkiem odsunął od siebie natrętne erotyczne myśli, by skoncentrować się na planie dnia. - Czy już zorganizowałeś sobie mieszkanie gdzieś w wiosce? - Tak. Proszę, my iść teraz, tak? Podczas marszu do dzielnicy japońskiej cały czas starali się mówić cicho, a jeśli ktokolwiek pojawiał się w pobliżu, natychmiast przestawali posługiwać się angielskim. Tyrer nadal sondował Hiragę i dokopywał się prawdziwych diamentów, jak na przykład imion shoguna i cesarza. Na miejscu obejrzał sklep i mały pokoik z tyłu, gdzie miał mieszkać Hiraga. Potem zabrał go z powrotem do przedstawicielstwa, bardzo z siebie zadowolony. - Czy zauważyłeś, że na ulicy nawet żołnierze prawie cię nie dostrzegali, teraz, kiedy nie przypominasz samuraja? - Tak, Taira-san. Możesz pomóc, proszę? - Owszem, o co chodzi? - Chcę nosić wasze ubrania, być bardziej gai-jin, tak? - Doskonały pomysł! Kiedy wrócili do przedstawicielstwa, Tyrer pośpieszył do sir Williama i podniecony przekazał mu imiona shoguna i cesarza. 378 - Pomyślałem sobie, że chciałby pan to natychmiast wiedzieć, panie ministrze. Zdobyłem też jeszcze jedną informację i mam nadzieję, że dobrze to zrozumiałem. Otóż wszyscy Japończycy, nawet daimyo, muszą mieć pozwolenie, by odwiedzić Kioto, gdzie mieszka cesarz. - Co to są daimyo? - Tak właśnie nazywają swoich królów, panie ministrze. W każdym razie bakufu... to po prostu inna nazwa shogunatu, coś w rodzaju ich służby cywilnej: więc bakufu boi się wydać komukolwiek, nawet daimyo, pozwolenie na swobodny dostęp do dworu. - Usiłował zachować spokój, ale słowa same się tłoczyły. - Jeśli to prawda i jeśli shogun jest tam obecnie, a cesarz przebywa stale, to znaczy, że cała władza została w tej chwili skupiona w Kioto, a zatem gdyby się pan w to miejsce udał, panie ministrze, mógłby pan,w ten sposób ominąć bakufu. - To błogosławiony zwrot w naszym rozumowaniu! - Sir William westchnął z przyjemnością. Zrozumiał w czym rzecz, zanim jeszcze Tyrer to sformułował. - Phillipie, myślę, że zmienię tę depeszę. Wróć za godzinę; sprawiłeś się bardzo dobrze. - Dziękuję, panie ministrze. - Teraz opowiedział sir Williamowi o "nowym" Nakamie i jego nowej fryzurze. - Pomyślałem sobie, że jeśli namówimy go, by zaczął nosić europejskie ubrania, stanie się bardziej podatny na nasze wpływy... - Doskonały pomysł, Phillipie. - Dziękuję, panie ministrze, natychmiast to zorganizuję. Czy mogę do naszego wekslarza wysłać rachunek, by go uregulował? Sir William utracił nieco ze swego dobrego humoru. - Nie mamy dodatkowych funduszy, Phillipie, a minister finansów... no dobrze. Ale tylko jeden komplet. Ty jesteś odpowiedzialny za to, żeby rachunek był skromny. Tyrer wyszedł pośpiesznie i teraz, gdy. skończył pracę nad depeszą, miał zamiar zabrać Hiragę do chińskiego krawca na tej samej ulicy. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, High Street nie była zatłoczona. Większość ludzi przebywała w kantorach, odbywała sjestę w domu lub w klubie. Kilku pijaków kuliło się pod osłoną przystani, gdyż wiał porywisty wiatr. Za parę godzin na placu ćwiczebnym miał się odbyć mecz futbolowy marynarka przeciw armii i Tyrer oczekiwał na niego z przyjemnością. Z mniejszą przyjemnością myślał o wymuszonym spotkaniu z Jamiem McFayem, tuż po wizycie u krawca. - On jest tutaj szefem firmy Struanów, Nakama-san. W jakiś sposób dowiedział się o tobie i o tym, że mówisz trochę po angielsku. Można mu ufać. - So ka? Struan? Mężczyzna, który ma się ożenić? - Och, służący powiedzieli ci o przyjęciu zaręczynowym? Nie, to pan Struan, tai-pan, ma zamiar się żenić. Do niego należy ten dom, magazyn, 379 biura i pomieszczenia mieszkalne. McFay jest tylko głównym handlowcem w firmie. - So ka? - Hiraga przyglądał się uważnie budynkowi. Trudno byłoby ich zaatakować, nie mówiąc już o dostaniu się do środka, pomyślał. Zakratowane dolne okna. - Ten Struan, też jego kobieta, oni mieszkają tu? Myśli Tyrera zogniskowały się w jednej chwili na Fujiko. - Struan mieszka - powiedział z roztargnieniem. - Jeśli chodzi o nią, nie jestem taki pewny. W Londynie ten budynek byłby niczym w porównaniu z najzwyklejszymi domami, których są tysiące, tysiące. Londyn jest najbogatszym miastem na świecie. - Bogatszym od Edo? - Bogatszym niż dwadzieścia, pięćdziesiąt Edo - zaśmiał się Tyrer. - Jak to powiedzieć po japońsku? Bystre oczy Hiragi zauważały wszystko; nie wierzył w większość tego, co Tyrer mu opowiadał, uważał, że kłamie, by mu zamieszać w głowie. Teraz mijali rozmaite budowle, w których mieściły się różne przedstawicielstwa. Musieli wybierać drogę pośród rozrzuconych wszędzie śmieci. - Draczego różne fragi, proszę? Tyrer chciałby ćwiczyć się w mówieniu po japońsku, lecz za każdym razem, gdy zaczynał, Hiraga odpowiadał po angielsku i zadawał kolejne pytanie. Mimo to wyjaśnił, wskazując na budynki: - To są przedstawicielstwa: tu rosyjskie, tu amerykańskie, tam dalej francuskie, a tamto pruskie. Prusy są ważnym narodem w Europie. Gdybym chciał powiedzieć... - Ach, proszę wybaczyć, ma pan mapę swego świata, proszę? - Och tak, z przyjemnością ci ją pokażę. Oddział żołnierzy zbliżył się i przeszedł, nie zwracając na nich żadnej uwagi. - Ci ludzie z Prusy - Hiraga starannie wymówił to słowo - oni też wojna przeciw Francuzom? - Czasami. Z pewnością są wojowniczy, stale z kimś walczą. Właśnie mają nowego króla i jego głównym poplecznikiem jest potężny, twardy książę, nazywa się Bismarck, który usiłuje zebrać wszystkich mówiących po niemiecku w jeden wielki naród i... - Proszę, tak mi przykro, Taira-san, nie tak szybko, tak? - Ah gomen nasai. - Tyrer powtórzył to, co mówił, lecz wolniej, i odpowiedział na dalsze pytania. Cały czas się dziwił, że jest tych pytań tak dużo, i tak dociekliwych. Zaśmiał się znowu. - Musimy zawrzeć umowę, godzina o moim świecie po angielsku, godzina o twoim po angielsku, a potem godzina rozmowy po japońsku. Hai? - Hai. Domo. Minęli ich czterej jeźdźcy jadący na tor wyścigowy, pozdrowili Tyrera, a potem z ciekawością spojrzeli na Hiragę. Tyrer odpowiedział na ich pozdrowienie. Na dalekim krańcu High Street wychodzili z Komory Celnej 380 gęsiego kulisi z przesyłkami towarów i żywności, czujnie obserwowani przez samurajskich strażników. - Lepiej się pośpieszmy, nie chcę mieć nic wspólnego z tą grupą - oznajmił Tyrer i przeszedł na drugą stronę ulicy, omijając górki końskiego nawozu. Nagle przystanął i pomachał ręką. Przechodzili obok Przedstawicielstwa Francji. Angelikue stała przy oknie na parterze, zasłony odsunięto na boki. Uśmiechnęła się i pomachała w odpowiedzi. Hiraga udał, że nie dostrzega jej badawczego spojrzenia. - To jest właśnie dama, którą pan Struan ma zamiar poślubić - powiedział Tyrer, nie zatrzymując się. - Piękna, prawda? - Hai. To jej dom, tak? - Tak. - Dobranoc, panie McFay. Wszystko jest pozamykane. McFay stłumił ziewnięcie i dalej pisał w swoim dzienniku - ostatnie zajęcie tego dnia. Na biurku leżały tylko gazety z dwóch ostatnich tygodni, wciąż nie przeczytane, oraz pusty koszyk na napływającą korespondencję. Koszyk korespondencji do wysłania przelewał się, wypełniony odpowiedziami na dzisiejszą pocztę, zamówieniami i listami przewozowymi. Wszystko było przygotowane na rano, gdy znów zacznie się ruch w interesie. Vargas z roztargnieniem podrapał miejsce po ukąszeniu pchły - częsty odruch w Azji - i włożył klucze do pancernej skrytki na biurku. - Potrzebne panu mocniejsze światło? - Nie, dziękuję, prawie skończyłem. Do zobaczenia jutro. - Jutro mają przyjść Chóshu, w sprawie karabinów. - Tak, pamiętam o tym, dobranoc. Zostawszy sam, McFay poczuł zadowolenie, jak zawsze najszczęśliwszy i przepełniony poczuciem bezpieczeństwa, gdy innych nie było w pobliżu. Z wyjątkiem Vargasa, wszyscy urzędnicy, wekslarze i reszta personelu korzystali z osobnej klatki schodowej i zajmowali pokoje położone w tylnej części magazynu. Drzwi łączące obie części budynku zamykano nocą na klucz. Tylko Ah Tok i osobista służba pozostawali w tej części, w której znajdowały się biura, skarbiec - gdzie trzymano wszystkie karabiny, księgi handlowe i cały bilon w srebrnych dolarach meksykańskich, złotych taelach i monetach japońskich - i pomieszczenia mieszkalne na piętrze. W dniu, w którym nadchodziła poczta, zawsze pracowano aż do nocy, a dzisiejszy trwał dłużej niż zwykle, ponieważ Jamie, gdy tylko dostał po obiedzie od Nettlesmitha ostatni odcinek "Wielkich nadziei", pognał na górę i podczas tej godziny, której mu udzielono, rozkoszował się lekturą, strona po stronie, wraz ze Struanem. Kiedy skończyli, McFay zszedł na dół zadowolony, że wszystko ułożyło się dobrze dla Pipa i dziewczyny i że w następnym numerze zapowiedziano druk nowej epopei Dickensa. 381 Zegar pradziadka tykał przyjemnie. Jamie pisał szybko, wprawną, wyrobioną ręką: M.S. byl wściekły z powodu listu matki w dzisiejszej poczcie. (Parowiec "Swift Wind" dzień spóźniony, jeden człowiek zginął za burtą niedaleko Szanghaju, statek zaatakowano w cieśninie Shimonoseki, baterie na brzegu wystrzeliły jakieś dwadzieścia pocisków, szkód nie ma, dzięki Bogu!) Moja odpowiedź na kanonadę pani S. załagodziła sprawę (ona nie słyszała jeszcze o przyjęciu, to wywoła eksplozję od Hongkongu po Jawę), ale wątpię, czy burza ucichnie. Poinformowałem ją, że A. wyprowadziła się do Przedstawicielstwa Francuskiego, ale nie sądzę, żeby ją to obeszło, za to M.S. byl zdenerwowany przez cały dzień, a ponieważ A. nie złożyła mu wizyty, sklął Ah Tok, wprawiając ją w paskudny humor, który udzielił się wszystkim innym służącym, ajajaj! Muszę przyznać, że choć bardzo cierpiący, M.S. okazuje więcej sprytu, niż to sobie wyobrażałem. Doskonale orientuje się w interesach, w handlu międzynarodowym i podziela mój pogląd, że tutaj otwierają się wielkie możliwości. Omawialiśmy problem, jaki mamy z Brockiem, i zgodziliśmy się, że tu na miejscu nie można nic zrobić, ale natychmiast jak tylko M.S. wróci do Hong., zajmie się nim. Na razie jednak znowu odmówił powrotu na statku pocztowym - Hoag nie jest zdecydowany, po czyjej stronie stanąć, i nie jest mym sprzymierzeńcem; mówi, że im dłużej Malcolm tutaj wypoczywa, tym lepiej: zła podróż mogłaby fatalnie odbić się na jego zdrowiu. Spotkałem się pierwszy raz z tym Japończykiem Nakamą (to najprawdopodobniej nazwisko przybrane) .który jest z pewnością czymś więcej niż udaje. Samuraj, ranin-wyrzutek, który mówi trochę po angielsku, który ściął włosy, gdyż zdecydował się zrezygnować ze statusu samuraja, który chce nosić nasze ubrania, musi być nieprzeciętny i powinno się go uważnie obserwować. Jeśli nawet polowa z tego, co mówi, jest prawdą, to można uznać, że zrobiliśmy - dzięki Tyrerowi, niech go Bóg błogosławi - ważny krok naprzód w zbieraniu wiadomości o tym kraju. Szkoda, że Nakama nie wie nic o interesach, jedyna użyteczna informacja od niego to ta, że głównym handlowym centrum Japonii jest Osaka, nie Edo, tak więc mamy jeszcze jeden powód, by naciskać na jak najszybsze otwarcie tego miasta. Kolo Nakamy trzeba się z pewnością zakrzątnąć i... Ktoś zastukał w okiennicę i McFay spojrzał na zegar: prawie dziesiąta. Godzina spóźnienia. Nie szkodzi, azjatyckie poczucie czasu różni się od naszego. Bez pośpiechu wstał, wsunął mały rewolwer w boczną kieszeń surduta, podszedł do swych prywatnych drzwi i otworzył je. Na zewnątrz czekały wraz ze służącym dwie kobiety owinięte pelerynami, ich głowy osłaniały kaptury. Kiedy już wszyscy się ukłonili, McFay gestem zaprosił kobiety do środka, mężczyźnie zaś wręczył kilka monet. Służący podziękował, skłonił się i odszedł boczną alejką ku Yoshiwarze. McFay znowu zamknął drzwi na klucz. - Heja, Nemi, cały czas tak samo ładna, nel - Uśmiechnął się i uściskał jedną z kobiet. Twarz dziewczyny pod kapturem promieniała. Była jego musume od roku, od pół roku ją utrzymywał. 382 - Heja, Jami-san, ty dóbr, heja? Ta musume moja siostra Shizuka. Ładny, nel Druga dziewczyna nerwowo zsunęła kaptur i zmusiła się do uśmiechu. Odetchnął; Shizuka była równie młoda jak Nemi, równie atrakcyjna i pachnąca. - Hai! - powiedział i oboje czuli ulgę, że pomyślnie przeszła wstępne oględziny. McFay po raz pierwszy załatwiał taką sprawę. Skrępowany, poprosił Nemi, by wythimaczyła mamie-san, że dziewczyna ma być dla tai-pana i dlatego prosi o kogoś wyjątkowego. Obie Japonki miały nieco ponad dwadzieścia lat, ledwie sięgały mu do ramion, obie trochę już teraz odprężone, choć świadome przeszkód, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. - Shizuka, proszę, zobacz. Tai-pan najważniejszy człowiek - odezwał się łagodnie, a potem zwrócił się do Nemi, klepiąc się po tym boku, gdzie Struan został zraniony. - Ona rozumie o ranie, nel Nemi skinęła głową. Jej białe zęby pobłyskiwały. - Tak, ja powiedzi, Jami-san! Dozo, zostawi płaszcz tu czy na góra? - Na górze. Poprowadził je po wielkich schodach, dobrze oświetlonych lampami naftowymi. Nemi gawędziła z nową dziewczyną, która patrzyła na wszystko ogromnymi oczami. Jamie miał zwyczaj od czasu do czasu posyłać po Nemi, by spędziła z nim noc. Służący powracał tuż przed świtem i odprowadzał ją znowu do małej chatki znajdującej się na terenach jej domu, "Gospody Soczystej Radości". Po wielodniowych targach McFay wynajął ten domek na pięć lat za dziesięć złotych suwerenów. Dodatkowe dziesięć za jej kontrakt na ten sam okres, plus dodatki za nowe kimono każdego miesiąca, uczesanie, osobistą pokojówkę, wikt i sake. - Ale, mama-san, co jeśli ogień spali dom, heja? - zapytał przerażony, że zgodził się na tak wygórowaną cenę, choć wyjątkowo korzystny kurs wymiany dawał im czterystuprocentowe dochody przez większość miesięcy - oznaczało to, że prawie każdy mógł trzymać jednego czy dwa kucyki, pić do woli szampana, a co ważniejsze, gwarantowało, że bieżące wydatki Nemi wyniosą najwyżej kilka funtów rocznie. - Buduje taki sam nowy. Ty płaci połowa ceny, heja? - Mama-san była wstrząśnięta. Nemi, obecna przy końcowych negocjacjach, zaśmiała się. - Dużo ognia w dom, Jami-san, dużo hop hop, nel Kiedy McFay dotarł do szczytu schodów, uścisnął ją raz jeszcze, bo przecież okazało się, że jest warta każdej ceny - dawała mu tak wiele przyjemności i tak wiele spokoju. Na podeście schodów stało wielkie krzesło z wysokim oparciem. Nemi zdjęła pelerynę i złożyła ją na krześle. Powiedziała drugiej dziewczynie, by zrobiła to samo. Miały schludne, ładne kimona i staranne fryzury - poczwarki przeobraziły się w motyle. Jamie, zadowolony z siebie, zapukał do drzwi. 383 - Wejść. Malcolm Struan siedział w fotelu, między palcami dymiło mu krótkie cygaro. Wyglądał elegancko, lecz czuł skrępowanie. - Cześć, Jamie. - Dobry wieczór, tai-panie. - Obie dziewczyny skłoniły się z wielkim szacunkiem. McFay nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że wszystko, co dotyczyło Mal-colma Struana - a także jego samego oraz innych gai-jinów - stanowiło doskonałą pożywkę dla plotek w Yoshiwarze. Ogromne bogactwa Malcolma, tytuł tai-pana, okoliczności potyczki na Tokaido, jego małżeństwo - wszystko to wzbudzało emocje. - To jest Shizuka, dziewczyna, która zostanie z tobą. Służący przyjdzie tuż przed świtem, wszystko tak, jak ci powiedziałem. Ja zapukam najpierw. Może być trochę onieśmielona, ale na pewno nie będzie problemu. To jest moja musume, Nemi. Ja... pomyślałem po prostu, że najlepiej będzie, jeśli pierwszy raz też tu przyjdzie, by ułatwić sprawy. Obie dziewczyny znowu się skłoniły. - Heja, tai-pan - powiedziała Nemi całkowicie opanowana. Cieszyła się, że go widzi, pewna, że dokonała dobrego wyboru. - Shizuka siostra moja, dobry musume, heja! - Energicznie skinęła głową i lekko pchnęła Shizukę. Dziewczyna podeszła do niego z wahaniem, uklękła i głęboko się skłoniła. - Będę w swoich pokojach, gdybyś mnie potrzebował. - Dziękuję, Jamie. McFay zamknął delikatnie drzwi i poszedł dalej korytarzem. Jego apartament był czysty, urządzony typowo po męsku i wygodny. Trzy pokoje, salon, sypialnia, dodatkowa sypialnia - w każdym z tych pomieszczeń kominek; łazienka. Na kredensie czekała pokrojona wędlina, świeży chleb i jej ulubiona potrawa: szarlotka upieczona z jabłek przywiezionych z Szanghaju. Sake w pojemniku z gorącą wodą i whisky Loch Vey z własnej destylarni Struanów. Nemi ją uwielbiała. Gdy tylko zaryglował drzwi, stanęła na palcach i żarliwie go pocałowała. - Nie widzi trzy dni, najpierw łóżko, potem kąp! - oznajmiła, odwracając zwykłą kolejność. Serce zabiło mu mocniej, chociaż mu się nie śpieszyło. Wzięła go za rękę, poprowadziła do sypialni, prawie wepchnęła na łóżko, uklękła, by zdjąć mu buty, i zaczęła go rozbierać, cały czas gwarząc w swoim na wpół zrozumiałym pidginie. Mówiła mu, że w Yoshiwarze wrą interesy, że Pływający Świat dobrze prosperuje, żeby się nie martwił Shizuka, ona jest droga, lecz najlepsza, i co mają znaczyć te pogłoski o wojnie, i proszę, nie chcemy wojny, tylko interesów, i mam nowe kimono, całe w karpiach, i to było, no, trochę drogie, are, ichiban, Jamie-san, ty rubić to bardzo. Łóżek! Posłusznie wszedł do łoża z baldachimem. Noc była idealna, ani za chłodna, ani za gorąca. Nami odwiązała obi, pozwoliła, by kimono opadło, potem 384 spodnie kimono. Całkiem naga, nie okazując ani poczucia winy, ani wstydu - tak jak wszystkie musume; jedna z wielu cech, które sprawiały, że McFay i wszyscy gai-jinowie uważali je za tak wyjątkowe, zdumiewające i godne posiadania - wyjęła szpilki z włosów i potrząsnęła nimi; opadły aż do talii, a ona pomaszerowała triumfalnie do łazienki ku pierwszym rozkoszom wieczora. Usiadła na toalecie, sięgnęła w górę do rączki łańcuszka spłuczki i pociągnęła. Woda z rykiem spłynęła w dół porcelanowej miski, a Nemi jak zawsze klasnęła radośnie. Kiedy pierwszy raz to zobaczyła, nie mogła uwierzyć. - Gdzie woda idzi? - pytała podejrzliwie. Wyjaśniał i robił szkice, lecz ona wciąż mu nie wierzyła, dopóki nie pokazał jej rur i nie zaprowadził do ogrodu, gdzie znajdowała się pokrywa szamba; pokazał jej wszystkie rury, zbiorniki wody, bojlery, miski klozetowe, umywalki, zlewy, krany i trzy łazienki sprowadzone z Anglii, Hongkongu i Szanghaju, w których to miastach zaczęto już wytwarzać wiele elementów tych urządzeń, by zaspokoić popyt na ogromnych rynkach Indii i Azji. Błagała go, by pozwolił obejrzeć to wszystko jej przyjaciółkom. Przepełniony dumą zgodził się. Była to pierwsza tego typu instalacja w całej Japonii, co wywoływało irytację sir Wilłiama i wściekłość Norberta Greyfortha. Teraz już, wzorując się na niej, wykonano kilka mniej i bardziej udanych kopii, nie wszystkie jednak miały wodę ciepłą i zimną: dla Struanów było to, co najlepsze i najnowocześniejsze - a więc brytyjskie. Nielicznym uprzywilejowanym dziewczynom pozwolono obejrzeć pokój, w którym się oczyszczał Jamie-san, i te wycieczki stały się jedną z największych atrakcji turystycznych Yokohamy gai-jinów. Gwarzące musume jak egzotyczne ptaki kłaniały się, wciągały powietrze i pociągały za łańcuszek przy akompaniamencie entuzjastycznych okrzyków. Nemi wymyła ręce. Westchnęła z zadowolenia i wślizgnęła się między prześcieradła. Phillip Tyrer, wyczerpany, zapadał w sen. Ciężar ciała złożył wygodnie na Fujiko, która po pewnym czasie spróbowała się wysunąć. - Iie, matsu - wymamrotał: Nie, nie ruszaj się... poczekaj. - Po prostu chcę wziąć ręcznik, Taira-san. Ręcznik, rozumiesz? - Ach, tak, tak. Rozumiem, ręcznik. Ty zostań, ja wezmę... - Och, nie, straciłabym twarz, to mój obowiązek. Puść mnie, proszę... teraz nie utrudniaj i nie bądź niegrzeczny. Zaśmiała się cicho, gdy ją przycisnął, ale była zręczna, znała dobrze swe rzemiosło; czekała. W pokoiku panował teraz spokój. Na zewnątrz noc była pogodna. Wiatr szeleścił wśród drzew i krzewów. Od rozsuwanych okien ciągnęło, nie był to jednak nieprzyjemny chłód. Migotał oliwny kaganek. 25 - Gai-jin 385 Fujiko wymknęła się, nie zakłócając Tyrerowi spokoju, i powędrowała do małej łazienki z wysoką drewnianą wanną wypełnioną po brzegi ciepłą wodą. Wannę ustawiono na drewnianej kratce, by po wyciągnięciu korka woda mogła swobodnie spłynąć. Było tam ponadto pachnące mydło i świeże ręczniki. Szybko wytarła się wilgotnym ręcznikiem, a potem osuszyła skórę. Kiedy wróciła, niosła ze sobą gorący ręcznik; przetarła nim Tyrera, a potem wytarła go do sucha. Cały czas miał zamknięte oczy i chciało mu się jęczeć z rozkoszy. Czuł jednocześnie skrępowanie, że to ona go wyciera, a nie on ją. - Ach, Fujiko-chan, jesteś cudowna. - Nie, to dla mnie przyjemność - odpowiedziała. Dawno już przestały ją dziwić czy krępować dziwne zwyczaje cudzoziemców: to, że rzadko się kąpali; że przeważnie z powodu łóżkowych przyjemności zżerał ich wstyd i poczucie winy; że byli zdumiewająco zaborczy i wściekali się z powodu innych klientów (głupcy, czymże byli oni sami, jak nie klientami właśnie?); że odwracali się z rumieńcem, gdy się rozbierała, by im sprawić radość, albo dla odmiany sami się przykrywali, choć byli jedynie na wpół rozebrani; że woleli chędożyć w nocy, a przecież wszyscy wiedzą, jaki dreszczyk wywołuje patrzenie, obserwowanie, badanie wzrokiem; że czerwienili się z zakłopotania, gdy próbowała stosować zwykłe urozmaicenia, by odegnać nudę albo przedłużyć i wzmocnić Chwile z Bogami - czas Obłoków i Deszczu. Nie, gai-jinowie nie są tacy jak my. Oni niemal zawsze chcą Pierwszej Pozycji z Przynaglaniem, czasami Wabienie Kury lub Czas Kwitnącej Wiśni i w ten sposób, nie pozwalają mi na zademonstrowanie moich umiejętności; a kiedy, w świetle, ustawię się do gier z Jednookim Mnichem - gier podnoszących, takich jak Blisko i Daleko, Nad Smokiem, Wiosenne Sadzenie, Kradzież Miodu, które nawet najmniej wprawnemu młodzianowi są potrzebne i miłe, gai-jin na ogół wyrywa się nerwowo i zdecydowanie, acz delikatnie układa mnie przy sobie, całuje w kark, trzyma w objęciach i mamrocze coś niezrozumiałego. - Teraz uśpię cię masażem - powiedziała cicho. - Nie rozumiem. Messerdż? - Masaż, Taira-san. Tak jak to. - Ach, teraz rozumiem. Masaż, dziękuję. Jej palce były delikatne i cudowne, a on odpłynął w dal, ledwie wierząc swemu szczęściu, dumny ze swej sprawności i z tego, że ona osiągnęła ekstatyczne szczytowanie przynajmniej trzy razy, zanim on doszedł do swojego - i nieważne, że jak twierdzi Raiko, jutro Fujiko musi odwiedzić rodzinną wioskę w pobliżu Edo, by zobaczyć swego chorego dziadka... "Ale tylko na kilka dni, Taira-san". - Och, tak mi przykro, Raiko-san. - Tyrer mówił po japońsku. - Proszę, ile dni nie tutaj? - Ile dni nie będzie jej tutaj. Tylko trzy. 386 - Ach, dziękuję. Ile dni nie będzie jej tutaj? - powtórzył Tyrer. Poprosił Raiko i Fujiko, by go zawsze poprawiały. Trzy dni. Wystarczy, żebym ochłonął. Mój Boże, to było wspaniałe. Ciekawe, co się stanie, kiedy roju otrzyma naszą depeszę. Jestem pewny, że moja rada jest dobra i że Nakama mówi prawdę. Boże, tyle mu zawdzięczam. Sir William po prostu promieniał, a co do Fujiko... W jego mózgu, ukołysanym jej dotykiem, zaczęły się mieszać obrazy dziewczyny i Nakamy, wrażenia z Japonii - wszystko tak odmienne, i nauka japońskiego, strumień słów i zdań napływających bezładnie. Futony były twarde i Europejczykom trudno się było do nich przyzwyczaić, ale Tyrer czuł się dobrze, gdy tak leżał na brzuchu, zadowolony z bliskości kobiety. Boże, ależ jestem zmęczony. Nie mogę znieść tych innych klientów. Muszę coś zrobić, by została moją, tylko moją. Jutro poproszę Andre, by mi pomógł... Nie odwracając się sięgnął do tyłu i położył dłoń na jej udzie. Cudowna, jedwabista skóra. O czym myślałem? Och, tak, roju. Ukaraliśmy psubratów. To okropne, że ośmielili się strzelać do statku pocztowego... Mamy obowiązek zapewnić bezpieczeństwo w cieśninie Shimonoseki i jeśli ci sukinsyńscy bakufu tego nie zrobią, będzie to oznaczało, że sami musimy zdobyć te baterie. Powinienem zachować ostrożność rozmawiając na ten temat z Nakamą, nie mogę zapominać, że on też jest z Chóshu. Może udałoby się go wykorzystać jako pośrednika? I jeśli roju nie załatwi tych diabłów z Satsumy, sami będziemy musieli ich zgnieść. To cholerna bezczelność ze strony tego daimyo twierdzić, że nie może znaleźć morderców Canterbury'ego, sukinsyny wyszły z szeregów jego ludzi, na miłość boską, widziałem, jak odrąbują rękę Canterbury'emu i krew tryska... - Co się stało, Taira-san? - Palce Fujiko zamarły w bezruchu. Zanim zdołał pomyśleć, już ją ściskał, chcąc wyrzucić z umysłu obrazy z Tokaido, a potem, kiedy drżenie ustało, leżał na plecach, przyciągnąwszy ją do siebie, i trzymał ją mocno, ciepłą i giętką, wdzięczny, że może być przy niej, czekał, by złe wspomnienie zapadło w zakamarki mózgu. Leżała spokojnie, też czekała. Nie myślała o nim; po prostu jeszcze raz jeden z gai-jinów zachował się w dziwny i niepojęty sposób. Wygodnie było odpoczywać tuż przy nim i cieszyła się, że pierwszy wybuch został osiągnięty jak należy, klient jest zadowolony, a ona z czystym sumieniem może powiedzieć, że zasłużyła na dodatkową zapłatę. Kiedy Raiko zawiadamiała je tego ranka, z kim się mają spotkać, oznajmiła Fujiko, że zwiększa jej wynagrodzenie: - Dotyczy to tylko Tairy, gdyż będziesz musiała ciężej pracować. Pamiętaj, Fujiko, że możesz złowić cenną rybkę, długoterminowego klienta, i to znacznie lepszego niż Kant-er-bury-san, jeśli będziemy ostrożne i jeśli go zadowolisz. Francuś powiada, że on jest kimś ważnym, więc proszę, postaraj się jak najlepiej. Mów tylko po japońsku, nie pidginem, stań się jego nauczycielką, 387 zachęcaj go i pamiętaj, że jest śmiesznie nieśmiały, a zwłaszcza nigdy nie wspominaj Kant-er-bury-san. Będziemy udawać, że musisz wyjechać na kilka dni - ale się nie martw, mam dla ciebie na jutro dwóch klientów, po południu gai-jin, cywilizowana osoba w nocy... Gdybym miała hojnego patrona przez rok czy dwa, mogłabym szybko spłacić długi i moje życie od razu by się poprawiło, nie musiałabym brać każdego klienta, pomyślała. Potem z zadowoleniem porzuciła teraźniejszość, jak zawsze, gdy była z klientem, i przerzuciła się w przyszłość, w której żyła szczęśliwie ze swym bogatym mężem farmerem i czterema lub pięcioma synami. Widziała swą rodzinną chatę wśród rozległych pól ryżowych. Zielone pędy ryżu jarego lub ozimego obiecywały bogate żniwa. Teściowa miła i zadowolona z niej. Wół lub dwa woły przywiązane do pługa, kwiaty w ogrodzie i... - Ach, Fujiko. Dziękuję ci, jesteś cudowna! Ułożyła się bliżej i mówiła mu, jaki jest silny i męski. - Co? - spytał sennie, a kiedy jej dłoń odpowiedziała intymnym gestem, obrócił się. - Nie, Fujiko, proszę, najpierw spać. Nie... proszę później... - Ach, ale taki silny mężczyzna jak ty... - powiedziała cicho i skrywając nudę pilnie kontynuowała. Ori ziewnął i oderwał oko# od dziury w ścianie. - Widziałem dosyć - szepnął. - To szokujące. - Zgadzam się. - Hiraga również mówił ściszonym głosem. - Okropne. Tak złego wykonania, jak Fujiko, jeszcze nie widziałem. Baka! - Gdybym był Tairą, zażądałbym zwrotu pieniędzy. - Zgadzam się. Baka! Przez godziny trzymała go nie przygotowanego, a jeśli chodzi o niego... Tylko Pierwsza Pozycja, raz, i ten pośpiech! Dziesięć pchnięć i buch! od razu Nad Księżycem... jak kaczka. Ori zakrył dłonią usta, powstrzymując śmiech, a potem starannie przykleił małe kawałki papieru, by zakryć dziury, które zrobili w oddalonym końcu ekranu shóji. Wymknęli się w zarośla przez tajną furtkę w płocie i stąd do mieszkania Oriego. - Sake! Zaspana pokojówka ustawiła przed nimi tacę, nalała i odeszła powłócząc nogami. Zupełnie nie potrafiła się powstrzymać, by nie wpatrywać się w ich głowy. Wypili toasty na swą cześć i ponownie napełnili czarki. Oświetlony świecami pokój był mały i przyjemny, w sąsiedniej izbie rozścielono już futony do spania. Na niskich stojakach spoczywały miecze - Raiko odstąpiła od przyjętej w Yoshiwarze zasady, która zakazywała wnoszenia tutaj broni: po pierwsze, byli shishi; po drugie, rozpowszechniono portret Hiragi; poza tym, obydwaj przysięgli na sonno-jdi, że nie użyją oręża przeciwko żadnemu z domowników ani gości, że sięgną po niego tylko w obronie własnej. 388 - Hirago, nie mogę uwierzyć, że Taira dał się zwieść jej udawaną Chwilą Bogów, i w dodatku jedną po drugiej! Jej gra była okropna. Czy on jest aż tak głupi? - Widocznie - zaśmiał się Hiraga i energicznie potarł tył i boki czaszki. - liii, z bronią tych rozmiarów powinien naprawdę zmusić ją do pisku. Czy wszyscy gai-jinowie są tak zbudowani? - A kogo to obchodzi. W ich wypadku to marnotrawstwo. - Żadnego wyrafinowania, Ori! Może powinienem dostarczyć mu podręcznik poduszkowania, tak jak dziewiczej pannie młodej, co? - Lepiej zabijmy go i podpalmy Osiedle. - Cierpliwości, zrobimy to, mamy mnóstwo czasu. - Jest doskonałym celem, okazję też mamy doskonałą - oponował Ori, a w jego głos wkradło się zniecierpliwienie. Hiraga obserwował go, jego dobry nastrój nagle prysnął. - Nie, nie teraz, jest zbyt ważny. - Sam mówiłeś, że jeśli porządnie ich rozwścieczymy, zbombardują Edo, a to by wspaniale się przysłużyło naszej sprawie. - Tak, masz rację, ale nie musimy się śpieszyć. - Hiraga nie okazywał, że jest zatroskany, uspokajał go, sterował nim. - Taira odpowiada na wszystkie moje pytania. Na przykład nikt nam nie mówił, że gai-jinowie walczą ze sobą jak wściekłe psy, gorzej niż daimyo przed Toranagą. Holendrzy ukrywali to przed nami, prawda? - To zwyczajni kłamcy i barbarzyńcy. - Tak, ale na pewno możemy zdobyć setki takich informacji, które pozwolą nam ich rozszyfrować i zapanować nad nimi. Musimy wszystkiego się dowiedzieć, Ori, a potem, kiedy już będziemy częścią nowego bakufu, nastawimy Niemców przeciw Rosjanom, przeciw Francuzom, przeciw Igirisu, przeciw Amerykanom... - Hiraga zadrżał na wspomnienie tego, co opowiedział mu Tyrer o tamtej wojnie domowej, o bitwach i ofiarach, o wszystkich tych nowoczesnych broniach i setkach tysięcy uzbrojonych ludzi, biorących w tym udział, o niewiarygodnych obszarach, jakie zajmowały kraje gai-jinów. - Dziś wieczór powiedział mi, że marynarka Igirisu rządzi oceanami świata, że jest dwukrotnie większa od dwóch innych marynarek razem wziętych, że ma setki okrętów wojennych, tysiące armat. - Kłamstwa. Przesadza, by cię przestraszyć. Oni wszyscy chcą nas zastraszyć. A poza tym, on na pewno też pragnie poznać nasze tajemnice. - Mówię mu tylko to, co jak mi się wydaje, powinien już wiedzieć. - Hiraga beknął z irytacją. - Ori, musimy się o nich jak najwięcej dowiedzieć! Te psy zawojowały większość świata: upokorzyły Chiny i spaliły Pekin, a w tym roku Francuzi stali się panami Kochinchiny i wyruszyli kolonizować Kambodżę. - Tak, ale Francuzi nastawili miejscowego księcia przeciw miejscowemu księciu, tak jak Brytyjczycy w Indiach. Tu jest Japonia. Jesteśmy inni, to 389 foaina Bogów. Choćby mieli wszystkie armaty świata, nigdy nas nie pokonają. - Twarz Oriego wykrzywiła się dziwnie. - Nawet gdyby zwabili niektórych daimyo, żeby przeszli na ich stronę, to wśród nas znajdą się tacy, co ich zarżną. - Nie zwyciężymy bez armat i wiedzy. - Owszem, Hiraga-san. Hiraga wzruszył ramionami i nalał sake. Wielu shishi podzielało gorliwość Oriego - i zapominało nauk Sun Tzu: "Poznaj swego wroga jak samego siebie, a wygrasz sto bitew". - Mam nadzieję, że się nie mylisz, a tymczasem postaram się dowiedzieć jak najwięcej. Obiecał, że jutro pozwoli mi obejrzeć mapę świata... nazwał to "atrasem". - Skąd wiesz, że nie dadzą ci fałszywej? Podrobionej? - To nie jest prawdopodobne, nie sądzę, by je fałszowali. Może nawet dostanę jeden egzemplarz, będziemy mogli ją przetłumaczyć, również niektóre ich podręczniki szkolne. - Podniecenie Hiragi rosło. - Taira powiedział, że stosują nowe techniki liczenia i nauczają ich w zwykłych szkołach, mają też miary astronomiczne nazywane "długość geograficzna", "szerokość geograficzna" - Hiraga z trudnością wymawiał nowe dla niego słowa - i one prowadzą ich z fantastyczną dokładnością przez oceany, tysiące ri od lądu. Baka, że tak mało wiem! Baka, że nie umiem czytać po angielsku! - Nauczysz się - odrzekł Ori. - Ja nigdy. Ty będziesz członkiem naszego nowego rządu, ja nigdy. - Dlaczego tak mówisz? - Czczę sonno-joi. Już ułożyłem swój przedśmiertny poemat i wyrecytowałem go. Powiedziałem go Shorinowi w noc po ataku. Baka, że dał się zabić zbyt wcześnie. - Ori wysuszył czarkę, wlał do niej resztkę sake i zamówił nową flaszkę. Spojrzał z ukosa na Hiragę. - Słyszałem, że wasz pan, Ogama, przebaczy każdemu shishi z Chóshu, który publicznie wyrzeknie się sonnd-joi. Hiraga skinął głową. - Mój ojciec mi o tym napisał. Dla nas, shishi z Chóshu, nie ma to znaczenia. - Mówią, że Ogama włada Cesarskimi Wrotami, że usunął wszystkich innych. Nawet powiadają, że toczą się od nowa walki między jego wojskami i Satsumą. - Wielu daimyo błądzi od czasu do czasu - powiedział obojętnym tonem Hiraga. Nie podobał mu się obrót rozmowy. Zauważył, że po paru czarkach Ori robi się coraz bardziej kłótliwy. Raiko ostrzegła go dzisiaj, że Ori jest jak dymiący wulkan. - Przecież już dawno temu uzgodniliśmy, że nie wiążą nas czyny naszych dziedzicznych przywódców. - Jeśli Ogama trzyma Wrota, mógłby oddać władzę cesarzowi i dzięki temu urzeczywistnić sonnd-jdi. - Może tak zrobi, może już zrobił. 390 I Ori wypił swe sake. - Z radością opuszczę Yokohamę. Tutaj w powietrzu unosi się trucizna. Lepiej jedź ze mną do Kioto. To gniazdo kłamców może cię zakazić. - Beze mnie bezpieczniej przebędziesz drogę do Kioto. Nawet z obciętymi włosami mogę zostać rozpoznany. Nagły poryw wiatru szarpnął strzechą na dachu i załomotał nie domkniętą okiennicą. Spojrzeli przez chwilę w tamtą stronę, a potem wrócili do picia. Sake ich rozluźniło, lecz nie usunęło drążących ich myśli - o śmierci i o zaciągającej się wokół nich sieci, o planowanej zasadzce na shoguna Nobusadę, o Shorinie i Sumomo, a przede wszystkim: co z dziewczyną gai-jina? Hiraga jeszcze o niej nie wspomniał, a Ori nie pytał; obaj czekali, ich myśli krążyły wokół tej ważnej sprawy; obaj niecierpliwi, lecz wciąż niezdecydowani. - Co masz zamiar powiedzieć Akimoto, kiedy jutro tu przyjedzie? - przerwał ciszę Ori. - Wszystko, co wiemy. Uda się z tobą do Kioto. - Nie, lepiej, żeby został, będziesz tutaj potrzebował kogoś do walki. - Dlaczego? Ori znowu wzruszył ramionami. - Dwóch to lepiej niż jeden. Teraz mi powiedz - oświadczył głosem pozbawionym emocji - gdzie ona przebywa. Hiraga opisał to miejsce. Dokładnie. - Chyba nie było krat w oknach ani w bocznych drzwiach. - Cały dzień nad tym się zastanawiał. Gdyby Ori włamał się do domu i zabił dziewczynę, bez względu na to, czyby przeżył czy nie, całe Osiedle by się wzburzyło, a nienawiść gai-jinów obróciłaby się przeciw wszystkim Japończykom. - Zgadzam się, że ona jest właściwym celem sonno-joi, ale jeszcze nie teraz, gdy zostałem zaakceptowany i dowiaduję się tylu ich sekretów. - To idealny cel, a do idealnych celów powinno się sięgać od razu. Katsumata uczył, że wahanie oznacza przegraną. Możemy poznać te ich tajemnice z książek. - Powiedziałem już: nie zgadzam się na to. - Zabiję ją i w tym samym czasie podpalimy Yoshiwarę. Kiedy zajmie się również Osiedle, wycofamy się wszyscy trzej w powstałym zamieszaniu. Dokonamy tego za dwa dni. - Nie. - Powiadam: tak! Dwa lub trzy dni, nie więcej! Hiraga rozmyślał krótko na ten temat i na temat Oriego. Na zimno. Powtórzył zdecydowanie: - Za-bro-nio-ne. To bezdyskusyjne oświadczenie wstrząsnęło Orim. Drugi raz w ciągu kilku dni. I za każdym razem chodziło o tę kobietę. W pokoju zapadła cisza. Obaj pozostawali niewzruszeni. Z zewnątrz dochodziły odgłosy przycichającego wiatru. Od czasu do czasu jęczał naoliwiony 391 papier shóji. Ori pociągnął łyk sake. Wrzał w duchu; powziął niezłomne postanowienie, że dokona tamtego czynu, nie zdradzał się z tym jednak. Gdyby obie ręce miał tak silne jak przedtem i był tak zwinny jak przedtem, rzuciłby się po miecz, by odeprzeć atak - nieunikniony, jeśli nie podporządkowałby się Hiradze. Ale nawet gdybym był zupełnie sprawny, myślał, Hiraga zawsze by mnie pokonał w bezpośredniej walce, nie zdążyłbym mu zadać ciosu... Nie, usunę go ze swej drogi w inny sposób. Musiał dorównać Hiradze, swojemu nowemu wrogowi, czyniącemu wszystko, by pokrzyżować jego plany, musiał milczeć, nie mógł się pierwszy odezwać - straciłby w ten sposób twarz. Napięcie między nimi rosło. W ciągu kilku sekund stało się nie do zniesienia... Odgłos biegnących stóp. Shoji odsunęło się. Wpadła Raiko, blada jak ściana. - Patrol wymuszaczy bakufu, są już na moście przy bramie. Pośpieszcie się! Przerażeni, zapomnieli o innych sprawach. Złapali miecze. - Wejdą do Yoshiwary? - spytał Ori. - Tak, dwójkami i trójkami, już tak kiedyś było. Nie zaczepiali gai-jinów, ale nas tak. - Drżał jej głos i ręce. - Czy jest jakaś bezpieczna droga przez pola ryżowe? - Wszędzie i nigdzie, Ori. - Hiraga odpowiedział za nią, gdyż wczoraj zbadał potencjalne drogi ucieczki. - Okolica jest płaska i przez całe ri nie ma się gdzie schować. Jeśli zablokowali bramę i most, pilnują też i tamtych miejsc. - A teren gai-jinów, Raiko? - Osiedle? Nigdy dotąd tam nie weszli. Musicie... - Obróciła się coraz bardziej przestraszona. Obaj mężczyźni wyszarpnęli miecze do połowy; do pokoju wpadła pokojówka z pobielałą twarzą. - Są w alejce i przeszukują dom po domu - zaskowyczała. - Ostrzeż innych. Dziewczyna uciekła. Hiraga usiłował zmusić swój umysł do pracy. - Raiko, gdzie tu jest jakaś sekretna piwnica, w której można by się schronić? - Nie ma żadnej - odpowiedziała załamując ręce. - Gdzieś musi być coś takiego. Nagle Ori jak wąż prześlizgnął się ku niej, a ona cofnęła się w przestrachu. - Gdzie jest tajne przejście do Osiedla? Szybko! Raiko omal nie zemdlała, kiedy Ori zmienił uchwyt na rękojeści miecza; wiedziała, że jest bliska śmierci. - Ja... do Osiedla? Ja... ja nie jestem pewna, ale przed laty mówiono mi... 392 zapomniałam - rzekła drżąc. - Nie jestem pewna, ale proszę, chodźcie cicho za mną. Szli tuż za nią, zagłębili się w krzaki, nie zważając na gałęzie, które ich zatrzymywały. Księżyc nadal świecił wysoko i jasno między mknącymi obłokami. Wiatr szarpał. Kiedy Raiko dotarła do skrytej za krzakami części płotu między jej gospodą a następną, nacisnęła na sęk w drewnie. Fragment płotu uchylił się skrzypiąc. Drewniane zawiasy, dawno nie używane, były zaklejone brudem. Starając się nie przeszkadzać hulakom, przeszli przez ten ogród, a potem na jego krańcu przez furtkę do innego ogrodu; minęli niską konstrukcję z ognioodpornych cegieł, która w razie pożaru służyła jako schowek na kosztowności, i dotarli do miejsca, gdzie znajdowały się wielkie zbiorniki, napełnione po części deszczówką, a po części przynoszoną przez specjalnych kulisów wodą. Raiko dysząc wskazała na drewnianą pokrywę. - Chyba... chyba to jest tu. Hiraga odsunął pokrywę na bok. W ściany z cegieł wbito zardzewiałe teraz sztaby żelazne mające służyć jako stopnie i uchwyty; ani śladu wody. - Powiedziano mi, że to prowadzi do tunelu... - wyszeptała ciągle przestraszona Raiko. - Nie jestem pewna... chyba mówiono mi, że ten tunel przechodzi pod kanałem, ale gdzie jest wylot... Zapomniałam... Muszę wracać... - Poczekaj! - Ori zastąpił jej drogę, podniósł kamień i wrzucił go do studni. Rozległ się chlupot, gdy kamień wpadł w wodę głęboko w dole. - Czyje to dzieło? - Bakufu. Jak mi powiedziano, zbudowali to w czasach kiedy powstało Osiedle. - Kto ci powiedział? - Jeden ze służących... zapomniałam który, ale widział... - Od głównej ulicy dobiegały gniewne głosy; wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. - Muszę wracać. Zniknęła; odeszła tą samą drogą, którą przyszli. Obaj niepewnie zerkali w dół. - Ori, jeśli bakufu to zbudowali, to może być pułapka na takich ludzi jak my. Z jednego z pobliskich domów dobiegły ich głosy mężczyzn klnących po angielsku: - Czego, do cholery, chcecie... odwalcie się! Ori wsadził swój długi miecz do pochwy. Niezręcznie przeszedł przez brzeg studni i zaczął schodzić. Hiraga poszedł za nim, zasuwając za sobą przykrycie włazu. Czerń wydawała im się czarniejsza niż to możliwe. Ori uderzył stopą w ziemię. - Ostrożnie, tu jest chyba jakiś występ. - Jego przytłumiony głos odbijał się niesamowitym echem. 393 Hiraga pomacał obok siebie. W kieszeni rękawa znalazł zapałki i zapalił jedną z nich. - liii - rzekł z podnieceniem Ori - gdzie je dostałeś? - W ich przedstawicielstwie; te psy są tak bogate, że po prostuje wszędzie zostawiają. Taka powiedział, żebym sobie wziął. Spójrz tutaj! - W gasnącym płomyku zapałki zobaczyli wlot tunelu. Był suchy i tak wysoki, by mógł nim iść mężczyzna. Woda wypełniała studnię dziesięć stóp pod nimi. W niszy stała stara świeczka. Hiraga zużył trzy zapałki, nim ją zapalił. - Chodź. Tunel obniżał się. Po około pięćdziesięciu krokach zrobiło się w nim mokro; ziemia była pokryta kałużami, a gdzieniegdzie zupełnie zalana. Cuchnąca woda sączyła się z prymitywnie podstemplowanego sufitu i ścian, drewno niebezpiecznie przegniło. W miarę jak szli, powietrze stawało się coraz bardziej zatęchłe. Trudno było oddychać. - Możemy tutaj poczekać, Ori. - Nie, chodźmy dalej. Pocili się częściowo ze strachu, częściowo z powodu duchoty w zamkniętej przestrzeni. Płomień zamigotał i zgasł. Hiraga przeklinając zapalił knot ponownie i osłonił płomień. Niewiele pozostało ze świecy. Poczłapał naprzód; poziom wody wciąż się podnosił. Tunel się obniżał, a woda sięgała im już do bioder. Ori poślizgnął się, ale złapał równowagę. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści kroków. Woda do talii, sufit nisko ponad ich głowami. Naprzód. Świeca słabła. Naprzód. Hiraga obserwował świecę, miotając przekleństwa. - Lepiej wróćmy i zaczekajmy w suchej części. - Nie, idźmy dalej, dopóki nie zgaśnie świeca. Z przodu tunel skręcał w czerń, sklepienie obniżało się ku powierzchni wody. Hiraga, czując mdłości, poczłapał znowu dalej po śliskim dnie. Jeszcze parę kroków. Sufit cisnął w głowę. Jeszcze trochę i sufit nieznacznie się podniósł. - Poziom wody się obniża - powiedział, czując ogromną ulgę. Człapał szybciej w śmierdzący mrok. Za zakrętem sklepienie podniosło się już wyraźnie. Naprzód. Świeca zatrzeszczała i zgasła, ale zdołali dostrzec suchą ziemię i koniec tunelu, szyb biegnący w górę i drugi w dół. Hiraga poszedł naprzód po omacku. Nic nie mógł dojrzeć. - Ori, jestem przy krawędzi. Posłuchaj, wrzucę tu kamień. - Kamień opadał i opadał, odbijał się, aż wreszcie tępo plusnął. - liii, musi schodzić na sto lub więcej stóp - rzekł. Żołądek miał pod gardłem. - Zapal jeszcze jedną zapałkę. - Zostały mi tylko trzy. - Hiraga zapalił jedną z nich. Zobaczyli przerdzewiałe, nie wzbudzające zaufania stopnie prowadzące w górę; nic więcej. - Skąd wiedziałeś, że Raiko zna ten tunel? - Nagła myśl. Musiał być jakiś tunel. Ja bym na ich miejscu coś takiego zbudował. - Ori mówił ochryple i ciężko dyszał. - Mogą czekać tam na górze, w zasadzce. Wepchną nas z powrotem albo będziemy musieli skakać. 394 - Tak. - Pośpiesz się, mam dosyć tego miejsca. Zacznij się wspinać! Czując się niezręcznie, Hiraga obluzował przy pasie swój długi miecz. Ori cofnął się nerwowo, ściskając rękojeść swego. Nagle dwaj mężczyźni stanęli sobie naprzeciw - być może znaleźli się już bardzo blisko bezpiecznego miejsca, ale pozostały pewne sprawy do rozwiązania. Zapałka zamigotała i zgasła. W ciemności nie widzieli się wzajemnie. Odruchowo każdy z nich natychmiast cofnął się od ujścia ku ścianom tunelu. Hiraga, bardziej przebiegły w walce, przyklęknął na jedno kolano, z ręką na rękojeści, gotowy odciąć Oriemu nogi, gdyby ten go zaatakował. Nadsłuchiwał z napięciem; czekał na dźwięk miecza wysuwanego z pochwy. - Hiraga! - wychrypiał z ciemności Ori, daleko poza zasięgiem broni, gdzieś z głębi tunelu. - Chcę, by była martwa. Pójdę po nią, dla sonno-joi i dla siebie. Ty chcesz zostać. Rozwiąż ten problem. Hiraga powstał cicho. - Ty go rozwiąż - zasyczał i od razu, bezgłośnie, zmienił pozycję. - Nie mogę, nie mogę go rozwiązać, próbowałem. Hiraga zawahał się, spodziewając się podstępu. - Przede wszystkim, połóż miecze na ziemi. - A potem? - Po drugie, ponieważ ona zajmuje cię bardziej niż sonno-joi, nie będziesz w Yokohamie nosił broni, kiedy ja się znajdę w pobliżu. Jutro wyjedziesz do Kioto i opowiesz o tym Katsumacie, on jest twoim satsumskim przywódcą. Kiedy wrócisz, dokonamy tego, wszystko tak, jak powiedziałeś. - A jeśli nie powrócę? - Wtedy ja to zrobię. W momencie, który sam wybiorę. Głos z ciemności stał się jeszcze bardziej skrzypiący. - Ale ona może wyjechać, uciec, nel Co, jeśli wyjedzie, zanim wrócę? - Będę wiedział o każdym jej ruchu i prześlę ci wiadomość. Jeśli nie dotrzesz tu na czas, wtedy zdecyduję. Ona i jej mąż... jeśli do tego czasu się pobiorą, pojadą co najwyżej do Hongkongu. Ty sam lub my obaj możemy tam za nią pojechać. - Słyszał ciężki oddech Oriego i czekał, przygotowany na nagły atak; wiedział, że nie może ufać Oriemu, dopóki tamten żyje, ale to, co zaproponował, wydawało mu się w danej chwili najlepszym rozwiązaniem. Zabijanie go byłoby marnotrawstwem. Potrzebował jego mądrych rad. - Zgadzasz się? Czekał. I czekał. - Tak. Co jeszcze? - usłyszał wreszcie. - Ostatnia sprawa: krzyżyk. Wrzucisz go do studni. Hiraga usłyszał gniewny wdech. Cisza pęczniała. - Zgadzam się, Hiraga-san. Proszę, przyjmij moje przeprosiny. Potem wyostrzonym słuchem uchwycił nikły dźwięk przesuwanej materii, 395 coś przeleciało obok niego, cichy odgłos metalu uderzającego w ścianę studni gdzieś za nim, prawie natychmiast milknący poniżej. Dźwięk mieczy kładzionych na ziemię. . Hiraga zapalił zapałkę. Rzeczywiście, Ori stał teraz bezbronny. Natychmiast Hiraga rzucił się w przód. Ori cofnął się przerażony, lecz Hiraga tylko wziął miecze Zanim zgasła zapałka, miał czas na ciśniecie mieczy do studni. - Proszę cię, słuchaj mnie, Ori. Nie będziesz się musiał wtedy niczego bać. Pójdę pierwszy, czekaj, aż cię zawołam. Szczeble przeżarte rdzą, niektóre ruszały się niebezpiecznie; ryzykowna wspinaczka. Wreszcie ku swej uldze zobaczył wylot studni skierowany ku niebu i cętki gwiazd wśród obłoków. Dźwięki nocy, wiatr i morze. Podjął wspinaczkę, lecz zwiększył czujność. Z największym wysiłkiem podciągnął się do kamiennej balustrady i rozejrzał wokół. Nie używana studnia znajdowała się w pobliżu płotu nad kanałem, na ugorze zarośniętym chwastami i zarzuconym rupieciami, niedaleko brzegu morza. Chylące się ku ruinie domy, głębokie dziury w gruntowych drogach. W pobliżu warczał pies. Wiatr niósł hałaśliwy chóralny śpiew. Teraz juz Hiraga potrafił określić swe położenie. Byli w Mieście Pijaków. 22 Piątek, 17 października Rankiem na zamku Edo, Misamoto - rybak, fałszywy samuraj i szpieg Yoshiego - stał na uginających się nogach przed zaniepokojoną Radą Starszych. Angielska wersja odpowiedzi sir Williama drżała w jego dłoni. Obok kulił się urzędnik bakufu. - Mów, rybaku! - powtórzył Anjo. W sali recepcyjnej panowała cisza, wyczuwało się napięcie i strach. - Nieistotne, czy rozumiesz wszystkie słowa Igirisu, chcemy tylko wiedzieć, czy urzędnik bakufu dokładnie przetłumaczył to posłanie. Czy tak właśnie brzmi wiadomość od gai-jina? Dokładnie tak? - Jest w każdym razie mniej więcej taka, panie - bełkotał Misamoto, tak przestraszony, że ledwo mógł mówić. - Jest taka, jak pan urzędnik... mniej więcej, panie... mniej... - Czy masz glon zamiast języka, rybie podroby zamiast mózgu? Pośpiesz się! Pan Toranaga Yoshi powiedział, że umiesz czytać w języku Igirisu. Czytaj więc! - Godzinę temu Anjo został obudzony przez zdenerwowanego urzędnika bakufu, który przyniósł odpowiedź sir Williama w wersji angielskiej i holenderskiej. Anjo pośpiesznie zwołał zebranie Rady Starszych, na którym urzędnik przedstawił swój przekład z holenderskiego. - Co mówi ten papier w języku Igirisu? - Cóż, panie, tak, ee... - Głos Misamoto znowu zdławiło przerażenie. Zirytowany Anjo spojrzał na Yoshiego. - Ta rybia głowa to pański szpieg - oświadczył z odpowiednią dawką chłodu w głosie. - To był pański pomysł, by go tu sprowadzić, proszę, niech pan sprawi, by wreszcie coś powiedział. - Co mówi ten list, Misamoto? - rzekł łagodnie Yoshi. Wewnątrz prawie się gotował, sfrustrowany i wściekły. - Nikt nie ma zamiaru cię skrzywdzić. Chcemy poznać prawdę. - Cóż, panie, to jest mniej więcej jak... mniej więcej, jak pan urzędnik powiedział, panie - jąkał się Misamoto - ale ten... ten list, nie znam 397 wszystkich słów, panie, ale niektóre z nich... w każdym razie, cóż... - Twarz wykrzywił mu strach. ^^^^ bój się, powiedz prawdę, jakkolwiek miałoby to ^Śz,' panie, przywódca gai-jinów - wyjąkał Ramoto - zapowiada że przyjedzie do Osaki 2a jedenaście dni, jak mówi pan urzędnik. Ale me z "SrJmonialną wizytą"... L Drżał przestraszony pod ich wzrokiem, z nosa mu ciekło, krople śliny kapały ^ brody. Wreszcie wyrzucił to '"*"•-(tm)* iest wcale zadowolony, w gruncie rzeczy jest bardzo zagniewany i.udaje się... SąMc do Osaki na czelfswojej floty, idzie na Kioto z s^cdziesięao^n-towymi armatami, kawalerią i żołnierzami. Chce się zobaczyć z Synem Niebios i Najjaśniejszym Shogunem. Ośmielił się ich nawet wymienić, panie: cesarz Komei i chłopiec shogun, Nobusada. . ; Wszyscy zamarli z przestrachu, także strażnicy, zwykle niewzruszen i głusi na wszystko. Misamoto opuścił głowę do tatami i pozostał w tej P°YoCshi wskazał na urzędnika bakufu, który zbladł, gdy stał się ośrodkiem powszechnej uwagi. __Czv to się zgadza? - Wizyta ceremonialna", panie? Dla twych dostojnych uszu takie powinno być właściwe tłumaczenie.- Sformułowania barbarzyńców są nieuprzejme i nieokrzesane i szczerze wierzę, że powinny być poprawnie przełożone jako "ceremonialna wizyta państwowa"... "^TQr.h? - Czy list mówi o armatach, kawalerii i temu podobnych rzeczach/ - W zasadzie, panie, list... , - Tak czy nie?! - prawie krzyknął Yoshi, ku zgrozie obecnych. Urzędnik przełknął ślinę, przerażony. Po raz pierwszy w życiu_ kazano mu udzielić odpowiedzi wprost. Zakwestionowano jego słowa, całkowicie zignorowano zwyczajowe dyplomatyczne zasady niosące konieczność upiększema Pr- ? przykrością informuję pana, że w zasadzie wspomina on o tym, lecz taka impertynencja jest oczywistą pomyłką i... - Dlaczego nie przetłumaczyłeś dokładnie? - Dla dostojnych uszu, panie, konieczna jest interpre... - Czy tamte dostojne osoby zostały wymienione z imienia? Tak czy me.' - Ich imiona są tam zawarte, ale... - Czy litery opisujące te imiona są poprawne? - Zdaje się, panie, że litery wyglądają popr... - Napisz natychmiast dokładne tłumaczenie tego, co tam napisano. - Słowa zostały wypowiedziane cicho, lecz tak dobitnie, że odbiły się echem od surowych kamiennych ścian. - Dokładne! Masz odtąd zawsze przekładać wszystkie wiadomości od nich i do nich równie dokładnie. Powtarzam. 398 dokładnie. Jedna pomyłka i twoja głowa znajdzie się na śmietniku. Wynoś się! Misamoto, sprawiłeś się bardzo dobrze, proszę, poczekaj na zewnątrz. Dwaj mężczyźni uciekli. Misamoto przeklinał swego pecha i dzień, w którym zgodził się towarzyszyć Perry'emu do Japonii; przeklinał swoją naiwną wiarę, że spotka się z życzliwym przyjęciem ze strony bakufu i zostanie sowicie wynagrodzony za swą wyjątkową wiedzę. Urzędnik zaś przysięgał sobie, że zemści się na Yoshim i na tym kłamliwym rybaku, zanim Rada poleci obciąć mu głowę; zamierzał dalej pozostać mądrym i przykładnym urzędnikiem, nie mógł więc w żaden sposób uniknąć kary. Pierwszy odezwał się Yoshi. Myślał gorączkowo nad następnym posunięciem w tym nie kończącym się konflikcie. - Nie możemy w żaden sposób dopuścić do wizyty z bronią w Kioto! To dodatkowy argument za tym, co powtarzam cały czas: musimy mieć zaufanych tłumaczy, takich, którzy nie zawahają się nam powiedzieć, co naprawdę zawierają ich listy! - To zupełnie niepotrzebne - odparł przez zaciśnięte zęby Toyama. Jego ciężki drugi podbródek trząsł się z wściekłości. - Arogancja tych gai-jinów jest niewiarygodnie obraźliwa, równoznaczna z wypowiedzeniem wojny. To wymaga krwi. - Strażnicy zaszemrali. - To jest wypowiedzenie wojny. Dobrze. Za trzy lub cztery dni przeprowadzę atak z zaskoczenia na Osiedle i skończę z tym absurdem raz i na zawsze. - To byłoby głupie. Nie ośmielimy się. Baka! - zawołał Anjo, głównie ze względu na strażników, gdyż któryś z nich mógł być tajnym shishi lub zwolennikiem sonno-joi. - Ile razy mam mówić, że nie czas jeszcze na przeprowadzenie ataku, nawet z zaskoczenia? Na twarzy Toyamy pojawił się rumieniec. - Yoshi-san - powiedział - moglibyśmy ich zmiażdżyć i spalić Yoko-hamę, nel Moglibyśmy, net Nie zniosę hańby, to dla mnie zbyt wiele. - Oczywiście, ma pan rację, moglibyśmy zniszczyć Yokohamę z łatwością, lecz Anjo-dono mówi słusznie: nie dobralibyśmy się do ich floty. Proponuję postępować jak dotychczas - oznajmił Yoshi spokojnie, choć zupełnie nie był spokojny. - Dostarczymy im rozwodnionej zupy, ale bez ryb: zaproponujemy im spotkanie z Radą Starszych za trzydzieści dni, pozwolimy, by wynegocjowano przesunięcie terminu do ośmiu dni, trzeba to opóźniać, jak się tylko uda. - Ja spotkam się z tymi psami jedynie na polu bitwy. Yoshi powściągnął swoją irytację. - Jestem przekonany, że zrobi pan to, co postanowi roju, lecz proponuję, by był pan na tym spotkaniu reprezentowany przez podstawioną osobę: Misamoto. - Co takiego?! Wszyscy utkwili wzrok w Yoshim. - Doskonałe zastępstwo. 399 - Ten głupi rybak nie bę... - zaczął Anjo. - Przebierzemy go w szaty ceremonialne, nauczymy go, jak je nosić. Osiem dni to aż nadto. On wygląda jak samuraj, choć nie zachowuje się jak samuraj. Na szczęście jest niegłupi i tak przestraszony, że zrobi wszystko, co mu rozkażemy, a co najważniejsze, powie nam prawdę, czego nam bardzo potrzeba. Yoshi spostrzegł, że Anjo się czerwieni. Inni udawali, że tego nie zauważają. - A co potem, Yoshi-san? - Następnie odbędziemy zebranie tu, na zamku. - Wykluczone! - oświadczył Anjo. - Oczywiście najpierw zaproponujemy Kanagawę - rzekł z irytacją Yoshi - potem pójdziemy na ustępstwa i spotkamy się z nimi tutaj. - To wykluczone - powtórzył Anjo przy całkowitej aprobacie innych. - Kusząc ich spotkaniem na zamku, możemy znowu zwlekać, nawet kolejny miesiąc. Ciekawość będzie ich zżerała. I wpuścimy ich tylko na tereny zewnętrzne... Dlaczego nie na zamku? Wszyscy przywódcy gai-jinów, na naszej łasce i niełasce, i to z własnej woli. Moglibyśmy ich wziąć jako zakładników, ich obecność tutaj stworzy tuzin okazji, by mocniej opleść ich naszą siecią. Wszyscy zaskoczeni i zdziwieni wybałuszyli na niego oczy. - Wziąć ich jako zakładników? - To tylko możliwość, zresztą jedna z wielu - wyjaśniał Yoshi cierpliwie; musiał zyskać sprzymierzeńców. - Powinniśmy działać podstępnie, pleść jedwabną nić, wykorzystywać ich własne słabości przeciw nim samym, dopóki nie będziemy mieli takiej floty jak oni. - Aż tak długo? - Adachi wyrzucił z siebie te słowa razem z kropelkami śliny. Pulchny człowieczek był z nich wszystkich najbogatszy i równie blisko jak Yoshi spokrewniony z pierwszym Toranagą. - Naprawdę pan uważa, że będziemy musieli paktować z tymi psami, dopóki nasza flota nie będzie równa ich flocie? - Albo dopóki nie będziemy mieli tylu armat, by trzymać ich z dala od naszych wybrzeży. Potrzebujemy tylko paru worków złota i oni stratują się wzajemnie, żeby nam sprzedać wszystko, dzięki czemu wyrzucimy ich z naszych wód. - Yoshi nachmurzył się. - Słyszałem, że jacyś wysłannicy Choshu już próbują kupić od nich karabiny. - Te psy! - Toyama splunął z wściekłością. - Zawsze Choshu. Im szybciej ich zgnieciemy, tym lepiej. - I Satsuma. - Anjo, powiedziawszy to, co myśleli wszyscy, spojrzał na Yoshiego. - I inni! Yoshi udał, że nie rozumie aluzji swego antagonisty. Nieważne, pomyślał, dzień próby się zbliża. - Możemy sobie poradzić z każdym wrogiem po kolei, ale nie ze wszystkimi naraz. 400 - Głosuję za tym, byśmy rozkazali wszystkim przychylnym nam daimyo, by natychmiast zwiększyli podatki i zaczęli się zbroić. Ja zacznę od jutra - powiedział zrzędliwie Toyama. - "Poradzili" to odpowiedniejsze słowo - rzekł ostrożnie Adachi i dopił herbatę. Ustawione przed każdym z nich tace z laki zdobiły delikatne kwiaty. Stłumił ziewnięcie. Nudził się, pragnął wreszcie znaleźć się w łóżku. - Proszę, mów dalej o swym planie, Yoshi-dono. Jeśli nie znamy wszystkich szczegółów, nie możemy przecież nad nim głosować. - W dzień spotkania Anjo-sama niestety zachoruje; "ach, tak nam przykro". Ponieważ całe roju nie będzie obecne, nie będziemy mogli podjąć żadnych wiążących decyzji, ale wysłuchamy ich i spróbujemy osiągnąć kompromis. Jeśli nie uda nam się osiągnąć kompromisu, wtedy zgodzimy się, oczywiście z odpowiednią dozą szacunku, "przedstawić ich życzenia całej Radzie najszybciej, jak to będzie możliwe"... a potem zaczniemy sprawę opóźniać i opóźniać, czym doprowadzimy ich do szaleństwa, tak by to oni zrobili błąd, a nie my. - Dlaczego mieliby się zgodzić na jeszcze jedno opóźnienie? - spytał Anjo. Z jednej strony cieszył się, że nie będzie musiał spotkać się nos w nos z gai-jinami, z drugiej strony nie ufał Yoshiemu i zastanawiał się, jaki szykuje podstęp. - Te psy dowiodły, że będą raczej rozmawiały, niż walczyły; to tchórze - mówił Yoshi. - Chociaż z łatwością mogliby nas sobie podporządkować, to najwyraźniej brak im odwagi. - A jeśli się nie zgodzą i ta bezczelna małpa Igirisu spełni swą groźbę i pojedzie do Kioto? Co wtedy? Nie możemy na to pozwolić, pod żadnym pozorem! - Zgadzam się - oświadczył Yoshi tak zdecydowanie, że zrobiło to wrażenie na wszystkich obecnych. - To oznacza wojnę, wojnę, którą musielibyśmy w końcu przegrać. - Lepiej toczyć męską wojnę, niż stać się niewolnikami jak Chińczycy, Hindusi czy inne barbarzyńskie szczepy - oświadczył natychmiast Toyama. Starzec zerknął na Yoshiego. - Jeśli wylądują, będzie pan głosował za wojną? - Natychmiast! Każda próba wylądowania z wojskiem, gdziekolwiek, zostanie udaremniona. - Dobrze. Mam więc nadzieję, że wylądują - rzekł Toyama zadowolony. - Wojna nie byłaby najlepszym rozwiązaniem. Myślę, że będą pertraktować i zdołamy ich odwieść od tego szaleństwa. - Głos Yoshiego stał się ostrzejszy. - Zdołamy, jeśli wykażemy dosyć sprytu. Tymczasem musimy skoncentrować się na sprawach najważniejszych: takich jak Kioto i odebranie kontroli nad Wrotami, takich jak wrogo nastawieni daimyo, takich jak zdobycie wystarczającej ilości złota, by kupić broń, zmodernizować i wyposażyć nasze wojska oraz wojska naszych zaufanych sprzymierzeńców, i by nie 26 - Gai-jin 401 1 L pozwolić tym z Choshu, Tosy i Satsumy, aby zbroili się udając, że chcą nas poprzeć, a w rzeczywistości tylko czekają, by zaatakować. - Tego zdrajcę Ogarnę należy wyjąć spod prawa - oświadczył Toya-ma. - Może by wyjąć go spod prawa i odebrać mu nasze Wrota? - Zaatakowanie go teraz byłoby niekorzystne! - odparł kwaśno An-jo. - To by tylko pchnęło Satsumę i Tosę w jego objęcia, razem z innymi niezdecydowanymi. - Przesunął się, by wygodniej usiąść. Znowu bolał go brzuch, a nowy chiński doktor, którego rad potajemnie zasięgnął, nic mu nie pomógł. - Załatwimy to w sposób następujący: Yoshi-dono, proszę cię, naszkicuj odpowiedź na nasze jutrzejsze spotkanie z gai-jinem. - Dobrze. Ale chciałbym wiedzieć, kim jest zdrajca, który przekazuje im nasze tajemnice. W tym liście po raz pierwszy wspomnieli o młodym shogunie i imię cesarza. - Zatrudnimy do tego wszystkich naszych szpiegów! Dobrze. Spotkamy się jutro rano jak zwykle, rozpatrzymy szkic naszej odpowiedzi i zdecydujemy, jaki plan wybrać. - Oczy Anjo zwęziły się. - I poczynimy końcowe przygotowania do wizyty shoguna Nobusady w Kioto. Krew odpłynęła z twarzy Yoshiego. - Dyskutowaliśmy nad tym tuzin razy. Na ostatnim zebra... - Jego wizyta dojdzie do skutku! Będzie podróżował drogą północną, nie Tokaido, wzdłuż wybrzeża. To bezpieczniejsze. - Jako kurator sprzeciwiam się z przyczyn, które już wymieniłem wielokrotnie. Żadną drogą! - Lepiej, by mój syn znalazł się w Kioto - oświadczył Toyama. - Wkrótce będziemy toczyli wojnę. Naszych wojowników nie da się już dłużej powstrzymywać. - Nie będzie wojny ani wizyty. I jedno, i drugie by nas zniszczyło - rzekł gniewnie Yoshi. - Gdy tylko shogun zacznie bić czołem przed cesarzem, jak to zrobi Nobusada, na zawsze utracimy naszą pozycję. Testament ustalił, że... - Nie będziemy się nim kierować w tej sprawie - oświadczył Anjo. - Testament Toranagi jest naszą jedyną kotwicą i nie mogę uwie... - Nie zgadzam się z tym! Dławiąc się z wściekłości Yoshi chciał wstać, gdy Anjo oznajmił: - Ostatnia sprawa, którą musimy dzisiaj załatwić: natychmiastowe wyznaczenie nowej osoby do Rady Starszych na miejsce Utaniego. Napięcie wzrosło. Okoliczności śmierci Utaniego były dobrze znane, gdyż pokój, w którym wraz z młodzieńcem nadziano go na miecz, nie został całkowicie strawiony przez ogień. Nie pochwycono zabójców, choć użyto całych zastępów szpiegów i żołnierzy. Wszystko to sprawiało, że Starsi nie sypiali zbyt spokojnie. Zwłaszcza Anjo, który ciągle pamiętał omal nie zakończony powodzeniem zamach na jego osobę. Co do samego Utaniego, to z wyjątkiem Yoshiego, którego tamten popierał, nikt z pozostałych nie ubo- 402 lewał ani nad jego śmiercią, ani nad sposobem, w jaki została zadana. A już zwłaszcza Anjo, gdy odkrył, że Utani tajemnie podkradał mu kochanka. - Teraz głosujmy. - Taka ważna sprawa powinna poczekać do jutra. - Tak mi przykro, Yoshi-sama. Teraz jest doskonały moment. Adachi skinął potakująco głową. - Nie możemy podejmować ważnych decyzji, dopóki Rada nie ma pełnego składu. Kogo pan proponuje? - Formalnie zgłaszam kandydaturę Zukumury z Gai. Yoshi, choć usiłował zachować zimną krew, aż się wzdrygnął: naiwny daimyo, krewny i jawny sojusznik Anjo. - Już wyraziłem swoją dezaprobatę dla tej kandydatury, jest tuzin lepszych od niego - rzekł od razu. - Zgodziliśmy się na Gena Tairę. - Nie zgodziłem się - Anjo uśmiechnął się samymi ustami. - Powiedziałem jedynie, że to rozważę. Rozważyłem. Zukumura to lepszy wybór. Teraz będziemy głosować. - Nie sądzę, by głosowanie w tej chwili było mądre czy wska... - Głosujmy! Jako Szef Rady mam prawo poddać to pod głosowanie! - Głosuję: nie! - oznajmił Yoshi i spojrzał z gniewem na dwóch pozostałych. - Gai byli sojusznikami Mito od czasu Sekigahary. Tak - powiedział Adachi nie patrząc mu w oczy. - Zgadzam się na wszystko, co chcecie - wzruszył ramionami Toyama. Yoshi rąbał gwałtownie drewnianym mieczem, atakując swoich dwóch przeciwników. Z twarzy lał mu się pot. Rzucił się w tył, obrócił i znowu zaatakował. Obydwaj mężczyźni zrobili krok w bok i też ruszyli do ataku. Otrzymali rozkaz, by zwyciężyć, niepowodzenie miało ich kosztować miesiąc zamknięcia w koszarach i trzymiesięczny żołd. Jeden z mężczyzn sprytnie wykonał fintę, by umożliwić cios swemu partnerowi, lecz Yoshi był na to przygotowany: zrobił unik i ciął mężczyznę przez pierś. Drewniany miecz pękł - gdyby ostrze było prawdziwe, przecięłoby przeciwnika niemal na pół. Mężczyzna został wyeliminowany z potyczki. Drugi zaatakował natychmiast, lecz Yoshi znalazł się już na podłodze i zadał cios nogą. Mężczyzna jęknął z bólu, kiedy twardy jak stal brzeg stopy Yoshiego wbił mu się w krocze; upadł, wijąc się, a Yoshi, wciąż napędzany wściekłością i dawką adrenaliny, skoczył ku rozciągniętemu człowiekowi i wzniósł odłamaną połówkę miecza gotów do zadania śmiertelnego ciosu w gardło mężczyzny. Lecz powstrzymał uderzenie o włos od szyi przeciwnika. Serce mu biło, czuł podniecenie, zadowolony ze swych umiejętności i opanowania, i z tego, że nie zawiódł tym razem. Zwycięstwo nie miało znaczenia. Nagromadzona wściekłość znikła. 403 Zadowolony, odrzucił złamaną klingę i zaczął się odprężać. Pokój ćwiczeń był pusty i urządzony po spartańsku, podobnie jak i cały zamek. Wszyscy dyszeli z wysiłku, leżący mężczyzna wciąż wił się z bólu. Nagle Yoshi ku swemu zdumieniu usłyszał ciche klaskanie. Odwrócił się pełen gniewu. Nie miał zwyczaju nikogo zapraszać na świadka tych treningów, gdzie jego sprawność mogłaby zostać zmierzona, słabości osądzone, a brutalność oceniona. Ale gniew natychmiast mu minął. - Hosaki! Kiedy przybyłaś? - rzekł, starając się odzyskać oddech. - Czemu nie pchnęłaś posłańca, by mnie zawiadomił o twym przyjeździe? - Jego uśmiech znikł. - Kłopoty? - Nie, panie - odpowiedziała radośnie jego żona, klęcząc obok drzwi. - Żadnych kłopotów, po prostu ogrom przyjemności, że cię widzę. - Skłoniła się nisko. Miała na sobie strój do konnej jazdy i skromną, noszącą ślady podróży narzutkę, z praktycznego ciężkiego zielonego jedwabiu, pikowany, dobrany kolorem wierzchni płaszcz, szeroki kapelusz zawiązany pod brodą i krótki miecz zatknięty za obi. - Proszę, wybacz mi, że wślizgnęłam się tak bez zaproszenia, nie zmieniwszy ubrania, ale cóż, nie mogłam się doczekać chwili, gdy cię ujrzę. Teraz czuję się jeszcze bardziej zadowolona, że to zrobiłam, gdyż wiem, że jesteś w świetnej szermierczej formie. Ukrył, jaką mu to sprawiło przyjemność, a potem podszedł bliżej i spojrzał na nią badawczo. - Naprawdę nie ma kłopotów? - Nie, panie. Uśmiechnęła się promiennie z jawnym podziwem. Białe zęby i hebanowe skośne oczy, twarz klasyczna, ani atrakcyjna, ani pospolita, lecz zapadająca w pamięć. Cała postać nacechowana wielką godnością. - Yoshi - rzekł dziewięć lat temu ojciec do siedemnastoletniego Yoshie-go - wybrałem dla ciebie żonę. Z rodu Toranagów, ma pochodzenie równe twojemu, choć jest z mniej znaczącej gałęzi Mitowara. Nazywa się Hosaki, co znaczyło kiedyś "kłos pszenicy", czyli zwiastun obfitości i płodności... a także: "grot włóczni". Nie przypuszczam, by cię zawiodła w którejś z tych ról... I nie zawiodła, pomyślał Yoshi z dumą. Dała mi już dwóch wspaniałych synów i córkę, a wciąż jest silna, zawsze mądra, solidny zarządca naszego majątku i - co jest tak rzadkie jeśli mowa o żonach - z przyjemnością się z nią od czasu do czasu poduszkuje, choć nie z takim ogniem, jak z moją konkubiną lub z dziewczynami dla przyjemności, zwłaszcza z Koiko. Przyjął suchy ręcznik od nie zranionego mężczyzny i machnął ręką, zwalniając obu. Mężczyzna skłonił się w milczeniu i pomógł drugiemu, który ciągle szarpany bólami, kulejąc wyszedł. Yoshi ukląkł obok żony, ręcznikiem wycierając pot. - No więc? - Nie jest tu bezpiecznie, nel - spytała cicho. 404 - Nigdzie nie jest bezpiecznie. - Najpierw - powiedziała normalnym głosem - najpierw Yoshi-chan zaopiekujemy się twoim ciałem: kąpiel, masaż, a dopiero potem rozmowa. - Dobrze, jest wiele tematów do rozmowy. - Tak. - Wstała z uśmiechem i jeszcze raz, na jego badawcze spojrzenie, uspokoiła go. - Naprawdę w Smoczym Zębie wszystko jest dobrze, twoja konkubina i jej syn są szczęśliwi, twoi kapitanowie i słudzy czujni i dobrze uzbrojeni. Wszystko tak, jak byś sobie tego życzył. Po prostu postanowiłam złożyć ci krótką wizytę, nagły kaprys - dodała dla podsłuchujących uszu. - Chciałam tylko cię zobaczyć i porozmawiać o zarządzaniu sprawami na zamku. A także wpakować cię do łóżka, mój piękny, myślała w swym tajemnym sercu. Spoglądała na niego, nozdrza miała wypełnione jego męskim zapachem, świadoma jego bliskości i zawsze pragnąca jego siły. Gdy jesteś daleko, Yoshi-chan, potrafię na ogół zachować spokój, lecz tuż przy tobie? Ach, jest bardzo trudno, chociaż udaję, och, jak udaję, i ukrywam swą zazdrość o inne, i zachowuję się jak idealna żona. Ale nie znaczy to, że ja, tak jak wszystkie żony, nie czuję gwałtownej zazdrości, czasami aż do granicy szaleństwa, czasami pragnę zabić albo, co lepsze, okaleczyć te inne; chcę, byś mnie pożądał i poduszkowa} ze mną z tą samą pasją. - Bardzo długo byłeś daleko, mój mężu - powiedziała łagodnie. Chciała, by ją wziął już zaraz, na podłodze, i by się parzyli tak, jak sobie wyobrażała, że parzą się młodzi wieśniacy. Było prawie południe i niebo przeczesywał lekki wiatr. Znajdowali się w sanktuarium Yoshiego: trzy pokoje wyłożone tatami i łazienka, wszystko w amfiladzie, przy blance narożnej. Hosaki ze zwykłą elegancją nalewała dla niego herbatę. Od dzieciństwa studiowała ceremonię picia herbaty, podobnie jak on, ale teraz ona była sensei. Oboje wykąpali się i zostali wymasowani. Drzwi zaryglowane, strażnicy na warcie, pokojówki zwolnione. On miał na sobie nakrochmalone kimono, ona - zwiewne kimono nocne i rozpuszczone włosy. - Myślę, że po naszej rozmowie odpocznę trochę. Po to, żeby mieć lekką głowę na resztę wieczoru. - Cały czas jechałaś konno? - Tak, panie. Podróż rzeczywiście była ciężka, mało snu i zmiana koni co trzy ri. - Ile ci to zajęło? - Dwa i pół dnia, wzięłam tylko dwudziestu służących pod dowództwem kapitana Ishimoto. - Zaśmiała się. - Z pewnością brakowało mi masażu i kąpieli, lecz najpierw... - Prawie dziesięć ri w ciągu dnia? Dlaczego taki forsowny marsz? i 405 - Głównie dla przyjemności - odparła lekko, wiedząc, że jeszcze jest dość czasu na złe wieści. - Ale najpierw, Yoshi-chan, herbata dla odprężenia. - Dziękuję. Napił się doskonałej zielonej herbaty z czarki z epoki Ming. Odstawił naczynie, obserwował i czekał, oczarowany mistrzostwem i spokojem swej żony. Znowu nalała, napiła się i odstawiła czarkę, a potem powiedziała cicho: - Postanowiłam przybyć tutaj bezzwłocznie, gdyż usłyszałam niepokojące pogłoski i chciałam uspokoić samą siebie oraz twoich kapitanów, że masz się dobrze. Pogłoski, że jesteś w niebezpieczeństwie, że Anjo nastawia przeciw tobie Radę, że zamach shishi na niego i zabójstwo Utaniego to jedne z przejawów zwiększonej aktywności sonno-joi, że nadchodzi wojna, od wewnątrz i z zewnątrz, i że Anjo zdradza ciebie i cały shogunat. Musiał zwariować, jeśli pozwolił shogunowi i jego cesarskiej małżonce jechać do Kioto, by bić tam czołem. - To wszystko prawda lub jest w tym sporo prawdy - odparł równie cicho, a jej twarz spochmurniała. - Złe wieści mają sokole skrzydła, Hosaki, nel Jeszcze gorzej jest z powodu gai-jinów. Potem opowiedział jej o spotkaniu z cudzoziemcami i o szpiegu Misamoto, dorzucił nieco więcej szczegółów o zamkowych intrygach - ale nie o tym, że podejrzewa Koiko o powiązania z shishi: Hosaki nigdy by nie zrozumiała, jakie to ekscytujące i o ileż bardziej podniecające, gdy wie się o kimś wszystko. Moja żona, myślał, doradziłaby mi natychmiastowe zwolnienie Koiko, śledztwo i karę, i nie dałaby mi spokoju, dopóki bym tego nie wprowadził w życie. Zakończył informacjami o obcej flocie, zawierającym groźbę liście sir Wilłiama i o dzisiejszym zebraniu. - Zukumura? Starszym? Ten zgrzybiały rybi łeb? Czy to nie jeden z jego synów poślubił siostrzenicę Anjo? Stary Toyama z pewnością na niego nie głosował? - Wzruszył po prostu ramionami i oznajmił: "Ten czy inny, nie ma to znaczenia, wkrótce będziemy wojować. Wybierajcie, kogo chcecie". - Więc w najlepszym przypadku będzie dwa do trzech na twoją niekorzyść. - Tak. Teraz nie ma sposobu, by powstrzymać Anjo. Może robić, co mu się podoba: przegłosować zwiększenie swych uprawnień, ogłosić się tairó, przeprowadzić każdy idiotyzm, jaki mu przyjdzie do głowy, na przykład przeforsować zgodę na tę głupią wycieczkę Nobusady do Kioto. Yoshi znów poczuł ucisk w piersiach, lecz nie przejmował się tym, zadowolony, że może rozmawiać otwarcie - na tyle, na ile w ogóle można być otwartym. Nikomu tak nie ufał jak jej. - Czy barbarzyńcy byli tacy, jak ich sobie wyobrażałeś, panie? - zapytała. Fascynowało ją wszystko, co ich dotyczyło: "poznaj swego wroga tak jak siebie samego..." Sun Tzu - to był elementarz dla niej i dla jej czterech sióstr i trzech braci; rzecz podstawowa, tak jak sztuki walki, kaligrafia i ceremonia 406 picia herbaty. Ona i jej siostry pobierały również intensywne nauki u matki i ciotek na temat kierowania dobrami ziemskimi i finansami, radzenia sobie z mężczyznami ze wszystkich klas i co najważniejsze, naukę strategicznego planowania. W sztukach walki nigdy nie osiągnęła wielkiej biegłości, choć radziła sobie dość dobrze z nożem i wachlarzem bojowym. Yoshi opowiedział jej wszystko, co pamiętał, a także to, co Misamoto mówił o gai-jinach w części Ameryki zwanej Kalifornią albo Krainą Złotej Góry. Oczy Hosaki zwęziły się, lecz on nie zauważył tego. Kiedy skończył, nadal miała tysiąc pytań, lecz zachowała je na później, nie chcąc go męczyć. - Dzięki tobie łatwiej mi sobie wszystko przedstawić, Yoshi-chan, jesteś wspaniałym obserwatorem. Co postanowiłeś? - Jeszcze nic. Szkoda, że mój ojciec nie żyje, brakuje mi jego rady. I rady matki. - Tak - odpowiedziała, zadowolona, że obydwoje nie żyją. Ojciec od dwóch lat, zmarł w zasadzie ze starości, którą przyśpieszyło uwięzienie przez Ii. Miał pięćdziesiąt pięć lat. A matka odeszła w czasie ostatniej epidemii ospy. Obydwoje sprawiali, że jej życie stało się nieznośne, a jednocześnie niewolili Yoshiego. Jej zdaniem, ojciec nie spełniał swych obowiązków względem rodziny, podejmował przeważnie błędne decyzje, a mat- ka była najbardziej kłótliwą, najgorszą teściową, jaką mogła sobie wyobrazić, znacznie gorszą dla niej niż dla żon pozostałych trzech synów. Jedyną mądrą rzeczą, jaką zrobili w życiu, myślała, była zgoda na propozycję mego ojca. Za to im dziękuję. Teraz ja rządzę Smoczym Zębem i naszymi ziemiami i moi synowie dostaną je silne, nienaruszone i warte shoguna Toranagi. - Tak - powiedziała. ¦- Tak mi przykro, że odeszli. Biję pokłony w ich kapliczce każdego dnia i błagam, bym okazała się godna ich zaufania. Westchnął. Od śmierci matki czuł się zawieszony w próżni, znacznie bardziej niż po śmierci ojca, którego uwielbiał, lecz zarazem się lękał. Jeśli miał jakiś problem lub się czegoś obawiał, wiedział, że może pójść do niej: zostanie pocieszony, otrzyma wskazówki, nabierze nowych sił. - Karma, że matka umarła tak młodo - rzekł ze smutkiem. - Tak, panie. - Rozumiała jego smutek i była zadowolona: to dotyczy wszystkich synów, ich pierwszym obowiązkiem jest słuchanie i miłowanie matki, bardziej niż kogokolwiek - przez całe życie. Nie zdołam nigdy wypełnić tej pustki, ale też i żony moich synów nie zdołają wypełnić pustki po moim odejściu. - Co mi radzisz, Hosaki? - Problemów jest zbyt wiele, myśl goni myśl - odparła zmartwiona. Jej mózg zmagał się z tą mozaiką rozlicznych, czyhających zewsząd niebezpieczeństw. - Czuję się bezużyteczna. Pozwól mi to dokładnie przemyśleć dziś i jutro. Może zdołam coś zasugerować, dać ci jakąś wskazówkę, jak 407 należałoby postąpić, a wtedy, za twoim pozwoleniem, następnego dnia wrócę do domu. Jedna rzecz jest pewna: po powrocie jeszcze wzmocnię naszą linię obrony. Tymczasem mam kilka bezpośrednich sugestii: rozkaż strażnikom zwiększyć czujność i po cichu zmobilizuj wszystkie swe wojska. - Już to postanowiłem. - Ten gai-jin, który podszedł do ciebie po zebraniu, ten Francuz, o którym mówiłeś... sugeruję, byś skorzystał z tej oferty i na własne oczy zobaczył wnętrze okrętu wojennego. To ważne, byś sam to zobaczył, nawet udał, że zaprzyjaźniasz się z nimi, wtedy może mógłbyś rozegrać ich przeciw Anglikom, nel - Już postanowiłem to zrobić. Uśmiechnęła się do siebie i jeszcze bardziej ściszyła głos. - To trudne, ale im wcześniej, tym lepiej... Trzeba usunąć Anjo. Ponieważ nie możesz prawdopodobnie zapobiec wyjazdowi shoguna i księżniczki do Kioto, wobec tego musisz tajemnie wyruszyć tuż po nich, pognać krótszą drogą, po Tokaido, wyprzedzić ich. Zgadzam się, że księżniczka jest... rzecz właściwa z jej punktu widzenia, szpiegiem dworu, marionetką i twoim wrogiem... Uśmiechasz się, panie? - Tylko dlatego, że sprawiasz mi przyjemność. A skoro już dojadę do Kioto...? - Musisz stać się zaufanym cesarza. Mamy przyjaciół na dworze, którzy ci pomogą. A potem jest tuzin możliwości: ułóż się sekretnie z Ogarną, że zostawisz mu władzę nad Wrotami... - zawahała się, gdy Yoshi się zarumienił - ale tylko tak długo, jak długo będzie z tobą sprzymierzony przeciw daimyo Satsumy i Tosy. - Ogama nigdy by nie uwierzył, że dotrzymam tej umowy, zresztą jej nie dotrzymam. W każdym razie musimy odzyskać Wrota bez względu na koszty. - Zgadzam się. Powiedzmy jednak, że w ostatnim punkcie swego paktu zaoferujesz, iż jeśli się zgodzi, to połączysz z nim siły, by zaatakować z zaskoczenia pana Sanjiro z Satsumy, oczywiście w wybranym przez ciebie momencie. Kiedy Sanjiro zostanie pokonany, Ogama zwróci ci Wrota i otrzyma w zamian Satsumę. Yoshi jeszcze bardziej się nachmurzył. - To bardzo trudne pokonać Sanjiro idąc lądem, kiedy on skrada się chroniony górami. Nawet shogun Toranaga nie zaatakował Satsumy po Sekigaharze, tylko przyjął od nich publiczne pokłony, przysięgi wierności i poskromił ich swą łaskawością. Nie możemy zorganizować ataku z morza. - Myślał przez chwilę. - To marzenia, a nie rzeczywista możliwość. Zbyt trudne - powiedział cicho. - Ale z drugiej strony, kto wie? A następna propozycja? - Usuń Nobusadę podczas jego podróży do Kioto - ściszyła głos. - To życiowa szansa. - Nigdy! - odparł, okazując jawnie swe zaszokowanie i w duchu prze- 408 rażony, że ona myślała tak jak on lub co gorsza, czytała w jego najbardziej skrytym sercu. - To byłaby zdrada Testamentu, mojego dziedzictwa, wszystkiego, do czego dążył wielki shogun Toranaga. Zaakceptowałem go jako mego lennego pana, do czego byłem zresztą zobowiązany. - Oczywiście, masz rację - przyznała uspokajająco, natychmiast nisko się pokłoniwszy, przygotowana na tę reakcję. Uważała jednak, że powinien był tę propozycję usłyszeć. - Baką ze mnie. Całkowicie się z tobą zgadzam. Tak mi przy... - Dobrze! Nigdy o tym nie myśl ani nie mów. - Oczywiście. Proszę cię, wybacz mi. Trzymała głowę w ukłonie przez należytą chwilę, mamrocząc usprawiedliwienia, a następnie pochyliła się do przodu i ponownie napełniła jego czarkę, po czym znowu usiadła ze spuszczonymi oczyma, czekając, aż poprosi ją, by ciągnęła dalej. To twój ojciec powinien był usunąć Nobusadę, myślała spokojnie. Jestem zdumiona, że nigdy sobie tego nie uświadomiłeś. Twój ojciec i matka - któż inny miał ci udzielać właściwych rad - zawiedli w swych obowiązkach, kiedy ten głupi chłopiec został zaproponowany jako twój kontrkandydat przez zdrajcę Ii. Ii zastosował wobec nas wszystkich domowy areszt, na lata zburzył nasz spokój, omal nie spowodował śmierci naszego starszego syna, gdyż przez miesiące zamknięto nas tak dokładnie, że wszyscy głodowaliśmy. Było wiadome, że Ii tak postąpi, znacznie wcześniej, nim się to wydarzyło. Usunięcie Nobusady... jedyne oczywiste rozwiązanie. Choć to działanie heretyckie i niesmaczne, tylko w ten sposób możemy zabezpieczyć naszą przyszłość. Jeśli ty, Yoshi, nie weźmiesz tego pod uwagę, ja znajdę wyjście... - To była zła myśl, Hosaki. Straszna! - Zgadzam się, panie. Proszę cię, przyjmij moje pokorne przeprosiny. - Znowu jej głowa dotknęła tatami. - To było głupie. Nie wiem, skąd naszła mnie ta głupota. Masz oczywiście rację. Być może wzięło się to stąd, że jestem udręczona myślą o otaczających cię niebezpieczeństwach. Proszę, panie, pozwolisz mi odejść? - Za chwilę, owszem, tymczasem... - Trochę ułagodzony, skinął jej, by nalała mu jeszcze herbaty. Wciąż wytrącony z równowagi tym, że ośmieliła się jawnie wypowiedzieć takie bluźnierstwo, nawet do niego. - Czy mogę wspomnieć o jeszcze jednej myśli, panie, zanim odejdę? - Tak, pod warunkiem, że nie jest głupia, tak jak ta ostatnia. Prawie się roześmiała, gdy ten mały chłopiec próbował wbić szpilkę, która nie zadrasnęła nawet zewnętrznych warstw jej naskórka. - Powiedziałeś tak mądrze, panie, że najważniejszą i najpilniejszą sprawą do rozwiązania w związku z gai-jinami jest to, jak zatopić ich floty lub jak utrzymać ich artylerię z dala od naszych brzegów, "e? - Tak. - Czy można ustawić armaty na barkach? 