11809
Szczegóły |
Tytuł |
11809 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11809 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11809 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11809 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jan Gerhard
Łuny w Bieszczadach
Losy ludzkie są kręte jak drogi i ścieżki w Bieszczadach, zawsze jednak los człowieka
zależy od drugiego człowieka.
ZAMIAST WSTĘPU
Nocą krótkofalowe radiostacje działają w górach gorzej niż w dzień. Łączność daje się
należycie utrzymać tylko między szczytami. W dolinach jest kiepska. Przeszkodę stanowi
jonizacyjne działanie atmosfery i stała ekranizacja fałd terenowych. Wiedzą o tym wszyscy
radiotelegrafiści i od zmroku do świtu rezygnują z posługiwania się mikrofonem. Przechodzą
na klucz, jakkolwiek i to nie jest łatwe.
Pewnej zimowej nocy 1945 roku obaj dyżurni radiotelegrafiści dowództwa odcinka
Wojsk Ochrony Pogranicza drzemali jak zwykle. Nie spodziewali się żadnych komunikatów
od placówek rozmieszczonych wzdłuż niedawno przywróconej granicy RP. W nocy nigdy nie
było komunikatów. Co najwyżej, od czasu do czasu jakiś znudzony kolega pytał kluczem
o godzinę, czyniąc to po prostu dla wprawy. Z góry, od wyższego dowództwa, nocą rozkazy
też nie nadchodziły. W Krakowie i jeszcze wyżej - w Warszawie - spano o tej porze i nie
dręczono podwładnych. Tak przynajmniej uważali wszyscy w niedawno utworzonym
dowództwie odcinka WOP.
Ta noc była w miasteczku jasna i cicha. Mróz srebrzył chodniki i dachy domów.
Księżyc otoczony mglistą aureolą zapowiadał rychły śnieg. Ulice były puste. Wartownik
przed budynkiem dowództwa przytupywał dla rozgrzewki. Był to jedyny odgłos życia w tej
ciszy.
Około pierwszej oficer dyżurny - porucznik Siemiatycki - obchodził posterunki.
Rzucił kilka cierpkich uwag pod adresem wartownika, który tkwiąc na posterunku przy
składzie materiałów pędnych nie dość szybko schował w rękaw tlącego się papierosa.
Porucznik obiecał mu solennie, iż oberwie za to wykroczenie, ale wiedział, że i tak nic z tego
nie będzie. Żołnierze przyjechali tu wprost z frontu, kpili z przepisów służby garnizonowej
i nie potrafili się im podporządkować. Karanie nic nie pomagało. Klnąc pod nosem, wszedł do
budynku dowództwa.
- Taśma leci. Dlaczego nie odbieracie? - szarpnął za ramię radiotelegrafistę kaprala
Hermana.
Stary aparat Morse’a istotnie stukał na stole. Pasek papieru spływał powoli na
podłogę. Skręcał się w nieforemny splot pod stołem. Herman przetarł oczy. Stłumił
ziewnięcie, przepędzając niechętnie sen. Ze złości dał sójkę w bok swemu pomocnikowi,
starszemu strzelcowi Kwapińskiemu.
- Już odbieramy...
Przygładził włosy i zaczął odczytywać wybite na papierze kreski i kropki.
- To Krosno - mruknął. - Co? - zdziwił się nagle. - Każą natychmiast przejść na odbiór
radiowy. Są niepokojące wiadomości z granicy. Zniekształcone. Pytają, co my stamtąd mamy,
obywatelu poruczniku...
Herman otrząsnął się całkowicie ze snu. Patrzył uważnie w twarz przełożonego.
Kwapiński, nie czekając rozkazu, założył słuchawki radiostacji. Kluczem wywoływał
placówki graniczne.
- Bandy... - powiedział w zamyśleniu porucznik Siemiatycki. - Pewnie bandy... -
Zapalił papierosa i wpił się wzrokiem w obu radiotelegrafistów. W pokoju zapanowała
kompletna cisza, wypunktowana tylko miarowym stukaniem klucza radiostacji
i niecierpliwego aparatu Morse’a.
Placówka w Smolniku odezwała się dopiero około drugiej w nocy. Treść depeszy,
odczytanej przez radiotelegrafistę dowództwa odcinka Wojsk Ochrony Pogranicza kaprala
Jana Hermana porucznikowi tegoż dowództwa, brzmiała mniej więcej tak:
Od dwóch godzin jesteśmy pod ostrzałem. Bandyci... stop. Moździerze, rusznice
ppanc... stop. Dziury w budynku... stop. Zapaliło... spodziewamy... jeżeli zaatakują... stop.
Poleciłem... zabici... stop. Prosimy...
W tym miejscu i tak kiepska łączność z placówką w Smolniku została przerwana.
Radiostacja dowództwa wywoływała ją tej nocy już bezskutecznie.
Placówki w Mokrem, Kulasznem, Szczawnem i Rzepedzi milczały. Dopiero po jakimś
czasie udało się nawiązać łączność z Komańczą.
Atak bandytów - donosił tamtejszy radiotelegrafista - znaczna przewaga
nieprzyjaciela... stop. Proszę o pomoc... stop.
Zaalarmowany i wyrwany ze snu dowódca odcinka kazał się połączyć z Krakowem.
Telefon jednak nie działał. Linia była uszkodzona. Umilkł także telegraf z Krosna.
- Bandyci musieli przeciąć druty - skonstatował szef sztabu dowództwa i polecił
dwóm radiostacjom nawiązanie łączności z Krakowem i Warszawą.
Udało się to z dużym trudem. W każdym razie około trzeciej nad ranem wyższe
dowództwa Wojsk Ochrony Pogranicza wiedziały już, że na odcinku bieszczadzkim
wydarzyły się niedobre rzeczy. Nikt nie znał jednak szczegółów. Niewiele wniosły w tę
sprawę niemal całkiem zniekształcone meldunki placówek granicznych w Wetlinie i Woli
Michowej. Te również były zaatakowane. Dowódca z Woli Michowej podawał, że widzi dużą
łunę na niebie. Był to ostatni meldunek uzyskany od placówek granicznych tego odcinka
WOP.
O czwartej nad ranem wystartowały z Krakowa dwa samoloty rozpoznawcze. Nic
więcej nie można było zrobić poza wysłaniem w kierunku zaatakowanych placówek
alarmowej kompanii WOP i plutonu z Krosna. Oddziały te załadowały się na stare ZIS-y,
mające cały wojenny szlak bojowy za sobą. Wysłużone ciężarówki ruszyły drogami na Lesko
- Baligród.
Samoloty wykonały swoją misję sprawnie. Przeleciały wzdłuż linii kolejowej Mokre -
Nowy Łuków i nad Sanem. Nic więcej nie musiały badać. Wylądowały na lotnisku pod
Krosnem, które tymczasem po naprawieniu linii przewodowych przywróciło łączność
z dowództwem odcinka. Lotnicy widzieli pożary. Na całej trasie przelotu - pożary. Płonęły
placówki w Mokrem, Kulasznim, Szczawnem, Rzepedzi, Komańczy, Osławicy, Nowym
Łupkowio, Woli Michowej, Maniowie, Kalnicy, Wetlinie i Smolniku. W kilku miejscach
lotnikom wydawało się, że widzą ślady walki. Na sygnały rozpoznawcze dawane umownymi
rakietami zielonymi żadna z placówek nie odpowiadała. Bandyci ostrzelali ich w dwóch
miejscach. Jeden z samolotów miał nawet w skrzydłach kilka otworów po pociskach.
