11520
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11520 |
Rozszerzenie: |
11520 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11520 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11520 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11520 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Tomasz Kilian
Liczy się każda sekunda
Dla Kasi
Pierwsza mężczyznę w prochowcu dostrzegła pani Johnson. Było to 14 maja o
godzinie 12.30 na targu różności. Sprzedawano tutaj wszystko, czego mogła zapragnąć dusza,
a nawet jeszcze więcej, nawet rzeczy, o których dusza nigdy nie miała prawa usłyszeć. Gdyby
się uprzeć, za każdym razem można było znaleźć tu coś całkowicie nowego i to po bardzo
przystępnej cenie. W zeszłym tygodniu przyjaciółka pani Johnson, Mary Pickelton, kupiła
XVIII-wieczną francuską puderniczkę za jedyne 14 funtów, a jeszcze wcześniej udało jej się
kupić uroczą porcelanową pozytywkę, która potrafiła wygrywać aż dwie melodie. Na górze
pozytywki przepiękna mała tancereczka i kunsztowny panicz we fraku obracali się w takt
muzyki tak zmyślnie, iż wydawało się, że tańczą. To cudo kosztowało niewiele ponad 10
funtów.
Lecz Amelia Johnson nie przychodziła tutaj, żeby kupować bibeloty. Była na to zbyt
praktyczna. Przychodziła tutaj raczej po rzeczy użytku codziennego - sztućce, talerze,
filiżanki, przybory do szycia, czasem po jedzenie. Było to jedyne miejsce, jakie znała, gdzie
można było znaleźć dosłownie każdą rzecz. Nigdy nie pojęła, jak to fizycznie jest możliwe,
skoro hala zajmowała spory, bo spory, przecież jednak skończony kawałek ziemi. Można ją
było swobodnie i bez pośpiechu obejść w ciągu 20 minut. Nawet kiedy miało się problemy z
biodrem.
Mężczyzna w płaszczu stał tu przynajmniej od godziny, gdyż obserwowała go robiąc
inne sprawunki. Miał na głowie kapelusz, nie mogła więc dostrzec jego twarzy. Zapewne był
sprzedawcą, jednak Amelia Johnson nie mogła pojąć, cóż takiego oferuje, skoro nie wyłożył
żadnych produktów. Nie miał nawet stoiska. No, ale był sprzedawcą, bo ona poznawała ich
bezbłędnie, jak przystało na kogoś, dla kogo w pewnym momencie życia robienie zakupów
staje się jedyną atrakcją. Ciekawość przeważyła nad wstydem. Postanowiła podejść i zapytać.
- Co takiego sprzedajesz, młody człowieku? - Amelia, która zbliżała się właśnie do
siedemdziesiątych piątych urodzin zwracała się tak do wszystkich poniżej pięćdziesiątego
roku życia. - Nie wiem, czy jestem zainteresowana, ale moja przyjaciółka...
- Sprzedaję czas - odparł mężczyzna.
- Zegary? - zapytała Amelia. - Jeśli z kukułką to moja przyjaciółka Mary...
- Sprzedaję czas...
- Och, zapewne te japońskie zegarki, co to nie trzeba ich nakręcać. - Amelia machnęła
ręką, jednym ruchem pokazując, ile to dla niej warte. - Ale ona by w nich źle wyglądała. A ja
już mam zegarek - wyciągnęła rękę, żeby pokazać, że mówi prawdę i ukazać cudo, które jej
mąż Artur przywiózł pół wieku wcześniej z wyprawy w głąb Rzeszy (nawiasem mówiąc,
Amelia nigdy nie dowiedziała się, że ukradł go z rozbitej wystawy, a nie kupił w jednym ze
sklepików) - o, taki jeszcze z czasów wojny. Może kupiłabym dla wnuka, jeśli nie byłby za
drogi, bo dzieci lubią takie nowości i...
- Sprzedaję czas - powtórzył po raz kolejny bez śladu irytacji. - Nie zegarki.
- Ależ proszę sobie ze mnie nie żartować, młody człowieku. Czasu nie można
sprzedawać, bo on należy do wszystkich. To tak, jakby sprzedawać powietrze, a nie można
sprzedawać powietrza, bo ono należy do wszystkich. Czy ja już tego nie powiedziałam? No,
nieważne, w każdym razie te zegarki...
- Czas nie należy do wszystkich. Należy do nas. A my potrzebujemy pieniędzy.
- Ależ to nielogiczne. Sprzedawać czas? I co ja niby miałabym z nim zrobić? Że niby
jakbym kupiła, to co?