409 - Co? - Zmarszczył brwi, zapominając o Nobusadzie. - Sądzę, że tak, dlaczego pytasz? - Moglibyśmy się dowiedzieć od Holendrów, pomogliby nam. Może zdołalibyśmy zbudować flotę obronną, nie szkodzi, że niezgrabną, i zakotwiczylibyśmy barki przy brzegach, jak najdalej na morzu, w miejscu strategicznych podejść do ważnych rejonów, jak na przykład w cieśninie Shimonoseki. Ufortyfikowalibyśmy też wejścia do wszystkich naszych portów. Na szczęście jest ich bardzo niewiele, nel - To byłoby możliwe - przyznał. Ten pomysł nigdy nie przyszedł mu do głowy. - Ale nie wystarczy mi pieniędzy ani złota, by kupić armaty dla naszych baterii przybrzeżnych, nie wspominając już o budowie takiej floty. Ani czasu, ani umiejętności, ani bogactwa, by wznieść nasze własne zbrojownie i fabryki, by wyprodukować własne działa. Nie mam również ludzi, by tym kierowali. - Tak, to prawda, panie, jesteś taki mądry - przyznała. Potem, zasmucona, wzięła głęboki oddech. - Wszyscy daimyo są zubożeni i zadłużeni. My także. - Co? Zbiory? - zapytał ostro. - Tak mi przykro, że niosę złe wieści, ale zbiory są gorsze niż w zeszłym roku. - O ile gorsze? - O około jedną trzecią. - To okropna wiadomość i właśnie wtedy, kiedy potrzebuję dodatkowych dochodów! - zacisnął pięść. - Wszyscy farmerzy to baka. - Tak mi przykro, to nie ich wina, Yoshi-chan, deszcze przyszły zbyt późno lub zbyt wcześnie, słońce także. W tym roku bogowie nie uśmiechali się do nas. - Nie ma bogów, Hosaki-chan, lecz jest karma. Karma, że zbiory są złe. Będziesz musiała zwiększyć podatki. W jej oczach zabłysły łzy. - W Kanto zapanuje głód przed następnymi zbiorami... a jeśli u nas, na najbogatszych ziemiach ryżowych w Nipponie, to jak to będzie u innych? - Przypomnieli sobie nagle głód sprzed czterech lat. Umarły wtedy tysiące, a dziesiątki tysięcy zginęły w epidemiach chorób, które wybuchfy potem. A w czasie Wielkiego Głodu dwadzieścia lat temu sczezły setki tysięcy. - To jest rzeczywiście Kraina Łez. Kiwnął głową z roztargnieniem. - Zwiększysz podatki o jedną dziesiątą, wszyscy samurajowie dostaną o dziesiątą część mniej - rzekł cierpkim głosem. - Porozmawiaj z lichwiarzami. Może udzielą nam większych pożyczek. Wydamy pieniądze na uzbrojenie. - Oczywiście. - A potem dodała ostrożnie: - Jesteśmy w lepszej sytuacji niż większość, zastawione są tylko przyszłoroczne zbiory. Jednak trudno będzie pożyczyć na zwykły procent. 410 - Cóż ja mogę wiedzieć o stopach procentowych i co mnie one obchodzą. Ułóż się najkorzystniej, jak możesz - oświadczył z irytacją. Jego rysy stwardniały. - Być może nadszedł czas, by zasugerować Radzie poprawienie "stóp procentowych", tak jak to zrobił mój pradziadek. Sześćdziesiąt kilka lat temu uginający się pod ciężarem długów swego ojca, shogun, zastawiwszy podobnie jak wszyscy daimyo plony na wiele lat naprzód, sprowokowany wciąż wzrastającą arogancją i pogardą kupców, zarządził nieoczekiwanie, że wszystkie długi zostają skasowane, a przyszłe zbiory nie mogą podlegać zajęciu. W ciągu dwóch i pół wieku od czasów Sekigahary takie krańcowe działania podejmowano cztery razy. Powodowały one chaos w całym kraju. Wszystkie klasy cierpiały, zwłaszcza samurajowie. Handlarze ryżem - główni lichwiarze - nie mogli nic zrobić. Wielu z nich zbankrutowało. Kilku popełniło seppuku. Pozostali przyczaili się, jak mogli, i cierpieli wraz ze wszystkimi. Aż do kolejnych zbiorów. Potem farmerzy potrzebowali kupców, a wszyscy ludzie potrzebowali ryżu, więc ostrożnie zaczęto dokonywać transakcji i pożyczać rzadkie, dlatego mające wielką wartość pieniądze na nasiona i narzędzia pod zastaw następnych plonów. Stopniowo też, lecz bardzo ostrożnie zaczęto proponować samurajom kredyt i pieniądze pod zastaw spodziewanych przychodów. Pieniądze na życie, rozrywki, jedwabie i miecze. Regułą stało się, że samurajowie wydawali zbyt dużo. Z największą rozwagą lichwiarze powrócili do swych interesów. Wkrótce musiano ich w rozmaity sposób zachęcać do udzielania pożyczek. Oferowano, acz z niechęcią, status samuraja. Lichwiarze z wdzięcznością kupowali go dla swych synów i wkrótce wszystko wróciło do poprzedniego stanu - dobra lenne były zastawione. - Może powinieneś tak zrobić, panie. - Podobnie jak on czuła wstręt do lichwiarzy. - Mam ukryte zapasy ryżu na wypadek głodu, twoi ludzie będą głodowali, lecz nie umrą z wycieńczenia. - Dobrze. Wymieńmy te zapasy na armaty. - Tak mi przykro, to nie jest znaczna ilość - powiedziała łagodnie, przerażona jego naiwnością i dodała szybko, by zająć go czym innym: - Poza tym dzięki podatkom nie uzyskamy gotówki, której zażądają gai--jinowie. - Więc będziemy musieli zwrócić się do lichwiarzy - oznajmił ostro. - Czyń, co jest niezbędne. Muszę mieć działa. - Tak. - Pozwoliła, by cisza nabrzmiała, a potem, powoli, zaczęła mówić o czymś, co już znacznie wcześniej obmyśliła: - Coś, co powiedziałeś przed wyjazdem z domu, nasunęło mi pewien pomysł, panie. Mała kopalnia złota w naszych górach na północy. Proponuję, by pracowało w niej więcej osób. - Ale przecież wiele razy mówiłaś mi, że kopalnia jest niemal całkowicie wyeksploatowana i daje z każdym rokiem mniej przychodu. - To prawda, lecz nasi górnicy nie są ekspertami i myślę sobie, że tam, 411 gdzie jest jedna żyła, można znaleźć inne, jeśli zatrudni się do tego wykwalifikowanych poszukiwaczy. Być może nasze metody są przestarzałe. Wśród gai-jinów mogą być fachowcy. - Jak to? - Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. - Rozmawiałam ze Starym Śmierdziuchem. - Był to przydomek starego Holendra, przed laty kupca na Deshimie, który został zwabiony na jednego z nauczycieli Yoshiego. Przy pomocy dziewcząt, młodej konkubiny i mnóstwa sake nakłoniono go do pozostania, aż stało się oczywiste, że już nie wyjedzie. - Opowiadał mi o wielkiej gorączce złota w Krainie Złotej Góry, o której wspomniałeś. Miała ona miejsce zaledwie trzynaście lat temu. Gai-jinowie wszystkich narodowości pojechali tam, by wykradać ziemi bogactwo. Również kilka lat temu wybuchła druga taka gorączka złota w kraju położonym daleko na południe od nas - nazywał go Krajem van Diemena. W Yokohamie muszą być ludzie, którzy brali udział w tych poszukiwaniach. Fachowcy. - A jeśli są? - Yoshi zastanawiał się nad Misamoto. - Proponuję, byś oferował im bezpieczny przejazd i połowę złota, jakie odkryją w ciągu jednego roku. Jak mi mówiono, w Osiedlu jest wielu Amerykanów i poszukiwaczy przygód. - Chciałabyś, by gai-jinowie włóczyli się po naszych ziemiach? Szpiegowali? - spytał powoli. Potrząsnęła głową, a potem pochyliła się do przodu, wiedząc, że słucha jej z absolutną uwagą. - Znowu dostarczyłeś rozwiązania, Yoshi-chan. Powiedzmy, że skontaktujesz się potajemnie z najważniejszym kupcem z Yokohamy, z tym, o którym mi mówiłeś, że chyba ma zamiar dostarczyć karabiny dla Chóshu. Zgadzam się, że musimy dostać karabiny i nowoczesne działa za wszelką cenę, a naszym wrogom uniemożliwić ich nabycie. Powiedzmy, że oferujesz mu koncesję na wydobywanie złota, wyłączną koncesję. W zamian on zorganizuje poszukiwania i wydobycie. Przyjmiesz tylko jednego lub dwóch nie uzbrojonych poszukiwaczy i oczywiście będą oni ściśle nadzorowani. W zamian będzie ci natychmiast dostarczona odpowiednia liczba dział i strzelb pod zastaw twojej połowy znalezionego złota, ponadto ten kupiec zgodzi się dostarczać działa i strzelby wyłącznie tobie. Pod żadnym pozorem Chóshu, Tosie ani Satsumie. Uśmiechasz się, panie? - A naszym pośrednikiem zostanie Misamoto? - Gdyby nie twój spryt, który okazałeś odkrywając go i szkoląc, nie byłoby to możliwe. - Powiedziała to z całkowitym szacunkiem i usiadła wyprostowana. Cieszyła się w duchu słuchając jego komentarzy i własnych odpowiedzi, wiedziała, że szybko zacznie realizować jej plan, że w ten sposób zdobędą trochę dział i nigdy, przenigdy, nikomu z zewnątrz nie przehandluje ryżu, który ukryła. Potem mogła już udać, że jest zmęczona i błagać go o pozwolenie na odpoczynek. - Ty też powinieneś odpocząć, panie, po tym wspaniałym, choć wyczerpującym treningu... 412 Oczywiście, że powinien. Taki wspaniały mężczyzna, myślała. I zaraz potem wiele należnych komplementów, pytanie, czy pozwoliłby wymasować swe zmęczone mięśnie ramion, powolne zwiększanie intymności, westchnienie czy dwa i wkrótce będzie z nim tak blisko, jak tego pragnęła. Tak blisko jak Koiko. Wcześniej Koiko, tak jak wypadało, błagała o pozwolenie, by ją odwiedzić; kłaniała się, dziękowała, wyrażała nadzieję, że jej usługi spodobały się panu, że jest zaszczycona, bo pozwolono jej wejść do jego gospodarstwa choćby na krótko. Gawędziły przez chwilę, a potem gejsza sobie poszła. Taka piękność, myślała Hosaki bez zazdrości czy zawiści. Yoshi ma prawo, by od czasu do czasu mieć, drogą wprawdzie, zabawkę. Ich piękno jest tak kruche, przemijające, ich życie tak smutne, prawdziwe kwiaty wiśni z Drzewa Życia. Świat mężczyzny jest o ileż bardziej fizycznie ekscytujący od naszego, liii, móc przelatywać z kwiatka na kwiatek bez zranienia, bez refleksji. Jeśliby kara dla nas za ulotny nawet flirt nie była taka ciężka i wymierzana tak natychmiast, kobiety znacznie częściej by o czymś takim myślały. Prawda? Dlaczego by nie? Gdyby nie wiązało się to z niebezpieczeństwem... Czasami, kiedy Yoshi jest daleko, myśl o tak wielkim niebezpieczeństwie i natychmiastowej śmierci jest jak wszechogarniający afrodyzjak. To głupota, za tak przelotną przyjemność. Prawda? Czekała, obserwując go, płonąc wewnątrz; uwielbiała tę życiową grę. Jemu natomiast kipiały w mózgu rozmaite pomysły, jak wykorzystać stworzonego przez siebie Misamotę. Zacznę natychmiast, myślał. Hosaki ma sprawny umysł i inteligentnie składa do kupy moje koncepcje. Ale... iiii, formułować tę myśl o chłopcu, było głupie w najwyższym stopniu, mimo że takie działanie mogłoby przynieść pożytek państwu. Kobiety są pozbawione finezji. Tego ranka w Osiedlu, tuż przed świtem, Jamie McFay pocałował Nemi po raz ostatni, a potem poszedł korytarzem do apartamentów Malcolma Struana. Delikatnie zapukał. Otworzyła mu Shizuka i natychmiast wyszła, zamykając ostrożnie za sobą drzwi. Uśmiechnęła się dziwnie i zaczęła coś szeptać do Nemi, która wzięła McFaya za rękę i odprowadziła go pośpiesznie na podest schodów. - Co? Złe wieści, heja? - spytał nerwowo McFay. Przez chwilę, nim zamknęły się drzwi, widział Struana pogrążonego we śnie w ogromnym łożu z baldachimem - wszystko wyglądało jak zwykle. Nemi nie zwracała na niego uwagi i w dalszym ciągu przepytywała dziewczynę. - Nemi, co? Co złe? - spytał McFay rozdrażniony. Zawahała się, a potem odpowiedziała strumieniem śpiewnej, pełnej usprawiedliwień japońszczyzny, lecz gdy pojęła, co robi, uśmiechnęła się. - Nie zły, Jami-san, ty do Yoshiwara j'tro, tak nie? - Włożyła pelerynę i zaczęła schodzić po schodach, lecz McFay ją zatrzymał. 413 f - Co złe, Neffli? - spytał podejrzliwie. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem znowu odezwała się, mieszając japoński i pidgin, co nie miało sensu. W końcu wzruszyła ramionami. - S'kr't, wakarimasu kat - S'kr't? Iie, na miłość boską. Co s'kre't, heja? - S'kret, Jami-san, haft - Ach, sekret, na miłość boską! Wakarimasu! Co sekret? Westchnęła z ulgą i uśmiechnęła się. - Skręt dóbr! S'kret, Jami-san, Shizuka, Nemi. Hai? Hai? - Hai. My trzyma sekret. Teraz co? Wkładając płaszcz mówiła coś niezrozumiale po japońsku i w pidgin, a potem sfrustrowana, że nie może wyjaśnić tego należycie, a może tym, że w ogóle musi coś wyjaśniać, Nemi sparodiowała wiele różnych ruchów. - Shizuka dóbr, praca dóbr, cał noc - zaszeptała. - Tai-pan dobry? - Hai, Jami-san - wzniosła oczy ku górze. - Shizuka dóbr! Jego pytania wywoływały tylko kolejne ukłony i uśmiechy, więc w końcu podziękował Shizuce, a Nemi jeszcze raz wezwała go, by dochował sekretu. Czekający na nie sługa zabrał je z powrotem do Yoshiwary. Zaniepokojony i pewien, że nie powiedziano mu całej prawdy, wrócił na palcach i stanął nad łóżkiem. Struan spał mocno, spokojnie oddychając. McFay wyszedł więc, poszedł do biura i zabrał się do pracy. Pracował do dziesiątej z minutami. - Cześć, doktorze, wejdź, miło cię widzieć, co słychać? Hoag miał ponurą minę. - Ah Tok posłała po mnie i właśnie wracam od Malcolma. To słychać. Dlaczego mnie, na Boga, nie spytał, zanim... Och, na miłość boską, Jamie - dodał szybko krępy, dobroduszny mężczyzna, widząc jego rumieniec - wiem, że cię poprosił, byś to zorganizował, po prostu szkoda, że nie pomyślałeś, by się najpierw ze mną skonsultować. Dla mnie to cholernie oczywiste, że cholernie niebezpiecznie i cholernie niepoważnie jest próbować tych rzeczy, gdy dopiero co załatano ci ranę odsłaniającą połowę twoich bebechów, ranę, która może pęknąć... - przerwał i usiadł. - Przepraszam, ale musiałem to z siebie wyrzucić. - Nie szkodzi. Jest bardzo źle? - Nie wiem, było trochę krwi w moczu i bardzo bolą go lędźwie. Zdaje się, że miała duży temperament, jego poniosło i opowiada, że kiedy szczytował, żołądek mu się ścisnął przy spazmie, a potem złapały go skurcze. Biedaczysko, choć teraz bardzo go boli, powiedział mi, że było warto. - Tak powiedział? - Tak, wywnętrzał się dość szczegółowo. Nie wspominaj, że ci o tym mówiłem, co? Dałem mu trochę środków przeciwbólowych, więc będzie 414 spał przez parę godzin. Wrócę później. - Hoag westchnął i wstał z ponurym uśmiechem. - Dostałem następny list od pani Struan. Ty też? - Tak, to samo, co zawsze. Każesz mu teraz wracać do Hongkongu? - Nie mogę nic mu nakazać. Popłynie, kiedy zechce, to przecież pora sztormów, na litość boską. Postępuje mądrze, że nie jedzie, jeśli nie ma nic bardzo pilnego w Hongkongu. - Jest wiele powodów. Tam jest ośrodek władzy, poza tym tutaj naprawdę nie ma nic do roboty. Hoag wzruszył ramionami. - Zgadzam się, że Hongkong byłby lepszy. Planowałem powrót statkiem pocztowym, ale po ostatniej nocy sądzę, że zaczekam jeszcze parę dni ze względu na niego. - Proszę, zabierz go ze sobą na statku pocztowym. - Już to proponowałem i odpowiedział mi "nie"... raczej niegrzecznie. Zapomnij o tym, Jamie, odpoczynek tutaj dobrze mu zrobi, a burzliwa podróż morska nie byłaby najlepsza, może nawet by go zabiła. Nawiasem mówiąc, słyszałem, że w przyszły wtorek będzie wydany następny bal z Anielskimi C. jako gościem honorowym. - Malcolm nic mi o tym nie mówił. - Pod egidą ambasadora Seratarda, wątpliwej proweniencji ojca wszystkich Francuzów. No, muszę już iść. Zawiadamiaj mnie, co się dzieje, na bieżąco, a jeśli Malcolm poprosi o zorganizowanie podobnego jubla, skonsultuj się najpierw ze mną, poufnie. - W porządku. Dzięki, doktorze. Trochę później zapukał Vargas. - Senhor, Ah Tok mówi, że tai-pan chce się z tobą widzieć. Kiedy Jamie wchodził na schody, poczuł nieprzyjemne sensacje w żołądku przez tę krótką chwilę, gdy wyobraził sobie, że jest na miejscu Malcolma. - Senhor McFay! - zawołał Vargas z dołu. - Proszę mi wybaczyć, ale samurajowie Chóshu właśnie przybyli w sprawie zamówienia na karabiny, senhor. - Zaraz tam będę. McFay zapukał i otworzył drzwi. - Witam, tai-panie - powiedział uprzejmie. Struan siedział w łóżku z bezbarwnym uśmiechem na twarzy, jego oczy miały dziwny wyraz. - Jak się dziś czujesz? - Widziałeś Hoaga? - Tak. - Dobrze, więc wiesz, że byłem z niej bardzo zadowolony i... w każdym razie dziękuję, Jamie. Ogromnie mi pomogła, chociaż... - Struan zaśmiał się nerwowo - chociaż finisz trochę mną wstrząsnął. Fantastyczne ciało. To wszystko było bardzo satysfakcjonujące, ale nie sądzę, bym chciał powtórzyć tę całą imprezę, dopóki naprawdę nie wyzdrowieję. Ona z pewnością usunęła, 415 ten... ten zator. - Znowu krótki nerwowy śmiech. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak silna może być mała dziewczyna, taka jak ta, ani jak wiele... rozumiesz, co? - Oczywiście. Wszystko przeszło zgodnie z planem? Przez chwilę Struan się wahał. - Tak - oznajmił w końcu stanowczo. - Nawet znacznie lepiej. Chciałbym, żebyś podwoił jej wynagrodzenie. - Jasne. - McFay rozpoznał niepokój, pokrywany tą propozycją, i poczuł nagły przypływ serdeczności. Naturalnie, cokolwiek tam zaszło, sprawy między Malcolmem a Shizuką to tajemnica. Jeśli chce, by tak pozostało, w porządku. To nie moja sprawa. Co się stało, to się stało. Po prostu jeszcze jedna tajemnica dodana do innych. - Cieszę się, że wszystko było w porządku. - Lepiej niż w porządku. Czy dziewczyna coś mówiła? - Tylko to, że... eee... ciężko pracowała przez całą noc... by cię zadowolić. Energiczne pukanie do drzwi i wpłynęła Angelikue. Wyglądała kwitnąco, szykowna w nowej lawendowej sukni, z parasolką, w kapeluszu z piórami, rękawiczkach, owinięta szalem. - Cześć, kochanie, cześć, Jamie, jak się dziś czujecie? Och, Malcolm, tak się cieszę, że cię widzę. Och, cheri, jak za tobą tęskniłam - dorzuciła pochylając się nad łóżkiem i czule całując Struana. W chwili gdy drzwi się otworzyły, serca obu mężczyzn podskoczyły. McFay, zdenerwowany, zbadał natychmiast wzrokiem łóżko i pokój, by sprawdzić, czy nie dostrzeże jakichś wiele mówiących śladów. Wszystko jednak było wysprzątane i porządne, czyste prześcieradła i poszewki na poduszki, zmienione jak co dzień - kolejne świadectwo rozkapryszenia Struanów w sprawach czystości, posuniętego aż do głupoty, myślał. Codziennie świeża koszula? To śmieszne, raz czy dwa razy w miesiącu to aż nadto, ale przecież wiedział, że ten zwyczaj został zaprowadzony przez Dirka Struana, a cokolwiek tai-pan zarządził, było prawem dla Tess Struan i co za tym idzie, dla jej rodziny. Malcolm był świeżo ogolony, otwarte okna wpuszczały wiatr od morza, który wywiał wszelkie ślady perfum. McFay zaczął oddychać swobodniej. - Widziałam doktora Hoaga - powiedziała po chwili, a im obu znowu serca się skurczyły. - Moje biedactwo, mówił mi, że miałeś podłą noc... moje biedactwo, i że nie pójdziesz dzisiaj na wieczornicę u sir Williama. Pomyślałam więc sobie, że wpadnę i posiedzę z tobą do obiadu. Obdarzyła ich tym swoim wspaniałym uśmiechem, który oczarował ich obydwu, i usadowiła się na wysokim krześle. Struan czuł słabość z miłości do niej i jednocześnie miał dotkliwe poczucie winy. Musiałem być szalony pragnąc, aby dziwka zastąpiła moją ukochaną, pomyślał. Napawał się ciepłem, którym emanowała Angelikue. Pragnął wyrzucić z siebie wszystko na temat Shizuki i błagać o przebaczenie. 416 Noc zaczęła się dobrze. Shizuka rozebrała się, uśmiechała, przyciskała do niego, pieściła i zachęcała. On też jej dotykał, pieścił, jednocześnie dumny i niespokojny. Przyjmowanie normalnej pozycji oraz normalne ruchy sprawiały mu ból. Siedział więc po prostu i zaczął nawet reagować, choć niezbyt mocno, gdy zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się przed nim twarz i sylwetka Angelikue - nieproszony i nie chciany obraz. Jego męskość znikła. I choć Shizuka bardzo się starała i on też się starał, tamto już nie powróciło. Odpoczęli i spróbowali znowu. Bolało go teraz strasznie, a na ból nakładała się gorączkowa, bezsilna wściekłość i chęć, by się wykazać. Dalsze próby i błądzenie po omacku - dziewczyna była dobrze wyszkolona w operowaniu dłońmi, ustami i ciałem, lecz nic nie mogło stworzyć tego, co jest odpowiedzią na pożądanie, a zwłaszcza na miłość i jej tajemnicze misteria. I choć Shizuka się starała, nie przegnała widma. Ani nie pomogła pokonać bólu. W końcu dała spokój, jej ciało lśniło od potu, dyszała z wyczerpania. - Gomen nasai, tai-pan - powtarzała szeptem. Przepraszała, lecz skrywała swą wściekłość, gotowa niemal płakać nad jego impotencją, gdyż nigdy dotąd nie zawiodła. Czekała, kiedy wezwie sługi, by ją pobili i wyrzucili, za to, że nie potrafiła go podniecić. Każda cywilizowana osoba tak by postąpiła. Ale najbardziej niepokoiło ją, jak wyjaśni swoją niefachowość mamie-san. Niech Budda zaświadczy: to ten mężczyzna zawiódł, nie ja! - Gomen nasai, gomen nasai - powtarzały jej usta. - To ten wypadek - wymamrotał, pogardzając sobą. Ból wydawał mu się nienaturalny i nie na miejscu. Opowiedział dziewczynie o Tokaido i o swych ranach, choć zdawał sobie sprawę, że ona nie zrozumie jego słów. Czuł się zawiedziony i rozbity. Kiedy wreszcie burza ucichła, a jego łzy obeschły, kazał jej położyć się obok-, zaniechać prób i wytłumaczył jej, że otrzyma podwójną zapłatę, jeśli wszystko zachowa w tajemnicy. - Sekret, wakarimasu kał - błagał. - Hai, tai-pan, wakarimasu - zgodziła się uszczęśliwiona. Znalazła lekarstwo, którego zażądał, i ukołysała go do snu. - Malcolmie - powiedziała Angelikue. - Tak? - rzekł natychmiast Struan, powracając do rzeczywistości. Serce mu biło. Przypomniał sobie, że zużył resztkę usypiającej nalewki Hoaga i że musi poprosić Ah Tok, by dostarczyła następną porcję mieszanki, tylko na jeden dzień, czy coś koło tego. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Ja również. Jak ci się podoba moja sukienka? - Jest cudowna, tak samo jak ty cała - zapewnił. - Chyba już sobie pójdę, tai-panie - odezwał się McFay, widząc, jak uszczęśliwiony jest Struan. Ucieszyło go to, choć wciąż się pocił. - Przedstawiciele Chdshu są na dole. Zgadzasz się, by z nimi to dalej ciągnąć? - Tak, jak uzgodniliśmy. Dobrze, jeszcze raz dziękuję, Jamie. Daj mi znać, jak to się rozwija. 27 - Gai-jin 417 - Malcolmie - wtrąciła szybko Angelikue - skoro Jamie już tu jest... pamiętasz, prosiłeś mnie, bym ci przypomniała, kiedy będziemy razem, o moim... moim małym kieszonkowym. - Ach, tak, oczywiście - powiedział wylewnie, kiedy ujęła jego dłoń. Okazała takie zadowolenie, że pozwoliło mu to zepchnąć tamte wydarzenia w niepamięć. Na zawsze, myślał szczęśliwy. Tamta noc nigdy nie miała miejsca! - Jamie, pokrywaj rachunki mojej narzeczonej z mojej kasy - polecił czując przypływ szczęścia przy słowie "narzeczona". - Aniołku, po prostu podpisuj rachunki na co chcesz, Jamie się nimi zajmie. - Dziękuję, cheri, to cudownie, ale proszę, czy mogłabym mieć trochę pieniędzy? Zaśmiał się, a Jamie również się uśmiechnął. - Nie potrzebujesz ich tutaj, żaden z nas nie nosi przy sobie pieniędzy. - Ale, Malcolmie, chcia... - Angelikue - powiedział nieco mocniejszym głosem. - Płacimy bonami za wszystko, w klubie i w każdym sklepie w Osiedlu, każdy tak robi, jest tak nawet w Hongkongu, z pewnością o tym pamiętasz. Uniemożliwia to kupcom oszukiwanie, poza tym kontrolujesz swe zakupy. - Ale ja zawsze miałam pieniądze, cheri, własne pieniądze, którymi płaciłam swoje rachunki - zapewniała, demonstrując absolutną uczciwość - i ponieważ mój ojciec... cóż, rozumiesz. - Płacić swoje rachunki? Co za przerażający pomysł. To coś niesłychanego w dobrym towarzystwie. Teraz się o to nie martw - mówił do niej z uśmiechem - to sprawa mężczyzn. Bony są doskonałym rozwiązaniem. - Może Francuzi są inni, zawsze mamy gotówkę i... - My też, w Anglii i gdzie indziej, lecz w Azji wszyscy podpisujemy bony. Jeśli chcesz coś kupić, po prostu składasz podpis. A jeszcze lepiej, zrobimy ci osobistą pieczęć, wybierzemy dla ciebie wspaniałe chińskie imię. - Chodziło o mały stempel, zwykle prostokątny kawałek kości słoniowej lub innej, na którego spodzie były wyryte ozdobne chińskie hieroglify, brzmiące jak nazwisko właściciela. Kiedy przycisnęło się go do poduszeczki atramentowej, a potem do papieru, powstawał jedyny w swoim rodzaju wydruk, prawie niemożliwy do podrobienia. - Jamie ci to zorganizuje. - Dziękuję ci, Malcolmie. Ale jednak, w każdym razie, czy mogłabym mieć własne konto, cheri, naprawdę bardzo dobrze potrafię gospodarować pieniędzmi. - Jestem tego pewien, teraz nie zaprzątaj sobie tymi sprawami pięknej główki. Kiedy się pobierzemy, załatwię to, ale tutaj jest to niepotrzebne. Ledwo słyszała własne słowa, kiedy zabawiała Struana plotkami z Przedstawicielstwa Francuskiego, opowiadała, co przeczytała w gazetach, co napisała jej przyjaciółka z Paryża o jednej świetnej rezydencji - nazywanej tam "hotel" - na Polach Elizejskich, należącej do pewnej hrabiny, rezydencji, która wkrótce będzie dostępna i jest taka niedroga. Przygotowywała grunt 418 pod ich wspaniałą przyszłość, doprowadzała go do śmiechu, czekając, aż zrobi się senny, a ona wyjdzie do klubu na obiad w towarzystwie oficerów francuskich, a później pojedzie z nimi i kilkoma angielskimi oficerami marynarki na przejażdżkę torem wyścigowym, potem sjesta, potem przygotowania do wieczornicy sir Williama - nie ma powodów, by tam nie iść, lecz najpierw wróci, by powiedzieć dobranoc swemu już-wkrótce-mężowi. Wszystko cudowne i straszne. Jej myśli zajmował nowy problem: skąd zdobyć gotówkę. Co mam zrobić? Muszę mieć gotówkę, by dostać lekarstwo. Ta świnia, Andre Poncin, nie da mi go na kredyt, wiem, że nie. Do cholery z nim i do cholery z ojcem, który skradł moje pieniądze. I niech cholera weźmie zwłaszcza tego z Tokaido, niech wiecznie smaży się w piekle. Przestań i pomyśl. Pamiętaj, że jesteś sama i sama musisz rozwiązywać swoje problemy. Jedyną wartościową rzeczą, jaką mam, jest pierścień zaręczynowy i nie mogę go sprzedać, po prostu nie mogę. Och, Boże, wszystko szło tak dobrze, jestem oficjalnie zaręczona, Malcolm czuje się coraz lepiej. Andre mi pomaga, lecz lekarstwo jest tak drogie, a ja nie mam pieniędzy, prawdziwych pieniędzy, Boże, Boże, co zrobię? Łzy pociekły jej z oczu. - Dobry Boże, Angelikue, o co chodzi? - To tylko... ja jestem taka nieszczęśliwa - załkała i ukryła twarz w pościeli - taka nieszczęśliwa, że wydarzyło się tamto na Tokaido, że jesteś ranny i ja... też jestem zraniona. To nie jest sprawiedliwe. Dziesięciowiosłowy kuter sir Williama mknął szybko przez rozkołys. Z obu stron dziobu odchodziły głębokie fale. Zmierzał ku okrętowi flagowemu zakotwiczonemu na redzie koło Yokohamy. Sir William, sam w kabinie, stał rozluźniony, ubrany już w surdut, żakiet i cylinder. Morze było spokojne; światło nikło na zachodzie i obłoki poszarzały, lecz nic nie zapowiadało burzy. Kuter był teraz przy statku, płynął wzdłuż jego burty; postawiono pionowo wszystkie wiosła i sir William wskoczył na schodnię. Wszedł na główny pokład, gdzie przywitano go gwizdkiem. - Dobry wieczór, panie ministrze - porucznik Marlowe elegancko zasalutował. - Tędy, proszę. - Przeszli obok błyszczących rzędów armat na pokład rufówki. Na pokładzie głównym i na wantach wrzała praca, zabezpieczano działa, zwijano cumy, sprawdzano żagle, snuł się dym z komina. Wspięli się jedną schodnią, potem zeszli po drugiej na pokład działowy, minęli marynarzy uszczelniających pokład i dotarli do kabiny admirała na rufie. Zasalutował im wartownik z piechoty morskiej. Marlowe zapukał. - Sir William, panie admirale. - Otwórz no drzwi, Marlowe, na miłość boską. Marlowe przytrzymał drzwi przed sir Williamem i zaczął je zamykać. 419 - Marlowe, zostań tutaj - padł rozkaz. Wielka kabina mieściła się na rufie - iluminatory, duży stół i krzesła przymocowane do pokładu, wąska koja, toaleta, spory kredens, a w nim karafki z rżniętego szkła. Admirał i generał unieśli się z krzeseł na powitanie, a potem znowu siedli. Marlowe pozostał przy drzwiach. - Dziękuję za tak spieszne przybycie, sir Williamie. Brandy? Sherry? - Brandy. Dziękuję, admirale Ketterer. Jakieś kłopoty? Rumianolicy mężczyzna spojrzał z gniewem na Marlowe'a. - Czy byłby pan łaskaw, panie Marlowe, brandy dla sir Williama. - Rzucił na stół kartkę. - Depesza z Hongkongu. Po zwykłych kwiecistych pozdrowieniach depesza przynosiła, co następuje: Wyruszy pan natychmiast z okrętem flagowym i czterema lub pięcioma okrętami wojennymi do portu Boh Chih Seh, na północ od Szanghaju (współrzędne na odwrocie), gdzie stacjonuje obecnie piracka flota Wu Sung Czoja. Tydzień temu rój dżonek pod jego flagą - Białym Lotosem - przechwycił i zatopił statek pocztowy Jej Królewskiej Mości ,,Bonny Sailor" w pobliżu zatoki Mirs, pirackiej przystani na północ od Hongkongu. Flota tutaj zajmie się zatoką Mirs - pan ma zdziesiątkować piratów w Boh Chih Seh i zatopić wszystkie statki (prócz lodzi rybackich), chyba że przywódca, którym, według pogłosek jest Czu Fang Czaj, opuści swą flagę i odda się we władzę Jej Brytyjskiej Wysokości. Po wykonaniu tej misji niech pan wyśle jeden statek z meldunkiem tutaj, a sam wróci do Yokohamy, stawiając się jak zwykle do dyspozycji sług Jej Królewskiej Wysokości. Proszę pokazać to pismo sir Williamowi i wręczyć mu załączniki. Z poważaniem Stanshope, Komandor Orderu Łaźni, Gubernator Dalekiego Wschodu. PS: ,,Bonny Sailor" został utracony wraz z całą załogą, siedemdziesięcioma sześcioma oficerami i marynarzami, dziesięcioma pasażerami, wśród których była Angielka, żona tutejszego kupca, ładunkiem złota, opium i ryżu wartym dziesięć tysięcy gwinei. Czu Fang Czoj miał czelność dostarczyć worek zawierający log statku i czterdzieści trzy pary uszu oraz list przepraszający, że reszta uszu jest nie do odzyskania. Uszu kobiety nie załączono i lękamy się, że spotkał ją jak najgorszy los. - Sukinsyny - rzucił cicho sir William. Zbierało mu się na mdłości: ci piraci grasują na wszystkich wodach azjatyckich, zwłaszcza na północ od Singapuru aż do Pekinu, a najliczniejsze i cieszące się najgorszą sławą są właśnie floty Białego Lotosu. Żona z dziećmi ma przecież przypłynąć do Honkongu lada dzień; to samo równie dobrze mogłoby się im przytrafić... - Wyrusza pan, gdy nastąpi przypływ? - Tak. Admirał przesunął po stole kopertę. Sir William złamał pieczęcie. Drogi Willie, Następny statek pocztowy przywiezie bilon na wydatki przedstawicielstwa. Między nami, przepraszam Willie, ale nie mogę dać ci w tej chwili żadnych dodatkowych wojsk ani statków. Może na wiosnę. Rozkazano mi, bym posiał statki i wojska do Indii, gdzie władze boją się powtórki buntu sprzed pięciu lat. W dodatku Pendżab znowu się burzy, piraci 420 plądrują Zatokę Perską, a cholerni nomadzi w Mezopotamii po raz kolejny przecięli telegraf- organizuje się nową ekspedycję wojskową, by skończyć z nimi raz na zawsze! Jak się ma ten biedak Struan? W Parlamencie szykują się pytania na temat "niepowodzeń w zapewnieniu ochrony naszym obywatelom". Wiadomości o tym nieszczęściu na Tokaido powinny dotrzeć do Londynu za dwa tygodnie, nie otrzymamy odpowiedzi wcześniej niż za trzy miesiące. Wierzę, że parlamentarzyści usankcjonują twarde środki odwetowe i przyślą nam pieniądze, wojska i statki, byśmy wypełnili ich rozkazy. Tymczasem przetrzymaj tę burzę jak najlepiej - jeśli jeszcze trwa. Hongkong wrze na wieść o tym ataku. Matka Struana dostała szału, a chińscy kupcy, cały ten wzbogacony na handlu opium motłoch, się zbroi. Źle poinformowana stronnicza brukowa prasa domaga się twojej rezygnacji. Czy kiedyś było inaczej? - mógłby zapytać Disraeli! Kreśląc w pośpiechu, szczęśliwej drogi, Twój Stanshope, Kawaler Orderu Łaźni, gubernator. Sir William przełknął łyk alkoholu, mając nadzieję, że jego twarz nie zdradza niepokoju. - Dobra brandy, admirale. - Tak, to z moich najlepszych prywatnych zapasów, na pańską cześć - oznajmił admirał wściekły, że Marlowe nalał sir Williamowi prawie pół szklanki tej, a nie pośledniejszej, przeznaczonej dla gości brandy. Głupi bałwan, pomyślał, powinien wiedzieć, jak postępować. Nigdy nie zostanie starszym oficerem. - A co z wyjazdem do Osaki? - spytał sir William. - Och, Osaka? Bardzo mi przykro, będzie pan musiał go opóźnić do mojego powrotu - mówiąc to ledwie skrywał uśmiech. - Kiedy to nastąpi? - Sir William czuł, jakby się coraz bardziej zapadał. - Potrzebujemy sześć lub siedem dni, by przybyć do miejsca przeznaczenia, zależnie od wiatrów. Dwa lub trzy dni przy Boh Chih Seh, to powinno wystarczyć. Będę musiał zaopatrzyć się w węgiel w Szanghaju, och, powiedziałbym, że wpłynę do Yokohamy z powrotem, oczywiście o ile nie otrzymam nowych rozkazów za... - admirał łapczywie wypił porto i ponownie sobie nalał - za cztery lub pięć tygodni. Sir William skończył brandy, co mu pomogło przezwyciężyć mdłości. - Poruczniku, czy byłby pan łaskaw? Dziękuję. Marlowe posłusznie wziął jego szklaneczkę i napełnił ją najlepszą brandy admirała; miał dość tej funkcji lokaja, nie chciał być adiutantem, chciał wrócić na własny statek, na pokład rufówki, i nadzorować naprawę uszkodzeń po burzy. Przynajmniej po tak długim wyczekiwaniu zobaczę jakąś akcję, pomyślał, wyobrażając sobie atak na przystań piratów i ziejące ogniem armaty. - Cóż, admirale - mówił sir William - jeśli nasze groźby okażą się puste, naprawdę stracimy twarz, co gorsza, inicjatywę i narazimy się na ogromne niebezpieczeństwo. - To pan formułował te groźby, sir Williamie, nie my. Jeśli chodzi o zachowanie twarzy, przykłada pan do tego zbyt dużą wagę. A co do niebezpieczeństwa... zakładam, że ma pan na myśli Osiedle, i niech mnie diabli, panie ministrze, gdyby tubylcy ośmielili się stwarzać większe problemy. Nie 421 niepokoili pana na serio w przedstawicielstwie, nie będą na serio niepokoili Yokohamy. - Kiedy flota odpłynie, będziemy bezradni. - Niezupełnie, sir Williamie - powiedział sztywno generał. - Armia pozostaje, a jest ona siłą. - Ma pan zupełną słuszność - zgodził się admirał - lecz i sir William ma całkowitą rację, kiedy mówi, że to Królewska Marynarka utrzymuje pokój. Planuję wypłynąć czterema okrętami, nie pięcioma: pozostawię na miejscu jedną fregatę: "Pearl". - Proszę mi wybaczyć, panie admirale - odezwał się Marlowe, zanim zdołał ugryźć się w język - ciągle dokonują tam istotnych napraw. - Ogromnie mi miło, że pan się orientuje w stanie mej floty, panie Marlowe, i że trzyma pan uszy otwarte - zmiażdżył go admirał. - Oczywiście, że "Pearl" nie może brać udziału w tej ekspedycji, więc lepiej, niech pan wróci na pokład i postara się, by do jutra wieczór wszystko było w pierwszorzędnym stanie, bo inaczej nie będzie pan miał statku. - Tak, panie admirale - Marlowe przełknął ślinę, zasalutował i szybko wyszedł. Ketterer odchrząknął. - To dobry oficer - zwrócił się do generała - ale jeszcze ma mleko pod nosem. Z doskonałej marynarskiej rodziny, dwaj bracia też oficerowie, a ojciec jest kapitanem flagowym w Plymouth. - Spojrzał na sir Willia-ma. - Niech pan się nie martwi, na fregacie do jutra ustawią maszty i będzie w całkowitym porządku. To najlepszy z moich kapitanów... tylko na miłość boską, niech mu pan nie mówi, że tak powiedziałem. Będzie was strzegł do mego powrotu. Jeśli nie ma nic więcej do omówienia, panowie, natychmiast wypływam na morze. Przepraszam, że nie mogę zjeść kolacji w waszym towarzystwie. Sir William i generał dopili alkohol i wstali. - Szczęśliwej drogi, admirale Ketterer, niech pan wraca bezpiecznie z całą załogą - rzekł szczerze sir William, a po nim to samo powtórzył generał. Potem wyraz twarzy ministra stwardniał. - Jeśli nie otrzymam żadnej satysfakcji od bakufu, wyjadę do Osaki, jak planowałem, na "Pearl" albo nie, na czele armii albo nie... Przysięgam na Boga, pojadę do Osaki i Kioto. - Niech pan raczej poczeka do mojego powrotu, lepiej być ostrożnym, i niech się pan nie klnie na Boga, że podejmie pan takie nieprzemyślane działania, sir Williamie - oznajmił szorstko admirał. - Bóg może mieć w tej sprawie inne zdanie. Tuż przed północą Angelikue, Phillip Tyrer i Pallidar, wszyscy w strojach wieczorowych, opuścili Przedstawicielstwo Brytyjskie i maszerowali po High Street w kierunku siedziby Struanów. 422 - Ha - powiedziała z zadowoleniem Angelikue. - Kucharz sir Williama jest na pewno człowiekiem powściągliwym! Zaśmieli się, gdyż potraw było dużo, typowo angielskich i naprawdę wyśmienitych: pieczony bok wołowy, półmiski wieprzowych kiełbasek i świeże kraby przywiezione w lodzie z Szanghaju w chłodni statku pocztowego jako przesyłka dyplomatyczna, wolna od opłat i nie dotykana przez celników. Podano je z gotowanymi jarzynami, pieczonymi kartoflami, również importowanymi z Szanghaju, z puddingiem yorkshirskim. Później serwowano szarlotkę, babeczki z leguminą bakaliową, a do tego wszystkiego dwudziestu gości mogło pić ile dusza zapragnie bordo, pouilly fume, porto i szampana. - A kiedy madame Lunkchurch rzuciła krabem w swego męża, myślałam, że umrę - powiedziała jeszcze bardziej rozbawiona. - Obawiam się - wtrącił zaambarasowany Tyrer - że niektórzy z naszych tak zwanych drobnych kupców oraz ich żony mają skłonność do pewnej niesforności. Proszę cię, nie osądzaj wszystkich Anglików na podstawie zachowania tych osób. - Właśnie. - Pallidar uśmiechał się promiennie, zadowolony, że został przyjęty do eskorty i świadom faktu, że w porównaniu z jego wieczorowym galowym mundurem i czapką z pióropuszem ubranie Tyrera: brązowawy surdut, staromodny i obfity jedwabny krawat oraz cylinder, wygląda jak strój pogrzebowy. - Okropni ludzie. Gdyby nie twoja obecność, wieczór byłby straszny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. High Street i jej przecznice roiły się od drobnych kupców, urzędników i innych ludzi, którzy ciągnęli do domów lub spacerowali po promenadzie. Kilku pijaków leżało przy lampach naftowych świecących wzdłuż całej ulicy. Od czasu do czasu człapała od brzegu grupka japońskich rybaków, niosących wiosła i sieci oraz papierowe latarnie oświetlające drogę; inni szli w przeciwnym kierunku, od strony wsi, udając się na nocny połów. Przy frontowych drzwiach siedziby Struanów Angelikue zatrzymała się i wyciągnęła rękę do pocałowania. - Dziękuję wam i dobranoc, drodzy przyjaciele. Proszę, nie trudźcie się i nie czekajcie, jeden ze służących z pewnością odprowadzi mnie do przedstawicielstwa. - Nawet by mi się nie śniło odchodzić - odparł natychmiast Pallidar. Ujął jej dłoń i trzymał przez chwilę. - Ja... Z radością poczekamy - zapewnił ją Tyrer. - Ale mogę tam być równie dobrze godzinę, jak i kilka minut, zależnie od tego, jak on się czuje. Nalegali jednak, więc im podziękowała i wciąż podekscytowana, czując, że otacza ją powszechne uwielbienie, przemknęła obok uzbrojonego nocnego dozorcy w liberii po schodach na górę. Krynolina falowała, szal powiewał z tyłu. - Cześć, kochanie, chciałam ci tylko powiedzieć dobranoc. 423 Struan miał na sobie elegancki czerwony jedwabny szlafrok na luźnej koszuli i spodniach, miękkie buty, na szyi krawat. Wstał z krzesła. Ból mu w tej chwili nie dokuczał, uśmierzony eliksirem, który godzinę temu dostał od Ah Tok. - Nie czułem się tak dobrze od wielu dni, kochanie. Może trochę niepewnie, ale doskonale. Jaka jesteś śliczna. - Światło lampy naftowej sprawiało, że jego wychudzona twarz wydawała się przystojniejsza niż zwykle, a An-geliąue bardziej niż zwykle godna pożądania. Aby złapać równowagę, położył dłonie na jej ramionach. Czuł dziwną lekkość w głowie i w całym ciele. Skóra dziewczyny była mleczna, aksamitna i ciepła w dotyku. Spojrzał w dół rozmiłowanym wzrokiem i pocałował ją. Z początku delikatnie, a kiedy odpowiedziała, rozkoszował się coraz bardziej smakiem pocałunku i jej akceptacją. - Kocham cię - powiedział cicho między pocałunkami. - Kocham cię - odparła, wierząc w to. Omdlewała, czując przyjemność, szczęśliwa, że Malcolm naprawdę wydaje się zdrowszy. Jego silne wargi szukały, jego silne ręce szukały, jednak nie przekraczały pewnych granic, a ona tak szaleńczo pragnęła je przekroczyć. - Je t'aime, cheri... je t'aime... Przez chwilę stali tak objęci, a potem z siłą, której u siebie nie podejrzewał, podniósł ją i usiadł w wielkim fotelu z wysokim oparciem, trzymając ją na kolanach. Ich wargi się stykały, jedną ręką otoczył cienką talię, dłoń położył na jej piersiach. Jedwab jakby oddawał ciepło wnętrzu dłoni. Przepełniło go zdziwienie. Jej ciało było obleczone ubraniem i zabronione; zeszłej nocy ofiarowano mu wszystko jawnie, mimo to właśnie teraz czuł euforię i pobudzenie większe niż kiedykolwiek przedtem. A równocześnie był opanowany, już nie rozgorączkowany żądzą. - To takie dziwne - wymamrotał i pomyślał, że mimo wszystko nie jest to aż tak dziwne: lekarstwo stłumiło ból, ale nie całą resztę, nie całą moją dla niej miłość. - Cheri? - To dziwne, że mogę czekać, choć tak cię potrzebuję. Niedługo, ale mogę czekać. - Proszę, niedługo, proszę. Znowu jej wargi szukały jego warg, myślała tylko o nim, żar spopielił jej pamięć i troski. Już nigdy nie będzie żadnych problemów. Ani dla niej, ani dla niego. I wtedy nagle dobiegł ich z zewnątrz dźwięk wystrzału z pistoletu. Nastrój prysnął. Wyprostowała się na jego kolanach i nie zdążywszy się zastanowić, już śpieszyła ku uchylonemu oknu. Zobaczyła Pallidara i Tyrera. Niech to diabli, zapomniałam o nich, pomyślała. Obaj mężczyźni spoglądali w stronę lądu, a potem odwrócili się i zaczęli patrzeć ku Miastu Pijaków. Wychyliła się z okna, lecz dojrzała tylko majaczącą w oddali grupę mężczyzn; wiatr niósł stłumione okrzyki. - Zdaje się, że to nic takiego, po prostu Miasto Pijaków... - powiedziała. 424 Strzały, bójki, nawet pojedynki nie były rzadkością w tej części Yokohamy. Potem, czując dziwny chłód, a jednocześnie zarumieniona, wróciła i spojrzała na Struana. Uklękła z cichym westchnieniem, ujęła jego dłoń i przycisnęła ją do policzka. Głowę położyła mu na kolanach, lecz jego czułość i palce pieszczące jej kark nie odganiały już demonów. - Powinnam iść do domu, kochanie. - Tak. - Nie przestawał jej głaskać. - Chcę zostać. - Wiem. Struan zobaczył się jakby z zewnątrz - doskonały angielski dżentelmen, spokojny, opanowany, pomagał jej wstać i czekał, aż ona wygładzi staniczek i udrapuje szal. Potem trzymając się za ręce poszli wolno ku schodom, gdzie dał się przekonać, że powinien zostać i pozwolić służącemu, by sprowadził ją na dół. W drzwiach odwróciła się i zamachała mu w pełnym miłości pożegnaniu, on też pomachał ręką, a potem zniknęła. Wydawało mu się, że powrót do pokoju i rozebranie się nie wymagają tym razem żadnego wysiłku. Służący ściągnął mu buty, a potem on sam, bez niczyjej pomocy, wszedł do łóżka. Leżał na plecach, pogodzony z sobą i ze światem. Głowa w porządku, ciało w porządku, odprężony. - Jak się czuje mój syn? - szepnęła od progu Ah Tok. - Jest w Krainie Maku. - Dobrze, dobrze. Mego syna nie będzie tam nic bolało. Służący zdmuchnął płomień i zostawili go samego. Wartownik, francuski żołnierz w mundurze równie rozmamłanym jak jego maniery, otworzył przed nią drzwi przedstawicielstwa. - Bonsoir, mademoiselle. - Bonsoir, monsieur. Dobranoc, Phillipie, dobranoc, Settry. - Angelikue weszła i oparła się na chwilę o drzwi, by wziąć się w garść. Nastrój wywołany miłym wieczorem prysnął. Widma zaprzątnęły jej uwagę. Głęboko zamyślona poszła przez hol ku swojemu apartamentowi. Pod drzwiami Seratarda zobaczyła światło. Zatrzymała się i nagle przyszła jej do głowy myśl, że może to być doskonała okazja, by poprosić o pożyczkę. Zapukała i weszła. - Och, Andre! Cześć, wybacz mi, spodziewałam się monsieur Seratarda. - Wciąż jest z sir Williamem. Właśnie kończę dla niego depeszę. -- Andre siedział przy biurku wśród rozłożonych wokół papierów. Depesza dotyczyła firmy Struanów, ich ewentualnej transakcji bronią z Choshu i ewentualnych usług, jakich ewentualna francuska żona mogłaby oddać raczkującemu francuskiemu przemysłowi zbrojeniowemu. - Dobrze się bawiłaś? Jak się czuje twój narzeczony? - Znacznie lepiej, dziękuję. Kolacja była okazała, a dania ciężko strawne. Nie ma to jak Paryż, prawda? 425 1 - Tak. - Mój Boże, jakby stworzona do łóżka, pomyślał, i przypomniało mu to o zżerającej go zaraźliwej ohydzie. - Co się stało? - zapytała, przestraszona jego nagłą bladością. - Nic. - Odchrząknął i usiłował opanować ogarniający go lęk i wstręt. - Po prostu niedyspozycja, nic poważnego. Wyglądał tak delikatnie, tak bezradnie, że postanowiła znowu raz jeszcze mu zaufać. Zamknęła drzwi, usiadła przy nim i wyrzuciła z siebie całą historię. - Co mam robić, drogi Andre? Nie mogę zdobyć żadnej gotówki... co robić? - Wytrzyj łzy, Angelikue, rozwiązanie jest takie proste. Jutro lub pojutrze wezmę cię na zakupy. - Jego umysł pracował jasno rozwiązując przyziemne problemy. - Poprosiłaś mnie, bym poszedł z tobą na zakupy, pomógł ci znaleźć prezent zaręczynowy dla monsieur Struana. Złote spinki z perłami, a dla ciebie kolczyki. Ale, ach, to takie straszne - głos mu posmutniał - gdzieś w drodze powrotnej od jubilera zgubiłaś kolczyki. Szukaliśmy wszędzie, lecz bezskutecznie. To straszne! - Jego jasnobrązowe oczy spotkały się z jej oczami. - Tymczasem mama-san otrzyma po cichu swoją zapłatę. Postaram się, żeby para, którą "zgubisz", pokryła z nawiązką cenę lekarstwa i wszystkie koszty. - Jesteś cudowny - wykrzyknęła i uścisnęła go. - Cudowny, co bym bez ciebie zrobiła? - Znowu go uścisnęła, podziękowała jeszcze raz i prawie tańcząc wybiegła z pokoju. Patrzył dłuższy czas na zamknięte drzwi. Tak, to pokryje koszty lekarstwa, moje dwadzieścia ludwików i inne wydatki, jeśli tak postanowię, myślał, dziwnie zaniepokojony. Biedny mały zajączku, tak łatwo tobą manipulować. Pogrążasz się w coraz głębszych wirach. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że teraz staniesz się złodziejką? Zbrodniarką i planującą z premedytacją oszustwo złodziejką. A ty, Andre, jesteś współuczestnikiem spisku. Roześmiał się złym śmiechem, usta wykrzywione w grymasie. Udowodnijcie to! Czy ona opowie sądowi o aborcji, a mama-san będzie świadczyć przeciw mnie? Czy sąd uwierzy zeznaniom córki kryminalisty i siostrzenicy kryminalisty przeciw mojemu słowu? Nie, lecz Bóg będzie wiedział, a wkrótce przed nim staniesz. Tak i On będzie wiedział, że czyniłem rzeczy znacznie gorsze. I zamierzam wyrządzić jeszcze więcej zła. Łzy spłynęły mu po twarzy. - Ajajaj, panenka - rzuciła Ah Soh, próbując rozebrać wiercącą się Angelikue, ogarniętą radosnym nastrojem: na razie jej problemy zostały rozwiązane. - Panenka! - Och, bardzo dobrze, ale naprawdę się pośpiesz. Angelikue stała przy łóżku i nuciła radosną polkę. Pokój w świetle lamp 426 naftowych zyskał nieco ciepła i sprawiał sympatyczniejsze wrażenie niż w ciągu dnia. Okna były uchylone, ale okiennice z listewek - zaryglowane. - Panenka dobry bawi, heja? - Ah Soh zręcznie zaczęła odwiązywać w talii tasiemki krynoliny. - Dobrze, dziękuję - odpowiedziała uprzejmie Angelikue. Nieszczególnie lubiła tę osobę. Ah Soh była rozłożystą kobietą w średnim wieku, służącą, a nie prawdziwą amah. - Ale ona jest taka stara, Malcolmie, czy nie mógłbyś znaleźć mi jakiejś młodej, ładnej, kogoś, kto się uśmiecha? - Aniele, wybrał ją Gordon Czen, nasz komprador, a to oznacza, że jest całkowicie godna zaufania. Może ci szczotkować włosy, wykąpać cię, zadba o twoje europejskie ubrania... To mój prezent dla ciebie, jest na twe usługi w Japonii. Tasiemki zostały wreszcie odwiązane i krynolina opadła. Potem halka i duży stelaż na kościanych obręczach, na którym wspierała się krynolina. Długie pantalony, jedwabne pończochy, krótkie majteczki, kościana obręcz i gorset, zwężające dwudziestocalową talię Angelikue do osiemnastu cali i modnie uwydatniające piersi. Kiedy pokojówka rozsznurowała gorset, Angelikue głęboko westchnęła z zadowolenia, wyszła z morza tkaniny na podłodze, klapnęła na łóżko i uniosła ręce, tak jak to robią dzieci, pozwalając, by nałożono na nią kwiecistą nocną koszulę. - Sionć, panenka. - Nie, dzisiaj nie. Ah Soh, włosy mogą poczekać. - Ajajaj, jutro ne dobry. - Ah Soh wymachiwała szczotką. - Och, już dobrze. Angelikue westchnąwszy wygramoliła się z łóżka i usiadła przy toaletce, a pokojówka wysunąwszy wszystkie spinki zaczęła szczotkować jej włosy. Bardzo przyjemne uczucie. Och, jaki ten Andre sprytny! Dzięki niemu wszystko jest takie proste, będę miała tyle pieniędzy, ile mi potrzeba, och, jaki sprytny. Ód czasu do czasu okiennice poskrzypywały poruszane łagodną bryzą. O sto metrów dalej, za promenadą, fale napływały na kamieniste wybrzeże, odpływały i znowu napływały z przyjemnym pluskiem, zapowiadającym jeszcze jedną spokojną noc, którą wszyscy w Osiedlu witali z radością. Flota odpłynęła o zmierzchu. Wszyscy, prócz złożonych chorobą i pijanych, obserwowali odpływające okręty z niejakim niepokojem. Wszyscy życzyli im szczęśliwej drogi i szybkiego powrotu. Prócz przebywających w Osiedlu Japończyków. Jednym z nich był Ori, który teraz przyciskał oczy do szczeliny w okiennicach, dobrze ukryty i zamaskowany wysokimi krzakami kamelii, posadzonymi z polecenia Seratarda - zapalonego ogrodnika. Ori zaszył się w tej kryjówce na długo przed północą; czekał na dziewczynę, a czas biegł powoli. Rozważał wciąż na nowo swój plan, coraz bardziej zmęczony sprawdzał nerwowo raz za razem, czy krótki miecz tkwi luźno 427 w pochwie i czy derringer spoczywa bezpiecznie w rękawie jego rybackiego kimona. Gdy wreszcie ujrzał, jak Angelikue zbliża się do przedstawicielstwa w towarzystwie dwóch gai-jinów, całe jego zmęczenie znikło. Przez moment zastanawiał się, czy ich wszystkich nie pozabijać, jednak odrzucił ten głupi pomysł, wiedząc, że zginie, zanim uśmierci całą trójkę i wartownika. A ponadto, myślał z ponurym zacięciem, to by zniweczyło mój plan, żeby jeszcze raz ją posiąść przed śmiercią, a potem podpalić Osiedle. Beze mnie Hiraga nigdy tego nie zrobi. Teraz jest na to za słaby... zarażony jadem gai-jinów. A jeśli siłacz Hiraga tak szybko uległ, to co z pozostałymi? Cesarz ma rację, że nienawidzi gai-jinów i chce, by zostali wygnani! Ori powściągnął gniew i zaszył się głębiej w swej kryjówce. Czekał cierpliwie, planował. Nie dostanie się do środka przez okna, jeśli ona ich nie odrygluje. Tylnych drzwi nie strzeżono i można by je było sforsować - a jeśli nie, to i tak dość tu stopni i chwytów, by dostać się na wyższe piętro. Obserwował dokładnie całą procedurę rozbierania, oddalony zaledwie o dwa kroki, tuż za ścianą. Teraz położono dziewczynę do łóżka, pokojówka krzątała się wokół swej pani. Z niecierpliwości prawie nie mógł wytrzymać.Wcześniej tej nocy jeden z mieszanych patroli floty i armii, jakie krążyły po Osiedlu, by utrzymywać porządek, zatrzymał go w alejce za High Street. Ori stanął bez strachu: Japończycy mieli prawo wstępu do wszystkich części Osiedla, choć z rozsądku trzymali się głównie swojej dzielnicy; nie chcieli prowokować gai-jinów. Sierżant niegrzecznie zbliżył latarnię do jego twarzy i Ori w przestrachu postąpił gwałtownie krok do tyłu. Ukryty krótki miecz z brzękiem wypadł na ziemię. - Słuchaj, mały sukinsynu, wiesz, że sztylety są zabronione, kinjiru. Ori nie rozumiał słów, ale sama zasada i kara za jej złamanie były powszechnie znane. Natychmiast podniósł broń i uciekł. Sierżant strzelił do niego, ale kula, brzęk! - odbiła się od dachówki, a Ori przeskoczył niski mur i zgubił się w labiryncie alejek i budynków. Patrol nie potrudził się, by ruszyć w pogoń. Wykrzyknęli tylko w ślad za nim kilka przekleństw - noszenie sztyletu było drobnym wykroczeniem, karanym jedynie natychmiastowym pobiciem i konfiskatą broni. Czekał w ukryciu, aż udało mu się dołączyć do grupy rybaków zmierzających ku wybrzeżu. Potem wrócił, wspiął się na płot przedstawicielstwa i wypatrzywszy bezpieczne miejsce, osunął się na ziemię. Rankiem tego dnia udał, że jest gotów ruszyć z Yoshiwary do Kioto, tak jak tego żądał Hiraga. - Natychmiast jak skontaktuję się tam z Katsumatą, prześlę ci wiadomość - oświadczył, z rozmysłem skąpiąc słów. - Postaraj się, by dziewczyna nie uciekła! - To kobieta tai-pana, więc wszyscy obserwują niemal każdy jej krok, tak że łatwo ją będzie znaleźć - odrzekł chłodno Hiraga. - Uważaj na 428 siebie, na Tokaido może być niebezpiecznie. Patrole wymuszaczy i strażnicy przy zaporach są bardzo czujni. - Lepiej, byśmy uczcili sonrib-jdi, lepiej, byś pozwolił mi zostać, lepiej, byśmy spalili Yokohamę. Dziś przybywa Akimoto, łatwo przyszłoby nam tego dokonać. - Zrobimy to po twoim powrocie. Jeśli teraz zostaniesz, popełnisz błąd, ta kobieta zawróciła ci w głowie i sprawiła, że jesteś niebezpieczny dla samego siebie, dla twoich przyjaciół i dla sonrib-jdi. - Co się z tobą dzieje, Hirago? Gai-jinowie cię przekabacili, pomniejszyli twoją zdolność oceny sytuacji. - Nie. I mówię to po raz ostatni. Nie przejmując się tym, że jeszcze bardziej prowokuje Hiragę, Ori wybuchnął gniewnie: - Widziałeś, jakie to męty, ci gai-jinowie, pijani i odpychający, walczą jak zwierzęta, hulają w brudach Miasta Pijaków. Czy to o tych ludziach chcesz więcej wiedzieć? Do nich się upodobnić? - Idź już! Gniewny zabrał swój krótki miecz i derringera. Za radą Raiko dołączył do codziennej procesji sług udających się na targ w Kanagawie, gdzie kupowano najlepsze jedzenie i sake. Wraz z nimi minął zapory przy Osiedlu i Yoshiwarze, gdzie wśród strażników wciąż czaił się patrol wymuszaczy, przez co strażnicy byli równie nerwowi jak wieśniacy. W połowie drogi do Kanagawy, zatłoczonej ludźmi, przemknął się ku wybrzeżu. Przekupił rybaka, by zabrał go łodzią wiosłową na daleki kraniec Osiedla, niedaleko Miasta Pijaków i przechował aż do zmroku. Robię co należy, myślał z całkowitym przekonaniem. Lekki wiatr od morza rozpraszał nocne owady. Kobieta jest idealnym celem dla sonnb-jbi. Bez względu na to, co mówi Hiraga, może mi się nie trafić następna szansa i nie zdołam zrzucić z siebie tego uroku. Ona musi być kami, duchem, wilczą kobietą we wcieleniu gai-jin; żadna inna nie potrafiłaby, będąc dziewicą, i to w dodatku odurzoną narkotykiem, okazać takiej namiętności; żadna inna nie mogłaby spowodować, że mężczyzna eksplodowałby tak jak ja, ani sprawić, że szaleję z pożądania. Dzisiaj rozłożę ją po raz wtóry. Potem ją zabiję. Jeśli ucieknę - karma. Jeśli nie ucieknę - karma. Ale ona poniesie śmierć z mej ręki. Po twarzy i plecach spływał mu pot. Jeszcze raz się skupił, obserwował ją przez szczelinę; mógłby jej dotknąć, gdyby nie ściana. Weszła do łóżka, koszula nocna prawie przezroczysta. Teraz pokojówka przykręciła knot lampy, zostawiając ciepły krąg światła. - ...noc, panenko. - ...noc, Ah Soh. Angelikue, uszczęśliwiona, że została sama, ułożyła się w pościeli. Patrzyła, jak płomień drga w przeciągu. Głowę trzymała wygodnie na ramie- 429 niu. Przed wydarzeniami w Kanagawie ciemność nigdy nie wywoływała jej niepokoju; zasypiała szybko i budziła się wypoczęta. Po Kanagawie to się zmieniło. Teraz wymagała, by nocą paliło się światło. Sen nie nadchodził łatwo, a myśli wiodły ją na ścieżki dzikich domysłów. Jej ręce wędrowały do piersi. Czy są troszeczkę pełniejsze niż wczoraj? Brodawki bardziej wrażliwe? Tak, tak... nie, to tylko wyobraźnia. A brzuch? Czy jest pełniejszy? Nie, nie ma żadnej różnicy, a jednak... A jednak jest ogromna różnica, taka jak p.n.e. i n.e. Przynajmniej raz dziennie zastanawiam się, czy to byłby chłopiec czy dziewczynka? Czy też może diabeł, po swym ojcu gwałcicielu. Nie, żadne z moich dzieci nie mogłoby być diabłem! Diabeł. To mi przypomina, że dzisiaj jest piątek i za dwa dni muszę pójść do kościoła i znowu się wyspowiadać. Słowa nie przychodzą mi łatwo. Jak ja teraz nie cierpię spowiedzi i brzydzę się ojcem Leo, tym tłustym, niechlujnym, cuchnącym tytoniem obleśnym staruchem. Przypomina mi paryskiego spowiednika cioci Emmy, starego Szkota śmierdzącego whisky. Jego francuski był równie podły jak jego sutanna. Miałam szczęście, że ani ciocia, ani wuj Michel nie byli fanatykami, tylko zwykłymi niedzielnymi katolikami. Ciekawa jestem, co u niej słychać. I biedny wuj Michel. Jutro porozmawiam z Malcolmem... Kochany, kochany Malcolm, był dzisiaj taki miły, taki silny i mądry, i och, jak go chciałam. Tak się cieszę, że mogę z nim rozmawiać, miałam szczęście, że ciotka Emma odmówiła nauki francuskiego, więc ja musiałam nauczyć się angielskiego. Jak to możliwe, że mogła przeżyć w Paryżu tyle lat, mówiąc tylko po angielsku, i co takiego oczarowało wuja Michela, że się z nią ożenił i znosił te wszystkie trudności? Kocham ich obydwoje, ale ona zupełnie nie ma gustu, a on jest taki przeciętny. Miłość! On stale tak twierdził i ona tak twierdziła. Spotkali się latem w Normandii. On - młodszy urzędnik na wakacjach, ona - aktorka w wędrownej trupie szekspirowskiej. Zawsze opowiadali, że była to miłość od pierwszego wejrzenia: ona taka piękna, a on taki przystojny. Potem wspólna ucieczka, ślub po tygodniu, strasznie romantyczne, ale nie można powiedzieć, że żyli długo i szczęśliwie. Ale my będziemy, Malcolm i ja. Och tak, i będę kochała Malcolma, tak jak powinna nowoczesna żona, będziemy mieli mnóstwo dzieci, wychowa się je na katolików, on przecież też nie jest fanatykiem. - Naprawdę nie jestem, Angelikue. Oczywiście, pobierzemy się zgodnie z tradycją protestancką, mama nie zgodzi się na nic innego, tego jestem pewien. Potem możemy mieć ceremonię katolicką, po cichu, jeśli sobie życzysz... Nieważne, nawet jeśli odbędzie się po kryjomu, będzie to prawdziwy ślub - nie tak jak ten pierwszy - i dzieci zostaną przyjęte do Matki Kościoła, będziemy wszyscy przez większość czasu mieszkać w Paryżu, on mnie będzie kochał, ja go będę kochała i wspaniale będziemy uprawiali miłość. 430 Serce zaczęło jej bić; nie było to nieprzyjemne. Pogrążała się w tych rozmyślaniach coraz głębiej. Potem, ponieważ wieczór był tak cudowny i tak cudownie się czuła, pozwoliła, by powróciły do niej przyjemne fragmenty snu, jaki miała tamtej nocy. Niczego nie pamiętała dokładnie. Gwałt rozpłynął się gdzieś w erotycznych obrazach. Mały płomień stał się wszechogarniającym żarem. Wiedziała, nie wiedząc, czuła, nie czując objęć mocnych rąk, owładnięta nigdy dotychczas nie doświadczoną zmysłowością i poczuciem wolności: głowa, ciało, życie - wspaniale wyzwolone; zdolna do porzucenia wszelkich hamulców i rozkoszowania się wszystkim, ponieważ był to... tylko sen. Ale... czy się wtedy obudziłam, a udawałam, że nie? - pytała samą siebie wielokrotnie i zawsze przeszywał ją wtedy dreszcz. Nie mogłabym zareagować tak lubieżnie, gdybym była przytomna, z pewnością nie, to sen był tak wyraźny i pod jego wpływem zostałam uniesiona gwałtowną burzą, i chciałam, żeby to trwało... Usłyszała, jak zewnętrzne drzwi otwierają się i zamykają, a potem porusza się klamka w drzwiach sypialni. Obróciła się szybko i ujrzała, jak Andre cicho otwiera drzwi, cicho je zamyka i rygluje, a potem opiera się o nie, z kpiącym uśmiechem na wargach. - Czego chcesz, Andre? - Nagle chwycił ją lęk. Przez dłuższy czas nie odpowiadał, a potem podszedł do łóżka i patrzył na nią. - Po... porozmawiać, tak? - powiedział cicho. - Powinniśmy, co? Rozmawiać albo... albo... no nie? - Nie rozumiem - odparła, choć doskonale rozumiała. W jego oczach, gdzie przed minutami odbijało się jedynie współczucie, widziała teraz niepokojący blask. Starała się jednak mówić rozsądnym tonem, przeklinając się w duchu, że nie zaryglowała drzwi - nigdy nie było takiej potrzeby, zawsze kręcił się tutaj personel przedstawicielstwa i nikt nie śmiał wchodzić bez pozwolenia. - Proszę, czy nie... - Powinniśmy porozmawiać o dniu jutrzejszym i zostać... przyjaciółmi. - Drogi Andre, proszę, jest późno. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, może to poczekać do jutra, przepraszam, ale nie masz prawa wchodzić tutaj bez pukania. - Wystraszona, wycofała się na drugą stronę łóżka, kiedy siadł na brzegu i wyciągnął rękę w jej kierunku. - Przestań, bo będę krzyczała! Zaśmiał się cicho i zjadliwie. - Jeżeli krzykniesz, droga Angelikue, przybiegnie tu służba, a ja odemknę drzwi i powiem, że mnie zaprosiłaś. Chciałaś na osobności porozmawiać o pieniądzach. O gotówce na aborcję. - Znowu kpiący, krzywy uśmiech. - No? - Och, Andre, nie bądź taki, proszę cię, wyjdź, proszę. Jeszcze cię ktoś zobaczy, proszę. - Najpierw... najpierw całus. 431 Zaczerwieniła się. - Wynoś się, jak śmiesz! - Zamknij się i słuchaj - zaszeptał ostro. Dłonią chwycił ją za przegub, i trzymał jak w imadle. - Ośmielę się na wszystko, a jeśli będę chciał czegoś więcej niż pocałunek, dasz mi to bez skargi albo zobaczymy. Beze mnie zostaniesz zdemaskowana, beze mnie... - Andre... proszę cię, puść mnie. - Choć się starała, nie mogła się wyswobodzić z jego chwytu. W końcu ją puścił, uśmiechając się krzywo. - To boli. - Była bliska łez. - Nie chcę sprawiać ci bólu - powiedział gardłowo. Własny głos wydawał mu się obcy. Wiedział: to szaleństwo, że tu przyszedł i że to robi, ale nagle ogarnęła go ta makabra, okropność, która odebrała mu rozsądek, stopy przyniosły go tutaj bez udziału woli i chciał zmusić dziewczynę do... do czego? By podzieliła jego upadek? Czemu nie, wrzeszczało coś w jego mózgu. To jej wina, obnosi się z cyckami i demonstruje tę swoją jawną zmysłowość. Wcale nie lepsza niż uliczna dziwka, może nawet w ogóle nie została zgwałcona. Czyż nie ma zamiaru usidlić Struana i za wszelką cenę dostać jego milionów? - Jestem... jestem twoim przyjacielem, czyż ci nie pomagam? Chodź tutaj, całus to niewielka zapłata. - Nie! - Psiakrew, zrób to z radością albo przestanę ci pomagać i za dzień czy dwa Struan i Babcott dostaną anonimy. Chcesz tego? Co? - Andre, proszę cię... Rozglądała się wokół, szukając rozpaczliwie drogi ucieczki. Nic z tego. Przysunął się bliżej do niej na łóżku i sięgnął do jej piersi, lecz ona odepchnęła jego dłoń, starała się trafić paznokciami w jego oczy, ale złapał ją i trzymał mocno, gdy się bezradnie wyrywała. Bała się krzyczeć - usidlona, zgubiona, wiedziała, że będzie się musiała poddać. Nagle ktoś gwałtownie zastukał w okiennicę. Ten nagły dźwięk wyrwał Andre z kręgu szaleństwa. Angelikue wrzasnęła z trwogi. Poncin przerażony zeskoczył z łóżka, rzucił się ku drzwiom, otworzył je, następnie obrócił się i podbiegł do okien, otwierając je na oścież. W ciągu kilku sekund odryglował okiennice i wypchnął je na zewnątrz. Nic. Nikogo. Nic prócz falujących na wietrze krzaków, odgłosów morza, a za płotem wyludniona promenada. W polu widzenia pojawił się wartownik. - Co się dzieje? - Powinienem ciebie o to zapytać, żołnierzu - rzucił Andre. Serce mu łomotało, słowa same tłoczyły się do ust. - Widziałeś coś? Kogoś? Przechodziłem obok drzwi mademoiselle i usłyszałem lub wydawało mi się, że usłyszałem, jak ktoś wali w jej okiennice. Szybko, rozejrzyj się. Do pokoju wpadł Pierre Vervene, charge d'affaires, zaniepokojony, trzymając migoczącą świecę w dłoni. Na koszulę nocną miał narzucony szlafrok, na głowie przekrzywioną szłafmycę. W drzwiach zaczynali się tłoczyć inni. 432 - Co się dzieje...? Och, Andre, co, u diabła... Mademoiselle, pani krzyczała? - Tak, ja... on... - wyjąkała. - Andre był... ktoś zabębnił w okiennice i Andre, cóż, on... - Właśnie przechodziłem obok drzwi - wyjaśnił Andre - i wpadłem do środka. Prawda, Angelikue? Opuściła wzrok, otulając się kocem. - Tak, tak było - potwierdziła. Bała się go i nienawidziła, lecz próbowała to ukryć. Vervene podszedł do Andre, stanął przy oknie i wyjrzał. - Może to był wiatr, mamy tu nagłe szkwały, a okiennice nie są najnowsze. - Potrząsnął jedną z nich. Była obluzowana i zagrzechotała hałaśliwie. Wychylił się i zawołał wartownika. - Przeszukaj tu wszystko dokładnie, a potem przyjdź i złóż mi raport. - Zamknął i zaryglował starannie okiennice i okno. - Tak! Nie ma się czym martwić. - Tak, tak, ale... - Łzy ulgi wytrysnęły jej z oczu. - Mon Dieu, mademoiselle, nie ma się czym martwić, niech pani nie płacze, jest pani zupełnie bezpieczna, nie trzeba się martwić, oczywiście, że nie. - Vervene zdjął szłafmycę i poskrobał się po łysej głowie. Był zdezorientowany. Ku swej uldze dostrzegł stojącą na progu razem z innymi Ah Soh i z ważną miną przywołał ją gestem. - Ah Soh, ty tu spać z panenka, heja? - Tak, pane. Ah Soh pobiegła po pościel i wszyscy zaczęli powoli odpływać. - Poczekam z panią, mademoiselle, dopóki ona nie wróci. - Vervene ziewnął. - Prawdopodobnie pomyliliście się oboje, to tylko wiatr. Komu by się chciało bębnić w okiennice, co? Dzięki Bogu, w Osiedlu nie ma żadnych uliczników ani łobuziaków skorych do wyprawiania kawałów. To musiał być wiatr, co? - Jestem pewien, że ma pan rację - przyznał Andre. Już pokonał strach; bał się, że ktoś był na zewnątrz i podglądał. - Też tak sądzisz, Angelikue? - Ja... ja... chyba tak - powiedziała, całkiem wytrącona z równowagi, ciągle jeszcze przestraszona zarówno zachowaniem Andre, jak i nieoczekiwanym hałasem. Dlaczego wydarzyło się to akurat wtedy? Czy to jakaś osoba, czy też tylko zesłany przez Boga wiatr, prawdziwy dar Niebios? Wiatr, osoba czy co innego, wszystko mi jedno. Wszystko mi jedno, uniknęłam tego. Jutro znowu się przeprowadzę do Malcolma, boję się tu zostać, nie wolno mi zostać, zbyt blisko Andre, zbyt niebezpiecznie. - Było tak, jakby ktoś w nie walił, ale mogłam się pomylić. Może to nagły poryw wiatru. - Jestem pewien, że tak - oznajmił z przekonaniem Vervene. - Moje okiennice zawsze łomoczą, bez przerwy mnie budzą. - Kaszlnął i usiadł, zerkając z troską na Andre, którego twarz wciąż była biała jak kreda. - Nie ma potrzeby, byś czekał, przyjacielu. Nie wygląda pan za dobrze, tak jakby, uchowaj Boże, miał pan kłopoty z wątrobą. 28 - Gai-jin 433 - Możliwe... możliwe, że mam. Rzeczywiście, nie czuję się najlepiej. - Andre rzucił spojrzenie Angelikue. - Przepraszam - powiedział patrząc jej w oczy. Starał się mówić głosem spokojnym i łagodnym; wydawało się, że to znowu dawny Andre, znikły gdzieś obcość, żądza i gwałtowność. - Dobranoc, Angelikue, nie masz się czego obawiać. Nigdy. Monsieur Vervene ma całkowitą rację. - Tak... tak, dziękuję, Andre. Zmusiła się do uśmiechu. Zanim wyszedł, obserwowała go uważnie, chcąc wyczytać prawdę z jego oczu. Nie było w nich nic prócz przyjaźni. Ale nie wierzyła temu, co ujrzała. Mimo to wiedziała, że będzie musiała zawrzeć z nim pokój, przyjąć jego niechybne usprawiedliwienia - udać, że zapomniała 0 wszystkim, przyznać, że jego atak był tylko chwilowym szaleństwem. 1 znowu staną się przyjaciółmi. Pozornie. Przeszedł ją dreszcz. Całym swym jestestwem pojęła, że czegokolwiek od niej zażąda, będzie mu to musiała w końcu dać. Dopóki on pozostanie przy życiu. Ori drżał, zgarbiony przy łodzi rybackiej na kamienistej plaży. Dwadzieścia jardów dalej biły z szumem fale. - Baka - sapnął z wściekłością skierowaną jedynie na samego siebie. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, załomotał w okiennice, a potem przestraszony własną głupotą, rzucił się do ucieczki, przeszedł przez płot, znalazł wiosło - rekwizyt pomagający mu w kamuflażu - zarzucił je na ramię i pognał przez drogę nie zatrzymywany przez nikogo. Z tyłu słyszał głosy gai-jinów. Hiraga ma chyba słuszność, pomyślał. Mdliło go, w głowie miał mętlik, serce w piersiach bolało. Ramię pulsowało, a z rany, która otworzyła się podczas gwałtownej ucieczki, sączył się strumyczek ciepłej krwi. Może ta kobieta rzeczywiście sprawiła, że oszalałem. To szaleństwo łomotać w okiennice - co mi to mogło dać? Co za różnica, jeśli inny będzie z nią poduszkowa!? Dlaczego miałoby to mnie rozognić aż tak, że teraz serce ryczy mi w uszach? Nie mam jej na własność ani nie chcę mieć, co za różnica, jeśli jakiś gai-jin posiądzie ją gwałtem lub bez gwałtu? Niektóre kobiety potrzebują pewnej dozy gwałtu, by osiągnąć podniecenie, podobnie jak wielu mężczyzn... ach, chwileczkę, czy nie byłoby lepiej, gdyby ze mną walczyła, zamiast mnie przyjmować, choć była częściowo pod wpływem narkotyku lub udawała... Udawała? Po raz pierwszy przyszła mu do głowy taka myśl. Rozgoryczenie prawie go już opuściło, choć serce w dalszym ciągu mu waliło i ból w skroniach nie ustępował. Czy możliwe, żeby udawała? liii, niewykluczone, jej dłonie obejmowały mnie, jej ręce owinęły się dookoła, a ciało ruszało się, tak jak nikt się nigdy nie ruszał... Z drugiej strony wszystkie partnerki podczas podusz- 434 kowania poruszają się zmysłowo, jęczą i wzdychają, a czasami uronią trochę łez i "Och, jaki jesteś silny, jak mnie wyczerpujesz, nigdy nie miałam zaszczytu być z takim mężczyzną...", lecz każdy klient wie, że to powierzchowne, wyuczone na pamięć słowa, część ich wyszkolenia, nic więcej. A ona była inna, każda chwila miała dla mnie znaczenie. To nieważne, udawała czy nie - prawdopodobnie udawała, kobiety są tak przewrotne. Wszystko jedno, nie powinienem był walić w okiennicę, jak jakiś głupiec w amoku, zdradzając swoją obecność i kryjówkę i prawdopodobnie niwecząc szansę dostania się tam powtórnie. Znowu wściekły, pięścią uderzył w łódź łamiąc deski kadłuba. - Baka! - zaskrzeczał, pragnąc zawyć to głośno. Odgłos stóp na kamykach. Czujnie skrył się głębiej w cień, gdyż księżyc oświetlał wszystko zdradliwie. Usłyszał głosy zbliżających się rybaków i znowu się przeklął za to, że nie wykazał większej czujności. Jakiś nieokrzesany rybak w średnim wieku okrążył rufę i zatrzymał się. - Uwaga! Obcy! Kim jesteś? - spytał gniewnie mężczyzna, ściskając krótki maszt, którym miał zamiar się posłużyć jak maczugą. - Co tu robisz? Ori nie poruszył się, spojrzał tylko gniewnie na niego i na pozostałych dwóch, którzy nadeszli i stanęli obok. Jeden był również w średnim wieku, drugi, młody, niewiele starszy od Oriego. Obydwaj nieśli wiosła i sprzęt do łowienia ryb. - Nie zadaje się takich pytań lepszym od siebie - oznajmił. - Gdzie się podziały wasze maniery? - Kim jesteś, nie jesteś samur... Mężczyzna przerwał, zmrożony strachem, gdy Ori zerwał się na nogi, z dłonią na rękojeści miecza, którego ostrze natychmiast do połowy wysunęło się z pochwy. - Na kolana, męty, zanim wytnę wasze nędzne serca. Mimo tej fryzury jestem samurajem! - Rybacy natychmiast padli na kolana, głowy opuścili na kamyki i zaczęli żałosne przeprosiny; sposób, w jaki trzymany był krótki miecz, rozwiewał wszelkie wątpliwości. - Zamknijcie się - warknął Ori. - Dokąd idziecie? - Łowić ryby, panie, pół ligi od brzegu, proszę nam wybaczyć, ale, w każdym razie, w ciemności i pańskie włosy nie... - Zamknąć się! Spuścić łódź na wodę. Szybko! Na morzu, bezpieczny, oczyszczony z gniewu w świeżym morskim powietrzu, Ori patrzył za siebie, na Osiedle. Wciąż świeciły światła w przedstawicielstwach, u Struana i w klubie. Hiraga pokazał mu wcześniej te miejsca. Lampy naftowe wzdłuż praia, kilka oświetlonych okien w innych bungalowach i magazynach i Miasto Pijaków - pulsujące jak zawsze przez całą noc; i szynki, gdzie serwowano dżin i których nigdy nie zamykano na głucho. Cała uwaga Oriego skupiona była jednak na Przedstawicielstwie Francuskim. Dlaczego? - zapytywał się wciąż na nowo. Dlaczego opanowała mnie 435 aż tak... zazdrość; bo to jest właściwe słowo. Wariacka zazdrość. Być zazdrosnym o poduszkowanie? Baka! Czy to z powodu słów Hiragi: "Taira powiada, że ich zwyczaje są takie jak u naszych władców. Mężczyzna nie poduszkuje z kobietą, którą ma poślubić, zanim tego nie uczyni..."? Co oznacza, że ani tai-pan nie wpakuje jej do łóżka, ani - ponieważ już ją komuś obiecano - nikt inny nie ma do tego prawa. Czy łomotałem okiennicami, by przeszkodzić temu mężczyźnie, czy dlatego, by ją ochronić? Czy też po prostu dlatego, że nie chciałem, by cieszył się nią inny, zanim ja zrobię to jeszcze raz...? To nawet jeszcze głupsze z mojej strony. A może dlatego, że byłem pierwszy? Czy z tego właśnie powodu poduszkowanie z nią było inne: ponieważ ja miałem ją jako jedyny? Chińczycy zawsze wierzyli, że dziewictwo to najpotężniejszy afrodyzjak między Niebiosami a Ziemią. Czy właśnie dlatego zrobiłem to, co zrobiłem? Nie. Po prostu nagły impuls. Wierzę, że to kobieta wilczyca, którą muszę zabić... najlepiej po tym, jak z nią jeszcze raz zapoduszkuję, skoro mam zrzucić ten urok. Lecz jak i kiedy? Musi to nastąpić teraz. Zbyt niebezpieczne jest pozostawanie w Osiedlu czy w Yoshiwarze. Hiraga na pewno się dowie, że nie wyjechałem. Jeśli mnie znajdzie, jestem trupem. Może mógłbym zaryzykować jeszcze trzy dni, a potem, jeśli nie złapię jej w sidła, pośpieszę do Kioto, tak by Hiraga się o tym wszystkim nie dowiedział. - Słuchaj no, stary, gdzie mieszkasz? - Druga ulica, piąty dom, panie - wyjąkał rybak. Wszyscy trzej byli śmiertelnie przerażeni; w końcu zdali sobie sprawę, że musi to być jeden z róninów, którzy ukrywają się w Osiedlu, by ujść wymu-szaczom Toranagi. 23 Niedziela, 19 października Dzwony kościelne wzywały wiernych w rześki niedzielny poranek. - Nie ma zbyt wielu wierzących w tej cholernej Yokohamie - powiedział Jamie McFay do Struana. McFaya bolały barki i plecy. Bez zachwytu myślał o zbliżającej się mszy, niepodobnej do surowych szkockich prezbiteriańskich obrządków, do jakich przywykł w dzieciństwie. - Nie praktykuję gorliwie, już nie - stwierdził. Ciągle nie był pewny, jak się czuje Struan po ich wczorajszej gwałtownej kłótni. - Moja mama nadal chodzi na wszystkie nabożeństwa. W niedzielę trzykrotnie. - Moja także, chociaż jest anglikanką. - Struan szedł powoli i dość niepewnie, przygarbiony, podpierając się laskami. Podążali w grupce mężczyzn zmierzających do kościoła przy High Street, wznoszącego się w ogrodzie na malowniczym skrawku ziemi nad morzem. - Kościół jest jednak ładny. Nadaje Yokohamie wygląd prawdziwego miasta, a nie obozowiska. Święta Trójca lub jak nazywali go między sobą, Święta Trójcyca, był chlubą Osiedla. Został poświęcony w ubiegłym roku przez biskupa Hongkongu. Wieżę miał wysoką, a dzwon brzmiał słodko, przypominając wszystkim przybyłym tu z innych krajów o ich domu, tak przecież dalekim. Drewno, gips i cegły pochodziły z Szanghaju. Ogródek był zadbany, cmentarzyk mały, z siedmioma tylko grobami. W Yokohamie rzadko chorowano, nie tak jak w Hongkongu, nawiedzanym przez epidemie i śmiertelną gorączkę Szczęśliwej Doliny - malarię. Z siedmiu zgonów tylko jeden był ze starości - pozostałych spotkała nagła śmierć; zmarły przepracował w Azji dwadzieścia lat, niezwykle rzadka rzecz, podobnie jak niezwykle rzadko zdarzało się tu spotkać mężczyznę w wieku poemerytalnym. Dzwon znowu zadzwonił, ale jeszcze nie przynaglająco; mieli sporo czasu, by zająć miejsca na ławce Noble House w pierwszym rzędzie. Potrzebuję wszelkiej pomocy, myślał gorączkowo Struan; choć niezbyt religijny, zawsze wierzył w Boga. Cieszę się, że ten kościół w większym stopniu można uważać za nasz niż za kościół innych kupców. 437 Parcela i budynek ofiarowane zostały Kościołowi Anglikańskiemu przez wszystkich kupców. Tego samego dnia, gdy założono w Yokohamie Osiedle i cztery godziny po tym, jak otwarto klub, z entuzjazmem uchwalono opodatkowanie na rzecz kościoła. Nalegał na to McFay z polecenia Tess Struan, która ofiarowała się pokryć połowę kosztów. Obiecała również dostarczyć dzwon, który poleciła odlać w ich nowej odlewni w Hongkongu. Gdy usłyszał 0 tym Tyler Brock, zamówił w Londynie witraże i ławki z angielskiego dębu - nie chciał, by zdystansowała go znienawidzona wyrodna córka. - Kościół? Może być, raz w miesiącu w niedzielę, mawiał mój ojciec. Oczywiście nie w obecności matki. - Struan uśmiechnął się blado. - Gdy był młodszy, często chodził do kościoła, tak często jak ona... - Przystanął, by nabrać powietrza, i zapatrzył się na morze. Pokryte było drobnymi falami, niebieskoszare pod upstrzonym cumulusami niebem. Na redzie stało z tuzin statków, głównie angielskich, jeden amerykański, jeden rosyjski, przybyły wczoraj statek pocztowy, kiwający się na kotwicy francuski kołowiec flagowy 1 dwudziestojednodziałowa fregata parowa HMS "Pearl", nadal bez fok-masztu. - Nie chroniony potęgą floty człowiek czuje się jak nagi, prawda? - Owszem. Dziś prawie wszyscy będą na mszy. - McFay pokręcił głową, by rozluźnić mięśnie zbolałego karku. - Jak długo ich nie będzie według ciebie? - Z miesiąc... dzień dobry, pani Lunkchurch. - Obaj uprzejmie unieśli kapelusze, Struan nieco niezręcznie. Kobieta przechodziła obok nich ubrana w krynolinę i w duży kapelusz, z tyłu wlókł się spocony małżonek, którego twarz pokrywały siniaki. - Co mu się, u diabła, stało? - Bójka - powiedział McFay ostrożnie. Starał się zorientować, w jakim humorze jest Struan. Nie widział go od wczoraj i dopiero dzisiaj rano dostał od niego krótkie zaproszenie, by razem pójść do kościoła. Struan wznowił marsz, a McFay ruszył wraz z nim. - On, Dmitri i kilku innych wybrali się prawdopodobnie wczoraj wieczór do Miasta Pijaków na sobotnią libację. - Masz na myśli bijatykę? - Chyba o to im głównie chodziło. Dmitri w każdym razie twierdził, że się nieźle bawili. Struan zauważył błysk w oczach McFaya. - Ach, więc ty też tam byłeś, Jamie? - spytał sucho, a potem się uśmiechnął. McFay poczuł ulgę, gdy zobaczył ten uśmiech - Owszem, tai-panie, poszedłem razem z nimi... ale tylko po to, by pilnować, żeby Dmitri nie wpadł w jakieś tarapaty. - A wpadł? - zapytał Struan, czując przypływ zazdrości. - Nie, ale owszem, tai-panie, nieźle żeśmy się bawili. - Szczęściarze! No, Jamie, opowiadaj. Jamie dostrzegł w tym pytaniu oznaki zażyłej przyjaźni - a obawiał się, 438 że już na zawsze ją stracił. Uśmiechnął się promiennie, zapomniał o bolącym karku, zapomniał o zgryzotach i obawach o przyszłość. - "Pod Bykiem i Kogutem" odbyła się fantastyczna walka kogutów, jeszcze takiej tu nie widzieliśmy. Mają tam nowy ring i nowe piwo z Nagasaki, lepsze od naszego ciemnego szkockiego! Dwaj właściciele kogutów, wojskowi, stanęli przeciw dwóm naszym chłopcom, Chandlerowi Sykesowi i Staremu Rzeźnikowi. - Komu? - To jeden z emerytowanych marynarzy, starszy kanonier o nazwisku Charlie Bent, który rozstał się z "Lasting Cloud", ten sam, co to w czterdziestym trzecim roku wysadził łajbę Wu Fang Czoja dla twego ojca. Teraz ma przydomek "Stary Rzeźnik" i jest dozorcą w rzeźni. Cały czas stawiałem na niego, tai-panie, i wygrałem dwadzieścia pięć funtów. Potem poszliśmy do "Pałacu Yokopoko", to największa knajpa w Mieście Pijaków. Przeważnie chodzą tam chłopcy z armii, flota woli "Braciszka Tucka", a te dwie bandy to jak ogień i woda. - Zaśmiał się. - Straciłem dziesiątaka w ruletkę i piątkę w kości. Błyskawicznie zrobiliśmy otwartą grę, kupcy przeciw reszcie. Chyba wygraliśmy. Potem do domu spać, no... kilku zaszło do Niesfornej Nellie. - Ty też? - Cóż, tak, ale tylko na szklaneczkę. Ona ma najlepszego i najtańszego szampana w całej Yokohamie. - A dziewczyny? McFay znowu się zaśmiał. - Nic nie dorówna Zakładowi dla Młodych Panien pani Fortheringill w Hongkongu! Jest tam kilkanaście ptasząt, przeważnie z East Endu, kilka z Sydney w Australii, w większości córki więźniarek, które odsłużyły karę. Wszystkie są trochę prostackie i nie w moim typie. - Wprawiony w dobroduszny nastrój pozdrowił przechodzących obok znajomych. - Moje potrzeby z nawiązką zaspokaja Nemi - dorzucił bez namysłu. Popatrzył na Struana i dostrzegł napięcie w jego twarzy. Dobry humor przeszedł mu momentalnie, przeklął się w duchu za to, że wspomniał o dziewczynie. - W porządku, tai-panie? - Tak, oczywiście - odparł Struan. Ogarnęła go zazdrość z powodu męskiej siły Jamiego. Nie czuł do niego nienawiści; brzydził się sobą. - Nie mogę znieść, że jestem taki, Jamie. To okropne, okropne! Jezu, tak trudno cierpliwie czekać. Nie mam innego wyjścia, wiem o tym. - Usiłował się uśmiechnąć. - Nemi? Tak, to miła dziewczyna. Ładna. - Starał się nie myśleć o Shizuki i o swojej porażce, swym gorączkowym pragnieniu, by udało mu się z Angelique, o czekających go mieliznach i nadchodzącej burzy, jaką wywoła matka. Wszystko po kolei. Najpierw przebrnij przez mszę, potem przez resztę dnia, aż do szóstej, gdy Ah Tok przyniesie ci lekarstwo. - Czy chcesz trochę przed pójściem do swej świątyni, mój synu? - pytała. 