Dowódca odcinka WOP - podpułkownik Karol Kowalewski - człowiek nerwowego
usposobienia, grzmocił w całkowitej bezsilności pięścią w stół. Gniew wyładował na
poruczniku Siemiatyckim za to, że go zbyt późno zaalarmował. Uwagi porucznika, że, „i tak
nie byłoby sił, aby placówkom pomóc”, nie przyjął do wiadomości. Szef sztabu wpatrywał się
milcząco w mapę. Radiotelegrafiści wciąż bezskutecznie wywoływali kryptonimy placówek.
Dzień wstawał pochmurny i brzuchate chmury sunęły nisko nad ziemią. W dzień łączność
krótkofalowych radiostacji nawet w terenie górskim się poprawia. Tym razem jednak nie było
żadnej łączności. I wszyscy zdawali sobie sprawę, że tej nocy dwanaście placówek WOP
w trójkącie granicznym o wierzchołkach Komańcza - Ustianowa - Sianki przestało istnieć.
O tym, co się stało z obsadą tych placówek, nikt nie miał na razie najmniejszego pojęcia.
W każdej znajdowało się ośmiu - dwunastu żołnierzy z oficerem lub podoficerem na czele;
razem stu dwudziestu kilku ludzi. Wysłane ze spóźnioną odsieczą samochody brnęły gdzieś
w tak zwanym terenie, często naprawiając defekty w silnikach i nawalające dętki.
Było rzeczą oczywistą, że ich pomoc jest więcej niż iluzoryczna.
- Trzeba by podjąć jakąś decyzję - poradził około południa szef sztabu.
Dowódca ofuknął go gniewnie. Sam już o tym myślał od kilku godzin. Nie zdążył
teraz odpowiedzieć podwładnemu, bo właśnie wezwała go Warszawa. Zbladł i podszedł do
telefonu, poprawiając pas po drodze.
Mówił Generał. Swoim z lekka nosowym głosem zapytał najpierw dowódcę, czy ma
jakieś nowe wiadomości o tym, co się zdarzyło tej nocy. Negatywną odpowiedź pozostawił
bez uwag i kazał podpułkownikowi zameldować się w Warszawie w ciągu najbliższej doby.
Na tym rozmowa się skończyła. Pełen najgorszych przeczuć zasiadł dowódca odcinka WOP
przy stole obok radiostacji i wpatrzył się w skalę fal. W myślach zaczął układać swój raport.
Pierwsza wiadomość od kompanii alarmowej nadeszła przed zmrokiem. Dowódca
kompanii kapitan Wieczorek dotarł do Komańczy. Z pięciu placówek, jakie minął po drodze,
zostały tylko dopalające się zgliszcza. Wszędzie widział na wpół zwęglone trupy ludzi
z obsady. Zabrał trzech żołnierzy z placówki w Mokrem. Ocaleli, bo w chwili natarcia
bandytów znajdowali się na patrolu. Znalazł też ciężko rannego strzelca Karasińskiego
z placówki w Komańczy. Bandyci wzięli go do niewoli, potwornie okaleczyli i pozostawili na
miejscu. Rannym zaopiekowała się rodzina Kuźminów z Komańczy. Kapitan mówił:
„potwornie okaleczony”, ale nie wyjaśniał jak. Rannego, który jest przytomny, opatrzył lekarz
kompanii. Karasiński twierdzi, że w chwili ataku na placówkę stał na posterunku przed
budynkiem. Został ogłuszony jakimś „tępym narzędziem”. Kiedy odzyskał przytomność,
stwierdził, że leży dokładnie skrępowany sznurami i jest pod strażą.
Słyszał gęstą strzelaninę. Odróżniał ogień karabinów maszynowych i moździerzy.
Trwało to kilka godzin; ile dokładnie - Karasiński nie potrafi powiedzieć. Widział pożar
i zdawał sobie sprawę, że płonie budynek placówki. Utrzymuje, że bandytów było bardzo
dużo - stu, może nawet więcej. Skonstatował to, gdy już ucichła strzelanina, kiedy napastnicy
zbierali się na polanie. Potem oślepiono go światłem kilku latarek elektrycznych, gdzieś
przeniesiono i tam okaleczono. Wtedy Karasiński znów stracił z bólu przytomność. Jak
znalazł się w domu Kuźmina, oczywiście nie wie.
Było to wszystko, co mógł zameldować kapitan Wieczorek, dowódca kompanii
alarmowej WOP.
Krosno otrzymało w tym samym mniej więcej czasie podobne wiadomości od
wysłanego „w teren” plutonu. Placówki, do których pluton dojechał, położone bardziej na
południowy wschód, nie istniały. Zostały ubiegłej nocy spalone. Ich obsada była
wymordowana. Dowódca plutonu donosił o zwęglonych trupach, nigdzie nie znalazł żywej
duszy.
Teraz dowódca odcinka WOP mógł skonkretyzować swój raport. Nadał do
przełożonych w Krakowie (obowiązywała droga służbowa i dowódca nie mógł się
bezpośrednio łączyć z Warszawą) dość chaotyczną depeszę, będącą właściwie mieszaniną
meldunku służbowego i interpretacji wydarzeń, w celu zmniejszenia własnej
odpowiedzialności. Z depeszy wynikało, że grasujące w tym rejonie od zakończenia działań
wojennych bandy tak zwanej Ukraińskiej Powstańczej Armii - UPA - dokonały zapewne
krytycznej nocy koncentracji, po czym w dużych grupach zaatakowały przeważającymi siłami
dwanaście placówek Wojsk Ochrony Pogranicza. Placówkom z braku odpowiednich
odwodów ruchomych oraz środków transportowych nie można było przyjść z należytą
pomocą.
Znajdujące się w tym terenie, oprócz jednostek WOP, małe garnizony wojskowe
dywizji pułkownika Sierpińskiego były zdekompletowane. Z ich składu osobowego
stworzono niedawno oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza. Musiały w tym celu
odkomenderować sporo żołnierzy. Żadnych uzupełnień nie otrzymały. Podobnie jak WOP
miały mało środków transportowych. Zresztą pełniły ochronę szeregu ważnych punktów
i linii kolejowych. Nie były zdolne do poważniejszych działań. W tej sytuacji placówki uległy
przewadze nieprzyjaciela. Zostały zlikwidowane. Następowało wyliczenie przypuszczalnych
strat i tłumaczenie, że w warunkach działalności band trzeba by zastosować inną metodę
strzeżenia granic niż tę, która polega na rozmieszczeniu nieruchomych placówek, całkowicie
izolowanych w górzystym terenie i niezdolnych do skutecznej obrony ze względu na nikłą
liczebność załóg. W nieco gderliwym tonie dowódca odcinka WOP „pozwalał sobie”
przypomnieć, że wysyłał na ten temat różne propozycje...