- Może go pani wykorzystać według własnego uznania. Wstawić w dowolnym
momencie, albo pchnąć naprzód. Czas wsteczny kosztuje odrobinę drożej.
- Hmm... - zadumała się Amelia. Dawno jej się to nie zdarzyło, więc sama się tym
zdziwiła. - A ile to kosztuje i jak działa?
- Przy pierwszym zakupie pokazowa godzina gratis. Za pakiet dziesięciogodzinny
płaci pani funta. Do każdych zakupionych stu godzin dodajemy dwadzieścia godzin gratis.
- Trochę drogo - przekalkulowała od razu, przeliczając to na swoje skromne fundusze.
- A nie ma jakichś zniżek dla emerytów?
- Niestety na razie nie. Czas to pieniądz.
- No dobrze, to ja kupię za funta, ale jak mi pan pokaże wpierw tę gratisową godzinę.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni prochowca jakieś urządzenie - nawiasem mówiąc,
dopiero teraz Amelia zwróciła uwagę, że przecież musiał się strasznie pocić, bo na dworze
panował taki upał, że nawet lokalna gwiazda Stephanie Cormak, która tyle razy przechwalała
się, jak to ona uwielbia hiszpański klimat, nie opalała się w ogródku - wcisnął parę
guziczków. Coś błysnęło, świsnęło i nagle wszystko dookoła się zatrzymało. Pan Dodson
schylał się właśnie nad marchewką kręcąc nosem, że nieświeża, pani Allerman pytała
tureckiego sprzedawcę o dziwaczną, piekielną rybę leżącą pomiędzy najzwyklejszym
dorszem i jeszcze zwyklejszym karpiem. Zatrzymali się w dziwnych pozach, cały targ poza
Amelią i facetem w prochowcu. Gdyby była młodsza, pewnie by wrzasnęła ze zdziwienia, ale
że miała już swoje lata, uważała, że to nie wypada. Poza tym bardziej była zaintrygowana niż
przestraszona.
- To ciekawe - powiedziała, jakby chodziło o deszcz meteorów, zaćmienie Księżyca,
albo kolejne wielkie pomidory z ogródka pana Wellsa. - Ale co mi po tym, jak w tym czasie
nie mogę nawet z nikim porozmawiać? Zrozumiesz jak ważna jest rozmowa, młody
człowieku, kiedy będziesz w moim wieku - ugryzła się w język, niezbyt mocno na szczęście,
bo uświadomiła sobie, że przecież nie wie, ile lat ma ten ktoś. No, na pewno jest młodszy, ale
o ile? Pomyślała jednak, że pewnie dużo, bo na taki zwariowany pomysł jak sprzedawanie
czasu mógł wpaść tylko ktoś, kto ma jeszcze fiu-bździu w głowie.
- Zawsze tak jest przy rozpychaniu czasu. Ale nie będzie problemu, jeśli wykorzysta
pani te godziny na końcu.
- Na końcu?
- No, jeśli włączy je pani w normalny nurt. Zapewniam, że ta usługa działa, chociaż o
tym może się pani przekonać tylko kupując pakiety wieloletnie. Na przykład na pięćdziesiąt
lat.
No, cóż - pomyślała pani Amelia Johnson o tym, jak on to nazwał, rozpychaniu
godzin. - Może czasem to nie byłoby takie złe. Na przykład gdy przychodzi ta nudna Patricia
Malcolm, już po pół godziny chce mi się spać. Mogłabym sobie rozszerzyć czas i przespać się,
a potem dalej słuchać o jej odciskach.
Ale oczywiście powiedziała coś innego, bo przyznawanie komuś racji nie było jej
ulubionym zajęciem.
- Ale po co mi to? Jakbym tak kupowała, w końcu miałabym sto dwadzieścia lat i
byłabym głucha, ślepa i kulawa. Wiem co mówię... moja prababcia dożyła sto piątego
krzyżyka i trzeba się nią było cały czas zajmować. Jakby sobie jeszcze dokupiła ze trzydzieści
lat, aż trudno to sobie wyobrazić, co by się działo...
- Mamy jeszcze czas wsteczny - zaproponował kolejny zakup. - Po cztery funty za
pakiet. Do stu godzin zakupionych dodajemy pięćdziesiąt gratisowych.