439 - Nie, dziękuję, matko, jeden raz dziennie wystarczy. Doktor powiedział, że powinienem być ostrożny. - Co może wiedzieć cudzoziemski diabeł? - Ajajaj, ja jestem cudzoziemskim diabłem. - Ajajaj, ale ty jesteś moim synem... Ah Tok to taka oddana zrzęda. Ale jednak mogę jej ufać. Nic nie szkodzi, jeśli będę brał odrobinę raz na dzień. W każdej chwili mogę przestać, w każdej chwili, zapewniał się. Nie potrzebuję tego w ciągu dnia, ale to wyraźnie pomaga. Trzeba coś postanowić w sprawie listu matki, trzeba jej odpisać w jutrzejszej poczcie. Trzeba. List od matki dostarczył osobiście specjalny kurier, jak wszyscy kurierzy krewny ich kompradora, Gordona Czena. Znowu nie było dopisku "PS Kocham cię". I znowu zdenerwowała go sekretna część listu. Malcolmie, czy do reszty zwariowałeś? Przyjęcie zaręczynowe? Po tym, jak Cię ostrzegałam? Dlaczego zupełnie zlekceważyłeś mój list i moje wezwanie pilnego powrotu? Gdybym nie dostała dziś razem z tą niewiarygodną wiadomością raportu doktora Hoaga o stanie Twojego zdrowia, przypuszczałabym, że obok strasznego cięcia mieczem masz również rany głowy. Zażądałam od naszego gubernatora, by przedsięwziął surowe kroki przeciw tym dzikim bestiom i natychmiast doprowadził złoczyńców przed sąd Jej Królewskiej Mości! Ostrzegłam go, że jeśli tego nie zrobi, zwrócę wszystkie siły Noble House przeciwko obecnej administracji! Ale dość o tym. Niezwykle istotne jest, byś wrócił natychmiast do Hongkongu i załatwił trzy sprawy... Gotowa jestem przebaczyć Ci Twoje wykroczenie, jesteś jeszcze młody, miałeś straszne przejścia i dostałeś się w szpony niezwykle przebieglej kobiety. Dziękuję Bogu, że z każdym dniem nabierasz siły. Sądząc z raportu Hoaga, będziesz już w stanie wyruszyć w podróż, gdy ten list do Ciebie dotrze (poleciłam Hoagowi, by wrócił razem z Tobą, i obarczyłam go odpowiedzialnością za Twe bezpieczeństwo). Zarezerwowałam dwa miejsca na statku pocztowym dla Ciebie i doktora - dla niej nie, umyślnie. Ważne, byś wrócił szybko i sam. Po pierwsze: musisz przede wszystkim zostać formalnie tai-panem. Twój dziadek zostawił szczegółowe pisemne instrukcje, które muszą być wykonane, zanim staniesz się legalnym tai-panem firmy Struan. I nie jest istotne to, co Twój ojciec bądź ja zostawimy Ci w testamencie. Przysięgłam Twojemu ojcu tuż przed jego śmiercią, że spełnię te warunki, a Ciebie mam zaprzysiąc, że też je spełnisz. Powinno się to odbyć możliwie szybko. Po drugie: musimy zdecydować natychmiast, jak odeprzeć atak Tylera Brocka. Wspominałam Ci przedtem, że otrzymał on całkowite poparcie Banku Yictoria, a teraz, grozi, iż zażąda terminowego wykupienia naszych weksli. Gdyby to się udało, bylibyśmy zrujnowani. Gordon Czen zaproponował pewne rozwiązanie, ale jest niezwykle ryzykowne, ponadto nie wszystko ma być potwierdzone na piśmie i rzecz wymaga podpisu i obecności tai-pana. Mój przyrodni brat, "sir" Morgan Brock, przybył właśnie do Hongkongu i pyszni się swoim tytułem szlacheckim. Namówił swego teścia, którego tytułu nie miał kto odziedziczyć, by go adoptował, a gdy tak się stało, staruszek natychmiast, jak na zamówienie umarł. Czy ktoś pomógł biedakowi zejść z tego świata? Boże, przebacz mi, ale nie mam co do tego wątpliwości. Obaj razem z Tylerem Brockiem głoszą otwarcie, że do Gwiazdki nas złamią i zajmą naszą lożę gospodarza na wyścigach w Szczęśliwej Dolinie. Wybór nowego 440 gospodarza odbył się wczoraj. Zgodnie z życzeniem Twego dziadka, w Twoim imieniu głosowałam znowu przeciw Brockowi. Boże, wybacz mi, ale tak nienawidzę swego ojca, że doprowadza mnie to prawie do szaleństwa. Po trzecie: wpadłeś w zasadzkę! Nie mogłam uwierzyć w to "przyjęcie zaręczynowe", dopóki nie otrzymałam potwierdzenia. Żywię nadzieję, i modlę się o to, by powróciły Ci zdrowe zmysły i byś zdał sobie sprawę, co się z Tobą stało. Na szczęście, nie możesz oczywiście ożenić się bez mego pozwolenia, a już z pewnością nie z katoliczką, córką zbiegłego malwersanta (posłano za nim listy gończe, by go schwytać za długi). Mówiąc szczerze, rozumiem Cię. Gordon Czen wyjaśnił mi, jak łatwo omotać takiego młodego mężczyznę, jak Ty, więc nie rozpaczaj. Mamy plan, który pozwoli wyplątać Cię z jej sieci, a Tobie ostatecznie udowodni, że to - wybacz, mój synu, takie bezpośrednie określenie - zwykła awanturnica. Twoja żona musi być bogobojną Angielką, w żadnym wypadku nie heretyczką, pochodzącą z dobrej rodziny, obytą w towarzystwie, jednym słowem ma zasługiwać na to miano. Musi wnieść Ci odpowiedni posag i posiadać odpowiednie cechy, by wspierać Cię w przyszłości. Gdy nadejdzie właściwa pora, znajdzie się wiele odpowiednich panien, spośród których będziesz mógł wybierać. Tą samą pocztą wysyłam list do Hoaga, jak również do McFaya i wyrażam swoje zaskoczenie i oburzenie, że dopuścił do tych głupich zaręczyn. Nie mogę się doczekać, że za parę dni Cię uściskam. Twa kochająca matka. Prawie w tej samej chwili wbiegł do pokoju blady na twarzy Jamie. - Dotarło to do niej! - Wiem. Nic nie szkodzi. - Jezu, Malcolmie, nie możesz tak po prostu powiedzieć "nic nie szkodzi"! - bełkotał prawie niezrozumiale McFay. Podał Struanowi papier, który trzymał w drżącej ręce. - Masz, sam przeczytaj. List, pozbawiony jakichkolwiek zwrotów grzecznościowych, podpisany był po prostu "Tess Struan". Jeśli nie dostarczysz mi jakiegoś przekonującego wyjaśnienia, dlaczego dopuściłeś, by mój syn (choć ma zostać tai-panem, jest jak z pewnością wiesz, wciąż niepełnoletni) zaręczył się bez mojego przyzwolenia - a musiałeś wiedzieć, że nigdy go na takie niestosowne małżeństwo nie udzielę - z końcem roku przestaniesz być szefem firmy Struanów na Japonię. Tymczasem przekaż obowiązki panu Vargasowi i wracaj z moim synem statkiem pocztowym, by wyjaśnić tę sprawę. Struan ze złością odsunął list. - Nie wracam jeszcze do Hongkongu! Wrócę, gdy sam zechcę. - Jezu Chryste, Malcolmie, jeśli ona rozkazuje nam wrócić, to lepiej wróćmy. Są powody, by... - Nie! Zrozumiałeś? Nie! - Na miłość boską, staw czoło prawdzie! - wybuchnął McFay. - Jesteś niepełnoletni, ona prowadzi firmę, i to od lat. Musimy jej słuchać i... - Nie muszę jej słuchać, nie muszę nikogo słuchać. Wynoś się! - A właśnie że tak! Czy nie widzisz, że to, o co prosi, nie jest głupie 441 I i niezbyt trudne do wykonania? Możemy przecież wrócić za jakieś dwa, trzy tygodnie. I tak kiedyś musisz uzyskać jej zgodę, lepiej spróbować teraz, to oczyści atmosferę, nasze zadanie będzie łatwiejsze i... - Nie! I... i odwołuję jej rozkazy. To ja ci teraz rozkazuję! Ja jestem tai-panem firmy Struan. - Jezu, wiesz przecież, że nie mogę się jej sprzeciwić! Struan niemal zachwiał się na nogach na wspomnienie strasznego bólu w lędźwiach, gdy wczoraj nie zastanawiając się, wstał z krzesła i wrzasnął do McFaya: - Słuchaj, do jasnej cholery, przypominam ci, że przysięgałeś na wszystkie świętości służyć tai-panowi, jednemu tai-panowi, na rany Chrystusa, kimkolwiek by on był! Tai-panowi, a nie jego pieprzonej matce! Pamiętasz? - Ale czy ty... - Komu masz zamiar być posłuszny, Jamie? Mnie czy mojej matce? Rozwarła się między nimi szeroka przepaść, padło wiele gniewnych słów, ale Struan górował. W tej bitwie nie było równych szans. W każdym dokumencie przyjęcia do pracy umieszczano warunek bezwzględnego posłuszeństwa tai-panowi. Zgodnie z instrukcjami założyciela firmy przyjęcie tego warunku musiało zostać potwierdzone podpisem i przysięgą na Boga Wszechmogącego. - W porządku, zgadzam się! - powiedział McFay przez zęby. - Ale żą... przepraszam, proszę, byś mi pozwolił napisać do niej i powiadomić ją o nowych poleceniach, które otrzymałem. - Zrób to, wyślij list statkiem pocztowym, i przy okazji napisz jej, że tai-pan kazał ci tu zostać i że tylko ja mogę cię zwolnić, a zrobię to, psiakrew, jeśli będziesz piętrzył trudności. I bez względu na to, czy jestem pełnoletni czy nie, moje zaręczyny to wyłącznie moja sprawa! - Potem, niemal zgięty wpół z bólu, po omacku znalazł krzesło i usiadł. - Mój Boże, tai-panie - powiedział cicho McFay - ona i tak mnie zwolni, chcesz tego czy nie. Jestem skończony. - Nie. Dopóki ja nie wyrażę zgody. Takie są nasze reguły. - Możliwe. Ale ona może sprawić, że moje i twoje życie stanie się udręką, czy ci się to podoba czy nie. - Nie, robisz tylko to, co ja chcę. Stosujesz się do zaleceń Dirka, a one dla niej też są najważniejszym prawem - oznajmił Struan, wspominając, ileż to razy matka przywoływała imię Dirka Struana w obecności ojca lub jego samego, jego braci i sióstr, gdy chodziło o interesy, moralność czy inne ważne sprawy. I czyż ojciec i matka nie powtarzali tysiące razy, że ja zostanę następnym tai-panem, a wszyscy, zwłaszcza wuj Gordon to aprobowali? Wszelkie formalności mogą zaczekać, ona wyciąga ten argument tylko po to, by mieć możliwość krótko mnie trzymać - Jezu, całe życie przygotowywałem się do tego stanowiska, wiem, jak z nią postępować, i wiem, co tu nie gra. - Jestem tai-panem, psiakrew, i teraz... teraz wybacz, ale muszę popracować. Gdy tylko został sam, zawołał Ah Tok. 442 Ajajaj, właśnie w tym momencie naprawdę potrzebowałem lekarstwa, działa tak dobrze, oszczędza mi tyle bólu i udręki i dodaje odwagi, a potem... tak szczęśliwe chwile z Angelikue. Ach, mój anioł znowu w swym apartamencie, obok, dzięki Bogu, tak bliska i rozkoszna, i ciepła, ale, Jezu, chciałbym, żeby gdy myślę o niej, nie zaczynał się ten ból, i żeby ten ból nie wywoływał innego bólu... Jeszcze nawet nie minął ranek ani ta nudna msza, a potem trzeba wycierpieć obiad i ponad osiem godzin do następnego... - Wybacz mi to, co było wczoraj - powiedział McFay. - Bardzo mi przykro. - A mnie nie. Dzięki temu postawiliśmy sprawę otwarcie i wszystko wyjaśniliśmy - odparł Struan z dziwną siłą. - Teraz firma ma prawdziwego szefa. Przyznaję, że ojciec nie działał skutecznie i przez ostatnie kilka lat większość czasu był pijany, a matka robiła, co mogła, nie zdołała jednak utrzymać naszej pozycji. Bądźmy szczerzy, Brock jest silniejszy i bogatszy, i w dużo lepszej kondycji. Będziemy mieli szczęście, jeśli pokonamy obecne burze. Weźmy na przykład Japonię... w Japonii ledwie zwracają nam się wydatki. - Tak, teraz, ale na dłuższą metę powinno to być bardzo dochodowe. - Nie, jeśli będziesz to prowadził tak, jak do tej pory. Nie sprzedajemy Japońcom niczego, co by przynosiło duży dochód. My zaś kupujemy od nich jedwabne tkaniny i jedwabniki, trochę wyrobów z laki, co jeszcze? Nic wartościowego. Oni nie mają przemysłu i chyba go w ogóle nie chcą mieć. - To prawda, ale ile minęło czasu, zanim otworzyły się Chiny? Lata. I mamy tam opium, herbatę, srebrny trójkąt. - Racja, ale Chiny to co innego. Chiny to stara kultura i cywilizacja. Zyskaliśmy tam przyjaciół. Uważam, że musimy przyśpieszyć tu obrót spraw, by przeżyć. Albo zwinąć interes. • - Jak tylko sir William pokaże bakufu, gdzie ich miejsce... - Do diabła z tym! - głos Struana stał się ostrzejszy. - Dość już mam siedzenia w fotelu i mdli mnie, gdy słyszę, jak mówią, że mamy czekać, aż sir William rozkaże flocie i wojsku, by robiły, co do nich należy. Chcę być przy następnym spotkaniu z bakufu... albo jeszcze lepiej: zaaranżuj dla mnie prywatną rozmowę z nimi. - Ale, tai-panie... - Zorganizuj to, Jamie. Właśnie tak. I to szybko. - Nie wiem, jak do tego doprowadzić. - Spytaj tego obłaskawionego samuraja, Nakamę. I najlepiej pomyśl o potajemnym spotkaniu, tak żeby nie stawiać Phillipa w kłopotliwej sytuacji. McFay przekazał mu informacje od "Nakamy", po czym powiedział: - To dobry pomysł. - I tak też w istocie uważał. Ucieszył się, gdy w twarzy Struana dostrzegł zapał i zdecydowanie. Może wreszcie mamy tu właściwą osobę, która popchnie sprawy do przodu, pomyślał. - Porozmawiam z Phillipem po mszy. 443 - Kiedy odpływa najbliższy statek do San Francisco? - Za tydzień. Drobnicowiec Konfederatów, "Savannah Lady". - McFay zniżył głos, gdyż obok przechodziła grupa kupców. •--- Zabiera nasze zamówienie dla Chóshu. - Komu możemy zaufać na tyle, by wysłać go tym statkiem ze specjalną misją? - spytał Struan. Zaczynał wcielać w życie swój plan. - Vargasowi. - Nie, on jest potrzebny tutaj. - Struan znowu przystanął. Bolały go nogi. Potem pokuśtykał na pobocze ulicy, gdzie stał niewysoki murek. Miał ochotę odpocząć, a poza tym nie chciał, by ktoś podsłuchał ich rozmowę. - Kto jeszcze? - Jego bratanek Pedrito. Bystry chłopak, bardziej niż Vargas przypomina Portugalczyka, w jego twarzy nie ma prawie nic z Chińczyka. Mówi po portugalsku, hiszpańsku, angielsku i kantońsku. Dobry w rachunkach. Zaakceptuje go zarówno Północ, jak i Konfederaci. A co zamierzasz? - Zarezerwuj dla niego miejsce na tym statku. Chcę, by wziął ze sobą zamówienie, które powiększymy czterokrotnie, i by... - Cztery tysiące karabinów? - McFay patrzył z niedowierzaniem. - Tak. Jutrzejszą pocztą prześlij też list do fabryki i uprzedź ich o przybyciu Pedrita. Statek pocztowy spotyka się w Hongkongu z parowcem do Kalifornii. - Ale mamy pokrycie w złocie tylko na dwa tysiące - powiedział z wahaniem McFay. - Musielibyśmy zapłacić za całe zamówienie, tak wymaga fabryka. Czy nie sądzisz, że zostawiamy sobie zbyt małe rezerwy? - Niektórzy mogą tak uważać. Ja nie. - Nawet transport dwóch tysięcy... Admirał histerycznie protestuje przeciwko importowi broni i opium... Wiem, że nie ma prawa - dodał pośpiesznie - ale jeśli zechce, może przejąć ładunek, powołując się na interes narodowy. - Gdyby nawet wytropił te karabiny, będzie już za późno. Na razie napisz V*. Oryginał pójdzie razem z zamówieniem, a jego kopia statkiem pocztowym. Zrób to sam, Jamie, prywatnie. Poproś fabrykę o specjalne potraktowanie tej wysyłki oraz o to, byśmy zostali ich wyłącznymi agentami na Azję. - To świetny pomysł, tai-panie, ale stanowczo odradzałbym podwyższanie zamówienia. - Niech będzie pięć tysięcy karabinów. I podkreśl, że właśnie negocjujemy bardzo atrakcyjny kontrakt. Nie chcę, aby Norbert nas ubiegł. - Struan znów zaczął iść. Odczuwał teraz większy ból. Nie musiał patrzeć na McFaya, by wiedzieć, o czym tamten myśli. - Nie trzeba upewniać się przedtem w Hongkongu. Zrób to, co mówiłem. Ja podpiszę zamówienie i list. - Dobrze - stwierdził McFay po chwili milczenia. - No i świetnie. - Struan dosłyszał ociąganie w głosie McFaya i doszedł do wniosku, że nadszedł odpowiedni moment. - Zmieniamy naszą politykę w Japonii. Lubią się tu zabijać, co? Zgodnie z tym, co mówił ten Nakama, 444 wielu tutejszych królów gotowych jest wystąpić przeciw bakufu, które z pewnością me należy do naszych przyjaciół. Wobec tego wesprzemy ich zamiary Sprzedamy im to, co chcą: uzbrojenie, kilka statków, nawet jedną czy dwie fabryki brom. W coraz większych ilościach. Za złoto i srebro - A jesh zwrócą tę broń przeciwko nam? - Jeśli się to choć raz zdarzy, dostaną nauczkę, jak wszędzie na świecie Sprzedamy im muszkiety, trochę karabinów odtylcowych, ale nie broń maszynową, żadnych dużych armat ani nowoczesnych statków bojowych Damv klientowi to, co chce kupić. " y Angelique uklękła i zajęła w maleńkim, zakrytym konfesjonale najlepszą pozycję, na jaką tylko pozwalały jej obszerne spódnice. Zaczęła wyrzucać z siebie rytualne łacińskie słowa, w sposób charakterystyczny dla osób, które nie potrafią czytać ani pisać w tym języku, a tylko wyuczyły się przepisowych modlitw i odpowiedzi powtarzając je bezmyślnie od dzieciństwa. - Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam... Po drugiej stronie ścianki ojciec Leo zaczął przysłuchiwać się uważniej niż zwykle. Na ogół słuchał jednym uchem, zasmucony, pewien, że penitenci kłamią, nie wyznają swych grzechów, choć są one poważne, a pokuty i tak nie wypełnią. - Więc, moje dziecko, zgrzeszyłaś - powiedział po francusku z silnym akcentem, najmilszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Pięćdziesięciopięcioletni korpulentny brodaty Portugalczyk, człowiek wierzący, członek zakonu jezuitów od dwudziestu siedmiu lat, zadowolony z tych okruchów życia, które, jak sądził, przeznaczył dla niego Bóg. - Jakie grzechy popełniłaś w tym tygodniu? - Jednego wieczora w modlitwie zapomniałam poprosić Matkę Boską 0 przebaczenie - oświadczyła z idealnym spokojem i ciągnęła dalej, wypełniając swoją część zobowiązania: - miałam też wiele złych myśli i snów 1 bałam się, i zapomniałam, że jestem w boskich rękach... W Kanagawie, dzień po tamtej nocy, gdy wymyśliła sposób, by wydźwignąć się z tej katastrofy, płacząc uklękła przed małym krucyfiksem, który zawsze ze sobą zabierała. - Matko Boska, nie muszę wyjaśniać, co się stało i jak poważnie przeciw mnie zgrzeszono - łkała, modląc się z całą żarliwością, na jaką mogła się zdobyć. - Ani tego, że nie mam się do kogo zwrócić, ani tego, że rozpaczliwie potrzebuję Twej pomocy, ani tego, że oczywiście nikomu nie mogę o tym powiedzieć, nawet na świętej spowiedzi. Nie śmiałabym otwarcie wyznać tego, co zaszło. Nie śmiałabym, to by mnie zniszczyło... Proszę Cię, błagam na kolanach, zawrzyjmy umowę: kiedy powiem na spowiedzi "zapomniałam w swoich pacierzach poprosić Błogosławioną Matkę o przebaczenie", to będzie oznaczało, że spowiadam się z tego wszystkiego, 445 o czym Ci mówiłam, i z tego, co widziałaś, jak mi się to przytrafiało, a także z niewinnych kłamstewek, które wypowiem, by się chronić. Błagam, wybacz mi, że o to proszę, i błagam o twą pomoc, nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Wiem, że mi wybaczysz, i wiem, że mnie zrozumiesz, bo jesteś Matką Boga i jesteś kobietą... Zrozumiesz mnie i wiem, że mi odpuścisz... Za kratką widziała profil ojca Leo. Jego oddech pachniał winem i czosnkiem. Westchnęła, z całego serca dziękując Błogosławionej Matce za pomoc. - Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam. - Twoje grzechy nie wydają się takie poważne, moje dziecko. - Dziękuję ci, ojcze. Stłumiła ziewnięcie. Czekała na wyznaczenie umiarkowanej jak zwykle pokuty. Następnie przeżegna się, dostanie rozgrzeszenie i podziękuje. Około południa lekki posiłek w klubie z Malcolmem i Seratardem, potem sjesta w moim ślicznym apartamencie obok mieszkania Malcolma, kolacja w Przedstawicielstwie Rosyjs... - Jakie to złe myśli miałaś, moje dziecko? - Och, po prostu byłam zdenerwowana - powiedziała bez zastanowienia. - I nie byłam gotowa poddać się boskiej woli. ' - W jakiej sprawie okazałaś zdenerwowanie? - Ach, w sprawie... w obejściu ze swoją służącą - odparła lekko zmieszana, nie przygotowana na takie pytanie. - I dlatego, że mój narzeczony nie jest w tak dobrej formie, nie czuje się tak dobrze, jak bym chciała. - Ach, tai-pan, świetny młodzieniec, ale to wnuk wielkiego wroga Prawdziwego Kościoła. Czy on ci o nim opowiadał? O swoim dziadku, Dirku Struanie? - Trochę, ojcze - powiedziała coraz bardziej zmieszana. - Co do mej służącej, okazałam niecierpli... - Malcolm Struan jest wspaniałym młodym człowiekiem, nie tak jak jego dziadek. Czy poprosiłaś go, by przeszedł na katolicyzm? Pobladła. - Owszem, rozmawialiśmy o tym. Taką... taką sprawę trzeba poruszać bardzo delikatnie i oczywiście, nie można się z nią śpieszyć. - Tak, tak, naturalnie. - Ojciec Leo słyszał, jak westchnęła, i wyczuwał jej niepokój. - Zgadzam się z tym, że to niezwykle ważne, i dla niego, i dla ciebie. - Zmarszczył czoło. Doświadczenie podpowiadało mu, że dziewczyna wiele przed nim ukrywa. Ale nie ma w tym nic szczególnie dziwnego, pomyślał. Postanowił nie drążyć dalej, gdy nagle uświadomił sobie, że Bóg podsunął mu okazję, by uratować jedną duszę i podjąć działania w wartej tego sprawie. Życie w Yokohamie, nie tak jak w ukochanej i szczęśliwej Portugalii, było bezbarwne. Pozostawało tu tylko łowić ryby, pić, jeść i modlić się. Kościół był mały i zapuszczony, trzódka nieliczna i bezbożna. Osiedle to prawdziwe więzienie. 446 ł - Rozmowy takie są delikatne, ale należy je wciąż podejmować. Jego nieśmiertelna dusza jest narażona na niebezpieczeństwo. Będę się modlił za twe powodzenie w tej sprawie. Wasze dzieci zostaną wychowane w łonie Kościoła Matki? Oczywiście wyraził już na to zgodę? - Och, o tym też rozmawialiśmy, ojcze - powiedziała z wymuszoną swobodą. - Oczywiście nasze dzieci będą katolikami. - Gdyby tak się nie stało, strąciłabyś je do Wiecznej Otchłani. Twoja nieśmiertelna dusza również byłaby narażona. - Z zadowoleniem zauważył, że Angelique zadrżała. To dobrze, pomyślał, dodatkowy punkt dla Pana, a przeciw Antychrystowi. - To musi zostać formalnie potwierdzone przed ślubem. Serce jej zaczęło łomotać, głowa rozbolała z przerażenia. Starała się, by nie poznał tego po jej głosie. Bezwarunkowo wierzyła w Boga i Diabła, Życie Wieczne i Wieczne Potępienie. - Dziękuję ci za twe rady, ojcze. - Porozmawiam z panem Struanem. - O, nie, ojcze, proszę cię, nie rób tego - powiedziała wystraszona. - To byłoby... jak mi się wydaje, bardzo niemądre. - Niemądre? - Ściągnął usta i mimowolnie się podrapał. Gryzły go wszy żyjące w jego brodzie, włosach i starej sutannie. Błyskawicznie zrozumiał, że aby powiodła się rozmowa ze Struanem, trzeba ją starannie zaplanować i warto poczekać. - Będę się modlił, by wspomógł mnie Bóg i żeby ciebie też wspomógł, moje dziecko. Ale nie zapominaj, że jesteś niepełnoletnia, tak jak i twój narzeczony. Myślę, że z powodu nieobecności twego ojca za formalnego opiekuna można uważać monsieur Seratarda. Trzeba pozwolenia na zawarcie lub skonsumowanie małżeństwa. Te i inne sprawy należy ustalić, by chronić twą duszę. - Uśmiechnął się, zadowolony. - Jako pokutę odmów dziesięć razy Zdrowaś Maryjo i do następnej niedzieli przeczytaj dwukrotnie listy świętego Jana. I nadal módl się o boskie przewodnictwo. - Dziękuję ci, ojcze. - Przeżegnała się z ulgą. Dłonie miała wilgotne. Pochyliła głowę, by otrzymać błogosławieństwo. - In nomine Patri et Filii et Spiritu Sancti, absolvo tuum. - Zrobił nad nią znak krzyża. - Módl się za mnie, moje dziecko - powiedział kończąc zdecydowanie, a w myślach zaczął już sobie układać rozmowę ze Struanem. O zmroku Phillip Tyrer przebywał w maleńkim pokoiku maleńkiej restauracyjki, niemal całkiem ukrytej za domem starszego wioski. Wraz z Hiragą byli tu jedynymi gośćmi i Tyrer miał właśnie po raz pierwszy próbować prawdziwej japońskiej kuchni w towarzystwie japońskiego gospodarza. Siedział po turecku naprzeciw Hiragi i czuł głód. - Dziękuję, że mnie zaprosił, Nakama-san. - Cała przyjemność po mojej stronie, Taira-san. Niech mi będzie worno powiedzieć, że pański akcent jest coraz lepszy. Proszę, niech pan je. 447 Na niskim stoliku służąca ustawiła na ozdobnych tacach z laki wiele małych talerzyków z rozmaitymi potrawami, gorącymi i chłodnymi. Zasłony shóji, na podłodze tatami, przez otwarte przesuwalne okienka widać było, że zapada zmrok, lampki oliwne dawały przyjemne światło, w niszy kompozycja z kwiatów. Do tego pomieszczenia przylegał drugi prywatny pokój, a dalej, na zewnątrz, mieściła się pozostała cześć restauracji - po prostu korytarz otwarty na alejkę prowadzącą do ulicy. Stały tam stołeczki, palenisko na węgiel drzewny, beczki z sake i z piwem, krzątał się kucharz i trzy służące. Hiraga i Tyrer ubrani byli w kimona do spania i wypoczynku. Tyrerowi od początku przypadł do gustu ten wygodny strój, a Hiraga z ulgą pozbył się europejskiej odzieży, którą nosił cały dzień. Obaj wykąpali się i zostali wymasowani w pobliskiej łaźni. - Proszę, niech pan je. Tyrer niezręcznie ujął pałeczki. W ambasadzie w Pekinie odradzano mu jedzenie chińskich potraw. "Chyba że chcesz się otruć, stary. Te skurczybyki naprawdę jedzą psy, piją żółć węża, zajadają owady i w ogóle wszystko. I żywią zadziwiające przekonanie, że jeśli coś jest zwrócone plecami w stronę nieba, to nadaje się do żarcia! Pfuj!" - W ten sposób. - Hiraga poprawił pałeczki w ręce Tyrera. - Dziękuję, Nakama-san, bardzo trudne. - Tyrer zaśmiał się. - Nie utyć, jeśli jeść temymi. - "Nie utyję, gdy będę tym jeść" - powiedział Hiraga. Nie miał już oporów, by poprawiać Tyrera, i lubił go uczyć. Ten gai-jin był pojętnym uczniem, cechowała go znakomita pamięć i pogodne usposobienie. No i, co bardzo ważne dla Hiragi, stanowił niewyczerpane źródło informacji. - Ach, przepraszam, nie utyję, gdy będę tym jeść. Przepraszam, jakie to potrawy? - Tempura; ryba smażona w cieście. - Przepraszam bardzo, co to jest "cieście"? - Słuchał uważnie wyjaśnień, wielu słów nie znał, ale rozumiał ogólny sens. Podobnie jak Hiraga, gdy Tyrer mówił do niego po angielsku. Rozmawiamy więcej po angielsku niż po japonsku, pomyślał niezbyt zadowolony. Ale trudno. Nakama jest wspaniałym nauczycielem i mam z nim niezły układ. Bez niego bym się tu nie znalazł, a gdyby, to prawdopodobnie nie uszedłbym żywy. Dzięki niemu zdobyłem uznanie w oczach Marlowe'a, Pallidara i Wilusia. Dostarcza mi tylu nieocenionych wiadomości. Tyrer uśmiechnął się. Sprawiało mu przyjemność, że myśląc o sir Williamie, określa go przezwiskiem, a jeszcze kilka dni temu zamierał w jego obecności. - Tak, teraz rozumiem. Ciasto! My też używamy ciasta. - To jedzenie rubi, Taira-san? - spytał Hiraga, przechodząc na angielski. - Tak, dziękuję. - Tyrer, kiedy tylko mógł, odpowiadał po japonsku. - Dziękuję ci za wszystko, za masaż, kąpiel, teraz spokojny, przepraszam, spokojny i szczęśliwy. 448 Niektóre potrawy smakowały wspaniale. Tempura i yakitori, podsmażane maleńkie kawałki kurczaka w słodkim i słonym sosie. Anago - okazało się, że to smażony na ruszcie węgorz w ciepłym słodko-kwaśnym sosie, danie, które szczególnie mu przypadło do gustu. Sushi - kawałki rozmaitych surowych ryb o przeróżnych kolorach i strukturze, umieszczone na kulce ryżu. Początkowo trudno mu to było połknąć, ale po zanurzeniu kulki w jakimś tajemniczym sosie, zwanym soy czy też soya, stawało się to całkiem znośne. Ojciec radził mi wszystkiego spróbować, myślał. "Synu, jeśli upierasz się przy tym niezwykłym pomyśle, by zostać tłumaczem japońskiego, radzę ci, zanurz się w ich styl życia, jedz to, co oni, i tak dalej. Nie zapominaj przy tym, że jesteś angielskim dżentelmenem mającym obowiązki wobec Korony, Imperium i Boga..." Ciekawe, co staruszek powiedziałby na Fujiko. Ona też przecież należy do ich stylu życia. Tyrer roześmiał się radośnie. - Co to jest? - wskazał końcem pałeczki. - Och, przepraszam, Taira-san, ale wskazywanie na coś ostrym końcem pałeczki przeczy dobrym obyczajom. Proszę, wskaż drugim końcem. To nazywa się wasabi. - Zanim Hiraga zdołał go powstrzymać, Tyrer pochwycił kulkę zielonej pasty i zjadł ją. Natychmiast poczuł ogień w ustach, chwytał powietrze, oczy nabiegły mu łzami, nic nie widział. Po pewnym czasie pieczenie ustało, ale Tyrer nie mógł złapać tchu. - Mój Boże - powiedział Hiraga po angielsku, naśladując Tyrera i usiłując zachować powagę. - Wasabi nie je, kładzie trochę do soi, żeby ostra. - Moja wina - wydyszał Tyrer. - Mój Boże, to jest zabójcze, gorsze niż chili! Następnym razem będę uważał. - Pan zaczyna, ale bardzo dobry, Taira-san. I pan uczy japoński szybko, bardzo dobrze. - Ddmo, Nakama-san, domo. Pan tak samo po angielsku. - Tyrer był zadowolony z pochwały, ale postanowił z tymi specjałami uważać. Następnym kąskiem, jakiego spróbował, było tako - plasterek macki ośmiornicy. Smakowało to jak oślizły kawałek gumy, nawet przyprawione sosem sojowym lub wasabi. - To dobre, smakuje mi. Umieram z głodu, myślał. Zjadłbym dodatkowo trzy kawałki kurczaka, jeszcze miskę ryżu, dwadzieścia kawałków opiekanych krewetek. A Hiraga je jak dzieciątko. To nic, jestem goszczony przez samuraja, który niecały tydzień temu pomógł nam wydostać się z Przedstawicielstwa Jej Królewskiej Mości w Edo bez wywołania międzynarodowego zatargu; jakieś pięć tygodni temu spotkałem po raz pierwszy Andre, a już potrafię mówić trochę po japonsku, wiem więcej o ich zwyczajach niż większość kupców, którzy siedzą tu od początku. Jeśli utrzymam takie tempo, za kilka miesięcy zostanę oficjalnie zatrudniony jako tłumacz i dostanę oficjalną pensję - czterysta funtów rocznie! Hura lub banzai, jak mówią Japończycy. Przy obecnym kursie wymiany, mógłbym pozwolić sobie na jeszcze jednego kucyka, ale przedtem... 29 - Gai-jin 449 r Serce zaczęło mu bić szybciej. Przedtem wykupię kontrakt na Fujiko. Nakama obiecał mi pomóc, więc nie będę miał trudności. Obiecał. Może zaczniemy dziś wieczór. Dzięku Bogu Fujiko wróciła od swojej babki. Myślę, że naprawdę nie powinienem robić tego w niedzielę, ale trudno. Karma. Westchnął. Dzięki Andre i Nakamie odkrył to słowo i jego dobroczynne działanie we wszystkich sytuacjach, pomyślnych i złych, na które nie ma się wpływu. - Karma! - Co takiego, Taira-san? - Nic. Jedzenie jest dobre. - Jedzenie jest dobre - powtórzył Hiraga. - Dobrze, dziękuję, jestem zadoworony. Hiraga polecił, by przyniesiono im jeszcze piwa i sake. Shóji odsunęło się i pokojówka o pogodnej twarzy wniosła napitki na tacy. Uśmiechnęła się promiennie do Hiragi i nieśmiało do Tyrera. Hiraga machinalnie pogłaskał ją po pupie. - Może chciałabyś Nad Górami? - liii, ty niegrzeczny człowieku! Nad Górami? Och nie, ani też Pod Górami, ale mogłabym Grać na Flecie za złotego obana! Oboje zaśmieli się z tej żartobliwej uwagi. Jeden złoty oban to niesamowicie drogo. Tyle mogłaby otrzymać kurtyzana pierwszej klasy za usługę tego typu. Dziewczyna nalała sake, napełniła czarkę Tyrera i wyszła. - Co ona mówić, Nakama-san? - Tak mi przykro - uśmiechnął się Hiraga - trudno wyjaśnić, jeszcze brak słów. Po prostu żarty, mężczyzna kobieta żarty, rozumiesz? - Wakarimasu. Kościół dzisiaj, lubisz? Za przyzwoleniem sir Williama i przy skwapliwej zgodzie pastora Michael-masa Tweeta, Tyrer przemycił Hiragę na galerię chóru. Japończyk miał na sobie nowe europejskie ubranie, które niewiarygodnie szybko - co było zresztą regułą - uszył mu chiński krawiec, a na głowie bobrowy kapelusz. Z powodu stroju uznano go za Eurazjatę i prawie nikt nie zwrócił na niego uwagi. Tylko Jamie McFay go zauważył i dyskretnie skinął mu głową. - Kościół dobry i Taira-san wyjaśnienie też - odparł Hiraga. Hiraga próbował jakoś uporządkować informacje uzyskane od Tyrera. Zadziwił go widok tych wszystkich dorosłych mężczyzn oraz dwóch mających dziwnie buntowniczy wygląd kobiet, którzy równocześnie śpiewali, wstawali, siadali, uroczyście wypowiadali jednostajnym głosem te same słowa, pochylali głowy przed swym dziwnym Bogiem, składającym się w istocie - jak po mszy wyjaśnił mu Tyrer - z trzech osób: Ojca, Syna, którego ukrzyżowano jak zwykłego zbrodniarza, i z kami. - So ka? - zapytał Hiraga zupełnie zagubiony. - A więc, Taira-san, kobieta zwana Błogosławioną Matką, nie była Bogiem, ale jej syn był Bogiem, 450 i ona poduszkowała z kami, który nie Bóg, ale jak hakamoto Boga ze skrzydłami, i on nie jej mąż, a mąż też nie Bóg, ale ojciec Bóg, więc ojciec jej syna jest dziadkiem, we? - Nie, nie było poduszkowania. Rozumiesz... Hiraga wysłuchał wyjaśnienia ponownie i udał, że zrozumiał. Zadawał Tyrerowi pytania na temat wrogości dwóch kościołów, gdyż zauważył, że kobieta Oriego była nieobecna i zainteresował się dlaczego. Dwa kościoły, oba równie silne, toczą wieczną wojnę! A Ori chciał, żebym dał temu spokój. Baka! Kiedy Hiraga, wytężając umysł, zrozumiał powód tej schizmy i jej konsekwencje - nienawiść, masowe morderstwa, powszechne wojny - nabrał przekonania, że w pewnych sprawach gai-jinowie są zupełnie zwariowani i bardzo przewrażliwieni. Rozbicie kościołów nastąpiło tylko dlatego, że trzysta lat temu stary bonza, nazywał się Luter, stwierdził, że należy inaczej interpretować jakieś pomniejsze dogmaty, które zostały ustanowione czternaście czy piętnaście wieków wcześniej przez innego bonzę. Tamten człowiek, z całą pewnością szaleniec, utrzymywał między innymi, że bieda jest czymś pożądanym i że jeśli nie będziesz poduszkowa! z kobietą, to po śmierci zostaniesz wysłany do nieba, gdzie nie ma sake ani jedzenia, ani kobiet, a ty będziesz ptakiem. Nie sposób zrozumieć barbarzyńców. Kto chciałby iść do takiego miejsca? Dla każdego od razu powinno być jasne, że ten stary bonza był taki sam jak inni ambitni gderliwi głupcy i po życiu spędzonym w pozornej czystości chciałby mieć jawnie żonę albo konkubinę, tak jak wszyscy normalni, rozsądni bonzowie i mężczyźni. - Taira-san - powiedział niepewnie. - Potrzeba kąpier, masaż, sake, pan też, potem jedzenie. Idzie za mną, proszę. Hiraga trapił się początkowo tym, że wysunął tę propozycję. Teraz shoya dowie się, że Hiraga potrafi mówić po angielsku. - liii, jak to wspaniale mówić w języku gai-jinów, Otami-san, sam chciałbym to umieć. - Shoya zaśmiał się z wyraźnym podziwem. - Czy mogę panu jeszcze raz powiedzieć, że popieram sonno-joi i że posłałem najmądrzejszego z mych synów do bonzy gai-jinów i kazałem mu udawać, że przyjął tę ich śmieszną wiarę? Chcę, żeby nauczył się ich języka i ich zwyczajów. - Zatroszczysz się o to, by służący byli oddani? - Będzie pan tu strzeżony jak członek mojej rodziny. Dla większej pewności proponuję, by wynajął pan całą restaurację i polecił temu Taira, żeby w łaźni mówił tylko po japońsku. Mówił pan, że on szybko się uczy, tak? - Bardzo. - Może pan liczyć na moją dyskrecję. Sonno-joi! Hiraga uśmiechnął się ponuro, gdy przypomniał sobie, z jaką gorliwością 451 shoya to powtarzał; co prawda, nie do końca mu wierzył. Ciekawe, co by było, gdyby się dowiedział, że zamierzamy spalić całą Yokohamę. Zrobiłby w portki. I nawet nie zdążyłby doprowadzić się do porządku, a już poleciałby do bakufu i walił głową do ziemi, gotów im służyć, a mnie zdradzić. Baka! Tyrer nadal jadł łapczywie. Hiraga, choć sam głodny, delektował się powoli potrawami, tak jak dyktowały japońskie zwyczaje i wychowanie: należy być opanowanym i zadowalać się małym, bo częściej doznajemy głodu niż obfitości; należy mężnie znosić zimno i ból, gdyż więcej jest złych dni niż dobrych, więcej zimnych niż ciepłych - po prostu lepiej być przygotowanym. Mniej - to lepiej niż dużo. No, z wyjątkiem sake. I chędożenia. Uśmiechnął się. - Sake! Taira-san, kampail Również ta butelka została opróżniona. Hiraga nakłaniał Tyrera do picia. Udawał, że to taki ważny japoński zwyczaj, by wznosić wzajemne toasty. Bardzo szybko Tyrer rozweselony zaczął opowiadać o wojnach gai-jinów, o rozległym Imperium Brytyjskim, o towarach, które tam produkowano, i ile tego wszystkiego jest. Tyrer był szczery - tak się przynajmniej wydawało, ciągle powtarzał "zaklinam się na Boga, że to prawda!" - i Hiraga postanowił przyjąć jego informacje za dobrą monetę, choć niektóre fakty mogły się wydać przerażające lub niedorzeczne. Hiraga spędził godzinę nad szkolnym atlasem Tyrera i mapy, które tam zobaczył, wywarły na nim doprawdy ogromne wrażenie. - Ale, proszę, jak taki mały kraj jak Angria rządzi tak dużo? - Powodów jest wiele - odparł Tyrer. Było mu ciepło i dobrze i był z siebie zadowolony. Przez chwilę zapomniał, że powinien używać prostych słów i pojęć. - Mamy najlepszy system edukacji. Nauka, rozumiesz? Najwspanialsze dziedzictwo, mądrą i łaskawą królową, jedyny i szczególny system rządów, nasz Parlament, który daje nam najlepsze prawa i wolność. Równocześnie sprzyja nam los, jesteśmy wyspą, fortecą, chroni nas morze, nasze floty strzegą handlowych dróg morskich, rozwinęliśmy więc nasze umiejętności w pokoju, jesteśmy odkrywcami i eksperymentatorami, prowadzimy intensywniejszy handel i mamy więcej kapitału, więcej pieniędzy niż inni, Nakama-san i... bardzo sprytnie stosujemy prawo "dziel i rządź". To zasada starożytnych Rzymian. - Tyrer zaśmiał się i opróżnił czarkę. - A najważniejsze ze wszystkiego, jak ci już przedtem mówiłem, mamy dwukrotnie więcej armat, statków i siły ogniowej niż dwa następne w kolejności państwa w sumie. Połowa statków całego świata jest brytyjskich, z brytyjską załogą i brytyjskimi kanonierami... Tylu różnych słów i pojęć nie rozumiem, pomyślał Hiraga. Rzymianie? Kto to taki? Jeśli połowa z tego, co mówi Taira, jest prawdą, nie, nawet setna część, to potrzebne są dziesięciolecia, by im dorównać. Tak, myślał, ale z czasem ich dogonimy. Też jesteśmy wyspą. A nawet jeszcze lepiej, jesteśmy Krajem 452 Bogów, jesteśmy bardziej nieustępliwi, silniejsi, lepsi w walce, bardziej zdyscyplinowani i odważniejsi, a najważniejsze: nie obawiamy się śmierci! Musimy wygrać. liii, dzisiaj widzę rozmaite sposoby, jak ich wykiwać, na które nie wpadłbym jeszcze kilka dni temu. - Honto - wymamrotał. - Honto, Nakama-san? Prawda? Co jest prawdą? - Myśrałem o tym, co pan mówił. Tyle prawdy. Proszę, pan powiedzieć przedtem... Kampail - Kampail Czas, by pójść do Yoshiwary, nel - Tyrer stłumił ziewanie, znużony pytaniami. Czuł się jednak wspaniale. - Nie zapomnieć, Taira-san. - Hiraga skrył uśmiech. Już wcześniej zaaranżował to tak, że Fujiko nie będzie dostępna dla Tairy dziś wieczór. - Koniec sake, ostatnie pytanie, potem iść. Proszę, pan powiedzieć przedtem: maszyny robią maszyny? Jak to możriwe? Tyrer zaczął entuzjastycznie udzielać wyjaśnień. Powiedział, że Brytyjczycy są pionierami procesu zwanego rewolucją przemysłową. - Maszyna parowa, kolej, statki stalowe i z blachy, przędzarki, siewniki, masowa produkcja, żniwiarki, to wszystko nasze wynalazki. Działa sześćdzie-sięciofuntowe, łodzie podwodne, środki znieczulające, nowe lekarstwa, nawigacja. Cztery lata temu położyliśmy pierwszy przewód telegraficzny pod Atlantykiem, ponad tysiąc lig - powiedział dumnie. Postanowił nie wspominać 0 tym, że po miesiącu kabel się przepalił i wkrótce będą kłaść drugi. - Wynaleźliśmy generator prądu, oświetlenie gazowe... Wkrótce Hiraga stracił wątek. Starał się wszystko zrozumieć, skoncentrować, ale nie rozumiał prawie niczego. Nie mógł również pojąć, jak to możliwe, że urzędnik tak ważny jak Taira-san odpowiada na wszystkie pytania, jakie zadaje mu wróg - no bo przecież byli wrogami. Muszę szybciej nauczyć się angielskiego... muszę, nauczę się. Usłyszeli delikatne pukanie do drzwi. Odsunęło się shóji. - Proszę mi wybaczyć, Otami-san - skłoniła się służąca - ale shoya prosi pana o chwilę rozmowy. Hiraga skinął szybko głową, powiedział Tyrerowi, że wróci za chwilę, 1 poszedł za pokojówką najpierw pustą alejką, potem na ruchliwą ulicę. Kilku przechodniów zauważyło go i pozdrowiło uprzejmie, jak kupca, a nie samuraja. Tak nakazał im shoya. Dobrze. Shoya czekał w wewnętrznym pomieszczeniu, klęczał za stołem, ramiona oparł na podłokietniku. Obok leżała zwinięta kocica. - Tak mi przykro - skłonił się - że panu przeszkadzam, Otami-san, ale być może ten gai-jin rozumie nasz język lepiej, niż to okazuje, i dlatego pomyślałem, że lepiej jest porozmawiać tutaj. Hiraga zmarszczył brwi, usiadł na piętach i odkłonił się, uważny i napięty. - Tak, Ryoshi-san? 453 - Jest kilka spraw, o których powinien pan wiedzieć, Otami-san. - Z maleńkiego żelaznego czajniczka mężczyzna nalał zielonej herbaty do małych czarek. Herbata była znakomita, aromatyczna i subtelna, równie niezwykła jak cieniutkie porcelanowe naczyńka. Złe przeczucia Hiragi nasiliły się. Shoya znowu pociągnął łyk herbaty, po czym wyjął z rękawa zwój i rozpostarł go. Była to kopia drzeworytu, który obwieszczał: "Bakufu oferuje dwa koku nagrody za mordercę i buntownika, który ma wiele przydomków. Jednym z nich jest Hiraga..." Hiraga podniósł zwój, udając, że widzi go po raz pierwszy. Niewyraźnie coś mruknął i oddał go gospodarzowi, a ten włożył róg papieru w płomień świecy. Patrzyli, jak papier zwija się i zmienia w popiół. Obaj wiedzieli, że nowa fryzura Hiragi i szybko rosnąca broda chronią go lepiej niż najlepsze przebranie. - Bakufu poszukują naszych dzielnych shishi jak gorliwe diabły. Hiraga potaknął, ale nic nie odpowiedział. Czekał. Myśląc o czym innym, shoya głaskał kotkę, która mruczała cicho. - Mówi się, że pan Yoshi wysłał swego przedstawiciela, by negocjował z szefem gai-jinów na temat armat. Niewątpliwie tak wysoko postawiony pan zaproponuje wyższą cenę niż posłańcy Chóshu. Gai-jinowie sprzedadzą temu, kto zapłaci najwięcej - mówił ostrożnie. - Gai-jinowie nie mają honoru. - To odrażające. - Shoya znowu siorbnął trochę herbaty. - Na zamku w Edo panuje duży ruch. Mówi się, że shogun i cesarska księżniczka mają zamiar za tydzień lub dwa wyruszyć do Kioto. - Po co mieliby to robić? - zapytał Hiraga, udając obojętność, co jednak nie zmyliło starszego wioski. - Nie wiem, Otami-san, ale to bardzo dziwne, że shogun ma zamiar właśnie teraz opuścić swe legowisko i przebyć wiele niebezpiecznych mil, by udać się do legowiska wrogów. Przecież zawsze wysyłano tam zwykłych sługusów. - Kotka wyprężyła się i shoya pogłaskał ją po brzuchu. - Roju podwyższają podatki na wszystkich ziemiach Toranagow, by mieć pieniądze na armaty i broń. Byle tylko nie dostali jej Satsuma, Tosa i Chóshu. Hiraga wyczuł, że shoya jest wściekły, nie dał jednak po sobie poznać ani tego, że to widzi, ani swego rozbawienia. Od czegóż w końcu są chłopi i kupcy, jak nie od płacenia podatków? - Jeśli Syn Niebios nie użyje swej danej mu od Niebios siły, bakufu pogrąży Nippon w wiecznej wojnie domowej. - Zgadzam się z tym. Ciekawe, do jakiego stopnia naprawdę się zgadzasz, starcze, myślał Hiraga. Ale przestał się tym na razie zajmować i zaczął rozważać, jak pokrzyżować plany bakufu i Toranadze Yoshiemu. Akimoto powinien natychmiast jechać do Edo i do "Domu Wistarii'\ Od wielu dni nie mieliśmy żadnej wiadomości od Koiko ani od jej mama-san. Może powinniśmy pojechać razem... 454 - I na koniec... zdaje się, że pański przyjaciel, shishi Ori-san, nie wyruszył do Kioto, jak planował - oświadczył shoya. Oczy Hiragi łudząco przypominały oczy gada. Shoya stłumił przeszywający go dreszcz. Kotka, nagle czujna, wstała miękkim ruchem i zaczęła się uważnie rozglądać. Hiraga przerwał milczenie. - Gdzie on jest? - W tej części Osiedla, w której mieszkają, piją i chędożą gai-jinowie niskiego stanu. Około północy Andre Poncin zapukał do drzwi "Domu Trzech Karpi". Odźwierny natychmiast go wpuścił. Powitała go Raiko i wkrótce pili sake, rozmawiając o ostatnich wydarzeniach w Yoshiwarze i w Osiedlu. Jak zwykle wymieniali między sobą istotne informacje, posługując się mieszaniną japońskiego i angielskiego. - Patrole wymuszaczy bakufu przeszukiwały każdy dom, Furansu-san! Jakbyśmy tu ukrywali jakichś zbrodniarzy! To wbrew prawom Yoshiwary. Wiemy, co należy czynić, by nasze miski zawsze były pełne ryżu: popierać pokój i unikać kłopotów. Wymuszacze nadal stoją przy głównej bramie i patrzą spode łba na każdego przechodnia. - Raiko wachlowała się, wspominając w duchu, jak to ledwie się wywinęła. Wolałaby, żeby shishi nigdy nie zaszczycili jej domu. Najwyższy czas, by wreszcie sobie poszli, i wymuszacze, i shishi... Choć lubię Hiragę, myślała, chciałabym, żeby stąd odeszli. - Szukają jakichś zbrodniarzy? - spytał Andre. - Zdrajców, a zwłaszcza róninów. Tylko że zdrajcą jest każdy, kto im przeciwny. Róninowie to ich główne, ofiary. - Bakufu... Czy bakufu można obalić? Rewolucja? Zaśmiała się miękko, opróżniła butelkę i zaczęła kolejną. - Bakufu są jak wszy na człowieku. Niszczysz tysiąc i robisz w ten sposób miejsce dla stu tysięcy następnych. Nie, bakufu i shogunat są Nipponem i pozostaną z nami na zawsze. - Czy dziś jest tu Taira-san? Potrząsnęła głową. - Dziewczyna, której chciał, nie jest dziś dostępna, zaproponowałam mu inną, ale odmówił i poszedł sobie. Dziwne, nel To dziwny młodzieniec pod wieloma względami, choć prawdopodobnie będzie dobrym klientem. Dziękuję panu za to, że go pan wprowadził do mego ubogiego domu. - Ten japoński sensei, nauczyciel, którego wyszukał Taira-san. Kto to jest, Raiko? - Nie wiem, tak mi przykro, ale słyszałam, że to człowiek z Edo i mieszka w Osiedlu, w wiosce. - Czy Taira-san rozmawiał o nim z Fujiko? - Nigdy mi o tym nie wspominała, ale z drugiej strony nie pytałam 455 T ja o to. Następnym razem... może następnym razem będę wiedziała, susan Andre nie wierzył jej; nic nie szkodzi, pomyślał, kiedy do tego dojrzeje, powie mi. - A lekarstwo? Załatwione? - Oczywiście, jeśli cokolwiek mogę zrobić dla mego ulubionego klienta, to staje się to celem mego życia. Wyciągnął dwa kolczyki z perłami i położył je na stole. Oczy kobiety zaświeciły- Nie zrobiła żadnego ruchu, ale Andre był pewien, że w myślach zważyła klejnoty, oszacowała ich jakość, wartość i cenę, jaką mogłaby za nie uzyskać. - Poprosiłem, by ofiarowano je jako prezent - powiedział uprzejmie, a ona uśmiechnęła się uroczo, udając, że jest zachwycona. Zdawała sobie jednak dobrze sprawę, że takiej biżuterii nie można sprzedać w Yokohamie. Jej palce poruszyły się, wyciągnęła rękę, ale Poncin ubiegł ją; wziął kolczyki i udawał, że dokładniej ocenia ich wartość. Jego plan powiódł się doskonale. Służący z Noble House przeszukali całą ulicę. Bezskutecznie. Niepokój i łzy Angelikue nie były udawane. Po cichu wyznała mu: - Och, Andre, czy dobrze robię? Malcolm był bardzo zły. Nie miałam Pojęcia, że są takie kosztowne. - Powiedział ci przecież, że możesz podpisać się pod wszystkim, co chcesz. Nie twoja wina, że nie zapytałaś o cenę. Spinki mu się podobały, prawda? - Tak, ale... - Zostanie wystarczająco dużo na wszelki wypadek. Zabezpieczenie w razie nieprzewidzianych okoliczności, Angelikue. Andre uśmiechnął się w duchu i poświęcił całą swą uwagę Raiko. - Wartość tego wielokrotnie przewyższa cenę lekarstwa. - Wartość zakupu, owszem. Ale będę to musiała posłać do Yoshiwary w Edo albo w Nagasaki. Trudno je będzie sprzedać, ale mimo to niech się pan nie martwi, pomogę panu pozbyć się tego nie chcianego dziecka. - Nie jest moje - odparł ostro. - Ach, tak mi przykro, proszę mi wybaczyć - powiedziała. Wierzyła mu. Dobrze, bałam się, że to twoje, pomyślała z ulgą. Nie chcę mieć już więcej przez ciebie kłopotów. - To nie moja sprawa. - Po prostu pomoc dla przyjaciela mojego przyjaciela. W Mieście Pijaków. - Proszę mi wybaczyć, tak mi przykro. - Znasz się na perłach. Te są warte pięćdziesiąt razy tyle co lekarstwo. - Uśmiechnął się, ale bez radości. - Potrafię je ocenić. Oczywiście, że są warte więcej niż lekarstwo. - Na twarzy miała uśmiech, mówiła jakby gruchała, ale w istocie zgrzytała zębami. - No właśnie. - Położył je na otwartej dłoni i Raiko je wzięła. 456 Perły, czarne perły z Wysp Bahama. Dotknęła ich zębami, by poczuć, czy są zimne, i ostrożnie próbowała je zarysować. Bezskutecznie. Zadowolona, że są prawdziwe i najlepszego gatunku, powiedziała przymilnie: - Jaka cena, przyjacielu? - Cała porcja lekarstwa, nawet jeśli za pierwszym razem by się nie powiodło. Wszystko, co potrzeba, o ile napój zawiedzie, rozumiesz? To, co potrzeba... wszystko, by pozbyć się dziecka. Tak? - Tak - zgodziła się radośnie. Wiedziała, że zysk będzie wspaniały. - Gwarantowane... wyeliminowane, zakończone. - Plus dwadzieścia złotych obanów - rzucił i z zadowoleniem zobaczył, jak jej twarz wykrzywiła się prawdziwym przerażeniem, choć stanowiło to mniej niż jedną trzecią sumy, jaką uda jej się uzyskać ze sprzedaży. Oprawa nie miała specjalnej wartości, ale Andre upewnił się przedtem, że chiński jubiler używa tylko najwspanialszych pereł. Raiko jęknęła, zaklęła i zaczęli się targować. Oboje czerpali z tego przyjemność. Oboje wiedzieli, że w tym momencie rzeczywisty koszt lekarstwa i porady medycznej zupełnie się nie liczy. Niemal dobijali targu, gdy nagle jej nastrój się zmienił. Popatrzyła na niego dziwnie; lubiła go, było jej smutno z jego powodu, ale... Czy powinnam ingerować w karmę, pomyślała? - Co takiego? - spytał podejrzliwie. - Pozwól mi przez chwilę pomyśleć, Furansu-san... Wiele wody upłynęło pod mostami, od kiedy się spotkaliśmy - powiedziała już zupełnie innym głosem, ciepłym i miękkim jak za dawnych dni, gdy Poncin był jej pierwszym klientem i gdy zaprosił wszystkich na wystawną kolację i wino, by uczcić otwarcie Domu. - Wiele radości i dobrych chwil zdarzyło się w naszym Pływającym Świecie, a także jak to bywa w życiu, również wiele smutku i łez, choć ich nie chcieliśmy. Nagle przypomniałam sobie, że ostatni raz targowaliśmy się w ten sposób przy kontrakcie Hany. - Nie mówmy o Hanie. - Twarz Póncina zmieniła się w maskę. - Ach, tak mi przykro, ale proszę, być może znalazłam rozwiązanie. - Żadnego - powiedział ze złością. - Nie ma lekarstwa, Hana martwa, Hana nic z perłami! - Prawda. Proszę, niech się pan uspokoi i posłucha. Może... może znalazłabym drugą Hanę - mówiła łagodnie - podobną, ale taką, która ma już chińską chorobę. - Niemożliwe - wybuchnął przerażony. - Choroba bardzo zła, bardzo zła, ohydna. - Tak, pod koniec - odparła cierpliwie. - W wielu wypadkach nic nie widać przez całe lata. Pan nie jest jeszcze ohydny, nic po panu nie widać, Furansu-san. Mogą minąć lata, nim to się stanie. To zależy od tego, jaka jest pańska karma. Mam poszukać takiej kobiety? Zaczął mówić, przerwał i potrząsnął głową. - Niech pan posłucha, jeśli znalazłabym nową Hanę i potem jeśli... 457 - Niemożliwe! - Jeśliby ją pan zaaprobował i ona by pana zaaprobowała, moglibyście być razem, aż do... ile byście chcieli. - Raiko wzruszyła ramionami. - Nieważna przyszłość. Dziś to dziś i taka jest zasada w naszym Pływającym Świecie. Trzymałby pan tu dziewczynę, zbudowałabym dla pana nowy dom, tamten byśmy oczywiście zniszczyli. Traktowałby pan ją jak Hanę pod każdym względem: ta sama cena kontraktu, tyle samo pieniędzy miesięcznie na ubrania i utrzymanie, i ona tylko dla pana. Przewiercała go wzrokiem. Wiedział, że czyta w jego duszy, widzi, jak on wije się w gorączkowym przypływie nadziei i jak bardzo pragnie przystać na jej warunki. To by go uwolniło od męki. Wiadomość o jego losie rozprzestrzeniła się z prędkością światła. Teraz wszystkie domy były dla niego zamknięte; uprzejmie, jakże uprzejmie mu odmawiano: poduszkowanie wykluczone. Pozostawało tylko Miasto Pijaków. Wisiał nad nim miecz Damok-lesa. A najgorsze, że jego seksualne obsesje się nie zmniejszyły; przeciwnie. Potrzeba poduszkowania była silniejsza niż kiedykolwiek. I to go pchnęło do tego szaleństwa dwa dni temu, z Angelikue. Nadal jej pożądał, nadal, coraz bardziej, i wiedział, że jeśli się nie rozładuje, spróbuje znowu i następnym razem mu się uda. Matko Przenajświętsza, pomóż mi, myślał bliski łez, nie chcę jej zarazić. - Istnieje jeszcze jedna możliwość - mówiła Raiko patrząc na niego z zaciekawieniem. - Możemy porozmawiać o tym później. Teraz Hana. - Nie mówmy o Hanie!! - Muszę, Furansu-san. Teraz. Chciał pan wiedzieć, jak umarła, nel - Raiko spostrzegła, że jego oczy patrzą w jeden punkt, a oddech mu niemal zamarł. - Gdy wybiegł pan wtedy w nocy, a ona łkając powiedziała mi, z jakiego to się stało powodu, byłam wstrząśnięta równie mocno jak pan i kazałam jej wynosić się z domu; przeklinałam ją, choć była dla mnie jak własna córka. Oczywiście miał pan rację. Zanim pan odszedł, powinien pan ją zabić, a nie tylko uderzyć. Oczywiście ma pan rację i oczywiście jej mama-san powinna mi powiedzieć, i ona powinna mi powiedzieć, gdy... - Mówi, mówi powoli... wolniej. - Proszę mi wybaczyć, ale tak trudno mówić wolniej. Powinna mi powiedzieć, gdy tylko się dowiedziała. Byłam wściekła. Zostawiłam ją i próbowałam pana dogonić, ale mi się nie udało. Wtedy jedna z jej pokojówek, Mieko... Mieko przybiegła i powiedziała mi, że Hana próbowała popełnić harakiri... Raiko zaczęła się pocić. To oczywiście nie była pierwsza próba samobójstwa, w jaką została zamieszana. Zetknęła się z kilkudziesięcioma takimi przypadkami w ciągu czterdziestu pięciu lat działalności jako praktykantka, kurtyzana i mama-san; Raiko nawet urodziła się w Wierzbowym Świecie, jej matka była kwalifikowaną kurtyzaną drugiej klasy. Wiele prób samobójczych skończyło się powodzeniem, kilku dokonano nożem, większość jednak to 458 były otrucia lub utonięcia, zetknęła się też z podwójnymi samobójstwami kochanków. Ale przypadek Hany był najgorszy. Gdy Raiko wpadła do pokoju, zobaczyła dziewczynę szarpaną ogromnym bólem, łkającą i bezradną. Jej kark nacięty był kilka razy, ale żadna tętnica ani żyła nie zostały naruszone, a tchawica tylko draśnięta. Trochę baniek powietrza wydobywało się z rozcięcia, które krwawiło mocno, jednak nie dostatecznie silnie. Dziewczyna skurczona na futonach, usiłowała ująć leżący obok nóż, ale nie mogła go chwycić dłonią i za każdym razem, gdy chciała go podnieść, wyślizgiwał się jej z ręki. Cały czas łkała, dławiła się, wymiotowała, błagała o wybaczenie i krzyczała: pomóż mi... pomóż mi... pomóż mi... - Uciekła z niej wszelka ochota życia, Furansu-san - rzekła smutno Raiko. - Widziałam tak wiele przypadków, że z pewnością mogę to stwierdzić. Jeśli przeżyłaby tę próbę, usiłowałaby to zrobić jeszcze raz, i jeszcze raz, bez przerwy. Na tym świecie, a już na pewno w naszym świecie, nadchodzi w pewnej chwili moment, gdy najmądrzej jest odejść. Uwalniamy zwierzęta od cierpień, słusznym jest więc udzielić tej samej ulgi ludziom. Trzeba jej było pomóc. Uspokoiłyśmy ją, umyłyśmy i posadziłyśmy. Miała czas, by powiedzieć Namu Amida Butsu, potem przyłożyłam nóż do jej gardła i Hana spokojnie przewróciła się na niego. W taki sposób umarła. - Za... ty zabiłaś... ty jakby ją zabiłaś? - To był mój obowiązek jako jej mama-san - odparła po prostu Raiko. Znowu zawahała się, westchnęła. Nie trzeba ronić łez. Te już dawno wylałam. Nic mi nie pozostało. Ileż to razy, gdy byłam w jej wieku i nienawidziłam sposobu, w jaki musiałam zarabiać na ryż, rozważałam taką samą drogę ucieczki. Kiedyś przecięłam sobie żyły, ale przyszła mi z pomocą mama-san, odratowała mnie, a gdy wydobrzałam, zbiła bezlitośnie. Miała rację, moja mama-san, tak jak ja miałam rację; ona wiedziała, że nie zrobiłam tego na serio, tak jak ja wiem, że Hana zrobiła to na serio. A teraz nawet nie mogę sobie przypomnieć twarzy tamtego chłopaka, którego mi zabroniła, pamiętam tylko, że był poetą. - Nim Hana umarła, prosiła mnie, bym ponownie błagała pana o wybaczenie. - Ty... wybaczysz, wybaczysz? Co za dziwne pytanie, pomyślała zaskoczona. - Ta Hana była jak niesiony wiatrem kwiat wiśni, nie trzeba jej ani wybaczać, ani nie wybaczać. Po prostu pyłek Wierzbowego Świata. Istniała, ale jakby jej nie było. Rozumie pan? Kiwnął głową zdezorientowany; nie rozumiał wszystkich słów, ale pojmował, co Raiko zrobiła i dlaczego. Nienawidził jej i błogosławił ją. Czuł ulgę i smutek, i chęć popełnienia samobójstwa, i przypływ nadziei. " - Trzej mężczyźni... ci trzej przede mną. Kto...? - Nie wiem, tak mi przykro, wiem tylko, że to trzej Japończycy. Naprawdę. - Jej oczy patrzyły szczerze. Trzy nazwiska głęboko ukryte w najbardziej sekretnym sercu; wykorzysta je w razie potrzeby, w interesie bakufu albo 459 I przeciwko nim. - A jeśli chodzi o to - otwarła dłoń. Perły błyszczały w świetle lampki, wabiły. - Umówmy się, że dam panu jedną trzecią sumy, jaką uzyskam z ich sprzedaży. Do tego wszystkie lekarstwa i co tam jeszcze będzie potrzeba. Jedna trzecia to... - przerwała, gdyż uzmysłowiła sobie nagle, cóż to za "przyjaciel z Miasta Pijaków". Lekarstwo jest dla kobiety, która ma poślubić tai-pana, pomyślała podekscytowana Raiko. Czyż to nie ona zgubiła wczoraj jakieś kosztowności? Zlekceważyłam tę informację. To musi być ta dziewczyna, te perły są dowodem. A jeśli tak, iiii, poronienie ma się odbyć bez jego aprobaty i wiedzy, bo inaczej na pewno Jami-san byłby pośrednikiem, a nie Furansu-san. - Jedna trzecia to będzie uczciwie - powiedziała i już miała dodać: "dla młodej kobiety gai-jin, która ma poślubić tai-pana". Zobaczyła jednak, że Furansu-san patrzy ponuro w filiżankę, i doszła do wniosku, że nie ma jeszcze potrzeby wyjawiać, co wydedukowała. Iiii, dzisiejszy wieczór przyniósł wiele korzyści, pomyślała z triumfem. Informacja o aborcji u tak ważnej damy - rozgłoszona albo zachowana w tajemnicy - może mieć niezwykłą wartość, przede wszystkim dla tej damy, przed jej ślubem lub po nim, albo dla tai-pana, który jest tak bogaty jak Adachi z Mito, przed jego ślubem lub po nim, albo dla któregoś z jego rozlicznych wrogów. To jedno. Ponadto, dzięki Hiradze przywiązałam tego Tairę do Jadeitowych Wrót Fujiko. Co takiego jest w tej dziewczynie, że przyciąga ona do siebie Okrągłookich? I ostatnie, ale nie mniej ważne: znalazło się rozwiązanie dla Furansu-san, mojego cennego szpiega gai-jina. Raiko miała ochotę krzyczeć z radości, ale przybrała najbardziej spokojny i rozważny wyraz twarzy, na jaki potrafiła się zdobyć. - Jedna trzecia, Furansu-san? Spojrzał na nią chłodno, kiwnął głową na znak zgody. - Czy powiedział pan damie, że istnieje pewne ryzyko? - Jakie ryzyko? Raiko mówiła, że lekarstwo dobre przeważnie. - Tak, przeważnie. Ale jeśli napój nie zadziała... zresztą nie martwmy się o to teraz. Miejmy nadzieję, że Budda uśmiechnie się do niej i taka jest jej karma, że przebiegnie to łatwo, a potem spotkają ją dobre rzeczy w życiu. - Patrzyła na niego przez chwilę. - I pana też, Furansu-san. Ne? Poncin podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. 24 Czwartek, 6 listopada "Najdroższa Colette. Tygodnie przeszły tak szybko, a dzień jutrzejszy będzie dla mnie czymś specjalnym - pisała Angelikue, płonąc z niecierpliwości. - To nie do wiary, jak świetnie się czuję. Śpię wspaniale, policzki mam różowe, wszyscy prawią mi komplementy i nigdy nie miałam tak dobrej figury..." Nie ma śladu, nic, myślała. Nic. Piersi nieco wrażliwsze, ale to tylko wyobraźnia - a jutro wszystko przeminie. Siedziała przy biurku w swoim apartamencie z oknami wychodzącymi na zatokę. Koniec języka lekko wysunęła, była zbyt ostrożna, by napisać cokolwiek, co mogłoby ją skompromitować. Jaki to szczęśliwy omen: jego dzień na mój nowy początek. Jutro jest dzień świętego Teodora, to mój nowy patron. Widzisz, Colette, przez małżeństwo staję się Brytyjką (nie Angielką, gdyż Malcolm jest Szkotem i częściowo Anglikiem), a święty Teodor jest jednym z ich tak niewielu świętych. On też stal się Brytyjczykiem (byl Grekiem) tysiąc dwieście lat temu i osiągnął pozycję arcybiskupa Canterbury... Jej pióro z oprawioną stalówką zadrżało, gdyż to imię przywołało widma, lecz Angelikue nie poświęciła im uwagi, więc znowu pogrążyły się w głębinach. ...co oznacza, że byl jakby papieżem Wysp Brytyjskich. Zreformował Kościół, wyrzucił złoczyńców i ukrócił pogańskie praktyki, był taki strasznie święty i miły, zwłaszcza dla kobiet, i dożył zadziwiającego wieku osiemdziesięciu ośmiu lat - cudowny człowiek Prawdziwego Kościoła. Uczczę ten dzień specjalnym postem i przyjęciem za trzy dni! Ojciec Leo opowiedział mi o tym świętym. Uff! Naprawdę nie lubię tego księdza, on po prostu śmierdzi (muszę używać perfumowanej chusteczki w konfesjonale - ty byś od tego zasłabła, droga Colette)! Zeszłej niedzieli miałam wapory i z pewnością opuszczę też tę niedzielę. Czy pamiętasz, jak to robiłyśmy, kiedy byłyśmy w szkole, choć Bóg jedyny wie, jak udawało nam się unikać nagany. Wspomnienia o Colette i o szkole w Paryżu oderwały ją na chwilę od listu. Wyjrzała przez okno. Ocean popielaty i wzburzony. Ostry wiatr formował 461 fale jak koniki morskie; biegły ku brzegowi i z szumem obmywały plażę, jakieś sto jardów od siedziby Struanów. Po drugiej stronie promenady stały na kotwicy statki handlowe, przy nich łodzie miejscowych przekupniów, które załadowywano i rozładowywano, oraz jedyny okręt wojenny, fregata "Pearl", świeżo wymalowana, wspaniale wyglądająca z nowym masztem; właśnie wróciła z Edo i dymiąc podążała na miejsce cumowania. Jednak Angelikue nie widziała tak naprawdę niczego, oślepiona wizją różowej przyszłości, którą malowała jej własna wyobraźnia. Tutaj, w apartamencie, panowało ciepło i spokój, nie było przeciągów, okna dobrze dopasowane, na kominku płonął ogień, a Malcolm Struan drzemał wygodnie w wysokim, obitym czerwonym aksamitem fotelu. Papiery, listy i faktury leżały mu na kolanach i walały się wokół stóp. Drzwi łączące oba apartamenty stały otworem. Drzwi prowadzące od jej pokoju na korytarz nie były zamknięte na klucz. Taki był ich nowy zwyczaj. Tak było bezpiecznie, obydwoje się na to zgodzili. W przyszłości będą mieli mnóstwo czasu na odosobnienie. W niektóre dni przychodził wcześnie i prowadził swoje interesy siedząc u niej w buduarze do południa, po czym drzemał trochę aż do obiadu; czasami pozostawał w swoim apartamencie, a niekiedy kuśtykał do biur na dole. Zawsze powtarzał, że będzie tam mile widziana, ale Angelikue zdawała sobie sprawę, iż to tylko grzeczność z jego strony. Na dole mieściła się kraina mężczyzn. Angelikue cieszyła się, że Malcolm pracuje - McFay powiedział jej, że "odkąd tai-pan przejął kierownictwo, wszyscy stali się bardziej zdyscyplinowani, kryjemy w zanadrzu wielkie plany, a spółka kipi od aktywności..." To samo można było powiedzieć i o niej. Nie lękała się jutra. Wprost przeciwnie, z radością oczekiwała wieczornego spotkania z Andre. Razem wymyślili pretekst: jutro Angelikue znowu przeprowadzi się do przedstawicielstwa na trzy dni, a w tym czasie jej pokoje zostaną odmalowane, a okna i łoże zaopatrzone w nowe zasłony, które sama wybrała wśród jedwabi w magazynie Struanów. - Ależ, Aniele - perswadował Malcolm - będziemy tu jeszcze tylko kilka tygodni, ten wydatek naprawdę nie jest... Śmiech i pocałunek sprawiły, że zmienił zdanie. La, zaczynam go kochać i uwielbiać tę grę, polegającą na tym, że mogę przeprowadzić własną wolę. Uśmiechnęła się i znowu zaczęła pisać. Colette, najdroższa, jeszcze nigdy nie miałam tyle energii. Jeżdżę konno każdego dnia - zakazano wprawdzie wycieczek i w Osiedlu jest trochę ciasnawo, ale dużo galopuję na torze wyścigowym z Phillipem Tyrerem, z Settrym (Pallidarem), który jest najlepszym jeżdżcem, jakiego kiedykolwiek widziałam, czasami z francuskimi i angielskimi oficerami kawalerii, no i z tym biednym Marlowe'em, który jest bardzo kochanym człowiekiem, lecz jeździec z niego żaden. Wszyscy wyjechali trzy dni temu do Edo, gdzie sir William i ministrowie mają spotkanie z tubylczym gabinetem i ich królem zwanym shogunem. Malcolmowi się poprawia, lecz jakże powoli. Wciąż chodzi kiepsko, ale jest cudowny - 462 z wyjątkiem dni, kiedy dostaje pocztę (dwa razy w miesiącu), bo wtedy robi się wściekły na wszystko i wszystkich, nawet na mnie. To dlatego, iż stale otrzymuje listy od matki (zaczynam jej nienawidzić), która gorzko narzeka, ze Malcolm siedzi tutaj i nie wraca do Hongkongu. Trzy dni temu był w gorszym nastroju niż zwykle. Przypłynął jeden z kliprów Noble House, tym razem z jeszcze jednym listem i ustnym wezwaniem przekazanym przez kapitana, który oświadczył: ,,Byłbym wdzięczny, tai-panie, gdyby pan wszedł na pokład, gdy tylko wyładujemy specjalną przesyłkę, dostaliśmy bowiem rozkazy, by migiem odeskor-tować pana i doktora Hoaga do Hongkongu..." Nigdy nie słyszałam takiego języka, Colette! Myślałam, że biedny Malcolm dostanie apopleksji, a kapitan załamał się i uciekł. Znowu błagałam Malcolma, byśmy zrobili to, czego ona chce, ale... warknął tylko: "Pojedziemy wtedy, gdy postanowię, byśmy pojechali, psiakrew. Nie mów o tym więcej!" Yokohama jest bardzo nudna i naprawdę chciałabym wrócić do Hongkongu i do cywilizacji. Dla zabicia czasu czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce (gazety, nie licząc mody i życia w Paryżu, są naprawdę - o czym się ze zdziwieniem przekonałam - dość interesujące i dzięki nim uświadomiłam sobie, jaka ze mnie płytka trzpiotka). W każdym razie muszę się przygotować do tych wszystkich przyjęć, jakie będę zobowiązana urządzać dla mego męża, by zabawić jego ważnych gości - a również ich żony. Zamierzam więc dowiedzieć się dużo o handlu, o opium i herbacie, o bawełnie i jedwabnikach... Ale trzeba być bardzo ostrożną. Kiedy pierwszy raz próbowałam rozmawiać na temat artykułu o strasznym stanie francuskiego przemysłu jedwabniczego (właśnie dlatego jedwabniki japońskie są takie cenne), Malcolm powiedział: "Nie zaprzątaj sobie tym swojej ślicznej główki..." Naprawdę nie mogłam z niego wydostać ani jednego słowa choćby luźno związanego z tematem, prawdę mówiąc bardzo się zirytował, gdy powiedziałam, że firma Struanów mogłaby założyć fabrykę jedwabi we Francji... Och, najdroższa Colette, szkoda, szkoda, że cię tu nie ma i nie mogę otworzyć przed Tobą serca - ogromnie mi Ciebie brakuje, ogromnie, ogromnie... Stalówka włożona w kościaną oprawkę zaczęła robić kleksy. Angelikue starannie ją wysuszyła i oczyściła koniuszek, zachwycona, że to takie łatwe - stalówka była znowu jak nowa. Jeszcze przed kilku laty powszechnie używano piór gęsich i teraz musiałaby szukać specjalnego noża do piór, przycinać je, a i tak zużyłoby się całkowicie po stronicy czy dwóch, gdy tymczasem te pióra Mitchella, produkowane masowo w Birmingham, starczały na całe dnie i oferowano je w wielu rozmiarach, tak że można je było dobrać wedle życzenia do własnego charakteru pisma. Struan poruszył się, lecz nie przebudził. Kiedy śpi, jego twarz wygląda całkiem nieźle, pomyślała. Inteligentna i silna... Drzwi się otworzyły i wtargnęła Ah Soh. - Panenka, obiad, chce tuta czy dół, heja? Struan natychmiast się obudził. - Twoja pani zje tutaj - rzekł opryskliwie po kantońsku. - Ja na dole, w naszej głównej jadalni, i powiedz kucharzowi, że lepiej dla niego, by jedzenie było nadzwyczajne. - Tak, tai-pan. Ah Soh odeszła pędem. - Co jej powiedziałeś, Malcolmie? 463 - Tylko to, że zjesz obiad tutaj. Ja zejdę na dół. Zaprosiłem Dmitriego, Jamiego i Norberta. - Spojrzał na jej sylwetkę rysującą się na tle jasnego okna. -- Wyglądasz wspaniale. - Dziękuję. Czy mogłabym zjeść razem z wami? - Przykro mi, musimy porozmawiać o interesach. Podniósł się z wielkim wysiłkiem, a ona podała mu obie laski. Zanim je wziął, otoczył ją ramionami. Angelikue westchnęła głęboko i skryła gniew: oto znowu będzie zamknięta - nie ma dokąd pójść, nie ma co robić, najwyżej pisać, czytać i czekać. Nudy, nudy, nudy. Lun Dwa pokroił pierwszą z wielkich, wypełniających cały półmisek szarlotek, polał obficie gęstą śmietaną i nałożył czterem mężczyznom. - Boże Wszechmogący, skądżeś to wziął? - zapytał Norbert Greyforth i niemal równocześnie rozległ się pełen podziwu okrzyk Dmitriego: - Niech mnie diabli! - Śmietanę? - McFay beknął. - Pardon. To dzięki uprzejmości tai--pana. Dmitri nabrał pełną łyżkę do ust. - Ostatni raz jadłem śmietanę w Hongkongu, sześć miesięcy temu. Do diabła, to jest dobre. To nowa specjalność Noble House? Malcolm uśmiechnął się. - Kilka dni temu przeszmuglowaliśmy naszym kliperem trzy krowy. Wyładowaliśmy je nocą i korzystając z pomocy intendenta armii, ukryliśmy wśród koni. Nie chcieliśmy, by je porwano, jak również nie mieliśmy zamiaru odpowiadać na pytania japońskich celników. Teraz są strzeżone dzień i noc. - Nie mógł ukryć zadowolenia z powodu wrażenia, jakie wywarło podanie śmietany; przedtem pochłonęli duże porcje wołowiny, pieczonych kartofli, świeżych jarzyn, pasztetu z miejscowego bażanta, angielskich i francuskich serów, wszystko podlane piwem, chateau haut brion, rocznik 46., doskonałym chablis i porto. - Mamy zamiar założyć hodowlę, jeśli się tu zaaklimatyzują, i farmę mleczną. To pomysł Jamiego... a produkty będzie mógł oczywiście nabyć każdy. - Po zwykłych "nobliwych" cenach? - spytał sarkastycznie Norbert, wyraźnie zirytowany, że nie poinformowano go dotąd o tym nowym przedsięwzięciu Struana. - Z zyskiem, ale rozsądnym - oświadczył Struan. Kazał, by przysłano krowy z Hongkongu, gdy tylko przybył do Japonii. - Chcesz jeszcze, Dmitri? - Dziękuję, wspaniała szarlotka, Malc! - Co piszą z domu? - spytał Jamie, by osłabić napięcie panujące między Struanem i Norbertem Greyforthem. - Jest podle. Okropnie. Obie strony tam mieszają, do tego posługują się 464 karabinami i działami dalekosiężnymi. Prawdziwe gówno, to najgorsza w historii rzeźnia, obawiam się, że Nowy Świat zwariował. - Cały świat jest zwariowany, staruszku - oznajmił Norbert. - A wojna to doskonały interes... no fakt, że wtedy gdy ma się szczęście. - I żeby rozzłościć Struana, dodał: - Firma Brocka ma cały cukier z Hawajów, ile zechcesz, po rozsądnych cenach. - To przynajmniej jakaś odmiana: coś rozsądnego - rzucił lekko Dmitri. Wiedział wszystko o olbrzymich stratach, jakie miała ponieść firma Struanów wskutek posunięcia Tylera i Morgana Brocków, ale ukradkiem wzruszył ramionami. Nie biorę udziału w ich walce, toczę własną, którą się zamartwiam. Dobry Boże, jak to się skończy? - Wojna nigdy nie jest dobra dla ludzi. Niech to czort, koszty będą ogromne. Słyszeliście, że Lincoln przepchnął właśnie w Kongresie ten parszywy podatek dochodowy na czas wojny? Łyżki pozostałych mężczyzn zatrzymały się w połowie drogi. - W jakiej wysokości? - Trzy centy od dolara - wyjaśnił z niesmakiem i wszyscy się zaśmieli. - Jesteś pewien? - Dzisiaj się o tym dowiedziałem ze specjalnej przesyłki przywiezionej przez "Calif Belle". - Trzy procent? Macie cholerne szczęście, Dmitri - zauważył Jamie, który już prawie wyczyścił talerz. - Spodziewałem się, że powiesz piętnaście. - Zwariowałeś? To wywołałoby rewolucję. - Już macie rewolucję. W każdym razie, trzy procent, to tak jak u nas, lecz macie to tylko na trzy lata, tak właśnie... poczekaj chwilę - powiedział Jamie podnosząc głos. - Tak właśnie, według "Frisco Chronicie" Lincoln przysiągł, że to tylko na trzy lata. - To prawda, ale znasz tych cholernych polityków, Jamie, jak już przeprowadzą uchwalenie podatku przez Kongres czy Parlament, za nic go nie zdejmą. Cholerny Kongres, kanciarze co do jednego. Trzy procent to dopiero początek. - W tym masz rację - zaczął Norbert, równie gorzko. - Tak - zwrócił się do Luna - wezmę jeszcze kawałek z porządną porcją śmietany. Masz rację co do tych cholernych podatków! Chrzaniony Pitt, to ten sukinsyn pierwszy wynalazł podatek dochodowy i obiecał to samo, co Lincoln, a potem nie dotrzymał słowa. Lincoln też nie dotrzyma. Politycy to kłamcy, tak jest wszędzie, ale akurat Roberta Peela należałoby wychłostać. - Robert Peel to ten, który utworzył siły policyjne, peelersów? - spytał Dmitri i wziął jeszcze jedną łyżkę śmietany. - Tak, ten. Peelersi to był dobry pomysł, choć nie on sam na niego wpadł. Moglibyśmy tutaj też mieć coś takiego, bez wątpienia, ale podatek dochodowy? Potworność! - Peel był dobrym premierem... - zaczął Malcolm. Norbert z rozmysłem go zagłuszył: 30 - Gai-jin 465 - Mieliśmy ten cholerny podatek przez dwa krótkie okresy w czasie wojen napoleońskich, co było dość przyzwoite, ale potem został odwołany na zawsze w tysiąc osiemset piętnastym, bezpośrednio po Waterloo, na zawsze, psiakrew! No i czy ten Peel z zaszczaną dupą nie wznowił go w czterdziestym pierwszym w wysokości siedmiu pensów od funta, trzy procent, jak mówił Jamie? I tylko na trzy lata. Czy nie naruszył tej obietnicy, tak jak te inne psubraty po nim? Zostanie to na zawsze; założę się o dwadzieścia gwinei przeciw pogiętemu farthingowi, że Lincoln też złamie swoją obietnicę. Wpadliście, Dmitri, staruszku. My też, przez tego Peela. Głupi sukinsyn - dodał rozmyślnie, by zirytować Struana, choć prywatnie zgadzał się z Malcolmem co do ogólnej oceny Peela. Dobry humor Struana szybko się ulatniał. - Lim, brandy, a potem zamknij drzwi! Lim napełnił kieliszki do koniaku i wyszedł z czterema innymi służącymi w liberiach. - Śmietana była znakomita, młody Malcolmie. - Norbert beknął. - A teraz, czemu zawdzięczamy przyjemność tej uczty? Nastrój przy stole się zmienił. Spoważnieli. - To dotyczy wszystkich handlowców. Sir William wykluczył nas ze spotkania z shogunem i bakufu. - Zgadzam się, że należałoby wyrzucić psubrata. Nigdy w życiu nie słyszałem o czymś podobnym! - Tak - zgodził się Struan. - Powinniśmy przynajmniej mieć tam swego reprezentanta. - Zgadzam się z tym - oświadczył ponuro Dmitri; jego myśli krążyły wokół tego, co działo się w domu. Jeden z braci poległ. Lada chwila rozpoczną się zamieszki głodowe. - Ten facet jest dość dobry, ale to Jankes. Zaproponowałem, żeby naznaczył mnie swym zastępcą, ale nasrał na ten pomysł. Co proponujesz, Malc? - Wspólną delegację, by uzyskać gwarancje, że nie zdarzy się to ponownie, bezzwłoczną skargę do gubernatora i... - Stanshope to głupiec - oznajmił Norbert i uśmiechnął się słabo. - Ale zrobi to, co zechce twoja matka. - On nie jest marionetką w naszych rękach, jeśli to właśnie chciałeś powiedzieć - oznajmił Struan. Jego oczy były równie zimne jak głos. - Nieważne, czy jest marionetką, ale czy wyrzuci Wilusia? - spytał Dmitri. - Nie - odparł Struan. - Decyzja musi przyjść z Londynu. Mój pomysł zasadza się na tym, żeby gubernator, oczywiście o ile sir William nie zgodzi się na to dobrowolnie, wymógł nasz udział we wszystkich rokowaniach, jakie odbędą się w przyszłości. Z całą pewnością może to zrobić, ostatecznie to my płacimy podatki, to my rozmawiamy z Chińczykami, dlaczego tutaj nie mamy tego robić? Razem moglibyśmy to przeforsować, co, Norbert? 466 - Ten psubrat zgodzi się na wszystko, żeby mieć spokój i nic nam z tego nie przyjdzie. - Twarz Norberta przybrała zacięty wyraz. - William to jeszcze nic. Największy problem z admirałem. Potrzebujemy nowego admirała. To znacznie ważniejsze niż odsunięcie Williama. To właśnie on odmówi zbombardowania sukinsynów, choć powinien. To on, nie William, każdy dureń to widzi. - Dopił brandy i ponownie napełnił kieliszek, udając, że nie dostrzega, jak mocno jego aluzja dotknęła Struana i zirytowała McFaya. - Składam ponowne powinszowania z powodu śmietany, ale brandy nie jest odpowiednia. Czy mogę przysłać ci baryłkę naszego napoleona? Struan z wysiłkiem powstrzymywał gniew. - Czemu nie? Może się okaże lepsza. Twoje rozwiązanie naszego problemu też się okaże lepsze? - Moje rozwiązanie jest dobrze znane - powiedział ostro Norbert. - Zażądać wydania morderców Canterbury'ego i odszkodowania, a jeśli nie będzie żadnej reakcji, trzy dni później zetrzeć na proch Edo. Ile razy mam to powtarzać? Ale idioci, których tutaj mamy, nie podejmą żadnych normalnych kroków odwetowych, a to jest jedyny rodzaj działań, jaki tubylcy rozumieją, zresztą tak jest ze wszystkimi wrogami. I dopóki marynarka nie zareaguje odpowiednio, wszyscy tutaj jesteśmy wystawieni na cholerne ryzyko, psiakrew! Cisza nabrzmiewała. McFay starał się, by jego twarz nie odzwierciedlała tego, co myślał. Martwił się, że Struan wdaje się w sprzeczkę z tym znacznie starszym i bardziej doświadczonym mężczyzną. Było mu smutno, że Norbert nie chce zagrać w orkiestrze Struana, czuł rozgoryczenie, że nie poinformowano go o prawdziwym celu tego spotkania, być może mógłby udzielić jakiejś rady. - Niech będzie, co ma być, Norbercie. Czy zgadzasz się, że ty, Dmitri i tai-pan jako reprezentujący większość powinniście zobaczyć się z Wilusiem natychmiast, jak wróci? - Mogę się z nim spotkać, ale to bez znaczenia. - Norbert pociągnął łyk brandy, czując, że jest lepiej przygotowany do konfrontacji. - Wiem, co by powiedział pan Brock, rzeczywisty tai-pan: że to admirał tu miesza, William to arogancki sukinsynek, którego nie zmieni żadna prywatna rozmowa ze Stanshope'em, takim samym głupcem jak on, a potem w pierwszej poczcie napisałby, żeby nasi zaprzyjaźnieni członkowie Parlamentu podnieśli piekło. - W czasie swojej tyrady zapalił cygaro i mówił szyderczym tonem, wydmuchując dym. - I dodałby, że choć nasi przyjaciele są potężniejsi niż wasi i zrobią więcej niż wasi, to wszystko i tak jest kupą gówna, gdyż zajmie to pięć do sześciu miesięcy, tak więc rzekłby: "Rusz dupę ze swego pierdolonego krzesła, ty jesteś tu odpowiedzialny, psiakrew, masz sam rozwiązać swój problem, bo przyjadę do Japonii i porozwalam wam głowy". Struan czuł ogarniającą go falę gniewu, a potem muśnięcie strachu, które czuł zawsze, gdy słyszał imię Tylera Brocka lub czytał je w gazetach, lub gdy zobaczył jego samego na ulicach Hongkongu czy na wyścigach. 