Depeszę przeczytano uważnie w Krakowie i Warszawie. Generał podkreślił
czerwonym ołówkiem zdanie o konieczności zastosowania nowych metod. Myślał już o tym
od pewnego czasu, ale nie wszystko, o czym myślał, mógł od razu wcielać w życie.
W wyższym dowództwie krakowskim i w jeszcze wyższym w Warszawie przyjęto
wiadomość o tym, co się stało w Bieszczadach, o wiele spokojniej od dowódcy odcinka
WOP. Podpułkownik Kowalewski - jak każdy dowódca - widział przede wszystkim swój
teren działania i przejmował się głównie tym, co się na jego odcinku działo. W Krakowie
widziano już sprawy szerzej, w Warszawie - jeszcze szerzej. Ludzie ginęli wtedy codziennie.
Ginęli pojedynczo i grupami. Wojskowi i cywile. Strzały huczały w dzień i w nocy, w lasach,
w górach, na drogach i liniach komunikacyjnych. Szczególnie trudna sytuacja była
w województwach białostockim, lubelskim i rzeszowskim. Bandy NSZ, WIN, UPA i inne
działały, gdzie się tylko dało. Codziennie komunikaty donosiły o ich wyczynach mniej lub
więcej alarmujących. Komunikat odcinka WOP zwrócił jednak uwagę dowództwa:
Bieszczady i w ogóle Karpaty mogły dzięki sprzyjającym warunkom terenowym stać się
rezerwuarem i ważną bazą wypadową bandytów. Należało się temu przeciwstawić. Tak też
postanowiono.
1
Ciszewski szedł Marszałkowską w kierunku placu Zbawiciela. Ulica była ciemna,
przy słabym świetle rzadko rozstawionych latarń groźnie majaczyły ruiny domów. Ostry
wiatr zacinał deszczem i rozwiewał poły sfatygowanego płaszcza. Z okutego daszka czapki
woda nieprzyjemnie spływała na skronie. Na rogu Hożej kilku mężczyzn z ożywieniem
rozmawiało z prostytutkami. Stojący we wnęce bramy milicjant zasalutował Ciszewskiemu,
który niechętnie odpowiedział na ukłon. Wbrew regulaminowi trzymał ręce w kieszeniach
płaszcza i nie chciało mu się ich stamtąd wyciągać.
Ulica, mimo panujących ciemności i deszczu, pełna była ludzi. Warszawiacy nie mieli
zamiaru opuszczać ruin swego miasta. Wręcz przeciwnie - wygnani przeszło rok temu przez
Niemców, teraz tłumnie wracali.
Migotały ręczne latarki przechodniów. Parokrotnie Ciszewskiego oślepił snop światła.
Klął wtedy pod nosem i mrużył oczy. Raz po raz wydłużał krok, omijając liczne kałuże.
Potknął się o wystający krawężnik, ale nie zwrócił na to uwagi. Świat wydawał mu się dziś
przeklęcie szary nie tylko z powodu pogody. „Nie ma nic pewnego; może sobie człowiek
planować, co chce, a wszystko zmienia się niezależnie od niego w mgnieniu oka” - powtarzał
w duchu wstęp do rozmowy z Barbarą. Układał tę rozmowę od rana, ściśle - od jedenastej,
kiedy się dowiedział od komendanta Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie, że na
mocy wyższego rozkazu ma przerwać przygotowania do kursu i najdalej jutro wyjechać do
Sanoka. „Coś się tam popsuło z bandami - powiedział komendant. - Ściągają uzupełnienia,
macie też dołączyć.” „Zależało mi na kursie, poza tym chciałem się ożenić” - próbował
oponować Ciszewski, ale komendant wzruszył ramionami. „To są wasze prywatne sprawy -
mruknął. - Na kurs kiedyś wrócicie, a ożenek też nie ucieknie: zresztą rozkaz jest całkiem
wyraźny.”
Ciszewski spiesznie pożegnał się z kolegami, bezładnie spakował manatki i odebrał
rozkaz wyjazdu. Wszystkie te czynności były mu obojętne. Jedna myśl kołatała pod czaszką:
„wyjazd!” Nie chodziło wcale o ten kurs w Centrum. Gwizdał na kurs. Mógł go skończyć
albo nie, podobnie jak wcale nie musiał być w wojsku. Ongiś - zdawało się, że wieki od tego
czasu upłynęły - zaczął malować. Nieźle zapowiadał się jako malarz. Tak przynajmniej
twierdzili ludzie, którzy się na tym znali. Wojna pomieszała wszystko. Miotała Ciszewskim
jak milionami innych jemu podobnych. Zastała go w Paryżu, kiedy usiłował szkicować
wąskie uliczki Montmartre’u, tyle razy i przez tak wiele pokoleń artystów uwieczniane. Na
front pomaszerował niechętnie, raczej z obowiązku, który dyktowała wychowawcza tradycja
jego generacji, niż z głębokiego przekonania. Na linii Maginota odłamek granatu
przygwoździł go do ziemi i kosztował kilka miesięcy niewoli niemieckiej. Uciekł z tej
niewoli dzięki inicjatywie jednego ze współtowarzyszy jenieckich, kiedy transportowano ich
od szpitala do szpitala, i wśród dość zwyczajnych jak na owe czasy przygód przedostał się do
Anglii, posiedziawszy jeszcze parę miesięcy po drodze w osławionym obozie hiszpańskim
Miranda de Ebro. Wojsko znów się nim zaopiekowało. Był w Afryce, we Włoszech, lądował
we Francji i skakał z rozpiętym spadochronem pod Arnhem. Zapomniał w tym czasie
o malowaniu. Wojna niosła go na swoich rozhukanych falach i jeżeli nie roztrzaskała w tak
zwany drobny mak - był to tylko przypadek. Taki sam przypadek, jakiemu spora część
uczestników tej niezwykłej imprezy międzynarodowej zawdzięczała życie, mimo że nauka,
technika oraz cała wszechludzka pomysłowość uczyniły, co tylko się dało, aby ich tego życia
pozbawić.
Barbarę poznał Ciszewski w Paryżu. Przyjechała tam z wycieczką w sierpniu 1939
roku. Nagroda za pomyślnie zdaną maturę. Paryż, Montmartre, gorące lato, młody, dobrze
zapowiadający się plastyk i dziewczyna, patrząca na świat swoimi szeroko rozwartymi
brązowymi oczami, w których po tysiąc razy dziennie rozpalał się ogień podziwu. Nigdy tego
nie potrafił zapomnieć. Pocałował ją pierwszy raz obok Ogrodu Luksemburskiego na
bulwarze zalanym słońcem, w godzinie, w której żelazne sztachety okalające trawniki rzucają
długi, równy cień. Jadący trotuarem w małym wózku beznogi inwalida uśmiechnął się do
młodej pary. Szli mocno przytuleni do siebie i właściwie przetrwali wśród takich uścisków
cały czas jej pobytu w Paryżu. Pod koniec sierpnia Barbara wyjechała do Warszawy.
Ciszewski żegnał się z nią na Gare de l’Est. Pamiętał, że było to w sobotę 26 sierpnia.
Barbara dostała depeszę od rodziców, że ma natychmiast wracać. W Polsce spodziewano się
wybuchu wojny. Młoda para śmiała się z tego. Umówili się na Boże Narodzenie
w Warszawie. Postanowili się jak najprędzej pobrać. Decyzja - jak zwykle w ich wieku -
nieodwołalna. Dworzec kipiał od ruchu. Nawoływania podróżnych i obsługi kolejowej,
gwizdki i syk pary lokomotyw. Oni jednak słyszeli i widzieli tylko siebie.