- A jak to działa? - zapytała żywo zainteresowana. Brzmiało nieźle, chociaż trochę za
bardzo kojarzyło się z jakąś psychiczną niesprawnością. Jej wujek John Uris cierpiał na coś
takiego, jak się zestarzał. Nazywało się to jakoś po niemiecku, chyba od tego złego generała
Himmlera. Althimmler, czy jakoś podobnie...
- To bardzo proste. Kupując czas wsteczny, młodnieje pani. Oczywiście tu też
najbardziej opłaca się kupować pakiety na lata. Jeśli kupi pani godzinę wsteczną, to po
następnej wróci pani do punktu wyjściowego. Tu mamy promocję długoterminową. Za każde
kupione dziesięć lat dodajemy dwa lata gratis.
- To bardzo ciekawe... A ile by to kosztowało?
Przeliczał chwilę, aż pani Amelia Johnson zdążyła się już zainteresować czymś
innym.
- Osiem tysięcy siedemset sześćdziesiąt funtów za pakiet dziesięcioletni. I oczywiście
dwa lata gratis. To ceny na dzień dzisiejszy.
- No, nie wiem... Mam niską emeryturę. Na razie kupię tylko ten pakiet
dziesięciogodzinny, tak na próbę. Jak mam go wykorzystywać?
- Wystarczy, że powie pani, na ile godzin chce rozepchnąć czas. Usłyszymy, proszę
się nie martwić.
Amelia zapłaciła i wyszła. Tu, na zewnątrz targu, także wszystko stało w bezruchu -
samochody, autobusy, ludzie... Ale gratisowa godzina skończyła się, zanim dotarła do domu.
Zastanawiała się, czy nie spróbować sztuczki, lecz uznała, że szkoda zapasów. Kto wie, kiedy
następny raz będzie miała okazję coś dokupić? Zapomniała zapytać młodego człowieka (ani
chybił był młody, nawet się nie pożegnał, kiedy odchodziła, a to typowe maniery
młodzieńców), czy jeszcze go zastanie.
Przeliczała w głowie, z ilu emerytur mogłaby odłożyć prawie dziewięć tysięcy funtów.
Wyszło, że z wielu.
Zaparzyła herbaty i usiadła w ulubionym fotelu, naprzeciw telewizora.
***
Rozmowa to było to, co pani Amelia Johnson uprawiała w nadmiarze i co
niejednokrotnie już ją gubiło. A właściwie to nie sama rozmowa, ale pogaduszki o innych, tak
brzydko i pospolicie zwane plotkami. Chociaż postanowiła nie opowiadać nikomu o
sprzedawcy czasu (przynajmniej do chwili, kiedy nie spotka go po raz kolejny), to jednak
utrzymanie tego w tajemnicy było trudniejsze, niż przypuszczała. Tajemnice były jak kwas -
paliły w język. W końcu prędzej czy później trzeba było je wypluć, żeby całkowicie nie
przeżarły organizmu. Z tą nie było inaczej. Amelia Johnson zwierzyła się swojej najbliższej
przyjaciółce Mary Pickelton. Żeby udowodnić, że mówi prawdę, poprosiła sprzedawców o
przeniesienie jednej z godzin na Mary. Nie wiedziała, czy może w ten sposób dysponować
zakupem, okazało się jednak, że tak. Przez godzinę (chociaż z rezerw Amelii zniknęły dwie)
chodziły po mieście, przyglądając się jego totalnemu bezruchowi. Na początku Mary sądziła,
że śni, szybko jednak przekonała się, że to prawda.
- Wiesz... - powiedziała niewinnie, co znaczyło, że w jej głowie kłębią się jakieś
szalone pomysły. - Tak sobie pomyślałam, że mogłybyśmy odwiedzić Ann Sanders.
- To na nic - odparła Amelia nie rozumiejąc jeszcze zamysłu. - Ona nie wpuszcza
nikogo do domu. Poza tym i tak jest zatrzymana... - urwała nagle, bo dotarło do niej, o co tak
naprawdę chodzi. - Chcesz zobaczyć, jak mieszka?
Mary pokiwała głową.
- Ale pewnie będzie miała zamknięte...
- Ponoć, odkąd zaczęła na nowo pić, nie zamyka drzwi. Kiedyś był tam listonosz, pan
Lumers. Nacisnął klamkę i wszedł do środka, tylko że ta jędza od razu wybiegła i go
przegoniła. Ale teraz nie będzie mogła tego zrobić.
W głowie Amelii Johnson otworzyły się nowe niewyobrażalne wręcz pokłady plotek.