467 - Więc jaka jest twoja rada? - Nie mam żadnej. Gdybym wpadł na jakieś rozwiązanie, dawno bym to przeprowadził, psiakrew. - Norbert beknął prostacko. - Tak jak sprawę z twoim tajnym Japońcem i koncesją górniczą, której nigdy nie dostaniesz. Struan i McFay wybałuszyli oczy. Dwa tygodnie temu Vargas z podnieceniem szepnął, że skontaktował się z nim jeden z ich dostawców jedwabiu, działający w roli pośrednika w imieniu pana Oty, który pragnąłby w tajemnicy zobaczyć się z tai-panem, "by przedyskutować przekazanie firmie Struanów wyłącznej koncesji na wydobycie złota na jego ziemiach, w których skład wchodzi przeważająca część Kanto, terenu zajmującego większość równin i gór wokół Edo, w zamian za sprzedaż broni". - To doskonale - stwierdził wtedy Struan. - Jeśli ta oferta została przedstawiona w dobrej wierze, może to być dla nas prawdziwy przełom. Co, Jamie? - Jeśli to prawda, nie ma wątpliwości! - Zobaczcie, tutaj jest ich upoważnienie. - Vargas pokazał im kartkę papieru ryżowego wysokiej jakości, pokrytą kolumnami chińskich hieroglifów, opatrzoną wymyślną pieczęcią. - To pieczęć pana Oty, a to jest pieczęć jednego z członków roju, pana Yoshiego. Są dwa warunki: że spotkanie odbędzie się w Kanagawie i że wszystko zostanie zachowane w tajemnicy przed bakufu. - Czemu? I dlaczego w Kanagawie? Dlaczego nie tutaj? - Powiedzieli tylko, że tam właśnie chcą się spotkać. - To może być pułapka, tai-panie - ostrzegł Jamie. - Nie zapominaj, że Lun został zamordowany w przedstawicielstwie, a ci zabójcy... Po tej uwadze euforia Malcolma znikła, mimo to oddalił od siebie tamte wspomnienia. - Mamy żołnierzy, by nas ochraniali. - Japończycy gwarantowali, że ich funkcjonariusze będą bez broni, podkreślali tylko potrzebę zachowania tajemnicy - zapewnił Vargas. - To dla ciebie zbyt ryzykowne, tai-panie - stwierdził Jamie. - Ja pójdę z Vargasem, który może służyć za tłumacza. - Przepraszam, senhor McFay - powiedział Vargas - lecz oni pragną rozmawiać osobiście z tai-panem. Wydaje się, że nie będzie potrzeba tłumacza. Przywiozą kogoś, kto mówi po angielsku. - To zbyt niebezpieczne, tai-panie - powtórzył Jamie. - Owszem, ale i za dobra okazja, by ją zmarnować, Jamie, nic takiego nigdy nikomu z nas nie oferowano. Jeśli zdołamy ubić ten interes, nic nie szkodzi, że w tajemnicy, właściwie tym lepiej, to zrobimy ogromny krok naprzód. Jakie są warunki, Vargas? - Nie powiedzieli, tai-panie. - Nieważne. Przyjmij ich zaproszenie i spotkamy się jak najszybciej. Pod jednym warunkiem: przyprowadzę również McFaya. Jamie, pojedziemy łodzią, załatw dla mnie palankin w Kanagawie. 468 Rozmowy były krótkie i wbrew oczekiwaniom aż nazbyt bezpośrednie. Przyszli dwaj samurajowie. Jeden z nich, Watanabe, mówił mieszaniną angielskiego i amerykańskiego slangu. - Lord Ota chce dwóch poszukiwaczów. Fachowców. Pójdą wszędzie w jego krajach. Z przewodnikami. Żadnej broni. On gwarantuje bezpieczne przejście, daje dobre, suche mieszkanie, żarcie, sake, ile chcą wypić, i jakieś baby. Kontrakt na jeden rok. Wy macie zatrzymać połowę złota, co znajdą, macie dostarczyć za darmo graty do kopania i nadzorców, coby pilnowali jego ludzi, kiedy trafią na żyłę. Macie zajmować się sprzedażą. Jak będzie sukces, odnowi w następnym roku i jeszcze w następnym, i dalej. Jeśli Noble House będzie grać czysto. Zgoda? - Mają poszukiwać tylko złota? - Jasne, złota. Lord Ota mówi, że ma jedną małą kopalnie, może więcej będzie obok, co? Wy zajmiecie się sprzedażą. Ludzie muszom być dobre, co byli na polach w Kalifornii lub Australii. Zgoda? - Zgoda. Znalezienie ludzi zajmie trochę czasu. - Jak długo? - Dwa tygodnie, jeśli tacy są w Osiedlu, sześć miesięcy, jeśli będziemy musieli ich sprowadzić z Australii lub z Ameryki. - Im szybciej, tym lepiej. Po drugie: ile karabinów macie na sprzedaż już teraz? - Pięć. - Lord Ota je kupuje i wszystkie karabiny dla Chóshu, coście się dogadali, jak one przyjdą. Ta sama cena. - Tamte już obiecaliśmy. Możemy dostarczyć inne. - Lord Ota chce tamte karabiny Chóshu. Chce tamte. Płaci tą samą cenę. Wszystkie karabiny Chóshu, rozumicię? I wszytkie inne, co dostaniecie. Wy spylacie w Nippon tylko jemu, tylko jemu, rozumicię? Płaci złotem. Więcej znajdziecie, więcej dla was zarobek. Ani Malcolm Struan, ani McFay nie mogli wpłynąć na najmniejszą choćby zmianę tego stanowiska. W końcu Struan zgodził się i ustalili termin następnego spotkania za miesiąc: Struan miał przedstawić prosty w formie kontrakt, określający, czego się podejmują, a także zawierający dossier obu poszukiwaczy. Kiedy samurajowie wyszli, Jamie i Struan pogratulowali sobie wzajemnie. - Jamie, znajdziesz odpowiednich ludzi w Mieście Pijaków. Na miłość boską, pośpiesz się i bądź ostrożny, zanim Norbert o tym się dowie. - Pozostaw wszystko mnie. W ciągu kilku dni McFay znalazł dwóch fachowców, Amerykanina i górnika kopalni cyny z Kornwalii. Obydwaj pracowali na polach złotonośnych niedaleko Sutter Mili w Kalifornii i na działkach przy Anderson's Creek w Australii. Górnicy właśnie kończyli kompletowanie sprzętu, a tu Struan i McFay słuchali przerażeni, jak Norbert mówił: 469 - Ja ubiłem ten interes, młody Malcolmie, już jest zaklepany, możesz o tym zapomnieć. Ci górnicy, ci nicponie, zostali zakontraktowani na pięć lat przez Brocka i Synów. - Co zrobiłeś? - żachnął się Struan. - Kto rano wstaje, staruszku - zaśmiał się Norbert. - Przebiłem twoją ofertę i już wysłałem ich do Edo, do samuraja Watanabe. Gdzie ten sukinsyn nauczył się amerykańskiego angielskiego? Mówił ci? Nieważne. Pół na pół całe znalezione złoto... to dobry interes. - Jego śmiech stał się jeszcze bardziej pogardliwy. - Jeśli chodzi o Williama, zobaczę się z nim natychmiast, jak wróci, nie ma sprawy. Dmitri, jesteś też zaproszony, załatwię wszystko. - Spojrzał na Struana i wykrzywił pogardliwie górną wargę. - Ponieważ nie będzie cię tutaj, zabiorę Jamiego. - Co takiego? Norbert beknął znowu. - Czyżbym źle słyszał, że twoja matka kazała ci wracać do Hongkongu następną łajbą? McFay zaczerwienił się. - Posłuchaj, Nor... - Nie mieszaj się do tego, Jamie - warknął Struan. - Norbert, radzę ci, byś staranniej dobierał słowa. - Czyż jest inaczej, mój młody przyjacielu? Czy źle usłyszałem, że ona chce, byś wrócił, że kazała ci wracać migiem, a twój kapitan dostał takie właśnie rozkazy? - Nie twój cholerny interes! Radzę ci... - Wszystko, co się dzieje w Yokohamie, to mój cholerny interes! - od-szczeknął Norbert. - I nie przyjmujemy rad od nikogo z firmy Struanów, a już na pewno nie od młodego szczeniaka, co ma mleko pod nosem! McFay zerwał się na nogi, a Struan porwał swój kieliszek brandy i chlusnął zawartością w twarz Norberta. - Boże Wszechmogący... - Wycofaj te słowa, Norbert - krzyknął Struan. Dmitri i Jamie McFay słuchali, osłupieni szybkością, z jaką rozwijały się wydarzenia. - Wycofaj je lub żądam, psiakrew, satysfakcji! - Pistolety o świcie? - zadrwił Norbert. Lepiej niż się spodziewał. Szarpnął obrus, by wytrzeć twarz. Kieliszki zadrżały. - Przepraszam za bałagan, ale wy dwaj jesteście świadkami, że na Boga, mówiłem tylko prawdę! - Przepraszasz, tak czy nie? Norbert położył obie dłonie na stole i patrzył z gniewem na Malcolma Struana, który blady z wściekłości, odpowiedział mu równie gniewnym spojrzeniem. - Naprawdę, kazano ci wracać, naprawdę masz dwadzieścia lat, więc nie jesteś w świetle prawa pełnoletni i znaczy to, że praktycznie masz mleko pod nosem. To wszystko prawda, a oto następna: mógłbym strącić ci głowę lub odciąć ją, nawet gdybym miał jedną rękę spętaną, ty ledwie stoisz prosto, 470 więc jak masz zamiar walczyć, co? - zapytał drwiącym, pełnym pogardy tonem. - Jesteś kaleką, młody Malcolmie, i to też jest szczera prawda! Następna prawda to ta, że twoja mamusia rządzi firmą Struanów od lat i prowadzi ją prosto do upadku. Spytaj o to Jamiego czy kogokolwiek uczciwego, na pewno ci powie! Możesz nazywać siebie tai-panem, ale nim nie jesteś, nigdy nie będziesz Dirkiem Struanem! Tyler Brock jest rzeczywistym tai-panem i psiakrew, jeszcze przed Bożym Narodzeniem zostaniemy również Noble House. Pojedynek? Zwariowałeś, ale jeśli właśnie tego chcesz, jestem do dyspozycji. Wymaszerował z pokoju. Drzwi trzasnęły. - Chciałbym... chciałbym, żebyście obydwaj byli moimi sekundantami - powiedział Malcolm, trzęsąc się z wściekłości. Dmitri wstał niepewnie. - Malc, jesteś pomylony. Pojedynkowanie się jest wbrew prawu, ale dobrze. Dzięki za obiad. Wyszedł. Struan próbował złapać oddech. Serce go bolało. Podniósł wzrok na McFa-ya, który patrzył na niego tak, jakby go nie znał. - Tak, Jamie, to szaleństwo, lecz z drugiej strony Norbert jest najlepszy w firmie Brock i Synowie, wymanewrował cię i... - Przykro mi, nie... - Mnie też jest przykro. Lecz prawdą jest również, że nikomu nie powiedziałem o górnikach. Vargas też o nich nic nie wiedział, więc przeciek był przez ciebie. Jesteś naszym najlepszym człowiekiem w firmie, ale Norbert nas tu pochowa. Kula we łbie tego sukinsyna to najskuteczniejszy sposób, by sobie z nim poradzić, tak jak z każdym z przeklętych Brocków. McFay milczał chwilę. - Przykro mi, że cię zawiodłem, tak bardzo mi przykro - powiedział wreszcie - ale... ale przepraszam, nie chcę brać udziału w żadnym pojedynku ani w twojej wendecie. To wariactwo. Struan zbladł jeszcze bardziej. - Porozmawiajmy o tobie. Albo dotrzymasz swojej świętej przysięgi i mnie poprzesz, albo psiakrew, jesteś naprawdę skończony. Masz trzy dni. Wcześniej tego ranka Settry Pallidar wraz ze swymi dragonami eskortował orszak przez most na pierwszej fosie zamku w Edo. Przejechali z łoskotem między rzędami niewzruszonych samurajów, stojących ramię przy ramieniu - tysiące innych wyznaczało ich dotychczasową trasę - przez most zwodzony, pod podniesioną w bramie kratą i przez masywne, osadzone w żelazie wrota. Na czele jechali ich przewodnicy: zwarta grupa samurajów, którzy wieźli proporce na dziesięciostopowych kijach ze znakiem roju - trzema splecionymi kwiatami wiśni. 471 Za dragonami kroczyło pół setki Szkotów. Poprzedzała ich dwudziestoosobowa orkiestra z olbrzymim kapelmistrzem. Dudy piszczały. Potem wraz ze swymi urzędnikami jechali konno ministrowie - wszyscy w dworskich strojach i z ceremonialnymi szpadami, w trójgraniastych kapeluszach i pelerynach bądź surdutach chroniących przed ostrym wiatrem. Jedynie Rosjanin się wyróżniał - miał na sobie kozacki mundur i pelerynę i jechał na najlepszym koniu w Japonii, gniadym ogierze, którego doglądało osobiście dwudziestu stajennych, mających go dopieszczać i dbać o niego jak o własne życie. Phillip Tyrer i Johann wspomagali sir Williama, Andre Poncin - Henri Seratarda. Pochód zamykała kompania Czerwonych Kubraków. Dwa małe ciągnięte przez konie działa na lawetach i ich obsługa pozostały po drugiej stronie mostu. Wykłócano się o to przez wiele dni. Sir William utrzymywał, że te działka są zwyczajowym wyrazem szacunku dla osób królewskiej rangi, bakufu twierdzili, że gai-jinowie noszą broń bezprawnie i że to obelga dla czczonego przez nich shoguna. Kompromis osiągnięto po tygodniu niecierpliwych targów: armaty miały zostać po drugiej stronie mostu, a salut królewski oddany dopiero wtedy, gdy roju wyrazi jednogłośnie formalną zgodę, której udzielenie przyobiecano. - Nie można wyładowywać na ląd amunicji, przykro nam.... Ta podstawowa przeszkoda została pokonana dzięki francuskiemu admirałowi. Podczas jednej z nie kończących się dyskusji podpłynął okrętem flagowym bliżej brzegu i wypalił nie mierząc zbyt dokładnie salwę po salwie z nabojów i kul armatnich, które przeleciały tuż obok Osiedla i spadły na pola ryżowe. Nie poczyniło to większych szkód, ale przeraziło każdego Japończyka, do którego uszu dotarły odgłosy wybuchów. - Jeśli nie pozwoli się nam wyładować amunicji - wyjaśnił słodko sir William - wówczas będziemy po prostu musieli dać salut z morza, taki jak ten. Prosiliśmy go, by użył ślepych nabojów, ale chyba coś źle zrozumiał, wiecie, te problemy językowe. I tak nam przykro, jeśli wystrzeli niezbyt dokładnie i jakiś pocisk spadnie na miasto, to będzie wasza wina. Będę to musiał szczegółowo wyjaśnić waszemu cesarzowi Komei: otóż i kanonada, i fakt, że nosimy karabiny, by oddać pełne królewskie honory, są tylko oznaką szacunku i czci dla waszego shoguna. Tak powiemy, kiedy spotkamy się z waszym cesarzem Komei, u którego wizytę w Kioto przesuwaliśmy już trzy razy, by pójść wam na rękę. Teraz jednak wyznaczę z pewnością nowy termin tej wizyty. Czekam tylko na powrót naszej potężnej floty, pustoszącej właśnie chińskie wybrzeże zamieszkane przez nikczemnych piratów, którzy mieli czelność napaść na mały brytyjski stateczek! To zdruzgotało opór bakufu. Polecono więc załadować karabiny i ostrzeżono żołnierzy, że w żadnych okolicznościach nie wolno im prowokować Japończyków. Kary za naruszenie tego rozkazu miały być niezykle surowe. - A co z HMS "Pearl", sir Williamie? - spytał generał na ostatniej odprawie. 472 - Dostawi mnie z ludźmi do Edo, a potem wróci tutaj, na wypadek gdyby nasi gospodarze zaatakowali z zaskoczenia Osiedle. Mógłby osłaniać ewakuację. - Dobry Boże, jeśli uważa pan, że jest to prawdopodobne, dlaczego wystawia się pan na ryzyko? - spytał z niepokojem generał. - Inni ministrowie to żadna strata, ale pan... Jeśli coś się z panem stanie, będzie to incydent na skalę międzynarodową. Panie ministrze, reprezentuje pan Imperium! Nie powinien pan ryzykować swej osoby. - Taka praca, drogi generale. Sir William uśmiechnął się w duchu, gdy przypomniał sobie, jak mówił te słowa bezbarwnym tonem, uważając, że wypowiada żart, a generał ze zrozumieniem kiwał głową uznając je za prawdę. Biedny psubrat, skończony dureń, ale taka jego rola, nie ma co do tego wątpliwości, pomyślał pogodnie, a potem przestał się tym zajmować i zaczął myśleć o czekającym go w zamku spotkaniu, które miało być punktem kulminacyjnym wielomiesięcznych negocjacji. Spotkanie to nadałoby wreszcie moc prawną Traktatom i postanowieniu o otwarciu traktatowych portów. Kilka francuskich nabojów dokonało tego cudu, rozmyślał ponuro. Niech diabli wezmą Ketterera, ale dzięki Bogu, depesze donoszą, że jego operacja w Chinach się powiodła i wkrótce tu powróci. Jeśli może bombardować wybrzeże Chin, dlaczego nie miałby ostrzelać tych wybrzeży? Niech go diabli! I niech diabli ten cholerny zamek! Z daleka nie wyglądał zbyt imponująco, lecz olbrzymiał, im bliżej podchodzili: osiem pierścieni zewnętrznych umocnień, przypominających koszary, a sam zamek elegancki, o pięknych proporcjach, fosa prawie dwustujardowej szerokości, wyniosłe mury zewnętrzne, grube na trzydzieści czy czterdzieści stóp, wzniesione z olbrzymich granitowych bloków. Nawet nasze sześćdzie-sięciofuntówki by ich nie poszczerbiły, myślał z respektem sir William. I Bóg raczy wiedzieć, ile fortyfikacji otacza wewnątrz centralną wieżę. Jedyna droga do środka prowadzi przez którąś z bram lub przez mury; musiałbym zarządzić atak frontalny i doprawdy nie chciałbym znaleźć się w sytuacji, gdybym miał coś takiego rozkazać. Wziąć ich głodem? Jeden Bóg wie, ile mieści się tam magazynów żywności i ile wojsk tam stacjonuje. Tysiące. Za bramą droga skręcała na wąski pomost, który znajdował się w polu ostrzału łuczników, stłoczonych na zwieńczeniu muru i w otworach strzelniczych trzydzieści stóp powyżej. Brama była otwarta i prowadziła na inny zamknięty dziedziniec, przez który po przebyciu jeszcze jednej ufortyfikowanej bramy przechodziło się na następny. Najwidoczniej ta kombinacja powtarzała się w labiryncie przejść prowadzących do wieży centralnej - w ten sposób wrogie siły atakujące znajdowały się całkowicie na łasce stojących powyżej obrońców. Pallidar podjechał i zasalutował. - Zsiadamy tutaj z koni, sir Williamie - powiedział. Pełnił funkcję 473 kapitana eskorty. Razem z nim znajdowali się piesi oficerowie samurajscy i wskazywali na olbrzymie drzwi, które właśnie podnoszono. - Dobrze. Czy jest jasne, co pan ma robić? - Och, tak. Ale psiakrew, nie mam żadnej nadziei na to, że zdołam zapewnić panu ochronę albo że uda nam się stąd ujść, gdy dojdzie do walki, choć oni mają tylko łuki i strzały. - Nie planuję z nikim walki, kapitanie - uśmiechnął się sir William. Obrócił się w siodle i dał sygnał do zejścia z koni. - To mi dopiero zamek, co? - Nigdy o czymś takim nie słyszałem ani nie czytałem - powiedział niepewnie Pallidar. - Bije na głowę wszystko, co postawili krzyżowcy. W porównaniu z nim wielki zamek Rycerzy Świętego Jana na Malcie wydaje się mały. Świetny do obrony, nie chciałbym go atakować. - Też o tym pomyślałem. Phillip! - zawołał sir William. - Spytaj kogoś, gdzie tu się siusia. Tyrer pośpieszył do jednego z samurajskich oficerów, skłonił się grzecznie i zaszeptał do niego. Mężczyzna warknął i machnął ręką w kierunku nie rzucającej się w oczy osłony. - Tam są wiadra, panie ministrze, i chyba powiedział, że w rogu większości pokojów ustawiono również wiadra, gdyby kogoś przypiliło. - Dobrze. Zawsze bezpieczniej to zrobić przed spotkaniem. Cóż, mocny pęcherz to prawdziwy dar dla dyplomaty. Gdy już sir William, a za jego przykładem inni ministrowie, dali potężną ulgę swym pęcherzom, brytyjski minister poprowadził wszystkich przez drzwi: Seratarda, hrabiego Siergiejewa, von Heimricha, van de Trompa, Adamsona i przybyłego ostatnim statkiem pocztowym burmistrza Fritza Erlichera z Konfederacji Helweckiej - brodatego olbrzyma z Berna, który znał francuski, angielski, niemiecki, holenderski i wiele narzeczy Związku Niemieckiego. Phillip Tyrer i Johann podążali tuż za nimi. Andre Poncin szedł obok Seratarda. Sala recepcyjna miała powierzchnię czterdzieści jardów kwadratowych. Masywny, wysoki, belkowany sufit, kamienne ściany z otworami strzelniczymi służącymi za okna, liczne drzwi. Niesamowicie czysto i chłodny powiew ze wszystkich stron. Wzdłuż ścian stali niewzruszenie spokojni samurajowie. W dalekim końcu pomieszczenia ustawiono naprzeciw siebie dwa rzędy krzeseł. Bakufu w wyszukanym stroju, choć niskiej rangi, nie kłaniając się, wskazał krzesła, a gdy służba wniosła małe tace, powiedział: - Proszę usiąść i napić się herbaty. Sir William zauważył, że Johanna pochłania całkowicie rozmowa ze szwajcarskim ministrem, zwrócił się więc z irytacją do Tyrera: - Phillipie, spytaj tego faceta, gdzie jest Rada Starszych. Phillip Tyrer starał się ukryć zdenerwowanie. Świadomy dwóch rzeczy: że ma ochotę znowu skorzystać z wygódki i że oczy wszystkich są na niego skierowane, podszedł do bakufu i czekał, aż ten mu się ukłoni. Mężczyzna jednak tego nie zrobił, patrzył na niego dalej, więc Phillip rzucił ostro: 474 - Gdzie się podziały twoje maniery? Ukłoń się! Jestem panem w swym kraju i reprezentuję tych oto Wielkich Panów! Mężczyzna poczerwieniał, ukłonił się i wybełkotał przeprosiny, a Tyrer poczuł ogromną satysfakcję, że wykazał stosowną dalekowzroczność i spytał wcześniej Nakamę o kilka kluczowych spraw. Przerwał urzędnikowi i spytał jeszcze bardziej władczym tonem: - Gdzie są twoi panowie, roju? - Ach, tak mi przykro, proszę mi wybaczyć, panie - wyjąkał mężczyzna. - Oni proszą, by panowie tu poczekali i ee... i nieco się posilili. Tyrer nie rozpoznał niektórych słów, ale zrozumiał ogólny sens. - A kiedy już się posilą? - Będzie dla mnie zaszczytem zaprowadzenie was na miejsce spotkania - oznajmił mężczyzna nie podnosząc wzroku. I znowu Tyrer, ku swej ogromnej uldze, zrozumiał tę wypowiedź. Kiedy relacjonował sir Williamowi przebieg rozmowy, czuł, jak po plecach spływa mu zimny pot, zdając sobie sprawę, że do tej pory miał szczęście. - Niech mnie diabli - parsknął sir William zwracając się do innych - jeśli będziemy czekać, co, panowie? To oni są spóźnieni. Uzgodniliśmy, że pójdziemy prosto na spotkanie. Niech mnie diabli, nie chcę ani czekać, ani pić ich przeprosin jak herbaty. Dobrze - oświadczył przy ogólnym poparciu. - Phillipie, powiedz temu facetowi, że przybyliśmy, by zobaczyć się z roju. I właśnie to chcemy zrobić. Teraz. - Jak ee... jak mocno mam to ująć, panie ministrze? - Na miły Bóg, Phillipie, gdybym chciał, byś mówił ogródkami i dyplomatycznie, ja mówiłbym ogródkami i dyplomatycznie. Zadanie tłumacza polega na dokładnym przekładaniu tego, co powiedziano, a nie na interpretacji tego, co powiedziano. - Wielki Pan mówi: chcę zobaczyć roju teraz. Teraz! Ta niegrzeczna bezpośredniość, tak niesłychany afront zaszokował oficjela. Dostał jasne instrukcje: trzeba kazać gai-jinom czekać przez odpowiedni czas, przez około pół świecy, by stracili twarz, po czym dopiero można ich doprowadzić przed oblicza roju. - Oczywiście - mówił pośpiesznie - zaprowadzę was tam natychmiast, gdy się posilicie i gdy wszystko będzie przygotowane, by godnie was przyjąć, ale tak mi przykro, jest to po prostu niemożliwe w tak krótkim czasie, gdyż ich Najjaśniejsze Osoby nie mają na sobie jeszcze właściwych strojów, tak że nie jest na razie możliwe spełnienie niestosownej prośby twego pana, panie tłumaczu. - Proszę powiedzieć to jeszcze raz, nie tak szybko - poprosił Tyrer nerwowo, zalany powodzią słów. Nastąpił dalszy potok japońszczyzny. - Sir Williamie, on chyba powiada, że musimy zaczekać. - Co? Czemu? - Mój pan zapytuje, dlaczego czekać? 475 Znowu potok japońszczyzny, w której Tyrer się zagubił, więc mężczyzna przeszedł na holenderski i do konwersacji włączył się Erlicher, co jeszcze bardziej zdenerwowało sir Williama i pozostałych. - Wydaje się, sir Williamie - powiedział w końcu Erlicher - że roju nie są, jak wy to mówicie... ach tak, nie są całkiem gotowi, lecz kiedy się przygotują, natychmiast zostaniemy zaprowadzeni do sali audiencyjnej. - Proszę cię, powiedz temu... temu facetowi bez ogródek, by migiem nas tam zaprowadził. Przyszliśmy punktualnie, a spotkania na wysokim szczeblu zawsze odbywają się punktualnie, gdyż obydwie strony mają do załatwienia jeszcze inne ważne sprawy państwowe. Wyjaśniałem to pięćdziesiąt razy! I każ mu się pośpieszyć! Erlicher się uśmiechnął i powiedział jak najprościej, co miał powiedzieć. Urzędnik wykręcał się i wywijał, a w końcu nawet błagał, wreszcie nie pozostało mu nic innego, jak skłonić się i poprowadził ich, choć z ociąganiem, przez drzwi, a potem korytarzem - nie omieszkał posłać przodem gońca, by zawiadomił Radę Starszych o zdumiewającej impertynencji gai-jinów. Jeszcze jeden korytarz, a potem samurajowie otworzyli przed nimi ogromne masywne drzwi. Ich przewodnik opadł na kolana i skłonił głowę do podłogi. W końcu sali audiencyjnej na lekko podniesionej platformie siedziało na krzesłach czterech mężczyzn w wyszukanych jedwabnych szatach i z przypa-sanymi mieczami. Środkowe krzesło pozostawało puste. Przed nimi, na niższym poziomie - co ministrowie zauważyli natychmiast - znajdowało się sześć krzeseł, dla każdego z ministrów, a między obu rzędami klęczał oficjalny tłumacz. Około setki samurajskich oficerów, zwróconych ku drzwiom, klęczało w półkolu i kiedy sir William wszedł, wszyscy się skłonili. Ale nie członkowie roju. Sir William i inni odkłonili się uprzejmie, a potem podeszli do podwyższenia i zajęli miejsca. - W żadnych okolicznościach ministrowie narodów cywilizowanych nie padają na kolana i nie zniżają głów do ziemi - stwierdził wcześniej sir William. - Bez względu na to, jakie są wasze zwyczaje, bez względu na to, czy wy to robicie czy nie. I na tym kończymy sprawę! Phillip Tyrer, dzięki Nakamie ekspert od ukłonów, zauważył, że za każdym razem, gdy roju się kłaniali, był to ukłon wyższego rangą do niższego rangą. Nie szkodzi, pomyślał podekscytowany, jesteśmy w ich pieleszach. Przybędzie shogun, by zająć puste krzesło? Chłopiec? Ciekaw jestem, jak on wygląda i co... Jeden ze Starszych zaczął mówić. Zaskoczony Tyrer rozpoznał w nim młodego urzędnika z ich poprzedniego zebrania w Przedstawicielstwie Brytyjskim. Rozpoznał także nerwowego mężczyznę siedzącego obok, który nic nie mówił, lecz wszystko obserwował swymi wąskimi oczyma. Czemu dwóch Starszych miałoby przychodzić na spotkanie z nami, nie mówiąc nam, że są Starszymi? - zapytywał się w duchu. Chwileczkę, czy ten 476 młody oficjel nie przedstawił się jako Tomo Watanabe? Tak, z pewnością, jako "młodszy urzędnik, drugiej klasy". Widocznie przybrane nazwisko. Lecz dlaczego? I po co ta maskarada? Zdezorientowany, Tyrer postanowił poszukać odpowiedzi później i zaczął wsłuchiwać się w słowa mężczyzny. Prawie nic nie rozumiał, ale Nakama ostrzegł go, że tak będzie, gdyż prawdopodobnie usłyszy język dworski, w którym duża część słów ma inne, często zupełnie odwrotne znaczenie niż większość słów i zwrotów języka potocznego. Obserwował. Trzeci Starszy był pękaty, o pulchnej twarzy i kobiecych dłoniach, a przez lewy policzek czwartego, naprawdę starszego siwiejącego mężczyzny, biegła brzydka blizna. Wszyscy mieli niewiele ponad pięć i pół stopy wzrostu. Ich podobne do skrzydeł wierzchnie okrycia, spodnie z szerokimi nogawkami, wysoko sklepione lakierowane kapelusze wiązane pod brodą, a przede wszystkim ich posągowa godność - sprawiały, że robili wrażenie. Teraz japoński tłumacz mówił po holendersku. - Rada Starszych shogunatu wita cudzoziemskich przedstawicieli i życzy sobie, by okazali oni swoje dokumenty tak, jak było to uzgodnione. Sir William westchnął zapatrzony w puste krzesło. - W porządku, Johann, zacznijmy. Zapytaj ich, czy nie powinniśmy zaczekać, aż shogun zaszczyci nas swoją obecnością? Przetłumaczono to na holenderski i dalej na japoński, nastąpiły dyskusje, a potem znowu młody Starszy, Yoshi, złożył oświadczenie, powoli i starannie przetłumaczone na holenderski, a potem na angielski. - W gruncie rzeczy, sir Williamie, pomijając zwykłą gadaninę, sprowadza się to do tego, że nie spodziewano się shoguna na tym spotkaniu. To spotkanie jest tylko z roju. Shogun miał być później. - Uzgodniliśmy inaczej i jeszcze raz im komunikuję, że listy uwierzytelniające ministra składa się jedynie głowom państwa, w tym przypadku shó-gunowi, a zatem nie możemy kontynuować. Tłumaczenia tam i z powrotem, a potem, ku niezadowoleniu ministra: - Starszy twierdzi, że shogun musiał pilnie wyjechać do Kioto i żałuje, iż nie będzie miał przyjemności pana spotkać, et cetera, ale może pan dać roju swe listy uwierzytelniające, są upoważnieni do ich przyjęcia. Tłumaczenia tam i z powrotem. Irytacja sir Williama zaczęła się przeradzać w gniew. Dalsze dyskusje po obu stronach, jeszcze trochę zmarnowanego czasu, a potem zwój, ciężki od hieroglifów, opatrzony ważnymi pieczęciami i traktowany jakby to był Święty Graal, został wręczony sir Williamowi za pośrednictwem klęczącego urzędnika. - Phillipie, umiesz to przeczytać? - Ja... nie, przepraszam, panie ministrze. - Nie ma powodu do zmartwienia. - Sir William westchnął i zwrócił się do pozostałych. - To ogromnie niestosowne. 477 - Tak - stwierdził zimno von Heimrich. - Nie do przyjęcia - zgodził się hrabia Aleksy Siergiejew. - Niebezpieczny precedens - stwierdził Adamson. - To jest z pewnością niezwykłe - powiedział po francusku Seratard. - Obiecali przecież shoguna. Moglibyśmy... tylko wyjątkowo, tylko na tym spotkaniu zgodzić się na ich prośbę, co, przyjaciele? - Usiłował starannie ukryć swą irytację i starał się, by jego głos brzmiał gładko i uprzejmie, jak zasugerował to Andre Poncin, gdy tylko weszli na salę. Andre przy jego boku mówił ostrożnym szeptem, a na końcu dodał: - Uważaj, Henri, rzecznik roju to ten sam urzędnik bakufu, któremu po tamtym spotkaniu zaproponowałem... zaproponowaliśmy zwiedzenie naszego okrętu wojennego, pamiętasz? Mon Dieu, pomyślałem sobie, że jest ważny, ale nigdy bym nie przypuszczał, że to jeden ze Starszych! Gdybyśmy zdołali sprawić, aby został stronnikiem Francji, byłoby to mistrzowskie posunięcie... - Wyrażenie na to zgody stworzyłoby godny ubolewania precedens - oponował hrabia Siergiejew. - Obowiązywałoby to tylko w czasie obecnego spotkania. Dobrze? - To przecież nie ma znaczenia, jak krowie bździny - oznajmił Szwajcar Erlicher. - Ciągnijmy dalej. Spierali się. Tyrer słuchał, lecz ukradkiem obserwował Radę Starszych, zafascynowany, pragnąc wykorzystać rzadką okazję, by w krótkim czasie dowiedzieć się o przeciwnikach jak najwięcej. Ojciec wbijał mu do głowy od najmłodszych lat: "Na każdym zebraniu zawsze obserwuj dłonie i stopy oponenta. Oczy i twarze też, lecz to na ogół bardziej się kontroluje. Skup się! Obserwuj, ale uważnie, bo sygnały, które mają cię naprowadzić na prawdziwe myśli przeciwnika, nie są łatwe do odczytania. Pamiętaj, mój synu, wszyscy przesadzają, wszyscy w jakimś stopniu kłamią". Ręce i stopy smagłolicego, chytrookiego Starszego drgały nerwowo niemal niedostrzegalnie, dłonie i stopy młodego Starszego prawie zupełnie się nie poruszały. Tyrer zauważył, że mężczyzna, którego ochrzcił "Chytre Oczy", szepcze coś od czasu do czasu do młodego Starszego i tylko do niego. Dlaczego? - zapytywał się Tyrer. I dlaczego Chytre Oczy nie bierze udziału w żadnej z ich dyskusji, tak jakby go z nich zwolnili, i patrzy stale na ministrów, a nie na tłumaczy. Sir William nagle wskazał puste krzesło. - Jeśli shogun nie był oczekiwany na spotkaniu, a w roju jest pięciu Starszych, po co to puste krzesło? Tłumaczenie w tę i z powrotem, potem w drugą stronę i w końcu: - On powiada, że przewodniczący ich Rady, Jaśnie Pan Anjo, zachorował nagle i nie mógł tu przyjść, ale nie ma to znaczenia, zostali upoważnieni, by kontynuować. Proszę, kontynuujcie. Von Heimrich stwierdził w idealnej francuszczyźnie, wysuwając zastrzeżenia wobec argumentów Seratarda: 478 - Czy to nie unieważnia wyników spotkania? Czy nie twierdzili uparcie, że obowiązuje ich "jednogłośność". Pięciu mężczyzn. To może być jeszcze jeden oszukańczy wybieg, który zostanie użyty w przyszłości, by zanegować wszelkie ustalenia. Znowu zaczęła się kłótnia. Jedynie sir William milczał. Nie okazywał wściekłości i niepokoju. Jasne, że znowu wystrychnęli nas na dudka. Co robić? Potem usłyszał swój własny pewny głos. - Bardzo dobrze, zaakceptujemy to upoważnienie ze strony waszego shoguna, przyjmując, że zostało wyrażone w dobrej wierze; upoważnienie dotyczące jedynie tego spotkania. Poinformujemy nasze rządy, że uzgodnienia wstępne zostały złamane i jak tylko będzie to możliwe, pojedziemy do Kioto, by w należyty sposób złożyć listy uwierzytelniające waszemu shogunowi oraz cesarzowi Komei, przy czym nasza eskorta będzie bardziej niż odpowiednia. Gdy Johann zaczął tłumaczyć to na holenderski, hrabia Siergiejew powiedział cicho: - Brawo! To jedyny sposób postępowania w stosunku do tych matier-jebcew. Von Heimrich i van de Tromp, Holender, wyrazili swą akceptację przy sprzeciwie Seratarda, Amerykanina Adamsona i Erlichera. Tłumacz japoński patrzył zdziwiony i spytał głośno, czy dobrze zrozumiał. Johann oświadczył, że nie ma mowy o żadnym nieporozumieniu. Podczas tej długiej wymiany zdań sir William wyłączył się i obserwował intensywnie twarze członków roju, kiedy słuchali tłumacza. Wszyscy w jakimś stopniu okazali zaniepokojenie. To dobrze, pomyślał. - Poza normalną, tyle że potężniejszą niż zwykle porcją grzecznych usprawiedliwień, powiada on, że nie będzie możliwe spotkanie shoguna w Kioto, pogoda o tej porze roku jest bardzo niełaskawa, ale oni postarają się, gdy tylko wróci et cetera, et cetera. Sir William uśmiechnął się niewesoło. - Powiedz im: bez względu na to, czy pogoda jest łaskawa czy niełaskawa, odwiedzimy cesarza w bardzo niedalekiej przyszłości. I połóż na te słowa nacisk, Johann. Niech to będzie podstawa do dalszych rozmów. Roju przyjęli tę wieść w kamiennym milczeniu. Po kolei, najpierw sir William, a potem inni wstawali i kłaniali się, wypowiadali swoje nazwisko, rangę, mówili, jaki kraj reprezentują, po czym składali listy uwierzytelniające. Odbierano je z godnością. Za każdym razem członkowie roju odkłamali się z szacunkiem. - A teraz - powiedział sir William, wysuwając do przodu podbródek - przejdźmy do następnego punktu spotkania: Rząd Jej Królewskiej Mości potwierdza, że w piątek dwunastego września roku pańskiego tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego samurajowie z oddziału Satsumy dowodzonego przez ich króla Sanjiro w pełnym świetle dnia nikczemnie zamordowali 479 00 o o w W cf 5" Q- n ^ "s a 113 - B"S(I a^ i- - -I W ** o ilH| 3 " B H * 8 8 ° llfe 8%?HllIIłi IliiII Sil 8-* i iIs!I r - Przeciw Satsumie, tak - odrzekł Yoshi z przelotnym uśmiechem. Andre westchnął z ulgą. - Mówi, że tak, sir Williamie, ale odszkodowania trzeba żądać właśnie od Satsumy. - Zanim sir William zdołał zadać następne pytanie, Poncin zaczął ku zdumieniu Tyrera wypowiadać najwyraźniej uprzednio przećwiczone zdania, sformułowane po japońsku najstaranniej, jak tylko potrafił: - Czcigodny panie, w imieniu mego pana pokornie sugeruję, by roju może rozważyło, że pożyczy Satsumie pierwszą ratę, jedną piątą. Ofiarujecie to teraz, dacie czas Satsumie na zebranie reszty, zabierzecie resztę Satsumie. Proszę?Wszyscy zobaczyli, że to zainteresowało młodego Starszego. Natychmiast rozpoczął szeptem konwersację z pozostałymi. Andre zauważył, że Tyrer nieco się nachmurzył, więc nieznacznie potrząsnął głową, prosząc go w milczeniu, by mu nie przerywał. - Może będzie możliwe - powiedział po chwili Yoshi - zaoferować dwudziestą część, wypłaconą za sto dni, na poczet oczywistych długów Satsumy. - Czcigodni panowie... - Co on, do diabła, mówi, Phillipie? I co mówi Starszy? - Chwileczkę, sir Williamie - wtrącił ujmująco Andre, skrycie pragnąc go zmiażdżyć. - Czcigodni panowie, mój pan zaproponowałby dziesiątą część w ciągu sześćdziesięciu dni. Tak mi przykro, proszę wybaczcie złą wymowę, lecz pokornie, bardzo pokornie błagam, tak. - Poncin z ogromną ulgą zobaczył, że roju zaczęli dyskutować i znowu zaryzykował. - Przepraszam, sir Williamie, ale jak to potwierdzi Phillip, zasugerowałem, by rozpatrzyli zapłatę z góry w imieniu Satsumy, która jak powiadają, słusznie powinna zapłacić wszystkie odszkodowania. - Do diabła, tak pan powiedział? Tak twierdzą? - Sir William wlepił w niego wzrok. Zmęczenie opuściło i jego, i wszystkich pozostałych. - Dobrze rozegrane. Jeśli to zrobią, będę mógł iść na kompromis, co? Zgadzacie się? Kurtuazyjnie zwrócił się do innych, by wyrazili opinię. Za nim z tyłu Tyrer gwizdnął bezgłośnie. Zrozumiał większość z tego, co Poncin powiedział po japońsku, przejrzał sposób, w jaki Francuz manipulował Starszym i brytyjskim ministrem, i uchwycił drobną, choć istotną różnicę w angielskim tłumaczeniu. Sprytnie ze strony Andre. Ale co on knuje, czy to jego pomysł czy Seratarda? Znowu Chytre Oczy zaczął mamrotać w zaufaniu do młodego Starszego, którego uwaga przeniosła się na ministrów. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby... Łuski spadły mu z oczu i zaczął widzieć jasno. Patrzył teraz na Starszych normalnie, a nie mętnym i zamglonym wzrokiem zadufanego "człowieka cywilizowanego". Widział ich jako ludzi równie cywilizowanych, równie prostych lub skomplikowanych, ale ludzi, a nie dziwacznych, tajemniczych lub niesamowitych "Japońców", do których Nakama, Fujiko i nawet Andre, każdy na swój sposób, czuli słusznie urazę. 482 Wielki Boże, chciał zawołać z egzaltacją, Chytre Oczy rozumie po angielsku. To jedyne rozwiązanie i co więcej, jest on szpiegiem roju i takim samym Starszym jak ja. Właśnie dlatego inni nie zwracają na niego uwagi, gdy dyskutują. Co więcej? To najprawdopodobniej szpieg Watanabego, ponieważ tylko do niego szepcze... muszę dowiedzieć się o ich prawdziwe nazwiska i spytać o nich Nakamę. Watanabe jest najpotężniejszy z całej grupy, pełni rolę przewodniczącego. Co z nieobecnym przewodniczącym? Muszę też dowiedzieć się jego prawdziwego nazwiska. I co jeszcze? Gdzie Andre... Słuchał uważnie, gdy Yoshi zwrócił się ostrym głosem do tłumacza. Natychmiast tłumacz stał się bardziej czujny, a jego holenderski dwadzieścia razy bardziej zwięzły. Johann tłumaczył, usiłując nie okazywać zdumienia. - Roju zgadza się, że w tym wypadku słuszne jest żądanie odszkodowania od Satsumy, a sto tysięcy wydaje się rozsądne za szlachcica, choć nie wiedzą, czy pan Satsumy też tak uzna. Jako gest przyjaźni dla Brytyjczyków i dla narodów zewnętrznych, roju wypłaci z góry dziesiątą część w ciągu siedemdziesięciu dni w imieniu Satsumy, a w tym czasie formalna prośba Brytyjczyków zostanie przekazana do Satsumy. Co się tyczy prośby ministra rosyjskiego, jest podobnie jak z jego ojczyzną: ziemia japońska to ziemia japońska i jest... Przypuszczam, że właściwym słowem byłoby "nienaruszalna", nie do wymiany. Sir William dyskretnie dotknął dłonią hrabiego Aleksego. - Zostaw to, Aleksy - powiedział cicho po rosyjsku, a potem zwrócił się głośno do Johanna, gotów negocjować skrócenie terminu płatności i zwiększenie sumy. - Wspaniale. Johann, proszę, powiedz im... Przerwał, gdy Tyrer szybko zaszeptał: - Proszę mi wybaczyć, panie ministrze, sugeruję, by pan natychmiast przystał na ich warunki, za to z pewnością powinien pan dowiedzieć się ich nazwisk. Wyglądało to tak, jakby Tyrer w ogóle się nie odezwał, gdyż sir William ciągnął dalej, prawie nie robiąc przerwy i nie zmieniając wyrazu twarzy: - Johann, proszę, powiedz im, że ich propozycja jest do przyjęcia dla Rządu Jej Królewskiej Mości w tym samym duchu przyjaźni. Co się tyczy ministra dworu w Petersburgu, jestem pewien, że skonsultuje się ze swym rządem, który zgodzi się niewątpliwie, iż odszkodowanie pieniężne będzie zadowalające. - Nie dając hrabiemu Aleksemu czasu na odpowiedź, pośpiesznie ciągnął dalej. - Co do innego z naszych pilnych problemów, cieśniny Shimonoseki: wszystkie obce rządy protestują przeciwko ostrzeliwaniu ich płynących spokojnie okrętów z baterii nabrzeżnych. - Sir William powtórzył daty i nazwy okrętów, będące już wcześniej przedmiotem bardzo ożywionej korespondencji. - Mówią, że przekażą tę skargę, sir Williamie, i wyjaśniają jak zwykle, że nie mają kontroli nad Ch5shQ. - Johann, powiedz im: duch tego spotkania jest tak przyjazny, iż ośmielasz 483 się stwierdzić, że dla obcych rządów może być trudne, jeśli w ogóle możliwe, załatwianie spraw z bakufu, którzy najwyraźniej nie mają władzy nad rozmaitymi królestwami czy państwami. Cóż więc pozostaje? Załatwianie tych spraw bezpośrednio z shogunem, który podpisał nasze Traktaty, lub może z cesarzem Komei? - Legalnym rządem Nipponu jest shogunat, naczelnym władcą shogunatu jest shogun, który rządzi w imieniu Syna Niebios, roju są głównymi doradcami shogunatu, a jego urzędnikami są bakufu. We wszystkich przypadkach obce rządy muszą załatwiać sprawy z shogunatem. - W takim razie, jak można zapewnić bezpieczne przejście wszystkim statkom płynącym przez Shimonoseki? Nastąpiła męcząca i jałowa dyskusja, tłumaczono wersje tej samej odpowiedzi, przekazywano wyjaśnienia, które nie wyjaśniały niczego, choć sir William uparcie drążył ten problem. Minęły już trzy godziny. Wypełnione pęcherze wpływały na ogólne zniecierpliwienie i zmęczenie. W pewnym momencie sir William uśmiechnął się w duchu: zabłąkana myśl natchnęła go szczęśliwym rozwiązaniem. - No dobrze: załóżmy, że nie będzie dalszych ataków i że nasze poważne protesty zostaną bezzwłocznie przekazane daimyo Chóshu, wówczas, powiedzmy: w duchu naszej nowej przyjaźni, zaakceptujemy ich stanowisko do przyszłego spotkania za sto dni. Jeszcze godzina dodatkowych manewrów. - Roju zgadza się na następne spotkanie za sto pięćdziesiąt sześć dni, tutaj w Edo, i życzy sobie, by ogłosić to zebranie za zakończone. - Świetnie. - Sir William, zadowolony, stłumił ziewnięcie. - Czy moglibyśmy usłyszeć teraz ich nazwiska, a potem dostać je zapisane właściwymi hieroglifami na dokumentach, które wymienimy w ciągu trzech dni, by potwierdzić nasze formalne uzgodnienia? Tłumaczenie tam i z powrotem, zmiana drobnych szczegółów i wreszcie: - Sir Williamie, on mówi, że będzie pan miał dokument za tydzień, tłumacz wymieni ich nazwiska i na tym zebranie się zakończy. Kiedy przedstawiono członków roju, każdy ze Starszych, krótko i beznamiętnie kiwał głową: pan Adachi z Mito, pan Zukumura z Gai, pan Yoshi z Hisamatsu... Tyrer z satysfakcją dostrzegł, że Chytre Oczy, ostatni w kolejce, pocił się, poruszał dłońmi i stopami, a jego ukłon był zupełnie pozbawiony władczości, jaka cechowała ukłony pozostałych. - Pan Kii z Zukoshi. - Proszę, przekaż im moje podziękowania. Jak wcześniej uzgodniono, rozkażę teraz, by oddano królewski salut. - Pan Yoshi mówi, że niestety jeden z członków Rady jest nieobecny. Tak jak to wcześniej uzgodniono, jednomyślna aprobata roju jest niezbędna, by pozwolono na oddanie strzałów z jakiejkolwiek armaty. Dobrotliwość sir Williama nagle wyparowała. Wszyscy ministrowie byli wstrząśnięci. 484 1 - Co z naszymi uzgodnieniami? - spytał sir William ostro. - Czy one również wymagają jednogłośnej aprobaty? Tłumaczenie tam i z powrotem. Zapanowało spore napięcie, a ministrowie szeptali, by postępować ostrożnie. Potem Johann przetłumaczył skrępowany: - Pan Yoshi powiada, że shogun i przewodniczący Rady upoważnili ich do przyjęcia listów uwierzytelniających, do wysłuchania wszystkiego i udzielenia rekomendacji. Oni jednogłośnie zarekomendują te ustalenia. Tak jak zapowiedziano uprzednio, zgoda na strzały armatnie wymaga jednogłośnej zgody wszystkich Starszych, a zatem to ciało nie może, niestety, na to pozwolić. Cisza stała się niezdrowa, kiedy sir William i pozostali uświadomili sobie, że wpadli w pułapkę. Tym razem nie mam wyboru, pomyślał minister. Żołądek podchodził mu pod gardło. - Kapitanie Pallidar! - Tak, proszę pana? Pallidar wysunął się do przodu, serce mu waliło, wiedział, tak jak wszyscy inni siedzący naprzeciw roju, że sir Williamowi nie pozostało nic innego, jak tylko wydać rozkazy, by wystrzelono salwę; w przeciwnym wypadku obecne ustalenia zostaną z pewnością zanegowane. Kiedy Pallidar salutował wzorowo, wtrącił się Seratard. - Sir Williamie - powiedział najgładszym i najbardziej dyplomatycznie brzmiącym głosem - mam wrażenie, że uzgodnienia zostały poczynione w dobrej wierze, zostaną wprowadzone w życie i może je pan zaakceptować. Sugeruję, by pan tak uczynił, byśmy wszyscy to zaakceptowali, co, panowie? - zapytał ku ogólnej uldze, że znalazł się ktoś, kto ratuje im twarz. - I proponuję również, byśmy w tych okolicznościach zrezygnowali z salutów. Zgadza się pan, sir Williamie, w naszym imieniu? Sir William zastanawiał się ponura Nieoczekiwanie Seratard ku ogólnemu zdziwieniu dodał wielkopańsko: - Andre, powiedz im, że w imieniu Francji poręczę za pierwszą ratę. Zanim sir William zdołał coś powiedzieć, Andre już się kłaniał. - Mój pan powiada, czcigodni panowie, on szczęśliwy roju dać papier za tydzień, zgadza się pożyczyć Satsuma pierwsze pieniądze za pięćdziesiąt dni. Mówi też, że Francja, jako przyjaciel Nipponu, ma cześć dać osobiste poręczenie brytyjskiemu ministrowi za pierwszą wpłatę. Także on zaszczycony pozdrowić wszystkich lub jednego z roju kiedykolwiek osobiście, na okręcie lub gdzie indziej. Pokornie dziękuję, czcigodni panowie. - Podziękuj swemu panu - odparł Yoshi, patrząc zwężonymi oczyma. - Spotkanie jest zakończone. - Kerei! - Honory! - zawołał samurajski oficer i wszyscy samurajowie pochylili głowy w ukłonie. Trzymali je w tej pozycji, a roju wstali i odkłonili się, odmierzając porcję grzeczności. Sir William i pozostali nie mieli innego wyjścia, jak zrobić to samo. Starsi, prowadzeni przez Yoshiego, skierowali 485 się ku niewidocznym drzwiom. Po wyjściu roju samurajowie wyprostowali się i znowu zaczęli patrzeć na Europejczyków z podejrzliwą wrogością. - Bardzo korzystnie załatwione, sir Williamie - powiedział wylewnie Seratard po francusku, ujmując go za ramię i pragnąc odwrócić jego uwagę. - Dobra robota. - Twoi szefowie w Pałacu Elizejskim będą co najmniej zirytowani, gdy poprosimy o dziesięć tysięcy w złocie - odparł sir William nieco urażony. Uznał, że jeśli nie liczyć sprawy z oddaniem strzału z armat, zrobił ogromny krok naprzód. - To był wspaniały gest, Henri, choć kosztowny. - Stawiam dwadzieścia gwinei, że zapłacą - zaśmiał się Seratard. - Przyjmuję! Czy zjesz z nami obiad w przedstawicielstwie? Skierowali się ku drzwiom, nie bacząc na aroganckie, wojownicze spojrzenia. - Dziękuję, nie. Ponieważ załatwiliśmy nasze sprawy, myślę, że wyruszymy z powrotem do Yokohamy dziś, a nie jutro. Jest jeszcze dość czasu, a morze spokojne. Po co czekać na "Pearl", popłyń moim okrętem flagowym, kolację możemy zjeść po drodze, co? - Dziękuję, ale zaczekam do jutra. Chcę mieć pewność, że wszyscy nasi chłopcy wyruszą stąd bezpiecznie. Z tyłu za nimi, niewidzialny w tłumie, Tyrer czekał na Andre, który przyklęknął, by poprawić sprzączkę przy bucie, a potem nie zdając sobie sprawy, że Tyrer go obserwuje, rozpoczął szeptem rozmowę z japońskim tłumaczem. Mężczyzna zawahał się, a potem skinął głową i ukłonił się. - Domo. Andre obejrzał się i napotkał uważny wzrok Phillipa. Przez ułamek sekundy wyglądał na zakłopotanego, a potem uśmiechnął się i podszedł do niego. - W każdym razie, Phillipie, poszło to bardzo dobrze, prawda? Według mnie byliście wspaniali i z pewnością coś osiągnęliśmy. - Nie byłem taki wspaniały, to ty uratowałeś sytuację i moją twarz, za co ogromnie dziękuję. - Tyrer nachmurzył się i niespokojny poszedł za orszakiem. - Mimo to, choć doskonale rozwiązałeś ten impas, to, co powiedziałeś po angielsku, i to, co zostało powiedziane po japońsku, różniło się, prawda? - Nie tak bardzo, mon ami, nie na tyle, by miało to znaczenie. - Nie sądzę, by sir William się z tym zgodził. - Może tak, może nie. A może się mylisz. - Andre uśmiechnął się sztucznie. - Nie opłaca się nigdy denerwować ministrów, co? Na ogół lepiej trzymać buzię na kłódkę. - Przeważnie tak. Co powiedziałeś temu tłumaczowi? - Podziękowałem mu. Mon Dieu, mój pęcherz mnie zabija. A co z twoim? - To samo - przyznał Tyrer, pewien, że Andre kłamie. Ale z drugiej strony, dlaczego miałby mówić prawdę? - rozważał, patrząc na sprawy z nowego punktu widzenia. Andre jest wrogiem, jeśli nie wrogiem, to kon- 486 f kurencją i dba o to, by przynieść korzyść Seratardowi, Francji i Poncinowi. To jest w porządku. O co mógł prosić w tajemnicy? O przekazanie wiadomości, tak, ale jakiej? Co to za tajna wiadomość? O co bym ja prosił w tajemnicy? - Poprosiłeś o prywatne spotkanie z panem Yoshim, co? - zaryzykował. - Z tobą i z monsieur Seratardem. Wyraz twarzy Andre Poncina nie zmienił się, lecz Tyrer zauważył, że kostki palców jego prawej dłoni, zaciśniętej na rękojeści galowej szpady, pobielały. - Phillipie - odezwał się cicho wysokim głosem - odkąd tu się znalazłeś, jestem dla ciebie dobrym przyjacielem, pomogłem ci w podstawach japońskiego, przedstawiłem cię wszystkim, prawda? Nie wtrącałem się do tego, co dotyczy tego twego samuraja, Nakamy, prawda, choć powiedziano mi w tajemnicy, że ma on też inne imiona. Czyż nie... - Jakie inne imiona? - spytał Tyrer, nagłe nie wiedzieć czemu zdenerwowany. - Co o nim wiesz? Andre ciągnął dalej, jakby Tyrer w ogóle nic nie mówił. - Nie próbowałem go wypytywać, ani ciebie o niego, choć ostrzegłem cię przed Japończykami, wszystkimi... mamy dość czasu, byś mi o nim opowiedział, jeśli zechcesz... jak przyjaciel. Pamiętaj, jesteśmy po tej samej stronie, Phillipie, jesteśmy sługami, nie panami, jesteśmy przyjaciółmi, jesteśmy w Japonii, gdzie gai-jinowie naprawdę muszą sobie pomagać. Pomogłem ci, przedstawiłem cię Raiko, która skontaktowała cię z Fujiko, no nie? Miła dziewczyna ta Fujiko. Dobrze zachować trochę galijskiego realizmu, Phillipie, najlepiej, by prywatna informacja pozostawała prywatną informacją, strzeż się swego Nakamy i pamiętaj, co powtarzałem z tuzin razy: w Japonii istnieją tylko japońskie rozwiązania. Tuż przed zachodem słońca tego samego dnia Yoshi śpieszył ponurym, pełnym przeciągów kamiennym korytarzem w centralnej wieży zamku. Nosił kimono w swoich barwach, dwa miecze i płaszcz do konnej jazdy z kapturem. Co dwadzieścia kroków migały latarnie oliwne osadzone w żelaznych uchwytach tuż przy stanowiskach łuczniczych, które służyły także za okna. Na zewnątrz było chłodno. Przy końcu korytarza spiralna klatka schodowa wiodła do stajni poniżej. Yoshi zbiegł po schodach. - Stać! Kto... ach, wybacz, panie! - Wartownik się pokłonił. Yoshi skinął głową i szedł dalej. W całym zamku żołnierze, stajenni i służący przygotowywali się do spania lub do nocnej służby; zgodnie z powszechnym światowym zwyczajem kładli się do łóżek po zmroku. Tylko ludzie zamożni korzystali ze światła w nocy: mogli widzieć, czytać, bawić się. - Stój! Ach, przepraszam, panie. Wartownik ukłonił się, po nim następny i jeszcze następny. Na dziedzińcu stajennym, trzymając uprząż krótko przy łbach swych koni stało dwudziestu przybocznych strażników. Wśród nich był rybak Misamoto - 487 fałszywy samuraj i Starszy. Teraz był ubrany nędznie, jak zwykły piechur, nie uzbrojony i przestraszony. Obok zbrojnych stały dwa małe zamknięte palanki-ny, wyjątkowo lekkie, przeznaczone do szybkiego transportu. Oba były osadzone na dwóch prętach, które umocowywano w specjalnej uprzęży; nie opodal czekały dwa osiodłane kucyki. Kopyta koni okręcono szmatami. Wszystko to stanowiło część planu ułożonego przed kilku dniami przez Yoshiego i Hosaki. Zasłona okienka jednego z palankinów odsunęła się. Yoshi ujrzał uśmiechniętą Koiko, która skłoniła głowę na powitanie. Okienko zamknięto. Dłoń Yoshiego zacisnęła się na rękojeści miecza. Przygotowany do zadania ciosu, odsunął drzwiczki na tyle, by upewnić się, że w środku rzeczywiście jest ta, której się spodziewał, i że siedzi sama. We wczesnej młodości ojciec wbił mu do głowy pierwsze prawo przeżycia, słowo po słowie: "Jeśli złapią cię nie przygotowanego, zdradzą nie przygotowanego, zabiją nie przygotowanego, będzie to znaczyło, że zawiodłeś w swoich obowiązkach względem mnie i względem siebie samego. Wina obarczy wyłącznie ciebie, gdyż nie sprawdziłeś wszystkiego osobiście i nie przygotowałeś planów na każdą ewentualność. Nie ma usprawiedliwienia za porażkę - bogowie nie istnieją, jedynie karma!" Posłał jej uśmiech mający dodać otuchy. Zasunął drzwi na miejsce i upewnił się, że drugi palankin jest wolny i gotowy do drogi. Usatysfakcjonowany, dał sygnał do wsiadania. Zrobiono to w zupełnej niemal ciszy, co go ucieszyło - rozkazał bowiem wcześniej, by ani uzbrojenie, ani uprząż nie zabrzęczały. Ostatnia przeprowadzona w milczeniu kontrola - nie wyczuł niebezpieczeństwa. W olstrze przy siodle tkwił nowy karabin, woreczek na amunicję był napełniony, jeszcze cztery karabiny wisiały na ramionach najbardziej zaufanych strzelców. Bezgłośnie wskoczył na siodło. Sygnał. Straż przednia i chorąży dźwigający osobisty sztandar Yoshiego ruszyli. Pojechał za nimi, a potem dwa palankiny i cała reszta ustawiły się na miejsca jako straż tylna. Posuwali się szybko i prawie bezdźwięcznie. Kierowali się ku umocnieniom oddalonym od głównej bramy i głównych przejazdów. Wszystkie posterunki kontrolne przepuszczały ich bez zatrzymywania. Zamiast skręcić w labirynt właściwego zamku, skierowali się ku dużemu budynkowi po stronie północnej wzniesionemu przy jednej z głównych fortyfikacji i silnie strzeżonemu. Gdy tylko rozpoznano Yoshiego, otworzono wysokie drzwi, by mógł wjechać. Wewnątrz znajdował się wielki, ogrodzony maneż z wysokim sklepionym sufitem i galerią dla widzów. Świeciło kilka pochodni. Drzwi zamknęły się za Yoshim. Pokłusował na czoło i żywo poprowadził jeźdźców przez łukowy przejazd naprzeciwko bramy, obok stajni i magazynów uprzęży. Wszystkie pomieszczenia były puste. Teren był wybrukowany, a powietrze przesycał zapach nawozu, moczu i potu. Za przejściem znowu zaczynała się ubita ziemia i drugi łuk wiódł na zewnętrzny, mniejszy maneż. U jego wylotu widniał skąpo oświetlony łukowy wyjazd. Yoshi przynaglił swego pewnie stąpającego kucyka, a potem gwałtownie go zatrzymał. 488 Na galerii otaczającej maneż stali zwartą grupą milczący łucznicy. Żaden nie miał strzały w łuku, ale wszyscy znajdujący się na maneżu wiedzieli, że zginą - jeśli padnie odpowiedni rozkaz. - Ach, Yoshi-sama. - Ostry głos Noriego Anjo wydobył się z półmroku ponad nimi i przez chwilę Yoshi był zdezorientowany. Potem zobaczył Noriego. Bez broni, siedział z tyłu balkonu, obok schodów. - Nie powiadomiłeś nas na dzisiejszym spotkaniu, że będziesz opuszczał zamek z uzbrojonymi ludźmi jak... jak kto? Jak ninja? Szmer gniewu przebiegł wśród ludzi Yoshiego, lecz on zaśmiał się, rozładowując napięcie wśród tych na górze i tych na dole. - Nie jak ninja, Anjo-sama, choć z pewnością jak najciszej. To niezły pomysł, by nieoczekiwanie sprawdzić obronę. Jestem strażnikiem zamku, tak jak jestem kuratorem shoguna. A pan? Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Sprawdza pan po prostu stan obronności? - Zabijam trzy gołębie jedną strzałą, owszem. - W słowach Yoshiego nie było już wesołości i wszyscy, zaniepokojeni, zastanawiali się, dlaczego trzy i co ma na myśli. - A pan? Po co tylu łuczników? Może to zasadzka? Między krokwiami zahuczał gardłowy śmiech, denerwując wszystkich jeszcze bardziej. Dłonie zacisnęły się na broni, choć nikt nie zrobił jawnego ruchu. - Zasadzka? Och, nie, nie zasadzka... Straż honorowa. Gdy do mnie doszło, że planuje pan patrol i że zostaną owinięte kopyta... ci ludzie są tutaj tylko po to, by uczcić pana obecność i pokazać, iż nie wszyscy z nas śpią, a strażnik nie jest potrzebny. - Warknął rozkaz. Natychmiast wszyscy łucznicy pośpiesznie zbiegli po schodach i utworzyli dwa rzędy wzdłuż całego maneżu. Yoshi i jego ludzie znaleźli się między nimi. Łucznicy ukłonili się formalnie. Yoshi i jego ludzie odkłonili się, też formalnie. Nic jednak nie uległo zmianie, pułapka w dalszym ciągu mogła się zatrzasnąć. - Potrzebne panu karabiny... do badania obronności? - Właśnie Rada Starszych zaleciła wszystkim daimyo, by uzbroili się w nowoczesne bronie - oznajmił Yoshi głosem pozornie spokojnym, wewnątrz wrząc wściekłością, że ktoś zdradził jego plan, a on nie przewidział zasadzki. - To moje pierwsze karabiny nowego typu. Życzę sobie, by moi ludzie przyzwyczaili się do ich noszenia. - Mądrze, bardzo mądrze. Widzę, że pan też nosi taki karabin. Pan Yoshi musi nosić karabin osobiście? Wrząc z gniewu na to szyderstwo, Yoshi zerknął na karabin w olstrach. Nie cierpiał broni palnej i błogosławił mądrość swego imiennika, że ten w dniu, gdy został shogunem, zdelegalizował jej import i produkcję. Czy nie dzięki temu właśnie, bardziej niż dzięki czemukolwiek innemu, mamy pokój przez dwa i pół stulecia, myślał ponuro. Karabiny to nikczemna broń tchórzy, godna śmierdzących gai-jinów; broń, która zabija z odległości tysiąca kroków, tak że możesz nigdy się nie dowiedzieć, kogo zabiłeś, ani nie poznać tego, kto ciebie zabija; broń, której każdy prostak, nisko urodzona osoba, maniak, 489 ohydny zbój, mężczyzna czy kobieta może użyć bezkarnie przeciw każdemu, nawet przeciw najwyższemu panu, nawet przeciw najlepiej wyszkolonemu szermierzowi. Tak, a teraz ja muszę nosić karabin... gai-jinowie nas do tego zmusili. Szyderstwo Anjo dzwoniło mu w uszach. Wyrwał karabin z olstra, odciągnął bezpiecznik, tak jak mu to pokazał Misamoto, wycelował, pociągnął za cyngiel; z ogłuszającym hukiem wystrzelił pięć kul w krokwie dachowe. Strzelba omal nie wyrwała mu się z rąk z niespodziewaną siłą. Wszyscy się rozpierzchli, nawet jego właśni ludzie, kilku z nich zrzuciły cofające się przestraszone kucyki. Anjo i jego strażnicy padli na ziemię w oczekiwaniu na dalszy ogień. Wszystkich poraziła szybkość, z jaką oddano strzały. W całkowitej ciszy czekali bez tchu, a gdy nic się nie stało, zdali sobie sprawę, że Yoshi po prostu demonstrował działanie broni. Dwa rzędy łuczników pośpiesznie, lecz czujnie uformowały się znowu wokół ludzi Yoshiego, którzy również ustawili się w szyku. Anjo i jego strażnicy powstali na nogi. - Co to ma wszystko znaczyć? - zakrzyczał starzec. Z największą nonszalancją, na jaką mógł się zdobyć, choć serce mu waliło, Yoshi uspokajał swego kucyka. Powoli zabezpieczył broń skrywając radość z odniesionego sukcesu. Sam również był pod wrażeniem siły karabinu - strzelał już wcześniej do celu z muszkietów i paru staromodnych pistoletów pojedynkowych, lecz nigdy z karabinu odtylcowego na naboje. - Chciałem panu zademonstrować wartość jednej z tych strzelb. W pewnych okolicznościach są przydatniejsze niż miecze, zwłaszcza dla daimyo. - Był zadowolony, że jego głos brzmi spokojnie. - Na przykład, gdy wpadł pan w zasadzkę kilka tygodni temu, przydałaby się panu taka, nel Roztrzęsiony Anjo opanował gniew, najzupełniej przekonany, że znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie, a jego życie jest bezpośrednio zagrożone i równie pewien, że gdyby, tak jak planował, rozkazał aresztowanie Tora-nagi, zasypałby go grad kul - na wszystkich bogów, gdzie i jak ten pies nauczył się strzelać i dlaczego nie poinformowano mnie, że stał się w tym mistrzem? Przypomnienie incydentu z shishi było dodatkową publiczną zniewagą, gdyż ogólnie wiedziano, że nie wykazał się wtedy dzielnością: umknął w bezpieczne miejsce, w ogóle nie pojedynkował się z napastnikami, a gdy ujęto rannych, rozkazał, by ich zabito w niehonorowy sposób. - W pewnych okolicznościach, Yoshi-sama, być może, lecz wątpię, czy pański karabin bądź inne karabiny przydadzą się dzisiaj na coś. Bardzo w to wątpię. Mogę zapytać o pańskie plany? Czy zamierza pan odwiedzić nasze zewnętrzne umocnienia i powrócić? Czy może jeden z pańskich "gołębi" oznacza wyjazd? Obydwaj wiedzieli, że Yoshi nie ma prawa bez pozwolenia wjeżdżać i wyjeżdżać z terenu zamku. 490 - To zależy od tego, co zobaczę na zewnątrz - oświadczył krótko Yoshi. - Mogę zdecydować, że powrócę na jakiś dzień do swoich posiadłości, a może nie... oczywiście, będę pana dokładnie o wszystkim informował. - Pański nawet kilkudniowy wyjazd źle się odbije na pracy Rady. Jest dużo do roboty, a pod pana nieobecność będziemy musieli sami podejmować decyzje. - Jak uznaliśmy dziś po południu, nie przewiduje się podejmowania żadnych ważnych decyzji, na szczęście bez wszystkich pięciu członków nie można ustalić nic, co miałoby zasadnicze znaczenie. - Są te uzgodnienia z gai-jinami. - To też zostało postanowione dziś po południu. Po odjeździe gai-jinów zebranie Rady, przynajmniej tym razem, było radosne i wesołe: wróg stracił twarz i kolejny raz go przechytrzono. Anjo, Toyama i Adachi gratulowali Yoshiemu, że tak po mistrzowsku przeprowadził tę całą konfrontację i zrozumiał naturę gai-jinów. Zukumura mówił niewiele, tylko od czasu do czasu mruczał, jak ktoś słaby na umyśle. - To było bardzo sprytne, że rzuciłeś im ochłap, by pozbyć się ich i ich okrętów z Edo, a my tymczasem zmusimy do uległości Satsumę. Bardzo sprytne, Yoshi-sama. - Anjo zarechotał. - Jednocześnie odsunęliśmy na czas nieokreślony groźbę, że pojadą do Kioto, no i zgodzili się, że należy obwiniać wyłącznie Sat&umę. - Zatem wypowiadamy wojnę Satsumie? Dobrze! - oznajmił Toyama. - Nie, nie wojnę, są inne sposoby, by poskromić tego psa. - Anjo pysznił się świeżo zdobytą wiedzą. - Miałeś rację z tymi gai-jinami, Yoshi-sama. To ogromnie interesujące obserwować, jak te odrażające osoby nie potrafią skryć wzajemnej wrogości. - Razem z Toyama obserwowali spotkanie zza podwyższenia. Ścianę zrobiono tam tak, by od strony wewnętrzej była przezroczysta. - Odrażający. Czuliśmy ich smród nawet przez ten ekran. Obmierźli. Kazałem, by wyszorowano pokój audiencyjny, a krzesła, na których siedzieli, zniszczono. - Wspaniale - powiedział Adachi. -. Przez cały czas, gdy tam byłem, ciarki chodziły mi po skórze ze wstrętu. Yoshi-sama, czy mogę spytać o tę małpę Misamoto? Czy naprawdę powtarzał ci to, co mówili gai-jinowie, wszystko, co mówili? Nie słyszałem ani słowa. - Nie wszystko - odpowiedział im wtedy. - Często rozmawiali w języku, którego nie rozumiał, jak sądzi po francusku. Dowodzi to jeszcze raz: musimy mieć zaufanych tłumaczy. Proponuję, byśmy natychmiast uruchomili szkołę językową dla naszych najzdolniejszych synów. - Szkołę? Jaką szkołę? - wymamrotał Zukumura, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. - Nie zgadzam się. - Podwójny podbródek Toyamy zadrgał. - Im bliższy dostęp będą miały nasze dzieci do gai-jinów, tym gorzej się zarażą. 491 - Nie - powiedział Anjo. - Wybierzemy studentów osobiście* istotnie musimy mieć ludzi mówiących po barbarzyńsku. Przegłosujmy: rozkazać bakufu natychmiastowe utworzenie szkoły językowej. Uzgodnione? Dobrze, następna sprawa: list do gai-jinów. Będziemy kontynuować taktykę Yoshi-sama, dzień przed dostarczeniem listu powiemy im, że nadejdzie "tak szybko, jak to tylko możliwe". Zgoda? - Przepraszam, nie - zaprotestował wtedy Yoshi. - Musimy zrobić coś zupełnie przeciwnego. Musimy dostarczyć list dokładnie o czasie i zapłacić im drugą obiecaną pod presją ratę też o czasie. Wytrzeszczyli na niego oczy. - List? - wymamrotał Zukumura. - Gai-jinowie powinni być stale wytrącani z równowagi - wyjaśnił cierpliwie Yoshi. - Oczekują, że będziemy zwlekać, więc nie będziemy zwlekać i wtedy uwierzą, że sto pięćdziesiąt sześć dni to także solidny termin, a oczywiście nie zostanie dotrzymany. Zaczniemy to opóźniać i opóźniać, mając nadzieję, że się wściekną. - Wszyscy śmieli się razem z nim, nawet Zukumura, choć nie rozumiał, dlaczego im tak wesoło. I dodatkowo ich rozbawiło, gdy Yoshi opowiedział, ile razy omal nie wybuchnął śmiechem podczas spotkania, gdy zrozumiał, jak wskutek niecierpliwości gai--jinowie burzą swoją i tak już złudną pozycję przetargową. - Bez psa zabójcy jego pan jest słaby jak szczenię, gdy ma do czynienia z człowiekiem z pałką. - Co? Człowiek z pałką? - spytał Zukumura, a jego oczy, podobne do oczu martwego dorsza, łypały nierozumnie. - Co za pies? Dobry humor Yoshiego zaczął się ulatniać, gdy uzmysłowił sobie, że teraz będzie musiał już wiecznie znosić tego niedorozwiniętego umysłowo mężczyznę. Niemniej wyjaśnił Zukumurze, że wrogowie pozostają bezsilni, jeśli dla poparcia swych skarg nie mają ani mięśni, ani woli ich użycia. - Mięśni? Nie rozumiem, Yoshi-sama. Jakich mięśni? - Wojska - rzucił niecierpliwie Anjo. - Siła! Ich armaty i ich floty, Zukumuro. Och, zresztą nieważne! - Powinniśmy ich wykurzyć właśnie teraz, gdy nie dysponują flotą - rzekł z wściekłością starzec Toyama. - Są niewymownie aroganccy, mają nikczemne maniery, a co się tyczy ich rzecznika... Cieszę się, że nie musiałem być obecny, Yoshi-sama, chybabym wybuchnął. Wypalmy to zło teraz. - Kogo? Kogo spalimy? - Bądź cicho, Zukumuro - powiedział ze znużeniem Anjo - po prostu głosuj, kiedy ci powiem. Yoshi-sama, zgadzam się z pańskim rozumowaniem. Wyślemy list i drugą część obiecanych im pod presją pieniędzy w uzgodnionym terminie. Wszyscy za? Dobrze. Następna sprawa: teraz, gdy już załatwiliśmy gai-jinów, a shogun i księżniczka są bezpieczni na Drodze Północnej, nie będzie zbyt wiele do roboty przez jakiś tydzień. 492 - Zgoda na ich wyjazd była błędem i to się na nas zemści - oznajmił Yoshi. - Co do tego mylisz się. Proszę cię, przygotuj plan, jak okiełznać tego psa Sanjiro i całą Satsumę. Głosuję za tym, byśmy spotkali się za dwa tygodnie, chyba żeby coś się nieoczekiwanie wydarzyło... Później, wróciwszy na swe pokoje, Yoshi nie mógł wyobrazić sobie żadnego nieoczekiwanego wydarzenia, które wymagałoby jego obecności w Edo - nawet to drugie już, wyszeptane zaproszenie, by zwiedzić francuski okręt wojenny, zaproszenie, którego ani nie przyjął, ani nie odrzucił, nie było niczym pilnym. Tak więc postanowił natychmiast zacząć realizować plan, który ułożył z Hosaki. A teraz Anjo i jego łucznicy zagradzali mu drogę. Co robić? - Dobranoc, Anjo-sama - powiedział, podjąwszy decyzję. - Będę pana, jak zwykle, o wszystkim informował. Skrywając niepokój i mając wrażenie, że jest nagi, spiął konia ostrogą i pognał ku sklepionemu łukowato przejściu. Żaden z łuczników się nie ruszył, oczekiwali rozkazów. Ludzie Yoshiego i dwa palankiny ruszyli za nim. Wszyscy czuli się równie jak on bezbronni. Anjo obserwował, jak odchodzą. Wściekły. Gdyby nie te strzelby, zaaresztowałbym go, jak planowałem. Za zdradę, spiskowanie przeciw shogunowi! Lecz nigdy nie stanąłby przed sądem: ach, tak mi przykro, ci durnie zabili go, gdy próbował umknąć sprawiedliwości. Nagły ból w jamie brzusznej zmusił go do szukania po omacku siedzenia. Baka doktorzy! Musi być jakieś na to lekarstwo, powiedział sobie i zaczął obrzucać w duchu przekleństwami Yoshiego i jego ludzi, którzy znikali pod łukowatym przejściem. Yoshi oddychał teraz swobodnie, pot strachu już go nie chłodził. Pocwałował dalej w głąb fortyfikacji źle oświetlonymi korytarzami, mijał kolejne stajnie i magazyny uprzęży, aż dojechał do pokrytej drewnem ściany zamykającej korytarz. Ludzie zsiedli z koni i zapalili swe pochodnie od pochodni zamocowanych w ścianach. Yoshi wskazał szpicrutą gałkę z jednej strony ściany. Jego adiutant zsiadł z konia i ostro ją szarpnął. Cały segment ściany odchylił się na zewnątrz, odsłaniając tunel wystarczająco wysoki i szeroki, by dwóch jeźdźców mogło posuwać się obok siebie. Kiedy przejechały palankiny, a jego ostatni człowiek zamknął za sobą drzwi, Yoshi odetchnął z ulgą. Dopiero wtedy schował karabin do olstra. Gdyby nie ty, Karabin-san, myślał czule, byłbym już trupem, a w najlepszym razie więźniem. Widzę, że jednak czasami karabin jest lepszy niż miecz. Zasługujesz na imię - nadawanie imion szczególnym mieczom czy broni, a nawet skałom czy drzewom, było starym shintoistycznym obyczajem - nazwę cię "Nori", co może znaczyć również "wodorost"... Nori Anjo. Niech mi to przypomina, że ocaliłeś mnie przed nim i że jedna z twoich kul należy się jemu: w głowę lub serce. 493 - liii, panie - odezwał się jadący obok kapitan. - Wspaniale było patrzeć na pańskie strzelanie. - Dziękuję, lecz tobie i wszystkim ludziom nakazałem milczeć, dopóki nie pozwolę wam mówić. Jesteś zdegradowany. Idź na tył. - Przygnębiony mężczyzna oddalił się w pośpiechu. - Ty - zwrócił się Yoshi do następnego stopniem - jesteś teraz kapitanem. - Obrócił się w siodle i jechał dalej na czele. Powietrze w tunelu było zatęchłe. Tunel stanowił jedną z wielu sekretnych dróg ucieczki, które krzyżowały się pod zamkiem. Budowa zamku, trzech fos i piętrzącego się donżonu zabrała jedynie cztery lata - na prośbę shoguna Toranagi pracowało tu pięćset tysięcy ludzi - dzień i noc, honorowo zupełnie za darmo, dopóki wszystko nie zostało całkowicie ukończone. Podłoga tunelu schodziła w dół, skręcała to w jedną, to w drugą stronę, ściany gdzieniegdzie wykuto w skale, gdzieniegdzie obłożono cegłą; sufit w niektórych miejscach był podstemplowany, lecz na ogół w dobrym stanie. Ciągle w dół, lecz bezpiecznie. Ze ścian kapała woda, powietrze stało się chłodniejsze i Yoshi wiedział, że przechodzą pod fosą. Owinął się szczelniej płaszczem. Nie znosił tego tunelu, cierpiał z powodu klaustrofobii - spadek z czasów, gdy nie tak znów dawno temu razem z żoną i synami został na prawie pół roku zamknięty przez tairo Ii w przypominających lochy pokojach. Już nigdy nie dam się zamknąć, ślubował sobie, nigdy więcej. Podłoga zaczęła się wznosić; dojechali do odległego wylotu, skrytego we wnętrzu budynku. Była to bezpieczna kryjówka, dom należał do lojalnego wasala Toranagów. Teraz, uprzedzony wcześniej, wyszedł ich powitać. Yoshi czuł ulgę, że nie wyłoniły się dalsze kłopoty. Skinął na przednią straż, by wysforowała się na czoło. Noc była ładna. Kłusowali mniej znanymi zaułkami, aż znaleźli się na przedmieściach i przy pierwszej zaporze na Tokaido. Wrogo nastawieni strażnicy natychmiast złagodnieli, gdy zobaczyli sztandary Toranagi. Pośpiesznie otworzyli zaporę, skłonili się i zamknęli ją, zaciekawieni, lecz żaden z nich nie był aż tak głupi, by zadawać pytania. Niedaleko za zaporą droga się rozgałęziała. Północna odnoga wiła się w głąb wyspy, ku górom, i zwykle po dwu- lub trzydniowej jeździe doprowadzała Yoshiego do jego zamku, Smoczego Zęba. Samurajowie ze straży przedniej z radością skręcili w tym kierunku - nie widywali swoich rodzin, narzeczonych i przyjaciół przez większą część roku. Po przejechaniu pół ligi, gdy zbliżyli się do wsi, gdzie było doskonałe miejsce do pojenia koni i gorące źródło, Yoshi zawołał: "Straż!" i gestem wezwał czołówkę orszaku do powrotu. Nowo mianowany kapitan eskorty zatrzymał konia tuż obok i już miał zapytać "Panie?" - lecz w porę się powstrzymał. Czekał. Yoshi wskazał pobliską gospodę, jakby podjął nagłą decyzję. 494 I - Tam się zatrzymamy. - Gospoda nazywała się "Siedem Sezonów Szczęścia". - Nie ma już potrzeby zachowywać ciszy. Wybrukowany dziedziniec był czysty i starannie utrzymany. Właściciel, pokojówki i służący natychmiast pośpieszyli na zewnątrz z latarniami, kłaniali się i pomagali, zaszczyceni majestatem oczekiwanego gościa. Pokojówki otoczyły palankin, by zająć się Koiko, a gospodarz poprowadził Yoshiego do najlepszego i najbardziej odosobnionego bungalowu. Właściciel był schludnym, łysawym, lekko kulejącym starcem, niegdysiejszym samurajem, zwanym Inejin, który postanowił ogolić węzeł włosów i zostać karczmarzem. W rzeczywistości nadal był hatamoto - uprzywilejowanym samurajem - jednym z wielu szpiegów Yoshiego rozproszonych w okolicach Edo i drogi do Smoczego Zęba. Wraz z Yoshim poszedł nowy kapitan, świadomy swoich obowiązków, czterej samurajowie, a na końcu Misamoto z dwoma strażnikami. Kapitan od razu zatroszczył się o bezpieczeństwo budynku. Potem Yoshi usadowił się na werandzie na poduszce przy schodkach. Kapitan i inni samurajowie uklękli za nim na straży. Yoshi zauważył, że pokojówka, która przyniosła herbatę, miała świeżą twarz; wybrano ją starannie i to polepszało smak herbaty. Gdy stwierdził, że nadszedł czas, gestem odesłał pokojówki i sługi. - Proszę, przyprowadź ich tutaj, Inejin - rozkazał. Po kilku chwilach Inejin powrócił. Towarzyszyli mu dwaj gai-jinowie, poszukiwacze. Jeden wysoki, drugi krępy, obaj brodaci i wychudzeni. Wyglądali na twardych mężczyzn. Nosili poplamione grube ubrania i znoszone czapki. Yoshi przyglądał się im z ciekawością i niesmakiem, jakby patrzył na jakieś stworzenia raczej niż na ludzi. Obaj czuli się niepewnie. Przystanęli obok schodów, wybałuszając na niego oczy. - Pokłońcie się - polecił kapitan. Kiedy gapili się na niego bez zrozumienia, warknął na dwóch samurajów: - Nauczcie ich manier. W kilka sekund byli na kolanach, z twarzami przy ziemi. Przeklinali swą głupotę, że podjęli się pracy tak pełnej niebezpieczeństw. - Kurwa, o co chodzi, Charlie - powiedział kilka dni temu krępy górnik z Kornwalii po spotkaniu z Norbertem Greyforthem. - Co mamy do stracenia? Nie mamy nic do żarcia ani szmalu, ani roboty, nie ma co wziąć na ząb, chłopie. Na rany gościa, ani jeden bar w Yokopoko nie da nam piwa, łóżka, kęsa chleba, nie mówiąc już o jakiejś dziwce. Nie znajdziemy koi na żadnym statku. Utknęliśmy i jak tylko wylądują tu gliny z Australii albo ci twoi z Frisco, to obu nas zakują. Ja zadyndam za wykoszenie kilku poszukiwaczy, co to się przypięli do działek, a ty za oszwabienie i postrzelenie paru cholernych bankierów. - Wierzysz temu psubratowi Greyforthowi? - Gdzie twój honor, stary kutasie? Podpisaliśmy mu papiery, nie? Zrobił, co mówił, w porządku gość, nie? Dał nam dwadzieścia dwa funciaki, co 495 T musieliśmy dać, coby nas nie zapudłowali, i jeszcze dwudziestkę w banku, jak wrócimy. Łopaty, proch i potrzebne graty i zaprzysiężony kontrakt przed księdzem, że mamy dostać dwie części z każdych pięciu, co wyślemy do Yoko, nie? Wszystko tak obiecał, nie? To lepszy gość, chociaż wszyscy tacy to krętacze. Wybuchnęli rubasznym śmiechem. - Racja, do cholery - przyznał Charlie. - A teraz poszukiwacze to my, nie? To my znajdujemy ziemię ze szmalem, nie? Na ziemi Japońców, myśmy są sami, nie? Możemy zwędzić parę kawałków, nie? I przeszmuglować je, co? Całe żarcie, wóda i to uczciwie przez rok, nasza własna pieprzona Yoshiwara za frajer i złoto Japońców. Ja na to idę, nawet jak ty nie. - Pozwól im usiąść i nie zrób im krzywdy. Misamoto! Misamoto natychmiast padł na kolana. Gdy tylko obaj mężczyźni go zobaczyli, ich niepokój częściowo ustąpił. - Czy to tych ludzi spotkałeś wczoraj w porcie? - Tak, panie. - Znają cię jako Watanabe? - Tak, jaśnie panie. - Dobrze. Nic nie wiedzą o twojej przeszłości? - Nie, panie, zrobiłem wszystko, tak jak kazałeś, wszystko i... - Powiedziałeś, że żeglarze w Nagasaki nauczyli cię angielskiego? - Tak, panie. - Dobrze. Teraz po pierwsze im powiedz, że będą dobrze traktowani i żeby się nie bali. Jak się nazywają? - Słuchajcie, wy dwaj, to jest boss, to pan Ota. - Misamoto powiedział tak, jak mu kazano nazywać Yoshiego. Obaj mężczyźni rozumieli jego prostacki amerykański slang. - Mówiłem wam, sukinsynom, macie się płaszczyć albo was popłaszczą. On mówi, że was dobrze traktować i chce znać wasze imiona. - Jestem Johnny Kornwalijczyk, a to jest Charlie Jank i dotychczas nie dostaliśmy nic do żarcia i picia, na rany Chrystusa! Misamoto przetłumaczył te nazwiska najlepiej, jak potrafił. - Masz im nic o mnie nie mówić i nie opowiadać, co robiłeś od czasu, gdy wydobyłem cię z więzienia - rozkazał Yoshi. - Pamiętaj, mam wszędzie uszy i dowiem się w razie czego. - Nie zawiodę cię, wielmożny panie. Misamoto głęboko się skłonił, skrywając nienawiść. Rozpaczliwie pragnął mu dogodzić, tak bardzo obawiał się o swą przyszłość. - Dobrze. Przez chwilę Yoshi rozmyślał o tym mężczyźnie. Przez dwa miesiące, od kiedy wziął Misamoto na służbę, wygląd rybaka zmienił się radykalnie. Teraz 496 był gładko wygolony, czaszkę miał również wygoloną, a włosy uczesane na sposób samurajski. Narzucona mu czystość poprawiła znacznie jego prezencję i choć kazano mu nosić ubranie samuraja najniższej klasy, wyglądał jak samuraj i nosił oba miecze, jakby miał do tego pełne prawo. Miecze oczywiście były fałszywe - tkwiące w pochwach rękojeści pozbawiono ostrzy. Jak dotychczas Yoshi był z niego zadowolony, a kiedy zobaczył tego prostaka w ubraniu i kapeluszu Starszego, nie rozpoznał go. To dobra lekcja, pomyślał wtedy: jak łatwo wydać się tym, kim się nie jest! - Lepiej dla ciebie, żebyś nie zawiódł. Wy dwaj - zwrócił się do strażników Misamoto -jesteście odpowiedzialni za bezpieczeństwo tych mężczyzn. Jaśnie pani Hosaki dostarczy dodatkowych strażników i przewodników, ale wy dwaj jesteście odpowiedzialni za sukces całego przedsięwzięcia. - Tak, jaśnie panie. - Jeśli chodzi o tego fałszywego Watanabe - powiedział Yoshi łagodnym głosem, lecz nikt ze słuchających nie miał wątpliwości, że to rozkaz - macie go traktować jak samuraja, choć niskiego stopniem. Ale jeśli nie podporządkuje się wydanym rozkazom lub popróbuje ucieczki, zwiążecie mu ręce i stopy i przywleczecie do mnie, gdziekolwiek bym był. Odpowiadacie za niego. - Tak, jaśnie panie. - Nie zawiodę cię, jaśnie panie - powtórzył Misamoto z poszarzałą twarzą. Jego strach udzielił się obu górnikom. - Powiedz tym ludziom, że są całkowicie bezpieczni. A także, że będziesz ich pomocnikiem i nauczycielem... żaden z was nie ma powodu do obaw, jeśli okażecie się posłuszni. Mam nadzieję, że ich poszukiwania zakończą się szybkim sukcesem, powiedz im to. - Boss powiada, że nie ma się co bać. - Więc dlaczego srasz w portki? - Sami się zesrajcie. Jestem... Mam być tu szefem, więc pilnujcie swych cholernych manier. - Lepiej sam pilnuj, bo jak będziemy sami, to każemy ci zeżreć własne jaja. Gdzie to zasrane żarcie, gdzie wóda i gdzie dziwki, co nam obiecano? - Dostaniecie niedługo i lepiej bądźcie grzeczni, gdy ci... faceci na was patrzą - powiedział ostrożnie Misamoto. - Oni są jak kot z pszczołą w dupie. I boss powiada, żebyście migiem znaleźli złoto. - Jeśli jest tam złoto, to go może znajdziemy, Wotinabey, stary kutasie. Jeśli go tam nie ma, to nie ma, prawda, Charlie? - Proszę mi wybaczyć, jaśnie panie, oni dziękują ci za twą dobroć - zwrócił się do Yoshiego Misamoto. Trochę mniej się teraz bał. Nagle uświadomił sobie, że jeśli ma im towarzyszyć, będzie pierwszym, który się dowie o odkryciu złota. - Obiecują jak najszybsze znalezienie skarbu. Z pełnym szacunkiem pytają, czy mogliby dostać coś do jedzenia i picia i kiedy mogą zacząć. 32 - Gai-jin 497 T - Powiedz im dobitnie, że opłaca się być cierpliwym, opłaca się być uprzejmym i opłaca się być gorliwym. Naucz ich właściwych manier, jak się mają kłaniać i tak dalej. Ty jesteś za to odpowiedzialny. Kiedy Misamoto wykonywał polecenie, Yoshi przywołał adiutanta. Ten przyniósł dwie wykonane na polecenie Hosaki wierzchnie narzuty, jakby krótkie kamizelki z wiązaniami. Z przodu i z tyłu widniały na białym jedwabiu hieroglify głoszące: "Ten gai-jin jest osobistym sługą i poszukiwaczem, pod moją opieką, i ma prawo poszukiwać minerałów wszędzie na terenie moich ziem, pod warunkiem że towarzyszą mu oficjalni przewodnicy z odpowiednimi papierami. Rozkazuje się wszystkim udzielać im pomocy". Na każdej wywiesz-ce widniała pieczęć Yoshiego. - Powiedz, że mają to zawsze nosić i że to zapewni im swobodę ruchów. Wyjaśnij, co głoszą te napisy. Misamoto natychmiast wykonał polecenie i pokazał obu mężczyznom, jak mają nosić narzuty. Teraz już ostrożniejsi, udawali cierpliwość i pokorę, przeciwne ich charakterom i wychowaniu. - Charlie - szepnął Kornwalijczyk, poprawiając sznurki. Ledwo poruszał wargami przy mówieniu, jak większość byłych skazańców. Odsiedział cztery lata w oddalonych rejonach Australii za grabienie działek poszukiwaczy. - Kiedy się powiedziało "a", trzeba powiedzieć pieprzone "b". Amerykanin uśmiechnął się, coraz bardziej odprężony. - Mam nadzieję, stary, że zarobimy tu nie tylko na pieprzenie... Yoshi obserwował ich, a kiedy doszedł do wniosku, że wszystko jest w porządku, skinął na Misamoto. - Weź ich ze sobą i poczekajcie na dziedzińcu. Gdy już odeszli, stosownie się kłaniając, tym razem bez pomocy, Yoshi odprawił wszystkich, z wyjątkiem Inejina. - Siadaj, stary przyjacielu. - Wskazał schody, gdzie staruszek mógł wygodnie usiąść. Lewe biodro miał zmiażdżone wskutek upadku z konia i teraz nie mógł klęczeć. - Dobrze. Mów, co nowego? - I dużo, i mało, jaśnie panie. - Przez trzy wieki przodkowie Inejina służyli tej gałęzi Toranagów. Jako hatamoto nie tylko się nie bał mówić prawdy, lecz owszem, był zobowiązany, by tak czynić. - Ziemię pilnie obrabiano i właściwie nawożono, lecz farmerzy mówią, że w tym roku będzie głód nawet tutaj, w Kanto. - Jak bardzo dotkliwy? - W tym roku będziemy potrzebowali ryżu z innych rejonów, a tam jest znacznie gorzej. Yoshi wspomniał, co mówiła mu Hosaki, i z aprobatą pomyślał o jej zdolności przewidywania i zapobiegliwości. Był również rad, że ma takiego wasala jak Inejin -- to rzadkość spotkać człowieka, któremu można bezwzględnie ufać, a jeszcze rzadziej spotyka się kogoś, kto mówi prawdę, i to wynikającą z autentycznej wiedzy, a nie po to, aby się wywyższyć. 