- Przyjedź koniecznie na Boże Narodzenie - powiedziała Barbara. - Długie rozstania
nie sprzyjają miłości - dodała z uśmiechem.
- Przyjadę na pewno i już zostanę z tobą...
W niespełna tydzień później wybuchła wojna.
Przez kilka miesięcy Ciszewski wciąż myślał o jasnowłosej, brązowookiej
dziewczynie. Jak wielu innych sądził, że wojna skończy się do Bożego Narodzenia, a on
będzie mógł dotrzymać danej Barbarze obietnicy. Wojna jednak nie sprzyjała prywatnej
punktualności. Z biegiem czasu Ciszewski-żołnierz musiał się zająć wieloma sprawami, nader
odległymi od Barbary. Myślał o niej coraz rzadziej, ale że miał malarską pamięć, na zawsze
pozostały mu obrazy tych letnich dni trzydziestego dziewiątego roku z tkwiącą w ich centrum
dziewczęcą postacią o roześmianych ustach, które tak żarliwie potrafiły oddawać pocałunki.
Na szlakach wojny nie było trwałych miłości. Wierność Ciszewskiego i stałość
w stosunku do Barbary nie ucierpiały od przygodnych męskich wyczynów - jednonocnych,
czy nie porównanie krótszych podbojów kobiet z kantyn wojskowych, domów publicznych,
służb pomocniczych i tym podobnych instytucji, ułatwiających żołnierzom rozwiązanie
problemów seksualnych. Natychmiast po zakończeniu działań wojennych młody człowiek
napisał do dziewczyny krótki wstępny list. Krótki, bo prawdę mówiąc nie spodziewał się
wcale, że ją odnajdzie. Doznał prawdziwego wstrząsu, kiedy nadeszła odpowiedź. Barbara
była w Warszawie. Wróciła do stolicy z pierwszą powrotną falą mieszkańców miasta. Nie
pisała o swoich przeżyciach. Stwierdziła na zakończenie, że „skoro, Jureczku, spóźnił się na
Boże Narodzenie 1939 roku, możesz jeszcze zdążyć na to samo święto w 1945”.
Ciszewski znalazł się w kraju z początkiem listopada. Nie chciano go wcześniej
zwolnić z jednostki, której dowódca twierdził, że porucznik (w tym stopniu Ciszewski
zakończył wojnę) jest kiepskim wariatem, skoro chce jechać do komunistów i on - major -
musi mu dać, choćby przymusowo, czas do namysłu przed zrobieniem tego kroku. Ciszewski
jednak nie zmieniał decyzji, która okazała się zaraźliwa, bo kilku innych jeszcze oficerów
i sporo szeregowych złożyło podobne raporty. Major zląkł się tego wywrotowego wpływu
i odesłał Ciszewskiego, nie podając mu na znak pogardy ręki.
Wbrew swoim nadziejom Jerzy nie został z wojska zwolniony. Zbyt wielu oficerów
zginęło na froncie, a nowych jeszcze nie wyszkolono. Potrzebowano tych, którzy ocaleli.
Ciszewski pozostał w mundurze, na którego patkach pojawiła się trzecia gwiazdka.
Malowanie musiało jeszcze poczekać.
Najważniejsze było odzyskanie Barbary.
Od dwóch tygodni spotykali się regularnie wieczorami. Barbara kończyła studia.
Mieszkała z koleżanką. Dziewczyna niewiele się zmieniła. Jej rysy stały się trochę surowsze,
ale brązowe oczy śmiały się jak wtedy w Paryżu, włosy opadały tym samym ciężkim węzłem
na kark, a twarz umiała przybierać ten sam, co wówczas, wyraz skupienia, kiedy Ciszewski
o czymś opowiadał.
Byli oboje całkiem sami. Matka Ciszewskiego umarła jeszcze, gdy był dzieckiem,
ojca pochłonęło powstanie. Samotność, śmierć najbliższych i żałobny smutek pierwszej
powojennej jesieni zbliżyły ich jak ongiś Paryż. Ciszewski nie pytał o przeżycia Barbary
w latach ich rozłąki, sam nie opowiadał o swoich „przygodach” z kobietami, nie liczyły się
nie pamiętał nawet twarzy tych kobiet.
Już na trzeci dzień po jego przyjeździe zadecydowali, że się pobiorą.
Uważali ten krok za całkiem zrozumiały. Postanowienie paryskie było wiążące.
Okoliczności zdawały się sprzyjać ich planom. Ciszewski miał po kursie
rembertowskim zostać wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Piechoty i przekazywać swe
frontowe doświadczenia młodemu narybkowi oficerskiemu. Z biegiem czasu powinni go byli
z wojska zwolnić. Wtedy mógłby się wreszcie bez żadnych przeszkód zająć malowaniem.
W każdym razie nie groził mu żaden wyjazd, a tym samym nowe rozstanie z Barbarą. Tak
sądził do dnia dzisiejszego i utwierdzał w tym przekonaniu Barbarę, która niczego nie bała się
bardziej od rozłąki.
- Rozstania, szczególnie te długie, nie sprzyjają miłości - powtarzała nieodmiennie
swój paryski pogląd. - Nie chciałabym ciebie stracić, Jureczku.
Stwierdził u niej rzeczywisty lęk przed rozstaniem. Ten lęk odczuwało wówczas wielu
ludzi, którzy przeżyli okupację i pamiętali, że każde odejście może oznaczać zniknięcie na
zawsze. Barbara nie mogła się pozbyć tego wrażenia. Okupacja ugruntowała jej dawny
pogląd. Do rodziców też miała przecież wrócić za godzinę, a nie zobaczyła ich nigdy więcej.
W podobny sposób odeszło wielu jej przyjaciół i znajomych - tłumaczyła Ciszewskiemu. Bała
się zostać sama. Jerzy był najbliższym jej człowiekiem, światem odzyskanych nadziei. Tulił
ją do siebie i zapewniał, że nigdy się nie rozłączą.
Dziś szedł do niej z fatalną wiadomością. „Jak jej to powiedzieć?” - myślał z rozpaczą
i mimo woli czuł się tak winny, jakby dziewczynę świadomie okłamał.
Obok podziurawionego pociskami mrocznego kościoła Zbawiciela przeszedł na drugą
stronę Marszałkowskiej. Zwolnił kroku i zgarbił się jeszcze bardziej. Na rogu Litewskiej
zderzył się w ciemności z przechodniem. Zaklął po frontowemu i nagle otrzeźwiał. Stał przed
domem, w którym mieszkała Barbara.
Klatka schodowa była wypalona, ale mury ocalały, podobnie jak całe skrzydło dużej,
ongiś czynszowej kamienicy. Ciszewski orientował się tu po omacku i bez trudu dobrnął do
drzwi Barbary.