Zamrugało światełko, a ona wyobraziła sobie, jak to będzie wspaniale opowiadać o czymś,
czego nikt inny nie widział. Zupełnie jak opowieść o zaginionym mieście w dżungli, które
jako jedyna odnalazła i którego nikt już więcej nie ujrzy. Oczyma duszy już widziała siebie,
jak podnosi głos w odpowiednim momencie, żeby dodać akcji dramaturgii. „I wtedy
zobaczyłam...”
- No to chodźmy.
Skierowały się do stojącego na rogu ulicy domu. Na wszelki wypadek Amelia wybrała
jeszcze po godzinie dla siebie i Mary.
***
Miejscowy bogacz, pan Arnold Fickelton, który umierał na raka w swojej rezydencji z
białego marmuru nagle zaczął cudownie zdrowieć. Przez miesiące męczono go na tysiące
możliwych sposobów - od operacji i chemioterapii po akupunkturę i wywary z huby. Nic nie
pomagało, chociaż mógł zapłacić za każdą kurację i każdego lekarza na Ziemi, nie było takiej
siły, która mogłaby mu pomóc. W pewnym sensie pogodził się już ze śmiercią, chociaż tak
bardzo lubił życie („Cóż, w takim luksusie każdy by je lubił.” - mawiał po cichu). Na dodatek
był za młody, żeby odchodzić, ledwo skończył pięćdziesiąt trzy lata. Ale kosiarz widocznie
uznał, że będzie potrzebny na tamtym świecie.
Aż nagle, w połowie lipca, jego stan zaczął się poprawiać. Lekarze nie mogli w to
uwierzyć, ale fakt był faktem. Choroba nie zniknęła od razu, niemniej jej objawy ustępowały
powoli. Tkanka rakowa zmniejszała się, co było zdumiewające. Przerzuty cofały się w takiej
kolejności, jak wcześniej powstawały. Lekarze zachodzili w głowę, co się dzieje, ale nie
ulegało wątpliwości, że śmierć odsunęła się od Arnolda Fickeltona. Najłatwiej było to poznać
po młodej żonie i synu z pierwszego małżeństwa, którzy natychmiast posmutnieli.
Nikt nie rozumiał, co się stało. Nikt spoza miasteczka. Na targu działy się dziwne i
niespotykane rzeczy - sprzedawcy pousuwali swoje kramy, bo nie było chętnych na ich
cudeńka z różnych stron świata. Na całym targu stali jedynie mężczyźni w prochowcach i
kapeluszach na głowie. A nad halą pojawił się tajemniczy szyld:
SPRZEDAŻ CZASU PROWADZIMY NON STOP
KURS OBECNY:
PAKIET DZIESIĘCIOGODZINNY ZA 4 FUNTY.
DO KAŻDYCH STU GODZIN
PIĘĆ DODATKOWYCH GRATIS!
O GODZINY WSTECZNE I PAKIETY ROCZNE
PROSIMY PYTAĆ PRZY STOISKU
Wewnątrz tłoczyła się niewyobrażalna kolejka wylewająca się aż na ulicę.
Ale wokół hali wiało pustką. Nikt nie jeździł samochodami ani autobusami. Ludzie
opuścili domy i stały one teraz puste, jak tuż po tym, kiedy je wybudowano. Nikt nie
spacerował, ulice były wyludnione. Z jednym wyjątkiem. Tak jak w każde wakacje dzieciaki
grały w piłkę, jeździły na rowerach i ganiały się w kółko jak szalone. Całe to zamieszanie
mało je interesowało.
Banki zaś, a właściwie jedyny bank w miasteczku pewnego dnia przeżył prawdziwe
oblężenie. Niestety ludzie zamiast wpłacać, wypłacali wszystko, co mieli. Rezerwy skończyły
się zbyt szybko, żeby się udało zadowolić wszystkich klientów, wskutek czego wybuchły
zamieszki, poturbowano kilku pracowników i nawet policja nie umiała uspokoić tłumu.
Dyrektor musiał ściągnąć pieniądze z innych oddziałów. Następnego dnia bank już nie
działał, bo pracownicy także dołączyli do tłumu, nie troszcząc się o konsekwencje.
Miasteczko nawiedził obłęd w postaci mężczyzn w prochowcach.
***
Pani Amelia Johnson stała na głównej ulicy i przypatrywała się temu, co się dzieje. A
działo się wiele i ciekawie, nawet bardzo ciekawie. Teraz jednak żałowała, że powiedziała o
sprawie Mary Pickelton. To był wielki błąd. Amelia zupełnie zapomniała, że tylko jedna
osoba ma jeszcze dłuższy język i jest nią właśnie jej przyjaciółka.