498 - Co jeszcze? - Wszyscy lojalni samurajowie aż kipią przepełnieni niecierpliwością z powodu impasu między bakufu a buntowniczymi panami z Zewnętrznych Królestw: Satsumy, Choshu i Tosy. Samurajowie tamtych krajów są równie niezadowoleni, głównie z powodu codziennych problemów: coraz trudniej wyżyć z żołdu ustalonego sto lat temu, coraz trudniej płacić odsetki od wciąż wzrastających długów i kupować ryż i jedzenie po coraz wyższych cenach. - Inejin znał gruntownie ten problem, jako że większość jego rozgałęzionej rodziny, wciąż należącej do klasy samurajów, dotkliwie odczuwała te trudności. - Codziennie shishi zyskują zwolenników, jeśli nie jawnych, to skrytych. Wieśniacy są potulni jak należy, kupcy nie za bardzo, ale wszyscy, poza kupcami w Yokohamie i Nagasaki, pragną, by wypędzono gai-jinów. - A sonnó-jbP. - Jak wiele rzeczy na ziemi, jaśnie panie, to zawołanie bojowe jest po części do zaakceptowania, po części nie - rzekł starzec po chwili milczenia. - Wszyscy Japończycy nienawidzą gai-jinów, są oni gorsi od Chińczyków, nawet od Koreańczyków, wszyscy pragną, by odeszli; wszyscy czczą Syna Niebios i wierzą, że Jego życzenie, by ich wypędzić, jest czymś właściwym. Z dwudziestu ludzi, których tu przyprowadziłeś, dwudziestu, jak sądzę, popiera tę część sonrib-jdi. Tak samo jak i pan... zakładając oczywiście, że shogunat ma tylko doczesną władzę i że realizuje życzenia Syna Niebios, co zostało określone przez shoguna Toranagę. - Całkiem słusznie - zgodził się Yoshi, ale w swym najbardziej skrytym sercu wiedział, że gdyby to on miał władzę, nigdy nie dopuściłby do podpisania pierwszego Traktatu, a zatem cesarz nie mógłby się wtrącać w sprawy shó-gunatu, a ludzie o nędznych umysłach, otaczający Syna Niebios, nie mieliby okazji, by mu podsuwać złe decyzje. Mimo to, w przeciwieństwie do ludzi sonno-joi, gdyby miał władzę, zaprosiłby do Nipponu niektórych gai-jinów. Lecz tylko na własnych warunkach. I tylko po to, by handlowali tym, czym on sobie życzy. Jedynie dysponując takimi flotami i działami, jakie mają oni, bylibyśmy w stanie nie dopuścić ich do naszych ziem, wypędzić ich z naszych mórz i wreszcie wypełnić nasze przeznaczenie: osadzić cesarza na Smoczym Tronie Chin. A wtedy, z potęgą milionów ich istnień i naszym bushidó, podporządkowalibyśmy sobie cały świat gai-jinów. - Mów dalej, Inejin. - Nie jest to coś, czego byś już nie wiedział, jaśnie panie. Wielu obawia się, że chłopiec shogun nigdy nie stanie się mężczyzną; wielu niepokoi niezbyt mądra Rada Starszych; wielu jest zaszokowanych, że twoja sugestia, by Nobusada nie udawał się do Kioto jako petent, została odrzucona; wielu żałuje, że to nie ty, panie, rządzisz roju, by wymusić niezbędne zmiany: sprawić, by bakufu stali się nieprzekupni i rozsądni, i powstrzymać ten proces gnicia. 499 I - Shogun to shogun - odparł szorstko Yoshi - i wszyscy muszą popierać jego i jego Radę. Jest naszym panem lennym i musimy go popierać. - Całkowicie się zgadzam, panie, po prostu jak najlepiej staram się przekazać opinię samurajów. Kilku pragnie, by zlikwidowano bakufu i shogunat. Ale przecież tylko garstka tępogłowych wierzy, że cesarz mógłby rządzić Nipponem bez shogunatu. Nawet wśród shishi niewielu tak naprawdę sądzi, że z shogunatem trzeba skończyć. - Więc? - Rozwiązanie jest oczywiste: jakaś mocna dłoń powinna przejąć władzę i rządzić tak, jak rządził shogun Toranaga. - Inejin ułożył nogę wygód-, niej. - Proszę mi wybaczyć gadatliwość, panie. Czuję się ogromnie zaszczycony pańską wizytą. - Dziękuję ci, Inejin - powiedział Yoshi w zamyśleniu. - Nie słyszałeś, żeby jacyś daimyo gromadzili przeciw nam wojska? - Nie ma mobilizacji, jaśnie panie, nie w tym rejonie, choć słyszałem, że Sanjiro postawił całą Satsumę w stan gotowości bojowej. - A Choshu? - Jeszcze nie, ale Ogama znowu zwiększył liczbę wojsk w garnizonie utrzymującym Wrota, a także liczbę baterii na wybrzeżach Shimonoseki. - Ach! Jego holenderscy zbrojmistrze? Inejin skinął głową. - Szpiedzy mi donieśli, że Holendrzy szkolą jego puszkarzy, a w nowym arsenale Chóshu wytwarzają cztery sztuki dział miesięcznie. Posyłają je natychmiast na reduty. Wkrótce przez cieśninę nie da się przepłynąć. To ma dobre i złe strony, myślał Yoshi. Dobre, że jest taka możliwość, złe, że decyduje wróg. - Ogama planuje wzmożenie ataków na statki? - Powiedziano mi, że na razie nie. Ale rozkazał swoim bateriom, by zaczęły niszczyć wszystkie statki gai-jinów i zamknęły na stałe cieśninę, gdy tylko pośle im hasło. - Inejin pochylił się do przodu i rzekł cicho: - "Purpurowe Niebo". Yoshi się żachnął. - Hasło shoguna Toranagi? - O tym właśnie szepczą. W głowie Yoshiego zapanował zamęt. Czy to znaczy, że podobnie jak mój przodek Ogama ma zamiar rozpocząć równie nagły i wszechstronny atak z zaskoczenia, by sięgnąć po najwyższą władzę? - Czy mógłbyś dostarczyć mi dowodów? - Z czasem. W każdym razie to jest aktualne hasło. A jeśli chodzi o prawdziwe zamiary Ogamy - Inejin wzruszył ramionami. - Ma teraz Wrota. Gdyby namówił Sanjiro, by ten ślubował mu lojalność... Cisza nabrzmiewała. 500 - Spisałeś się bardzo dobrze. - Jeszcze jeden ciekawy fakt, panie. Jaśnie pan Anjo cierpi na chorobę żołądka. - Oczy Inejina zabłysły mocniej, gdy zauważył, że Yoshi natychmiast się tym zainteresował. - Mój zaufany przyjaciel powiadomił mnie, że Anjo-sama potajemnie konsultował się z chińskim doktorem. Ta choroba to postępujące gnicie i nie można jej uleczyć. Yoshi chrząknął; odczuł zadowolenie, ale też lodowate ukłucie niepokoju, że mógłby się zarazić tym samym - kto wie, w jaki sposób, w jakim miejscu. A może nosi to już w swych wnętrznościach; choroba czyha, by go powalić. - Ile czasu ma przed sobą? - Miesiące, może rok, nie więcej. Lecz powinieneś mieć się podwójnie na baczności, panie, gdyż mój informator powiada, że podczas gdy ciało gnije bez żadnych oznak zewnętrznych, mózg nie, po prostu błądzi nieubłaganie niebezpiecznymi ścieżkami. Stąd na przykład ta głupia decyzja, aby pozwolić księżniczce dominować, pomyślał Yoshi. W głowie szumiało mu od usłyszanych informacji. - Co więcej? - I jeszcze, panie, o shishi, którzy zabili w zamachu jaśnie pana Utaniego i jego kochanka. Ich przywódcą był Hiraga, ten sam shishi z Chóshu, który zaatakował pana Anjo. - Ten, którego podobiznę rozesłano do wszystkich zapór? - Tak, panie. Nazwisko Hiraga podał, zanim umarł, shishi, którego schwytano. Prawdopodobnie fałszywe. Innym jego przydomkiem jest Otami - Złapaliście go? - spytał z nadzieją Yoshi. - Nie, panie, jeszcze nie, i niestety straciliśmy po nim wszelki ślad, więc musi przebywać gdzie indziej. Prawdopodobnie w Kioto. Inejin jeszcze bardziej ściszył głos. - Według pogłosek ma tam nastąpić kolejny atak shishi. Podobno wielu ich tam się zbiera. - Zabójstwo? - Nikt tego nie wie. Możliwe, że próba jeszcze jednego zamachu. Powiadają, że przywódca shishi o pseudonimie "Kruk" ich tam wezwał. Staram się odkryć, kto to taki. - Dobrze. Tak czy inaczej, shishi trzeba wytępić. - Yoshi myślał przez chwilę. - Może by ich nienawiść skierować przeciw Ogarnie lub Sanjiro, prawdziwym wrogom cesarza? - To trudne, panie. - Czy wykryłeś, kto powiedział shishi o U tanim? O jego tajemnej schadzce? Inejin milczał przez moment. - To była pokojówka damy, panie. Szepnęła to mama-san, która przekazała wiadomości shishi. Yoshi westchnął. 501 - A jeśli chodzi o damę? - Dama wydaje się poza podejrzeniami, panie. Yoshi znowu westchnął zadowolony, że Koiko nie była w to wmieszana, lecz w głębi duszy nie miał pewności. - Pokojówka jest teraz z nami, zajmę się nią. Postaraj się, by mama-san niczego nie podejrzewała, to może poczekać, dopóki nie wrócę. Czy wykryłeś tego drugiego szpiega, tego, który przekazuje gai-jinom informacje? - Nie ma pewności, panie. Powiedziano mi, że zdrajcą jest niejaki Ori, przynajmniej taki ma przydomek. Nie znam jego pełnego nazwiska, ale to shishi z Satsumy, jeden z ludzi Sanjiro, jeden z dwóch zabójców na Tokaido. - To nieudolność, zabić tylko jednego, kiedy cała czwórka była tak łatwym celem. Gdzie się podziewa teraz ten zdrajca? - Gdzieś w Yokohamie, panie, w Osiedlu gaj-jinów. Jest tajnym konfidentem młodego angielskiego tłumacza i Francuza, o którym mi pan mówił. - Ach, jego również - Yoshi znowu się zamyślił. - Uciszcie natychmiast tego Oriego. - Inejin skłonił się przyjmując rozkaz. - Co więcej? - To już koniec mego raportu. - Dziękuję. Spisałeś się doskonale. Yoshi dopił herbatę i pogrążył się w myślach. Światło księżyca rzucało dziwne cienie. Starzec przerwał milczenie. - Twoja kąpiel czeka, panie. Musisz być głodny. Wszystko już przygotowane. - Dziękuję, lecz noc jest piękna i wyruszę od razu. W Smoczym Zębie czeka mnie wiele pracy. Kapitanie! Natychmiast wszyscy się zgromadzili. Koiko i jej pokojówka pośpiesznie znów się przebrały w stroje podróżne i kurtyzana weszła do palankinu. Z należnym szacunkiem Inejin, jego służba, pokojówki i służący skłonili się gościowi. - Co z tym całym jedzeniem, które przygotowaliśmy? - spytała z wahaniem jego żona, okrągłolica, drobna kobieta, również pochodząca z samuraj-skiej rodziny. Pośpiesznie, lecz jak należało, kupiła przysmaki, by dogodzić ich lennemu panu podczas tej krótkiej wizyty. Zapłaciła dużo - wydała na ten posiłek ponad trzymiesięczny dochód ich gospody. - Sami to zjemy. - Inejin obserwował orszak, przemierzający uśpioną wioskę i znikający w oddali. - Dobrze, że go ujrzałem, to wielki zaszczyt. - Tak - potwierdziła i z szacunkiem podążyła za nim do środka. Noc była przyjemna, drogę oświetlało światło księżyca. Za wsią ziemny trakt skręcał ku północy wśród drzew. Co parę mil przechodził przez wioski. Yoshi znał te ziemie od dzieciństwa, gruntownie je zwiedził. Panowała cisza. O tej porze w nocy nikt nie podróżował prócz rabusiów, róninów i elity. Orszak przeszedł w bród strumień o skąpo zarośniętych brzegach. Na drugiej stronie Yoshi rozkazał stanąć. Gestem przywołał kapitana. 502 - Panie? - spytał oficer. Wszyscy czekali w napięciu. Yoshi obrócił się w siodle i wskazał południowy wschód - z powrotem ku wybrzeżu. - Zmieniłem plany - oznajmił, jakby to była decyzja nagła, a nie zaplanowana od wielu dni. - Teraz pojedziemy tędy, do Tokaido, lecz ominiemy trzy pierwsze zapory, a potem wjedziemy znów na drogę, tuż po świcie. Nie było powodu pytać, dokąd jadą. - Forsownym marszem, panie? - Tak. Bez dalszych rozmów. Prowadź! Sto dwadzieścia lig, dziesięć lub jedenaście dni. Potem Kioto i Wrota. Moje Wrota. 25 YOKOHAMA Tego samego dnia późnym popołudniem Hiraga dał nura za zapewniającą mu osłonę chatę stojącą na skraju Miasta Pijaków. Czekał tam na niego niski, niechlujny, zdenerwowany marynarz. - Dawaj szmal, koleś - powiedział mężczyzna. - Masz, forsę, co? - Tak. Pistoret, proszę? - Jednego dnia jezdeś wielki pan, a teraz jezdeś zgniłe zero. - Mężczyzna miał szpakowatą brodę i był podejrzliwy. Jeden paskudny nóż wisiał mu u pasa, drugi w specjalnej pochwie na przedramieniu. Hiraga po raz pierwszy spotkał tego człowieka na plaży, nosił wtedy swoje europejskie ubranie dostarczone przez Tyrera. Dzisiaj miał na sobie brudną roboczą wełnianą bluzę, spodnie z grubej tkaniny i zdarte buty. - Co jest grane? Hiraga nie zrozumiał i wzruszył ramionami. - Pistoret, proszę. - Chodzi o rewolwer? Mam w dechę rewolwer. - Rozbiegane oczka omiotły spojrzeniem zarośnięty chwastami, zarzucony odpadkami teren między Miastem Pijaków a japońską wsią - teren nazywany przez miejscowych Ziemią Niczyją - ale nie dostrzegły żadnych obcych obserwatorów. - Gdzie forsa? - spytał ponuro. - Piniędze, psiakrew, meksy! Hiraga sięgnął do kieszeni bluzy. Czuł się niewygodnie i dziwacznie w tym zakupionym specjalnie na dziś ubraniu. W dłoni zabłysły mu trzy srebrne meksykańskie dolary. - Reworwer, proszę. Marynarz niecierpliwie sięgnął za koszulę i pokazał kolta. - Dam go, jak mi dasz piniędze. - Kura, proszę? Mężczyzna sięgnął do kieszeni spodni. W rozwiniętej brudnej szmacie leżało około tuzina naboi. - Interes to interes, a jak mówię to mówię. Marynarz wyciągnął rękę po pieniądze, ale zanim zdołał je wziąć, dłoń Hiragi się zamknęła. 504 - Nie kradzież, tak? - Jasne, że nie zwędziłem, co ty, na litość boską! Hiraga rozwarł pięść. Marynarz pazernie pochwycił monety i starannie sprawdził, czy nie są obcięte lub podrobione. Jego rozbiegane chytre oczka cały czas lustrowały okolicę. Kiedy uznał, że wszystko jest w porządku, przekazał Japończykowi kolta z nabojami i wstał. - Nie daj się z nim złapać, bo zadyndasz, koleś. Oczywiście, że jest kradziony. Zaśmiał się szyderczo i pobiegł chyłkiem; przypominał szczura. Hiraga pochylił się i wrócił do stosunkowo bezpiecznej japońskiej wioski - bezpiecznej, jeśli hultaje i pijacy nie rozrabiali. Mieszkańców wioski nie chronili strażnicy ani policja. Tylko od czasu do czasu główną ulicą przechodził patrol armii lub floty, ale w przypadku burdy rzadko brał stronę wieśniaków. Doprowadzenie do tej transakcji zajęło Hiradze wiele dni - oczywiście nie mógł prosić o pomoc Tyrera, a w Yoshiwarze nikt nie miał broni. - Tylko gai-jinowie ją mają, Hiraga-san, tak mi przykro - wyjaśniła Raiko zaniepokojona. - To niebezpieczne dla cywilizowanej osoby, gdyby ją z tym złapali. - Jeśli mój kuzyn chce mieć broń, to mu ją załatw, Raiko - powiedział Akimoto szczerząc zęby. - Możesz wszystko załatwić, nel Jako zapłatę wezmę cię do łóżka... za darmo. Uchylił się, kiedy rzuciła w niego poduszką. Roześmieli się oboje. - Ach, Hiraga-san, tak mi przykro - oznajmiła Raiko poruszając wachlarzem. - Błagam pana o zabranie tego niegrzecznego człowieka, dwie moje dziewczyny już poprosiły o dzień wolnego, by ukoić swoje jin po napadzie jego jang... - Może powinieneś zmienić decyzję - powiedział poważnie Akimoto, kiedy zostali sami we dwóch. - Pozwól, bym spróbował namówić Oriego, by się z nami spotkał. Hiraga potrząsnął głową. Był rad z towarzystwa swego dobrodusznego kuzyna. - Ori ma rewolwer i użyje go przeciw nam, gdy tylko nas zobaczy. Wszelkimi sposobami próbowałem go wywabić z Miasta Pijaków i nie udało mi się. Zasadzę się na niego z bronią i zaatakuję. Wszyscy posądzą o to jakiegoś gai-jina. Wkrótce Ori znowu spróbuje dopaść tej dziewczyny, a wtedy będę tu skończony. - Może zmęczy się czekaniem. Ludziom z wioski kazano na niego baczyć i najsurowiej zabroniono przemycania go do Osiedla drogą morską. - Któż by ufał chłopom? - Kiedy zdobędziesz rewolwer, pozwól, żebym ja to zrobił - rzekł poważnie. Akimoto był znacznie wyższy od Hiragi. Gdy tu wreszcie przybył, nie poznał Hiragi, co zrobiło na nim tak duże wrażenie, że również ściął włosy. 505 Hiraga, udając przejezdnego chińskiego kupca z Hongkongu, zaczepił na plaży jakiegoś marynarza. Dobili interesu pod jednym warunkiem wstępnym: żeby rewolwer nie był kradziony. Ale oczywiście, wiadomo było, że będzie kradziony... Akimoto czekał na Hiragę w bocznej uliczce wioski przed chatą, którą wynajęli na miesiąc. - liii, kuzynie, proszę, wybacz mi - powiedział ze śmiechem Akimoto - nie muszę pytać, czy go masz, ale wyglądasz tak zabawnie w tym ubraniu, że gdyby nasi towarzysze shishi cię zobaczyli... Hiraga wzruszył ramionami. - W ten sposób mogę uchodzić za jednego z kulisów gai-jina z jakiegoś tam kraju. Kulisi wszelkiej maści i wszyscy gai-jinowie w Mieście Pijaków się tak ubierają. - Poprawił spodnie, które uwierały go w kroczu. - Nie mogę zrozumieć, jak mogą przez cały czas nosić na sobie takie ciężkie ubrania, takie ciasne spodnie i bluzy. A kiedy jest gorąco, iiii, to straszne, pot leje się z ciebie strumieniami. - Rozmawiając, sprawdzał działanie kolta, ważył go w dłoni, celował. - Ciężki. - Sake? - Dziękuję. Chyba sobie odpocznę do zachodu słońca. - Naładował rewolwer. Pociągnął trochę sake i położył się, zadowolony z siebie. Zamknął oczy. Rozpoczął medytację. Kiedy się uspokoił, pozwolił swym myślom dryfować. Po chwili spał. Zbudził się o zachodzie słońca. Akimoto wciąż pełnił straż. Hiraga spojrzał przez okienko. - Nie będzie dziś burzy ani deszczu - orzekł, a potem wyciągnął chustę i obwiązał ją dokoła głowy, jak to widział u gai-jinów z niskich klas i marynarzy. - A teraz co? - Akimoto nagle przejął lęk. __Teraz Ori - powiedział Hiraga, chowając broń za pasem - teraz Ori. Jeśli nie wrócę, ty go zabijesz. Wieśniacy na ulicach przeważnie go nie rozpoznawali, a ci, którzy go rozpoznali, kłaniali się nerwowo* nie jak samurajowi, ale jak gai-jinowi, zgodnie z tym, co im przykazano. W jego europejskim stroju większość gai-jinów wzięłaby go za jeszcze jednego kupca eurazjatyckiego lub chińskiego z Hongkongu, Szanghaju czy Manili. Jego ubranie świadczyło o pozycji i bogactwie. - Nie zapominaj, Nakama-san - stale ostrzegał go Tyrer - że eleganckie ubranie nie ochroni cię przed napastowaniem i obelgami ze strony rozmaitych mętów, jeśli pójdziesz sam do Miasta Pijaków czy gdziekolwiek indziej. Gdy shoya zawiadomił, że Ori go nie posłuchał, Hiraga wybiegł gniewnie szukać dawnego towarzysza w Mieście Pijaków. Miał wtedy na sobie ubranie od Tyrera. Prawie natychmiast osaczyła go hałaśliwa grupa podpitych męż- 506 czyzn; zaczęli drwić i przeklinać, a potem go zaatakowali. Tylko dzięki znajomości jujitsu, sztuki obcej gai-jinom, wyszedł z opresji. Wycofał się, wrząc z gniewu i zostawiając za sobą dwie rozbite głowy i jednego człowieka zupełnie unieruchomionego. - Dowiedz się dokładnie, gdzie przebywa Ori-san! Natychmiast! - rozkazał shoyi. - Co robi i jak żyje. Następnego dnia shoya narysował prymitywną mapę. - Dom znajduje się tutaj, w tym rogu, zwrócony frontem do morza, obok przystani. Śpią w nim i piją osoby bardzo niskiego stanu. Ori-san wynajmuje pokój i jak mi mówiono, płaci podwójną stawkę. To bardzo nieciekawe miejsce, Hiraga-san, pełne złych ludzi. Nie możesz pójść tam nie przygotowawszy sobie jakiegoś planu. Czy to takie ważne, by stąd wyjechał? - Tak. To duże ryzyko dla waszej wioski, że on tu mieszka. - So ka! Dwa dni później shoya powiedział mu, że tej nocy dom Oriego spłonął; w ruinach znaleziono szczątki trzech mężczyzn. - Mówiono mi, że jednym z nich był jakiś "tubylec" - powiedział swobodnie shoya. - Szkoda, że cały ten plugawy teren nie został zniszczony, razem ze wszystkimi przebywającymi tam gai-jinami. - Właśnie. Tak więc życie znowu stało się spokojne. Hiraga nadal spędzał czas z Tyre-rem, zadowolony, że go uczy i sam się wielu rzeczy dowiaduje, nieświadom tego, jak ogromnie ważne są jego informacje dla Tyrera, sir Williama i McFaya. Pewnego razu spędził z Tyrerem pół dnia na brytyjskiej fregacie. To, co ujrzał, wstrząsnęło nim i umocniło go w postanowieniu, by dowiedzieć się, jak ci pogardzani przez niego ludzie mogli wynaleźć i wyprodukować takie niewiarygodne maszyny i okręty, jak ten nikczemny lud z takiej malutkiej wyspy, mniejszej od Nipponu -jeśli znowu wierzyć słowom Tyrera - mógł zgromadzić ogromne bogactwa i posiadać tak wiele statków, armii i fabryk i jednocześnie opanować wszystkie drogi morskie i znaczną część świata gai-jinów. Tej nocy zalał się w sztok; myśli mu się kłębiły - to błądziły po szczytach, to za chwilę spadały w przepaść. Jego wiara w absolutną niezwyciężoność bushidó i Krainy Bogów została mocno podważona. Wieczory spędzał przeważnie z Akimoto w Yoshiwarze lub ich wioskowej melinie; snuł plany, dzielił się swoją wiedzą na temat gai-jinów, ale nie ujawniał swego niepokoju. Bezustannie zaciskał sieć wokół Tyrera, zabawiając się nim. - Ach, tak mi przykro, Taira-san, kontrakt Fujiko zabiera wiere tygodni, z Raiko trudno się targować, kontrakt drogi, ma wieru krientów, wieru, tak mi przykro, ona zajęta dzisiaj, może jutro... Dwa tygodnie temu, ku wściekłości Hiragi, shoya odkrył, że Ori nie zginął w pożarze. 507 - Tak mi przykro, Hiraga-san, ale powiedziano mi, że Ori-san stał się nagle bogaty, wydaje jak daimyo. Teraz zajmuje kilka pokoi w innym szynku. - Ori bogaty? Jak to możliwe? - Przepraszam, ale nie wiem, panie. - Ale przecież wiesz, gdzie znajduje się ten nowy dom? - Tak, panie, tutaj, oto mapa, przepraszam, że... - Nie szkodzi - przerwał mu wściekły Hiraga - dziś w nocy spalcie go znowu. - Przepraszam, Hiraga-san, tym razem to nie będzie łatwe. - Shoya miał minę skruszoną, w duchu był równie wściekły jak Hiraga, że to pierwsze, tak proste działanie nie rozwiązało kwestii szalonego rónina; tym bardziej wściekły, że sam za wszystko zapłacił. - Dom jest odizolowany i wydaje się, że jest strzeżony przez wielu gai-jinów. Hiraga z lodowatym spokojem rozważał sytuację. Przez jednego z wieśniaków, sprzedawcę ryb w Mieście Pijaków, posłał Oriemu przymilny list. Pisał o tym, z jaką radością usłyszał, że Ori żyje, że nie zginął w okropnym pożarze, jak to mówiono. Cieszy go także, że doskonale się Oriemu powodzi. Pytał, czy mogliby się spotkać tego wieczora w Yoshiwarze, jako że Akimoto chciałby przedyskutować wielce ważne sprawy shishi. Ori odpowiedział natychmiast: "Ani w Yoshiwarze, ani nigdzie. Nie ma mowy, dopóki nie zostanie wykonany nasz plan sonnb-jbi: dziewczyna martwa, Osiedle spalone. Jeśli przedtem ty, Akimoto czy jakiś inny zdrajca ośmieli się podejść do mnie blisko, zostanie zastrzelony". - Zdaję sobie sprawę, że pożar nie był przypadkowy - zauważył Akimoto. - Oczywiście. Skąd ma pieniądze? - Mógł je tylko ukraść, net Na kolejne listy przychodziła ta sama odpowiedź. Próba otrucia nie powiodła się. Hiraga kupił więc rewolwer i ułożył plan. Dziś nadszedł właściwy moment. Noc była idealna. Ostatnie promienie słońca prowadziły go przez Ziemię Niczyją i po śmierdzących ulicach usianych niebezpiecznymi wybojami. Minęło go kilku ludzi, prawie na niego nie patrząc, czasami tylko przekleństwem spędzali go z drogi. Ori sięgnął na chybił trafił do leżącego na stoliku przy łóżku woreczka z monetami i wyciągnął jedną. Obcięty meks, obecnie wart połowę swej wartości. Choć było to pięć razy więcej od uzgodnionej ceny, wręczył monetę nagiej kobiecie. Jej oczy zabłysły, dygnęła w ukłonie, mamrocząc w kółko uniżone podziękowania. - Jezdeś prawdziwy gość, kochasiu. Patrzył roztargniony, jak kobieta wciąga postrzępioną starą sukienkę. Zastanawiał się zdumiony, co on tutaj robi. Wszystko w tym pokoju napawało go 508 wstrętem: łóżko, dom i całe to miejsce, a również blade ciało tej kobiety obcej rasy, obwisłe pośladki, które miały -jak wcześniej fantazjował - uśmierzyć ogień przyprawiający go o szaleństwo. Stało się przeciwnie: tylko zaostrzyło to jego pożądanie; nie można tego było w żaden sposób porównać z NIĄ. Kobieta nie zwracała na niego uwagi. Wykonała swą pracę, pozostały tylko do wymamrotania zwyczajowe podziękowania i kłamstwa na temat sprawności mężczyzny - w tym przypadku nawet nie kłamstwa, gdyż to, czego nie dostawało jego narządowi jeśli chodzi o wielkość, Ori nadrabiał siłą i wigorem. Trzeba było jeszcze wyjść i zachować swą świeżą fortunę nie narażając się na dalsze kłopoty. Sukienka zwisała na jej chudych, nagich ramionach i omiatała wytarty dywan, który częściowo przykrywał nie heblowane deski podłogi. Porwana halka. Nie nosiła majtek. Gładkie brązowawe włosy i mnóstwo różu. Wyglądała na czterdziestkę, a miała lat dziewiętnaście - łobuziara z Hongkongu, wychowująca się na ulicy, rodzice nieznani, sprzedana osiem lat temu przez macochę do "Domu Wanczaj". - Chcysz, bym wróciła jutro? Chcysz? Wzruszył ramionami i wskazał na drzwi. Zranione ramię już się zagoiło i doszło do najwyższej możliwej formy. Nigdy nie osiągnie dawnej siły ani szybkości we władaniu mieczem, lecz wystarczy to w starciu z przeciętnym szermierzem i wystarczy, by posługiwać się pistoletem. Jego derringer leżał na stole, zawsze w zasięgu ręki. Kobieta zmusiła się do uśmiechu i wycofała, mamrocząc podziękowania, zadowolona, że uniknęła bicia lub obrzydliwych praktyk, których się bała. - Nie martw się, Gerty - pocieszała ją burdelmama. - Kitajce są jak wszyscy inni, a ten sukinsyn ma szmal, więc daj mu, co chce, daj mu to szybko, jest bogaty, więc daj mu dobrze. Nie musiała robić nic szczególnego - stoicko znosiła jego gorączkowe miotanie się i wydawała tylko nieodzowne pomruki udawanej przyjemności. - Do następnego, kochasiu. Wyszła, schowała meksa w poplamiony stanik, który ledwie zakrywał jej sflaczałe piersi. Zacisnęła w dłoni monetę wartą dwadzieścia razy mniej. Na zewnątrz czekał na podeście schodów Timee, brutalny eurazjatycki marynarz, krwi mieszanej, głównie jednak chińskiej. Zamknął drzwi i schwycił ją. - Trzymaj pysk, ty francowata kurwo - zasyczał, siłą rozwierając jej dłoń i biorąc monetę. Potem przeklął ją gardłowo po chińsku i po angielsku za ten nędzny zarobek: - Ajajaj, dlaczego nie zadowoliłaś szefa? - Wymierzył jej policzek, a ona potknęła się i omal nie spadła ze schodów. Gdy była bezpieczna, odwróciła się i przeklęła soczyście i z nienawiścią. - Powiem mamci Fortheringill na ciebie, ona ci da! Timee splunął za nią, zapukał i znowu otworzył drzwi. - Musume dobry, szef, heja? - spytał z obłudną grzecznością. 509 Ori siedział przy zniszczonym stole obok okna. Miał na sobie koszulę z grubego sukna i spodnie do kolan, łydki i stopy gołe, w pochwie przy pasie krótki sztylet. Woreczek z monetami leżał na stole. Zauważył, jak oczy tamtego zwężają się na widok pieniędzy. Niedbale wyciągnął jeszcze jednego meksa i rzucił barczystemu mężczyźnie. Ten złapał go wprawnie, z szacunkiem pochylił głowę i uśmiechnął się z przymusem. Kilka zębów, które mu jeszcze pozostały, było połamanych i żółtych. - Dzięki, pane. Zryć? - Potarł się po wielkim brzuchu. - Zryć, waka-rimasu kał - Porozumiewali się językiem gestów i odrobiną pidginu; on był głównym ochroniarzem, drugi obserwował z baru dolne piętro, a trzeci czuwał w uliczce. Ori potrząsnął głową. - Nie - odparł, używając zasłyszanego słowa. - Piw-u - dodał i odprawił go gestem. Kiedy został sam, popatrzył przez okno. Szyba była popękana, upstrzona przez muchy i wybita w rogu. Okno wychodziło na oblazłą fasadę innego zdezelowanego hotelu oddalonego o dziesięć stóp. Powietrze śmierdziało i Ori czuł brud na skórze. Przejmował go wstręt na myśl o tamtym kobiecym ciele w spoconym, bliskim dotyku, bez szans na cywilizowaną japońską kąpiel po wszystkim. Owszem, mógłby z łatwością wykąpać się w wiosce, kilkaset jardów dalej, za Ziemią Niczyją. Ale wtedy ryzykowałby, że natknie się na Hiragę i jego szpiegów. Tylko na to czekają, pomyślał. Hiraga i Akimoto, i wieśniacy; wszyscy zasługują na ukrzyżowanie jak pospolici zbrodniarze za to, że próbują przeszkodzić w wykonaniu mego wielkiego projektu. Męty! Ośmielili się wzniecić pożar, w którym miałem zginąć, poważyli się zatruć rybę... iiii, karma, że kot ją ukradł, zanim zdołałem mu przeszkodzić, i w kilka chwil umarł, wymiotując. Od tego czasu jadał rzadko, wyłącznie ryż, który własnoręcznie przyrządzał w garnku na ruszcie, z odrobiną pokrajanej ryby lub mięsa, przygotowanych dla innych stołowników i klientów baru. Żeby się dodatkowo zabezpieczyć, kazał, by Timee kosztował tych potraw w jego obecności. Jedzenie jest obrzydliwe, to miejsce jest obrzydliwe, ta kobieta obrzydliwa i zanim zwariuję, wytrzymam tu najwyżej jeszcze kilka dni. Potem popatrzył na woreczek z monetami i wargi rozchyliły mu się w ironicznym uśmiechu. Tej nocy gdy wybuchł pożar w tamtej ruderze, Ori spał na koi w małej, nędznej i brudnej alkowie z tyłu baru. Wydał na to resztkę pieniędzy. Znacznie wcześniej, nim w gospodzie obudzili się inni, zmysły Oriego wyostrzone w jakichś dwudziestu pożarach, które przeżył od czasów dzieciństwa, ostrzegły go o niebezpieczeństwie. Otworzywszy oczy zobaczył, że płomienie liżą już drewniane schody ponad nim i zauważył, jak ktoś wrzuca do głównej sali baru banię oleju z płonącą szmatą zatkniętą w szyjce. 510 Przerażony pies pędził susami w dół schodów. Na dole dołączył do dwóch kotów szukających gorączkowo drogi ucieczki. Zwierzęta w trójkę zaczęły miotać się po pokoju, przewracając butelki z alkoholem, które rozbijały się na wyłożonej kamieniami podłodze, podsycając płomienie. Z zatłoczonego pokoju na górze zaczęły dochodzić wrzaski. Półnadzy mężczyźni w panice spływali kaskadą po schodach. Kiedy wypadali na ulicę, lizały ich płomienie. Jęzor ognia wzleciał w górę po suchych jak hubka ścianach i balustradzie schodów. W sali baru zrobiło się piekielnie gorąco, powietrze parzyło, wywołany żarem podmuch rozniecał morderczy żar. Odrzwia frontowych drzwi zapłonęły wściekle, płomienie utworzyły ścianę. Mężczyźni pędzili wśród ognia na złamanie karku po schodach, wrzeszcząc i depcząc się wzajemnie w panice. Na kilku z nich płonęło ubranie, które w pośpiechu na siebie zarzucili. Od chwili wzniecenia pożaru upłynęły zaledwie minuty, lecz ogień wziął już całkowicie we władanie skazany na zagładę budynek. W swoim kąciku Ori nie czuł strachu. Wiedział, jak postępować w czasie pożarów. Schylony tuż nad podłogą, bezpieczny poza kłębiącym się dymem, usta zakrył natychmiast zmoczoną w piwie szmatą. Drogę ucieczki zarejestrował automatycznie w chwili, gdy pierwszy raz wszedł do tego pomieszczenia. Wymogi bezpieczeństwa mówiły, by nie poddawać się panice - droga ewakuacji prowadziła przez małe, zamknięte okiennicami okienko, położone daleko od schodów, wychodzące na tylną uliczkę. Właśnie miał zamiar zerwać się i pobiec, gdy zobaczył korpulentnego właściciela gospody w koszuli nocnej i szlafmycy, w towarzystwie innych przerażonych ludzi; ściskał pod pachą żelazną kasetę i przedzierał się w dół schodów. Wściekle zepchnął w płomienie innego człowieka, który zagradzał mu drogę, ale za chwilę te same płomienie zamieniły go w wyjącą pochodnię i wraz z dwoma jeszcze ludźmi pogrzebały w płonącym zawalisku schodów, które runęły, skutecznie odcinając drogę ucieczki. Kaseta wypadła z bezradnych rąk i rąbnęła o podłogę. Jeden z mężczyzn, poważnie poparzony, wytoczył się z ognia ku wyjściu. Płomienie łapczywie pochłonęły właściciela i dwóch innych ludzi i zdawały się równie łapczywie sięgać po kasetę. Ori rzucił się bez wahania przez ogień, złapał kasetę i pomknął do okna. Z łatwością rozepchnął przegniłe okiennice i znalazł się bezpieczny na świeżym powietrzu w uliczce na tyłach gospody. Skulił się i pobiegł do płotu naprzeciwko, sforsował go i wciąż pochylony, pobiegł zygzakiem przez Ziemię Niczyją ku opuszczonej studni. Kiedy już się tam znalazł wraz ze swoim ciężarem, spojrzał czujnie do tyłu. Płomienie strzelały ku niebu. Ludzie miotali się krzycząc i przeklinając. Dwóch mężczyzn skoczyło z górnych okien gospody. Inni niosąc wiadra z wodą zaczęli polewać sąsiednie szopy i budynki, wołając o pomoc. Oriego nikt nie zauważył. Kiedy hałas się wzmógł na tyle, by zagłuszyć jego działania, Ori znalazł 511 żelazny pręt, podważył wieko kasety i otworzył ją, cały czas odpędzając roje komarów i nocnych owadów. Na widok ukrytego w środku skarbu krew uderzyła mu do głowy. Szybko wepchnął dwa woreczki z monetami do kieszeni spodni, a trzeci w kieszeń bluzy. Bardzo starannie zakopał kilkanaście pozostałych woreczków, a w jeszcze innym miejscu - kasetę. Następnego ranka wędrował po Mieście Pijaków, aż znalazł nową gospodę, z dala od wypalonych ruin. Dziesięć meksów do dłoni właściciela i waga monet pozostałych w woreczku poskutkowały - Ori od razu dostał duży pokój, który sam wybrał, i zyskał usłużność karczmarza. Mężczyzna o głęboko osadzonych świecących niebieskich oczach - zupełnie jak jej oczy, pomyślał Ori, czując nagły przypływ krwi w lędźwiach - wskazał na woreczek. - Zarąbią cię z tym towarem, młody żółtku. Ori nie zrozumiał słów, ale ich sens stał się jasny, kiedy mężczyzna przedstawił mu Timee'a. Pojął również, że jeśli Timee zostanie należycie opłacony, właściciel też należycie opłacony, będzie miał tu zapewnione absolutne bezpieczeństwo, na ulicy również, a kiedy wyjdzie, nikt nie ośmieli się wkroczyć do jego pokoju. Chcąc się ubezpieczyć, gdyż zdawał sobie sprawę, że ryzykowne jest obdarzenie tych ludzi zaufaniem, Ori za pomocą gestów cierpliwie objaśnił, że te dwa woreczki są jedynie drobną cząstką jego bogactw, których strzegą pilnie w wiosce, i że jest gotów hojnie płacić za ochronę i za wszystko, czego zażąda. - Ty jesteś szef, po prostu mów, co ci trza, a będziesz to miał. Ja nazywam się Bonzer i jestem Australijczykiem. - Tak jak prawie każdy w Mieście Pijaków, stale drapał miejsca po ukąszeniach pcheł i wszy. Miał tylko kilka koślawych zębów i śmierdział. - "Szef? To oznacza ichibaril Numer Pierwszy. Wakarimasu ka? - Hai, domo. Hałas otwieranych drzwi wytrącił go z rozmyślań. Timee przyniósł cynowy kufel z piwem. - Szefie, idę po swoje żarcie. - Kaszlnął. - Żarcie, jedzenie, wakarimasu kał - Hai. Piwo zaspokoiło pragnienie, nie podziałało jednak na Oriego kojąco. Nie mogło też się równać z piwem z wioski. Ani z piwem w domu, w Satsumie, ani w Yoshiwarze, ani w kanagawskiej "Gospodzie Północnych Kwiatów". Ani w innych miejscach. Tracę rozum, myślał oszołomiony. Ta dziwka gai-jinów ze skórą jak brzuch ropuchy, śmierdząca rybami, była gorsza niż najgorsza wiedźma, jaką miałem kiedykolwiek, a jednak dwukrotnie przeżyłem Chmury i Deszcz i chciałem więcej, i więcej. Co w nich jest takiego? Czy to ich niebieskie oczy, biała skóra i jasno-brązowe włosy na łonie...? Jeśli o to chodzi, ta dziwka nie różniła się tak bardzo od niej, we wszystkim innym różniła się ogromnie. Nieświadomie 512 szarpnął palcami krzyżyk ukryty na szyi. Wargi wykrzywił mu uśmiech. W tunelu oszukał Hiragę. Wyrzucił ostatniego złotego obana. Cieszę się, że zachowałem ten krzyżyk, by mi ją stale przypominał. I oddał mi jeszcze jedną przysługę: ci głupi gai-jinowie myślą, że jestem chrześcijaninem. Co takiego jest w ich kobietach, że doprowadza mnie to do szaleństwa? To karma, rzekł sobie w duchu, ostatecznie zdecydowany. Karma, że nie ma na to odpowiedzi, nigdy nie będzie odpowiedzi, jedynie... mogą jedynie wysłać ją na tamten świat. Wyobraził sobie, jak trzyma ją rękami za szyję, a swą męskość zatapia głęboko w jej ciele, i poczuł mrowienie i ból, choć dopiero co był z kobietą. Jeszcze raz pokój zaczął kołysać się wokół niego i zdawał się go miażdżyć. Ori opuścił stopy na podłogę, schował derringera do kieszeni, włożył skórzany kaftan i zszedł na dół. - Szef? Timee zakaszlał i wstał znad talerza wypełnionego ryżem i kawałkami mięsa. Chciał udać się razem z nim, lecz Ori gestem odesłał go na miejsce, drugiemu mężczyźnie kazał strzec górnych pomieszczeń i wyszedł na zewnątrz. Hiraga natychmiast go zobaczył. Siedział na ławce przed obskurnym barem po drugiej stronie ruchliwej, nie brukowanej ulicy. Przed nim stała pełna tykwa piwa. Otaczali go hałaśliwi mężczyźni: pili, stali lub zalani w trupa leżeli na ławkach; udawali się właśnie na noc do swych domów noclegowych bądź zmierzali ku ulubionym barom i szulerniom, które stłoczone tu tworzyły slumsy równie podłe, a nawet gorsze niż te w Londynie. Tłum był wielojęzyczny - Europejczycy, Azjaci, ludzie mieszanej rasy, robotnicy, wszyscy uzbrojeni przynajmniej w nóż i ubrani tak jak on, wracali z pracy po całodziennej harówce w warsztatach wyrabiających żagle lub osprzęt okrętowy. Niektórzy pracowali w warsztatach mechanicznych - to były zupełnie nowe zawody - lub w którymś z zakładów związanych z obsługą statków. Prócz żebraków i włóczęgów byli tam piekarze, rzeźnicy, piwowarzy i lichwiarze - wszyscy, którzy utrzymywali tę część Yokohamy lub z niej żyli, oddzieleni od wioski i od Miasta Lalusiów, jak nazywali sektor kupiecki. - W Mieście Pijaków - wyjaśniał wcześniej Tyrer Hiradze - mieszka może ze sto pięćdziesiąt dusz, większość z nich to łazęgi. Nie przestrzegają zbyt wielu zasad. Każdy jest odpowiedzialny za siebie, lecz biada temu, kogo przyłapią na kradzieży. Tłum zbierze się natychmiast i pobije go do nieprzytomności. Nie ma tam przedstawicieli prawa, czasami interweniują patrole armii i floty szukające dezerterów lub po prostu próbujące utrzymać pokój między żołnierzami obu rodzajów wojsk. Szynki z piwem i dżinem... ich dżin to właściwie bimber, który cię zabije, jeśli nie będziesz ostrożny... są otwarte, dopóki mają klientów, tak samo jak jaskinie hazardu. Nie próbuj z nich korzystać ani z zakładu pani Fortheringill, ona nienawidzi Japończyków za 33 - Gai-jin 513 Yoshiwarę; uważa, że Japonki psują jej cennik... niech je Bóg błogosławi. Niedaleko Bramy Południowej przy Uliczce Świń znajduje się najgorsza część Miasta Pijaków. Nigdy tam nie byłem, ty też się trzymaj z daleka, gdyż właśnie tam wegetują ci najbardziej zdeprawowani i zgubieni. Opium, żebracy, męty, męskie prostytutki. Rzeźnia. Cmentarz. Choroby. I mnóstwo szczurów... Hiraga zrozumiał niewiele z tych informacji, mimo to nabrał ochoty, by obejrzeć wszystko na własne oczy. Dzisiaj nadarzyła mu się pierwsza okazja. Gdy szedł za Orim, dotarło do niego kilka wypowiedzianych mimochodem przekleństw, nie wiadomo nawet, czy skierowanych pod jego adresem. Poza tym nikt go nie zaczepiał. Niebo ciemniało, ale dla Hiragi było jeszcze dość jasno. Jego zwierzyna szła pozornie bez celu zakosami ku wybrzeżu, bez ochroniarzy, przed którymi ostrzeżono Hiragę. Ogarniało go coraz większe podniecenie. W kieszeni ręka sama układała mu się na rewolwerze. Palce go świerzbiły, by chwycić broń, wymierzyć i pociągnąć za spust, zlikwidować tego, który zagrażał jego przyszłości. Potem rozpocząłby kontrolowany odwrót przez Ziemię Niczyją lub wzdłuż plaży w bezpieczne miejsce, do przedstawicielstwa. Zbliżali się właśnie do małego placu obok promenady i wybrzeża, gdzie bary, knajpy i noclegownie kusiły klientów. Był to kraniec Osiedla, jego najwęższa część, wtłoczona między morze i płot przy Bramie Południowej. Tak jak przy Bramie Północnej płot był mocny, wysoki i wybiegał daleko w morze. Można było wyjść jedynie przez dobrze strzeżoną Bramę Południową. Na placu panował tłok: żołnierze, marynarze, kupcy brytyjscy; Francuzi, Amerykanie, Rosjanie i Eurazjaci. Ori przecisnął się i stanął na skraju promenady. Patrzył na morze, tłuste i czarne, pokryte trzystopowym rozkołysem. Na pomocy, w odległości pół mili, zobaczył zapalające się światła w faktoriach, w Przedstawicielstwie Francji i na górnym piętrze u Struanów. Dzisiaj? Czy to dzisiaj powinienem spróbować? Nogi same zaczęły nieść go w tamtym kierunku, gdy nagle gdzieś z kilku stóp pod powierzchnią natarł gwałtowny huk jakby pędzącej nawałnicy. Ziemia zafalowała, a on, jak wszyscy inni na placu, zachwiał się i czując mdłości, opadł na dłonie i kolana. Ziemia zadrżała, wzniosła się, opadła i uspokoiła. Nastąpiła chwila ciszy, która zdawała się wyć aż pod niebiosa. Ktoś zaskomlał, ktoś krzyknął, ktoś przeklinał. A potem dopadł ich drugi wstrząs. Znowu ziemia cofnęła się, nie aż tak jak poprzednio, choć też dość znacznie, a wstrząsy trwały i trwały. Grunt się podniósł, zadrżał i uspokoił. Z dachu sypnęła kaskada dachówek. Ludzie rozpierzchli się biegiem lub zaczęli pełznąć do bezpiecznych miejsc. Znowu cisza, niemal dotykalna, ludzie cisi, mewy ciche, zwierzęta ciche. Ziemia czeka, wszyscy czekają. Przytuleni do gruntu szepczą modlitwy, przeklinają modląc się. Czekają. 514 - Czy to się skończyło, na miłość boską? - krzyknął ktoś. - Tak... - Nie... Znowu łoskot. Trwożne zawodzenia. Hałas narastał, ziemia skręciła się i zakrzyczała. Kilka chałup się zawaliło. Wołanie o pomoc. Nikt się nie ruszył. Jeszcze raz wszyscy wstrzymali oddech. Czekali. Jęki, modły, skomlenia, błagania i przekleństwa. Czekanie na następny wstrząs. Nie nadchodził. Jeszcze nie teraz. Chwile przerodziły się w wieczność wypełnioną oczekiwaniem. Potem Ori wyczuł, że to już koniec i jako pierwszy wstał na nogi. Serce mu tańczyło - jeszcze tym razem nie umarł, jest żywy i nietknięty, bezpieczny, narodzony po raz drugi. Instynktownie przygotował się na kolejne niebezpieczeństwo - na uderzenie ognia, który normalnie wybuchał po trzęsieniu ziemi i niósł to największe ryzyko, jakie należało przetrzymać. Każde trzęsienie ziemi znaczyło zagładę dla jednych, a odrodzenie dla innych. Od niepamiętnych czasów było tak właśnie traktowane przez wszystkich mieszkańców Krainy Bogów, zwanej również Krainą Łez. Nagle żołądek Oriego doznał własnego trzęsienia i podskoczył mu pod gardło. Z drugiej strony placu, ponad ciżbą przywartych wciąż do ziemi ludzi, z których wielu wymiotowało i przeklinało, zobaczył Hiragę - stał samotnie i obserwował go. Pięćdziesiąt jardów za Hiragą stało kilku samuraj-skich strażników - niektórzy z nich z ciekawością przyglądali się im obydwu. W tej samej prawie chwili, gdy Ori poczuł, że trzęsienie ziemi ustało i podniósł się na nogi, Hiraga i samurajowie spontanicznie zrobili to samo, również doznając uczucia ekstatycznej ulgi i odrodzenia. Hiraga nawet nie uświadomił sobie, że stoi, dopóki nie zobaczył, że Ori na niego patrzy. Z zaciętym wyrazem twarzy natychmiast ruszył w kierunku Oriego przez budzący się do życia plac, gdzie ludzie hałaśliwie gramolili się lub już wyprostowani stawiali niepewne kroki. Ori na ślepo zaczął biec, lecz przestraszeni i gniewni mężczyźni, niektórzy śmiejąc się histerycznie, inni zawodząc podziękowania Bogu, przegrodzili mu drogę ucieczki - a Hiradze drogę pościgu. - Co, do cholery, z tobą... - krzyczano. - Dlaczego się, psiakrew, rozpychasz! - Hej, a to cholerny Japoniec! Wtem ktoś ryknął: - Pożar! Patrzcie! Ori, tak jak wszyscy inni, spojrzał ku pomocy. Na drugim końcu promenady stał w ogniu jakiś budynek. Rozpoznał go jako piętrową siedzibę firmy Struanów. A może sąsiedni dom. Nie zwracając na nikogo uwagi, biegiem wyrwał się z tłumu. Hiraga przepchnął się za nim, lecz w tej samej chwili runął pobliski szynk. Mężczyźni na ulicy zakotłowali się. Hiraga upadł i potoczył się pod nogi 515 tratujących go ludzi. Walcząc w ciżbie, zdołał wstać. W tej części placu panował ogólny zamęt, ludzie kłębili się bez celu, blokując mu przejście. Przez sekundę znowu zobaczył Oriego, a potem ruiny szynku zapłonęły, tłum zafalował i pochłonął go. Kiedy się uspokoiło, Hiraga wycofał się i krążąc utorował sobie drogę do skraju placu. Jednak wbrew jego oczekiwaniom Ori nie biegł promenadą ku pożarowi ani nie szedł po plaży; zniknął. W firmie Struanów Jamie McFay pędził w półmroku po schodach. W dłoni dzierżył lampę naftową. Całą klatkę schodową oświetlał tylko jeden kandelabr, pijacko rozkołysany od wstrząsów. Wokół rozlegały się okrzyki niepokoju i wołania: "Pożar!" McFay wpadł na piętro, pobiegł korytarzem i pchnął drzwi apartamentu Struana. - Tai-panie, czy wszystko w porządku? W pokoju panował mrok i tylko złowieszczo migała poświata, tańcząca na zasłonach w oknach. Struan leżał na podłodze, oszołomiony, ubrany częściowo do kolacji. Potrząsał głową, próbując zorientować się w sytuacji. Obie lampy naftowe zostały stłuczone, pozbawiony osłony knot jednej z nich, leżącej za biurkiem, potrzaskiwał na zalanym naftą dywanie. - Myślę, że tak - wydyszał. - Musiałem uderzyć o coś głową, gdy się przewróciłem. Wielki Boże, Angelikue! - Posłuchaj, pozwól, że ci pomogę... - Dam sobie radę, sprawdź, co z nią, Jamie! Jamie szarpnął za klamkę drzwi łączących oba apartamenty. Zaryglowane z drugiej strony. W tej samej chwili zajął się dywan. Struan odpełznął na bok, klnąc z bólu, lecz zanim płomień zdołał się rozprzestrzenić, Jamie go zadeptał. Pośpieszył, by pomóc Struanowi wydostać się z miejsca zagrożonego ogniem i powlókł go brutalnie. - O, Jezu, uważaj, Jamie! - Przepraszam, przepraszam, nie... - Nie szkodzi - wydyszał Struan, czując dźgający ból w boku, który uraził sobie w czasie upadku, tępy ból w żołądku, którego przedtem nigdy nie czuł, i zwykły ból pod zagojoną, lecz wrażliwą blizną. - Gdzie wybuchł pożar? - Nie wiem. Byłem na dole, gdy... - Później... Angelikue! Jamie wybiegł z pokoju. Zaczął kasłać od duszącego dymu wydobywającego się z oddalonego końca korytarza. Załomotał w jej drzwi, a potem poruszył klamką - też zaryglowane od wewnątrz. Walnął ramieniem obok ościeżnicy i drzwi się rozwarły. Buduar był pusty, jedna lampa naftowa leżała przewrócona, knot się palił, a nafta kapała na zasłony przy biurku. Druga leżała 516 rozbita na podłodze, wszędzie rozlana nafta. Zgasił płonący knot i wbiegł do sypialni. Angelikue wyciągnięta na swym łożu, równie blada jak jej peniuar, utkwiła oczy w kołyszącym się naftowym żyrandolu, który świecił niedorzecznie i wesoło. - Wszystko w porządku, Angelikue? - Och, Jamie... - powiedziała z wahaniem. Jej głos dobiegał jakby z daleka. - Tak, wszystko w porządku, po prostu... po prostu położyłam się, nim zaczęłam się ubierać do kolacji i wtedy pokój zaczął drżeć. Ja, ja myślałam, że śnię, a potem lampy się potłukły i... mon Dieu. Odgłos ruszającego się budynku przestraszył mnie najbardziej... Och, czy Malcolm... - Tak, ubierz się jak najszybciej. Pośp... Przerwał mu żałobny dźwięk dzwonu pożarowego w pobliskim kapitanacie portu. Angelikue poczuła dym i przeraziła się. Usłyszała stłumione krzyki z zewnątrz, zobaczyła czerwoną poświatę przenikającą przez zasłony w oknie. - Palimy się? - W tej chwili nie ma powodu do obaw, jednak lepiej będzie, jak się szybko ubierzesz i pójdziesz do sąsiedniego pomieszczenia. Odrygluję łączące was drzwi. Wybiegł. Angelikue wyślizgnęła się z łóżka. Pod peniuarem miała pantalony i gorset z fiszbinami. Pośpiesznie weszła w krynolinę, która wcześniej została dla niej ułożona, i chwyciła szal. - Ma się dobrze, tai-panie - usłyszała głos Jamiego, kiedy odryglował drzwi. - Ubiera się. Pozwól, że pomogę ci zejść... - Kiedy ona będzie gotowa. Jamie zaczął coś mówić, lecz zmienił zdanie. Obaj ciągle pamiętali starcie przy obiedzie i żaden z nich nie był. gotów do kompromisu. Jamie otworzył okienko. Na dole w ogrodzie od frontu i na ulicy tłoczyli się urzędnicy i służba. Wśród nich Vargas, gapie i osoby z różnych przedstawicielstw. Nie dostrzegł płomieni. - Vargas! - krzyknął. - Gdzie się pali? - Nie jesteśmy pewni, senhor, u nas to chyba tylko część dachu. Są tam już strażacy wraz z kapitanem. U Brocka płonie pierwsze piętro. Z pokoju Malcolma Jamie nie mógł tego zobaczyć, pobiegł więc do buduaru Angelikue i odciągnął zasłony. Ogień na dobre rozgorzał w budynku Bro-cków - piętrowym domu, konstrukcją przypominającym budynek Struanów - w tej jego części, gdzie najprawdopodobniej znajdowały się główne sypialnie. Dym kłębami buchał przez otwarte okna. McFay widział ludzi podających sobie wiadra z wodą i próbujących ugasić pożar pod komendą Norberta Greyfortha - drużyny strażackie Brocków szkolono tak samo często i bezlitośnie, jak Jamie ćwiczył swoje w firmie Struanów. Miotane bryzą płomienie sięgały przez przerwę między budynkami. 517 Takie właśnie moje szczęście: spłonąć od ich pieprzonego pożaru, myślał z goryczą, wychylając się przez okno. - Vargas! - krzyknął - weź ludzi i wodę tu na górę. Polewajcie tę stronę! Kiedy się z tym uporacie, pomóżcie Norbertowi. Mam nadzieję, że sukinsyn spłonie wraz z całą firmą Brocków. To by raz na zawsze rozwiązało sprawę tego głupiego pojedynku. Nie widział ze swego miejsca innych pożarów, oprócz jednego przy promenadzie w Mieście Pijaków i dwóch w Yoshiwarze. Swąd płonącego drewna, nafty, ubrań i smoły pokrywającej dachy tłumił inne zapachy, choć bryza niosła woń morskiej soli. McFay musiał obserwować budynek Brocków i zagrażający stamtąd ogień. Wiatr miotał płomienie coraz bliżej. Jamie chciałby je ugasić siłą woli. Bał się ognia - zagroda, gdzie się urodził, spłonęła pewnej fatalnej zimowej nocy, kiedy był jeszcze dzieckiem. Jego ojciec był jak zwykle zalany w trupa, młodszy brat zginął w pożarze, on, matka i siostra ledwo uszli z życiem; prawie nic nie ocalało. Wkrótce potem musieli znaleźć się w przytułku i rozpoczęły się dla nich nędzne lata, aż uratował ich Campbell Struan, krewniak Dirka Struana. Właśnie na ziemi Campbella harował ich ojciec. - Vargas! Pośpiesz się, na miły Bóg! - Już idę, senhor! Teraz na promenadzie tłoczyli się ludzie gotowi udzielać rad, inni wykrzykując utworzyli szereg i podawali wiadra z wodą napełniane przy olbrzymim, łatwo dostępnym zbiorniku przeciwpożarowym z morską wodą. Jednostki armii dołączały do tłumu. Od Bramy Północnej biegli samurajowie, by pomóc - każdy pożar również dla nich stanowił zagrożenie. Na południu za kanałem jasno płonął dom w Yoshiwarze, wiatr niósł stamtąd hałasy i okrzyki trwogi, wydawało się jednak, że pożar został już opanowany. Nie wyglądał groźnie i dzięki Bogu, był umiejscowiony daleko od wszystkich miejsc, w których mogłaby przebywać Nemi. Pot spływał Jamiemu po plecach. Czuł ogromną ulgę, że Malcolm jest bezpieczny. Od obiadu siedział w biurze pogrążony w rozmyślaniach, wściekły, że ktoś zdradził informację o rekrutowaniu poszukiwaczy złota, wytrącony z równowagi, pełen niepokoju o pojedynek i o swoją przyszłość. Dotąd ani przez chwilę nie przypuszczał, że zostanie wplątany w podobną kłótnię czy zmuszony do opuszczenia Noble House lub Japonii przed przejściem na emeryturę za pięć lat, w dojrzałym wieku czterdziestu czterech lat, po dwudziestu pięciu latach służby, szczebel po szczeblu. Mogłoby się to najwyżej zdarzyć na skutek jakiegoś wypadku lub kłopotów ze zdrowiem. Teraz, gdy Tess Struan jest na niego wściekła, a Malcolm się od niego odwrócił, cała jego przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Martwił się, co robić. A potem wstrząsy przewróciły świat do góry nogami, znów uzmysłowiły mu dobitnie, że życie jest niepewne i nietrwałe. I kiedy 518 drgania ustały, i znowu mógł stać na nogach, gruczoły i pamięć o długu, jaki on i jego rodzina są winni Struanom, popędziły go na górę. Dławił go strach o bezpieczeństwo Malcolmą - przecież tak naprawdę to on tu za wszystko odpowiadał, a ten młodzieniec jest prawie inwalidą. Tai-pan? Przepraszam, Malcolmie, Norbert ma rację, twoja mamusia rządzi tu wszystkim. Gdybyś nie został ranny, pomknąłbyś do Hongkongu, jak ci kazała, nie wydarzyłyby się te wszystkie rzeczy, przejmowałbyś stery i po roku byłbyś... - Jamie... Czy mógłbyś to zapiąć? Obrócił się, nie rozumiejąc. W progu stała Angelikue, zwrócona do niego tyłem, podtrzymując z przodu nie dopiętą na plecach suknię. Omal na nią nie krzyknął. Ta cholerna suknia to idiotyzm, na miłość boską, palimy się! Jednak nie krzyknął, po prostu pośpiesznie zapiął górny guzik, owinął ją szalem i ponaglił, by przeszła do następnego pokoju, gdzie ona natychmiast rzuciła się w otwarte ramiona Struana. Obok drzwi przemknęła grupa ludzi z pełnymi wiadrami. - Lepiej, żeby pan wyszedł, tai-panie... - krzyknął ktoś. - Czas, by wyjść, tai-panie, dobrze? - Tak. Malcolm ruszył w kierunku drzwi najszybciej, jak potrafił. O dwóch laskach poruszał się wolno - niebezpiecznie powoli, gdyby naprawdę trzeba było uciekać - wszyscy troje zdawali sobie z tego sprawę, a sam Struan najlepiej. Na strychu nad nimi słychać było tupania, zapach dymu stał się silniejszy, wzmagając ich niepokój. - Jamie, wyprowadź Angelikue, ja wyjdę w swoim tempie. - Oprzyj się o mnie i... - Na miłość boską, zrób to, a potem wróć, jeśli już musisz! Jamie zaczerwienił się, wziął ją za rękę i obydwoje pośpieszyli korytarzem. Wymijali ich ludzie z pustymi wiadrami, inni szli chwiejnie do środka z pełnym obciążeniem. Gdy tylko Struan został sam, po omacku wrócił do swej komódki, przerzucił jakieś ubrania i znalazł buteleczkę napełnioną ponownie dziś po południu przez Ah Tok. Wychylił połowę brązowawej cieczy, zakorkował buteleczkę i z westchnieniem ulgi włożył ją do kieszeni surduta. Angelikue płynnie zbiegła ze schodów i wyszła frontowymi drzwiami. Z przyjemnością odetchnęła czystym powietrzem. - Vargas! - zawołał Jamie. - Zaopiekuj się przez chwilę panną Angelikue. - Oczywiście, senhor. - Proszę mnie na to pozwolić, monsieur - rzucił wielkopańsko francuski oficjel, Pierre Vervene. - Odprowadzę mademoiselle Angelikue do naszego przedstawicielstwa. Będzie tam mogła bezpiecznie poczekać. - Dzięki. - Jamie pośpieszył z powrotem do domu. 519 Teraz już zobaczył, że płonie dach, niezbyt gwałtownie w tej chwili, lecz dość blisko od ich apartamentów. Ścianę budynku stale lizały języki ognia z palącej się siedziby Brocków. Dobrze wyszkoleni samurajowie, z podkasa-nymi kimonami i w maskach chroniących przed wdychaniem dymu, przystawili drabiny do jednej ze ścian. Kilku wspięło się na nie, a inni gestami i krzykami wezwali ludzi, by przynosili im wiadra, które szybko dostarczano człowiekowi stojącemu najwyżej, ten zaś wylewał wodę w najbardziej zagrożone miejsca. Słup roztańczonych płomieni sięgnął po mężczyznę, lecz on uchylił się, zakrył twarz i trwał na miejscu, a potem wrócił do walki z-ogniem. Angelikue wstrzymała oddech, myśląc o tym, jak mocny i dzielny jest tamten człowiek, i jaki bezradny stał się Struan, jak mało może zrobić, by ją w razie potrzeby ochronić. I robi się coraz uciążliwszy, codziennie bardziej kłótliwy i mniej zabawny... jak prawdziwy kaleka. A moja przyszłość? Przebiegł ją dreszcz. - Nie ma się czym martwić, mademoiselle - powiedział po francusku Vervene. Łysą czaszkę przykrywała mu szlafmyca z chwastem. - Niech pani idzie ze mną, jest pani zupełnie bezpieczna. Trzęsienia ziemi są tutaj naprawdę czymś normalnym. Wziął ją pod rękę i poprowadził promenadą między skłębionymi mężczyznami, walczącymi z pożarem lub po prostu patrzącymi. Ori dostrzegł ją w chwili, gdy wyszła na ulicę. Stał na skraju tłumu w wylocie uliczki przy Przedstawicielstwie Francuskim obok Bramy Północnej. Jego kapelusz i ubranie robotnika nie różniły się od ubrania wielu mężczyzn wokół niego i dobrze go maskowały. Ze swego miejsca widział prawie całą promenadę, fronton budynku Struanów i uliczkę obok, prowadzącą do głównej ulicy wioski. Rozejrzał się wokół, wypatrując Hiragi lub Akimoto, przekonany, że kryją się gdzieś w pobliżu lub wkrótce tu będą. Serce wciąż waliło mu po szalonym biegu przez Miasto Pijaków do wioski. Nie wybrał ani otwartej przestrzeni promenady, ani plaży, wiedział, że zostałby wtedy schwytany, a nie było czasu, by pobiec po Timee'a, który mógłby go osłaniać. Nie, żebym kiedykolwiek ufał tym psom, pomyślał. Serce łomotało mu coraz bardziej - dziewczyna znajdowała się zaledwie dwadzieścia jardów od niego. Mężczyźni uchylali kapeluszy i cicho ją pozdrawiali, a ona z roztargnieniem odpowiadała. Ori mógł z łatwością schować się głębiej, w bezpieczne miejsce, lecz nie zrobił tego; zdjął kapelusz, jak wszyscy inni, i patrzył. Miał krótką brodę, mocną twarz, oczy pełne ciekawości, włosy krótkie, lecz zadbane. Jej oczy przemknęły po nim, lecz nie widziała go naprawdę. Vervene, który beztrosko gwarzył po francusku, też go nie dostrzegał. Przeszli obok, w odległości ledwie kilku jardów. Ori odczekał, aż znikli w Przedstawicielstwie Francuskim - obecnie nie strzeżonym, wszyscy war- 520 townicy przyłączyli się do walki z ogniem - a następnie poczłapał uliczką. Gdy tylko się upewnił, że nikt nie patrzy, przeszedł przez płot przedstawicielstwa i schronił w starej kryjówce pod jej oknem. Dzisiaj nie zaryglowano okiennic - były otwarte. Drzwi wewnętrzne również. Przez pokój widział część korytarza, a potem ujrzał, jak tamci wchodzą do pokoju naprzeciw. Teraz, bezpieczny, Ori sprawdził derringera i upewnił się, że nóż siedzi luźno w pochwie. Potem przysiadł na piętach, wziął głęboki wdech i zaczął myśleć. Od momentu gdy zobaczył Hiragę i zaraz potem pożar u Struanów, dał się ślepo prowadzić instynktowi. Teraz już tak nie można, rzekł sobie. Teraz muszę coś zaplanować. I to szybko. Otwarte okiennice przyciągały go jak magnes. Sforsował parapet i wśliznął się do pokoju. T 26 - Może by państwo dzisiaj przenocowali tutaj, mademoiselle, monsieur Struan? Mamy dużo miejsca - zaproponował Vervene. Zbliżała się pora kolacji i wszyscy popijali szampana w głównej sali recepcyjnej Przedstawicielstwa Francuskiego. Właśnie przyszedł Jamie i powiedział, że pożar ugaszono, nic poważnego się nie stało, tylko woda poczyniła nieco szkód w apartamencie Angelikue i trochę u Struana. - Jeśli pan chce, może pan wziąć moje pokoje, tai-panie - odezwał się Jamie. - Ja prześpię się gdziekolwiek, a panna Angelikue może zająć pokój Vargasa. - Nie ma potrzeby, Jamie - stwierdziła Angelikue. - Możemy zostać tutaj, nie trzeba nikomu przeszkadzać. I tak miałam się tu jutro przeprowadzić. Tak, cherfl - Myślę, że moje własne pokoje aż nadto mi wystarczą. Są w porządku, Jamie? - O, tak, niewiele ucierpiały. Panno Angelikue, czy chciałaby pani w takim razie zająć moje mieszkanie? - Nie, Jamie, tutaj będzie mi zupełnie wygodnie. - Dobrze, więc ustaliliśmy - powiedział Struan. Patrzył dziwnym wzrokiem i czuł się bardzo zmęczony. Opium prawie zupełnie uśmierzyło ból, ale nie zdołało uśmierzyć zapiekłej wściekłości na Norberta Greyfortha. - Monsieur Struan, zapraszamy również pana - odezwał się Vervene. - Jest naprawdę dosyć miejsca, gdyż minister wraz z personelem wyjechali na kilka dni do Edo. - Och! - Angelikue była wyraźnie przerażona. Jutro Andre miał odebrać lekarstwo. Wszyscy na nią spojrzeli. - Ale Andre mówił... mówił, że wrócą najpóźniej jutro rano, po dzisiejszym spotkaniu z shogunem. - To zależy od punktualności shoguna i od tego, jak przebiegnie spotkanie, mademoiselle. A nasi gospodarze mogą stanowić wzór punktualności na skalę międzynarodową, no nie? - Vervene zaśmiał się z własnego dowci- 522 pu. - Nigdy nie wiadomo, jak rozwiną się sprawy państwowe - dodał patetycznie. - To może zająć dzień, a może nawet tydzień. Jeszcze brandy, monsieur Struan? - Dzięki, tak... - Ale Andre powiedział, że spotkanie ma być dziś rano i powrócą najpóźniej jutro. - Z wysiłkiem powstrzymywała łzy; lada moment mogły popłynąć jej po policzkach. - O co, do diabła, chodzi, Aniele? - spytał Struan rozdrażniony. - Czy to ma znaczenie, kiedy oni wrócą? - To... nie, nie, ale... ale ja... ja nie znoszę, gdy ktoś mi mówi nieprawdę. - Najprawdopodobniej pomyliłaś się, to śmieszne, żeby obrażać się z powodu takiego drobiazgu. - Struan przełknął duży haust brandy. - Na litość boską, Aniele! - Być może wrócą jutro, mademoiselle - rzekł Vervene, dyplomata w każdym calu. Głupia krowa, mimo swych rozkosznych piersi i ponętnych warg. - Wszystko jedno - dodał z najbardziej usłużnym ze swych uśmiechów. - Za godzinę podadzą kolację. Panie McFay, zje pan z nami, bien sur1! - Dziękuję, ale nie, lepiej już pójdę. - McFay zawahał się w drzwiach. - Tai-panie, czy, no... czy mam po pana przyjść? - Jestem w stanie przejść dwieście jardów o własnych siłach - wyrzucił z siebie Struan. - Doskonale dam sobie radę! - I potrafię nacisnąć cyngiel i dziś, i każdego innego dnia, miał ochotę wrzasnąć za oddalającym się McFayem. Zanim tu przyszedł, musiał znieść obecność Norberta Greyfortha, który pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Ogień u Brocka został prawie opanowany i Norbert nie zauważony przez Struana wyszedł na ulicę. Jamie, u boku Struana, wydawał polecenia Vargasowi i strażakom, w pobliżu doktor Hoag i Babcott opatrywali poparzonych i nastawiali złamane kości. Eliksir Ah Tok jak zwykle zdziałał cuda i Struan był pewny siebie, czuł się świetnie, choć trochę dziwnie, i chciało mu się jak zawsze spać. Fantazjował sobie, że śpi, może śni, śni o kochaniu, o tym, że jest z Japonką albo z Angelikue; jego namiętność rośnie, one go pożądają i są coraz bardziej seksowne. Nagle brutalnie przywrócono go z powrotem nienawistnej rzeczywistości. - Dobry wieczór, Jamie. To dopiero cholerstwo, co? - Ach, Norbert. Tak mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. Zły dżos. - Struan był w euforii i łatwo przychodziły mu uprzejme słowa. - Myślę, że... Norbert ostentacyjnie go zignorował. - Pragnę ci donieść, Jamie, że na szczęście nie ucierpiały nasze biura i magazyny ani towary, ani skarbiec. Tylko moja sypialnia. - Potem udał, że właśnie w tej chwili dostrzegł Struana, i zaczął mówić głośniej, tak by inni słyszeli. - Patrzcie państwo, czy to nie młody tai-pan z tego strasznie 523 nobliwego Noble House. Dobry wieczór, chłopcze, nie wyglądasz dobrze. Czyżby zabrakło ci mleczka? Cała dobroduszność Struana wyparowała. Przez opiumową zasłonę dostrzegł wreszcie: stał w obliczu zła, miał przed sobą wroga. - Nie, za to tobie wyraźnie brakuje dobrego wychowania. - Maniery też nie są twoją mocną stroną, chłopcze - zaśmiał się Norbert. - Tak, w ogóle nie ucierpieliśmy, chłopcze. A dzięki naszym nowym kopalniom staliśmy się w gruncie rzeczy Noble House w Japonii i na Boże Narodzenie będziemy mieli Hongkong. Lepiej podreptaj do domu, Malcolmie. - Nazywam się Struan - odparł. Czuł, że jest wysoki, mocny i wszechpotężny. Nie zwracał uwagi na stojących obok ludzi ani na to, że Jamie i Babcott usiłują się wtrącić. - Struan! - Mnie się podoba określenie "młody Malcolm", mój młody Malcolmie. - Przysięgam, jeśli jeszcze raz powiesz do mnie w ten sposób, nazwę cię psubratem bez matki i odstrzelę ci głowę, nie czekając na twych sekundantów. Zapanowała głucha cisza. Trzaskanie ognia i ciche, drażniące posykiwanie wiatru tylko ją uwypuklały. Plotki o zatargu między nimi natychmiast rozeszły się po Osiedlu i wszyscy czekali na następny ruch w tej grze, toczącej się od śmierci dziadka Malcolma, Dirka Struana, który nie zdążył zabić Tylera Brocka, choć przysiągł tego dokonać. Norbert Greyforth myślał intensywnie. Jeszcze raz przeanalizował swoje szansę na przyszłość i swoją pozycję w firmie Brocka. Starannie rozważał, co powinien zrobić. Stawka była wysoka. Norberta dobrze wynagradzano, dopóki wykonywał rozkazy. Ostatni list Tylera Brocka otwierał wrota do raju. Bez osłonek nakazywał "doprowadzić Malcolma Struana do ostateczności, dopóki jest chory, ranny i nie chroni go ta diablica, moja córka, niech ją piekło pochłonie. Dostaniesz pięć tysięcy gwinei rocznie przez dziesięć roków, jeśli zmiażdżysz tego młokosa, dopóki jest tam, u Japońców; możesz przedsięwziąć wszelkie środki, jakie ci się żywnie podoba". Za sześć dni Norbert miał skończyć trzydzieści dziewięć lat. Około czterdziestki przeciętny kupiec w Chinach był już uważany za starego i posyłano go na emeryturę. Pięć tysięcy przez dziesięć lat to doprawdy królewska suma, wystarczyłaby dla niego i dla przyszłych pokoleń, wystarczyłaby, by kupić miejsce w Parlamencie, zostać szlachcicem, ziemianinem z pałacykiem, poślubić młodą dziewczynę z przyzwoitym posagiem. Łatwo było podjąć decyzję. Zbliżył twarz do twarzy Struana i z radością dostrzegł kryjący się pod napiętą skórą ból. Teraz, gdy Struan opierał się zgięty na laskach, Greyforth dorównywał mu niemal wzrostem. - Posłuchaj, młody Malcolmie, w czasie obiadu chlusnąłeś mi brandy w twarz, na kolację możesz pocałować mnie w dupę. - Ty sukinsyński skurwysynu! Norbert zaśmiał się okrutnie i drwiąco. - Ty jesteś jeszcze większym skurwysynem... i rzeczywiście sukinsynem. 524 Babcott wszedł między nich i nagle przy nim zmaleli. - Przestańcie obaj - powiedział gniewnie. - Obaj! To miejsce publiczne, a taka kłótnia powinna być załatwiona prywatnie, jak przystało na dżentelmenów. - On nie jest, do diabła, dżen... - Prywatnie, jak przystało na dżentelmenów - powtórzył Babcott głośniej. - Norbercie, czym właściwie można panu służyć? - Pojedynek nie jest mi w smak, ale ten psubrat właśnie tego sobie życzy, więc niech będzie! Dziś wieczór, jutro, im prędzej, tym lepiej. - Ani dziś, ani jutro, nigdy! Pojedynkowanie się jest wbrew prawu, ale będę w pana biurze o jedenastej. - Babcott popatrzył na Struana. Wiedział, że nikt z obecnych nie zdoła zapobiec pojedynkowi, jeśli ci dwaj go sobie życzą. Poczuł smutek a zarazem wściekłość, gdy zobaczył rozszerzone źrenice Malcolma. Obaj z Hoagiem dawno rozpoznali u Struana uzależnienie, ale cokolwiek mu mówili, nie wywierało na nim żadnego wrażenia, nie byli też w stanie ograniczyć mu dostępu do narkotyku. - Zobaczę się z tobą w południe, Malcolmie. Tymczasem jako najstarszy w Yokohamie urzędnik brytyjski, zakazuję wam obu zwracania się do siebie oraz atakowania się czy to prywatnie, czy publicznie... Nie będę się przejmował tym cholernym Babcottem, myślał teraz Struan, jeszcze bardziej pewny siebie niż poprzednio. Brandy przyjemnie się komponowała z opiatem. Jutro albo pojutrze poślę do Norberta Jamiego... nie, Dmitriego; Jamiemu nie można już ufać. Zrobimy to w pobliżu toru wyścigowego i Noble House zapewni Norbertowi nobliwy pochówek... a psiakrew, i temu cholernemu Brockowi także, jeśli kiedykolwiek tu przybędzie. Obaj chyba zapomnieli, że w Eton najlepiej strzelałem z rewolweru i wyzwałem na pojedynek tego skurwysyna Percy'ego Quilla tylko za to, że nazwał mnie Chińczykiem. Zabiłem go i wywalili mnie, ale tata załagodził sprawę kilkoma tysiącami gwinei. Norbert dostanie nauczkę. Poruszenie w pokoju wyrwało go z rozmyślań. Wszedł Seratard, za nim Andre Poncin; zebrani otoczyli ich i pozdrawiali. Jak przez mgłę Struan słyszał Seratarda opowiadającego, że spotkanie w Edo zakończyło się szybko: "Przełamaliśmy impas i został przyjęty zaproponowany przez nas kompromis, więc nie było potrzeby zostawać dłużej..." Struan przestał słuchać, a jego oczy zogniskowały się na Poncinie. Schludny, wyprostowany, przystojny Francuz o ostrych rysach twarzy uśmiechał się do Angelikue, która odwzajemniała mu się uśmiechem tak radosnym, jakiego Struan nie widział u niej od wielu dni. Zaczęła go opanowywać zazdrość, ale ją zwalczył. To nie jej wina, pomyślał znużony, ani wina Andre. Jest warta tego, by się do niej uśmiechać, a ze mnie nie najlepszy towarzysz, nie czuję się dobrze, śmiertelnie wykończony bólem i taki bezradny. Boże, kocham tę kobietę i pragnę jej nad życie. 525 Z ogromnym wysiłkiem wstał, przeprosił, że wychodzi, i podziękował za gościnność. Seratard jak zwykle był czarujący. - Ale zostanie pan przecież? Tak mi przykro z powodu pożaru. Na morzu wcale nie czuliśmy trzęsienia ziemi, nawet żadnego kołysania. Niech się pan nie martwi o narzeczoną, będziemy zachwyceni jej towarzystwem, monsieur. Niech bawi u nas tak długo, jak to będzie potrzebne, by doprowadzić pańskie apartamenty do porządku. Oczywiście zawsze z przyjemnością będziemy pana gościć. Poszedł z nimi do drzwi wyjściowych. Angelikue nalegała, że odprowadzi Struana do domu. - Czuję się dobrze, Aniele - powiedział Struan. Uwielbiał ją. - Oczywiście, kochanie, ale zrobię to dla własnej przyjemności - odparła. Teraz, gdy Andre wrócił, rozsadzała ją życzliwość dla świata. Jeszcze tylko kilka godzin i będzie wolna. Kolacja była wspaniała. Angelikue promieniała, Seratard, dumny z siebie po sukcesie w Edo, raczył gości opowieściami o swych wyczynach w Algierze, gdzie pełnił funkcję urzędnika odpowiedzialnego za pacyfikację ludności, nim objął placówkę w Japonii. Vervene cały czas współzawodniczył z nim w walce 0 przyciągnięcie zainteresowania Angelikue i relacjonował swe poprzednie dokonania w wersji bohaterskiej. Wszyscy mężczyźni byli podekscytowani jej towarzystwem i podochoceni winem: butelka bordo na głowę przed posiłkiem, szampan dla pobudzenia smaku, po posiłku - by uspokoić żołądki. Andre Poncin zaczął opowiadać ryzykowną historyjkę o Hongkongu, Szanghaju 1 Kowloonie, gdzie wieśniacy wierzyli, że od czasu do czasu nawiedza ich epidemia penisowej choroby, w czasie której ów wyrostek chowa się do wnętrza ciała. By zapobiec tej katastrofie, wszyscy mężczyźni obwiązywali członek sznurkiem, który zaczepiali na szyi. - To niemożliwe, Andre, a ty jesteś nieprzyzwoity! - oświadczyła Angelikue, trzepocząc wachlarzem. Pozostali śmieli się, Andre zapewniał, że to, co mówił, jest absolutnie prawdziwe, a Angelikue doszła do wniosku, iż najwyższy czas, by sobie poszła. Skończyła drugi kieliszek szampana, który cudownie harmonizował z poprzednimi trzema kielichami chateau d'arcins, i była już mocno podchmielona. Czuła ulgę, że Andre wrócił, tak jak obiecał, sprawiała jej też przyjemność rozmowa po francusku przez cały wieczór. To wszystko osłabiło zwykłą u niej ostrożność. - Zostawiam was, byście się zajęli waszą brandy, cygarami i nieprzyzwoitymi opowiadaniami. - Ale tylko na chwilę - powiedział Seratard. - Andre ma zamiar coś nam zagrać. - Nie dzisiaj - odparł Andre pośpiesznie. - Wybacz, ale muszę na jutro przygotować trochę papierów. - Wszystko może poczekać. Najpierw przyjemność, potem obowiązek - 526 Seratard wydał jowialne polecenie. - Dziś na koniec wieczoru musimy posłuchać muzyki, coś romantycznego dla Angelikue. - Daj mu trochę odpocząć, Henri - powiedziała. Miała zaróżowione od wina policzki i była zadowolona, że Andre najwyraźniej zamierza pójść po obiecane lekarstwo. - Dość długo odciągałeś go od jego spraw, a przecież on nie jest twoim urzędnikiem. - Andre z przyjemnością by dla nas zagrał. - Ach, więc Andre ma być zawsze na twoje rozkazy, tak? Tym razem ja panu rozkazuję, monsieur le ministre, żeby pan go zwolnił... i mnie też. Muszę iść spać. - Wstała, kolana się pod nią lekko uginały. Mężczyźni otoczyli ją, protestując głośno. - Ale będę tu jutro i przynajmniej przez następne trzy dni. - Podała rękę Poncinowi, uśmiechając się do niego w szczególny sposób. - Możesz teraz iść, polecam ci, byś zajął się naszymi sprawami. - Możesz na to liczyć, Angelikue. - Ostatni kieliszek... Zgodziła się zabrać szampana ze sobą, a mężczyźni towarzyszyli jej, by sprawdzić, czy w jej sypialni okna i nowe okiennice są dokładnie zamknięte. - Wymieniliśmy tu wszystkie okiennice, od czasu kiedy pani u nas ostatnio gościła - powiedział Vervene, choć już przedtem mówił o tym Angelikue. Rzadkie włosy miał w nieładzie, uśmiechał się pijacko. - Nawet podczas wichury w ubiegłym tygodniu nic nie grzechotało. Wszyscy zauważyli cieniutki zielony peniuar i koszulę nocną rozłożone na łóżku przygotowanym zapraszająco do spania przez przysadzistą pokojówkę, która czekała z boku, patrząc na nich z wrogością. Przyćmione światło lamp naftowych i alkoholowa mgiełka sprawiały, że pokój wydawał się jeszcze bardziej kuszący, a obecność Angelikue niezwykle prowokująca. Niezbyt skore pożegnania na dobranoc, życzenia słodkich snów i wreszcie Angelikue została sama z Ah Soh, a drzwi na korytarz zaryglowano. Pokojówka rozebrała ją i wyszczotkowała jej włosy. Krynolinę powiesiła do głębokiej szafy, a bieliznę schowała do komody. Angelikue cały czas nuciła radośnie, zadowolona, że tu jest, że jutrzejszego dnia nie będzie jej nikt przeszkadzał, szczęśliwa, że została sama i że pożar oraz trzęsienie ziemi nikomu nie wyrządziły szkody ani nie przeszkodziły w jej planach, a nawet wszystko dzięki nim stało się prostsze. Doprowadzę do zgody między Malcolmem i Jamiem, to niedobrze, że się kłócą, myślała w uniesieniu, beztroska i wprowadzona winem w dobry nastrój. Dzięki Bogu za Andre. Ciekawe, jak wygląda Yoshiwara. I jego dziewczyna. Namówię go kiedyś, by mi o niej opowiedział i oboje się pośmiejemy... - Noc, panenka. - Ah Soh kroczyła ku kanapie w buduarze. Ostatnio, gdy pokojówka tu spała, jej ogłuszające chrapanie przeszkadzało Angelikue mimo zamkniętych drzwi do sypialni. - Nie, Ah Soh, nie śpi tu! Idzie, wraca mig, mig z kawa, rano, heja? - Noc, panenka - kobieta wzruszyła ramionami. 527 Gdy Chinka wyszła, Angelikue zaryglowała drzwi i nareszcie zupełnie sama, spokojna, leniwie kręciła się w ciepłym blasku światła w rytm nuconego walca. Przez chwilę słyszała przytłumione dźwięki fortepianu. A, Henri, pomyślała, rozpoznając jego sposób gry. To dobry pianista, lepszy niż Vervene, ale nie da się porównać z Andre. Chopin. Łagodny, delikatny, romantyczny. Kołysała się w takt przyjemnej muzyki, potem spojrzała na swe odbicie w dużym lustrze. Przyglądała się sobie przez chwilę, z jednej i z drugiej strony, ujęła swe piersi i tak jak to często robiły z Colette, uniosła je w górę, by się przekonać, czy w ten sposób są bardziej ponętne. Łyk szampana, bąbelki łaskoczą w język, muzyka i alkohol prowokują. Nagły impuls i Angelikue zrzuca peniuar, potem powoli podnosi koszulę nocną, wyżej i wyżej, igra z odbiciem w lustrze, podziwia nogi, uda, biodra i piersi, a teraz ta druga osoba jest zupełnie naga, przybiera różne pozy i zebrana w fałdy koszula zasłania lub odsłania różne partie ciała. Jeszcze jeden łyk szampana. Palec zanurza się w winie i rozmazuje kropelki płynu na stwardniałej brodawce. Angelikue czytała, że tak robią słynne paryskie kurtyzany, smarując czasami słodkim chateau d'yquem piersi i inne miejsca. Zaśmiała się do siebie, upojona nocą, muzyką i winem. Gdy urodzę jednego lub dwóch synów i będę miała lat, powiedzmy, dwadzieścia jeden, a Malcolm będzie miał kochankę i ja też już będę gotowa na swego bardzo specjalnego kochanka, właśnie to zrobię. Dla swojej i dla jego przyjemności, a przedtem zrobię to dla Malcolma. Jeszcze jeden łyk i jeszcze jeden, a potem koniec język leniwie wylizuje ostatnią kroplę i w odbiciu widać, jak zwija się wokół kieliszka i bawi się z nim. Angelikue znów się śmieje, odstawia kieliszek na toaletkę, szkło upada na dywan. Słyszy tylko Chopina i dźwięczącą w muzyce namiętność. Oczy utkwiła w lustrze, odbicie tak bliskie, tak bezwstydnie zażyłe. Leniwie nachyla się i przykręca knot lampy, cienie łagodnieją. Potem się trochę cofa, ta druga osoba nadal jest w lustrze, piękna, zmysłowa. Palce mkną po skórze, błądzą, głaszczą, co za przyjemność, serce kołacze, przyśpiesza. Oczy przymknięte. Wyobraża sobie Malcolma, wysokiego, silnego, bardzo silnego, tak cudownie pachnie, prowadzi ją do sypialni, kładzie na łóżku, sam położył się obok, jest nagi tak jak ona, palcami błądzi po jej ciele, pieści. Ori wydostał się z szafy w sąsiednim pokoju, bezgłośnie przesunął się i teraz stał w głębokim cieniu przy uchylonych drzwiach, obserwując Angelikue i słuchając bicia własnego serca. Bez trudności ukrył się przedtem wśród pudeł i wiszących ubrań, a gdy pokojówka wieszała suknię, po prostu wślizgnął się głębiej. Słyszał szczęknięcie zasuwy i wywnioskował, że Angelikue została zupełnie sama. W półmroku sypialni widział dziewczynę leżącą na prześcieradle, przymknięte oczy, od czasu do czasu przebiega ją dreszcz, twarz pogrążona 528 w cieniu, ciało częściowo w cieniu, na skórze tańczą cienie, gdy mały płomyk lampy drży w powietrznych prądach. Wydawało mu się, że czeka całą wieczność. Bezszelestnie wyszedł z cienia, szczęknęła zasuwka drzwi. Dźwięk odległej muzyki ustał. Oczy dziewczyny otwarły się, zobaczyła go. Jakiś zmysł powiedział jej, że to ten - morderca z Tokaido, ojciec dziecka, które nigdy nie przyjdzie na świat, który ją uwiódł, ale nie pozostawił wspomnienia bólu czy gwałtu, tylko erotyczne półsenne marzenie, sen, przebudzenie - a teraz... jest bezbronna i dziś wieczór on ją zamorduje! Oboje prawie nie oddychali. Zamarli. Każde z nich czekało na ruch drugiego. Angelikue, przerażona, patrzyła na młodzieńca - niewiele starszy niż ona sama, trochę wyższy, przy pasie miał broń, prawą rękę trzymał na jelcu, krótko przycięta broda i włosy, szerokie ramiona i wąskie biodra, prosta koszula, opadające luźno spodnie, mocne łydki i nogi, chłopskie sandały. Twarz w cieniu. To sen, na pewno jeszcze jeden sen, nie ma się czego obawiać... Zdziwiona, oparła głowę na ręce, wskazując ruchem głowy, by wyszedł z cienia. Natychmiast wrósł w tę samą co ona senną nierzeczywistość, posłusznie ruszył stopami i gdy ujrzała jego rzeźbione rysy, tak odmienne i obce, ciemne oczy wypełnione pożądaniem, otwarła usta, by zapytać: kim jesteś? jak się nazywasz? - ale on pomyślał, że ma zamiar krzyknąć, i skoczył przerażony naprzód, przystawiając jej do gardła nagie ostrze. - Nie, proszę - wydyszała, cofając się na poduszkę, ale on nie zrozumiał, potrząsnęła głową, zamarła, błagała oczami, całe jej ciało krzyczało: umrzesz, tym razem nie masz wyjścia! - Nie, proszę. Przerażenie zniknęło z jego twarzy. Stanął nad nią, serce mu łomotało, tak jak jej serce. Położył palec na ustach, ostrzegając ją, by była cicho, nie wrzasnęła, nie poruszyła się. - Iie - wyszeptał chropawym głosem i dodał: - Nie! Po policzku spływała mu kropla potu. - Nie... nie będę nic mówiła - wymamrotała. Ze strachu nie wiedziała, co robić. Naciągnęła koc na nogi. Natychmiast go ściągnął. Serce jej zamarło. W tej samej chwili wiedziała już, jakiś pierwotny instynkt pchnął ją w inną przestrzeń i czuła, że opanowuje ją utajona, a teraz nowo odkryta wiedza. Strach zaczął ją opuszczać. Wewnętrzne głosy szeptały: bądź ostrożna, będziemy cię prowadzić, patrz mu w oczy, nie rób gwałtownych ruchów, najważniejszy jest nóż... Serce jej waliło, patrzyła mu w oczy i położyła sobie palec na ustach, tak jak on. Wskazała na klingę i delikatnie ją odsunęła. Był jak napięta sprężyna, spodziewał się, że ona w każdej chwili może ruszyć do drzwi. Wiedział, że z łatwością ją uciszy, ale to nie pasowało do jego planu: miała pobiec do drzwi wtedy, gdy on sam tego zechce, i krzyczeć, krzyczeć, by obudzić wroga, a wtedy on wykona jeden cios, upewni się i będzie czekał, a kiedy nadejdą, wykrzyknie sonnó-joi, obróci ostrze 34 - Gai-jin 529 w swoim kierunku, napluje im w twarz i umrze. Taki miał plan - jeden z wielu, jaki brał pod uwagę: wziąć ją gwałtem, potem ją zabić, a potem siebie albo po prostu od razu zabić ją po cichu, jak powinien zrobić poprzednim razem, choć bardzo jej teraz pragnął, i uciec, zostawiwszy hieroglify Tokaido na kapie, jak poprzednio. Ale nie zareagowała tak, jak się spodziewał. Jej oczy patrzyły pewnie, ręka odsuwała klingę, niebieskie źrenice nie błagały, tylko prosiły, było w nich wyczekiwanie, ale nie przerażenie. Niesamowity półuśmiech. Dlaczego? Ostrze się nie poruszyło. Bądź cierpliwa, podpowiadały głosy... Znowu odepchnęła ostrze, niespiesznie, wpływała na mężczyznę swą wolą. Jego oczy zwęziły się jeszcze bardziej. Z wysiłkiem oderwał od niej wzrok, mimo to nieubłaganie coś go do niej przyciągało. Co ona planuje? Ostrożnie opuścił nóż i czekał, gotów w każdej chwili pchnąć. Stał blisko łóżka. Jej ręce zaczęły leniwie odpinać jego koszulę, potem zamarły. Na jego szyi błysnął w świetle krzyżyk, jej krzyżyk. To, co zostało zgubione, nagle w cudowny sposób się odnalazło. Dziwnie podniecona, jakby we śnie, patrzyła, jak jej palce dotykają krzyżyka, lekko drżąc. Poczuła niesamowitą przyjemność, że on to nosi, jakąś jej cząstkę, na zawsze, tak jak na zawsze pozostanie z nią jakaś jego cząstka. Ale nawet przez ten krzyż, jej krzyż, nie zboczy z obranej drogi. Powoli zdejmowała z niego koszulę; z prawego ramienia przez nóż w zaciśniętej dłoni, ciągle w pogotowiu. Patrzyła na męskie ciało, zranione ramię, świeżo wyleczone, mięśnie. Znowu na ranę. - Tokaido - powiedziała cicho. Nie było to pytanie, choć on tak to zrozumiał. - Hai - wymamrotał, patrzył i czekał, i dławił się z pożądania. - Hai. Krzyżyk znowu zabłysnął. - Kanagawa? Kiwnął głową, ledwo dyszał, jak zahipnotyzowany, a ona się cieszyła, że od początku miała rację, i teraz gdy był prawie nagi, plan, który sobie ułożyła, stawał się coraz realniejszy. Dotknęła jego pasa, cały czas patrząc mu w oczy. Poczuła, jak lekko zadrżał. Przeszedł ją dreszcz z powodu tego zwycięstwa. Nie obawiaj się, mówiły głosy. Postępuj tak dalej... Palcami odnalazł sprzączkę. Odpięła się. Pas został odrzucony, razem z nim pochwa noża. Spodnie osunęły się. Pod nimi przepaska biodrowa. Coraz trudniej przychodziło mu wytrwać bez ruchu, stać po prostu na lekko rozstawionych nogach; ciało pulsowało w rytmie serca, oczy znieruchomiały. Postępuj tak dalej, szeptały jej głosy, nie bój się... Wtem wyobraziła go sobie w sieci, którą miriady pokoleń kobiet - bezbronnych przynęt w podobnych pułapkach - pomogły jej utkać, i obraz ten sprawił, że w nagłym przebłysku świadomości stała się częścią tej nocy, a zarazem w jakiś sposób od niej oddzielona widziała siebie i jego, palce rozwiązujące tasiemki i wreszcie on - nagi. 530 Nigdy przedtem nie oglądała mężczyzny w ten sposób. Gdyby nie rana, byłby bez skazy. Tak jak ona. Przez chwilę jeszcze starał się opanować swe pożądanie, potem opuściła go siła woli, odrzucił nóż na łóżko i nakrył ją, ale zamknęła się jak ostryga i wywinęła, a on potoczył się za nią, chwytając nóż, żeby ona nie zdążyła tego uczynić. Jednak nie zrobiła w kierunku sztyletu żadnego ruchu, leżała spokojnie i patrzyła, jak on klęczy na łóżku. Ostrze przygotowane - jeszcze jeden wymierzony ku niej falus. Śniąc na jawie, potrząsnęła głową, mówiąc mu w ten sposób, by odłożył nóż, nie zwracał na niego uwagi, legł obok niej. - Nie trzeba się śpieszyć - mówiła cicho, wiedząc, że on nie rozumie jej słów, tylko gesty. - Połóż się tutaj - wskazała ręką. - Pocałuj mnie... nie, nie tak brutalnie... delikatnie. Pokazywała mu, czego pragnęła, czego on pragnął, szedł naprzód, wracał, i gdy podnieceni wreszcie się połączyli, coś w niej wybuchło i zaciągnęła go na grzbiet fali, a potem spadli w otchłań. Kiedy odzyskała oddech, a jej uszy zaczęły słyszeć, muzyka nadal grała, gdzieś bardzo daleko. Nie było odgłosów niosących niebezpieczeństwo, tylko jego łapczywy oddech współbrzmiący z jej oddechem. Jego ciało lekkie, doskonale dopasowane do jej ciała. Odpowiednie. Tego nie mogła zrozumieć - w jaki sposób i dlaczego on wydawał się tu na właściwym miejscu? Albo jak i dlaczego jest tak przejęta, zatopiona w takiej ekstazie... Zaczął się odsuwać. Nie, natychmiast podpowiedziały jej głosy, przytrzymaj go, nie pozwól mu się poruszyć, bądź czujna, niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło, postępuj zgodnie z planem... Objęła go więc mocno ramionami. Spali z godzinę, a gdy się obudziła, leżał koło niej, oddychał cicho, na jego młodej twarzy nie odbijały się żadne zmartwienia, jedną rękę zacisnął na nożu, drugą dotykał krzyżyka, który nosił tak niefrasobliwie. To pierwszy podarunek, jaki otrzymałam w życiu. Tak mi mówiła mama. Dostałam to pierwszego dnia życia i od tego momentu stale nosiłam, zmieniałam tylko łańcuszek. Czy teraz należy do niego czy do mnie, czy do nas obojga? Otworzył oczy i przeszył ją dreszcz. Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje. A może to sen? I wtedy zobaczył ją, nadal piękną, nadal pociągającą, nadal obok niego. Dziwny uśmiech przebiegł mu po twarzy. Zachwycony, wyciągnął ku niej rękę, a ona odpowiedziała. Znów się połączyli, ale tym razem bez gniewu i bez pośpiechu. Chcieli, by to trwało. Potem, ledwie obudzony, miał ochotę powiedzieć jej, jak wielkie były Chmury i Deszcz, jak bardzo ją uwielbia. I podziękować jej. Ogarnął go wielki smutek, że musi zakończyć jej życie - to życie. Ale nie smucił się 531 illr z powodu nadchodzącej własnej śmierci. Teraz, dzięki niej, umrze doznawszy spełnienia, jej odejście uświęci słuszną sprawę sonnd-joi. W podzięce za taki dar, pomyślał w nagłym przypływie ciepła, może dać inny dar, samurajski dar, śmierć samuraja: bez krzyku, bez przerażenia; żyjesz, a za chwilę jesteś martwy. Czemu nie? Ukojony, z ręką na gołym mieczu, pogrążył się w śnie bez marzeń. Jej palce dotknęły go. Natychmiast się zbudził, czujny, dłoń zacisnął na nożu. Dostrzegł jej gest w kierunku zasłoniętego okiennicami i kotarami okna. Palec położyła na wargach. Słychać było przybliżający się gwizd. Dźwięk ciągnął się przez moment i zniknął. Westchnęła, pochyliła się, przytuliła do niego, całowała go w tors, potem rozradowana wskazała na zegar stojący na toaletce. Była czwarta szesnaście. Potem znowu wskazała na okno. Zeszła z łóżka i gestami wyjaśniła mu, że teraz powinien się ubrać i odejść, a wrócić znów wieczorem - okiennice zastanie otwarte. Zaprzeczył ruchem głowy, udawał, że się z nią droczy; podbiegła. Zachwycił go widok jej ciała. Uklękła przy łóżku i szeptała, błagała go. - Proszę... proszę... Duch w nim osłabł. Nigdy przedtem w życiu nie widział takiego wyrazu twarzy u kobiety. Tak głębokiej, nie skrywanej namiętności, której nie da się opisać - nie ma słowa "miłość", nie ma w języku japońskim. Ale właśnie to go całkowicie opanowało - nie zmieni jednak decyzji. Łatwo udać, że na to przystaje, że zgadza się odejść i wrócić o zmroku. Gdy się ubierał, stała blisko niego, pomagała, niechętnie puszczając go od siebie. Chciała, by został, ochraniała go. Palec trzymała przy ustach, prawie jak dziecko. Odsunęła story, bezszelestnie otworzyła okno, odemknęła okiennice i wyjrzała na dół. Powietrze było przejrzyste. Zbliżał się świt. Niebo upstrzone chmurami. Morze spokojne, żadnego dźwięku ani sygnału zapowiadającego niebezpieczeństwo, tylko szum fal na piaszczystym brzegu. Wzdłuż High Street smużki dymu po wygasłych pożarach. Nikogo wokół, Osiedle spokojne, pogrążone we śnie. Stał tuż za nią i zdał sobie sprawę, że to jest właśnie doskonały moment. Dłoń zacisnęła mu się na mieczu, kostki palców pobielały. Ale nie zaatakował, bo gdy się odwróciła, jej czułość i troska, i pożądanie, które wciąż go zżerało, zmiotły to, co sobie postanowił. Pocałowała go szybko, wychyliła się znowu i rozejrzała dla pewności na obie strony. - Nie, jeszcze nie teraz - powiedziała cicho, kazała mu czekać, otoczywszy go ramieniem w pasie. A gdy nabrała pewności, znów się odwróciła i znów go pocałowała, i ponagliła, by się pośpieszył. Cicho przeszedł przez parapet i gdy był już bezpieczny 532 w ogrodzie, zatrzasnęła okiennice, zamknęła zasuwę, a jej krzyk rozdarł nocną ciszę: - Pomoooooocy... Ori zamarł. Ale tylko na chwilę. Oślepiony wściekłością uczepił się okiennic. Wrzask dziewczyny i świadomość, że został wyprowadzony w pole, doprowadziły go do szału. Palcami, teraz jak szpony, rozwarł okiennice, omal nie wyrwał ich z zawiasów. W tym momencie pierwszy z francuskich wartowników wychynął zza rogu z bronią gotową do strzału. Ori go dostrzegł i był szybszy - wyszarpnął swego derringera i pociągnął za cyngiel, ale chybił z obu luf. Nigdy przedtem nie strzelał. Kule świsnęły ocierając się o mur i poleciały w powietrze. Wartownik nie chybił ani za pierwszym razem, ani za drugim, ani za trzecim. Angelikue przykryła uszy dłońmi, triumfująca i zagubiona zarazem; nie wiedziała, co ma myśleć, co robić, czy ma się śmiać czy płakać. Wiedziała tylko, że zwyciężyła, jest bezpieczna i pomszczona, cały czas wewnętrzny głos powtarzał radośnie: zwyciężyłaś, dobra robota, jesteś wspaniała, cudowna, doskonale wykonałaś plan, jesteś bezpieczna, on już nigdy ci nie zagrozi! - Naprawdę? - skomlała. O, tak, jesteś bezpieczna, on nie żyje, naturalnie, to ma swoją cenę, ale nie martw się, nie obawiaj... Jaką cenę? Jaką... O, Boże, zapomniałam o krzyżyku, on ma ciągle mój krzyżyk! Na zewnątrz narastał harmider, łomotano do jej drzwi... zaczęła drżeć mocno. 27 Piątek, 7 listopada Po południu HMS "Pearl" wrócił z Edo. Wszystkie żagle miał postawione i mknął na swe stałe miejsce w ruchliwej przystani Yokohamy. Na czubku masztu powiewała flaga sir Williama, inne flagi sygnalizowały żądanie, by natychmiast przybył jego kuter, lecz było to niepotrzebne, jako że jego barkas czekał już na redzie, a przy nim parowy kuter Struanów z niecierpliwiącym się McFayem na rufie. Na wybrzeżu ludzie przystawali, by zobaczyć, czy kapitan "Pearl" zdoła równie brawurowo wpłynąć na miejsce, gdyż wiatr swawolił, a statek pod żaglami pędził tak szybko, że manewrowało się ryzykownie. Fala dziobowa wznosiła się wysoko, morze było przychylne. W ostatniej sekundzie statek obrócił się ku wiatrowi i zatrzymał; bukszpryt drżał tuż przed właściwą boją. Natychmiast elegancko ubrani marynarze opuścili liny na pachołka i przycumowali okręt, inni zaś wspięli się na maszty, by zwinąć żagle. Zupełnie nieźle, pomyślał z dumą Jamie. - Cała naprzód, ustawić się obok! - zawołał. Chciał być pierwszy przy trapie, by mieć możliwość zagadnięcia sir Williama, tak jak rozkazał Mal-colm. - Pośpiesz się, Tinker, na miłość boską! - Ta jest, proszę pana! - Tinker, sternik Struanów, uśmiechnął się bezzębnymi ustami. Uprzedzając tę komendę, nastawił przepustnice na "cała naprzód". Tinker, stary bosmanmat z jednego z kliprów Struanów, był wytatuowany, a siwiejące włosy miał związane w mysi ogonek. Przepłynął obok ośmiowiosłowego kutra sir Williama, wypluł dobrodusznie sok tytoniowy, pokazał figę rozczarowanej załodze kutra i wpasował się w miejsce obok okrętu. Jamie wskoczył na schodnię. Na głównym pokładzie uchylił cylindra oficerowi pokładowemu, aspirantowi o gładkiej twarzy. - Prośba o pozwolenie wejścia na pokład, wiadomość dla sir Williama. Aspirant zasalutował w odpowiedzi. - Oczywiście, proszę pana. 534 - O co chodzi, Jamie, do diabła, coś nie gra? - zawołał sir William z mostka. Phillip Tyrer i Marlowe stali tuż obok. - Przepraszam, panie ministrze, w Osiedlu trochę się kotłuje i pan Struan sądził, że powinienem pana zaznajomić ze szczegółami. - Może pan skorzystać z mojej kabiny, sir Williamie - zaproponował Marlowe. - Dziękuję. Najlepiej będzie, jeśli pan też pójdzie... admirale dowodzący naszą obroną morską... co prawda tymczasowo. - Jeśli już nie ranga, to z pewnością przydałby mi się taki żołd... choćby tymczasowo - zaśmiał się Marlowe. - Wszyscy byśmy tak chcieli! Niech pan idzie z nami, ty też, Phillipie. Poszli za nim, Marlowe jako ostatni. Zanim Marlowe opuścił mostek, przywołał gestem pierwszego oficera. - Maszynownia niech trzyma ciśnienie, wszystkie działa mają być wyczyszczone, naoliwione i przygotowane, kompania okrętowa gotowa, by zająć stanowiska bojowe. Weszli do małej, skromnej kabiny na rufie, wyposażonej w koję, skrzynkę na rzeczy osobiste i stół na mapy. Usiedli. - Tak, Jamie? - Po pierwsze tai-pan i wszyscy kupcy pragną panu pogratulować udanego spotkania. - Dziękuję. Coś niepokojącego? - Były kłopoty. Wczesnym rankiem Japoniec próbował się włamać do sypialni Angelikue w Przedstawicielstwie Francuskim, wartownicy go zabili. Doktor Hoag i doktor Babcott... - Wielki Boże, czy jest ranna? Stało jej się coś? , Ku ich uldze Jamie potrząsnął głową. - Nie, panie ministrze, usłyszała, jak ktoś szamocze się z okiennicami, i zaczęła krzyczeć, że mordują, i... - Więc rzeczywiście tam ktoś był zeszłym razem! - wybuchnął Tyrer. - To nie wiatr grzechotał wtedy okiennicami! - Jesteśmy skłonni też tak przypuszczać - szybko mówił dalej Jamie. - Wezwano Babcotta i Hoaga. Ona była w szoku, nie ranna, jak już mówiłem, lecz cała się trzęsła. Ledwie Hoag spojrzał na nieboszczyka, a natychmiast stwierdził, że to ten sam psubrat, którego operował w Kanagawie... - Phillip Tyrer wciągnął powietrze i Marlowe rzucił mu szybkie spojrzenie - a zatem i ten sam, którego podejrzewamy, że może być jednym z morderców Canter-bury'ego, i ten sam, którego kapitan Marlowe i Pallidar próbowali złapać w Przedstawicielstwie Brytyjskim w Kangawie. - Niech mnie diabli! - Sir William spojrzał na pobladłego Tyrera. - Czy myślisz, że mógłbyś go zidentyfikować, Phillipie? - Nie wiem... nie sądzę. Może Malcolm zdoła, ja nie wiem. Mózg sir Williama pracował dalej: jeśli to jeden i ten sam mężczyzna, to 535 obaj domniemani mordercy są martwi, więc jak to się ma do naszych żądań o odszkodowania? - Przedstawicielstwo Francuskie, co? To zadziwiające, że zastrzelili sukinsyna, mają bardzo nędzny system zabezpieczenia, a umiejętność strzelania jeszcze gorszą. Ale dlaczego ten człowiek tam się znalazł, czyżby na nią polował? - Nie mamy pojęcia, panie ministrze. Okazuje się też, że był katolikiem, a w każdym razie nosił krzyżyk. Co... - To dziwne. Ale chwileczkę, Angelikue u Francuzów? Myślałem, że wprowadziła się znów do Struanów. - Tak, ale jej mieszkanie uszkodził ogień. Zapomniałem wspomnieć, po trzęsieniu ziemi mieliśmy mały pożar, my, a także Norbert. Dom... - Czy ktoś został ranny? - Nie, panie ministrze, dzięki Bogu, nikt z Osiedla, o ile wiemy. Francuzi zaproponowali jej mieszkanie, ale... - Czy Malcolm Struan też tam nocował? Jamie westchnął zirytowany tym ciągłym przerywaniem. - Nie, panie ministrze, spał u siebie. - Więc chyba nie doznaliście wielu szkód. - Nie, panie ministrze, na szczęście, niewiele jest też innych szkód w Osiedlu, choć Norbert stracił prawie całe piętro. - No to powinniście być zadowoleni. Dziewczyna nie poniosła uszczerbku, napastnik martwy, o co ten cały hałas? - Próbuję panu wyjaśnić, panie ministrze - powiedział Jamie, a potem ruszył z kopyta, tym razem nie dopuszczając zaszokowanego sir Williama do głosu. - Kilku kretynów z Miasta Pijaków... przykro mi o tym mówić, ale wspomaganych przez kilku naszych jeszcze głupszych kupców, uznało, że odpowiedzialność spada na Japońców ze wsi. W efekcie parę godzin temu tłum zaczął bić każdego, kogo dopadł. To sprowadziło rozwścieczonych samurajów. Wojska i faceci z floty wyszli im naprzeciw i teraz mamy pat: obie strony pod bronią, z minuty na minutę robi się coraz bardziej ponuro. Jest tam trochę naszej kawalerii, dowodzi generał, cały się najeżył i marzy o rozkazaniu szarży, jak pod Bałakławą. Cholerny dureń, pomyślał sir William. - W tej chwili schodzę na brzeg. - Wyślę z panem oddział piechoty morskiej, panie ministrze - powiedział Marlowe. - Ordynans! Drzwi kabiny otworzyły się natychmiast. - Tak, proszę pana? - Kapitan piechoty morskiej i dziesięciu żołnierzy z sygnalistą do schodni na głównym pokładzie, migiem! - Zwrócił się znów do Jamiego. - Gdzie dokładnie trwają zamieszki? - Przy południowym krańcu wsi, obok Ziemi Niczyjej. 536 - Sir Williamie, będę w gotowości, tuż obok. Gdyby pojawiły się jakieś kłopoty, niech pan skorzysta z mojego sygnalisty i może pan zarządzić ogień zaporowy. - Dziękuję, lecz wątpię, czy będę potrzebował wsparcia floty. - Następny problem to..._- zaczął Jamie. - Powie mi pan na kutrze. - Sir William był już w połowie drogi na główny pokład. - Weźmiemy twój, jest szybszy. Kierujcie się ku przystani w Mieście Pijaków. Za chwilę kuter Struana mknął pełną szybkością; piechota morska stłoczona na rufie, sir William, Jamie i Tyrer w kabinie na śródokręciu. - A teraz, Jamie, jakiż to inny problem? - Chodzi o tego nie tak całkiem oswojonego samuraja pana Tyrera, Nakamę. - Jamie spojrzał przelotnie na Phillipa. - Zaatakowali go, lecz się wyrwał, wydostał skądś jakieś miecze i zaczął się bronić. Pociął jednego pijaka, Australijczyka, ale niezbyt ciężko, i pozabijałby resztę, gdyby nie uciekli. Kilku z nich miało pistolety, ruszyli z powrotem i omal go nie zdmuchnęli, więc wycofał się do sklepu w wiosce. Podejrzewamy, że mogą tam z nim być jacyś samurajowie. Około tuzina maniaków gotowych go zlinczować otacza to miejsce. - Linczujący tłum? Na obszarze mojej jurysdykcji? - zawołał sir William. - Tak, panie ministrze. Próbowałem na nich wpłynąć, by zostawili go w spokoju, ale powiedzieli, żebym się odpieprzył. Przynajmniej z początku Nakama nie był niczemu winien, widziałem go na High Street, tego jestem zupełnie pewien. - Dobrze - oznajmił sir William ściągając usta. - Na szczęście mamy jedno i to samo prawo dla bogatych i dla biednych, i dla każdego, kto się znalazł pod naszą opieką. Jeśli go zlinczują, to i ich to spotka. Mam już dość Miasta Pijaków i wybryków tej tłuszczy. Dopóki nie przyślą nam peelersów z Londynu, sformujemy własne siły policyjne. Ja jestem naczelnikiem, a ty, Jamie, tymczasowym zastępcą naczelnika policji. Drugim zastępcą jest Norbert, również tymczasowym. - Za żadne skarby, sir Wil... - W takim razie zastępcą zostaje tylko Norbert - odparł uprzejmie sir William. - Niech to diabli, w porządku - oznajmił Jamie. Wcale nie był zadowolony. Wiedział, że ta praca to niewdzięczne zadanie. - Norbert, co? Czy słyszał pan o Norbercie i tai-panie? - Co z nimi? Jamie opowiedział mu o kłótni i wyzwaniu na pojedynek. - Zakłady stoją pięć do jednego, że oni wymkną się chyłkiem pewnego ranka i wróci tylko jeden z nich. Sir William wzniósł oczy ku niebu. - Nie ma mnie trzy dni i wszystko już się rozłazi - powiedział ze znuże- 537 niem. Pomyślał chwilę. - Phillipie, poleć im, żeby jutro skoro świt zjawili się obaj w moim gabinecie. - Głos mu się zmienił i obaj mężczyźni skrzywili się, tyle w nim było jadu. - Przedtem poradź im obu, że lepiej, jeśli zachowają się rozsądnie i potulnie i niech wezmą sobie do serca moje łagodne kazanie. Sternik! Każ im się ruszać, na litość boską! - Ta jest, panie ministrze! - Czy wziąłeś moją teczkę, Phillipie? - Tak, proszę pana. Tyrer podziękował Niebiosom, że o tym pamiętał. Hiraga zerkał przez szparę między listewkami zabarykadowanych drzwi sklepu shoyi. Widział krzyczących gniewnych mężczyzn uzbrojonych w pistolety i muszkiety. Pot spływał mu po twarzy. Dławiła go wściekłość i czuł strach, choć skrywał to przed innymi. Krew cieknąca z niezbyt ciężkiej rany poplamiła mu koszulę - zrzucił swój surdut, gdy tylko wpadł tutaj, by wziąć jakieś miecze. Shoya stał przy nim zdenerwowany, nie uzbrojony, jeśli nie liczyć rybackiego harpuna - tylko samurajowie mogli nosić broń, naruszenie tej zasady karano śmiercią. Razem z nimi wpadł w potrzask siwiejący ashigaru, żołnierz piechoty, który patrzył na Hiragę pełen czci, ale i skonfundowany. Żywił do niego szacunek za jego sprawność bojową i za to, że Hiraga najwyraźniej był shishi... ale to ubranie gai-jina! Hiraga był też ostrzyżony jak oni i najwidoczniej mieszkał razem z nimi w Osiedlu, teraz jednak stał się przedmiotem ich niczym nie umotywowanego ataku. Ci śmierdzący gai-jinowie, myślał. Tak jakby udaremnione włamanie jakiegoś baka mogło mieć znaczenie... Oczywiście, ten człowiek był po prostu róninem, złodziejem, na pewno nie polował na dziewczynę. Bo czyż cywilizowany mężczyzna mógłby mieć ochotę na którąkolwiek z nich? Ten dureń został słusznie zabity za swą impertynencję, nikt nie odniósł szkody, więc po co cały ten gwałt? Baka gai-jinowie! - Czy jest z tyłu jakieś wyjście? - zapytał żołnierz. Shoya potrząsnął głową, twarz miał popielatą. Po raz pierwszy wybuchły takie zamieszki, szalało aż tylu gai-jinów. A on był w to bezpośrednio zamieszany: udzielał przecież schronienia temu shishi. Nawet tamten zwariowany ronin bywał w jego domu, a on nie zameldował o nich, jak miał obowiązek uczynić - meldować o wszystkich obcych. - Bakufu wdroży śledztwo - jęczała przed godziną jego żona - na pewno nas wezwą na świadków. W domach strażników wciąż rezydują ich wymuszacze. Stracimy wszystko, łącznie z głowami. Namu Amida Butsu! Właśnie robiła zakupy ze starszą córką na targu warzywnym, kiedy pierwsi ludzie z tłumu popędzili przez wieś. Wykrzykiwali groźby, rozrzucali skrzynki, popychali i przewracali kupujących, którzy w panice uciekali do domu. 538 - Zostaliśmy otoczeni - powiedział shoya. - Z tyłu w uliczce też są gai-jinowie. Prócz kilkunastu atakujących tu mężczyzn ludność Osiedla zgromadziła się przy krańcach Ziemi Niczyjej. Początkowo była to zwykła gawiedź, lecz teraz przybyło wielu obywateli Osiedla, podbechtanych przez prowodyrów zamieszek - spragnionych zemsty awanturników. Za ich plecami, na ulicach wioski, znajdowało się dwudziestu samurajskich strażników z Bramy Północnej. Z przodu stali ci z Bramy Południowej. Żaden samuraj nie wyjął jeszcze miecza, lecz wszyscy trzymali ręce na rękojeściach. Oficerowie wysunęli się do przodu. Tak samo zachowało się wojsko stojące naprzeciw - karabiny przygotowane, tuzin kawalerzystów siedziało na koniach i czekało na rozkazy, generał stał w pobliżu - wszyscy pewni siebie, hałaśliwie rwali się do walki. Jeszcze raz starszy oficer japoński, przekrzykując wrzawę, wezwał gai--jinów, by się rozeszli, i jeszcze raz generał władczo krzyknął - a zawtórował mu ryk poparcia - wzywając samurajów, by się rozeszli. Żadna ze stron nie rozumiała drugiej - ani nie chciała zrozumieć. Wśród tych wszystkich okrzyków Hiraga rozróżniał głos generała. Głupiec, pomyślał wrząc z gniewu, ale nie aż taki głupiec jak ten wariat Ori. Dobrze, że nie żyje, bardzo dobrze! Co za dureń! Powinienem go zabić wtedy, gdy zobaczyłem, że ma na sobie ten jej krzyżyk. Albo w tunelu. Kiedy wołania Angelikue zakłóciły ciszę nocy i natychmiast potem rozległy się wystrzały karabinowe, Hiraga razem z Akimoto siedzieli przykucnięci w uliczce przy domu Struanów. Znużeni czekali na Oriego, mając nadzieję, że go złapią - nie widzieli, jak Angelikue szła do Przedstawicielstwa Francuskiego, więc sądzili, że Ori powinien być gdzieś w pobliżu, może nawet wewnątrz domu Struana. Wśród rosnącego zamieszania przyłączyli się do gęstniejącego tłumu na wpół odzianych mężczyzn biegnących ku przedstawicielstwu. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, gdyż mieli na sobie robocze ubrania i kapelusze. Hiraga i Akimoto przerażeni zobaczyli, jak przyjechali obaj lekarze, a zaraz potem ujrzeli ciało Oriego wciągnięte w krąg światła. Hiraga skinął na Akimoto i obaj nerwowo czmychnęli w ciemność. Gdy tylko znaleźli się w swej wioskowej kryjówce, Hiraga wybuchnął: - Oby Ori odrodził się jako plugawy gai-jin, a nie samuraj! Teraz dopiero się zacznie! Prześlizgnij się natychmiast z powrotem do Yoshiwary, przejdź tunelem i schowaj się, dopóki nie prześlę wiadomości lub nie przyjdę po ciebie. - A ty? - Jestem jednym z nich - odrzekł na to z ironicznym uśmiechem. - Taira to mój protektor, przywódca gai-jinów również, wszyscy to wiedzą, więc będę bezpieczny. Ale myliłem się, myślał teraz z goryczą, obserwując, jak zachowanie ludzi zebranych na zewnątrz staje się coraz brutalniejsze. Parę godzin temu, gdy na horyzoncie pojawił się "Pearl", Hiraga opuścił 539 wioskę i poszedł po High Street, kierując się ku Przedstawicielstwu Brytyjskiemu. Tyrer przed wyjazdem poprosił o przetłumaczenie na japoński pokaźnej liczby fraz i zdań. Teraz właśnie odnosił mu tę pracę. Tak bardzo chciał się dowiedzieć z pierwszej ręki o spotkaniu w Edo, że szedł całkowicie zatopiony w myślach, gdy nagle dostrzegł wściekłe twarze gai-jinów. - To Japoniec Tyrera... - Przecież to samuraj... - Hej, małpa, ty tam! Ty samuraj, heja! - Podobny do tego drugiego sukinsyna... - Jezu, rzeczywiście... - Nauczymy was wszystkich, co to znaczy zaczepiać nasze kobiety! Bez ostrzeżenia ktoś pchnął go w plecy i przewrócił, zrzucając mu cylinder, który potoczył się i został wdeptany w błoto. Jedni ryczeli ze śmiechu, gdy w tym czasie inni zaczęli kopać Hiragę, z rozpędu wpadając na siebie nawzajem. Dało mu to chwilę wytchnienia, a poza tym był w doskonałej kondycji - dzięki temu zdołał wstać i wyrwać się napastnikom. Niezgrabnie ruszyli za nim w pogoń. Popędził uliczką obok domu Struanów na teren wioski. Od strony bram biegli samurajscy strażnicy, by zobaczyć, co się dzieje. Jakaś grupa mężczyzn blokowała dostęp do kryjówki, gdzie miał schowany pistolet, więc rzucił się do sklepu shoyi, chwycił jakieś zupełnie nieodpowiednie miecze i przyjął pozycję do ataku. Ruszył jak w amoku, zaskakując napastników. Odparł ich, trzech upadło na ziemię, jeden ranny, pozostali uciekli. Gdzieś na ulicy rozległ się wystrzał z muszkietu, kula przeszła obok, nie wyrządzając mu szkody. Zaczęło się gromadzić coraz więcej ludzi z bronią. W bezładnym tłumie samurajów i gai-jinów Hiraga i ashigaru zdołali jakoś wycofać się do sklepu. Teraz trzej mężczyźni uchylili się, gdy znikąd nadleciała kula i rozbiła ozdobną wazę. Z tylnej części domu dobiegł płacz dziecka, jednak natychmiast je uciszono. Na zewnątrz wzmogły się okrzyki. Lunkchurch podochocony i jak zwykle po południu podniecony wypitą brandy, zaryczał: - Wykurzmy ich! Wypędźmy sukinsynów ogniem! - Brak ci piątej klepki? Całe Yokopoko może się za... - Spalić ich, psiakrew! Kto ma zapałkę? Kiedy kuter Struana przybił do przystani w Mieście Pijaków, wszyscy wysypali się z niego i pobiegli nabrzeżem na plac. Piechota morska na przedzie. Przed sobą widzieli plecy samurajów stawiających czoło tłumowi. Kapitan natychmiast zaczął realizować swój plan. Na jego komendę żołnierze odbezpieczyli karabiny, uformowali się w klin, wbili w przestrzeń między wrogimi grupami i poszli po łuku. Ostry koniec klina wycelowany był w ludzi z Miasta Pijaków, którzy zaczęli ustępować i rozbili się na dwie grupy, 540 krzyczące i zaniepokojone. Tyrer ruszył ku samurajom, równie zaniepokojonym pojawieniem się zdyscyplinowanych żołnierzy. - Proszę, panie oficerze - zawołał głośno po japońsku, kłaniając się - wszyscy ludzie zostać tutaj bezpieczni. Proszę pozdrowić mego pana, pana gai-jinów. Zakłopotany samuraj odkłonił się automatycznie Tyrerowi i gdy się prostował, sir William zaczerwieniony po biegu - do czego zupełnie nie był przyzwyczajony - zatrzymał się na chwilę i spojrzał w twarz samurajowi. Natychmiast Tyrer mu się ukłonił, wołając: - Salutujcie! - Oficer i wszyscy jego ludzie ukłonili się, sir William się odkłonił i teraz samurajowie znowu byli opanowani. Sir William odwrócił się i schronił wewnątrz klina, który zagarniał coraz większy teren, gdyż ludzie najbliżsi żołnierzom byli odpychani karabinami. - Z drogi! Cofnijcie się! Cofnijcie! - wołał młody kapitan. Poziom adrenaliny wciąż mu wzrastał. Znajdował się tuż za ostrzem klina, a kiedy doszedł do wniosku, że droga nie otwiera się przed nimi tak szybko, jak by tego chciał, krzyknął: - Bagnet na broń! Żołnierze piechoty morskiej, wszyscy jednocześnie, cofnęli się dwa kroki, nastawili bagnety i skierowali je w tłum. Każdy z nich obrał sobie cel, każdy stał jak wyrzeźbiony - na razie jeszcze nieruchomy trybik w maszynie do zabijania, którą znano na całym świecie i której na całym świecie się lękano. - Przygotować się do ataku! Sir William, Tyrer i McFay wstrzymali oddech. Zapadła cisza. A potem zły duch, mieszający w każdym tłumie, zniknął i zgromadzeni ludzie stali się tylko tłuszczą, która rozpadła się i rozpierzchła we wszystkich kierunkach. Kapitan nie stał bezczynnie. - Karabiny po lewej za mną! Poprowadził żołnierzy biegiem ku wiosce, gdzie zebrała się większość kupców, żołnierzy, tuzin kawalerzystów i samurajowie. I nikt tu nie zwracał uwagi na sir Williama i jego piechotę morską. Znów oddział uformował się w klin, lecz kiedy podeszli na tyły rozwrzesz-czanego tłumu, usłyszeli, jak generał krzyczy: - Po raz ostatni rozkazuję wam odejść lub ja was stąd wykurzę... Zagłuszył go ryk tłumu, gotowego za chwilę eksplodować. Kapitan doszedł do wniosku, że nie ma czasu do stracenia. - Stój! Jeden wystrzał nad ich głowami, pal! Salwa uciszyła harmider i przygasiła wściekłość. Uspokoili się nawet ka-walerzyści, nie przygotowani na taką akcję. Wszyscy odwrócili się lub skulili. W ciszy sir William, czerwony z wściekłości, wkroczył na wolną przestrzeń między przeciwnikami. Dalej na ulicy Lunkchurch i zgromadzona wokół niego grupka zamarli w bezruchu. Lunkchurch trzymał w dłoni drugą płonącą szmatę przygotowaną do rzutu, pierwsza już leżała na werandzie, tuż przy drewnianej ścianie, rozsiewając płomienie. Zobaczywszy sir Williama 541 i piechotę morską, kupcy wyparowali gdzieś w bocznych uliczkach, pośpieszyli na łeb, na szyję zaszyć się w domach. Wszyscy patrzyli na sir Williama. Minister nasadził mocniej na głowę cylinder i wyjął z kieszeni papier. - Odczytuję wam Ustawę o Rozruchach Jej Królewskiej Mości - zaczął głośno i zgrzytliwie. - Jeśli to zebranie, na które nie dano zgody, natychmiast się nie rozejdzie, wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci zostaną aresztowani i... Jego następne słowa zostały zagłuszone przez ogólne zrzędzenie i przekleństwa, lecz tłuszcza zaczęła topnieć. Ustawa o Rozruchach z roku 1715 została ogłoszona przez Parlament po Rebelii Jakobińskiej, którą opanowano i zlikwidowano jedynie dzięki zastosowaniu bezlitosnych środków. Nowe prawo powstało w celu stłumienia w zarodku wszelkich niepotrzebnych sporów. Zgodnie z nim wszyscy sędziowie pokoju mieli prawo i obowiązek odczytania Ustawy każdej grupie liczącej więcej niż dwanaście osób, jeśli uznali ją za zagrożenie dla pokoju królestwa. Rebelianci zaś mieli obowiązek wysłuchania i podporządkowania się. Wszyscy, którzy by nie opuścili zgromadzenia w ciągu czterdziestu pięciu minut, podlegali natychmiastowemu aresztowi, uwięzieniu i po udowodnieniu winy wyrokowi śmierci lub zesłania - według uznania sądów Jej Królewskiej Mości. Sir William nie musiał czytać do końca. Ulice wioski wyludniły się, zostało tylko wojsko, generał i samurajowie. - Phillipie, załatw to z nimi, powiedz im, by łaskawie poszli do domu. - Obserwował przez chwilę, jak Tyrer podchodzi do samuraja i kłania mu się, a oficer odpowiada ukłonem. To dobry chłopak, pomyślał sir William, a potem odwrócił się i obrzucił zimnym spojrzeniem zaczerwienionego, spoconego generała. - Dzień dobry, Thomas. - Dzień dobry, panie ministrze. Generał zasalutował. Elegancko - lecz tylko ze względu na otaczających go żołnierzy. Sir William nie uchylił kapelusza. Głupi dureń, myślał. - Przyjemny dzień, prawda? - powiedział niedbale. - Proponuję, by pan zwolnił ludzi. Generał skinął na oficera konnicy, który w głębi duszy czuł ogromne zadowolenie, że sir William się pojawił. Wiedział, że Japończycy nie zawinili, a on powinien był wjechać konno w tłuszczę kupców. Co za banda niezdyscyplinowanych hultajów, myślał. - Sierżancie! - zawołał. - Wszyscy ludzie z powrotem do koszar. Już! Żołnierze zaczęli się wycofywać. Tyrer, bardzo z siebie zadowolony, ukłonił się po raz ostatni samurajskiemu oficerowi, a potem obserwował, jak Japończycy odchodzą spokojnym krokiem ku Bramie Północnej. - Niezłe widowisko, Phillipie, sprawiłeś się bardzo dobrze - powiedział Jamie McFay. 542 - Och? Naprawdę, nic wielkiego nie zrobiłem - odparł Tyrer udając nieśmiałość. Jamie McFay chrząknął. Pocił się, serce mu waliło, jeszcze przed chwilą był pewien, że zaraz ktoś pociągnie za cyngiel lub wyszarpnie miecz. - Cholernie mało brakowało. - Spojrzał na sir Williama pogrążonego w monologu, któremu przysłuchiwał się coraz mocniej zaczerwieniony generał. - Wiluś robi piekło temu sukinsynowi - zauważył po cichu z uśmiechem. - Głupi tępak! - On... - Tyrer przerwał, gdyż coś na ulicy odwróciło jego uwagę. Samurajowie biegli w kierunku sklepu, którego wschodnia ściana zajęła się ogniem. - Wielki Boże, to dom shoyi... Ruszył, a McFay tuż za nim. Kilku samurajów wskoczyło na werandę i zaczęło tłuc płomienie, a inni pośpieszyli do wielkich beczek z wodą otoczonych pierścieniem wiader. Beczki z wodą, mając na względzie właśnie takie przypadki, ustawiano wszędzie w pewnych odstępach od siebie. Kiedy Tyrer i McFay dobiegli do sklepu, pożar był opanowany. Jeszcze tylko kilka wiader i płomienie zasyczawszy zgasły. Fasada sklepu spłonęła. Wewnątrz zobaczyli shoyę, a obok niego ashigaru. Obaj wyszli na werandę. Shoya ukląkł i skłonił się, ashigaru tylko się skłonił. Wymamrotali podziękowania. Ku zdziwieniu McFaya nie było ani śladu Hiragi, człowieka, którego on i Tyrer znali jedynie jako Nakamę. Zanim jednak któryś z nich zdołał coś powiedzieć, oficer japoński zaczął wypytywać shoyę i piechura. - Jak wybuchł pożar? - Cudzoziemiec rzucił szmatę na ścianę, panie. - Psie gówno, tak jak oni wszyscy! Sporządzisz raport i wyjaśnisz przyczynę tych zamieszek. Do jutra, shoya. - Tak, panie. Oficer, dziobaty trzydziestokilkuletni mężczyzna, zerknął do sklepu. - Gdzie ten trzeci człowiek? - Słucham, panie? - Trzeci mężczyzna. Japończyk, którego gai-jinowie tutaj zapędzili? - spytał z irytacją. - Odpowiadajcie natychmiast! - Tak mi przykro, panie - ashigaru skłonił się grzecznie - nie było tutaj nikogo innego. - Dobrze widziałem, jak tutaj wpadł! Nosił miecze... - Zwrócił się do swych ludzi. - Kto go widział? - Patrzyli na niego niepewnie i potrząsali głowami. Twarz oficera poczerwieniała. - Przeszukać natychmiast budynek! Poszukiwania były niezwykle dokładne, ale w rezultacie wyłuskano tylko rodzinę shoyi i służących, którzy uklękli, skłonili się i pozostali na kolanach. Zaprzeczali, że kogoś widzieli. Nastąpiła chwila ciszy, a potem ku osłupieniu Tyrera i McFaya oficer wyraźnie tracąc panowanie nad sobą, zaczął na wszystkich wrzeszczeć. 543 Ashigaru i wszyscy żołnierze stali spokojnie sztywno na baczność, wieśniacy zaś klęczeli, z głowami przy ziemi, drżąc pod gradem obelg. Bez słowa ostrzeżenia oficer podszedł do ashigaru i wymierzył mu kilka siarczystych policzków. Piechur, choć spłynęła na niego fala ciosów i przekleństw, pozostawał niewzruszony. Oficer wywrzeszczał rozkaz, po czym shoya natychmiast podniósł się i stał w bezruchu, gdy rozwścieczony oficer bił go brutalnie po twarzy. Kobieta i dzieci stały równie nieruchomo, usiłując za wszelką cenę nie krzywić się przy każdym uderzeniu. Bicie ustało tak nagle, jak się zaczęło. Ashigaru i shoya głęboko się skłonili. Twarze mieli czerwone. Shoya znowu klęknął. Oficer formalnie się odkłonił, jakby przed chwilą nie wygłaszał żadnej tyrady. Jego ludzie sformowali szyk, a on poprowadził ich ku Bramie Północnej; rzekłbyś: nic niestosownego się nie wydarzyło. Tyrer i McFay patrzyli w ślad za nimi skonsternowani. Po chwili, gdy już etykieta na to pozwalała, kobiety i dzieci weszły do domu, a shoya wstał i zwyczajnie zaczął nadzorować odbudowę ściany. Ulice wioski wracały do zwykłego życia. - O co tu, do diabła, chodziło? - spytał McFay. - Nie wiem - odparł Tyrer. Obaj byli zaszokowani brutalnością oficera oraz biernością, z jaką została przyjęta. - Zrozumiałem tylko parę słów. Myślę, że to miało związek z Nakamą, oni wszyscy chyba powiedzieli, że nigdy go tu nie było. - To niemożliwe, wiem, że był. Widziałem go. - McFay wytarł czoło. - Poza tym, dlaczego znosili to wszystko od tego sukinsyna? To jakiś furiat. I spójrz na nich teraz, pracują tak, jakby nic się nie wydarzyło. Dlaczego? - Nie wiem. Może Nakama potrafi mi to wyjaśnić. - Tyrer wzruszył ramionami. - Powiem ci jedno. Niech mnie cholera, jeślibym chciał się znaleźć na ich łasce. Kiedykolwiek. - Witaj, Aniele, jak się masz? - Witaj, kochanie. Znacznie lepiej, dziękuję. - Angelikue uśmiechnęła się blado, kiedy Struan wszedł i zamknął drzwi. Siedziała podparta poduszkami w swej sypialni w Przedstawicielstwie Francuskim. Przez okno zaglądało popołudniowe słońce i widać było cień strażnika na zewnątrz. We wczesnych godzinach tego ranka, kiedy Struan do niej przybiegł - a raczej przykuśtykał - oparła się jego błaganiom, by się przeprowadziła. Panowała nad sobą, pamiętając, że musi tutaj zostać, gdyż dzisiaj Andre Poncin dostarczy lekarstwo, które wybawi ją od złego. Nie, nie złego... tak, od złego, chciała krzyczeć, Andre wybawi mnie od zła, które noszę, i od zła, które uczyniłam. - Och, mon Dieu, Malcolmie, czuję się dobrze i nie chcę się przeprowadzać. - Proszę cię, nie płacz, kochanie, proszę. - Więc zostaw to tak, jak jest, wszystko w porządku, Malcolmie. Jestem 544 zupełnie bezpieczna, zawsze byłam bezpieczna i doktor Babcott dał mi coś, żebym się nie trzęsła, prawda, doktorze? - Tak, Malcolmie - odpowiedział Babcott - i proszę cię, nie martw się, z Angelikue wszystko w porządku. Będzie zdrowa jak ryba, kiedy się obudzi. Lepiej jej nie ruszać. Nie ma się czym martwić. - Ale ja się martwię, do cholery! - Dziś wieczór może będzie mogła znowu się przepro... - Nie - zaskomlała z oczyma pełnymi łez - dziś nie, może jutro. Dzięki Bogu za łzy, pomyślała znowu, kiedy patrzyła, jak Malcolm gramoli się z trudem ku jej łóżku. Wiedziała, że ta dana jej przez Niebiosa broń przeciw mężczyznom, uważana powszechnie za słabość, jest jak potężna tarcza. Uśmiechał się promiennie, lecz zauważyła pod jego oczyma ciemne obwódki, które sprawiały dziwne wrażenie i nadawały mu znużony wygląd. - Wpadłem tu wcześniej, lecz drzemałaś i nie chciałem ci przeszkadzać. - Nigdy mi nie przeszkadzasz. - Okazywał tak głęboką troskę i miłość, że musiała walczyć ze sobą, by nie wykrzyczeć bezradnie całej prawdy. - Nie martw się, moje kochanie, wszystko wkrótce będzie cudownie, obiecuję to. Usiadł na krześle przy łóżku i opowiedział jej o tym, jak sir William zapobiegł zamieszkom. - Jest dobry pod wieloma względami - stwierdził. Lecz pomyślał: pod wieloma względami nie. Malcołma i Norberta ostrzeżono, że nazajutrz rano zostaną do niego wezwani. Natychmiast spotkali się na osobności. - To nie jest cholerny interes Wilusia - stwierdził kwaśno Norbert - niech się skoncentruje na Japońcach i na ponownym sprowadzeniu tu floty! Słuchaj, jeśli chodzi o tego intruza, słyszałem, że zidentyfikowałeś go jako jednego z morderców starego Canterbury'ego. To jakoby ten drugi sukinsyn z Tokaido? - Nie, nie rozpoznałem. Myślę, że to inny człowiek, choć ten też z pewnością został kiedyś postrzelony. Hoag powiedział, że to ten sam, którego operował w Kanagawie. - Dlaczego polazł w jej okno, co? - Nie wiem... to dziwaczne. Przypuszczam, że to zwykły złodziej. - Rzeczywiście dziwaczne. Był też katolikiem. Dziwne... Struan zobaczył, że Angelikue czeka, by ciągnął dalej, i zastanawiał się, czy powinien otwarcie poruszyć ten temat - problem motywacji tego człowieka - zapytać ją o zdanie i powiedzieć, co sam o tym sądzi, lecz wyglądała tak krucho i bezbronnie, że postanowił poczekać na inną okazję, innego dnia. Skurwiel jest martwy, bez względu na to, kim był, i to kończyło sprawę. - Kiedy wrócę po obiedzie, przyniosę ostatni numer "Illustrated London News", jest tam świetny artykuł o modzie w Londynie... Angelikue słuchała jednym uchem, starając się nie zwracać uwagi na zegar nad kominkiem, który delikatnym tykaniem odliczał minuty. Andre 35 - Gai-jm 545 powiedział jej, że powróci z Yoshiwary około dziewiątej wieczorem, że powinna mieć już przygotowany garnek ciepłej zielonej herbaty i coś słodkiego do jedzenia, jako że mikstura może mieć obrzydliwy smak. Powinna też mieć pod ręką kilka ręczników i lepiej, żeby nie brała usypiającej nalewki Babcotta. Spojrzała na zegar. Szósta czterdzieści sześć. Tak się ciągnie to całe czekanie, pomyślała z wzrastającym niepokojem. A potem ożyły znowu jej wewnętrzne głosy. Nie martw się, szeptały, godziny szybko przelecą i będziesz wolna, nie zapominaj, że zwyciężyłaś, Angelikue, byłaś taka dzielna i taka sprytna, zrobiłaś wszystko doskonale - nie martw się o nic, ty przeżyłaś, a on jest martwy, nie było innego sposobu. Każda kobieta na twoim miejscu zrobiłaby to samo. Wkrótce się uwolnisz od niego, od TEGO, i wszystko, co przedtem zaszło, będzie jedynie złym snem... Wolna, dzięki Bogu! Dzięki Bogu. Poczuła przypływ ulgi. Uśmiechnęła się do Struana. - Jakiś ty dziś przystojny, Malcolmie. Twój strój wieczorowy jest bez zarzutu. Promieniejące z niej ciepło wyrwało go z przygnębienia, wszystko dokoła było takie okropne - a ona cudowna. Uśmiechnął się. - Och, Aniele, gdyby nie ty, myślę, że bym wybuchnął. - Zadał sobie dzisiaj wiele trudu, by wybrać stosowny jedwabny strój wieczorowy i najlepsze półbuty z jeleniej skóry, koszulę z białego czystego jedwabiu z koronkami i biały krawat z rubinową spinką, którą ojciec podarował mu na jego ostatnie urodziny, na dwudzieste, 21 maja. Jeszcze tylko sześć miesięcy i potem będę wolny, myślał, będę mógł robić, co mi się żywnie spodoba. - Tylko ty utrzymujesz mnie przy zdrowych zmysłach, Aniele - wyznał, a jego uśmiech przegnał ostatnie z dręczących ją upiorów. - Dziękuję, kochanie - powiedziała. - Wybuchnąć? Dlaczego? - Ach, po prostu interesy - odparł rzeczowym tonem, by nie udzielić istotnych informacji. - Cholerni politycy paskudzą nam handel, dążąc jak zwykle obsesyjnie do władzy, pieniędzy i kariery, to się nie zmienia, bez względu na kraj, wiarę czy kolor skóry. Ogólnie rzecz biorąc, Noble House ma się świetnie, Bogu dziękować - oświadczył. Nie wspomniał o czekającym ich kryzysie z powodu cukru hawajskiego ani o tym, że Brockowie coraz mocniej dławią w swym chwycie rynki i źródła kredytowe Struanów. Wczoraj z Victoria Bank - centralnego banku w Hongkongu, zdominowanego przez Brocków - przyszedł jawnie wrogi list. Wysłano go do Tess Struan, naczelnego dyrektora firmy Struan. Kopię dla Malcolma zaadresowano: M. Struan Esq., Yokohama, tylko do wiadomości: Pani, niniejszym chcemy przypomnieć, że firma Struan ma karczemne długi i zbyt wiele papierów popartych wątpliwymi aktywami i żałosnymi zyskami. Większość z tych papierów jest ważna do 31 stycznia. Informujemy Panią, że splata tych wszystkich wysoce wątpliwych papierów, będących w posiadaniu banku, jest wymagana przed tym terminem. Pani, mamy zaszczyt pozostawać pokornym sługą. 546 Niech diabli wezmą tych parszywych psubratów, pomyślał przepełniony pewnością siebie, znajdę sposób, by przechytrzyć zarówno ich, jak i wszystkich Brocków. Zabić Norberta - to dobry początek. Nasi kierownicy i personel są wyśmienici, nasza flota jest wciąż najlepsza, a nasi kapitanowie - lojalni. - Czort z nimi, z Brockami i z plotkami, Aniele, poradzimy sobie z tym, zawsze sobie radziliśmy. Amerykańska wojna domowa znacznie zwiększyła nasze dochody. Pomagamy Południu przeprawiać bawełnę dla naszych przędzalni w Lancashire przez blokady Północy, a z powrotem wieziemy z Birmingham proch, naboje, karabiny i działa, połowa dla Południa, połowa dla Północy. Oprócz tego sprzedajemy wszystko, co tylko nasze fabryki zdołają wynaleźć i wyprodukować, maszyny, prasy, buty i wosk do pieczęci. Brytania wypuszcza gigantyczną ilość towarów, Angelikue, ponad pięćdziesiąt procent przemysłowej produkcji świata. Ponadto handlujemy herbatą i sprzedajemy bengalskie opium do Chin, w tym roku zbiory były wspaniałe. Mam pomysł, by kupić indyjską bawełnę i zrekompensować zmniejszenie dostaw amerykańskich. No i są jeszcze nasze zwykłe przewozy... Anglia jest najbogatszym, najbardziej kwitnącym krajem na ziemi, a ty jesteś piękna. - Dziękuję ci, mój miły panie! Je t'aime. Naprawdę cię kocham, Malcolmie, wiem, że mam trudny charakter, ale cię kocham i będę wspaniałą żoną, obiecuję, i... Podniósł się z krzesła i przerwał jej pocałunkiem - mocny zapach cygara i pomady był męski i przyjemny. Ramiona, które ją obejmowały - muskularne i silne, jedna ręka zawędrowała do jej piersi i Angelikue czuła jej ciężar i twarde wargi Malcolma, i słaby posmak brandy. Dokładne przeciwieństwo tamtego. Zapomnij o tamtym, szeptały głosy. Nie mogę, jeszcze nie. Gdy pochylał się nad nią w ten sposób, czuł ogromne napięcie w zranionych mięśniach pleców i brzucha, więc wyprostował się z wysiłkiem, choć gdyby się zgodziła, chętnie by ją wziął w tej chwili nie zważając na ból. - Im szybciej się pobierzemy, tym lepiej - powiedział, pewny, że czuł właśnie odpowiedź jej ust, piersi i całego ciała. - Och, tak, proszę, tak. - Na Boże Narodzenie. To już w następnym miesiącu. - Czy myślisz... Usiądź, kochanie, i odpocznij chwilę. Czy powinniśmy przedyskutować... kiedy mamy wrócić do Hongkongu? - Ja... ja jeszcze się nie zdecydowałem. Pomyślał, że będzie musiał stawić czoło matce, i jego dobry nastrój przygasł. - Może wyruszyć w przyszłym tygodniu i... - Nie, póki nie będę w formie. I póki nie odstawię środka przeciwbólowego, pomyślał, a coś mu w środku jakby zgrzytnęło, wtedy będę mógł załatwić Brocka i ten cholerny bank. Tuż 547 przed przyjściem do Angelikue wziął drugą w dzisiejszym dniu porcję, wcześniej niż zazwyczaj. Ostatnia przed snem, a od jutra zacznę po nowemu. Tylko raz dziennie. Nie mogłem od dzisiaj... zeszła noc i problem z Norbertem, i... w każdym razie dzień wczorajszy był wyjątkowo parszywy. - Nie zaprzątaj sobie ślicznej główki. - Ale bardzo się o ciebie martwię. Malcolmie, nie chciałabym nigdy się do niczego mieszać, ale naprawdę się o ciebie martwię. I jeszcze o czymś mam ochotę wspomnieć - powiedziała ostrożnie. - Nieporozumienia między tobą i Jamiem. Czy jest coś, co ja... - przerwała, zobaczywszy jego nagły uśmiech. - Z Jamiem wszystko w porządku, kochanie. To jest dzisiejsza dobra wiadomość. Posłałem po niego wieczorem, a on przepraszał, że sprawiał mi trudności. Nawet odnowił swoją przysięgę, że będzie mnie we wszystkim popierał. We wszystkim. - Och, to cudownie. Tak się cieszę. Zanim Malcolm przyszedł do Angelikue, Jamie McFay poprosił go o chwilę rozmowy. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałbym oczyścić atmosferę, spróbować zawrzeć pokój i po raz ostatni zniechęcić cię do pojedynku. Norbert z pewnością będzie usiłował cię zabić. - Przepraszam, ale to nie twoja sprawa, a ja na pewno postaram się zabić Norberta. Zgoda, to dobry pomysł, by oczyścić atmosferę raz i na zawsze! Jamie, czy będziesz mi posłuszny jako tai-panowi, czy też chcesz wycofać się z przysięgi, którą złożyłeś? - Tak, będę słuchał tai-pana, jak przysięgałem. - Dobrze. Po spotkaniu jutro z sir Williamem, spytaj po cichu Norberta, czy odpowiada mu najbliższa środa, czyli dzień jego urodzin. Tor wyścigowy, za trybunami, o brzasku. Polegam na tobie, że utrzymasz to w tajemnicy, nie mów nawet Dmitriemu. - Jeśli go zabijesz, będziesz musiał szybko opuścić Japonię. - Pomyślałem o tym. Nasz kliper "Storming Cloud" będzie na redzie. Wsiądziemy na niego i pojedziemy do Hongkongu. Tam jakoś ułożę sprawy, cokolwiek się zdarzy. - W ogóle mi się nie podoba ten pomysł. - Nic nie szkodzi. Pamiętasz przysięgę i dotrzymasz jej? - Tak. - Dziękuję, Jamie. Bądźmy znowu przyjaciółmi... Przez mgiełkę podniecenia usłyszał, jak Angelikue mówi: "Och, taka jestem z tego powodu szczęśliwa" - i z wysiłkiem powstrzymywał się, by nie wypalić nowiny, że ustalił już datę pojedynku; będzie to jednocześnie dzień, w którym zacznie wywierać swą długo odkładaną zemstę na Brockach. Angelikue szybko się o tym dowie i będzie ze mnie dumna, myślał z przekonaniem. - Nie martw się o Jamiego, kochanie, ani o Hongkong. O nic się nie martw. 548 - Malcolmie, kochanie, czy mogłabym napisać do twojej mamy? - spytała wiedząc, że musi rozpocząć walkę z wrogiem. Andre uprzedził ją, że władza Tess Struan w spółce jest rozległa, a jej wpływ na Malcolma, jego brata i siostry równie ogromny. Przypomniał jej, że Struan jest niepełnoletni, dlatego bez jej aprobaty małżeństwo nie dojdzie do skutku jeszcze przez miesiące, a tak naprawdę bez jej życzliwego nastawienia może do niego nigdy nie dojść. Zupełnie jakby trzeba mi było o tym przypominać, myślała. - Chciałabym ją zapewnić o moim uczuciu i obiecać, że będę najlepszą synową na całym bożym świecie. Rozpromienił się na ten pomysł. - Wspaniale! Też do niej napiszę i wyślemy oba listy razem. - Ujął ją za rękę. - Nie ma drugiej kobiety tak oszałamiającej, a jednocześnie tak troskliwej i miłej. Wiem, że pokocha cię tak bardzo jak ja. - Kiedy gai-jin uciekri, shoya powiedzieć mi iść szybko. On bardzo bać się samuraj, bardzo - powtórzył Hiraga. - Mogę w to uwierzyć. - Tyrer wiercił się na krześle. Hiraga siedział naprzeciw niego i też czuł się nieswojo. Salon małego bungalowu na terenie przedstawicielstwa, który Tyrer dzielił z doktorem Babcottem, był skąpo umeblowany - kilka krzeseł, dwa biurka. W powietrzu wisiał zapach maści i mikstur dochodzący z naczyń ustawionych na półkach ciągnących się wzdhiż jednej ze ścian. Przez otwarte okna wpadało nocne powietrze i choć nie było zimno, Hiraga drżał. Ciągle nie mógł przyjść do siebie; myślał o tym, jak mało brakowało, by go ujęli. Gdy awanturnicy umknęli i Hiraga mógł uciec przez tylne drzwi, powiedział do shoyi i ashigaru: - Wiecie, co się stanie, jeśli mnie tu złapią! Lepiej zachować milczenie i przecierpieć krótkie bicie, niż ryzykować więzienie, czego żaden z nas ani twoja żona i dzieci nie przeżyją. Sonno-joi! - Ale nie rozumiem, dlaczego w jednej chwili oficer zachowywał się całkiem normalnie, w następnej brutalnie, za moment znowu normalnie i wszyscy udawali, że nic się nie stało - dziwił się Tyrer. - To takie proste, Taira-san - westchnął Hiraga. - Kapitan pewny ashigaru kłamał... pewny on nie mówi prawdy i shoya nie mówi prawdy, i ludzie nie mówi prawdy, więc on bije ich, by ocarić twarz. Nie mówi prawdy do samuraja to bardzo źre, to nie prawo, więc bardzo żre. Kara słuszna, więc wszyscy szczęśliwi, nie ma probrem. - Może dla nich - orzekł ponuro Tyrer - ale my mamy mnóstwo problemów. Sir William wcale nie jest szczęśliwy, ani z twojego powodu, ani z zajścia z tym psubratem, który został zabity. - Ja, nie probrem. Ja nie atakować, ludzie mnie atakować. - Przepraszam, Nakamo, nie o to chodzi. On mówi, że twoja obecność 549 rozdrażnia ludzi i powoduje niepotrzebne komplikacje, przepraszam, ale ma słuszność. Władze wkrótce dowiedzą się, że tu jesteś, a może nawet już o tym wiedzą... Zażądają, byśmy cię przekazali, i w końcu będziemy musieli ustąpić. - Proszę? Nie rozumi. Tyrer musiał to kilkakrotnie wyjaśniać prostszymi słowami, by do Hiragi dotarło, co ma na myśli. - Sir William kazał mi powtórzyć, że najlepiej będzie, jeśli się wymkniesz, znikniesz, dopóki jeszcze możesz - dodał na końcu. Serce Hiragi prawie zamarło. Od chwili gdy uciekł z pułapki w wiosce, gorączkowo próbował wymyślić jakiś sposób, by złagodzić nieuniknione następstwa zamieszek i tego, że go widziano - samurajski oficer z pewnością zdał sobie sprawę, że jakiś shishi grasuje po Osiedlu. Jedyne, co mu przychodziło na myśl, to że musi pozostać w ukryciu wśród gaj-jinów. Próba ucieczki w tej chwili byłaby prawdziwie niebezpieczna. Samurajowie wzmogą czujność i jeśli tylko rozpoznają tego Hiragę z plakatów... Miał ochotę głośno wrzeszczeć. Od czasu zdrady Oriego wielekroć przejmowała go trwoga, a wydarzenia galopowały. W głowie czuł zamęt. Zaczął przysłuchiwać się uważniej gadaninie Tyrera i nagle wyłowił te właściwe słowa: "jest mi przykro tracić tak cennego sprzymierzeńca w zdobywaniu wiedzy o Japonii, ale zdaje się, że nie można w żaden sposób tego uniknąć..." W głowie mu się przejaśniło. - Mam pomysł, Taira-san - powiedział cicho. - Źre jest dra mnie iść teraz, pewny umrę. Chcę pomóc Igirisu przyjaciere, chcę być cenny, bardzo cenny przyjacier. Wiem o daimyo Satsumy, znam Satsuma sekrety. Shoya dawa mi wiru... przepraszam, dawa mi wiere informacji. Mogę wyjaśnić, jak zmusić Satsumę do posłuszeństwa, może nawet bakufu do posłuszeństwa. Chcę pomóc. Poproś sir Wruma: ja daje informacje, by gai-jin byri bezpieczni, wy mnie przechowacie bezpiecznie i dacie informacje, uczciwa wymiana. Przyjaciere, nel Tyrer z podnieceniem myślał o tej ofercie: sir William z pewnością się zgodzi, oczywiście jedynie wtedy, gdy informacje okażą się naprawdę wartościowe. Będzie chciał osobiście przesłuchać Nakamę. To oznacza... Och, Boże, wykluczone! - Musiałbym dopuścić Wilusia do sekretu, że mówisz po angielsku. Nie da się w żaden sposób tego uniknąć, a ja nie mogę po prostu nagle ujawnić, że ukrywałem tak istotną informację, zostałbym na pewno wyrzucony. Nie mogę tego ryzykować, zwłaszcza gdy Willie jest w tak paskudnym nastroju! - Nie, lepiej, żeby Nakama odszedł, zanim moja głowa pójdzie pod topór, pomyślał, a zresztą jego obecność może się stać przyczyną międzynarodowego zatargu. - Przepraszam - powiedział zrozpaczony - to niemożliwe. - Ach, tak mi przykro, może mam sposób - oznajmił Hiraga i zagrał va banąue, by zyskać na czasie. - Mam wiadomość od Fujiko. liii, Taira-san, zrobiłeś na niej wierkie wrażenie, teraz myśri, że ty jej najrepszy przyjacier. 550 Mama-san powiada, tak jej przykro, ręcz Fujiko wczoraj rozpoczęła kobiecą chorobę, miesięczną chorobę, więc nie może cię przyjąć przez jeden, dwa dni. Zobaczył, jak na twarzy Tyrera pojawia się kolejno rozczarowanie, rezygnacja i wreszcie pełne nadziei oczekiwanie. Odprężył się nieco, po raz kolejny nie mogąc się nadziwić, że jakikolwiek mężczyzna, szczególnie taki ważny urzędnik jak Taira, pozwala sobie na okazanie komukolwiek swych uczuć, a zwłaszcza wrogowi. Ci barbarzyńcy są po prostu niesamowici. - Ma pan - ciągnął dalej, ofiarowując mu wachlarz ozdobiony ułożonym przez siebie wierszem. - To poema, Fujiko pisze: "Ricząc godziny, bardzo smutna. Śpieszcie godziny, kiedy twe słońce świeci na mnie, wtedy nie smutna, stop czasie". - Obserwował, jak Tyrer z pietyzmem bierze wachlarz. Zadowolony był ze słów, które dobrał, lecz czuł niesmak z powodu nie dość doskonałego pisma Fujiko. A jednak, myślał, znakomity efekt. - Jeśri chodzi o szefa gai-jin, mam prań, are najpierw spotkanie z shogunem, Taira-san, spotkanie było dobre, tak? Akimoto wybuchnął śmiechem tak zaraźliwym, że Hiraga się do niego przyłączył. - liii, Hiraga-san, to doskonały pomysł tak manipulować gai-jinem. Doskonały! Sake, przynieście więcej sake! Leżeli rozwaleni w trudno dostępnym pokoju na terenach "Domu Trzech Karpi". Okna shóji zamknięto, by nie wlatywały nocne owady. Gałązki jesiennego klonu w zielonej wazie ozdabiały alkowę. Świeciły lampki oliwne. Miecze spoczywały na stojakach obok. Kiedy pokojówka wyszła, znowu napełnili swe czarki i szybko je osuszyli. - Co się stało potem? - zapytał Akimoto. - Kiedy mała rybka Taira połknęła przynętę, poszliśmy pokłonić się przed Wielkim Szczupakiem, który połknął i przynętę, i rybkę. Powiedziałem mu, że nie wyjawiłem tego Tairze, ale mówię trochę po angielsku. Nauczyłem się od Holendra z Deshimy... - No, to wcale nie jest kłamstwo - orzekł Akimoto i ponownie napełnił czarki. Chodził do tej samej szkoły dla utalentowanych samurajów Choshu w Shimonoseki, lecz nie wybrano go do klasy językowej; nakazano mu zdobywanie wiadomości na temat zachodnich flot, czego nauczał emerytowany kapitan holenderski. - Baka, że nigdy nie uczyłem się holenderskiego ani angielskiego. Co powiedział przywódca gai-jinów? - Niezbyt wiele. Taira udał, że jest niesłychanie zdumiony, tak jak uzgodniliśmy. Z łatwością zaprzątnąłem uwagę tego człowieka nieistotną informacją o Satsumie, o Sanjiro i jego fortecy w Kagoshimie, odrobiną historii i tak dalej - oświadczył niedbale Hiraga, choć spotkanie wcale nie przebiegło zbyt łatwo. Padały wnikliwe pytania, niełatwo było przekonać przywódcę gaj-jinów, że udawana szczerość jest prawdziwa. Hiradze tak bardzo zależało 551 na pozostaniu w Osiedlu, że opowiedział więcej, niż chciał, zarówno o pozycji panów Satsumy i Tosy, jak również o swym własnym lennie Choshu, a nawet o shishi. Czuł, jak żołądek znowu podchodzi mu do gardła, gdy wspomniał wlepione w siebie zimne niebieskie rybie oczy i wzrok, który niewiadomym sposobem zmuszał do udzielania informacji. - W ciągu kilku dni rozważę, czy pozwolę ci pozostać - usłyszał na końcu szorstkie oświadczenie. - Porozmawiamy jeszcze jutro. Tymczasem ze względów bezpieczeństwa wprowadzisz się znów do przedstawicielstwa. - Repiej mieszkać u shoyi, sir Wrum-sama. - Wprowadzisz się dzisiaj do przedstawicielstwa i zamieszkasz z panem Tyrerem. Możesz wychodzić tylko za jego lub za moją zgodą. Na ulicy masz jak najstaranniej unikać zadrażnień z naszymi ludźmi. Zastosujesz się bez sprzeciwu albo zostaniesz odprowadzony do Bramy Północnej... natychmiast! Znowu udał potulność i dziękował jak najpokorniej, jednak wewnętrznie wrzał z gniewu na tego człowieka za jego brak manier. Wciąż jeszcze wrzał z gniewu. Teraz był bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany, by w wybranym przez siebie momencie wprowadzić w życie plan Oriego - spalić Osiedle. Bogowie, jeśli jacyś istniejecie, przeklnijcie gai-jinów. - Sake? - zapytał Akimoto. Po brodzie spływała mu strużka śliny. - Tak, dziękuję. - Twarz Hiragi wykrzywiła się gniewem. - Ori! Baka, że umarł, zanim ja sam go zabiłem. - Tak, ale nie żyje, tak jak i Shorin. Były z nimi same kłopoty, jak ze wszystkimi z Satsumy. Mówię o mężczyznach, nie o kobietach - dodał pośpiesznie, wspominając siostrę Shorina, Sumomo. - Satsumczycy przysparzają kłopotów, zgadzam się z tym - powiedział ponuro Hiraga. - Co do Sumomo, nie wiem, gdzie się o nią pytać, gdzie jest ani czy bezpiecznie dotarła do domu. Przesłanie tutaj wiadomości może zająć jej tygodnie... dwa, może trzy miesiące. - Poprosiłeś Katsumatę, by na nią uważał. Rozstawi szpiegów stąd do Kioto. Ona zresztą potrafi się sama o siebie zatroszczyć. Wkrótce o niej usłyszysz. - Akimoto z irytacją podrapał się w krocze. Niepokoiło go, że Hiraga jest do tego stopnia wytrącony z równowagi. - Wiesz, że siedzimy tu prawie jak w zamknięciu. Patrol wymuszaczy bakufu został wzmocniony, wchodzą i wychodzą z Yoshiwary na zasadzie przypadku. Wszystkie mama--san zrobiły się nerwowe i po dzisiejszych zamieszkach Raiko nie pozwoli nam tu dłużej mieszkać. - Będziemy mieszkać dopóty, dopóki będziemy płacić. Tunel jest dobrze zabezpieczony i w razie konieczności uciekniemy na morze. Przeklęty Ori! - Zapomnij o nim - powiedział niecierpliwie Akimoto. - Co powinniśmy robić? - Czekać. Gai-jinowie dadzą nam schronienie, już Taira tego dopatrzy. - Z powodu Fujiko? liii, on jest szalony. Co on widzi w tej dziwce? Nie 552 mogę tego zgłębić. To tylko prostytutka. - Akimoto zaśmiał się i przeczesał palcami odrastające włosy. - Myślę, że jej spróbuję którejś nocy, po prostu by zobaczyć, czy jest wyjątkowa. Mimo że jest zbrukana. - Spróbuj jej dzisiaj, jeśli chcesz, Taira nie będzie jej używać. - Raiko jest zachłanna. Prawdopodobnie już jej wyznaczyła innych klientów. - Tak, ale Fujiko została opłacona. - Co? - Zawarłem nową umowę: Raiko nie może oferować Fujiko, dopóki wcześniej tego ze mną nie uzgodni. Chcę zawsze mieć ją do dyspozycji dla Tairy, jeśli akurat tak postanowię. Spróbuj jej, jeśli chcesz. Jest dość tania. - Dobrze, potrzebuję całej gotówki, jaka mi została. Raiko wycisnęła ze mnie zapłatę z góry, tak mi suszyła głowę, że już tyle wziąłem u niej na kredyt. - Akimoto uśmiechnął się szeroko i przelał resztkę napoju z butelki do swej czarki. - Chcę przekupić jednego z rybaków, by mnie zabrał na fregatę. Może uda mi się wkręcić na pokład któregoś okrętu udając, że sprzedaję ryby. Muszę obejrzeć wnętrze maszynowni. Żołądek podszedł Hiradze pod gardło, gdy pomyślał o swojej wizycie na okręcie. - Może zdołam przekonać Tairę, by znowu mnie tam zabrał, tym razem z tobą. Możemy udawać, że jesteś synem ważnego kupca z Choshu, budowniczego statków, który bardzo chciałby robić z nimi interesy, a wszystkie interesy trzeba trzymać w tajemnicy przed bakufu. Tajemnica? Jak długo uda się utrzymać w tajemnicy naszą tu obecność? Przeszedł go dreszcz. - Chłodno jest dzisiaj - zauważył, by ukryć swą trwogę. Akimoto jeszcze raz uprzejmie udał, że tego nie zauważył. Kilka jardów dalej, we własnych pokojach, Raiko skończyła makijaż i ubierała się na wieczór. Postanowiła włożyć nowe różowe kimono. Jego plecy zdobiła wielka czapla wyhaftowana złotymi nićmi. Przez wiele miesięcy Raiko pragnęła tego kimona. Teraz należało do niej, opłacone częścią sumy uzyskanej z ogromnie korzystnej sprzedaży kolczyków z perłami. Okazały się jeszcze więcej warte, niż początkowo oceniała. liii, myślała uszczęśliwiona, karni i bogowie, którzy opiekują się wszystkimi mama-san, czuwdły nade mną tamtego dnia. Znakomita transakcja, czysty zysk, jeśli nie liczyć części Furansu-san. Należność za lekarstwo była znikoma, choć Raiko policzyła sobie za nie sporo. Uśmiechnęła się do siebie. Wiedza o tym, która to roślina, kto ją ma znaleźć, w jakim stadium jej wzrostu i jak zrobić napar... o tak, to było warte najwyższej rynkowej ceny. - Ta księżniczka gai-jinów to cudowna długoterminowa lokata - zamruczała z ukontentowania, rada z tego, co ujrzała w ukazującym jej postać 553 zwierciadle. Było to jedyne nowoczesne lustro w całej Yoshiwarze, prezent od klienta, importowany specjalnie dla niej z Anglii. Na wspomnienie tego człowieka przez jej czoło przebiegła mała zmarszczka: Kanterberri, gai-jin zabity na Tokaido przez tych głupców, Oriego i Shorina. Baka! To był dobry klient, tak niezwykle wdzięczny za pomoc w znalezieniu mu idealnej kochanki, Akiko, teraz Fujiko... To dla nas bardzo wygodne, że gai-jinowie Igirisu rzadko dzielą się swymi kobietami, wolą chędożyć w tajemnicy, z jedną kobietą, trzymając ją w ukryciu w naszym Pływającym Świecie, którego podstawowymi zasadami są dyskrecja i dochowywanie tajemnic. Taira nic nie wie, Fujiko ma nowe życie i nowego kochanka. Dobrze dla wszystkich. - Pani? Przybył gai-jin Furansu-san. - Dobrze. - Raiko upewniła się, że lekarstwo jest właściwe, i położyła je obok stolika. Pozwoliła, by Andre odczekał dokładnie określony czas, ani za długi, ani za krótki, i dopiero wtedy po niego posłała. - Ach, Furansu-san, witaj w moim skromnym domu. - Rozlała po naparstku swej najlepszej sake i wypiła do Poncina. - Dobrze pan wygląda. - Na zdrowie! Dziesięciu tysięcy wiosen - odpowiedział uprzejmie Andre. Porozmawiała o pogodzie, o stanie interesów i wreszcie zaczęła: - Pański wybór był doskonalszy, niż myślałam, pańska część za kolczyki wynosi nieco ponad dwukrotność tej sumy, której pan żądał. - Boże, tak dużo? - Jego oczy się rozszerzyły. - Tak. - Nalała szczodrzej sake, zadowolona, że tak sprytnie zadbała o interesy ich obojga; kiedy już w końcu uzgodnili zasady całej transakcji między sobą, było kwestią zachowania twarzy, by dokładnie ich przestrzegać. - Mój bank, Gyokoyama, znalazł klienta, chińskiego handlarza jedwabiem i opium z Szanghaju, który bawił w Kanagawie. - Znowu się uśmiechnęła. - Dał on do zrozumienia, że reflektuje na każdą liczbę podobnych klejnocików, jaką mu dostarczę - dodała niewinnie. Jego uśmiech był równie promienny, kiedy wychylił swoją czarkę i wyciągnął ją, by mu nalała następną kolejkę. - Za przyszłe klejnociki! - wzniósł toast. - Kolejna sprawa... - Zanim ją omówimy, Raiko, dlaczego zapłacił tak dużo? - W złych czasach mądry człowiek wkłada część swego bogactwa w małe przedmioty, które może nosić w rękawie. To nie głupiec. Rozważałam, czy nie zachować ich dla siebie z tego samego powodu. - Złe czasy w Chinach? - zainteresował się Andre. - Opowiadał, że całe Chiny ogarnęła rewolta, wszędzie głód, interesy gai-jinów w Szanghaju idą gorzej niż zwykle, choć teraz, gdy flota angielska spustoszyła wybrzeże Mirs i zatopiła wielu piratów Białego Lotosu, drogi morskie będą przez pewien czas bezpieczne, a handel wzdłuż Jangcy ożywi się na wiosnę. liii, Furansu-san, słyszałam, że zatopili setki dżonek i zmasak- 554 rowali tysiące ludzi, z wielu wsi zostały popioły. - Raiko wyraźnie była przerażona. - Skuteczność, z jaką zabijają, budzi zgrozę. - Zadrżała, wiedząc, że choć Japończycy pogardzali Chińczykami jako słabeuszami, dzielili z nimi wspólną fobię - strach przed gai-jinami, obsesję, by nigdy nie wpuścić ich do swych krajów. - Czy floty gai-jinów skierują się przeciw nam, kiedy powrócą? - Tak, Raiko, jeśli bakufu nie zapłaci odszkodowań. Wojna. Nie tutaj, nie w Yokohamie. W Edo. Przez chwilę oglądała czarkę, zastanawiając się, w jaki jeszcze sposób mogłaby się zabezpieczyć i wyciągnąć z tego zyski, coraz mocniej przekonana, że musi szybko pozbyć się Hiragi i Akimoto, inaczej może zostać odkryte, że była zamieszana w sprawę Oriego, udzielając im wszystkim schronienia. I nieważne, że sonno-joi jest słuszne. Poczuła trwogę i zaczęła się wachlować, narzekając, że sake było mocne. - Karma - powiedziała i odrzuciła to, co "mogło być" na rzecz tego, co "jest". - A teraz dobra wiadomość: jest dziewczyna i chciałabym, żeby pan się z nią spotkał. Serce Andre zamarło na chwilę, a gdy ruszyło, biło słabiej niż przedtem. - Spotkać się, kiedy? - Czy chciałby ją pan zobaczyć, zanim omówimy interesy, czy później? - Przedtem czy potem, żadna różnica. Zapłacę, ile proszą, jeśli dziewczyna mi się spodoba. Znowu to galijskie wzruszenie ramion, poparte wyrazem silnej, jawnej desperacji na twarzy. Na Raiko nie zrobiło to wrażenia. Dlaczego by to miało robić wrażenie, myślała. Apetyt jang na jin jest esencją naszego świata i bez niego nasz Pływający Świat by nie pływał. Dziwne, że ta obsesja jang, by połączyć się z jin - tłukąc o wrota, więcej bólu niż przyjemności, rozpaczliwe pragnienie, by skończyć, rozpaczliwe pragnienie, by to przedłużyć; jeśli skończysz, nigdy nie masz dosyć, jeśli nie skończysz, jęczysz po nocach - jest tak ulotna. Jin nigdy tak się nie męczy jak jang. W tej sprawie kobiety są błogosławione, choć bogowie, jeśli istnieją bogowie, okrutnie potraktowali śmiertelnych. Trzy razy próbowałam opuścić ten świat, zawsze dlatego, że moje jin pożądało pewnego szczególnego jang. Tymczasem jang jest zawsze mniej więcej takie samo. Zawsze był to bezsensowny wybór, przynosił jedynie mękę, żadnej przyszłości i dwukrotnie fnoja namiętność nie została zaspokojona. Jak głupio! Dlaczego? Nikt nie wie. Nieważne. Teraz tęsknota jin może być tak łatwo zaspokojona, dla mama--san to fraszka. Tak łatwo zatrudnić jang czy harigatę, czy zaprosić do swego łóżka jedną z dam. Na przykład Fujiko, której chyba odpowiada urozmaicenie i której pocałunek potrafi smakować niebiańsko. - Raiko zna mnie, prawda? - mówił Andre, a ona myślała: w istocie, znam. - Ja znam Raiko. 555 W istocie nie znasz. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Starzy przyjaciele zawsze pomagają starym przyjaciołom. Prawda, prawda, tylko że ty i ja nie jesteśmy starymi przyjaciółmi, nie w tym szczególnym, azjatyckim sensie. I nigdy nie będziemy. Ty jesteś gai--jinem. - Furansu, stary przyjacielu - powiedziała. - Zorganizuję twoje spotkanie z tą damą. Poczuł słabość i próbował to ukryć. - Tak. Dziękuję. - I to już wkrótce. Ostatnia sprawa, lekarstwo. - Sięgnęła ręką po małą paczuszkę, starannie zawiniętą w kawałek rdzawego jedwabiu, wykwintnie, jakby to był drogi podarunek. - Słuchaj uważnie. Jej instrukcje były wyraźne. Kazała mu je powtarzać, aż była zupełnie pewna, że zrozumiał. - Raiko-san, powiedz prawdę, lekarstwo niebezpieczne, tak, nie? - liii, prawdę? Czyż nie jestem poważną osobą! Jestem Raiko z "Trzech Karpi". Czyż już ci nie mówiłam? Oczywiście, może się okazać niebezpieczne, i oczywiście, może być całkiem bezpieczne! To częsty problem, stale przytrafia się dziewczynom i kuracja rzadko przebiega z trudnościami. Twoja księżniczka jest młoda i silna, więc powinno to przyjść łatwo. - Księżniczka? - Jego rysy stwardniały. - Wiesz, dla kogo to jest? - Łatwo było zgadnąć. Ile jest kobiet w Osiedlu tak ważnych dla ciebie, byś im pomagał? Nie martw się, stary przyjacielu. Tajemnica u mnie pozostaje tajemnicą. - Jaki może być problem? - spytał po chwili milczenia. - Ból brzucha i brak rezultatu. Wtedy spróbujemy drugi raz z mocniejszym lekarstwem. Jeśli i ono nie pomoże, jest jeszcze inny sposób. - Co takiego? - O tym będzie czas porozmawiać później. - Raiko ufnie stuknęła w pudełeczko. - To powinno w zupełności wystarczyć. 28 - Zrozumiałaś, Angelikue? - Tak, Andre - odrzekła, patrząc cały czas na owiniętą w jedwab paczuszkę. Jej zbawca siedział na swoim biurku. Rozmawiali przyciszonymi głosami, a drzwi gabinetu były zamknięte, by nic nie dotarło do niepowołanych uszu. Zegar wybił dziesiątą wieczór. Andre spojrzał na Angelikue niepewnie. - Mama-san powiedziała mi, że byłoby najlepiej, gdybyś miała przy sobie pokojówkę. - To niemożliwe, Andre, nie można ufać ani Ah Soh, ani komukolwiek. Czy nie mówiłeś jej tego? - Tak, ale powtarzam ci, co ona-powiedziała. Z drugiej strony korytarza dobiegał stłumiony śmiech - Seratarda, Ver-vene'a, Dmitriego i kilku oficerów francuskich - Angelikue właśnie ich opuściła, mówiąc, że jest zmęczona i chciałaby się wcześniej położyć. Gdy szła do swoich pokojów, niby to przypadkiem zobaczyła Andre w jego gabinecie. - Lepiej, byśmy... najlepiej będzie, jak sprawdzimy, czy wszystko tu jest - dodał. Nie wykonał najmniejszego ruchu, by rozwinąć paczuszkę. Gładził tylko nerwowo róg zawiniątka. - Jeśli Ah Soh nie będzie ci służyć pomocą, kto... kto usunie butelki i zioła, i... Nie możesz ich po prostu zostawić. I kto posprząta pokój? Przez chwilę miała zamęt w głowie. To głupie, ale nie pomyślała o tym wcześniej. - Ja, ja nie potrzebuję żadnej pomocy, będą tam... tylko butelki i zioła... i ręczniki. Nie mogę ufać Ah Soh... to oczywiste, nie mogę jej ufać ani nikomu innemu, tylko tobie. Nie będę potrzebowała pomocy. - Niecierpliwiła się, by jak najszybciej zacząć całą procedurę i skończyć z tym raz na zawsze, i to zagłuszyło wszystkie osaczające ją niespokojne myśli. - Nie martw się, 557 zarygluję drzwi i... i powiem jej, że będę spała do późna, niech mi nie przeszkadza. Ja... powinno być po wszystkim za parę godzin, o świcie, tak? - Z pomocą Bożą, tak, tak właśnie powiedziała mi mama-san. Nadal myślę, że powinnaś zaryzykować obecność Ah Soh. - Nie myślisz jasno, zupełnie nie myślisz jasno. Tobie jedynemu mogę zaufać. Zapukaj do moich drzwi z samego rana, w taki sposób - zabębniła po stole trzy razy, potem raz. - Otworzę tylko tobie. - Z niecierpliwością rozwinęła jedwab. Wewnątrz znajdowały się dwie zakorkowane buteleczki i paczka ziół. - Wypiję od razu jedną, a potem... - Mon Dieu, nie - powiedział ze znużeniem, równie zdenerwowany jak ona. - Musisz zrobić wszystko we właściwej kolejności, Angelikue. Po pierwsze, musisz jakoś zorganizować garnek z gorącą wodą i wsypać do niego zioła, by się zaparzyły. Kiedy to zrobisz, wypij zawartość jednej butelki, wypij szybko i nie przejmuj się, jeśli będzie to smakować obrzydliwie, przygotuj sobie zieloną herbatę z miodem lub cukierek, by zagłuszyć smak. - Mam kilka szwajcarskich czekoladek, które dał mi monsieur Erlicher. Będą dobre? - Tak, oczywiście. - Chusteczką wytarł pot z dłoni, wyobraźnia podsuwała mu rozmaite obrazy, ponure i krwawe. - Gdy napar będzie ciepły, powiedzmy po półgodzinie, wysącz połowę. Też nie będzie przyjemnie smakował. Potem odpręż się i czekaj, idź spać. - Czy będzie już jakiś skutek, czy coś poczuję? - Nie, już ci to mówiłem, nie! Mama-san uprzedzała, że zwykle nic się nie dzieje, dopiero po kilku godzinach. To powinno być takie jak jakiś... jakiś silny skurcz żołądka. Im więcej o tym mówił, tym mniej się mu podobało, że jest w to wmieszany. A jeśli coś źle pójdzie? Mon Dieu, mam nadzieję, że nie trzeba będzie wszystkiego ponawiać! Czując mdłości, spróbował odsunąć od siebie złe myśli, a także zakłopotanie; starał się mówić jak lekarz. - To powinno być dokładnie jak skurcz żołądka. - Pocił się coraz silniej. - To początek, Angelikue, skurcz. Powtórzę jeszcze raz: wypij pierwszą butelkę, a potem wysącz połowę wywaru, połowę, pamiętaj, musisz robić wszystko we właściwej kolejności. Odpręż się i spróbuj zasnąć, im bardziej będziesz odprężona, tym łatwiej to pójdzie. Kiedy skurcze się zaczną, wychyl drugą butelkę, zjedz trochę miodu czy słodyczy, a potem wysącz resztę wywaru. Pij powoli, nie przełykaj jednym haustem. Skurcze się wzmogą, a wtedy... wtedy to powinno się zacząć... Mama-san powiedziała, że to będzie jak ciężka miesiączka, więc... więc bądź przygotowana z... z ręcznikiem. - Wytarł się chusteczką. - Duszno tu dzisiaj, prawda? - Nie, zimno. Nie ma potrzeby się tak denerwować. - Otworzyła jedną z buteleczek i powąchała zawartość. Pokręciła nosem. - Gorsze niż toaleta publiczna w Paryżu w sierpniu. - Upewnijmy się, że pamiętasz kolejność. 558 - Tak, tak, nie martw się, ja... Pukanie do drzwi przestraszyło ich. Angelikue pośpiesznie zgarnęła obie butelki i paczkę ziół i włożyła je do woreczka. - Proszę - odezwał się Andre. W drzwiach stanął ogromny doktor Babcott. - Ach, Angelikue, służący powiedział mi, że tu jesteś. Po prostu wpadłem, by wykorzystać okazję i przez chwilę ci się poprzyglądać. Dobry wieczór, Andre. - Dobry wieczór, monsieur. - Doktorze, naprawdę ze mną wszystko w porządku. - Poczuła ukłucie niepokoju pod jego przenikliwym spojrzeniem. - Nie ma potrzeby... - Po prostu chciałem zmierzyć ci temperaturę, zbadać puls i zobaczyć, czy nie potrzebujesz środka uspokajającego. Zawsze lepiej sprawdzić. - Chciała zaprotestować, ale dodał stanowczo i łagodnie: - Naprawdę lepiej sprawdzić, Angelikue, to zajmie najwyżej minutę. - Chodźmy więc. Powiedziała Poncinowi dobranoc i ruszyła korytarzem do swego apartamentu. W buduarze czekała Ah Soh. - Ah Soh - zwrócił się do niej Babcott uprzejmie po kantońsku - proszę, wróć, kiedy cię zawołam. - Oczywiście, Czcigodny Doktorze. - Wyszła posłusznie. - Nie wiedziałam, że mówisz po chińsku, George - odezwała się Angelikue, kiedy usiadł obok niej i zaczął mierzyć jej puls. - To było po kantońsku. Chińczycy nie używają jednego, lecz setki różnych języków, choć mają tylko jeden rodzaj pisma, które rozumieją wszyscy. Ciekawe, prawda? To niemądre, że mówi mi o tym, co już i tak wiem, pomyślała niecierpliwie, czując ochotę, by wrzasnąć: "Pośpiesz się!" Tak jakbym nie była w Hongkongu, tak jakby Malcolm i wszyscy inni nie mówili mi o tym setki razy... jak gdybym zapomniała, że to ty jesteś przyczyną mojego nieszczęścia. - Poduczyłem się, gdy byłem w Hongkongu - ciągnął z roztargnieniem. Położył rękę na jej czole i ujął ją za przegub. Zauważył, że serce jej pędzi, a na czole nieznacznie połyskuje pot. Nie ma powodu do niepokoju, jeśli uwzględni się, co przeszła. - Łapałem po kilka słów. Spędziłem tam parę lat w miejskim Szpitalu Ogólnym... z pewnością i u nas przydałaby się taka piękna instytucja. - Delikatnie dotykając koniuszkami palców jej przegubu badał puls. - Chińscy doktorzy wierzą, że istnieje siedem poziomów bicia serca, czyli pulsów. Powiadają, że potrafią je wyczuć, sięgając coraz głębiej. To ich podstawowa metoda diagnostyczna. - A co ty słyszysz z moich siedmiu serc? - zapytała impulsywnie. Ciepło jego uzdrawiających dłoni sprawiało jej przyjemność i choć żywiła do niego nienawiść, żałowała, że nie może mu zaufać. Nigdy nie doznała dotyku takich dłoni ani takiego kojącego odczucia, które zdawało się z nich promieniować i uspokajało. 559 - Słyszę jedynie doskonałe zdrowie - odparł, zastanawiając się, czy w teorii o siedmiu pulsach jest coś prawdziwego. W ciągu lat spędzonych w Azji niejednokrotnie zadziwiły go diagnozy i kuracje przeprowadzane przez chińskich lekarzy, a jednocześnie widział mnóstwo przesądnych nonsensów. Świat jest dziwny, a ludzie jeszcze dziwniejsi. Znowu na nią spojrzał. Miał szare szczere i łagodne oczy. Lecz było w nich też coś mrocznego, i ona to spostrzegła. - Więc... więc co cię niepokoi? - zapytała przestraszona, że zorientował się w jej prawdziwym stanie. Zawahał się, a potem sięgnął do kieszeni i wydostał kawałek bibułki. Wewnątrz znajdował się złoty krzyżyk. - To chyba twoje. Patrzyła na krzyżyk podniecona. Usta miała suche i nieruchome. W pierwszym odruchu natychmiast ułożyła kategoryczne zaprzeczenie, podkreślone wzruszeniem ramion, jednak w tej samej chwili zdecydowała się na co innego. - Ja... ja owszem... - powiedziała - zgubiłam taki krzyżyk. Czy jesteś pewien, że to mój? Gdzie go znalazłeś? - Na szyi niedoszłego intruza. - Na jego szyi? Jak... jakże to możliwe? - słyszała, jak zadaje pytanie. Obserwowała się jakby z zewnątrz, jej głos jakby należał do kogo innego. Usiłowała się opanować, mimo że miała ochotę wrzasnąć, gdyż wiedziała, że znowu znalazła się w potrzasku. Gorączkowo szukała wytłumaczenia. - Tak, zdjąłem go z ciała. Nie zastanawiałem się wtedy nad tym, pomyślałem tylko, że ten człowiek to katolik. Zupełnie przypadkowo zobaczyłem napis, jest ledwo widoczny. - Zaśmiał się krótko i nerwowo. - Mam lepszy wzrok niż Hoag. "Dla Angelikue od mamy, 1844". - Biedna mama, umarła przy porodzie mego brata niespełna cztery lata później - powiedziały jej usta. Zobaczyła, jak jej palce biorą krzyżyk i jak go badają. Mrużyła oczy w świetle lampy naftowej, nie była w stanie zobaczyć dokładnie drobnego pisma. Przeklinała tę dedykację. Potem zwyciężył instynkt. - Zgubiłam go - powiedziała - w każdym razie tak sądziłam, że go zgubiłam na Tokaido, może w Kanagawie, tej nocy, kiedy przyjechałam zobaczyć Malcolma, pamiętasz? - Och, tak. Zła noc, bardzo zła. I dzień też zły. - Babcott wstał niezdecydowany. - Ja... eee, myślałem, że powinien do ciebie wrócić. - Tak, tak, dziękuję, cieszę się, że znowu go mam. Tak bardzo się cieszę, lecz proszę, nie odchodź jeszcze - powiedziała, mimo że ogromnie chciała, by sobie poszedł. - Kto to był, ten człowiek, jak mógł go znaleźć? I gdzie? - Nigdy się tego nie dowiemy, teraz już nie. - Babcott obserwował ją- - Czy Malcolm ci powiedział, że według nas to może być jeden z tych morderców, tych diabłów z Tokaido, choć ani on, ani Phillip nie są tego pewni? Przerażona, cierpiąc katusze w tej nowej pułapce, czuła jednocześnie nieod- 560 partą chęć, by zaśmiać się histerycznie i powiedzieć: "Nie był diabłem, nie dla mnie, nie za pierwszym razem. Zostawił mnie przy życiu za pierwszym razem i nie był diabłem, gdy sprawiłam, że zmienił zdanie. Nie zabił mnie, choć wiem, że miał taki zamiar, wiem, że chciał to zrobić tuż przedtem, nim kazałam mu odejść... Diabłem nie, lecz mimo to zasługiwał na śmierć, musiał umrzeć..." Mon Dieu, wciąż nie znam nawet jego imienia, byłam tak zdezorientowana, że zapomniałam o to zapytać... Chyba wariuję, że myślę o takich rzeczach. - Kto to był? - Nikt tego nie wie. Jeszcze nie. Król Satsumy mógłby wyjawić jego nazwisko, teraz, gdy on nie żyje, lecz prawdopodobnie byłoby fałszywe. Oni są takimi kłamcami. To zresztą niezupełnie prawda, po prostu to, co my nazywamy kłamaniem, u nich jest chyba sposobem życia. Prawdopodobnie ten mężczyzna znalazł krzyżyk w Kanagawie. Nie pamiętasz dokładnie, kiedy odkryłaś, że ci zginął? - Nie, nie pamiętam. Dopiero gdy tu wróciłam... - Znowu dostrzegła jego badawcze spojrzenie i w jej głowie rozbrzmiało rozpaczliwe pytanie: "Czy moje siedem pulsów nie powiedziało mu przypadkiem o mym prawdziwym stanie?" - Znalazł się. To dobrze, Bogu dzięki. Nie wiem, jak ci dziękować. Ale czemu on miałby to nosić lub w ogóle zachować, tego nie rozumiem zupełnie. - Zgadzam się, to bardzo dziwne. Cisza narastała. - Co na ten temat sądzi doktor Hoag? Babcott spojrzał na nią, ale nie mogła się zorientować, co naprawdę myśli. - Nie pytałem go o to - powiedział. - Nie omawiałem tego ani z nim, ani z Malcolmem. - Znów spojrzał jej w twarz, a kolor jego oczu wydawał się głębszy. - Hoag to człowiek Struanów. W każdym razie, swą miskę ryżu zawdzięcza Tess Struan. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że powinienem najpierw porozmawiać z tobą. Znowu zapadła cisza. Angelikue odwróciła wzrok, nie ufając sobie. Żałowała, że nie może zawierzyć doktorowi, a jednocześnie była przekonana, że to naprawdę niemożliwe. Rozpaczliwie pragnęła zaufać komuś innemu niż Poncin. Andre wiedział o wszystkim i już to samo w sobie było złe. Powinna trzymać się planu - jest sama, musi ocalić się sama. - Może... - zawahała się - nie, z pewnością musiał znaleźć mój krzyżyk w Kanagawie, pewnie mnie tam widział i może... - Przerwała, a potem mówiła pośpiesznie, naprowadzała go, konstruowała wersję wydarzeń. - Może zatrzymał go, by przypominał mu o mnie, żeby... Naprawdę nie wiem, żeby co? - Widocznie, by zrobić ci krzywdę, kochanie - powiedział, czując się niezręcznie - by cię posiąść w taki czy inny sposób, by cię zabić. Przykro mi, ale tak chyba wygląda prawda. Z początku myślałem, tak jak wszyscy, 36 - Gai-jin 561 że to po prostu jeden z tych wyrzutków nazywanych roninami, ale krzyżyk wszystko zmienił. Gdy tylko odkryłem, że należy do ciebie... to z pewnością było tak, jak powiedziałaś: zobaczył cię na Tokaido; on i ten drugi mężczyzna musieli iść za Malcolmem i Phillipem Tyrerem do Kanagawy, chcieli z nimi skończyć, nie mogli dopuścić, by ich zidentyfikowano. Potem znowu cię zobaczył, znalazł krzyżyk i zachował go, ponieważ należał do ciebie, szedł za tobą aż tutaj i próbował się włamać, przepraszam jeszcze raz, by cię posiąść za wszelką cenę. Nie zapominaj o tym, że taki człowiek łatwo może ulec zaślepieniu namiętnością do takiej osoby jak ty, aż stanie się to jego obsesją. W ten sposób dał do zrozumienia, iż on również znajduje się pod jej urokiem. Dobrze, bardzo dobrze, że doktor zdaje sobie sprawę z prawdziwego stanu rzeczy, stwierdziła w duchu, czując ulgę, że zostało wyeliminowane następne źródło ryzyka. Pomyślała o buteleczkach z ekstraktem i o tym, że jutro będzie już oczyszczona i rozpocznie nowe życie, cudowną przyszłość. - Japończycy to dziwni ludzie - mówił Babcott. - Inni. Inni pod jednym zasadniczym względem: nie boją się śmierci. Wydaje się, że prawie jej szukają. Miałaś wielkie szczęście, że się mu wymknęłaś. Cóż, pójdę już. - Tak, i dziękuję, dziękuję. - Ujęła jego dłoń i przycisnęła do swego policzka. - Opowiesz o tym Malcolmowi i doktorowi Hoagowi? To zakończy sprawę. - Malcolma pozostawiam tobie. - Przez chwilę zastanawiał się, czy nie poprosić jej o pomoc w zwalczaniu opiumowego nałogu Malcolma, lecz uznał, że jeszcze nie jest to takie pilne, a poza tym odpowiedzialność spoczywa na nim, nie na niej. Biedna Angelikue, i tak musi sobie radzić z wieloma sprawami. - Co się tyczy Hoaga, cóż go to może obchodzić? Albo co obchodzi to wszystkich plotkarzy w Yokohamie? To nie ich sprawa, ani moja, prawda? Widział jej jasne oczy w promiennej, uśmiechniętej twarzy, jasną skórę, czuł, jak cała emanuje młodością i zdrowiem oraz magnetyczną, nieświadomą zmysłowością, która wbrew jego medycznym oczekiwaniom jakby jeszcze wzrosła. To zadziwiające, pomyślał pełen zdumienia i podziwu dla jej odporności. Szkoda tylko, że nie znam jej sekretu. I dlaczego niektórzy ludzie rozkwitają pod wpływem przeciwności losu, które złamałyby innych? Nagle przestał patrzyć na nią jak lekarz. Nie mogę winić tego rónina ani Malcolma, ani kogokolwiek za to, że za nią szaleje, sam również jej pragnę. - To dziwna historia z tym twoim krzyżykiem - powiedział gardłowo, zawstydzony. - Jednak z drugiej strony życie jest pasmem rzeczy dziwnych, prawda? Dobranoc, moja droga, miłych snów. Pierwszy skurcz wyszarpnął ją z niedobrego snu, pełnego statków-więzień, szalejących demonów o oczach koloru owoców tarniny, kobiet z brzuchami napęczniałymi od dzieci, rogatych mężczyzn, którzy odciągali ją od Tess 562 Struan, pilnującej Malcolma jak złośliwy wampir. Następny skurcz nadszedł szybko, przywodząc ją do rzeczywistości i uświadamiając, co się właśnie dzieje. Ulga, że już się zaczęło, wymazała z jej mózgu poprzedni czas trwożnego wyczekiwania, gdyż zanim zasnęła, godziny wydawały się jej wiecznością. Właśnie minęła czwarta rano. Ostatnim razem, gdy spojrzała na zegar, było wpół do trzeciej. Chwycił ją następny skurcz, silniejszy od poprzednich, skoncentrowała się więc na kolejnych czynnościach. Drżącymi palcami odkorkowała drugą buteleczkę. Znów zadławił ją zgniły smak i omal nie zwymiotowała tej cieczy, lecz zdołała ją utrzymać przy pomocy łyżki miodu. Jej żołądek burzył się cały czas ze wstrętu. Leżała na plecach, sapiąc. Czuła, jak z jej trzewi rozprzestrzenia się na całe ciało ogień. Natychmiast oblał ją pot. Gdy poty ustały, leżała osłabła i mokra, ledwo dysząc. Czekała. Nic, to samo co poprzednio. Tylko wypełniona smakiem żółci, słodkomdła obawa, która wcześniej, po godzinach trwogi, zesłała na nią niespokojny sen. - Błogosławiona Matko, niech to zadziała, niech to zadziała - mówiła cicho przez łzy ze wzrastającym przerażeniem. Znowu czekała. Wciąż nic. Mijały minuty. A potem, inaczej niż poprzednio, inny przerażający skurcz zgiął ją wpół. Następny. Do granic wytrzymałości. Dalsze, jeszcze dające się wytrzymać. Przypomniała sobie o następnej porcji wywaru i usiadła, by go wysączyć. Smak był niedobry, lecz nie aż tak podły jak smak cieczy w butelkach. - Dzięki Bogu, nie muszę próbować tego więcej - wymamrotała i znowu wzięła mały łyk. Następny. Po każdym łyczku kęs czekolady. Kolejne skurcze, teraz mocniejsze, w narastającym rytmie. Nie martw się, pomyślała, wszystko przebiega tak, jak przepowiadał to Andre. Mięśnie brzucha napięte i obolałe. Kolejne łyki i skurcze, aż wreszcie ostatnia kropla została wypita. Słoik z miodem był prawie pusty - pozostała jedna czekoladka, lecz teraz nawet jej słodycz nie zdołała zabić gorzkiego posmaku w ustach. Przeciąg spod drzwi buduaru zakołysał płomieniem lampy na stoliku przy łóżku i cienie na ścianach zatańczyły. Położyła się spokojnie na plecach i obserwowała ten balet, trzymając dłonie na brzuchu, jakby łagodziła nimi uderzenia bólu. Mięśnie naprężafy się i rozluźniały, silniej naprężały, tworzyły zgrubienia pod jej palcami. - Patrz na cienie, myśl o czymś pogodnym - szepnęła. - Co widzisz? Statki i żagle, i dachy Paryża, i krzaki jeżyn, i spójrz, tam jest gilotyna, nie, nie gilotyna, ale altanka zarośnięta pnącymi różami, ależ to jest nasz wiejski domek niedaleko Wersalu, dokąd wyjeżdżaliśmy na wiosnę i w lecie, gdzie dorastaliśmy ja i mój brat, kochana maman nie żyje od tak dawna, ojciec wyjechał Bóg wie gdzie, ciocia i wujek kochają nas, ale nie mogli zastąpić kochaj... - Och, mon Dieu - westchnęła, gdy dźgnął ją pierwszy gwałtowny spazm 563 bólu, wrzasnęła przy następnym i gorączkowo wepchnęła do ust róg prześcieradła, by powstrzymać krzyki, które jej się wyrywały i które sprowadziłyby do jej zaryglowanych drzwi całe przedstawicielstwo. A potem zaczęły nią wstrząsać dreszcze. Kula lodu rozpadła się w jej trzewiach. Coraz gwałtowniej, dwadzieścia razy gorzej niż podczas najgorszych skurczów w czasie miesiączki. Ciało falowało z wysiłku, nogi drgały w rytmie tortur, przenoszących się z lędźwi ku głowie. - Umieram... umieram - jęczała, gryząc zębami prześcieradło, tłumiąc wrzaski, które wydawała targana nowymi spazmami i dreszczami, i jeszcze, i jeszcze. A potem spokój. Zupełnie nieoczekiwanie. Z początku wydawało jej się, że naprawdę umarła, lecz zaraz jej zmysły zaczęły działać i zauważyła, że pokój przestał wirować, płomień lampy przygasł, lecz nadal się paliła, usłyszała tykanie zegara. Wskazówki informowały, że jest piąta czterdzieści dwie.Wygramoliła się z łóżka. Czuła się okropnie. Spojrzała w lusterko i to, co ujrzała, przestraszyło ją. Popielata twarz, mokre od potu włosy, wargi zabarwione lekarstwem. Przepłukała usta odrobiną zielonej herbaty, wypluła ją do nocnika i wsunęła go z powrotem pod łóżko. Wyplątała się z brudnej nocnej koszuli, mokrym ręcznikiem przetarła twarz i szyję, wyszczotkowała włosy i położyła się z powrotem, wyczerpana. Poczuła się jednak lepiej przed czekającym ją wysiłkiem. Dopiero wtedy spostrzegła czerwoną plamę na nocnej koszuli, niedbale rzuconej na wytarty dywan. Szybko stwierdziła, że krew się sączy. Umieściła czysty ręcznik między nogami i po raz kolejny w czasie tego świtu położyła się na materacu, pragnąc w nim utonąć ze zmęczenia. Ciepło ogarnęło jej lędźwie. Wypływ się wzmógł. 29 Niedziela, 9 listopada - Znakomity Czen polecił, żebym mówiła ci o wszystkim, co może dotyczyć tai-pana, Starsza Siostro - zaczęła niepewnie Ah Soh. - Przedostatniej nocy u Złotych Włosów Łonowych zaczęła się miesiączka i... - Ach, to dlatego została w łóżku i nie widziała się z moim synem - powiedziała Ah Tok. Znajdowały się w pokoju amah, w końcu korytarza, bezpieczne od wścibskich uszu. - Cały dzień zachowywał się jak ząbkujące dziecko, dziś rano jest jeszcze gorszy, czas, byśmy wrócili do domu. - Tak. Ale słuchaj dalej: ona twierdzi, że to miesiączka, ale ja znam jej daty jak swoje własne. Wydaje się to niemożliwe. Normalnie jest, jak powinna być u młodej, cywilizowanej dziewicy, regularna, choć... - Ah Soh skubała nerwowo swą bluzę. - Choć teraz przypominam sobie, że jej ostatnia była skąpa, prawie tak, jakby jej nie było. ' Starsza kobieta beknęła i wzięła wykałaczkę. - Nie mieć miesiączki lub mieć skąpą miesiączkę albo nieregularną, gdy jest zaniepokojona o zdrowie mojego syna i nękana przez nikczemnych, krwawych barbarzyńców, którzy nas tutaj otaczają, cóż w tym niezwykłego, to normalna wiadomość. - Na dzielącym je stole stały rozmaite misy z resztkami obiadu: słodko-kwaśnej zupy, podsmażanych warzyw, ryby opiekanej w imbirze z soją, plastrów wieprzowiny w sosie z czarnej fasoli, krewetek w czosnku, ryżu. - To zwykła rzecz, Młodsza Siostro. - Niezwykłe jest to, że gdy wczoraj rano poszłam zanieść jej herbatę i gorącą wodę do kąpieli, musiałam nieźle walić, by ją obudzić, a ona nie wpuściła mnie do swego pokoju, po prostu zaskrzeczała niegrzecznie przez drzwi "odejdź" tym swoim wulgarnym głosem, a po kilku minutach... - Ah Soh zawiesiła teatralnie głos - Wielki Ostry Nos, jeden z tych obcych cudzoziemskich diabłów, których nasze cudzoziemskie diabły nazywają Ża-bojadami, zapukał delikatnie w ten sposób. - Zastukała trzy razy, a potem czwarty. - Wpuściła go od razu! Ah Tok zamrugała. 565 - Od razu? Jego? Żabojada? Jego wpuściła, a ciebie nie? Widziałaś go? - Tak, ale on mnie nie widział. - Ajajaj! To było sprytne. Mów dalej, Młodsza Siostro! - powiedziała Ah Tok, która teraz słuchała uważnie każdego słowa. - Mów dalej. - Przebywał tam kilka minut, a potem wyszedł niosąc coś zawiniętego w kawałek rdzawego jedwabiu. Tak jak złodziej w najciemniejszą noc. Ale nie zauważył, że go szpieguję. - Ah Soh znowu zrobiła przerwę. Jak wszyscy Chińczycy uwielbiała roznosić plotki i zradzać sekrety... Ani nawet tego, że za nim poszłam. - Na bogów wielkich i małych, poszłaś za nim? - Ah Tok nalała dwie szklaneczki madery i zaczęły się delektować alkoholem. - Długiego życia, Młodsza Siostro, niech twa Jadeitowa Brama nigdy nie sprawia ci kłopotów. Mów dalej, mów dalej! - Poszedł na wybrzeże, wsiadł do łodzi i powiosłował na morze. Po chwili zobaczyłam, że wrzuca to coś za burtę do wody. - No nie! - Ależ tak. I od razu przypłynął z powrotem. W każdym razie, w ogóle mnie nie widział. - Co to mogło być? - Kiedy mnie wpuściła, rozejrzałam się uważnie. - Ah Soh nachyliła się bliżej. - Łóżko i koszula nocna były całe przesiąknięte potem, tak jakby miała gorączkę Szczęśliwej Doliny. Ręczniki były mokre i ciężkie. Powiedziała mi, żebym wszystko posprzątała, przyniosła gorącej wody i nie wpuszczała nikogo, nawet tai-pana. Gdy tylko zrobiłam, co trzeba, buchnęła znowu do łóżka i poszła spać. - To nic dziwnego, lecz to, co zrobił Ostry Nos, to dziwna sprawa! - powiedziała rozważnie Ah Tok. - To coś jakby ośli nawóz, błyszczący z zewnątrz, ale przecież nawóz. Najwyraźniej wyrzucił coś, czego ona musiała się pozbyć. - Czy jest prawdopodobne, że twój szanowny syn spoczywał już z nią w łożu? - spytała z wahaniem Ah Soh. - Jestem pewna, że próbował - zachichotała Ah Tok - ale Złote Włosy Łonowe nie pozwoliły, by jego Niebiańska Łodyga rozkoszowała się uderzaniem w jej Wrota, chociaż przecież ona tak stale się nimi pyszni. Słyszałam, jak jęczał jej imię przez sen, biedny człowiek. To obrzydliwe. Gdyby ona była cywilizowaną osobą, moglibyśmy wynegocjować cenę i to zakończyłoby sprawę. Ah Soh patrzyła, jak Ah Tok w zamyśleniu bierze pałeczkami kawałek rozsiekanej rybiej głowy, wysysa do czysta ości i wypluwa je do miseczki. Młodsza kobieta z przyjemnością brałaby udział w zjadaniu resztek - ich kucharz nie był tak dobry jak kucharz Ah Tok. - Jak się sprawuje twój kucharz? - spytała niewinnie. - Coraz lepszy. Ten pies przybył z mojej wioski, więc rokował jakieś 566 nadzieje. Oczywiście, wciąż go szkolę. - Ah Tok skrzywiła się. - Zastanawiające, Młodsza Siostro. A jak się ma dzisiaj cesarzowa? - Zirytowana, jak zwykle. Wypływ wciąż trwa, silniejszy niż normalnie. Lekarz Olbrzym przyszedł tego ranka, ale nie chciała się z nim widzieć, powiedziała, bym go odesłała. Jest coś... - Czy mój syn już ją widział? - Zobaczy się z nim po południu. - To dobrze, przez nią jego język jest jak żmija dla starej matki. Ostry Nos i Włosy Łonowe w tajnym spisku? Śmierdząca, naprawdę śmierdząca sprawa. Miej oczy i uszy otwarte, Młodsza Siostro. - Jest jeszcze coś. - Ah Soh wywróciła oczami z podniecenia. Sięgnęła do kieszeni i położyła na stole korek. Od dołu poplamiony był przechodzącym w czerń fioletem. - Znalazłam to pod łóżkiem, gdy sięgałam po nocnik. - Więc? - Pomarszczona twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej. - Powąchaj to, Starsza Siostro. - Co to takiego? - Zapach był gryzący, jakby trochę znajomy. - Nie jestem pewna... Lecz to pachnie jak Mrok Księżyca... z innymi ziołami. Starsza kobieta wciągnęła powietrze. - Spędzacz? By spowodować poronienie? Niemożliwe! Dlaczego chciałaby to zrobić? - Dla twojego syna byłaby to bardzo zła twarz, gdyby mówiono o nim, że został ojcem przed małżeństwem, co? Wiesz, jaki hałas czynią cudzoziemskie diabły na temat małżeństwa, skandali i dziewictwa, i chędożenia przed ślubem. Mężczyźni zawsze są winni, jakie to głupie! Zła twarz dla twego syna. Poza tym jest tai-tai Tess, przed którą trzeba się usprawiedliwiać, no i ten jej obrzydliwy i mściwy cudzoziemsko-diabelski bóg. Obie kobiety zadrżały. Ah Tok znowu powąchała korek. - Sądzisz, że Ostry Nos wrzucił butelkę do morza? - Nie ma również imbryka, mogła go użyć do zaparzenia ziół, chciała też gorącej wody i miodu. - By zagłuszyć smak. Ajajaj! Mój syn jest... jest zupełnie niezrównoważony, jeśli idzie o tę kobietę - powiedziała poważnie Ah Tok. - Co mamy robić? - Dobrze, że mi wszystko powiedziałaś. Natychmiast napiszemy do Znakomitego Czena i prześlemy mu korek pierwszą pocztą. Upewni się, czy masz rację, a potem zdecyduje, co dalej. - Ah Tok drżącą ręką nalała im obu jeszcze po szklaneczce wina. - Miej oczy otwarte i bądź jak małż, ja będę robić tak samo: ani słowa do niej, do mego syna czy kogokolwiek innego, dopóki Znakomity Czen nie napisze nam, co robić. Malcolm Struan kulejąc przecinał High Street i kierował się do budynku Struanów. Opierał się ciężko na laskach. Niebo przesłaniały chmury, od morza 567 wiał słaby wiatr, a mimo to tego chłodnego popołudnia przytłaczające go zmartwienia gdzieś odpłynęły. Sprawiło to spotkanie z Angelikue. Przekonał się, że wszystko z nią w porządku, była jeszcze piękniejsza niż zwykle, choć blada i senna. Został u niej tylko kilka chwil, gdyż nie chciał jej męczyć. Grupa kupców na koniach zatrzymała się uprzejmie, by go przepuścić. Unieśli w geście pozdrowienia szpicruty. - Dzień dobry, tai-panie - powiedział Lunkchurch. Twarz miał ponurą, tak jak inni. - Będzie pan o zmierzchu w klubie? - Co się stało? - spytał Struan. Lunkchurch wystawił kciuk w kierunku ciężkiej sylwetki czarnego dwu-masztowego parowca, zakotwiczonego w zatoce obok fregaty Marlowe'a. Statek miał wywieszoną flagę Brocków. - Chodzi o ten statek i o wiadomości, jakie przywiózł. Norbert zwołuje zebranie: tylko kupcy, bez sir Williama. - Miałem zamiar zrobić to samo. O zachodzie słońca, dobrze, będę tam - oświadczył zwięźle Malcolm. "Ocean Witch" - wszystkie co ważniejsze statki Brocków miały w nazwie wyraz "witch", tak jak Struanowie używali słowa "cloud" - przybyła nieoczekiwanie wczoraj wieczór z wiadomościami, pocztą i ostatnimi gazetami z Hongkongu. Artykuły wstępne we wszystkich gazetach dotyczyły admirała Ketterera i niezwykle pomyślnego ataku floty na gniazda chińskich piratów w zatoce Mirs i jej okolicach. Donosiły również o tym, że admirał płynął obecnie do Szanghaju, by uzupełnić zapasy węgla. "Guardian", używając dużej, agresywnej czcionki, donosił: W depeszy do gubernatora admirał Ketterer pisze o ofiarach, jakie ponieśli, gdy ostrzelały ich chińskie baterie nadbrzeżne, uzbrojone w nowoczesne działa - działa odlane w Birmingham, pochodzące z Hongkongu i nabyte uczciwą lub nieuczciwą drogą przez Wu Sung Czoja, przywódcę flot Białego Lotosu, którego niestety nie złapano ani nie zabito. Co zadziwiające, z powodu tego drobnego incydentu (działa zostały zagwożdżone przez wysadzonych na ląd żołnierzy piechoty morskiej) admirał uznał za stosowne wnioskować, by handel wszelką bronią - i handel opium - został zakazany. Zażądał, by natychmiast nałożono na ten handel embargo, zwłaszcza ma to dotyczyć Chin i Japonii, i zastosowano jak najsurowsze kary za jego łamanie. To bezpodstawne wtrącanie się do legalnego handlu, to pozbawione skrupułów przypisywanie winy wszystkim kupcom handlującym z Chinami - o których wiemy, że są uczciwi, nieustraszenie budują Imperium, że są lojalni wobec Jej Królewskiej Wysokości, niech ją Bóg błogosławi, oraz przedkładają interesy kraju ojczystego ponad zyski - powinno zostać oprotestowane w jak najmocniejszych słowach. Redakcja chciałaby zapytać admirała: z czyich podatków jest opłacana największa flota, jaką widział świat (której to floty jest on bez wątpienia godnym podziwu członkiem, choć najwyraźniej źle poinformowanym w sprawie żywotnych interesów Korony), bez której nasze Imperium by upadło? Odpowiedź będzie prosta: tylko i wyłącznie ciężko pracujący kupcy i ich... 568 - Ketterer to cholerny głupiec - powiedział Struan. - Norbert nie myli się co do tego. Być może sir William przejrzy na oczy i poprosi o natychmiastowe wyznaczenie jego następcy. Musimy tutaj sami załatwić sprawę z Japońcami, ten Ketterer nie ruszy się, jeśli nie postawią mu kropki nad "i". - Potrzebny nam tu skurczybyk z jajami - oznajmił Lunkchurch. - Ketterer to mokra bździna. - No, Charlie, kiedy dostał rozkaz, zlikwidował piratów - zaprotestował jeden z mężczyzn. - Tu zrobi to samo. Co tam jeszcze tych parę miesięcy. Tai-panie, czy można wiedzieć, jak się ma panna Angelikue? - spytał z niepokojem. - Już doskonale, teraz doskonale. - Bogu niech za to będą dzięki. Informacja, że Angelikue nie wstała z łóżka, błyskawicą obiegła wczoraj Osiedle, a jeszcze bardziej się martwiono, kiedy usłyszano, że odmówiła widzenia z Hoagiem, Babcottem i nawet z tai-panem. - Jezu, to kuchnia Żabojadów, otruli ją... Nie, złapała ich zarazę... Źa-bojady nie mają zaraz, tylko po prostu wszy... Wszyscy mamy wszy... Słyszałem, że to cholera... W całej Yokohamie odetchnięto z ulgą dzisiaj w południe, gdy minister Seratard wydał oficjalne oświadczenie, że Angelikue cieszy się doskonałym zdrowiem, a jedynie cierpiała z powodu chwilowej niedyspozycji - na ucho szeptano sobie, że to po prostu miesiączka. - Moja narzeczona ma się doskonale - powtórzył z dumą Malcolm. - Co za ulga - rzucił Lunkchurch. - Czy pan słyszał, że "Ocean Witch" opuszcza nas z wieczornym przypływem? Malcolm spojrzał na morze i znów wrócił do niego niepokój, który czuł przedtem. Zeszłej nocy, gdy po raz pierwszy usłyszał o przybyciu statku, doznał przypływu nagłej trwogi. Obawiał się, że na pokładzie jest Tyler Brock wraz z Morganem Brockiem. Dopiero gdy Jamie zapewnił go, że ich tam nie ma, zaczął jasno myśleć. Czemuż, do diaska, ten Tyler Brock wciąż jeszcze mnie przeraża? - znowu zadawał sobie to pytanie. Było to zrozumiałe, kiedy byłem mały, ale teraz? Nie jest wiele wyższy ode mnie, choć brzydki jak zawsze, z chamską i niewyparzoną gębą, tym swoim ogromnym brzuchem i jednym okiem stale nabiegłym krwią. Jakie to ma znaczenie? W Hongkongu jest wielu podobnych ludzi i brzydszych. Wielu równie wrogich. Jednak oni mnie nie przerażają. On zawsze był naszym wrogiem i za każdym razem go poskramialiśmy - Dirk to robił, ojciec to robił, matka to robiła i ja również muszę, ale... Boże Wszechmogący, nienawidzę tego sukinsyna za te wszystkie strapienia, których przyczynił matce i rodzinie. Wziął głęboki oddech i skoncentrował się na "Ocean Witch". - Miała jeszcze pozostać co najmniej przez dwa dni. - Takie krążyły pogłoski. 569 - Ale dlaczego? Skąd ten szybki powrót? - Nie wiemy, ale taki dostaliśmy cynk. - Wkrótce się dowiemy. Do widzenia! Malcolm starając się nie dopuszczać do siebie złych przeczuć, szedł dalej po ulicy. Przed nim wznosił się jego cel - siedziba Struanów, a z tyłu wieże Świętej Trójcy. Był na wczesnym rannym nabożeństwie, modlił się za An-gelique i o siły dla siebie i poczuł się lepiej. Lecz niech Bóg przeklnie na wieczność wszystkich Brocków, niech pozwoli mi zabić szybko Norberta i... - Tai-panie! Wyrwany z zadumy rozejrzał się wokół. Z Przedstawicielstwa Brytyjskiego śpieszył ku niemu Phillip Tyrer. - Przepraszam, ale wszyscy chcieliby się dowiedzieć, jak się czuje panna Angelikue. - Doskonale, czuje się doskonale - zapewnił Malcolm. Ujrzał za Tyrerem sir Williama, który zerkał na niego przez okno na parterze. Pomachał laską i niezgrabnie pokazał wzniesiony w górę kciuk, po czym zobaczył, jak minister macha mu w odpowiedzi. Zanim sir William wycofał się w głąb pokoju, Struan zauważył stojącego obok niego innego mężczyznę. - Och, to jest twój oswojony samuraj, Nakama? - Kto taki? Aha tak, to on. Czy naprawdę Angelikue ma się dobrze? - Wszystko jest bardzo dobrze, dziękuję. - Dzięki Bogu, zamartwialiśmy się na śmierć! - Phillip Tyrer uśmiechnął się do niego promiennie. Okaz zdrowia, zaróżowiony, silny, tylko dlatego, że chodził bez kul, wydawał się wyższy od Struana, gdy się nad nim pochylał. - Ty też wyglądasz znacznie lepiej. - Chciałbym, żeby to była prawda, Phillipie. - Nagle, powodowany zawiścią zapytał ostro: - Słyszałem, że Nakama przekazał tobie i sir Wil-liamowi mnóstwo rozmaitych informacji? - Tak, chyba tak - uśmiech Tyrera zgasł. - Zgodnie z umową miałeś na bieżąco wprowadzać we wszystko mnie i Jamiego. Co? - Cóż, owszem, tak było. Ale sir William... usiłuje dowiedzieć się o polityce Japonii i... - Polityka kraju i biznes są jak para rękawiczek, Phillipie. Może wpadłbyś jutro przed obiadem? Byłbym wdzięczny za najnowsze wiadomości. Proszę cię, przekaż me najserdeczniejsze pozdrowienia sir Wilłiamowi i do zobaczenia jutro. Pokuśtykał ulicą wściekły, że był taki kostyczny; czuł do siebie obrzydzenie za to utykanie. Wreszcie wspiął się na schody domu i skierował do swego apartamentu. Plecy i brzuch bolały go niepokojąco. Nie bardziej niż zwykle, myślał z irytacją, i to nie jest powód, by warczeć na Phillipa. On po prostu chciał być miły. Wszystko jedno, odrobina eliksiru Ah Tok i znowu będę się czuł doskonale. Zaproszę Phillipa na kolację i... - Tai-panie! 570 - Och, cześć Jamie - Malcolm zatrzymał się w połowie schodów. - Czy słyszałeś, że "Ocean Witch" wyrusza wcześniej? Być może z dzisiejszym przypływem? - Ach! Właśnie miałem ci o tym powiedzieć. Słyszałem te pogłoski, próbowałem uzyskać potwierdzenie od Norberta, ale jest w tej chwili zajęty. Jak się czuje Angelikue? - Doskonale - rzucił z roztargnieniem Malcolm. - Lepiej, żebyśmy przygotowali pocztę, gdyby rzeczywiście mieli wcześniej odpłynąć. - Przygotuję wszystko. Zabiorę twoją pocztę, gdy tylko się dowiem, że to prawda. Jamie się nachmurzył. Zauważył, że Malcolm zupełnie nie potrafi się skoncentrować. - Poślij kogoś do Angelikue, ona też ma coś do wysłania. List do jego matki, przepisywany i przepisywany, aż oboje byli zadowoleni. To dobry list, pomyślał. - Naprawdę się czuła dobrze, tai-panie? - Wspaniale. - Malcolm uśmiechnął się, zapominając na chwilę o swych bólach, zapominając o statku Brocków. Wyglądała szałowo w łóżku, świeża, choć mizerna, zadowolona i troskliwa, i taka uszczęśliwiona jego widokiem. - Powiedziała, że jutro wieczorem będzie wszystko w porządku, Jamie. Może by urządzić wielką kolację tutaj, co? My dwaj i powiedzmy Dmitri, Babcott, Mario we, jeśli będzie wolny, i Pallidar... Oni obaj to dobre chłopy, choć łaszą się do niej jak szczeniaki. - A co z Phillipem i sir Williamem? - Phillip tak, ale nie sir William... nie, lepiej nie uwzględniajmy ich obu. Może hrabia Siergiejew, zawsze stworzy parę okazji, by się z nim pośmiać. - Jeśli go włączysz, naprawdę powinieneś zaprosić wszystkich ministrów. Nie bardzo będzie wypadało pominąć wtedy sir Williama. - Masz rację. Zaprosimy ich po prostu innego wieczora. - Wszystko przygotuję - powiedział Jamie zadowolony, że znowu są na przyjacielskiej stopie. Razem poszli do apartamentu Struana. Naprawiono już wszystkie szkody wyrządzone przez pożar, choć w dalszym ciągu czuło się lekki zapach dymu. - Co z Kettererem? - Albo będzie pilnował naszych interesów, albo się go wyrzuci. - Malcolm usiadł przy biurku i zaczął układać listy do wysłania. - Matka z pewnością zobaczy się z gubernatorem i mu to uświadomi. - Tak. Malcolm spojrzał podejrzliwie, słysząc w głosie Jamiego dziwne nutki. - To zabawne - odezwał się po chwili - Jesteśmy pewni tego, że ona tak właśnie zrobi, a wcale nie jesteśmy pewni, że zdołam ją namówić, by zaaprobowała moje małżeństwo. - Nie bardzo wiem, jak odpowiedzieć, tai-panie - rzekł smutno McFay - jeśli to jest w ogóle pytanie. 571 Malcolm powoli skinął głową. Miał przed sobą silną, steraną twarz i silne, wytrzymałe ciało i zastanawiał się, czy jako trzydziestodziewięciolatek, za dziewiętnaście lat, będzie równie silny. -: Dostałeś od niej następny list? - Tak. Obawiam się, że "Ocean Witch" nie przywiozła żadnych dobrych wieści. - Och? Usiądź, Jamie. Co napisała? - Przepraszam, ale, cóż, powtarza wielokrotnie swój rozkaz, bym towarzyszył doktorowi Hoagowi, kiedy będzie cię teraz odwoził do Hongkongu, i potwierdza, że mnie zwalnia z końcem miesiąca. - Nie przejmuj się tym. Napisałeś jej, tak jak o to prosiłem, że działałeś na rozkaz tai-pana, na mój rozkaz, tak? - Tak. - Dobrze, ja też tak napisałem i to kończy sprawę. Nasze listy musiały się rozminąć z jej listem. - Malcolm zapalił cygaro i zauważył, że trzęsą mu się palce. - Nigdy nie paliłeś? - Nie, próbowałem raz i nie spodobało mi się. - Zapomnij o tej bzdurze ze zwolnieniem. Są inne złe wieści? - Przygotowałem dla ciebie wszystkie wycinki i korespondencję, gdybyś chciał je przejrzeć. Interesy idą w ogóle podle. Straciliśmy "Racing Cloud"... Już dawno powinna wpłynąć do San Francisco. "Racing Cloud" wchodziła w skład ich floty kliprów, złożonej z dwudziestu dwu statków. Trzymasztowe klipry, arystokracja mórz, na długich dystansach oceanicznych były znacznie szybsze od niezgrabnych parowców, które musiały transportować ze sobą węgiel. Ładunek statku składał się z herbaty, jedwabiu i przypraw, towarów zawsze cenionych wysoko, teraz zaś, z powodu wojny amerykańskiej, wartych astronomiczne sumy, zwłaszcza gdyby je skierować na Południe. - Cholera jasna! Ubezpieczenie tego nie pokryje, prawda? - Obawiam się, że nie. Nigdy nie pokrywają strat, nawet Lloyd. Mogą nawet powołać się na Artykuły Wojenne. To strefa działań wojennych. - Ajajaj! To kawał grosza. Cholernie szkoda załogi. Kapitanem był Ca-radoc, prawda? - Tak. Musieli się natknąć na huragan; donoszono o huraganach w pobliżu Hawajów, choć w tym roku przyszły później... Drugim matem był mój kuzyn, Duncan McGregor. - Och, przykro mi to słyszeć. - Struan, coraz bardziej przygnębiony, spojrzał na swe biurko, w którego szufladzie czekał eliksir. Ciekaw jestem, czy te same burze nie połknęły przypadkiem "Savannah Lady" z młodym Pedrito Vargasem na pokładzie i naszym zamówieniem na pięć tysięcy karabinów, myślał z roztargnieniem. Przypomniało mu to o czymś. - Te działa w zatoce Mirs... nie zostały sprzedane za naszym pośrednictwem, prawda? 572 - Nic mi o tym nie wiadomo - odparł Jamie, co było utartą odpowiedzią na tego rodzaju pytania. Sprzedawali duże ilości broni chińskim kupcom, którzy zawsze reprezentowali rząd mandżurski. Co działo się po dostawie do Kantonu czy Szanghaju, było zupełnie inną sprawą. Założę się o pięćdziesiąt meksów przeciw dolarowi, że pochodziły od nas... Malcolm został już dopuszczony do jednej z najgłębszych tajemnic Struanów: wiedział o subtelnych, wrogo-przyjaznych związkach między Noble House a Białym Lotosem Wu Czoisa, związkach zadzierzgniętych przez jego dziadka i kontynuowanych przez jego ojca. A co ze mną? Co ja zrobię w tej sprawie, zapytywał się w duchu. Nagle poczuł śmiertelne znużenie Yokohamą i gwałtowne pragnienie, by przejąć oficjalnie wszystkie prawa i obowiązki swego dziadka - i stawić czoło matce. - Za tydzień, czy coś koło tego - wymamrotał. - Słucham, tai-panie? - Nic, nic. Co jeszcze, Jamie? Jamie rozpoczął litanię o spadających cenach towarów, które sprzedawali, i pnących się wzwyż cenach towarów, które musieli kupować, mówił też 0 marynarzach żądających, by wypłacono im dodatkowe stawki za niebezpieczną służbę. - Mógłbym tak ciągnąć w nieskończoność, tai-panie. Rosja i Francja palą się do walki, cała Europa to jedna beczka prochu. W Indiach muzułmanie 1 hinduiści wyrzynają się wzajemnie i palą zbiory. Świat oszalał. - Jamie zawahał się. - Coś pilniejszego: Victoria Bank znowu napisał o papierach, które pokrywają nasze tutejsze zobowiązania. Zobowiązania powinny zostać spłacone... - Wiem o tym wszystko i niech się wypchają. Bank jest kontrolowany przez firmę Brocka, wpuścili nas w kanał finansując przejęcie przez Brocka hawajskiego cukru, a teraz chcą nas doprowadzić do bankructwa. Mogą się wszyscy wypchać, psiakrew. - Głos Malcolma stał się mniej wyraźny. Czuł promieniujący z brzucha ból. - Myślę, że wykończę całą tę papierkową robotę na wypadek, gdyby "Ocean Witch" wyruszała z przypływem. Dlaczego ma wracać tak szybko? Jamie, po chwili milczenia, wzruszył ramionami. - Nie wiem, ale zgadzam się z jednym: każda nowina dotycząca Brocków to zła nowina. Zebranie w klubie jak zwykle przebiegało wśród krzyków i przekleństw tłumu gniewnych mężczyzn, coraz bardziej podnieconych i coraz więcej pijących, i wśród gadaniny, której nikt nie słuchał. Wszyscy jednak wyrażali pewien wspólny pogląd: - Niech diabli wezmą rządy i cholernych poborców podatków, wszystkie 573 te tłustodupe admirały i generały, co to nie znają swego parszywego miejsca i nie robią tego, co mają robić, znaczy się słuchać wspólnot handlowych. Mają, do cholery, słuchać, co mówimy, i to jest ich pieprzone zadanie! - Dobrze powiedziane, Lunkchurch. Proponuję... Propozycja mężczyzny utonęła w zgiełku. - Oskarżyć Wilusia... - wrzasnęło kilku. Zirytowany Norbert Greyforth przepychał się przez tłum z kąta baru, gdzie rozpoczął zebranie, w kierunku Malcolma Struana, siedzącego wraz z Jamiem obok drzwi. - Żadnych wniosków, Norbercie? - zawołał Dmitri. - Czego się spodziewałeś? To sprawa tai-panów, tak było zawsze. Chodź tutaj, Dmitri. Jamie, czy mógłbyś razem z... - Norbert miał zamiar dokuczyć Malcolmowi i nazwać go "młodym Struanem", lecz wspomniał bardzo kwaśną minę sir Williama i wyrażoną bez osłonek groźbę, że pożałuje, jeśli będzie go prowokował w miejscach publicznych. Prócz tego czuł, jak list Tylera Brocka pali mu kieszeń. - Czy moglibyście obaj udać się ze mną... na prywatną pogawędkę? - zaproponował grzecznie. - I ty, Dmitri? - Jasne. Gdzie? Na zewnątrz? - powiedział Malcolm, choć oczekiwał raczej, że Norbert po prostu ich minie z powściągliwym ukłonem. - W moim biurze, jeśli nie macie nic przeciw temu. Trzej mężczyźni poszli za nim. Wszyscy mieli się na baczności. - Czy "Ocean Witch" wyrusza, gdy zacznie się przypływ? - spytał Malcolm. - Tak. - Czemu wraca tak szybko, Norbercie? - zaciekawił się Dmitri. - Rozkazy Tylera. Norbert zauważył, jak przez twarz Struana przemknął nagły cień, i uśmiechnął się w duchu. Jego prowizoryczny gabinet znajdował się na parterze, na piętrze bowiem wciąż jeszcze remontowano zniszczone przez ogień pomieszczenia. Główna klatka schodowa była osmalona, dach w kilku miejscach wypalony - dziury chwilowo przykryto płótnem żaglowym. - To cholerstwo ten pożar, ale, cóż, każdemu się to przytrafia od czasu do czasu. Na szczęście, jak mówiłem, kasy nie ucierpiały ani księgi czy magazyn. - Wskazał na głębokie skórzane fotele. - Rozsiądźcie się. Na kredensie stały kieliszki i wszelkie napitki: whisky, brandy, dżin, gatunkowe wina i schłodzony szampan. Jego Chiński Boy Numer Jeden czekał, by im usłużyć. Goście stali się jeszcze bardziej czujni. - Czego sobie życzycie? - Szampana - powiedział Malcolm, a inni powtórzyli to za nim. Czuł się teraz doskonale. Eliksir jak zwykle nie tylko zniwelował ból, ale też stymulował Malcolma, by postępować jak człowiek zupełnie zdrowy. 574 Gdy wszystkie szklanki zostały napełnione, Norbert skinął kciukiem na sługę, który skłonił się i pozostawił ich samych. - Na zdrowie! Niezbyt ochoczo odpowiedzieli na ten toast. Norbert usiadł na brzegu biurka, wysoki, szczupły i pewny siebie. - Nie słuchają nas tu żadne niepowołane uszy - zaczął. - Otóż po pierwsze, my tutaj reprezentujemy trzy największe spółki i powinniśmy razem napisać skargę do Wilusia, choć nie sądzę, by to wiele pomogło, i do admirała, choć wszyscy się zgadzamy, że jest tylko zawadą. Ty też się powinieneś dołączyć, Dmitri. Cooper-Tillman ma tutaj wiele do stracenia, tak samo jak my wszyscy. Jednocześnie powinniśmy, firma Struanów i nasza, rozpocząć kampanię w parlamencie, by załatwić raz na zawsze sprawę Japonii... Albo zmiażdżymy Japońców i pokażemy im ich właściwe miejsce, albo dajemy spokój. - Nie opuścimy Japonii - oświadczył Malcolm, a McFay odprężył się nieco. - My też nie - powiedział cicho Norbert - to ma być tylko argument dla tych nędznych skurczybyków w Parlamencie. - Podniósł teczkę na papiery ze swego utrzymanego w nieskazitelnym porządku biurka i wyjął z niej pojedynczą kartkę. - To jest tajna depesza z Londynu od jednego z naszych tamtejszych obserwatorów, datowana 16 września. - Cholernie szybko przyszła - stwierdził Jamie w imieniu ich wszystkich. - Jesteśmy zawsze na bieżąco, Jamie. Tyler polecił, by częścią tych wiadomości podzielić się z wami trzema. Wczoraj Premier i Minister Skarbu prywatnie zgodzili się, by przy uchwalaniu następnego budżetu podnieść podatek od herbaty o cztery pensy na funcie, od piwa o pensa na pincie, szylinga od brandy i wszystkich win importowanych, podwoić podatek na tytoń, podwoić podatek importowy na bawełnę... Żachnęli się wszyscy. - Cholera! - wybuchnął Dmitri. - Szaleństwo. Bawełna i tytoń są jedynymi sprzedawalnymi plonami, jakie mamy na Południu! Jeśli to wprowadzą, co stanie się z naszą wojną i waszymi cholernymi przędzalniami w Lancashire? - My nie posiadamy przędzalni, za to Struanowie tak. Słuchajcie dalej: By nałożyć kaganiec niektórym potężnym frakcjom po obu stronach Izby, mają zamiar kazać spalić wszystkie plantacje opium w Bengalu i... - Jezu Chryste! - Struan był przerażony, Jamie siny, a Dmitri w szoku. - Więc jak mamy handlować w Chinach, na miłość boską? Opium za srebro za... 575 - Nasz Niebiański Trójkąt obchodzi Parlament tyle, co zeszłoroczne pierdnięcie - oświadczył ponuro Norbert. - Podobnie jak Chiny, Azja i cały handel zresztą. Chodzi im tylko o to, by utrzymać się na stanowiskach. Chcą to wszystko obsadzić herbatą. - Schował papier do teczki i znów usiadł na biurku, doskonale zdając sobie sprawę, że ci trzej dużo by dali, żeby wiedzieć, czy dokument jest wiarygodny i co jeszcze zawiera. - Stary kazał wam powiedzieć, że mamy informatora zbliżonego do biura premiera i przekazywane przez niego pogłoski zawsze w przeszłości okazywały się prawdziwe, tak że tym razem to też z pewnością prawda. Tyler ma słuszność, że jak najprędzej powinniśmy wysadzić z siodła tę cholerną parę. Dmitri, powinieneś ich przyciskać ze swojej strony. Tyler każe mi zrobić wszystko, co mogę, i prosi was, byście też się tak zachowali. Zgoda? - Zgoda. Jezu, nie mogę w to uwierzyć - oświadczył Dmitri. - Ja wierzę. - Struan podniósł kielich, zastanawiając się, na czym polega pułapka Tylera Brocka. - Niech się smażą w piekle. Z powagą wypili z nim razem. Norbert ponownie napełnił kieliszki. Twarz mu stwardniała, wzrok skoncentrował na Struanie. - Następna sprawa: wszyscy jesteśmy zaangażowani w ten pojedynek. Uzgodniliśmy termin na środę o świcie. Przepraszam, ale dziś wieczór muszę być na "Ocean Witch", jeszcze raz przepraszam, ale to rozkaz Tylera, tak więc środa nie wchodzi w rachubę. Propo... - Po co to odkładać, teraz jest jeszcze dość jasno. Słowa wyrwały mu się z ust, zanim zdołał je powstrzymać, i był zadowolony, że zareagował tak szybko i pewnie, choć nagle wydało mu się, że mózg mu puchnie. Cisza zgęstniała. Jamie pobladł. Z oczyma błyszczącymi rozbawieniem Norbert zwrócił się do Jamiego i Dmitriego, formalnych sekundantów. - Proponuję, byśmy przełożyli to wszystko, na podstawie dżentelmeńskiej umowy, do mojego powrotu za jakieś trzy tygodnie, co? Może to być następny dzień po moim powrocie, kiedykolwiek on nastąpi. - To lepszy pomysł, tai-panie. Prawda? - rzekł Jamie. Po chwili ucisk w głowie Struana zelżał. - Doskonale - rzucił, ani zadowolony, ani rozczarowany, lecz ciesząc się, że powtórnie rzucił rękawicę. Nie zauważył, że Jamie i Dmitri ledwie skrywają ulgę. Skończyli pić i wyszli. Kiedy Norbert został sam, wziął list spoconymi dłońmi i ponownie go przeczytał. W pierwszej części Tyler przekazywał mu informacje angielskiego szpiega. List kończył się: Weź dupę w troki, wal na pokład "Ocean Witch" i ruszaj z pierwszym przypływem, tylko ty, żadnych innych pasażerów. Zabierz najważniejsze księgi, kontrakt Japońców na wydobywanie złota i wszystkie srebrne monety, jakie masz. 576 Spotkamy się po kryjomu w Szanghaju - to pierwszy port, do którego wpłynie Witch", choć manifest mówi o Hongkongu - Morgan, ja i ty, najszybciej jak można i nikomu o tym ani słowa. Kiedy wrócisz do Yokohamy, to twe łóżko będzie może stało w pieprzonym pokoju Malcolma Struana, a jego dziwka będzie cię lizała gdzie tylko zechcesz - wkrótce ona też będzie na sprzedaż. Wiośnie usłyszeliśmy, że jej tatuś uciekł z Bangkoku, tak jak przedtem z Hongkongu, dalsze oszustwa i szwindle, tym razem wobec urzędników Zabojadow. Złapią go, osądzą, a potem gilotyna. Źabojady nie cackają się jak nasi gówmani peelersi. Żona przesyła najlepsze życzenia. 37 - 30 KIOTO Niedziela, 16 listopada Dobrze po zmroku Yoshi i jego strażnik przyboczny odziani w zwykłe ubrania prostych żołnierzy ze znużeniem brnęli opuszczonymi ulicami uśpionej starożytnej stolicy, gdzie przez stulecia rezydowali cesarze i dwory cesarskie. Miasto zbudowano na sposób chiński. Proste ulice i przecinające je pod kątem prostym przecznice otaczały rozległy Zakazany Pałac i jego tereny. Tylko dachy wystawały znad wysokich murów - w murach znajdowało się sześć Wrót. Yoshi starannie je omijał, chcąc uniknąć patroli Ogamy i samurajów strzegących Wrót, a kiedy nie zapowiedziany przybył do kompleksu koszarowego, poszedł prosto do swoich pomieszczeń i natychmiast z rozkoszą zanurzył się w wannie, która z łatwością pomieściłaby osiem osób. - Ilu bojowników mam w Kioto, Akedo? - spytał. Ból wywołany dniami forsownego marszu zaczynał powoli słabnąć. Generał z ponurą miną zanurzył się do wody obok niego, w głęboką na metr wannę. Łaźnia znajdowała się wewnątrz reduty. Odprawiono wszystkie pokojówki, a na zewnątrz wystawiono straże. - Ośmiuset dwóch, z których osiemdziesięciu choruje lub leczy rany, wszyscy panu zaprzysiężeni, wszyscy godni zaufania, wszyscy na koniach. Plus osiemnastu, których przyprowadził pan ze sobą - powiedział chropawym głosem. Tuż po przybyciu Yoshiego Akeda podwoił wszystkie posterunki. Był zaprawionym w potyczkach weteranem, którego rodzina służyła Toranagom od pokoleń, a teraz dowodził ich garnizonem w Kioto. - Za mało, by pana chronić. Zgodnie z Testamentem był to jedyny w Kioto umocniony kompleks, zdolny w razie potrzeby pomieścić pięć tysięcy osób. Wszystkim innym daimyo pozwolono trzymać maksimum pięciuset ludzi - a jednocześnie w Kioto nie mogło znajdować się nigdy więcej niż dziesięciu daimyo, których przyjazdy i odjazdy ściśle kontrolowano. Z czasem z powodu słabości Rady Starszych zredukowano liczbę żołnierzy shogunatu do mniej niż tysiąca. 578 - Jestem tu bezpieczny, chyba w to nie wątpisz? - Wewnątrz naszych murów, tak. Przepraszam, miałem na myśli pobyt na zewnątrz. - A sprzymierzeńcy? Na ilu daimyo mogę liczyć? Akeda z irytacją wzruszył ramionami. - To niewłaściwe, że wystawia się pan na takie ryzyko, podróżując z tak niewidoma strażnikami. A przybycie do Kioto to już doprawdy było bardzo niebezpieczne. Gdyby mnie powiadomiono, mógłbym panu wyjść naprzeciw i eskortować aż tutaj. Gdyby żył pański ojciec, zabroniłby takich niebez... - Ale mój ojciec nie żyje. - Yoshi zacisnął wargi. - Sprzymierzeńcy? - Panie, gdyby wzniósł pan swój sztandar w Kioto, pański osobisty, większość daimyo i większość samurajów stanęłaby u pańskiego boku i tutaj, i w całym kraju. Dość by się ich zebrało, by przeprowadzić to, co chciałby pan przeprowadzić. - To mogłoby zostać zinterpretowane jako zdrada. - Ach, tak mi przykro, lecz w twoich kręgach, jaśnie panie, prawda jest czymś bardzo śliskim i trudno osiągalnym. - Stara, osmagana wiatrami twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Oto prawda: jeśli podniesie pan sztandar shogunatu, nie przybieży prawie nikt, tutejsi daimyo nie sprzymierzą się przeciw Ogarnie z Chóshu, przynajmniej dopóki dzierży on Wrota. - Ilu samurajów ma tutaj Ogama? - Powiadają, że ponad dwa tysiące, starannie dobranych. Wszyscy osadzeni w umocnionych strażnicach wokół pałacu, w pobliżu naszych nominalnych posterunków przy Wrotach. - Akeda uśmiechnął się niewesoło widząc zwężone oczy Yoshiego. - Och, wszyscy wiedzą, że to wbrew prawu, lecz nikt mu o tym nie przypomniał i nikt się mu riie sprzeciwia. Ogama przemycał żołnierzy dziesiątkami i dwudziestkami, od chwili gdy wyrzucił tego starego lisa Sanjiro, Katsumatę i jego ludzi z Satsumy. Czy wie pań, że uciekli łodzią do Kagoshi-my? - Generał wsunął się głębiej w wodę. - Krążą pogłoski, że Ogama ma kolejne dwa czy trzy tysiące samurajów gdzieś w promieniu dziesięciu ri. - Co? - Z każdym dniem trzyma Kioto mocniej w garści, jego patrole kontrolują ulice, ponadto co jakiś czas bandy shishi wszczynają walkę z każdym, kto według ich mniemania nie czci sonrió-jbi, zwłaszcza z nami i ze wszystkimi sprzymierzeńcami shogunatu. To głupcy, bo my przecież równie mocno nie chcemy gai-jinów ani ich nikczemnych Traktatów i chcielibyśmy ich wszystkich wyrzucić. - Czy wielu shishi jest tutaj? - Tak. Mówi się, że przygotowują jakąś niespodziankę. Tydzień temu kilku z nich zaczepiło patrol Ogamy, jawnie nazywając go zdrajcą. Wściekł się i od tamtego czasu na nich poluje. Jest... Przerwało mu pukanie. Kapitan straży otworzył drzwi. 579 - Proszę mi wybaczyć, jaśnie panie Yoshi, wysłannik jaśnie pana Ogamy stoi przy bramie, prosząc pana o audiencję. Obaj mężczyźni wciągnęli powietrze. - Skąd się dowiedział, że przybyłem? - spytał gniewnie Yoshi. - Przez ostatnie pięćdziesiąt ri jechaliśmy w przebraniu. Czekałem do zmroku, by wjechać do Kioto, ominęliśmy zapory i nie natknęliśmy się na ani jeden patrol. Musimy mieć tutaj szpiega. - Nie ma tu wewnątrz żadnych szpiegów - wyskrzypiał Akeda. - Ręczę za to głową, panie. Za to są ich całe zastępy na zewnątrz, szpiedzy Ogamy i innych, shishi. A pana niełatwo przebrać za kogoś innego. - Kapitanie, powiedz im, że śpię i nie można mi przeszkadzać - polecił Yoshi. - Poproś go, by powrócił rano, kiedy zostanie przyjęty z należnymi honorami. Kapitan skłonił się i zaczął kierować ku wyjściu. - Postaw cały garnizon w stan pełnej gotowości - przykazał mu Akeda. - Sądzisz, że Ogama ośmieliłby się mnie zaatakować? - spytał Yoshi, gdy zostali sami. - To równałoby się wypowiedzeniu wojny. - To nie moja sprawa rozważać, na co by się ośmielił, panie. Dbam tylko 0 pańskie bezpieczeństwo. Jestem teraz za pana odpowiedzialny. Ciepło wody wniknęło już w stawy Yoshiego. Wygodnie oparty pozwolił, by ciepło na chwilę rozluźniło go całkowicie, zadowolony, że to Akeda dowodzi, pokrzepiony na duchu jego obecnością, choć nie poruszony jego poglądami. Nie przypuszczał, że tak wcześnie odkryją jego obecność. Nie szkodzi, myślał, nasz plan nic na tym nie traci. - Kto jest psem gończym Ogamy, jego pośrednikiem na dworze? - Książę Fujitaka, pierwszy kuzyn cesarza. Brat jego żony jest cesarskim szambelanem. Z ust Yoshiego z sykiem wydobyło się powietrze, a generał z goryczą skinął głową. - Ciężko przeciąć takie powiązania, chyba że mieczem. - To nie do pomyślenia - powiedział krótko Yoshi. Chyba żeby okazało się to możliwe, dodał w duchu. W każdym razie głupotą jest mówić głośno takie rzeczy, nawet na osobności. - Jakie są wiadomości o shogunie Nobu-sadzie i księżniczce Yazu? - Oczekuje się ich za tydzień i... Yoshi rzucił mu ostre spojrzenie. - Nie oczekuje się ich przez najbliższe dwa lub trzy tygodnie. - Księżniczka Yazu rozkazała, by skrótem wrócili do Tokaido i poszli tym gościńcem. - Głos starca stał się chropawy. - Najwyraźniej chciała jak najprędzej zobaczyć brata i doprowadzić do tego, by mąż bił przęd nim czołem, wbrew wszelkim tradycjom. By szybciej pogrzebać obecny shogunat 1 przekazać go Ogarnie. 580 - Nawet tutaj, stary przyjacielu, powinieneś uważać, co mówisz. - Właśnie. Jestem za stary, by się teraz o to martwić... teraz, gdy twój kark, panie, tkwi w dybach Ogamy. Yoshi zawołał pokojówki, które przyniosły ręczniki, wytarły obu mężczyzn i pomogły im się ubrać w świeże yukaty. Wziął swoje miecze. - Obudź mnie o świcie, Akedo. Mam wiele do zrobienia. Tuż przed świtem, na południowych przedmieściach, w miejscu, gdzie rzeka Kanagawa skręcała na południe ku Osace, by dwadzieścia kilka mil dalej wpaść do morza, a uliczki i ulice przebiegały bezładnie, nie tak prosto i równo jak w śródmieściu, gdzie unosił się gęsty zapach odchodów, błota i gnijącej roślinności, Katsumata, satsumski przywódca shishi i powiernik jaśnie pana Sanjiro, obudził się nagle, wyślizgnął spod przykrycia i nadsłuchując czujnie, stał w zaciemnionym pokoju z przygotowanym mieczem. Żadnych dźwięków świadczących o niebezpieczeństwie. Z dołu dochodziły stłumione odgłosy krzątaniny: pokojówki i służący rozpalali ogień, siekali jarzyny, przygotowywali strawę na dzień dzisiejszy. Pokój Katsumaty znajdował się na drugim piętrze, pod belkami stropowymi "Gospody Szepczących Sosen". Gdzieś w oddali zawarczał pies. Coś jest nie w porządku, pomyślał Katsumata. Odsunął cicho shóji. Od korytarza odchodziły pozostałe pokoje, trzy z nich zajęte przez innych shishi, po dwóch w każdym pomieszczeniu. Ostatni pokój przeznaczono dla kobiet z gospody. Z jednej strony znajdowało się okienko wychodzące na frontowy dziedziniec. W dole nic się nie poruszało. Ponownie omiótł wzrokiem cały teren, bramę i znajdującą się dalej ulicę. Nic. I jeszcze raz. Nic. A potem błysk - raczej go wyczuł, niż zobaczył. Natychmiast odsunął pozostałe drzwi na bok i syknął hasło. Momentalnie sześciu mężczyzn, zupełnie przebudzonych, zerwało się na nogi i z mieczami w dłoniach rzuciło za Katsumata w dół po chybotliwych schodach, przez pomieszczenia kuchenne i na zewnątrz tylnymi drzwiami. Błyskawicznie przeszli przez płot do następnego ogrodu w starannie przećwiczonym manewrze odwrotu, potem znów do następnego, tam przez płot i przejście między domami w zaułek pomiędzy niskie chaty. Przy końcu ślepej uliczki Katsumata skręcił na lewo i otworzył drzwi. Ostrze dzidy czujnego strażnika celowało w jego gardło. - Katsumata-san! Co śię stało? - Ktoś nas zdradził - wydyszał Katsumata i skinął na młodzieńca z Ch5-shu, szczupłego jak on sam, twardego jak stal, ale dwa razy młodszego, dziewiętnastolatka. - Obejdź hakiem, zobacz i wracaj. Nie pozwól, by cię zauważono, i nie daj się złapać! Młodzian zniknął. Inni poszli za Katsumata do środka chaty. Wewnątrz znajdowało się wiele pokojów. Budynek dyskretnie łączył się z obu stron 581 z innymi, w których przebywali shishi. Było ich dwudziestu, wszyscy uzbrojeni, większość z nich kapitanowie komórek shishi - teraz gotowi do walki lub ewakuacji. Wśród nich Sumomo, siostra Shorina, narzeczona Hiragi. Zebrali się w ciszy, oczekując rozkazów. Kiedy shishi uciekali z gospody, żaden sługa ani pokojówka nie dali po sobie poznać, że w ogóle zwrócili uwagę na ich pośpieszne odejście. Nie przerywali swoich prac, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Wszyscy znieruchomieli kilka sekund później, kiedy patrol Ogamy wpadł przez drzwi frontowe i zaczął zaglądać do sypialni, budząc dziewczyny i gości oraz mama-san. Słychać było krzyki oraz lamenty i piski kobiet, zajmujących teraz wszystkie cztery górne pokoje, te, w których kilka chwil przedtem ukrywali się shishi - wszystko to było częścią starannego planu Katsumaty. Krzyczano, mama-san protestowała z oburzeniem. Wściekły oficer Ogamy przeklinał, żądał wyjaśnień, gdzie się podzieli przestępcy - róninowie - i spo-liczkował paru służących. Nie odniosło to żadnego skutku. Wszyscy drżeli i głośno wyznawali, że są niewinni. - Roninowie? W moim szacownym, przestrzegającym prawa domu? Nigdy! - krzyczała mama-san. Kiedy jednak patrol odszedł i wszyscy byli już bezpieczni, mama-san zaczęła przeklinać; przeklinały jej pomocnice i słudzy. Wszyscy przeklinali szpiega, który ich zdradził. - Katsumata-san, kto to mógł być? - zapytał Takeda, mocno zbudowany, prawie pozbawiony szyi dwudziestoletni krewny Hiragi z Chóshu. Serce mu biło po pośpiesznej ucieczce. - Karma, jeśli go znajdziemy, karma, jeśli nie. - Katsumata wzruszył ramionami. - To tylko jeszcze jeden dowód na to, co wbijam wam ciągle do głowy: bądźcie przygotowani na zdradę, na natychmiastową ucieczkę, na natychmiastową walkę, nie wierzcie nikomu, prócz pełnokrwistych shishi i sonno-joi. Wszyscy obecni w pokoiku skinęli głowami. - A jaśnie pan Yoshi? Kiedy na niego wyruszymy? - Gdy znajdzie się za murami. Wiadomość o nagłym przybyciu Yoshiego nadeszła w nocy, zbyt późno, by mogli go dosięgnąć. - Ale, sensei, wewnątrz też mamy zwolenników - powiedział Takeda. - Z pewnością należałoby go zaskoczyć właśnie tam, gdzie czuje się bezpieczny i nie zachowuje specjalnej ostrożności. - Yoshi jest naprawdę ostrożny. Nigdy o tym nie zapominajcie. A naszym ludziom z jego otoczenia i tym wewnątrz murów rozkazano, by się nie ujawniali. Ich informacje są zbyt cenne, byśmy mieli ich stracić. Gdyby się zdarzyło, co jest nieprawdopodobne, że shogun Nobusada uniknie naszej zasadzki, ludzie ci okażą się jeszcze bardziej przydatni. 582 Shishi zaciskali dłonie na rękojeściach mieczy. Zasadzkę planowano o zmierzchu, za pięć dni w Otsu, ostatnim przystanku przed Kioto. Tylko kilka gospod zarówno na Drodze Północnej, jak i na Tokaido, drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża, nadawało się na miejsca odpoczynku dla tak znamienitych osób z zastępami straży przybocznej, pokojówek i sług. Łatwo więc było dowiedzieć się, gdzie wypadnie postój i zostawić tam szpiegów. Do tej samobójczej misji wyznaczono dziesięciu shishi. Czekali już w Otsu. Każdy ze stu siedmiu shishi, przebywających teraz w różnych bezpiecznych dla nich domach po całym Kioto, błagał, by znaleźć się w tej grupie. Katsumata zaproponował, żeby ciągnęli losy. Trzej z Chóshu, trzej z Satsumy i czterej z Tosy dostąpili tego zaszczytu i znajdowali się już w pobliżu swego celu, "Gospody Wielu Kwiatów". - liii - szepnęła podekscytowana Sumomo - jeszcze tylko pięć dni, a potem sonno-joi stanie się faktem. Bakufu nigdy nie otrząsną się po tym ciosie. - Nigdy! - Katsumata uśmiechnął się do niej, swej najlepszej wśród dziewcząt uczennicy, tak jak Hiraga był najlepszy z chłopców, jeśli nie liczyć Oriego. Podziwiał jej dzielność, siłę i umiejętności. Ona też zgłosiła się na ochotnika, lecz zakazał jej brać w tym udziału; uważał, że jest zbyt cenna, a przedsięwzięcie zbyt ryzykowne. To dobrze, że polecił jej nie wypełniać rozkazu Hiragi, by wróciła do domu jego ojca, i kazał jej tu czekać. Przywiozła ze sobą ostatnie wiadomości z Edo: potwierdzenie pogłosek o negocjacjach i odprężeniu w stosunkach między bakufu i gai-jinami, o nieudanym ataku na głównego ministra Anjo, o pomyślnym zamachu na Utaniego i o podpaleniu jego rezydencji. I rzecz najważniejsza, potwierdziła pogłoski o narastających rozdźwiękach między Anjo i Toranagą Yoshim. - Nie wiem, skąd pochodzi ta informacja - szepnęła mu Sumomo - ale mama-san twierdzi, że ze źródła, które znasz. Opowiedziała też o okolicznościach śmierci Shorina. Nie wiedziała jednak nic więcej o Orim czy Hiradze, jedynie tyle, że rana Oriego się goi i obaj ukrywają się w Osiedlu w Yokohamie, razem z Akimoto. Hiraga w jakiś cudowny sposób został zaufanym oficjela gai-jinów. - Masz rację, Sumomo, że bakufu nigdy się nie otrząsną - zgodził się Katsumata. - A nasze następne miażdżące uderzenie zlikwiduje na zawsze shogunat Toranagów. Gdy tylko shogun Nobusada zostanie wyeliminowany - księżniczka Yazu za wszelką cenę ma ujść cało - shishi rozpoczną zmasowany atak na kwaterę Ogamy i zabiją go. Jednocześnie oddział Katsumaty przejmie Wrota, wznosząc proporzec sonno-joi i ogłaszając, że władza wróciła do cesarza. W tym czasie wszyscy wierni daimyo i samurajowie pośpieszą oddać hołd. - Sonno-jdi - powiedziała cicho, jak wszyscy pełna uniesienia. Tylko Takeda, shishi z Chóshu, wiercił się niespokojnie. 583 - Nie jestem przekonany, czy należy zabić Ogarnę. To dobry daimyo i dobry przywódca. Dzięki niemu ani Sanjiro, ani Tosa nie zagarnęli jeszcze władzy. Jest jedynym daimyo, który wykonuje rozkaz cesarza, by wypędzić cudzoziemców. Zamyka przecież cieśninę Shimonoseki. Tylko nasze działa powstrzymują statki gai-jinów. Jedynie siły Chóshu stoją na pierwszej linii, nel - To prawda, Takedo - odezwał się jeden z bardziej znanych shishi z Satsumy. - Lecz o czym przypomniał nam sensei Katsumata? Ogama zmienił się od czasu, gdy w pojedynkę dzierży władzę. Gdyby naprawdę czcił cesarza, to właśnie teraz, gdy włada Wrotami, mógłby po prostu głosić sonno-joi i oddać władzę Synowi Niebios. To właśnie zrobimy my, gdy dostaniemy Wrota. - Tak, ale... - To by mu tak łatwo przyszło, Takedo. A on cóż uczynił? Użył swej władzy tylko po to, by dwór spełniał jego kaprysy. Chce być shogunem. Nie zgodzi się na mniej. Wszyscy przyznali rację. - Proszę, wybacz mi, Takedo - powiedziała Sumomo - lecz Ogama jest groźny. Wiecie wszyscy, że jestem z Satsumy, tak samo jak sensei Katsumata. Możemy powiedzieć, że Sanjiro również czasami postępował dobrze, lecz nie uczynił nic dla sonno-joi. Będzie więc musiał zrzec się władzy, chce czy nie chce, i odejść... Podobnie Ogama. Tak, zrobił trochę dobrego, lecz teraz postępuje źle. Prawda jest taka, że żaden daimyo, który dzierży Wrota i tak niewiele mu brakuje, by zostać shogunem, nie odejdzie dobrowolnie. - Może byśmy zwrócili się do Ogamy z petycją? - spytał Takeda. - Proszę cię, wybacz, lecz to bez znaczenia - odparła Sumomo. - Nie wystarczy, że będziemy dzierżyli Wrota, musimy posunąć się dalej: aby zapobiec wojnie domowej i nie dopuścić, żeby jakiś daimyo znowu dał się skusić, trzeba poprosić cesarza, by obalił shogunat, bakufu i wszystkich daimyo. - To szaleństwo - wybuchnął Takeda, a większość wyrażała zdziwienie tak radykalną propozycją. - Bez shogunatu i daimyo, kto będzie rządził? Zapanuje chaos! Kto płaci nasze zasiłki? daimyo! daimyo posiadają wszystkie koku ryżu i... - Pozwól jej skończyć, Takedo, a potem się wypowiesz - powiedział Katsumata. - Przepraszam, Takedo, ale w przyszłości daimyo będą tylko flgurantami, ci dobrzy daimyo, władzę będzie natomiast sprawowała rada samurajów wszystkich stopni, i to oni będą decydować o wszystkim, od zasiłków począwszy, na decydowaniu, który daimyo jest człowiekiem godnym i kto po nim ma nastąpić skończywszy. - To się nigdy nie sprawdzi. To zły pomysł - oświadczył Takeda. Wielu się z nim nie zgodziło, większość bowiem przychylała się do zdania Sumomo, lecz Takeda nie dał się przekonać. 584 - Sensei, czy to zły pomysł? - spytała dziewczyna. - Dobry, gdyby wszyscy daimyo się na to zgodzili - powiedział Katsumata zadowolony, że jego nauki wydały taki owoc i że tak jak powinno być, wszyscy wspólnie uzgadniają plany na przyszłość. Podobnie jak inni siedział na klęczkach, mówił mało i wrząc z wściekłości rozmyślał, że tak niewiele brakowało, a ucieczka by się nie powiodła. Tym razem otarłem się o to zbyt blisko, myślał gniewnie. Sieć się zamyka. Kto jest zdrajcą? Musi być tu, w tym pomieszczeniu, bo przecież żadni inni shishi nie wiedzieli, że nocuję w "Szepczących Sosnach". Kim on jest... a może nawet ona? - Mów dalej, Sumomo. - Chciałam tylko dodać... Takeda-san, jesteś z Chóshu, tak jak Hiraga-san. Część z nas jest z Tosy, sensei, ja i inni z Satsumy, pozostali z jeszcze innych lenn, lecz przede wszystkim jesteśmy shishi. Są rzeczy ważniejsze niż rodzina, ważniejsze niż klan. W nowym systemie to się stanie prawem: Pierwszym Prawem dla całego Nipponu. - Cóż, jeśli to ma być prawo... - zaczął mówić jeden z samurajów drapiąc się w głowę. - Sensei, kiedy Syn Niebios znowu przejmie władzę, co my będziemy robili? My wszyscy? - Co ty o tym myślisz? - Katsumata spojrzał na Takedę. - To zupełnie nie ma znaczenia, nie będę wtedy żył - powiedział po prostu Takeda. - Sonno-joi wystarczy oraz fakt, że się starałem. - Niektórzy z nas muszą przeżyć - odparł Katsumata - by wejść w skład nowego rządu. Teraz zajmijmy się sprawą ważniejszą w chwili obecnej: Toranaga Yoshi. Jak go wyeliminować? - Musimy być przygotowani na każdy moment, kiedy wyjdzie ze swych pieleszy - odezwał się ktoś. - Oczywiście - zgodził się z irytacją Takeda - ale będzie otoczony strażą i wątpię, czy zdołamy się do niego zbliżyć. Sensei radził, by nie uaktywniać naszych ludzi wewnątrz murów. Zaskoczymy go na zewnątrz, ale może się to okazać bardzo trudne. - Kilku naszych łuczników na dachach? - Szkoda, że nie mamy działa - stwierdził ktoś inny. Siedzieli w coraz jaśniejszym świetle, każdy pogrążony we własnych myślach - o Yoshim, ich przyszłej ofierze, lecz przede wszystkim o tych pięciu dniach i ataku na Ogarnę: jedynym sposobie, by przejąć Wrota. - Kobiecie byłoby łatwiej przeniknąć do bastionu Toranagi, nel - uśmiechnęła się Sumomo. - A znalazłszy się tam... Chmury zakrywały niebo. Ponure popołudnie. Mimo to szerokie ulice przy murach koszar shogunatu roiły się od mieszkańców miasta, którzy kupowali i sprzedawali na targu naprzeciw głównego wejścia. Ubrani na pomarańczowo 585 buddyjscy mnisi wyciągali swoje nieodzowne żebracze miseczki, obok kroczyli samurajowie, pojedynczo i w grupach. W ciżbie wyróżniały się patrole Oga-my - wszyscy żołnierze mieli na ubraniu wyhaftowany herb lenna. Katsumata, Sumomo i kilku shishi przechadzali się wśród tłumu w dużych kapeluszach 0 kształcie stożka. Gospodynie domowe, pokojówki, słudzy i zamiatacze ulic, nocni sprzątacze nawozu, tragarze i przekupnie, lichwiarze, pisarze listów 1 wróżbiarze, palankiny i kucyki dla samurajów i wysoko urodzonych - i ani jednego pojazdu kołowego. Wszyscy, którzy mijali bramy shogunatu, w dzień otwarte, lecz mocno strzeżone, kłaniali się stosownie do swej rangi i śpieszyli dalej. Miasto obiegła wiadomość, że kurator shoguna przybył - wręcz niewyobrażalne - bez żadnej pompy i wkrótce - wydarzenie nie mające precedensu w historii - osobiście zawita straszliwy shogun, tajemniczy niemal tak samo jak Syn Niebios, którego jedną z sióstr, jak utrzymywano, poślubił. Trudno było znieść aż taką porcję sensacji. Samurajowie, pełni obaw, zaczęli przeglądać swą broń i zbroje. daimyo i ich najbardziej zaufani doradcy drżeli analizując wiadomości. Oceniali swoje pozycje, rozważali sposób postępowania i zastanawiali się, jak by tu uniknąć zdecydowanego działania, gdy przyjdzie nieuniknione: jaśnie pan Yoshi zewrze się z jaśnie panem Ogarną. Krzątanina na ulicach przy koszarach shogunatu ustała, gdy ciężkozbrojny orszak zaczął wynurzać się z bramy: na przodzie proporce Yoshiego, żołnierze wokół zamkniętego palankinu, żołnierze z tyłu. Natychmiast ludzie znajdujący się w zasięgu wzroku przywarli głowami do ziemi, wszyscy samurajowie zamarli w bezruchu, a potem skłonili się głęboko i trwali w pokłonie, dopóki nie przeszedł orszak. Dopiero gdy pochód Yoshiego zniknął, powróciła pozorna normalność. I tylko Katsumata z zastępem ostrożnie szli za zbrojnymi. W odległości pół mili podobny orszak wyłaniał się z głównych koszar Choshu. Proporce Ogamy powitano z jeszcze większymi oznakami posłuszeństwa. Ogama siedział w palankinie. Od wielu dni uprzedzano go o przyjeździe wroga. Śledził również drogę shoguna Nobusady. Doradzano mu, by zasadził się na Yoshiego i rozprawił z nim pod Kioto, lecz odmówił. - Kiedy tu przyjedzie, stanie się pionkiem w mojej grze, bo gdzie może się schować, dokąd mógłby uciec? Szczegóły jak najszybszego spotkania, o które poprosił, zostały uzgodnione przez doradców. Miało ono nastąpić na dziedzińcu pustych, nie należących do żadnego z nich koszar, w połowie drogi między ich sztabami. Każda strona miała przybyć z setką strażników, w tym jedynie dwudziestu kawale-rzystów. Ogama i Yoshi mieli jechać w chronionych, opancerzonych palan-kinach i zabrać ze sobą tylko po jednym doradcy. Na miejsce mieli się stawić równocześnie. 586 Już po kilku chwilach szpiedzy przekazywali do pałacu, do grup shishi i do daimyo wiadomość, że dwaj najniebezpieczniejsi ludzie w Nipponie znaleźli się - co zadziwiające - równocześnie na ulicach wśród uzbrojonych zastępów. Błyskawicznie szpieg odnalazł Katsumatę i przekazał informację o miejscu spotkania. Gdy samurajowie Ogamy i Yoshiego maszerowali przez bramy, ludzie Katsumaty czyhali w pobliżu - a nuż nadarzy się okazja do przeprowadzenia samobójczego ataku. Dziedziniec był kwadratem o boku stu jardów, otoczonym lekkim drewnianym łatwym do wyłamania płotem, parterowymi koszarami i rozległymi stajniami z poczerniałego od starości drewna. Strażnicy z obu grup ustawili się naprzeciw siebie w gotowości. Przyniesiono cztery składane krzesła i po rozłożeniu ustawiono je starannie pośrodku wolnej przestrzeni. Dwaj mężczyźni wyszli ze swych palankinów, majestatycznie pomaszerowali do krzeseł i usiedli. Teraz dopiero generał Akeda, doradca Yoshiego, i Ba-suhiro, główny doradca Ogamy, zajęli swoje miejsca obok nich. Czterdziestoletni Basuhiro o wąskich oczach był uczonym samurajem Jego rodzina od pokoleń dziedzicznie rządziła biurokracją Choshu. Dostojnicy skłonili się formalnie. Potem obaj przywódcy spojrzeli sobie w oczy. Yoshi miał lat dwadzieścia sześć, Ogama dwadzieścia osiem. Yoshi był wysoki, Ogama przysadzisty. Ogama nosił gęstą granatowoczarną brodę, Yoshi miał twarz gładko wygoloną. W żyłach Yoshiego płynęło więcej arystokratycznej krwi, ale ród Ogamy był równie starożytny i równie słynny. Obaj równie ambitni, skryci i bezlitośni. Niedbale przebrnęli przez obowiązkowe komplementy i grzeczne pytania; oparłszy swobodnie dłonie na rękojeściach mieczy, szermowali słowami, czekając na rozpoczęcie właściwej rozmowy. - Twoje przybycie, jaśnie panie Yoshi, jest doprawdy miłą niespodzianką. - Musiałem przyjechać osobiście, by się upewnić, czy niesłychane plotki, które mi przekazano, nie odpowiadają przypadkiem prawdzie. - Plotki? - Między innymi ta, że siły Choshu nie dopuszczają przedstawicieli shogunatu... legalnych przedstawicieli, na ich pozycje w pobliże Wrót. - Niezbędne zabiegi, by chronić Bóstwo. - Nie są niezbędne i są wbrew prawu. Ogama zaśmiał się. - Bóstwo przedkłada moją ochronę nad zdradziecką Radę Starszych, która wbrew jego woli podpisała Traktaty z gai-jinami i w dalszym ciągu prowadzi z nimi negocjacje, zamiast ich wygnać. - Skinął na Basuhiro. - Proszę, pokaż dokument jaśnie panu Yoshiemu. - Zwój podpisany przez cesarza, w którym "prosi się pana Choshu, by objął komendę nad Wrotami, dopóki nie zostanie uregulowana kłopotliwa sprawa z gai-jinami". 587 - Kierowanie sprawami doczesnymi nie leży w sferze działań Bóstwa. Takie jest prawo i dlatego muszę cię prosić, panie, byś się wycofał. - Prawo? Powołuje się pan na prawo Toranagów, prawo shogunatu, zaprowadzone siłą przez założyciela pańskiego rodu. Czyli na akt, którym obalono starożytne zagwarantowane przez niebiosa prawo cesarza do władzy. Usta Yoshiego zacisnęły się w wąską, twardą linię. - Niebiosa zagwarantowały Swemu Synowi prawa, by pośredniczył między nami, śmiertelnikami a bogami, w sferze duchowej. Sprawy doczesne zawsze leżały w gestii śmiertelników, shogunów. I to właśnie cesarz zagwarantował shogunowi Toranadze i jego potomkom. - Powtarzam, że cesarz został zmuszony do wyrażenia zgody... - A ja powtarzam, że takie jest prawo tego kraju i dzięki niemu panował tu pokój przez dwa i pół stulecia. - Ono już nie obowiązuje. - Ogama pomachał papierem. - To, co dawny władca był zmuszony przyznać, ten z własnej woli unieważnił. - To chwilowa pomyłka. - Łagodny głos Yoshiego brzmiał niemal morderczo. - Synowi Niebios najwyraźniej doradzał fałszywie ktoś niezadowolony, mający na uwadze swój własny interes. Syn Niebios na pewno wkrótce zda sobie z tego sprawę. - Oskarża mnie pan? Dłonie czterech mężczyzn zacisnęły się mocniej na rękojeściach mieczy. - Wykazuję jedynie, jaśnie panie Ogama, że ten kawałek papieru został uzyskany na skutek fałszywej informacji, a zatem niezgodnie z prawem. Ich Obecności zawsze otaczają ambitni mężczyźni... i kobiety. Właśnie dlatego kiedyś Syn Niebios zagwarantował stałe prawa shogunowi Toranadze i kolejnym shogunom, by prowadzili go we wszystkich sprawach... Ryk śmiechu przerwał jego wypowiedź. Napięcie wśród obecnych jeszcze wzrosło. - Prowadzili? Pan mówi o prowadzeniu? Bóstwo miałoby być prowadzone przez Nori Anjo, Toyamę, Adachiego? I przez tego śliniącego się półgłówka Zukumurę? Przez niekompetentnych durniów, zdolnych pana przegłosować, kiedy tylko im się to podoba? Zawierających wbrew radom wszystkich daimyo głupie ugody z nikczemnymi gai-jinami, ugody, które pchają Krainę Bogów ku zgubie? - Twarz wykrzywił mu gniew. - A może Syn Niebios powinien poczekać, aż dzieciak Nobusada poradzi, jak ratować z opresji nasze tyłki? - Pan i ja nie musimy czekać, Ogama-dono - powiedział gładko Yoshi. Wiedział, że jego głównym atutem jest opanowanie. - Przedyskutujmy to na osobności, tylko my dwaj. Ogama wlepił w niego wzrok. Lekka bryza uniosła i poruszyła proporce. - Kiedy? - Teraz. Zdezorientowany Ogama zawahał się. Spojrzał na Basuhiro. Mały mężczyzna uśmiechnął się zdawkowo. 588 - Uważałbym, że ważne sprawy powinno się omawiać jawnie, panie, nie twierdzę jednak, że moja nędzna rada ma jakąś wartość. Prywatne ugody mogą być czasem źle zinterpretowane... przez każdą ze stron. Taką zasadę wyznawał pański czcigodny ojciec. - Oczy Ogamy, głęboko osadzone w smagłej twarzy, skierowały się znów na Yoshiego. - Ta wizyta shoguna u cesarza, by bić czołem i "prosić o radę", nie mająca precedensu za panowania Toranagów, godzi w samo jądro systemu Toranagów, prawda? Co gorsza, to wywrze wpływ na wszystkie przyszłe ustalenia, co? - Na osobności, Ogama-dono. Ogama wahał się. Wbrew sobie, miał ochotę na tę potyczkę, na to spotkanie twarzą w twarz. Machnięciem ręki odprawił Basuhiro, który usłuchał natychmiast, choć okazał jednak dezaprobatę. Akeda skłonił się i też odszedł, chociaż spodziewał się zdrady, przed którą wcześniej ostrzegał Yoshiego. - So ka? Yoshi pochylił się do przodu. Starał się mówić cicho. Ledwo poruszał ustami, na wypadek gdyby Basuhiro, który siedział poza zasięgiem głosu, potrafił czytać słowa z ruchu warg. - Wynik głosowania w Radzie: czterech przeciwko mnie jednemu za wizytą shoguna. Oczywiście, ta wizyta to zasadniczy błąd. Anjo tego nie dostrzega. Obecna Rada w każdej sprawie głosuje tak, jak on sobie życzy. Nobusada pozostanie marionetką przez najbliższe dwa lata, do chwili ukończenia osiemnastu lat, kiedy to formalnie będzie mógł wprowadzić wiele zmian i stworzyć wiele problemów, jeśli akurat takie będzie miał życzenie. Czy odpowiedziałem na pańskie pytania? Ogama nachmurzył się, zdumiony, że jego przeciwnik skłonny jest do takiej otwartości. - Powtarzał pan "na osobności", Yoshi-dono. Co takiego chce pan powiedzieć mi "na osobności", co oczywiście powtórzę później swoim doradcom, a pan swoim? - Pewne tajemnice lepiej zachować wśród przywódców, niż... niż dzielić je z niektórymi dworakami - dodał z rozmysłem Yoshi. - Tak? I cóż to ma znaczyć? - Pan ma szpiegów wśród moich dworaków, nel Jakże inaczej dowiedziałby się pan, że tu jestem, natychmiast po moim przybyciu? Z pewnością domyśla się pan, że i ja mam swoich ludzi w pańskim domu? Twarz Ogamy sposępniała. - Jakie tajemnice? - Te, które powinniśmy zachować przy sobie. Na przykład tę, że Anjo jest bardzo chory i umrze w ciągu roku. W najlepszym razie będzie musiał zrezygnować. - Yoshi zobaczył w oczach Ogamy błysk zainteresowania, którego tamten nie zdołał całkowicie zamaskować. - Jeśli pragnie pan dowodu, mógłbym panu podsunąć sposób, w jaki pańscy szpiedzy mogą to potwierdzić. 589 - Dobrze, dziękuję - odparł Ogama i pomyślał, że tę sprawę trzeba pilnie załatwić nie czekając na wskazówki Yoshiego. - Chciałbym wiedzieć, jak potwierdzić tak przyjemne nowiny. Więc? - W ciągu tego roku, jeśli się sprzymierzymy, z łatwością otrzyma pan nominację na Starszego. - Szept Yoshiego stał się jeszcze cichszy. - Wtedy moglibyśmy razem dobrać trzech pozostałych. - Wątpię, czy bylibyśmy się w stanie zgodzić - stwierdził Ogama z krzywym uśmiechem. - Ani co do Rady Starszych, ani co do tego, który z nas byłby tairó, przewodniczącym. - Ach, ależ ja będę na pana głosował! - Czemuż miałby pan postąpić tak głupio? - spytał Ogama bez ogródek. - Przecież pan wie, że natychmiast zniszczę wasz shogunat. - Taki, jaki jest obecnie, owszem. Zgadzam się, że trzeba go zniszczyć. Chciałbym móc zrobić to teraz. Gdybym miał władzę, przeprowadziłbym reformy kierując się radami wszystkich daimyo, również tych z Państw Zewnętrznych. - Zobaczył, że zdumienie Ogamy wzrasta i wiedział, że wygrywa. - Ale nie mogę, muszę czekać, aż Anjo zrezygnuje lub umrze. - A może by nie czekać i zrobić to wcześniej, co? Jeśli to czyrak na pańskim tyłku, trzeba go przekłuć! Obaj przebywacie w Zamku Edo, co? - To by wywołało wojnę domową, a tego bym nie chciał... żaden daimyo by nie chciał. Zgadzam się, że shogunat i bakufu muszą zostać radykalnie zreorganizowane. Pańskie poglądy i moje niewiele się różnią. Bez pańskiego poparcia nie zdołam przeprowadzić reform. - Yoshi wzruszył ramionami. - Trudno w to uwierzyć, ale to propozycja. - Kiedy Anjo zostanie usunięty z drogi, będzie mógł pan robić wszystko, co pan zechce. Mógłby pan skusić Sanjiro i tego durnia z Tosy, może obu razem, co? Gdybyście we trójkę sprzymierzyli się przeciw mnie, to byłby mój koniec, i koniec z moim lennem. Wtedy mógłby pan ich rozdzielić i władza należałaby do pana. - Wargi Ogamy ułożyły się w uśmiech, nie uśmiech. - A może, co bardziej prawdopodobne, pozostaliby sprzymierzeni i... podzielili pana. - Tak, to znacznie bardziej prawdopodobne. Więc może lepiej my, a nie oni... Razem możemy zgnieść Tosę. Znowu krótki twardy śmiech. - Nie tak łatwo, gdyż teraz Sanjiro i jego satsumskie legiony są gotowe natychmiast ruszyć Tosie na pomoc. Sanjiro za nic nie dopuści do złamania Tosy, ponieważ wie, że pozostałby osamotniony. Nigdy by mi na to nie pozwolił... a co dopiero z panem w sojuszu. Nie jest możliwe rozdzielenie Tosy i Satsumy, choć nienawidzą się wzajemnie. W końcu byśmy ich pokonali, lecz żaden z nas nie mógłby bez wyrzeczeń pozwolić sobie na przedłużającą się wojnę, a już z pewnością nie teraz, gdy gai-jinowie robią wszystko, by nas złupić. 590 - Zostawmy na chwilę sprawę gai-jinów, powiem tylko, że jestem przeciwny Traktatom, pragnę z całej swej mocy zadośćuczynić prośbie cesarza, by wypędzić wszystkich gai-jinów, chcę, by wymieniono większość składu Rady Starszych, a większość bakufu rozpuszczono. Ogama znowu wlepił w niego wzrok, ledwo wierząc własnym uszom. - Takie prywatne myśli, samobójcze myśli, nie pozostaną długo tajemnicą. Jeśli są prawdziwe. - Są prawdziwe. Wypowiedziane na osobności, tylko między nami dwoma. Owszem, ryzykuję. Mam jednak powód: Nippon. Proponuję tajne przymierze: razem możemy przejąć władzę. Pan jest dobrym przywódcą, kontroluje pan cieśninę Shimonoseki, ale pańskie armaty nie powstrzymają gai-jinów, dopóki nie zakupimy lub nie zbudujemy równej im floty oraz nie zmodernizujemy naszych armii. Potrzebujemy statków, dział i broni palnej gai-jinów. A pan jest dostatecznie silny i inteligentny, by zrozumieć, jakie będziemy mieli problemy. - Którymi są...? - Po pierwsze, słaby, głupi i działający po staremu shogunat, popierany przez jeszcze głupsze bakufu. Po drugie, podzielony naród. Po trzecie, gai--jinowie; musimy się zmienić, zanim ich statki, działa i karabiny zniewolą nas tak, jak zniewoliły Chiny. Po czwarte, shishi, którzy mimo że nieliczni, zyskują coraz większe wpływy i których trzeba zniszczyć. I wreszcie po piąte, księżniczka Yazu. - Tamte cztery, zgoda. Ale ona? - Nobusada to dzieciak, kłótliwy i prymitywny, i jak sądzę, takim pozostanie. Ona zaś jest silna, wykształcona i przebiegła... przebiegła ponad swój wiek. - Lecz jest kobietą - przerwał mu zirytowany Ogama. - Nie ma armii ani skarbca i kiedy zostanie matką, całą energię skieruje na synów. Widzi pan ogień w misce wody. - Lecz przypuśćmy, że jej mąż jest impotentem. - Co takiego? - To właśnie szepczą mi jego doktorzy. Powiedzmy również, że pozostaje całkowicie pod jej urokiem. Niech mi pan wierzy, ta dziewczyna ma spryt i diabelską naturę wilczej karni! Wizyta w Kioto to jej pomysł, zaczyna realizować swój plan: wepchnąć Nobusadę w szpony lizusów na dworze, którzy nie mają doświadczenia w sprawach doczesnych, którzy będą źle doradzali Bóstwu i zgubią nas wszystkich. - Nie zdoła tego zrobić - powiedział kwaśno Ogama - nawet jeśli jest bardzo sprytna. Żaden daimyo nie zaakceptuje takiego szaleństwa. - Krok pierwszy: wizyta. Krok drugi: shogun wybiera pałac na stałą rezydencję. Od tej chwili płyną do niego prośby cesarza, prośby jej brata, decyzje podejmują w istocie jej zausznicy, w tym pański książę Fujitaka. 591 - On? Nie wierzę! - No, z pewnością się do tego nie przyzna... Ale mogę panu wkrótce dostarczyć dowodu, że w rzeczywistości nie pracuje dla pana, lecz przeciwko panu. - Yoshi mówił cicho, głosem pełnym szczerości. - Kiedy Nobusada na stałe zamieszka za murami, ona będzie rządzić. Stąd problem. Ogama westchnął i odchylił się na krześle, ważąc słowa przeciwnika. Wiele z tego było prawdą. Zastanawiał się, jak dalece może zaufać Yoshiemu. Tajne przymierze daje pewne możliwości, a jeśli nagroda jest dostatecznie wysoka... - Zerwanie małżeństwa - powiedział cicho. - Proszono cesarza, by je zaaprobował, prawda? Może z radością poprosi o jego unieważnienie. W ten sposób za jednym zamachem i ją pan unieszkodliwi, i ponownie zdobędzie poparcie tych, którym nie podobają się koneksje Toranagów z tronem... to nie moje zdanie - dodał pośpiesznie, widząc przelotny rumieniec na twarzy Yoshiego. Nie dążył teraz do jawnego starcia; jeszcze tak wielu rzeczy należało się dowiedzieć i tyle spraw rozstrzygnąć. Po chwili milczenia Yoshi skinął głową. - Dobry pomysł, Ogama-dono. Nie wpadłem na to. - Rzeczywiście, nie wpadł. Skutki takiego projektu zaczęły mu się wydawać coraz bardziej ekscytujące. - Te działania powinniśmy podjąć od razu. Wspaniale. Z drugiej strony placu jakiś koń zarżał niespokojnie i rzucił się na bok. Obaj mężczyźni patrzyli, jak żołnierz trzymając wędzidło uspokaja klacz. Ogama zastanawiał się w swym najbardziej skrytym sercu, co będzie, gdy wyeliminowawszy Yoshiego, a potem - bez mrugnięcia okiem - Nobusadę, pozostałych Toranagów i ich sprzymierzeńców, odziedziczy cesarską księżniczkę. Żadna kobieta nigdy nie przysporzy mi problemów: urodzi synów tak szybko, że nawet bogowie się uśmiechną. - Jaka jest więc pańska propozycja? - spytał. W głowie kotłowały mu się myśli o wspaniałych możliwościach, jakie otworzyłby tymczasowy sojusz. - Zawrzemy od dzisiaj tajną ugodę, że łączymy nasze siły i środki oraz układamy plany, by po pierwsze, zgnieść shishi, po drugie, zneutralizować Anjo i Sanjiro z Satsumy, po trzecie, zaatakować z zaskoczenia Tosę. To najważniejsze. Gdy Anjo umrze lub zrezygnuje, ja zaproponuję pana na Starszego na jego miejsce i zagwarantuję, że pana wyznaczą. Jednocześnie Zukumura zrezygnuje, a na jego miejsce weźmiemy tego, na kogo się wspólnie zgodzimy. Będzie trzech na dwóch. Toyamę zachowam, Adachiego zamienimy pańskim protegowanym. Będę głosował na pana, by został pan przewodniczącym Rady. - Z rangą tairó. - Przewodniczący Rady, to wystarczy. - Być może nie. Co w zamian? - Od dzisiaj Tosa i Satsuma są traktowani jak wrogowie. Przeznaczy pan wszystkie niezbędne siły na wspólny atak z zaskoczenia na Tosę, kiedy przyjdzie stosowny moment. Podzielimy jego lenno. 