Słyszała jego kroki i otworzyła, zanim zdążył zapukać. Tak było codziennie. Zmrużył
oczy od światła, w którym się teraz znalazł. W tej chwili całe jego pole widzenia wypełniła
twarz Barbary. Ręce dziewczyny oplotły mu kark, na ustach miał jej ciepły oddech, czuł
zapach jej włosów. Tak witała go co wieczora. Starał się odwzajemniać taką samą
spontanicznością, ale jakoś to nie wychodziło. Był od Barbary o wiele mniej impulsywny,
wolniejszy w reakcjach i - jak sądził - bardziej zamknięty w sobie. Bolał nad tym w głębi
ducha, nie mógł jednak zmienić własnej natury.
Uwolniła go od uścisku. Zdjął czapkę i powoli rozpinał płaszcz. „Kiedy zobaczy moją
twarz, od razu się domyśli.” Wiedział, że nastroje wypisywały się zawsze wyraźnie na jego
twarzy. Nie potrafił tego nigdy przed nikim ukryć, a co dopiero przed Barbarą.
Zgadł.
- Co się stało? Dlaczego jesteś taki blady? - zapytała, kiedy witał się z jej koleżanką
Zofią, energicznym, pulchnym dwudziestopięcioletnim stworzeniem, które potrafiło
wystrzeliwać słowa z szybkością karabinu maszynowego i we wszystkich dziedzinach, poza
seksualną, miało poglądy sprzed pół wieku.
Właściwie był Barbarze wdzięczny za to pytanie. Ogromnie ułatwiło mu całą sprawę.
Rozprostował na wieszaku nie istniejące fałdy płaszcza, starannie ulokował
przemoczoną czapkę i pas z ciężką kaburą rewolweru. Ruchy jego były bardzo wolne.
Celowo nie patrzył na Barbarę, ale czuł na sobie jej wzrok i wiedział, że czeka na odpowiedź.
- Proszę do stołu, panie Jurku - zaświergotała Zosia. - Napije się pan herbaty. Co za
pogoda! Doprawdy i ona się po tej wojnie zmieniła. Zziąbł pan pewnie strasznie!
Usiadł przy Barbarze na kanapie przykrytej kilimem. Jak zwykle z przeciwległej
ściany spoglądał na nich wielka portret barczystego, krótko ostrzyżonego mężczyzny
w mundurze kontradmirała marynarki wojennej. Był to zmarły w 1936 roku dziadek Zofii.
Nikt dobrze nie wiedział, na czym ten wilk morski pływał. W każdym razie brał udział
w kilku przegranych wojnach i służąc wiernie w obcych szeregach, tęsknił za ojczyzną. Był
dumą rodziny i martyrologicznym okazem patrioty cierpiącego w dostatku na wyżynach
swego stanowiska. W jakimś okresie życia został przyjacielem i doradcą wąsatego Marszałka.
Zmarł na paraliż postępowy wywołany chorobą, o której tradycja rodzinna wolała nie
wspominać. Portret jakimś cudem ocalał i dziwacznie kontrastował z ciasnotą tego lokum
składającego się z miniaturowego pokoiku i kuchni, jedynej pozostałości dużego ongiś
apartamentu, podzielonego obecnie, wobec chronicznego braku mieszkań, między trzy
rodziny.
- Powiesz nareszcie, co się stało? - zniecierpliwiła się Barbara.
- Nie męcz pana, koteczku. Co się miało stać? Widzisz przecież, że chłopak jest
zmęczony... Dlaczego dręczysz nieszczęsnego? - znów zaświergotała Zosia.
Ciszewski zrozumiał, że musi jej wreszcie coś powiedzieć.
- Mam nieprzyjemną nowinę, Basiu. Nic strasznego, ale nieprzyjemną...
Zmarszczyła brwi.
- Otrzymałem rozkaz i muszę na jakiś czas wyjechać.
Poczuł nagłą ulgę.
- Na długo? - zapytała spokojnie, ale ręka jej wpiła się palcami w kilim i skurcz ten
nie uszedł uwagi Ciszewskiego.
- Chyba na kilka tygodni...
- Na kilka tygodni - powtórzyła. - Z Bożego Narodzenia znów nici - powiedziała
potrząsając głową. - Nie mamy jakoś do tych świąt szczęścia, Jureczku. Na przyszłość
będziemy sobie musieli ustalić inny termin rendez-vous.
- A co będzie z waszym ślubem? - zaatakowała frontalnie Zosia. Była tą sprawą
bezpośrednio zainteresowana. Ciszewski z Barbarą świetnie wiedzieli dlaczego. Chciała
dysponować mieszkaniem. Obecność Barbary była krępująca. Utrudniała poważnie realizację
sercowo-cielesnych spraw Zosi, która słusznie spodziewała się, że po ślubie Barbara opuści
jej mieszkanie.
- Nie widzę żadnych przeszkód. Weźmiemy ślub przed wyjazdem Jerzego -
oświadczyła Barbara.
Patrzyła pytająco na Ciszewskiego, który w tej chwili poczuł zimny dreszcz. Z trudem
przełknął ślinę.
- Muszę wyjechać najdalej jutro rano - wybąkał. - Taki jest rozkaz.
Zosia desperacko klasnęła w dłonie.
- A nie mówiłam!
Barbara wstała. Przeszła się kilka razy po pokoju. Jej koleżanka runęła do ataku istną
lawiną słów, ale nikt jej nie odpowiadał. Trwało to dość długo, aż wreszcie Ciszewski uznał,
że powinien interweniować.
- Sądzę, że naprawdę rychło wrócę - powiedział spoglądając błagalnie na Barbarę.
- Jednego nie mogę zrozumieć - odezwała się dziewczyna, puszczając mimo uszu jego
zapewnienie - dlaczego tak nagle i w takim alarmowym trybie musisz wyjechać. Nie ma
przecież wojny.
- Są bandy.
Barbara spojrzała pytająco. Widać było, że zmaga się z sobą. Przestała krążyć między
ustawionymi ciasno meblami i znów znalazła się przy Ciszewskim. Usiadła na kanapie.
- Wobec tego znów jedziesz na wojnę, Jureczku - powiedziała miękko.
- To nie jest wojna - zaprzeczył. Czuł, że go nie słucha.
- Bratobójcza walka! - jęknęła Zosia.
- Czy nie mogłabym pojechać z tobą? - zapytała Barbara.
Rozłożył bezradnie ręce.
- To są bardzo ruchome działania. Będziemy się zapewne wciąż przenosić z miejsca
na miejsce. Zresztą twój uniwersytet...
- Czuję, że nie zobaczymy się tak prędko, Jurek. Sam wiesz dobrze, ten wyjazd nie
jest na kilka tygodni - mówiła to z wyrazem skupienia, którego u niej nie znał. Była w jej
słowach bolesna obcość, cień, który zmroził Ciszewskiego.
Rozległo się pukanie do drzwi. Zosia przybrała jak najbardziej czarujący wyraz
twarzy. Bez wysiłku starła z niej poprzednie święte oburzenie. Z uśmiechem przekręciła klucz
w zamku.