W ciągu dwóch tygodni wiedzieli wszyscy.
Mary okazała się bardzo sprytna. Najpierw poszła do pana Fickeltona i powiedziała
mu, że zna lekarstwo na jego chorobę i że powie mu, co to takiego, w zamian za sto tysięcy
funtów. Fickelton początkowo sądził, że kpi albo chce go naciągnąć, Mary miała jednak
zakupiony pakiet dziesięciogodzinny i zaprezentowała mu, jak on działa. Zgodził się bez
oporów, a nawet podwoił jej sumę, w zamian za co miała mu wskazać, gdzie sprzedaje się
czas.
Za uzyskane w ten sposób pieniądze Mary kupiła sobie dwieście dwadzieścia lat
wstecznych i dwadzieścia lat zwykłych, do wykorzystania według własnego uznania. Teraz
miała siedemdziesiąt trzy lata i zaczynała się cofać. Jak powiedziała Amelii, cofnie się do
osiemnastego roku życia, nie dawniej, potem pożyje do trzydziestki i znowu wróci do
młodości. W zasadzie będzie więc młoda przez jakieś sto siedemdziesiąt lat.
Amelię ścisnęło w dołku. Była to zazdrość, a tak wielką czuła po raz ostatni wiele lat
temu, kiedy bogata paniusia, niejaka Ronda Shepard, odbiła jej chłopaka.
Jak by tego było mało, Mary rozgadała ich tajemnicę, komu się tylko dało. Teraz
ciężko było dostać się do hali, nie mówiąc o sprzedawcy. Miała go tylko dla siebie i gdyby
zachowała dyskrecję, pewnie nikt nigdy by się nie dowiedział.
Była więc przede wszystkim zła na siebie.
Podeszła do drzwi prowadzących do hali. Przed kłębiącym się tłumem dostrzegła
sąsiada, pana Boltona. Dobijał do osiemdziesiątki, ale niespecjalnie starał się dostać do
środka. Jedynie przypatrywał się pozostałym.
- Po ile teraz pakiet? - zapytała Amelia, bo ceny zmieniały się cały czas, a te
sukinsyny mimo takiego ruchu zamiast je obniżać, stale podnosili. To, że nie było jej stać
choćby na kilkadziesiąt lat wstecznych, odbierała jako kolejną wielką niesprawiedliwość
świata.
- Och, doprawdy, pyta pani niewłaściwą osobę. Nie mam pojęcia. Przyszedłem tylko
zobaczyć coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem i pewnie już nie zobaczę.
- Co takiego?
- Gromadę szaleńców. Ostatni raz widziałem taki tłok, jak lądowaliśmy na plażach w
Normandii.
- Nie chce pan sobie kupić chociaż małego pakieciku? Nie ma pan za co... -
westchnęła, łącząc się w niewidzialnym oburzeniu z sąsiadem. - Uważam, że powinni
wprowadzić zniżki dla emerytów.
- Nie chciałbym, nawet gdyby rozdawali czas za darmo. Zna pani takie przysłowie?
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Co się kończy... Życie też musi się kiedyś skończyć.
A to moje było całkiem niezłe. Poza tym nie chciałbym przeżyć swoich dzieci i wnuków. Bez
nich życie nie miałoby sensu. Jak to by wyglądało? Dziadek miałby dwadzieścia lat, a oni po
pięćdziesiąt? Zamiast kupować jakieś tam lata, wolę zostawić im pieniądze, które uzbierałem.
Pomyśli pani, że nie cenię czasu, ale ja nie kupuję go właśnie dlatego, że go cenię. Gdybym
miał go w nadmiarze, zacząłbym nim szastać. A liczy się każda sekunda, byle była dobrze
wykorzystana.
Amelia kompletnie go nie zrozumiała, chociaż to, co mówił, wydawało się mądre. Ale
ludzie często plotą największe brednie ubierając je w pięknie brzmiące słówka. Oj, wielu już
takich poznała.
- Może zobaczę, jakie są teraz ceny - odparła i pożegnała się z sąsiadem.
Najwyraźniej jemu także coś się stało z głową od tej starości.
Nagle do jej uszu dobiegł krzyk.
- Mówią, że mają jeszcze tylko kilka pakietów!
Wszyscy rzucili się przed siebie, depcząc się nawzajem. Amelia Johnson znalazła się
wśród zadeptanych.