592 - Jako że jest panem Ziem Zewnętrznych, jego ziemie powinny przypaść panu zewnętrznemu. - Może tak, może nie - rzucił Yoshi niedbale. - Pan obieca, że nigdy nie wejdzie pan w przymierze z Tosą i Satsumą przeciwko mnie ani przeciwko shogunatowi. Jeśli... właściwie powinienem powiedzieć: kiedy, Satsuma i Tosa, osobno lub wspólnie, pana zaatakują, zobowiązuję się poprzeć pana wszelkimi siłami. - Co jeszcze? - spytał Ogama beznamiętnie. - Pan nie będzie wchodzić w sojusze wymierzone przeciwko mnie, a ja przeciwko panu. - Co jeszcze? - Od dzisiaj, po cichu, każdy z nas na swój sposób pracuje, by unieważnić wiadome małżeństwo. - Co jeszcze? - Ostatnia sprawa: Wrota. Zgodzi się pan, by jak nakazuje prawo wojska shogunatu znowu przejęły nad nimi kontrolę. Jutro o świcie. - Już panu udowodniłem, że jestem legalnym przedstawicielem Bóstwa. - Twarz Ogamy przybrała zacięty wyraz. - Już to wykazywałem, że choć dokument został z pewnością podpisany przy zachowaniu wszelkich reguł, to podpis uzyskano poprzez fałszywe przedstawienie faktów. - Przepraszam, ale nie. - Wrota muszą wrócić pod kontrolę shogunatu. - Wobec tego nie mamy o czym mówić. Yoshi westchnął. Jego oczy zwęziły się w szparki. - Więc, niestety, cesarz wystosuje następną prośbę: by opuścił pan Wrota i Kioto ze wszystkimi swymi ludźmi. Ogama równie zimno zmierzył go spojrzeniem. - Wątpię w to. - Ja, Yoshi Toranaga, ręczę źa to. Za sześć czy siedem dni shogun Nobusada ze swą żoną znajdą się w pałacu. Jako kurator mam bezpośredni dostęp do Nobusady i do niej. Oboje przekonają się o słuszności mojej argumentacji... co do Wrót i co do mnóstwa innych spraw. - Jakich spraw? - Wrota nie powinny stanowić dla pana problemu, Ogama-dono. Mogę pana zapewnić, że nie będę się tym przed panem puszył i z wdzięcznością przyjmę pańską uprzejmą prośbę, by objąć nad nimi kontrolę. Nie będę ich przeciw panu umacniał. Co w tym takiego trudnego? Wrota to głównie symbol. Doradzałbym, żeby w dalszym ciągu dbać o pokój i zapewnić porządek w kraju, póki Anjo nie przeniesie się w zaświaty. Dlatego shogunat powinien utrzymać na razie swą pozycję przy Wrotach. Ogama wahał się. Yoshi mógł sprawić, że przyślą mu "prośbę", którą będzie musiał spełnić. 38 - Gai-jin 593 - Dam panu odpowiedź za miesiąc. - Tak mi przykro, nie później niż na szósty dzień od dzisiaj. - Dlaczego? . - Za pięć dni Nobusada dotrze do Otsu. O świcie szóstego dnia przejdzie przez Wrota. Żądam, bym mógł czasowo objąć Wrota przed tym terminem. Yoshi powiedział to łagodnie i uprzejmie. Spojrzeli sobie w oczy. - Pomyślę o tym wszystkim, Yoshi-dono - oznajmił Ogama wymijająco, lecz równie uprzejmie. Ukłonili się sobie wzajemnie i zasiedli każdy w swoim palankinie, a wszyscy na placu odetchnęli z ulgą, że już koniec tej ciężkiej próby i nie doszło do krwawej łaźni. 31 Piątek, 21 listopada W stacji przydrożnej Otsu wrzało cały dzień. Z coraz większym podnieceniem, ale i z niepokojem czyniono końcowe przygotowania do spodziewanego dziś noclegu niewiarygodnie dostojnych gości: shoguna Nobusady i księżniczki Yazu. Od tygodni obywatele zamiatali ulice, czyścili wszystkie budynki, szopy, przybudówki, pucowali dachy, ściany, studnie, ogrody, werandy. Wymieniali dachówki, shóji, tatami. W "Gospodzie Wielu Kwiatów", najlepszej i największej w całym Otsu, panowało bliskie paniki zamieszanie. Zaczęło się to w chwili, gdy stało się wiadome, że Czcigodni Podróżnicy nie zgodzili się nocować w pobliskim zamku Sakamoto, który zdobił okolice jeszcze przed bitwą pod Sekigaharą, a zamiast tego wybrali gospodę. - Wszystko musi być doskonałe - łkał gospodarz, przejęty nabożną czcią, a jednocześnie odrętwiały ze strachu. - Jeśli coś nie będzie doskonałe, winowajca zasłuży na ścięcie, a w najlepszym razie na chłostę, nieważne, czy to mężczyzna, kobieta czy dziecko! Przez całe wieki przetrwają opowieści 0 tym, jaki honor spotkał nas tej nocy, opowieści o naszych sukcesach 1 klęskach! Jaśnie Pan Wysoki Shogun we własnej osobie? W swej pełnej chwale? Z żoną, siostrą Bóstwa? Oh ko... Późnym popołudniem shogun Nobusada, starannie osłonięty woalem, otoczony strażnikami i doradcami, pośpiesznie przeszedł z palankinu do odosobnionej, zarezerwowanej dla niego części gospody. Towarzyszyła mu księżniczka, strażnicy Ich Wysokości, służba, damy dworu i pokojówki. Wewnętrzną siedzibę shoguna - sypialnię i łaźnię - otaczało czterdzieści zbudowanych tradycyjnie pawilonów i wiele krytych werand, połączonych labiryntem przejść i mostków nad starannie wykonanymi sadzawkami i strumykami, spływającymi z miniaturowych gór. Wszystko to mieściło się za wysokim wypielęgnowanym żywopłotem z choiny. W ciepłym, nieskazitelnym pokoju leżały nowe tatami i stały wypolerowane 595 kociołki na węgiel drzewny. Nobusada odrzucił kapelusz z woalką i wierzchnie okrycia. Okazywał zmęczenie i rozdrażnienie. Jak zawsze palankin był niewygodny, a droga wyboista. - Już nienawidzę tego miejsca - zwrócił się do szambelana, który głową dotykał podłogi obok głów oddziału pokojówek. - Tak tu ciasno i śmierdzi. Cały jestem obolały. Czy kąpiel przygotowano? - Ach, tak, panie, wszystko jest tak, jak pan zażądał. __Doczekaliśmy się w końcu Otsu, panie - powiedziała wesoło księżniczka Yazu, wszedłszy z kilkoma damami dworu. - Jutro przyjedziemy do domu i wszystko będzie cudownie! - Upuściła swój ogromny kapelusz, też z woalką, i wierzchnie okrycie. Pokojówki rzuciły się, by je podnieść. - Jutro będziemy w domu! W domu, panie! Warto było opuścić kilka stacji, ml - Och, tak, Yazu-chan, skoro tak mówisz - uśmiechnął się do niej, zniewolony jej wylewnością. - Zobaczysz wszystkich moich przyjaciół, kuzynów, ciotki, wujów, starszą siostrę i maleńką siostrę, mojego kochanego przyrodniego brata Sachi, w tym roku skończył dziewięć lat... - zawirowała ze szczęścia - i setki dalszych krewnych, a za kilka dni dostąpisz widzenia z cesarzem, przyjmie cię jak brata i rozwiąże wszystkie nasze problemy i odtąd będziemy zawsze żyli w spokoju. Jak tu zimno! Dlaczego nie przygotowano wszystkiego? Gdzie kąpiel? Ich szambelan - zażywny siwiejący pięćdziesięcioletni mężczyzna o ciężkich szczękach z resztkami zębów - przebywał tu już cały dzień z przednią strażą pokojówek i kucharzy, żeby przygotować kwatery, specjalne potrawy i owoce, polerowany ryż, czego wymagał delikatny żołądek shoguna i czego domagała się księżniczka. Wszędzie stało mnóstwo wspaniałych kompozycji kwiatowych ułożonych przez mistrza ikebany. Szambelan znowu się skłonił, w duchu przeklinając księżniczkę. - Dodatkowe piecyki na węgiel drzewny są przygotowane, Wasza Cesarska Wysokość. Kąpiel gotowa, lekki posiłek, dokładnie taki, jakiego życzyła sobie pani i shogun Nobusada, kolacja również. Najbardziej wystawna... - Emiko! Nasza kąpiel! Natychmiast główna dama dworu poprowadziła ją korytarzem. Yazu otaczały niczym kokon inne damy i pokojówki, jakby była królową pszczół. Nobusada spojrzał gniewnie na szambelana i tupnął drobną stopą. - Mam czekać? Kąpiel i poślij po masażystkę! Chcę, by natychmiast wymasowała mi plecy. I żebym nie słyszał żadnych hałasów. Zabraniam hałasować! - Tak, panie, kapitan codziennie wydaje w tej sprawie rozkaz, zaraz też przyślę masażystkę do łaźni, panie. Sako natych... - Sako? Nie jest tak dobra jak Meiko. Gdzie jest Meiko? - Tak mi przykro, jest chora, panie. 596 - To każ jej wyzdrowieć! Każ jej wyzdrowieć do zachodu słońca. Nic dziwnego, że zachorowała! Ta obrzydliwa podróż! Baka! Ile już jesteśmy w drodze? Powinno to trwać co najmniej pięćdziesiąt trzy dni, a trwa mniej niż... i po co ten cały pośpiech... Kapitan eskorty czekał na szambelana w ogrodzie - trzydziestoletni, brodaty, świetnie wyszkolony; słynny mistrz miecza. Podbiegł do niego adiutant. - Wszystko zabezpieczone, panie. - Dobrze. Do tej pory powinniśmy już robić to wszystko rutynowo - powiedział kapitan znużonym i zirytowanym głosem. Obaj nosili lekkie zbroje podróżne, kapelusze, dwa miecze, a pod spodem kimona z emblematem shogunatu i szerokie spodnie. - Jeszcze tylko jeden dzień... dopiero wtedy wszystko się skomplikuje. Wciąż nie mogę uwierzyć, że Rada i kurator zezwolili na taką niebezpieczną wyprawę. Adiutant słyszał to stwierdzenie każdego dnia. - Tak, kapitanie. Przynajmniej będziemy we własnych koszarach, mając do dyspozycji dodatkowo setki ludzi. - To nie wystarczy, to nigdy nie wystarcza, nie powinniśmy byli w ogóle wyjeżdżać. Ale wyjechaliśmy. Karma to karma. Sprawdź, co robi reszta ludzi i czy nocne warty zostały właściwie rozstawione. A potem powiedz masztalerzowi, by obejrzał lewą nogę mojej klaczy, mogła rozłupać kopyto... - W owym czasie w Japonii nie znano podków. - Prawie mi się spłoszyła, kiedy przechodziła zaporę na drodze. Potem wróć i złóż mi meldunek. Mężczyzna pośpiesznie odszedł. Kapitan był tym razem bardziej niż zwykle zadowolony. Obszedł wcześniej gospodę i obszerne tereny wewnątrz wysokiego bambusowego płotu oraz otoczony żywopłotem obszar, do którego wiodła jedyna brama, i upewnił się, że pawilonów shoguna będzie łatwo bronić, że inni podróżni nie mają tej nocy dostępu do gospody, że warta zna hasło i doskonale rozumie swój podstawowy obowiązek: nie dopuszczać osób nie zaproszonych na odległość mniejszą niż pięć jardów od shoguna i jego żony; nie wpuszczać nikogo uzbrojonego, z wyjątkiem kuratora, Rady Starszych i jego samego - kapitana ze strażnikami. Prawo znano powszechnie; karą za podejście z bronią do Jego Majestatu była śmierć; karano zarówno uzbrojonego człowieka, jak i nieuważnych strażników - chyba żeby osobiście ułaskawił ich shogun. - Ach, szambelan! Czyżby zmieniły się plany? - Nie, kapitanie. - Starszy mężczyzna westchnął i wytarł czoło. Policzki mu się trzęsły. - Dostojni kąpią się jak zwykle, następnie jak zwykle będą odpoczywać, wezmą właściwą kąpiel i masaż o zachodzie słońca, zjedzą jak zawsze kolację, zagrają w go i pójdą spać. Czy wszystko w porządku? - Tutaj, tak. Kapitan w każdej chwili miał do dyspozycji stu pięćdziesięciu samurajów; 597 strzegli ogrodzonego kwadratu o boku około dwustu jardów. Dziesięcioosobowa jednostka pilnowała jedynego wejścia - uroczego mostka, który prowadził do wysokich, dekoracyjnych słupów i równie ozdobnej furtki. Wokół całego otaczającego teren żywopłotu rozstawiono co dziesięć kroków wartowników. Mieli oni zostać zluzowani przez wypoczętych wojowników wybranych z sześciuset samurajów rozlokowanych w koszarach na zewnątrz, tuż przy bramie głównej, i w pobliskich gospodach. Patrole miały przetrząsać ogród i okolice płotu. Dyskretnie, gdyż hałas i obecność zbrojnych wprawiały we wściekłość księżniczkę, a zatem również jej męża. Na niebie zbierały się chmury pędzone wiatrem. Blade, zamglone słońce jeszcze nie zeszło do horyzontu. Było zimno i zapowiadało się porządne ochłodzenie. Słudzy zapalali wśród krzaków lampiony. Ich światło już odbijało się w sadzawkach i rzucało błyski na kamienie, które kilka chwil temu specjalnie zwilżono, by uzyskać ten efekt. - Jest pięknie - powiedział kapitan. - Bije o głowę inne gospody, choć pozostałe też były dobre. - Kapitan pierwszy raz tak podróżował. Całe swe dotychczasowe życie spędził w zamku Edo lub w jego pobliżu, strzegąc Nobusady, a przedtem poprzedniego shoguna. - Jest rzeczywiście pięknie, ale wolałbym mieć Jaśnie Pana Shoguna i jego żonę w zamku Sakamoto. Powinieneś był nalegać. - Próbowałem, kapitanie, ale... ale księżniczka zdecydowała. - Będę rad, gdy znajdziemy się we własnych koszarach, Ich Dostojności zaś wewnątrz pałacowych murów, a jeszcze bardziej będę zadowolony, gdy wszyscy powrócimy do domu, do zamku Edo. - Tak - potwierdził szambelan, w głębi duszy znużony swoim panem i panią, ich ciągłym niezadowoleniem i opryskliwością. Bolał go kark, łaknął kąpieli, masażu i atencji swego młodego przyjaciela. Przypuszczam, że stałbym się taki sam, gdybym mając szesnaście lat zajmował równie wysoką pozycję i był tak rozpieszczany od urodzenia. - Czy mogę spytać o hasło, kapitanie? - Aż do północy brzmi ono: "Niebieska Tęcza". Dwieście jardów dalej, na wschodnim skraju wsi, stara zrujnowana chata przycupnęła na końcu uliczki niedaleko od zapór na Tokaido przy wjeździe do Otsu. Wewnątrz przywódca zespołu wyznaczonych do ataku shishi patrzył z gniewem na stłoczonych w kącie ludzi: farmera, jego żonę i czworo dzieci, jego ojca, matkę, brata i służącą, która skamieniała ze strachu na klęczkach. Był to jedyny pokój i służył jako salon, jadalnia, miejsce pracy i sypialnia. W klatce pod belkami stropowymi nerwowo gdakało kilka żylastych kurczaków. - Pamiętajcie, co wam mówiłem. Nic nie wiecie, nic nie widzieliście. - Tak, jaśnie panie, oczywiście, jaśnie panie - zaskomlał starzec. 598 - Cisza! Odwróćcie się twarzą do ściany, zamknijcie oczy i okręćcie sobie szarfy wokół głów. Posłuchali. Natychmiast. Saigo, wysoki, mocno zbudowany osiemnastolatek o wyrazistej, przystojnej twarzy, nosił długie obcisłe spodnie, podobne do spodni samurajów w gospodzie, dwa miecze i słomiane sandały. Nie miał zbroi. Gdy upewnił się, że farmerzy nic nie widzą i są powolni, usiadł przy drzwiach i zerkał przez szpary w papierze okiennym. Czekał. Widział wyraźnie zaporę i domy strażników. Słońce jeszcze nie zaszło, więc zapora wciąż była otwarta dla spóźnionych podróżnych. On i jego ludzie przez wiele dni szukali tego miejsca, idealnego dla ich celów. Tylne drzwi wychodziły na labirynt uliczek i ścieżek, co ułatwiało ewentualny nagły odwrót. Dzisiejszego popołudnia, w chwili gdy shogun i jego orszak przeszli przez barierę, Saigo wtargnął do chaty. Odgłosy stóp. Dłoń Saigo ujęła rękojeść miecza, a potem opadła. Cicho wszedł kolejny młodzian, a potem następny, z drugiej strony. Wkrótce we wnętrzu znalazło się ich siedmiu. Na zewnątrz jeden trzymał straż, a na rogu uliczki, która dochodziła do Tokaido - drugi. Jedenasty ukrył się we wsi - miał działać jako kurier; puścić się galopem, by przekazać radosne wieści 0 sukcesie Katsumacie w Kioto. Miało to dać sygnał do ataku na Ogarnę 1 Wrota. Cała jedenastka, wytrzymali młodzi ludzie, nie nosiła zbroi, nie mieli też żadnych znaków rozpoznawczych. Poprzednio należeli do goshi - samurajów najniższych stopni - teraz stali się róninami. Wszyscy mniej więcej w tym samym wieku, dziewiętnaście do dwudziestu dwóch lat. Tylko osiemnastoletni Saigo i siedemnastoletni Tora, jego satsumski zastępca, byli młodsi. Przebiegały ich dreszcze, częściowo dlatego, że od rozdartych okien porządnie wiało, częściowo dlatego, że wszyscy czuli napięcie przed akcją. Saigo gestami wskazał im, by sprawdzili swe miecze, shurikeny i inne śmiertelnie rażące bronie - nie wymagało to słów. Wszystko, co dało się zaplanować, zostało zaplanowane w ciągu ostatnich dni. Wiedzieli, że operację mają przeprowadzić w milczeniu. Rzut oka przez okno. Słońce dotyka horyzontu, niebo bezchmurne. Czas nadszedł. Saigo z powagą skłonił się samurajom, a oni odpowiedzieli mu ukłonem. - Na zewnątrz zostają trzej ludzie - zwrócił się szorstko do wieśniaków. - Niech no tylko jedno z was spróbuje chociaż zaszeleścić, a spalą wam farmę. Starzec zaskowyczał. Saigo skinął na drużynę. Ruszyli za nim. Wartownik stojący na zewnątrz dołączył do nich. Ten na rogu również. Teraz już nie było odwrotu. Buddyści odmówili ostatni pacierz przed kapliczką, shintoiści zapalili ostatnią pałeczkę kadzidła, łącząc w ten sposób swego ducha ze smużką dymu, która symbolizowała kruchość życia. Wszyscy napisali przedśmiertne poematy i przyszyli 599 je z przodu na tunikach. Każdy z nich dumnie wymienił swe prawdziwe lenno, nazwiska pozostały fałszywe. Kiedy weszli w uliczkę, rozdzielili się na pary i rozproszyli w rozmaitych kierunkach. Wkrótce zajęli swe pozycje - przykucnęli wśród wysokiego zielska obok płotu na tyłach "Gospody Wielu Kwiatów", utrzymując ze sobą kontakt wzrokowy. Saigo znajdował się przy południowo-wschodnim rogu ogrodzenia. Płot miał trzy jardy wysokości. Zbudowano go solidnie z zaostrzonych na końcu łodyg bambusa. W niknącym świetle cienie traciły już swe kształty. Czekali. Serca ciężko biły w piersiach, spocone dłonie. Najdrobniejszy szmer - patrol nieprzyjaciela. Dźgający ból w lędźwiach. Gdzieś w pobliżu niecierpliwy świerszcz zaczyna swą pieśń godową, przypominając Saigo o jego przedśmiertnym poemacie: Świerszcz śpiewa pełen radości, A jednak umiera szybko. Lepiej być pełnym radości niż smutnym. Czuje, jak oczy zachodzą mu mgiełką, zupełnie jak niebo. To piękne być tak szczęśliwym, a mimo to tak smutnym. Zza płotu dochodzą głosy sług i pokojówek, od czasu do czasu jakiegoś samuraja, z niedalekiej kuchni brzęk metalowych naczyń. Z pewnej odległości słychać samisen i głos śpiewaka. Czekają. Pot spływa Saigo po twarzy. Ktoś się zbliża. Kimono szeleści ledwie słyszalnie. - "Niebieska Tęcza"... "Niebieska Tęcza" - szepcze dziewczyna. Cisza. Znowu odgłosy gospody. Saigo natychmiast daje znak Torze, przyczajonemu tuż przy nim. Młodzieniec w milczeniu śpieszy do innych, przekazuje im hasło i wraca. Na sygnał Saigo wszyscy odszukują wykonane uprzednio, starannie zamaskowane w poszyciu drabiny i ustawiają je przy płocie. Saigo znów obserwuje niebo. Kiedy znika ostatni promień słońca, daje następny sygnał i wszyscy jak jeden mąż wchodzą na płot, zeskakują na miękką, uprawną ziemię po drugiej stronie. Przykucają bez ruchu w wypielęgnowanych krzakach, są jednak gotowi do niespodziewanego frontalnego ataku. To cud, nikt nie wszczyna jeszcze alarmu. Podnoszą czujnie wzrok. Przed nimi, oddalona o jakieś sześćdziesiąt jardów rysuje się część gospody, w której mieszka shogun. Sponad wysokiego, gęstego żywopłotu z choiny wystają strzechy budynków: centralnej części sypialnej i troszkę wyżej - łaźni. Główne wejście znajduje się od nich dość daleko, brama jest wciąż otwarta. Wszystko tak, jak się spodziewali. Z wyjątkiem strażników -jest ich znacznie więcej, niż przewidywali. W ustach czują smak żółci. Z prawej widać główne kuchnie z ogromnymi parującymi kotłami i gromadą 600 obsługi - i znowu strażników. Po lewej i na całym terenie stoją otoczone małymi ogrodami, wśród strumyków i mostków, domki dla gości, a do każdego prowadzi dobrze utrzymana, wijąca się między krzewami ścieżka. Panuje tam absolutna cisza. W domkach nie palą się światła, a jedynie przy frontowych werandach wiszą latarnie. Shishi są zaniepokojeni: zakładali, że domki będą zamieszkane i wykorzystają je, by zamaskować swoją obecność i odwrócić uwagę wroga. Karma, myśli Saigo. Mimo wszystko zajęliśmy upatrzoną pozycję, plan jest dobry i znamy hasło. W ciągu minionych dwóch tygodni, przebrany za podróżującego samuraja, znalazł odpowiednią kurtyzanę i podstępnie wkradł się w jej uczucia, tak że wkrótce oprowadziła go po terenach gospody - nawet po miejscach, gdzie mieli wypoczywać Jaśnie Oświeceni Podróżnicy. - Czemu nie? - szeptał. - Któż się o tym dowie? Przybędą tutaj dopiero za wiele dni. Ach, jesteś taka piękna. Połączmy się tam, gdzie będą się łączyli shogun i siostra Syna Niebios. Będziemy mieli o czym opowiadać naszym wnukom. Chyba nigdy cię nie opuszczę... Równie łatwo znalazł pokojówkę z łaźni, potajemną fanatyczkę shishi, i przekonał ją, że nie narazi się na żadne ryzyko, jeśli podsłucha kilka słów i wyszepcze je w mrok nocy. Poczuł, jak Tora dotyka jego ramienia. Młodzieniec wskazywał na coś z niepokojem. Przez oddaloną od nich bramę przechodził patrol. Zaczynał obchód terenu. Pod latarniami rysowały się małe krążki światła. Patrol niezawodnie przejdzie tędy, bardzo blisko. Sygnał Saigo - krzyk nocnego ptaka - oznaczał umówiony rozkaz. Natychmiast zapadli głębiej w listowie, pochylili głowy ledwie oddychając. Patrol zbliżył się, a potem przeszedł nie zauważając ich - tak jak to przepowiedział Katsumata, gdy przedstawił im plan ataku: - Z początku na pewno was przeoczą w mroku. Nie zapominajcie, że waszym atutem jest zaskoczenie. Nikt się nie spodziewa, by ktoś ośmielił się zaatakować shoguna, otoczonego tyloma ludźmi. I to na stacji drogowej? Wykluczone! Pamiętajcie, ukradkowe ruchy, zaskoczenie i wściekła szybkość umożliwią dwóm lub trzem z was dotarcie do jądra... a wystarczy tylko jeden. Saigo obserwował oddalających się wrogów. Przepełniła go cudowna światłość. Powróciła mu cała wiara w siebie. Jeszcze jedna krótka chwila oczekiwania, aż wraży patrol zakręci za róg, a potem dał znak zespołom atakującym, by zajęły ustalone z góry pozycje. Pod osłoną krzaków czterech mężczyzn wymknęło się na prawo, dwóch na lewo. Gdy wszyscy zajęli właściwe miejsca, wziął głęboki oddech, by uspokoić bicie serca. Jeszcze jeden sygnał - znowu krzyk nocnego ptaka - rozkaz rozpoczęcia akcji. Natychmiast para najdalsza, na prawo od niego, wydostała się z krzewów na ścieżkę. Obaj poprawili sobie taśmy przy spodniach i zaczęli się oddalać. Opletli swe ciała rękoma, jak to robią kochankowie. Za parę chwil zostali zauważeni przez strażników przy pobliskim żywopłocie. 601 ska Tęcza", jaśnie panie - zawołał jeden wstydź że ich widziano. Ruszył, znowu, (tm)v oo prostu przyjaciele na wieczornej przechadzce - ^^łagodniejszym, najbardziej uprzejmym głosem. -", czy zapomniał pan nasze hasło? n złapie was na tej... przechadzce w krzakach tu w pobh-¦ jeden z wartowników - popamiętacie co to "Niebieska 'policzki poznają zupełnie inne walenie. ."""młodzieńcy udali, że się śmieją. Ruszyli powoli, ignorując "j wezwania, by się zatrzymali. r dwaj. Chodźcie tu natychmiast! - krzyknął w końcu dowódca straży. iK przez chwilę w jego kierunku, wołając płaczliwie, że nikomu nie Iza przecież to, co robią. Saigo wraz z innymi, korzystając z tego, ownicy mają odwróconą uwagę, przepełzli na swe ostateczne stanowis-podnieceni, że ich nie zauważono. Odpoczęli sekundę, wiedząc, że nie I można przeciągać w nieskończoność wybiegu odciągającego uwagę strażników. Tym razem krzyk nocnego ptaka brzmiał dostatecznie głośno, by usłyszeli go obaj młodzieńcy. Natychmiast, udając wesołość, trzymając się za ręce, odbiegli od strażników, jakby się chcieli z nimi przekomarzać. Niedbale przecięli krąg światła i wartownicy po raz pierwszy mogli ich wyraźniej zobaczyć. Z okrzykiem wściekłości podoficer i jego czterej ludzie puścili się w pogoń. Wartownicy przy oddalonej bramie głównej patrzyli w ciemność, usiłując dostrzec, co się dzieje, a strażnicy przy żywopłocie, którzy wszystko widzieli, gestem przywołali innych stojących w pobliżu. Wszyscy byli zaniepokojeni. Obaj shishi zostali szybko otoczeni. Zwróceni do siebie plecami, z wyciągniętymi mieczami, wyszczerzywszy zęby, stali milcząco pod kanonadą pytań. Ani w ich postawie, ani w wyrazie twarzy nie było teraz nic zniewieściałego. Dowódca straży wściekły postąpił krok do przodu. Młodzieniec naprzeciwko przygotował się. Jego prawa dłoń zniknęła w rękawie i wyłoniła się z shurikenem. Nim przeciwnik zdołał się uchylić lub odstąpić na bok, pięcio-ostrzowy stalowy krążek tkwił już głęboko w jego gardle. Upadł, bełkocząc, dławiąc się własną krwią. Obaj shishi skoczyli do ataku, ale żaden nie mógł wyrwać się z sieci i choć walczyli dzielnie, raniąc trzech samurajów, nie mogli sprostać przeciwnikom. Nie dali się jednak rozbroić i wziąć żywcem. Jeden z shishi otrzymał pchnięcie mieczem przez dolną część pleców i krzyknął. Był poważnie ranny, ale cios nie zabił go natychmiast. Drugi obrócił się jak fryga, by mu pomóc, w tym momencie został śmiertelnie ranny i upadł. 602 - Sonno-joi - westchnął umierając. Jego towarzysz, przerażony, usłyszał go, jeszcze raz spróbował bezskutecznie zewrzeć się z przeciwnikiem, a potem nagle zwrócił miecz przeciw sobie i padł na niego. - Znajdź kapitana - wydyszał jeden z samurajów. Z rany ciętej na ramieniu buchała mu strumieniem krew. Jeden z samurajów pobiegł, a inni gromadzili się dokoła ciał. Dowódca wciąż rzęził; umierał. - Nie możemy nic dla niego zrobić. Nigdy nie widziałem, by ktoś tak sprawnie użył shurikena. Odwrócono ciała obu martwych mężczyzn. - Spójrz, poematy przedśmiertne! Shishi, tak jest. liii, obydwaj z Satsumy! Musieli oszaleć. - Sonno-joi - powiedział cicho inny - nie jest szaleństwem. - Szaleństwem jest wypowiadać to głośno - ostrzegł go ashigaru o srogiej twarzy. - Jeśli oficćr cię usłyszy... - Posłuchajcie, te psy bez matek znały hasło, mamy tu zdrajcę! Wszyscy spoglądali na siebie coraz bardziej zdenerwowani. Po prawej stronie personel kuchenny stał skamieniały z trwogi, ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Niektórzy samurajowie odeszli od żywopłotu i zaczęli gapić się na ciała. To stworzyło wyrwę w obronie, tak jak zaplanowali Katsumata i Saigo. Saigo znowu dał sygnał. Z jego prawej strony dwaj najsilniejsi wojownicy wypadli z krzaków i pobiegli do oddalonego południowo-wschodniego rogu. Prawie natychmiast ich zauważono. Dwaj najbliżsi samurajowie, klnąc, pobiegli za nimi, a inni pośpieszyli z pomocą. Znowu rozpoczęła się gwałtowna potyczka wręcz. Ciemność nadzwyczaj sprzyjała atakującym. Jeden z obrońców wrzasnął i upadł, kurczowo przytrzymując prawie odrąbane ramię. Kolejni samurajowie opuszczali swe stanowiska przy krzakach, również ci stojący najbliżej Saigo. Obaj shishi w synchronizowanym manewrze przerwali walkę i udali, że uciekają na złamanie karku ku płotowi przy kuchni, daleko od Saigo i trzech zespołów mających za zadanie zakończyć akcję. W czasie ucieczki odwinęli ze swych ciał liny z małymi zaczepami na końcach. Zbliżywszy się do płotu, rzucili nimi umiejętnie i zaczęli się wspinać. Prześladowcy popędzili ze zdwojoną siłą. Uwaga wszystkich samurajów skupiła się na tej dwójce. Strażnicy obok wejścia i przy oddalonej ścianie pomieszczeń shoguna wciąż nie wiedzieli dokładnie, co się dzieje. Wywnioskowali tylko tyle, że dwaj roninowie grasowali na terenie i teraz próbują przedostać się przez płot. Pośpieszyli więc, by ich złapać. Inni pobiegli wzdłuż płotu, by dopaść ich po drugiej stronie. Jeden z shishi dotarł do szczytu ogrodzenia, lecz zanim zdołał przez nie przeleźć, otrzymał cios nożem i spadł z powrotem w krzaki. Drugi porzucił swą 603 linę i skoczył ku przyjacielowi. Zdążył tylko zobaczyć, jak tamten zatapia nóż w gardle, by nie zostać ujętym żywcem. Natychmiast posypała się na niego ulewa ciosów. Wywinął się, obrócił i walczył z ogromną siłą, lecz wkrótce go rozbroili. Czterej samurajowie przyszpilili go do ziemi. - Gadaj, kim jesteś - spytał bez tchu jeden z samurajów. - Kim jesteście i o co wam chodzi. - Sonnó-jói... słuchajcie swego cesarza - wydyszał shishi i próbował wyrwać się z ich chwytu, lecz nie zdołał. Wokół niego zbierali się inni, a on był przekonany, że jeszcze przez chwilę może kontynuować działania odciągające przeciwnika. Nie martwił się, że go schwytali; w kołnierzu kimona, tak, że mógł sięgnąć zębami, miał zaszytą truciznę. - Jestem Hiroshi Ishii z Tosy i żądam spotkania z shogunem. Saigo i pięciu pozostałych słyszeli swego ziomka, lecz uwagę mieli skoncentrowaną na żywopłocie tuż przed nimi i na odległym wejściu. Kilku strażników opuściło tam swoje posterunki i zebrało się wokół człowieka skazanego na zgubę - cel był dostępny. - Atakujemy! Sześciu mężczyzn zerwało się na nogi i ruszyło. Saigo i Tora biegli na czele. Przebyli może z połowę odległości, gdy rozległ się ostrzegawczy krzyk i samurajowie, zgromadzeni wokół dwóch martwych shishi z pierwszego zespołu, poderwali się, by im przeciąć drogę. Natychmiast Ishii zaczął wyrywać się ze zdwojoną siłą, krzycząc i rzucając się, by odciągnąć uwagę przynajmniej tych, którzy jego trzymali, lecz cios czyjejś pięści pozbawił go przytomności. - Wy dwaj zostańcie tutaj - wydyszał oficer, ssąc posiniaczone kostki palców. - Nie zabijajcie tego psiego syna, potrzebujemy go żywego. - Wstał z wysiłkiem i pokuśtykał, chcąc dołączyć do innych. Na udzie miał paskudną ranę od cięcia mieczem. Niektórzy samurajowie doganiali już shishi, którzy wciąż biegli prosto na żywopłot zakręcający w obu kierunkach. - Teraz! - rozkazał Saigo. Natychmiast para po prawej stronie odwróciła się i stanęła w pozycjach obronnych z shurikenami w dłoniach. Ścigający czujnie zwolnili, rzucili się na prawo i lewo, wykonali finty, potem zaatakowali. Shurikeny ich trafiły, lecz nie zraniły dostatecznie mocno i rozpoczęła się potyczka w zwarciu: sześciu samurajów przeciwko dwóm shishi. Od głównej bramy śpieszyły posiłki, biegli też ci, którzy dali się nabrać tamtej dwójce shishi. Zarówno obrońcy, jak i atakujący przybliżali się do najistotniejszego miejsca - bramy do kwater shoguna. Kiedy wartownicy przy głównej bramie gospody ku swemu przerażeniu spostrzegli, że żywopłoty i wejście pozostawiono zupełnie nie strzeżone, a Saigo i trzej inni biegnąc szybko zbliżają się niebezpiecznie blisko żywopłotu, popędzili jak szaleni, by bronić furtki. Z tyłu za Saigo i Torą dwóch shishi atakowało i cofało się, 604 wciąż osłaniając ich tyły. Obu zadano rany, lecz na ziemi wili się z bólu dwaj powaleni samurajowie. Czterech przeciwko dwóm, a dalsi znajdowali się już niedaleko. - Teraz - rozkazał Saigo i para po lewej rzuciła się ku wejściu. Nie ulegało wątpliwości, że dotrą tam przed obrońcami. Na ten widok ci, którzy zmierzali w stronę Saigo, zmienili kierunek biegu i również ruszyli do wnętrza. Saigo i Tora obrócili się natychmiast i dołączyli do dwóch shishi osłaniających ich tyły. Ich wściekły atak załatwił dwóch z pozostałych czterech samurajów i pomógł wyeliminować resztę wrogów - natomiast oni sami, choć ciężko dyszeli, o dziwo nie doznali żadnego uszczerbku. - Ruszać! - natychmiast rozkazał Saigo. Obaj mężczyźni z zaśpiewem sonnd-joi rzucili się, by wesprzeć atak przy wejściu i odciągnąć samurajów, tak by Saigo i Tora mogli wznowić bieg wprost do żywopłotu. Pierwsza para shishi atakujących wejście dotarła do wąskiej ścieżki i podbiegła do drzwi. Jeden z ludzi zaczął je otwierać. W tej samej chwili jakaś strzała stuknęła zjadliwie o drewno, a potem obaj zostali zasypani gradem strzał przez łuczników znajdujących się wśród przybywających na pomoc samurajów. Krzyknęli, próbowali bezskutecznie atakować dalej, a potem umarli tak jak stali. Do ścieżki dotarła następna dwójka. Jeden shishi ruszył na nadbiegających samurajów, drugi pobiegł do furtki, potknął się o swych martwych towarzyszy i umarł przeszyty czterema strzałami. Jego przyjaciel zaatakował napastników frontalnie. Od razu został zabity. Od początku akcji upłynęły zaledwie minuty. Teraz droga do przejścia była wolna. Za chwilę najszybsi z obrońców dotrą do wejścia i wtedy Saigo i Tora, którzy dobiegli już prawie do żywopłotu i za chwilę mieli skręcić do furtki, w żaden sposób nie zdołają osiągnąć celu. Tempo obrońców osłabło, łucznicy celowali leniwie, pewni zwycięstwa. Ku ich zdumieniu, Saigo i Tora, zamiast zakręcić i pobiec wzdłuż żywopłotu, biegli wciąż po prostej i ramię w ramię rzucili się wprost na krzaki. Dzięki rozpędowi i dokładnie wyliczonej sile skoku przeniknęli przez żywopłot. W ciągu poprzednich dni Saigo odkrył, że wprawdzie gałęzie są ciasno splecione, lecz pnie drzew znajdują się od siebie w odległości około pół jarda. Doszedł do wniosku, że jeśli wyliczy wszystko prawidłowo, powinni biegnąc przerwać żywopłot. Udało się, choć gałęzie smagały ich do krwi po twarzy i ramionach. Dwaj mężczyźni znaleźli się dokładnie tam, gdzie zaplanował Saigo - tuż obok werandy, na krętej ścieżce, która prowadziła do łaźni. Przez chwilę nikogo nie było widać, a potem kilkoro przerażonych służących i pokojówek pojawiło się w drzwiach. Wytrzeszczyli na nich oczy i znikli. Saigo prowadził pędem po ścieżce, po stopniach, za róg werandy. Dwóch zaniepokojonych urzędników pojawiło się znikąd - nie uzbrojeni, nie przygotowani. Jednym z nich był szambelan. Saigo cięciem miecza obalił ich na ziemię, zabijając szambelana 605 i raniąc drugiego mężczyznę. Pognał naprzód. Tora dobił rannego, przeskoczył ciała i ruszył za Saigo. Rozpłatali shoji. Do łaźni. Skamieniałe z przerażenia półnagie pokojówki patrzyły na nich: okrwawione miecze, podrapane twarze, porwane, poplamione krwią kimona. Ciepłe i wilgotne powietrze pachniało słodko. Saigo wrzasnął z wściekłości - parująca płytka wanna napełniona gorącą wodą z naturalnego źródła była pusta, tak samo jak cztery drewniane parniki i stoły do masażu. Z wyjątkiem jednego. W ułamku sekundy jego oczy zarejestrowały najdrobniejsze szczegóły: krucha naga postać, przerażenie w oczach, wpółotwarte usta, poczernione zęby, pióropusz kruczoczarnych włosów wkręcony w biały ręcznik, małe piersi, ręce, nogi i stopy, ciemne brązowe sutki, zapraszające zaokrąglenia, złota skóra zaróżowiona od łazieb-nego żaru, naoliwiona i pachnąca. Ślepa na wpół naga masażystka stała bez ruchu nad dziewczyną, przechyliła głowę, nadsłuchiwała. Tak łatwo było zabić dziewczynę i ich wszystkich, jednak rozkaz brzmiał jasno: za żadne skarby nie wyrządzać krzywdy księżniczce. Poczuł przypływ wściekłości, że został oszukany; czas ataku wybrał idealnie, wywiad był idealny, a rozkład dnia shoguna nigdy się nie zmieniał. Teraz miał wrażenie, że za chwilę eksploduje mu głowa. Wściekłość przerodziła się w żądzę. Zadrżał. Pragnął jej całym swym jestestwem, chciał ją wziąć, natychmiast, brutalnie, jakkolwiek. Żona pójdzie przed mężem, śmierć im obojgu, lecz najpierw musi ją rozpostrzeć. Wyszczerzył zęby i rzucił się przez dzielącą ich przestrzeń. Pokojówki się rozproszyły, jedna zemdlała. Księżniczka leżała w bezruchu, skamieniała z przerażenia. Jednak pragnienie zabicia shoguna wzięło górę - w pędzie minął dziewczynę, przedarł się przez drzwi shoji i mając Torę tuż za sobą poprowadził go bezbłędnie wzdłuż werand do pomieszczeń sypialnych i do swej ofiary. Na prawo ogrody, na lewo pokoje. Nie był już myślącym człowiekiem, lecz po prostu rozwścieczoną, krwawą bestią. Otwarte shoji, w nich twarze. Wytrzeszczone oczy - pokojówki, młodzieńcy, damy dworu i służący zwabieni tym zamieszaniem, ubrani lub na wpół ubrani do wyjścia, do spania lub do kąpieli. Żadnych strażników. Na razie. Żadnego oporu. Na razie. Kilka kolejnych pokojów, drzwi, twarze, a potem ostatni zakręt i ostatnia weranda. Teraz radosne oczekiwanie nieuniknionego: Saigo nie musiał już zaprzątać sobie głowy dalszymi pokojami ze strażą. Tu leżały pomieszczenia sypialne shoguna; tu on sam potajemnie kochał się z tamtą kurtyzaną. Wszystkie zmysły wyostrzone w oczekiwaniu niebezpieczeństwa; Tora gna tuż za nim. Tupot ich stóp - zbliżają się do wroga. Kolejny pokój pozostał z tyłu. Jeszcze tylko jedne drzwi. Twarze w drzwiach, lekarz i kaszlący młodzian patrzą na nich przerażeni. Teraz są już za rogiem. Ostatnia szarża. Zatrzymali się gwałtownie. Ich serca przystanęły. Z drzwi przed nimi wyszli 606 trzej samurajowie i oficer - wyciągnięte miecze, przygotowani do starcia. Moment wahania, po czym Saigo rzucił się, by zabijać. Oni albo my, Tora równie zdecydowany -jedynie tych czterech mężczyzn dzieliło ich od shoguna. - Sonno-joi! Kapitan wytrzymał pierwszy impet, odparował cios. Zablokował miecz Saigo, a potem wykręcił się i ciął. W tym czasie dwóch innych samurajów zaatakowało Torę. Ostatni, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, pozostawał w rezerwie. Saigo odparował cios i sam ciął w odpowiedzi, lecz nie trafił. Nastąpiła wściekła wymiana cięć i parad. Saigo niezwykle pewny siebie, tak blisko sukcesu, parł w ataku, czuł się nadczłowiekiem i wiedział, że jego ostrze, jakby popychane własną wolą, szuka ciała wroga, tak jak za kilka sekund poszuka i zniszczy ciało shoguna chłopca... W mózgu rozbłysło mu nagle oślepiające światło, dudnienie w głowie wzmogło się i ujrzał przed sobą tamtego lekarza i chłopca, i przypomniał sobie, jak ktoś mu mówił, że podobno shogun cierpi na rozdzierający kaszel. Nie istniały oczywiście żadne jego portrety, żaden shishi nigdy go nie widział. - Jeśli nie złapiecie go w łaźni - uprzedzał Katsumata - rozpoznacie po poczernionych zębach, po kaszlu, po tym że trzyma się blisko księżniczki, po wykwintnym ubraniu. Pamiętajcie, zarówno on jak i księżniczka nie cierpią strażników w swoim bezpośrednim otoczeniu. Z ogromną, wzmożoną siłą, wyjąc jak dzika bestia, Saigo ciął kapitana, który poślizgnął się na wypolerowanej podłodze, przez moment bezradny. Lecz Saigo nie zadał śmiertelnego ciosu. Odwrócił się, by dotrzeć do chłopca. I wtedy ostatni z samurajów dostrzegł okazję, na którą rozkazano mu czekać. Jego miecz wszedł głęboko w bok shishi, lecz Saigo wcale tego nie poczuł - ciął widmo shoguna i jeszcze raz, i jeszcze, aż opadł na podłogę martwy. Kapitan zerwał się na nogi i skoczył, by zaatakować Torę, przebił go mieczem, a potem wyciągnął ostrze i jednym fachowym cięciem pozbawił go głowy. - Z nim zróbcie to samo - wydyszał, wskazując na Saigo. Tors mu falował. Usiłując złapać powietrze, pognał na werandę. Na rogu ludzie z przejścia wbiegali z tupotem, prowadzeni przez jego zastępcę. Obrzucił go przekleństwami, wbiegających ludzi również, odsunął ich z drogi i przebiegł obok. - Wszyscy z tej warty mają się stawić na placu gospody - rozkazał w biegu. - Bez broni i na klęczkach. Ty także! - zwrócił się do zastępcy. Serce wciąż mu waliło, był wściekły i jeszcze nie opuściła go trwoga. Wcześniej, tuż przed zachodem słońca, posłał po niego rozdrażniony No- busada. - Zabierz wszystkich strażników z tej strony żywopłotu. To śmieszne, że aż tylu ich tu jest. Pokoje są takie małe i okropne! Czy jesteś tak bezradny i niekompetentny, że nie umiesz zabezpieczyć nawet tej obrzydliwej małej gospody? Czy musimy kąpać się ze strażnikami, spać ze strażnikami, jeść, 607 gdy oni na nas patrzą? Odejdź, dzisiaj zabraniam strażnikom się tu pokazywać! - Ależ, panie, muszę nale... - Nie będziesz na nic nalegał! Żadnych zbrojnych z tej strony żywopłotu. Audiencja skończona! Kapitan nie mógł nic zrobić, ale z drugiej strony nie było powodów do niepokoju. Przecież wszystko wcześniej zabezpieczył. Gdy dotarły do niego pierwsze przytłumione odgłosy ataku, robił właśnie wraz z czterema ludźmi udany obchód. Żywopłot doskonale tłumił dźwięki. Kiedy kapitan dotarł do bramki i wyjrzał na zewnątrz, z przestrachem zobaczył, jak czterech ludzi pędzi do żywopłotu, a dwóch rusza do bramy. Przede wszystkim pomyślał o shogunie i pobiegł do łaźni. - Co się dzieje? - zawołał za nim szambelan. - Zaatakowano nas, wyprowadź shoguna z łaźni! - Nie ma go tam, jest z lekarzem... Ruszył w panice obok łaźni do wewnętrznych kwater. Puste. Przestraszona pokojówka powiedziała mu, że Jaśnie Pan Shogun jest w jednym z pokojów przy następnej werandzie. Kiedy wybiegł, zobaczył dwóch atakujących mężczyzn. Nie było już sposobu, by ochronić shoguna, lecz pomyślał, że jeśli ci dwaj są tutaj, być może nie rozpoznali jego lennego pana... Wiedział, że nie ocalił jeszcze głowy; musiał się przekonać, że shogun jest żywy. Nobusada kaszlał i szalał, wciąż przerażony, słudzy jeszcze zwiększali tumult. Kapitan szybko przekonał się, że księżniczka jest nietknięta, choć również wpadła w histerię. Strach go opuścił. Zlekceważył wściekłość Nobu-sady i powiedział lodowatym tonem, od którego wszyscy słyszący go żołnierze zadrżeli z trwogi: - Migiem posłać naprzód kuriera z czterema ludźmi z meldunkiem o całej tej sprawie. Wszyscy strażnicy, z wyjątkiem strażników z tej zmiany, natychmiast mają się tu stawić. Zwołać wszystkich ludzi z całego terenu. Niech pięćdziesięciu stanie wokół pomieszczeń sypialnych, po dwóch w każdym rogu każdej werandy. I dziesięciu ludzi stale ma mieć w polu widzenia Jaśnie Pana shoguna, dopóki on i Jasna Księżniczka nie znajdą się bezpiecznie za murami pałacu. Późnym rankiem następnego dnia, wewnątrz murów pałacowych, Yoshi śpieszył w lekkim deszczu przez obrzeże ogrodów. Generał Akeda był przy nim. - To jest okropnie niebezpieczne, panie - mówił, bojąc się, że każdy krzak czy zarośla, choćby najstaranniej przycięte, mogą kryć wrogów. Obaj mężczyźni mieli lekkie zbroje i miecze - rzadki widok w tym miejscu, 608 gdzie zakazano wstępu z bronią wszystkim z wyjątkiem rządzącego shoguna, jego przybocznej czteroosobowej straży, kuratora i przywódcy Rady Starszych. Było prawie południe. Obaj mężczyźni, już spóźnieni, nie dostrzegali otaczającego ich piękna: sadzawek, mostków, krzewów okrytych kwiatami i drzew, pielęgnowanych i pieszczonych przez stulecia. Gdy jakiś ogrodnik ich spostrzegł, bił czołem, dopóki nie znikli z pola widzenia. Na zbroje narzucili przeciwdeszczowe słomiane nakrycia. Cały ranek przechodziły przelotne ulewy. Yoshi przyśpieszył kroku. Już nie pierwszy raz podążał na tajne spotkanie na terenach pałacu - bezpieczny, lecz nie do końca. Tak trudno zorganizować gdziekolwiek prawdziwie bezpieczne spotkanie - zawsze obawiał się zasadzki, trucizny, ukrytych łuczników. To samo dotyczyło każdego daimyo. Ojciec i dziadek nauczyli Yoshiego, by pogodził się z faktem, że w jego karmie nie zapisano śmierci ze starości. - To najlepsze miejsce ze wszystkich - odparł. - Złamanie przymierza akurat tutaj jest nie do pomyślenia. - Dla wszystkich, ale nie dla Ogamy. To kłamca i oszust. Jego ciało powinno posłużyć za pokarm dla sępów, a jego głowa winna zostać nadziana na kołek. Yoshi uśmiechnął się i od razu poczuł lepiej. Przerażająca wiadomość o ataku shishi nadeszła w środku nocy i od tego czasu Yoshi był bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek przedtem - bardziej niż wówczas, gdy po śmierci wujka wyznaczono na shoguna zamiast niego Nobusadę, bardziej niż wtedy, gdy tairó Ii zaaresztował go wraz z ojcem i całą rodziną i kazał im gnić w nędznych warunkach. Poczynił przygotowania, by pchnąć dwustu ludzi na spotkanie orszaku przy zaporach Kioto, i o świcie potajemnie posłał Akedę do Ogamy, by zrelacjonował, co się stało, i wyjaśnił, dlaczego spory oddział jego żołnierzy, uzbrojonych do walki, opuszcza zamek. - Powtórz Ogarnie wszystko, co nam powiedziano, i odpowiedz na każde jego pytanie. Nie chcę żadnych nieporozumień, Akedo. - Nie będę źródłem żadnego, panie. - Dobrze. Potem oddaj mu list i poproś o natychmiastową odpowiedź. Yoshi nie powiedział Akedzie, co zawierał list. Generał nie zadał oczywiście żadnego pytania. - Opowiedz mi dokładnie, co Ogama zrobił - polecił Yoshi po powrocie Akedy. - Dwukrotnie przeczytał list i splunął, przeklął dwa razy, rzucił list swemu doradcy, Basuhiro, który przeczytał go z kamienną miną, a na jego służalczej ospowatej twarzy nie można było jak zwykle nic wyczytać. "Może powinniśmy przedyskutować to na osobności, panie", oznajmił, a ja powiedziałem im, że poczekam. Po niedługim czasie Basuhiro wyszedł i oświadczył: "Jaśnie pan zgadza się, lecz przybędzie uzbrojony i ja też będę uzbrojony". O co tu chodzi, panie? 39 - Gai-jin 609 Yoshi powiedział mu i Akeda zsiniał. - Poprosił go pan o spotkanie sam na sam? Jedynie ze mną jako strażnikiem? To szaleństwo! Tylko dlatego, że on obiecał przyjść wyłącznie z Ba-suhi...? - Wystarczy! - Yoshi wiedział, że ryzyko jest ogromne, lecz musiał je podjąć, musiał uzyskać odpowiedź na swą propozycję w sprawie Wrót. Wychodził właśnie, kiedy jeden z rozlicznych szpiegów shogunatu doniósł mu o rozmowie Katsumaty z innymi shishi w "Gospodzie Szepczących Sosen", i teraz Yoshi nie posiadał się z radości, że poprosił o to spotkanie. - Oto i on! Ogama stał w cieniu szeroko rozgałęzionego drzewa, przy którym się umówili, z Basuhiro u boku. Najwyraźniej obaj pełni podejrzeń spodziewali się zdrady, lecz nie przejawiali zdenerwowania tak jawnie jak Akeda. Yoshi zaproponował, żeby Ogama przybył przez Wrota Południowe, a on sam przez Wrota Wschodnie. Ogama miał zostawić palankin i strażników na zewnątrz i zagwarantować, że zachowają spokój. Po spotkaniu wszyscy czterej mieli wyjść razem Wrotami Wschodnimi. Tak jak w czasie poprzedniego spotkania obaj daimyo wyszli naprzeciw siebie, a Akeda i Basuhiro obserwowali ich w napięciu. - A zatem - zaczął Ogama po formalnych pozdrowieniach - garstka shishi przeszła przez wartę z setek strażników jak nóż przez nawóz i dostała się prawie do łaźni, do nagiej żony i do łóżka Nobusady, zanim udało się ich schwytać. Dziesięciu, powiada pan? - Trzech z nich to róninowie z Choshu, ci dwaj, którzy przedarli się przez żywopłot, pochodzili z Choshu, a jeden z nich był przywódcą. Yoshi jeszcze nie otrząsnął się ze strachu, jaki przeżył otrzymawszy wiadomości o tym ataku. Zastanawiał się, czy byłby w stanie wyciągnąć miecz, teraz, gdy nadarzyła się rzadka okazja wyzwania Ogamy na pojedynek. Basuhiro nie stanowił żadnego bezpośredniego zagrożenia i Yoshi poradziłby sobie z nim nawet bez pomocy Akedy. Muszę zabić Ogarnę w ten czy inny sposób, myślał. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz, gdy dwa tysiące Choshu ma pieczę nad Wrotami i trzyma mnie w niewoli. - Wszyscy zginęli nie czyniąc szkody, ucierpiało tylko kilku strażników. Ci, co przeżyli, szybko przenieśli się na tamten świat. Słyszałem, że dla wszystkich swoich róninów z Choshu ogłosił pan amnestię? - spytał z ledwo hamowanym gniewem. Rozważał po raz kolejny, czy Ogama nie przyłożył po kryjomu ręki do zamachu, plan był bowiem idealny i właściwie dziwne, że się nie powiódł. - Wszystkich, bez względu na to, czy są shishi czy nie. - Owszem - przyznał Ogama, uśmiechając się samymi ustami. - Inni daimyo powinni zrobić tak samo. To szybki i prosty sposób, by poddać kontroli wszystkich roninów, w tym również shishi. To zaraza, którą trzeba zatrzymać. 610 - Zgadzam się. Ale amnestia ich nie powstrzyma. Czy mogę spytać, ilu z pańskich róninów przyjęło tę propozycję? - Jasne, że nie ci, którzy brali udział w ataku! - Ogama zaśmiał się gardłowo. - Dotychczas jeden czy dwóch, Yoshi-dono. Ilu ich jest w ogóle? Nawet nie dwustu, najwyżej setka, z tego dwudziestu lub trzydziestu może być z Choshu. - Jego twarz przybrała zacięty wyraz. - Nie planowałem ataku, jeśli to ma pan na myśli, ani nawet o nim nie wiedziałem. - Pozbawiony radości uśmiech powrócił mu na twarz. - To nie do pomyślenia żywić takie zdradzieckie myśli, prawda? Łatwo będzie wytępić shishi, jeśli we dwóch tego zechcemy, lecz zdławić ich hasło, to nie takie proste... o ile w ogóle trzeba je dławić. Władza powinna powrócić do cesarza, gai-jinowie powinni zostać wypędzeni. Sonno-jdi to dobre hasło, nieprawdaż? - Mógłbym powiedzieć wiele rzeczy, Ogama-dono, lecz sprzymierzeńcy nie powinni drażnić się wzajemnie. Jesteśmy sprzymierzeńcami? Zgadza się pan? - W zasadzie tak. - Ogama kiwnął głową. - Dobrze - oświadczył Yoshi, skrywając zdumienie, że Ogama zgodził się na jego warunki. - W ciągu roku zostanie pan przywódcą Rady Starszych. W południe ja obsadzam Wrota. - Odwrócił się, by odejść. - Wszystko tak, jak pan mówi. Z wyjątkiem Wrót. Żyła na czole Yoshiego zawęźliła się. - Ale wyjaśniałem, do czego mi to potrzebne. - Tak mi przykro. - Dłoń Ogamy nie zacisnęła się na rękojeści miecza, choć jego stopy przybrały pozycję stosowną do walki. - Potajemny sojusz: zgoda; wojna z Tosą: zgoda; z Satsumą: zgoda, ale Wrota nie. Przepraszam. Przez chwilę Yoshi Toranaga nie mówił nic. Patrzył. Ogama spoglądał na niego bez trwogi, czekał, gotów do walki, jeśli zajdzie potrzeba. Yoshi westchnął, otarł krople deszczu z szerokiego ronda swego kapelusza. - Chciałbym, byśmy byli sprzymierzeńcami. Sprzymierzeńcy powinni sobie wzajemnie pomagać. Znalazłem, być może, rozwiązanie kompromisowe, ale napierw udzielę panu dość szczególnej informacji: Katsumata jest tutaj, w Kioto. - Niemożliwe, moi szpiedzy by mnie powiadomili! - Twarz Ogamy nabiegła krwią. - Jest tutaj, i to od kilku tygodni. - W Kioto nie ma żadnego z ludzi Sanjiro, a zwłaszcza tego człowieka. Moi szpiedzy by mnie po... - Ach, przepraszam - powiedział łagodnie Yoshi - ale on przebywa tutaj potajemnie, niejako szpieg i zwiadowca Sanjiro, przynajmniej niejawnie. Katsumata jest shishi, sensei shishi, a jego pseudonim brzmi Kruk. - Katsumata przywódcą shishi? - Ogama wybałuszył oczy. - Tak. I jeszcze jedno. Niech pan przez chwilę pomyśli: czyż nie jest on najbardziej zaufanym, długoletnim doradcą Sanjiro? Czy nie przechytrzył 611 pana tym fałszywym paktem, nie pokonał pana pod Fushimi i nie umożliwił ucieczki Sanjiro? Czyż to nie oznacza, że Sanjiro z Satsumy jest potajemnym prawdziwym przywódcą shishi i że wszystkie popełniane przez nich zabójstwa są tylko częścią jego ogólnego planu, by obalić nas wszystkich, zwłaszcza pana, i zostać shogunem? - Oczywiście, taki był zawsze jego cel - powiedział Ogama. Twarz mu nagle znieruchomiała. Wiele zdarzeń dotąd nie wyjaśnionych zaczęło się logicznie układać. - Jeśli on kontroluje wszystkich shishi... - przerwał wściekły, że Takeda nigdy mu o tym nie wspominał. Dlaczego? Czyż Takeda nie jest moim szpiegiem, nie jest mimo wszystko wiernym, potajemnym wasalem? - Gdzie jest teraz Katsumata? - Jeden z pańskich patroli prawie go osaczył kilka dni temu w "Gospodzie Szepczących Sosen". - Był tam? - Twarz Ogamy poczerwieniała. Miał ochotę splunąć. - Słyszeliśmy, że nocują tam shishi, ale nigdy nie sądziłem... - Jeszcze raz zakrztusił się z wściekłości, że Takeda nie uprzedził go o tym, iż znienawidzony wróg znajduje się w jego zasięgu. Dlaczego? Nieważne, łatwo sobie poradzi z Takeda. Po pierwsze, Katsumata. Nie, nie zapomniałem, że Katsumata zapobiegł mojemu atakowi na Sanjiro. Gdyby nie Katsumata, Sanjiro byłby martwy, a ja byłbym panem Satsumy i nie musiałbym rozmawiać z Yoshim. Ten Toranaga klęczałby teraz przede mną. - Gdzie on jest? Wie pan gdzie? - Wiem, w którym domu przebywał wczoraj w nocy, być może również dzisiaj. W Kioto jest teraz ponad stu shishi. Już planują na pana zmasowany atak - dodał cicho Yoshi. Ogarnę zmroziło. Wiedział, że nie istnieje niezawodna obrona przed fanatycznym, przygotowanym na śmierć zabójcą. - Kiedy? - Miało to nastąpić jutro o zmroku, gdyby powiódł się atak na shoguna. Potem, po pańskiej śmierci, przy pomocy zwolenników w pańskich wojskach, przechwyciliby Wrota. Ogama z ogromnym wysiłkiem powstrzymał się, by nie wspomnieć Yo-shiemu, że nazajutrz o zmierzchu miał się potajemnie spotkać z Takeda. Rzeczywiście, byłby to dla shishi idealny moment na atak z zaskoczenia. - A teraz, gdy zamach się nie powiódł? - Według moich informacji, przywódcy spotykają się dziś wieczór, by ustalić co dalej. Jest pan na czele ich listy, po Nobusadzie i po mnie. - Czemu? - prychnął Ogama. - Popieram cesarza, popieram walkę przeciwko gai-jinom. Yoshi dobrze wiedział dlaczego. Uśmiechnął się w duchu, ale starał się, by tego uśmiechu nic nie zdradziło. - Połączmy dziś wieczór swe siły. Wiem, gdzie się zbierają, gdzie powinien znajdować się Katsumata i większość przywódców. W tamtej części miasta wprowadzono godzinę policyjną od świtu do zmierzchu. 612 Ogama zrobił głęboki wydech. - A cena? - Przedtem przekażę dalsze informacje, które w istotny sposób dotyczą nas obu. Ogama coraz bardziej zaniepokojony słuchał relacji Yoshiego: szczegółów spotkania Starszych z sir Williamem i innymi ministrami, opowieści o szpiegu Misamoto, o groźbie sir Williama, że wyląduje w Kioto z wojskiem natychmiast po powrocie floty, i o tym jak subtelnie załatwiana jest sprawa odszkodowań. - Ich flota nie przepłynie przez moją cieśninę Shimonoseki, jeśli wydam taki rozkaz. - Będą mogli przypłynąć dłuższą drogą dokoła Wyspy Południowej. - Dłuższą czy krótszą, nie ma różnicy. Jeśli wylądują przy Osace, zniszczę ich lub zniszczymy ich wspólnie. - Gdy zrobią to po raz pierwszy, tak. Poniesiemy ogromne straty, lecz owszem, odepchniemy gai-jinów. Dwa diii temu otrzymałem tajny raport z departamentu bakufu zbierającego informacje z Chin. - Yoshi wyjął zwój papieru. - Proszę, niech pan to sam przeczyta. - O co tam chodzi? - warknął Ogama. - Że wysłano flotę z Yokohamy w celu odwetu za zatopienie tylko jednego okrętu brytyjskiego. Obróciła w perzynę dwadzieścia lig chińskich wybrzeży na północ od Szanghaju, paląc wszystkie wsie, zatapiając wszystko, co pływa. - Piraci - splunął Ogama. - Gniazda pirackie. Wiedział wiele o tamtych terenach. W przeszłości Chóshu i Satsuma wysyłali potajemnie korsarzy na chińskie wybrzeża, by bezlitośnie łupili okolice na południe od Szanghaju, aż poza Cieśninę Tajwańską i Hongkong. Chińczycy nazywali ich wako, piraci, nienawidzili ich i bali się tak bardzo, że na całe stulecia chińscy cesarze zabronili wszystkim Japończykom lądowania na swoich wybrzeżach i handel między obu krajami musiał być prowadzony przez inne narodowości. - Piraci, owszem, ale nie tchórze. Nie tak dawno temu armia tych samych gai-jinów upokorzyła całe Chiny po raz drugi i spaliła Letni Pałac Cesarski w Pekinie, bo tak im się podobało. Ich floty i armie dysponują straszną siłą. - Tu jest Nippon, nie Chiny - wzruszył ramionami Ogama. Nie miał zamiaru zdradzać swoich planów. Myślał: moje wybrzeża są poszarpane i pełne raf, trudno dokonać na nie inwazji, łatwo bronić, wkrótce będą nie do zdobycia, gdy zostaną dokończone wszystkie umocnienia i bunkry dla moich bojowników. - A my nie jesteśmy Chińczykami. - Uważam, że pokój pomiędzy wszystkimi daimyo jest niezbędny, by zyskać na czasie, by manipulować gai-jinami i załatwić sobie dostęp do tajemnic ich artylerii i statków, dowiedzieć się, jak to jest, że ten jeden 613 nikczemny wyspiarski narodek, mniejszy od nas, stał się najprawdopodobniej najbogatszy na ziemi i rządzi większością świata. - Kłamstwa. Kłamstwa rozpowszechniane po to, by przestraszyć tutejszych tchórzy. - Nie sądzę. - Yoshi potrząsnął głową. - Po pierwsze, musimy się jak najwięcej nauczyć, potem będziemy mogli ich zmiażdżyć, nie teraz. - W Chdshu mam jedną fabrykę dział, wkrótce przybędą dalsze. Satsuma posiada trzy małe parowce i zaczątki przemysłu stoczniowego. - Twarz mu się wykrzywiła. - Możemy zmiażdżyć Yokohamę i tę flotę, a do czasu gdy inni gai-jinowie powrócą, będziemy przygotowani. Yoshi skrycie zdziwił się, słysząc tę gwałtowną, pełną nienawiści wypowiedź. W głębi duszy triumfował: właśnie odkrył następną słabostkę Ogamy. - Zgadzam się. Taka jest dokładnie i moja opinia. Widzi więc pan, Ogama-dono - powiedział, jakby z ogromną ulgą - myślimy o tym samym, choć być może nieco inaczej. Zmiażdżymy ich, lecz nie od razu, musimy wybrać czas, zdobyć ich wiedzę i pozwolić, by dostarczyli nam kołki, którymi zagwoździmy ich działa i na które wetkniemy ich głowy. - Głos Yoshiego brzmiał pewnie. - Za rok pan i ja będziemy kontrolowali Radę Starszych i bakufu. Za trzy lub cztery lata będziemy mogli kupić wiele karabinów, dział i statków. - Jak za to zapłacimy? Gai-jinowie są chciwi. - Węglem dla ich statków. I złotem. - Sprytnie - orzekł Ogama, gdy Yoshi przedstawił swoje plany poszukiwania srebra. Usta wykrzywił mu dziwny uśmiech. - W Chóshu mamy węgiel, żelazo i drzewa na okręty. - I gotową jedną fabrykę broni. Ogama zaśmiał się. Szczerze. Yoshi roześmiał się również; wiedział, że dokonał przełomu. - To prawda, a moje baterie z każdym miesiącem są coraz liczniejsze. - Ogama poprawił swą narzutę, gdyż deszcz przybierał na sile. - Tak... jestem coraz bardziej zdecydowany, by strzelać do wrogich okrętów, gdy uznam to za stosowne - dodał sarkastycznie. - Czy to wszystkie pańskie informacje, Yoshi-dono? - W tej chwili tak. Czy mogę panu poradzić, by chwilowo nie blokował pan tak mocno cieśniny? Ona przecież i tak do pana należy. Owszem, to na razie wszystko, ale jako sprzymierzeniec będzie pan otrzymywał rozmaite poufne informacje. - Tego właśnie bym oczekiwał jako sprzymierzeniec. - Ogama skinął głową, na poły do siebie samego. Obejrzał się na Basuhiro i zmienił zdanie co do ewentualnych z nim konsultacji. Yoshi ma rację, pomyślał, przywódcy powinni mieć swoje tajemnice. - Dość się nagadaliśmy. Teraz Katsumata. Pytałem o cenę. 614 - Co miałby do zaoferowania wyjątkowy sprzymierzeniec? Ogama przeciągnął się, by zlikwidować bolesny skurcz w szyi i ramionach. Oczekiwał tego pytania - mimo że grał hucpiarza, nie był głupcem. Jest dosyć czasu, by zmienić warunki, myślał, choć żaden z nas nie ma ochoty stracić twarzy targując się niczym podrzędny handlarz ryżu w Osace. - Może pan obsadzić Wrota na jeden miesiąc, jedynie po dwudziestu ludzi przy każdym z sześciu Wrót, a moich dwustu ludzi zostanie rozlokowanych w pobliżu - Ogama uśmiechnął się. - Nie aż tak blisko, by stało się to dla pana krępujące. Wszystkie osoby wchodzące i wychodzące będą zgodnie z zasadami otrzymywały przepustki od pańskiego oficera, który po cichu będzie musiał to uprzednio skonsultować z moim... moim oficerem łącznikowym. - Konsultować? - Konsultować, tak jak robią to uprzywilejowani sprzymierzeńcy, co oznacza, że z porozumienie będzie osiągane z łatwością. - Uśmiech zniknął. - Jeśli pojawi się więcej niż dwudziestu pańskich ludzi, moi ludzie zajmują Wrota i wszystkie umowy tracą ważność. Zgoda? Oczy Yoshiego zgasły. Groźby nie były potrzebne: jasne, że jakakolwiek sztuczka którejś ze stron unieważnia wszystkie uzgodnienia. - Wolałbym po czterdziestu ludzi. Możemy ustalić szczegóły, jak bezproblemowo zmieniać straż. I obsadzę Wrota na tak długo, jak' długo będą tu przebywać shogun Nobusada i księżniczka Yazu. Ogama zrozumiał, na czym polegała istota tej zmiany. - Shogun Nobusada, tak. Ale nie księżniczka, która... która może zostać wewnątrz na stałe, prawda? Czterdziestu? Bardzo dobrze, czterdziestu przy każdej parze Wrót. Oczywiście jej brat, Syn Niebios, nie wycofa swego memoriału, swej prośby, bym bronił Wrót przed wrogami Jego Majestatu. - Syn Niebios to Syn Niebios, ale wątpię, by nadeszło jakieś unieważnienie, dopóki siły shogunatu korzystają ze swych historycznych praw. Na twarzy Ogamy odmalowały się na chwilę jego prawdziwe uczucia. - Zrezygnujmy z tych ugrzecznionych wygibasów i powiedzmy bez ogródek: zgadzam się na to, by przy przejmowaniu Wrót zastosowano manewry pozwalające zachować twarz. Chcę w zamian Katsumatę i wszystkich pozostałych. Pańscy ludzie staną się gwardią honorową, pańskie proporce mogą tam powiewać i w większości zgadzam się z tym, co pan powiedział, ale za nic nie zrezygnuję z oporu wobec "historycznych praw", a także shogunatu czy bakufu... - przerwał, a ponieważ naprawdę zależało mu na tym, co zostało zaoferowane, zrobił jeszcze jedno ustępstwo: - Wobec obecnego shogunatu czy bakufu, Yoshi-dono. Proszę wybaczyć, że mówię tak bez osłonek, byłoby dobrze, gdybyśmy zostali sprzymierzeńcami, nie myślałem, że będzie to możliwe, ani że zgodzę się na cokolwiek. Yoshi skinął głową, nie okazując radości. - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia i powiem panu również bez 615 ogródek, że możemy się zgodzić zarówno co do wielkich zmian, jak i małych. Na przykład - dodał lekko - jeśli taki memoriał nadejdzie jednak od cesarza, będzie to dokument sfałszowany. Uśmiech Ogamy stał się szczery. Czuł, że osiągnął idealny kompromis. - Dobrze. A teraz Katsumata. Atak na kryjówkę shishi rozpoczął się kilka godzin przed świtem. Zaskoczenie było całkowite. Katsumata i wszyscy pomniejsi szefowie znajdowali się wewnątrz chaty. Sumomo również. Dwóch shishi wystawionych na czatach po raz pierwszy zdało sobie sprawę z niebezpieczeństwa, gdy trochę dalej, na błotnistej po deszczu uliczce, wybuchły płomieniami dwie szopy, a pożarowi wtórowały stłumione krzyki zatrwożonych mieszkańców i bliskich sąsiadów. Natychmiast ci wszyscy mężczyźni i kobiety - potajemne wtyczki bakufu - zaczęli gromadzić się w przejściach, powodowani rzekomą paniką. Mieli w ten sposób zmylić czujność przeciwnika i pomóc zamaskować ukradkowe zbliżanie się sił atakujących. Kiedy wartownicy podeszli, by zbadać sprawę, z mroków nocy wyleciały śmiercionośne strzały. Jeden z nich, zanim umarł, zawył na alarm. Natychmiast z ciemności wyroił się główny oddział samurajów. Otoczyli całą dzielnicę slumsowatych domków. Większość sił stanowili ludzie Ogamy. Na jego prośbę Yoshi zgodził się wysłać symboliczną czterdziestkę specjalnie dobranych ludzi pod dowództwem Akedy. W ciągu kilku chwil ci z grupy atakującej zapalili pochodnie. Oświetliły one z przodu i z tyłu szałas będący celem ataku, a grad strzał posypał się na wszystkie otwory i słabe punkty konstrukcji. Czterech ludzi Yoshiego wyposażonych w karabiny zajęło pozycje, dwóch z tyłu chaty, a dwóch z przodu, i dało kilka salw przez papierowe ściany. Na chwilę zapanowała cisza - samurajowie, shishi i mieszkańcy pobliskich slumsów byli jednakowo wstrząśnięci: nigdy dotąd nie słyszeli dźwięku broni palnej. Potem wszyscy, prócz grupy atakującej, rozproszyli się, szukając schronienia, a ranni wewnątrz szałasu zaczęli krzyczeć. Sąsiednia chata również zajęła się ogniem. Pożar rozprzestrzenił się momentalnie na dalsze domki i szybko obie strony uliczki zamieniły się w piekło, w którym utknęło wiele rodzin. Kapitan Ogamy nie przejmował się niebezpieczeństwem grożącym mieszkańcom; rozkazał, by pierwsi atakujący falą wleli się do środka. Nie zważał też na radę Yoshiego, by podpalić chaty i pozwolić jego strzelcom wyłapywać shishi, kiedy wysypią się z ukrycia. Czterech atakujących z oddziału Ogamy poległo, gdy shishi wypadli wściekle z drzwi i bocznych okien. Ogólna walka wybuchła zarówno tutaj, jak i w uliczce z tyłu, gdzie powstrzymywano następny wściekły szturm. Ludzie młócili na oślep, w błocie i półmroku, 616 ograniczeni małą przestrzenią. Dwóch mężczyzn przerwało kordon, ale zaraz zostali porąbani przez tych, którzy czekali w zasadzce. Gdy wystrzelono w chatkę jeszcze jedną salwę, grupa oszalałych shishi znów próbowała się przedrzeć - beznadziejne przedsięwzięcie, gdyż dalej czekał już na nich następny krąg samurajów, a po nim jeszcze jeden. Dym z pożarów przeszkadzał coraz bardziej i atakującym, i atakowanym. Akeda wydał rozkaz. Jego ludzie podbiegli z żagwiami do chaty i wrzucili je na dach i przez shoji. Wycofali się szybko, by oczyścić pole swym towarzyszom z karabinami. Fetor dymu, rozciętych wnętrzności, krwi, ognia i palonych ciał wypełniał wilgotną noc. Deszcz zamienił się w mżawkę. Ogama i Yoshi, dobrze osłaniani przez osobistych strażników, obserwowali wszystko z pozycji dowodzenia z dala od pożaru i miejsca walk. Obaj w zbrojach, z mieczami, Yoshi z przewieszonym przez ramię karabinem. Obok nich stało kilku urzędników bakufu. Wszystkich ogarnęła wściekłość, gdy dostrzegli ze zdumieniem, jak jeden z shishi przedarł się przez kordon i pobiegł uliczką, uciekając w boczne przejście zakryte przed atakującymi samurajami Chóshu. - Czy to Katsumata? - zawołał Ogama, lecz jego słowa zostały zagłuszone, gdy Yoshi bez wahania wycelował, wystrzelił, naładował broń i znowu wystrzelił. Człowiek przewrócił się krzycząc. Ogama wraz z innymi cofnęli się odruchowo, obserwując tę szybką akcję. Nie spodziewali się, że Yoshi osobiście weźmie udział w starciu. Yoshi znowu bez pośpiechu wycelował w mężczyznę wijącego się bezradnie na ziemi. Kula odrzuciła ciało w tył. Ostatnie, pełne męki wycie i człowiek znieruchomiał. - To nie Katsumata - powiedział Yoshi z rozczarowaniem w głosie. Ogama zaklął. Nie widział w nocy zbyt dobrze. Oderwał wzrok od trupa i tłumiąc dreszcz spojrzał na karabin, spoczywający w ręku Yoshiego. - Dobrze potrafi się pan tym posługiwać. - Łatwo się tego nauczyć, Ogama-dono, zbyt łatwo. - Z niedbałą nonszalancją Yoshi włożył do zamka następny nabój, pewien, że to pierwszy karabin, jaki Ogama widzi na własne oczy. Przyniósł tę broń i przyprowadził swych strzelców rozmyślnie, by zrobić na nim wrażenie, wytrącić go z równowagi i by Ogama nie kwapił się z przygotowywaniem jego zabójstwa. - Zabijanie w ten sposób jest niesmaczne, tchórzliwe, niehonorowe. - Tak, owszem. Proszę, czy mógłbym zobaczyć strzelbę? - Oczywiście. - Yoshi zabezpieczył broń. - To najnowszy model amerykańskiego karabinu odtylcowego. Wkrótce otrzymam dostawę pięciu tysięcy sztuk. - Uśmiechnął się wąskimi wargami na myśl, że przejął zamówienie Ogamy. - Mój przodek postąpił mądrze, gdy zdelegalizował używanie wszelkich strzelb. Każdy mógłby ich użyć do zabijania z bliska lub z oddalenia: daimyo, kupiec, rabuś, chłop, kobieta, dziecko. Mój przodek był bardzo mądry. Szkoda, że nie możemy zrobić tego samego, ale gai-jinowie sprawili, że to już niemożliwe. 617 Strzelba wydała się Ogarnie dziwna, cięższa od miecza, błyszczała oliwą, zabójcza, fascynująca. Nawet bez niej czuł ogromne podniecenie wywołane tym napadem, zabijaniem, wrzaskami, bitwą. Najbardziej ekscytowało go to, że jak donosili szpiedzy, znienawidzony wróg Katsumata naprawdę jest w środku - już niedługo będzie miał jego głowę. Myśląc o tym wszystkim odczuwał chorobliwe mdłości, co wcale nie było nieprzyjemne. To miłe zabijać w ten sposób, samemu unikając niebezpieczeństwa, powiedział sobie w duchu, głaszcząc lufę palcami. Ale Yoshi znowu ma rację. W niewłaściwych rękach... wszystkie inne ręce byłyby niewłaściwe. Pięć tysięcy? liii, dzięki temu bardzo trudno będzie go zwalczyć. Ja zamówiłem tylko dwieście pięćdziesiąt... Skąd on bierze pieniądze, jego ziemie są równie zadłużone jak moje... ach tak, zapomniałem, wymiana na koncesję górniczą. Sprytnie. Ja też tak zrobię. Jaki jest jego tajny plan? Czy również ma "Purpurowe Niebo"? Jeśli Yoshi dostaje pięć tysięcy, ja muszę dostać dziesięć. Dzisiaj przyprowadził czterdziestu ludzi. Dlaczego czterdziestu? Czy chce mi przypomnieć, że zgodziłem się na czterdziestu przy każdych Wrotach? Czterdziestu tak uzbrojonych strzelców mogłoby z łatwością zdziesiątkować moich dwustu... - Ma pan tutaj więcej tych karabinów? - zapytał. - W tej chwili nie. - Yoshi zdecydował się powiedzieć prawdę. Ogama zamyślony oddał strzelbę i skupił swą uwagę na tym, co się działo przy chatach. Odgłosy bitwy już cichły, pożar narastał, kolejni mieszkańcy przyłączali się do gaszenia. Stojąc w szeregach podawali sobie wiadra z wodą. Kryjówka shisi i dachy chat po obu stronach stały w płomieniach. Rozgorzała rozpaczliwa walka w zwarciu, gdy kolejni shishi, w tym wielu rannych, opuścili płonącą chatę. - Nie ma wśród nich Katsumaty - odezwał się Yoshi. - Może próbował wydostać się z tyłu. Z tyłu, poza polem ich widzenia, pięciu już martwych shishi leżało na ziemi, razem z ośmioma samurajami Ogamy, a sześciu było rannych. Potyczka między trzema shishi i dziesięcioma samurajami Ogamy zbliżała się do nieuchronnego końca. Ostatni krzyk sonno-joi i trzej mężczyźni rzucili się na spotkanie śmierci. Trzydziestu samurajów z Chóshu ustawiło się rzędami czekając na następnych shishi. Przez dziury w shóji kłębami wypływał dym. W powietrzu wisiał odór palonych ciał. W środku nikt się nie poruszał. Oficer przywołał gestem jednego z samurajów. - Zamelduj kapitanowi, co tutaj się wydarzyło, i spytaj, czy mamy czekać czy wchodzić do środka. Mężczyzna pobiegł. Od frontu potyczka dobiegła końca, tak jak wszystkie inne starcia. Trzej shishi polegli dzielnie. Obok bezładnie leżało dalszych dwunastu zabitych shishi, siedemnastu samurajów z Chóshu i jeden z ludzi Yoshiego. Czternastu 618 rannych. Trzej shishi bezradni, rozbrojeni, nadal żyli. Kapitan wysłuchał raportu. - Powiedz oficerowi, by czekał na wszystkich, których stamtąd wykurzymy. - Przywołał grupę trzymaną w rezerwie. - Opróżnijcie budy, póki czas. Zabijajcie tych, którzy się nie poddadzą, lecz nie rannych. Natychmiast mężczyźni ruszyli do drzwi. Ze środka dobiegały przez chwilę krzyki i głośne odpowiedzi. Potem zapadła cisza. Jeden z ludzi wynurzył się znowu. Z paskudnej rany na udzie ciekła mu krew. - Pół tuzina rannych, wiele trupów. - Wynieście ich, zanim zawali się dach! Zabitych i rannych ułożono rzędem przed Yoshim i Ogarną. Obok stanęli urzędnicy. Pochodnie rzucały dziwaczne cienie. Dwudziestu dziewięciu martwych ludzi. Jedenastu obezwładnionych i rannych. Katsumaty wśród nich nie było. - Gdzież on jest? - krzyknął z furią Ogama na szefa urzędników. Yoshi był równie wściekły. Nikt nie wiedział dokładnie, ilu wrogów znajdowało się wewnątrz, gdy rozpoczęła się bitwa. Mężczyzna opadł na kolana. - Panie, przysięgam, że był tam wcześniej i nie wychodził. Ogama ciężko podszedł do najbliżej leżącego rannego shishi. - Gdzie on jest? - Kto? - mężczyzna, walcząc z bólem rzucił mu wściekłe spojrzenie. - Katsumata! Kat-su-ma-ta! - Kto? Nie znam żadnego... żadnego Katsumaty. Sonno-jói, zdrajco! Zabij mnie i skończ z tym. - Już niedługo - rzucił Ogama przez zęby. Wszyscy ranni zostali wybadani. Ogama zaglądał po kolei w każdą twarz. Nie znalazł Katsumaty. Ani Takedy. - Zabijcie wszystkich. - Pozwól im umrzeć z honorem, jak samurajom - rzekł Yoshi. - Oczywiście. - Obejrzeli się, kiedy dach chatki zawalił się i ściany runęły w ulewie iskier, pociągając za sobą sąsiednie domki. Mżawka znowu zamieniła się w deszcz. - Kapitanie! Ugaście ogień. Musi tam być piwnica albo kryjówka, chyba że ten kawał nawozu jest niekompetentnym durniem. Ogama odszedł ogarnięty wściekłością, pewien, że w jakiś sposób wyprowadzono go w pole. Szef urzędników nerwowo podniósł się z kolan i przesunął bokiem ku Yoshiemu. - Proszę mi wybaczyć, panie - zaszeptał - ale kobiety również tam nie ma. Musi tam być kryjów... - Jakiej kobiety? - Młoda. Z Satsumy. Była z nimi od kilku tygodni. Naszym zdaniem, to 619 towarzyszka Katsumaty. Z przykrością stwierdzam, że nie ma tu również Takedy. - Kogo? - Shishi z Chóshu, którego śledziliśmy. Mógł być szpiegiem Ogamy. Widziano go, jak przekradał się do sztabu Ogamy w noc poprzedzającą tamten nieudany atak na Katsumatę. - Czy to pewne, że Katsumata i tamtych dwoje byli tutaj? - Pewne, panie, wszyscy troje, panie. - Więc jest tam piwnica lub ukryte wyjście. Znaleźli je o świcie. Klapa nad tunelem tak wąskim, że można było się nim tylko czołgać. Kończył się w znacznej odległości od chaty w zarośniętym chwastami ogrodzie opuszczonej rudery. Ogama z furią kopnął zamaskowane przykrycie. - Baka! - Wyznaczymy nagrodę za głowę Katsumaty. Specjalną nagrodę - powiedział Yoshi. Też był wściekły. To pierwsze niepowodzenie najwyraźniej nadwątliło przymierze poczęte w takich bólach i z takimi trudnościami. Lecz był zbyt przebiegły, by wspomnieć o Takedzie, a kobieta się nie liczyła. - Musi być nadal gdzieś tu w Kioto. Rozkaże się bakufu, by go znaleźli, złapali lub dostarczyli nam jego głowę. - Rozkażę to samo moim stronnikom. - Ogama był nieco ułagodzony. On również myślał o Takedzie. Zastanawiał się, czy jego ucieczka obróci się na dobre czy na złe. Spojrzał na nadchodzącego kapitana. - Tak? - Czy życzysz sobie, panie, już teraz obejrzeć głowy? - Tak. Yoshi-dono? - Tak. Rannym shishi pozwolono umrzeć honorowo, bez dalszych cierpień. Zostali rytualnie ścięci, ich głowy umyto i jak kazał zwyczaj, ustawiono w rzędzie. Czterdzieści. Znowu ta liczba, pomyślał nerwowo Ogama. Czy to omen? Postarał się ukryć swój niepokój. Nie rozpoznał nikogo. - Widziałem ich - wypowiedział ceremonialnie zwyczajową formułkę. Wstawał zamglony, deszczowy świt. - Widziałem ich - rzekł z równym namaszczeniem Yoshi. - Wsadźcie głowy na kołki, dwadzieścia przed moją bramą, dwadzieścia przed bramą jaśnie pana Yoshiego. - A napis, panie? - spytał kapitan. - Yoshi-dono, co pan proponuje? Yoshi milczał chwilę wiedząc, że poddawany jest kolejnemu testowi. - Oba napisy mogłyby brzmieć: "Te wyrzutki, róninowie, zostali ukarani za zbrodnie przeciw cesarzowi. Niech wszyscy wystrzegają się występków". Czy to pana zadowala? - Tak. A podpis? 620 Obaj wiedzieli, że to sprawa ogromnie ważna i trudna do rozwiązania. Gdyby Ogama podpisał sam, znaczyłoby to, że jest legalnym panem Wrót; gdyby podpisał Yoshi, znaczyłoby to, że Ogama jest jego podwładnym - z formalnego punktu widzenia prawda, ale takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Pieczęć bakufu sugerowałaby to samo. Pieczęć dworu byłaby równoznaczna z wtrącaniem się w sprawy doczesne. - Być może nadajemy tym durniom zbyt wielkie znaczenie - oznajmił Yoshi, udając pogardę. Oczy zwęziły mu się, gdy zobaczył, jak Basuhiro wraz z kilkoma strażnikami wybiega zza oddalonego rogu obskurnej, pokrytej kałużami uliczki. Spojrzał znów na Ogarnę. - Może by po prostu tutaj nadziać ich głowy na kołki? Czemu czcić ich napisem? Ci, którzy mają się o tym dowiedzieć, i tak się wkrótce dowiedzą. I zostaną ukarani. Ne? - Doskonale. Zgoda. - Ogama wyraźnie ucieszył się z tego dyplomatycznego rozwiązania. - Spotkajmy się o zmroku i... Przerwał, gdy zobaczył Basuhiro śpieszącego ku nim, spoconego i bez tchu. Wyszedł mu naprzeciw. - Kurier z Shimonoseki, panie - wydyszał Basuhiro. Twarz Ogamy zamieniła się w maskę. Wziął zwitek i podszedł bliżej do jednej z latarni. Kiedy otwierał list, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Basuhiro trzymał nad swoim panem parasol. Wiadomość pochodząca sprzed ośmiu dni została wysłana ekspresem przez kapitana dowodzącego oddziałami w cieśninie. Panie, wczoraj powracająca wraża flota, składająca się z okrętu flagowego i siedmiu innych, wyłącznie parowców (niektóre holowały barki z węglem), weszła w cieśninę. Stosując się do pańskiego polecenia, by nie atakować wrażych okrętów bez pańskich rozkazów na piśmie, pozwoliliśmy im przepłynąć, choć mogliśmy wszystkie zatopić. Nasi holenderscy doradcy to potwierdzą. Kiedy armada przeszła, fregata parowa pod flagą Francji impertynencko zawróciła i wypaliła kilka razy z dział z całej burty w cztery umocnienia na wschodnim krańcu cieśniny, niszcząc nasze pozycje i działa, a potem odpłynęła. Znowu powstrzymałem się od odwetu zgodnie z pańskimi rozkazami. Jeśli w przyszłości nas zaatakują, proszę o pozwolenie na zatopienie napastników. Śmierć wszystkim gai-jinom, chciał wrzasnąć Ogama, oślepiony wściekłością - miał w swym zasięgu całą flotę, podobnie jak Katsumatę, lecz tak jak Katsumata, uszła jego zemście. W kącikach ust pojawiły mu się cętki piany. - Przygotuj nowe rozkazy: "Atakować i niszczyć wszelkie wraże okręty wojenne". - Czy mogę sugerować, panie - odezwał się Basuhiro, wciąż usiłując złapać oddech - byś zechciał rozważyć formułę: Jeśli będzie ich więcej niż cztery naraz". Zawsze pragnąłeś, panie, wykorzystać element zaskoczenia. Ogama wytarł usta i kiwnął głową. Serce waliło mu na myśl o tylu okrętach, 621 które mógł zniszczyć. Deszcz się wzmógł i bębnił po parasolu. Z tyłu za Basuhiro zobaczył Yoshiego i pozostałych oficerów: czekali obserwując go. Zaczął się zastanawiać, czy ma traktować Yoshiego jako wroga, czy jako sprzymierzeńca. Myślał intensywnie o następstwach przybycia tej floty aroganckich gaj-jinów i o własnej bezsilności. - Yoshi-dono! - Przywołał go gestem, a Basuhiro odsunął się dalej, by im nie przeszkadzać. - Proszę, niech pan to przeczyta. Yoshi pośpiesznie przeczytał wiadomość. Panował nad sobą, lecz pobladł. - Czy flota kieruje się na morzu wewnętrznym do Osaki? Czy też może skręcą na południe do Yokohamy? - To nieważne. Wszelkie następne okręty wojenne, które zapuszczą się na moje wody, zostaną zdmuchnięte z moich wód. Basuhiro, natychmiast wyślij ludzi do Osaki i... - Niech pan poczeka, Ogama-dono - powiedział szybko Yoshi, pragnąc zyskać czas do namysłu. - Basuhiro, jaka jest twoja rada? - Panie, tymczasem załóżmy, że ich celem jest Osaka - odparł natychmiast niski mężczyzna - i że powinniśmy razem przygotować się do jej obrony. Już wysłałem szpiegów, by jak najdokładniej określić kurs floty. - Dobrze. - Ogama drżącą ręką ocierał twarz z deszczu. - Cała flota w mojej cieśninie... Gdybym tam był. - Ważniejsza jest ochrona cesarza przed jego wrogami, panie - powiedział Basuhiro - i twój dowódca słusznie nie strzelał do pojedynczego statku. Z pewnością wypuścili go na przynętę, by zbadać twą siłę. Słusznie, że nie zdradził rozmieszczenia twoich urządzeń obronnych. Teraz możesz zamknąć pułapkę w każdej chwili, kiedy będziesz sobie życzył. Z tego, że tylko jeden wraży statek chyłkiem zawrócił i zbombardował kilka łatwych celów, po czym pośpiesznie* odpłynął, wnioskuję, że dowódca ich floty bał się: nie był przygotowany do ataku ani do wysadzenia na ląd wojsk, by zacząć wojnę, którą my byśmy zakończyli. - Tak, zakończymy ją. Podstęp? Zgadzam się, Yoshi-dono - Ogama podjął decyzję - powinniśmy to załatwić i zacząć wojnę. Atak z zaskoczenia na Yokohamę, bez względu na to, czy wylądują w Osace czy nie. Yoshi nie mógł odpowiedzieć od razu. Nagła trwoga, którą próbował ukryć, prawie przyprawiła go o mdłości. Osiem okrętów? To o cztery więcej niż popłynęło do Chin, więc gai-jinowie wzmocnili swą flotę. Po co? By wziąć odwet za morderców z Satsumy, lecz głównie za ataki Ogamy na ich statki. I zrobią to tak, jak w Chinach. Statek gai-jinów został zatopiony w Cieśninie Tajwańskiej, lecz oni zniszczyli wybrzeża Chin oddalone o setki lig. Jaki jest najłatwiej dla nich osiągalny cel w Nipponie? Edo. Czy Ogama to sobie uświadomił i powziął skryty plan, by sprowokować gai-jinów? Na miejscu przywódcy gai-jinów zniszczyłbym Edo. Nie wiedzą tego, lecz Edo i nasz shogunat to jedno. Jeśli zginie Edo, skończy się shogunat Toranagów, a potem Kraina Bogów stanie otworem przed łupieżcami. 622 I temu trzeba wszelkimi siłami zapobiec! Myśl! Jak powściągnąć gai-jinów i Ogamę, dla którego podłożenie naszych głów pod topór gai-jinów jest doskonałym rozwiązaniem - jeśli tylko jego głowa zostanie na karku. - Zgadzam się z pańskim mądrym doradcą, że powinniśmy się przygotować do obrony Osaki - zaczął, a jego żołądek dalej się buntował. Nie potrafił ukryć niepokoju o Edo. - Nie wiadomo, czy zaatakują Osakę teraz czy później. Ważne, że flota wojenna powróciła. Jeśli nie zachowamy największej ostrożności, nie unikniemy wojny. - Wystarczy tej ostrożności. - Ogama nachylił się ku niemu. - Powiadam: czy wylądują w Osace czy nie, wytniemy wrzód na naszych jajach i zniszczymy Yokohamę. Teraz! Jeśli pan tego nie zrobi, tak mi przykro, uczynię to ja.