Weszło dwóch mężczyzn. Jeden, nieco niższy od Ciszewskiego, brunet w szarym
płaszczu o podniesionym kołnierzu, wylewnie przywitał się z Zosią i Barbarą. Skrupulatnie
ucałował ich dłonie, serdecznie potrząsnął ręką Jerzego. Potem nie przestając mówić przetarł
zapotniałe okulary i nie czekając na zaproszenie usiadł przy stole. Drugi zachowywał się
skromnie. „Pistolet” - pomyślał o nim Ciszewski. Określenie to dobrze pasowało do
przybysza. Był znacznie wyższy od Ciszewskiego, smukły i miał jakieś rzucające się w oczy
gibkie ruchy sportowca. W dobrze skrojonym ubraniu wyglądał bardzo elegancko. Niedbałym
ruchem ręki lekko przygładził jasną czuprynę i szurnął nogami, przedstawiając się Barbarze.
Nie pocałował jej w rękę, jak to uczynił jego starszy towarzysz. Zachował ten gest tylko dla
Zosi, szanując widocznie jej poglądy.
- Zębicki jestem - powiedział wyraźnie, ściskając mocno dłoń Ciszewskiego.
- Pozwoliłem sobie tu przyprowadzić inżyniera Zębickiego. Przyjechał dziś z Łodzi
i nie ma się absolutnie gdzie podziać. Opiekuję się nim - tłumaczył brunet, czołowy amant
Zosi, o czym Ciszewski wiedział od Barbary. Nie interesował się nigdy tą postacią tytułowaną
„mecenasem”. Wszystko, co działo się w tym domu, mało go obchodziło. Chciał stąd zabrać
Barbarę jak najszybciej. Stałoby się tak oczywiście, gdyby nie ten wyjazd...
Zosia i brunet grzechotali słowami. Dzwoniły łyżeczki od herbaty. Ciszewski
i Barbara milczeli pogrążeni w niewesołych myślach. Zębicki odzywał się rzadko, zawsze
z umiarem. Na wiadomość o mającym nastąpić wyjeździe Ciszewskiego brunet zarządził
odkorkowanie butelki „czystej”. Kapitan pił dużo, sekundując Zosi i „mecenasowi”. Barbara
nie dała się na wódkę namówić, Zębicki był jak we wszystkim powściągliwy. „Wspaniały
pistolet” - myślał Ciszewski, którego coraz bardziej ogarniały opary alkoholu. W ostrym
świetle lampy nieprzyjemnie się zaznaczał ciemny zarost kapitana. Z pośpiechu nie zdołał się
dziś ogolić. Był rano zbyt przygnębiony, aby przywiązywać do tego wagę. Nieco wódki
rozlało się na jego mundur. Siedział, swoim zwyczajem trochę zgarbiony, na kanapie i lekko
załzawionymi, szarymi oczami patrzył wciąż na Barbarę.
Dziewczyna unikała jego błagalnego wzroku i gdyby Ciszewski znał jej myśli,
natychmiast by wytrzeźwiał. W gruncie rzeczy nie wiedział o Barbarze absolutnie nic,
podobnie jak w ogóle niewiele wiedział o kobietach. Barbara pozostała dla Jerzego ową
dzieweczką, naiwnie i ufnie spoglądającą na świat, poznaną przed sześciu laty w Paryżu.
Zewnętrznie przecież mało się zmieniła. Kapitan nie miał pojęcia, czym było jednak tych
sześć lat dla ludzi, którzy przeżyli je pod okupacją w kraju. Nie zdawał sobie sprawy, że
Barbara z roku 1945 nie jest tą samą Barbarą, którą całował ongiś w słoneczny dzień przy
sztachetach Ogrodu Luksemburskiego. Nigdy nie zastanawiał się nad tym.
Już na wpół drzemał, kiedy „mecenas” i Zębicki sprowadzili taksówkę i kazali
odwieźć go do Rembertowa. Zbyt mocno szumiała mu w głowie wódka, aby miał odczuć
chłodny, pożegnalny pocałunek Barbary. Wybełkotał, że będzie do niej pisał i szybko wróci.
Jego słowa utonęły w ochrypłym klekocie silnika starego samochodu.
Mocno wstawiony kapitan Jerzy Ciszewski i pełna gorzkich myśli Barbara nie
przeczuwali nawet, że w ten sam wieczór, o kilka zaledwie ulic od domu, w którym
znajdowało się mieszkanie Zosi, zapadały decyzje dotyczące sprawy krzyżującej tak bardzo
ich plany.
Działo się to w gabinecie Generała.
Gabinet jak gabinet. Miał ciężkie mahoniowe biurko, które kiedyś było ozdobą
jednego z pałaców junkierskich obok Olsztyna, lampę z tradycyjnym zielonym kloszem,
rozlewającą łagodny, ciepły krąg światła, kilka zawieszonych tu przez usłużnego
kwatermistrza - raczej drugorzędnych - obrazów Chełmońskiego, puszysty dywan na
podłodze, podłużny stół do narad, otoczony ośmioma krzesłami, i drugi, duży, prostokątny,
z rozpiętą na nim mapą. Generał nie lubił obrazów Chełmońskiego, ale najbardziej irytowało
go biurko. „Jest zbyt pompatyczne” - zżymał się, kiedy je wstawiono. Wytłumaczono mu, że
tego wymaga reprezentacja w czasach pokojowych. Musiał to wyjaśnienie przyjąć do
wiadomości, zgadzając się w duchu, że nie jest w tej dziedzinie kompetentny. W życiu swoim
nie zaznał zbyt wiele czasów pokoju, a od 1936 roku, kiedy wybuchła wojna w Hiszpanii, był
właściwie, z dwuletnią tylko przerwą, wciąż w polu. Jak miał zakwalifikować okres obecny,
jeszcze nie wiedział. Biurko, obrazy i dywan były niewątpliwie akcesoriami reprezentacji
pokojowej, mapa jednak z wrysowaną na niej sytuacją aż nazbyt dobitnie mówiła o toczącej
się walce. Sprzeczność, nad którą Generał zastanawiał się w rzadkich chwilach wolnych od
zajęć.
Mapa Generała była raczej oryginalna. Na próżno szukałoby się na niej linii frontu,
zarysów koncentracji wojsk czy skupisk sprzętu technicznego. Rzucały się przede wszystkim
w oczy różnokolorowe kółka. Niebieskie, czarne, żółte, fioletowe, zielone.
W niektórych miejscach łączyły je przerywane i ciągłe linie tychże kolorów,
krzyżowały się jakieś strzałki z wypisanymi obok tuszem cyferkami. Liczbami pokryte też
były marginesy mapy. Miedzy kółkami widniały rozmaitych kształtów chorągiewki
czerwonego koloru - trójkątne, prostokątne, kwadratowe. Od nich również biegły kręte linie
i strzałki, zawsze jednak wymierzone w tamte kółka, czasem je przekreślając. Ponadto całe
połacie mapy zacieniowane były barwnymi ołówkami. Wszystko to wyglądało jak plan
niezwykłego labiryntu, w którym orientować mógł się tylko wtajemniczony.