***
Kiedy się ocknęła w szpitalu w Southampton (ten w miasteczku został zamknięty),
wciąż dowożono kolejnych rannych. Niektórzy jęczeli albo majaczyli przez sen, chociaż
żaden nie mówił o bólu.
- ...Wyprzedali wszystko - mówili jedni.
- ...Już nic nie zostało - powtarzali za nimi inni.
- ...Nic nie zostało... wybrałem pieniądze i nic nie zostało...
- ...Przecież płaciliśmy, ile chcieli...
- ...Dałbym więcej...
- ...Może dowiozą...
Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że nie ma zielonego pojęcia, kim byli goście w
prochowcach. Nie tylko ona. Nikt tego nie wiedział. Każdego interesował produkt, nie
sprzedawca.
I nie kupiła nawet jednego pakietu wstecznego, chociaż to ona ich odkryła.
W smutku i goryczy postanowiła zemdleć.
***
Kiedy wróciła do domu, Mary przeżywała właśnie drugą młodość. A właściwie cofała
się do niej, bo zanim osiągnie zamierzoną osiemnastkę, minie jeszcze wiele lat.
Podlewała kwiatki w ogródku i zaczęła szczebiotać, kiedy tylko zobaczyła Amelię.
- Podobno czas się im skończył - powitała ją na progu domu. - Wiesz, jakie ceny
narzucili na koniec? Za jeden wsteczny dziesięcioletni pakiet kazali sobie płacić sto tysięcy
funtów. Ludzie byli oburzeni. Mało kogo było stać, no ale pokupowali. A ty, kochanie,
kupiłaś sobie coś?
Amelii nie chciało się mówić: „Nie, nie kupiłam sobie, ty suko!” Pokiwała tylko
głową.
- Oj, jaka szkoda.
Coś ją jednak tknęło. Zgryźliwa uwaga.
- Pamiętaj Mary, że to nie daje ci nieśmiertelności. A przez tak długi okres czasu może
ci się przydarzyć wypadek. Ludzie młodzi też umierają.
Otworzyła drzwi, kątem oka rejestrując zdziwioną minę przyjaciółki. Sprawiło jej to
wielką satysfakcję.
W domu panował miły chłodek. Nad kominkiem, zbudowanym dawno temu przez jej
męża, stało zdjęcie rodzinne - ona, Artur, dzieci i wnuki. Artura nie było już od siedmiu lat,
ale z całą resztą spotykała się regularnie co święta. Pomyślała o starej pannie, Mary Pickelton,
a potem o sobie, rodzinie i tym, co powiedział jej pan Bolton. Jak to było? Liczy się każda
sekunda, byle była dobrze wykorzystana. Nie można marnować czasu. Amelia uznała, że to
bardzo rozważne stwierdzenie.
Artur tak dobrze wyszedł na tym zdjęciu. Stał dumnie w mundurze, chociaż już wtedy
niezbyt na niego pasował. Trochę mu się wylewało zza paska. Ale i tak wyglądał dostojnie
niczym jakiś hrabia. Amelii zrobiło się smutno, kiedy sobie pomyślała o tym, że on nie żyje.
Czy chciałaby przeżyć jeszcze jedno życie bez niego? Z kimś innym? Trudno było jej to sobie
wyobrazić.
No cóż, Mary do nikogo nie była przywiązana. Dostała druga szansę. A ona...
Uśmiechnęła się na myśl o tym, że cieszy się, iż nie kupiła dużego pakietu. Poza tym
miała jeszcze pięć godzin do wykorzystania. Może kiedyś zachce się jej pośmiać ze
skamieniałych w najdziwniejszych pozach ludzi.
***
Jean Le Blanc zauważył tego niezwykle ubranego mężczyznę już wcześniej, nie miał
jednak odwagi podejść i zapytać, co tutaj robi. Intrygował go jego wygląd - ten prochowiec i
kapelusz w środku lata. Mimo to mężczyzna nie wyglądał na szaleńca. Stał pośrodku placu
targowego, pomiędzy budką z warzywami, a kramem cukiernika. Jean wziął głęboki oddech i
zebrał się na odwagę, żeby podejść i zapytać. Właściwie nie rozumiał, dlaczego tak bardzo
chce zapytać, co tamten sprzedaje.
Może był to przemytnik ze wschodu, który po kryjomu handlował złotymi zegarkami?
Jean uznał, że czymś takim sprawiłby sobie niezły prezent urodzinowy. Za pięć dni
kończył czterdzieści osiem lat.
Może na złotym zegarku czas będzie upływał wolniej?