Była to mapa walk z bandami działającymi w tym powojennym już czasie na terenie
kraju i Generał orientował się w niej doskonale. Kolorowe kółka oznaczały bandy różnej
maści, linie ciągłe - rozpoznane trasy najczęstszych ruchów tych band, linie przerywane -
ruchy przypuszczalne. Czerwone chorągiewki były to oddziały wojska, Wojsk
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojsk Ochrony Pogranicza, milicji, ochotniczych jednostek
cywilnych walczących przeciw bandom. Czerwone linie i strzałki oznaczały działania owych
formacji podlegających Generałowi, kółka skreślone - bandy zlikwidowane, liczby - daty
walk, zamachów, straty stron, zacieniowane tereny - rejony działania. Najwięcej kółek
pokrywało wschodnie i południowo-wschodnie obszary Polski, nie brakło ich jednak i na
innych. „Trąd na ciele Rzeczypospolitej” - powiedział pewnego dnia patrząc na mapę stary
przyjaciel Generała należący podobnie jak on do Naczelnego Dowództwa. „Trąd jest podobno
nieuleczalny, a tę chorobę z pewnością przegnamy” - sprostował porównanie Generał.
Przyjaciel zanotował metaforę w pamięci i postanowił wykorzystać ją w najbliższym
przemówieniu do żołnierzy, bardzo bowiem lubił przemawiać. Jedyna jego przywara, gdyż
poza tym był całkiem dobrym dowódcą.
Generał nie lubił przemawiać. Kiedy wyjeżdżał w któryś z tych tak mocno
zakreślonych na jego mapie rejonów, a czynił to wielokrotnie, spotykał się z żołnierzami
w zakopconych dymem kwaterach, w lasach, gdzie organizowali zasadzki przeciw bandytom,
na biwakach oddziałów wyczerpanych bezustannym marszem, przy małych stacyjkach
kolejowych, gdzie strzegli torów. Grzał wraz z nimi ręce nad ogniskami, dawał rady przy
wypiekaniu ziemniaków, pokazywał, jak skręcać jedną ręką papierosa, a także, w jaki sposób
można zawsze udowodnić kapralowi, że karabin jest czysty. Utarte zwyczaje inspekcji
niezbyt go obchodziły. Zdarzało się, że znikał po prostu z oczu swemu otoczeniu, wprawiając
je w prawdziwą panikę. Wracał potem i okazywało się, że na przykład spędził noc
z kawalerzystami na sianie lub z kierowcami kolumny samochodowej mającymi wspaniałą
kwaterę na jakimś strychu. Generał nie liczył się z ustalonymi formami, ale zdziwieni, często
wręcz zgorszeni jego zachowaniem inni członkowie Naczelnego Dowództwa musieli
przyznać, że rozporządza po takich wyjazdach większą ilością danych o życiu i potrzebach
jednostek niż ktokolwiek inny. Nawet najzłośliwsi nie mogli wysunąć przeciw niemu
zarzutów, że postępuje w opisany wyżej sposób dla zdobycia taniej popularności wśród
żołnierzy. Generał miał ciężką rękę, potrafił każde przewinienie drobiazgowo ścigać i później
dotkliwie delikwenta karać. Ośmielonych nazbyt jego zachowaniem i posuwających się do
granic poufałości też umiał osadzić, najczęściej ironią. Z czasów walk frontowych pamiętano,
że był odważny. Często osobiście narażał się na niebezpieczeństwo. Brano go więc takim,
jakim był, i o wiele bardziej szanowano, niż krytykowano, co w wyższych dowództwach
wojskowych nie zdarza się tak często.
Generał nieraz pochylał swą łysą jak kolano czaszkę nad wspomnianą już mapą.
Bywało, że wpatrywał się w nią godzinami. Wydymał wtedy swe pełne, nieco zmysłowe
wargi lub pogwizdywał którąkolwiek z hiszpańskich melodii - flamenco. Czynił to często
w obecności osób trzecich, co uważano za jedno z jego dziwactw. Tych chwil kontemplacji
nie wolno mu było przerywać. Nikt nie miał wówczas dostępu do gabinetu. Adiutant strzegł
drzwi i odbierał telefony. Czekający w sąsiednim pokoju na przyjęcie oficerowie ziewali,
wypalali duże ilości papierosów, klęli w duchu, ale nic na to nie mogli poradzić. Ci, którzy
dobrze znali Generała, wiedzieli, że za zamkniętymi drzwiami zapadają decyzje w wielu
sprawach, właśnie ich dotyczące. Czas wyczekiwania nie był więc stracony.
Tak było w ten wieczór. Tęgi pułkownik o łydkach gladiatora, których potężnych
kształtów nie mogły ukryć nawet szerokie cholewy polowych butów, major w okularach
i gładko wygolony podpułkownik, ostrzyżony na jeża, tkwili w poczekalni prawie godzinę,
zanim otwarły się drzwi gabinetu. Przekroczyli je kolejno, zgodnie z hierarchią stopni
wojskowych. Kolejno też zwarli obcasy i zameldowali swe przybycie. Generał uśmiechnął się
znad mapy. Jego szeroka, nieco nalana i chmurna twarz rozjaśniła się od razu. Wyczuwał
zniecierpliwienie oficerów wywołane czekaniem. Uśmiechem usprawiedliwiał się przed nimi.
Przybyszom trudno było się temu uśmiechowi oprzeć.
Gestem zaprosił ich do mapy. Szkłem powiększającym oprawnym w mosiądz zakreślił
nad nią krótki łuk.
- Tu muszą się w ciągu pięciu dni znaleźć posiłki dla waszego wojska, pułkowniku -
powiedział.
Dowódca dywizji pułkownik Sierpiński skłonił głowę i wyciągnął rękę o zaskakująco
długich palcach, w które ujął leżący na mapie cyrkiel. Nóżki cyrkla rozpoczęły teraz spacer
od okolic Wrocławie do Sanoka Pułkownik poruszając bezgłośnie wargami oblicza odległość.
- Jeżeli kolej nie zawiedzie, będzie to możliwe obywatelu Generale.
Głos miał z lekka ochrypły, twardo akcentujący początkowe sylaby słów.
- Miejmy nadzieję, że nie zawiedzie - wtrącił gładko wygolony podpułkownik. - Czy
można zapalić, obywatelu Generale?
- Naturalnie. Bardzo przepraszam, że nie poczęstowałem was moimi... - Generał
podszedł szybko do biurka. Wrócił z pudełkiem papierosów i zapałkami. Major w okularach
szczęknął dużą polową zapalniczką, wykonaną z mosiężnej łuski pocisku.
- Tylko jeden człowiek umiał robić tak znakomite zapalniczki... - westchnął Generał.
- Ogniomistrz Kaleń - podpowiedział major.
- Tak jest.
- Generał ma doskonałą pamięć - pospieszył z komplementem podpułkownik.
Zaciągnęli się dymem z papierosów. Tęgi pułkownik i major patrzyli na mapę.
Podpułkownik wyjął z teczki zeszyt i ołówek. Generał przeszedł się kilka razy po miękkim
dywanie, po czym nie przestając chodzić, zaczął mówić.
- A więc tak... Zabieramy się poważnie do likwidacji band UPA i WIN w rejonie
Bieszczadów. Najwyższy już czas... Uganialiśmy się za bandziorami w Lubelskiem
i Białostockiem, tamci w Bieszczadach tymczasem mieli spokój. Rozzuchwalili się.
Podpułkownik Kowalewski (rzucił krótkie spojrzenie w kierunku gładko wygolonego
podpułkownika) przekonał się o tym na własnej skórze. W ciągu jednej nocy jego odcinek
WOP stracił prawie stu dwudziestu ludzi. Spalono strażnice graniczne... Sprawy te znacie
i trzeba im położyć kres.
Generał charakterystycznym dla niego ruchem ręki przeciął powietrze. Zatrzymał się
przy mapie. Patrząc teraz tylko na nią, mówił dalej.
- Dywizji pułkownika Sierpińskiego powierzam to zadanie bardzo niechętnie. Wojna
się skończyła, żołnierze powinni się szkolić. Zasada - zasadą, ale niestety na jej realizację nie
możemy sobie pozwolić. WBW - prawie w całości zajęte zwalczaniem band i strzeżeniem
obiektów w innych rejonach, formacje milicji są za słabe liczebnie. Musimy wysłać wojsko.
Opóźnia się zwolnienie żołnierzy frontowych. Diabli człowieka biorą, ale co można zrobić?
Retoryczne pytanie zawisło w powietrzu. Żaden z trzech oficerów nie przerywał
monologu Generała. Znali zresztą przedstawioną przez niego sytuację.
- Powiem krótko - wrócił Generał do sprawy. - Wiem: żołnierze będą klęli, że się ich
nie demobilizuje, że się nie puszcza do domów. Mają rację, ale wy przedstawcie im naszą
rację. Jest silniejsza. To wasze zadanie, majorze Preminger, ale nie powinni o nim zapominać
wszyscy dowódcy. Nie można zwalać całego obowiązku tłumaczenia żołnierzom naszych
racji tylko na oficerów politycznych, pułkowniku Sierpiński...
Kark Generała poczerwieniał. Była to u niego oznaka nerwowego napięcia.
- Uczcie się walczyć z bandami. Nie ma na to gotowych recept, a te z frontu są diabła
warte. Z biegiem czasu nabierzecie doświadczenia... Wasz plan, Kowalewski, jest
zatwierdzony. Granic będziemy strzec przy pomocy oddziałów ruchomych. Ich punkty
wypadowe będą w Komańczy, Ciśnie i Wołkowyi. Zaopatrzymy je w konie. Małych
placówek nie będziemy już tworzyć. Rozkazy pisemne w tej kwestii otrzymacie.
Podpułkownik Kowalewski podniósł głowę znad zeszytu, w którym przed chwilą
szybko zanotował wymienione przez Generała punkty. Zdenerwowanie, z jakim jechał do
Warszawy, ustąpiło już po pierwszym spotkaniu z Generałem przed kilku dniami. Teraz
znikło całkowicie. Generał nie czynił mu żadnych wyrzutów. „Popełniliśmy błąd
rozmieszczając w ten sposób małe placówki graniczne; błąd tym większy, że nie doceniliśmy
nieprzyjaciela” - stwierdził wówczas Generał i z miejsca zaaprobował plan Kowalewskiego.
Obecnie to potwierdził.
- Wy, pułkowniku - zwrócił się z kolei do Sierpińskiego - macie przed sobą dziwny
front. Widzicie, jak to na mapie wygląda... Bandyci są ruchliwi, bądźcie jeszcze bardziej
ruchliwi od nich. Sądzę, że sens tego, co mówię, zrozumiecie od razu tam, w terenie.
A żołnierzom powiedzcie, że im szybciej skończą z bandami, tym prędzej wrócą do domu. To
chyba najlepsze hasło chwili, co, Preminger?
Major uśmiechnął się z zakłopotaniem. Zawsze onieśmielały go nagłe zwroty
myślowe Generała. Nie wiedział, kiedy żartuje, kiedy mówi poważnie.
- Obywatelu Generale, czy dostaniemy buty? Żołnierze mają naprawdę całkiem
zniszczone - odezwał się pułkownik Sierpiński.
Jego jasnoniebieskie oczy skrzyżowały się ze spojrzeniem piwnych oczu Generała.
Sierpiński wyczytał w tym spojrzeniu całą odpowiedź. „Nie licz na to tak szybko, bracie -
mówił twardy wzrok Generała. - Nie mamy butów, choć wiemy, że brak ich w jednostkach.
Wiem też, ile ci to sprawia kłopotów, ale co na to poradzę? Nie ma butów.”
W pokoju zapanowało milczenie. Wszyscy obecni wiedzieli, że brakło nie tylko
butów, ale również porządnego umundurowania, ciepłej bielizny, skarpet. Wojsko donaszało
rzeczy, które miało na froncie. Stan ekwipunku był więcej niż opłakany.
Generał przestał krążyć po pokoju. Zatrzymał się za biurkiem. W kręgu lampy
z zielonym abażurem znalazły się tylko jego ręce. Głowa tonęła w cieniu. Wydawał się na
skutek tego wyższy, niż był w rzeczywistości.
- Czy są jeszcze jakieś pytania?
Głos Generała zabrzmiał teraz sucho, oficjalnie. Był bardziej nosowy niż zwykle.
- Chciałbym wiedzieć, czy dostanę uzupełnienia na miejsce ostatnich strat? - zapytał
dowódca odcinka WOP.
- Trzy grupy operacyjne. Wszystko, co możemy dać, pułkowniku - odpowiedział
Generał. - Jakie są jeszcze pytania?
Rozległ się ostry dźwięk telefonu. Generał położył rękę na słuchawce, ale jej nie
podnosił. Dźwięk powtórzył się, natarczywy, uparty.
- Nie ma żadnych pytań. Wobec tego, proszę...
Wyszedł zza biurka. Nie zwracał uwagi na dzwoniący telefon. Twarz jego stężała
w wyrazie zmęczenia. Zawsze tak było, kiedy się czymś zirytował. Sierpiński poruszył
wyjątkowo drażliwą sprawę butów. Generał nie znosił bezsilności. W tej sprawie był jednak
bezradny.
Mocno uścisnął ręce trzech oficerów.
- Nos do góry, Preminger, i proszę nie zgubić okularów - zaśmiał się, z wysiłkiem
wracając do równowagi. Szybkim krokiem pospieszył do telefonu.
- Rychło się zobaczymy! - rzucił wychodzącym już oficerom.
Zarejestrował uśmiech majora Premingera, który będąc tu najniższy stopniem wyszedł
ostatni i cicho zamknął za sobą drzwi.
Komunikacja kolejowa nie była w tych czasach rzeczą prostą. Miała trzech wrogów
głównych: przestarzały i zniszczony wojną tabor, sfatygowane tory i urządzenia
sygnalizacyjne oraz bandy. Rozkłady jazdy były na skutek tego więcej niż problematyczne.
Pociągi wolno posuwały się naprzód i z trudem docierały do celu.
Psuły się parowozy, zacierały osie wagonów, semafory i zwrotnice odmawiały nagle
posłuszeństwa, bandy zrywały tory i zatrzymywały pociągi. Kolejarze robili, co leżało w ich
mocy, aby jakoś te przeszkody pokonywać, nie zawsze się im to jednak udawało. Biedni byli
kolejarze, cierpieli pasażerowie.
Pułkownik Sierpiński, przyrzekając Generałowi, że uzupełnienia dotrą w ciągu pięciu
dni z okolic Wrocławia do Sanoka, musiał wszystkie te trudności wziąć pod uwagę. Starał się
też rozkaz dokładnie wykonać. Czym jest jednak najlepsza nawet wola dowódcy wobec tego,
co się wówczas działo na kole