16974

Szczegóły
Tytuł 16974
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16974 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16974 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16974 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tim Guenard Silniejszy od nienawiści przekład Janina i Krzysztof Błońscy Wydawnictwo Znak Kraków 2003 Tytuł oryginału Plus fort ąue la haine © Presses de la Renaissance, 1999 Wydane w 1999 roku przez Editions des Presses de la Renaissance, 12, avenue dltalie, 75013 Paris Projekt okładki Przemysław Dębowski W projekcie wykorzystano fot. Couverture Didier Thimonier / Photo D.R. Fot. na 4. str. okładki Photo Alpha Omega © Edith Gueyne Redakcja Elżbieta Przybył Adiustacja Maria Russ Korekta Barbara Gąsiorowska Małgorzata Dudkowa Łamanie Ryszard Baster Copyright © for the translation by Janina i Krzysztof Błońscy ISBN 83-240-0272-3 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni intetnetowej: www.znak.com.pl Tę książkę dedykuję Tym, których pamięć została zraniona, Tym, którzy nie mogą wybaczyć, Tym, którzy cierpią, wołając o nadzieję. Słowo wstępne Trzeba było lat milczenia i miłości, by można było prawie wszystko wypowiedzieć. Przeżyłem wszystko, o czym opowiadam na tych stronach. To nie jest powieść. Niechaj czytelnik wybaczy mi mówiony styl tych linijek, nie zwykłem pisać. Wolę mówić. Aby nie narażać pewnych osób, celowo zmieniłem nazwiska i nazwy miejscowości. To jedyne zniekształcenie prawdy, na jakie sobie pozwoliłem. Niech czytelnik wybaczy mi również, że nie jestem dokładny, jeśli idzie o daty. W jednym moim życiu zmieściło się wiele żywotów. Czasem wspomnienia nakładają się na siebie. To bez znaczenia. Mam tyle lat, ile mam nadziei. Wstydliwość kazała mi ukryć to, co nie mogło być publicznie ujawnione, by nie naruszać sfery intymności. Milczałem, aby niektóre osoby nie zastygły w tym, co mi złego wyrządziły. Nie chcę im przeszkadzać, kiedy zechcą się zmienić. Mają prawo mnie zadziwić. ?? Moje świadectwo ubrałem w słowa dopiero po śmierci % ojca., przez szacunek dla tego człowieka, którego chciałem | zabić, a którego nauczyłem się kochać, kiedy przekraczał | bramy Wielkiego Przejścia. 35 Niechaj spoczywa w pokoju. Przedmowa Moje życie jest równie pokiereszowane jak moja twarz. Choćby mój nos. Złamany dwadzieścia siedem razy. Dwadzieścia trzy złamania to sprawa boksu; cztery - dzieło mojego ojca. Najbardziej brutalne razy dostałem od tego, który powinien wziąć mnie za rękę i powiedzieć: „kocham cię". Był Irokezem. Kiedy opuściła go moja matka, trucizna alkoholu sprawiła, że oszalał. Stłukł mnie na śmierć, jeszcze zanim życie rozpoczęło zabawę w masakrę. Przeżyłem tylko dzięki trzem marzeniom: że mnie wyrzucą z poprawczaka, gdzie mnie umieszczono - wyczyn, którego do tej pory nikomu nie udało się osiągnąć; że zostanę szefem bandy; że zabiję ojca. Marzenia zrealizowałem. Trzeciego nie. A mało brakowało... Całe lata żyłem dzięki pragnieniu zemsty. W więzieniu mej nienawiści odwiedziły mnie osoby przesiąknięte miłością i sprawiły, że w moim sercu padłem na kolana. Zycie zawdzięczam tym, których odrzuca nasze spo- o łeczeństwo, tym połamanym, pokręconym, niepełnospraw- o nym, „nienormalnym". Zawdzięczam im wspaniałą lekcję -o miłości. Dedykuję im tę książkę. Pozwolili mi się odrodzić. 8 Niespodziewane spotkanie z miłością odmieniło moje życie. 9 Dzisiaj mieszkam w dużym, jasnym domu w pobliżu Lourdes, z Martine, moją żoną, i Eglantine, Lionelem, Ka-teri i Timothee, naszymi dziećmi. A także z kilkoma przyjezdnymi, z osobami, które zatrzymują się u nas przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dzisiaj rano postawiłem ule na zboczu góry. Jutro przeniosę je gdzie indziej, do innych kwiatów, innych zapachów. Rozkoszuję się ciszą wzgórz, które niosą mnie w galopie po horyzont. Wokół mnie lata pszczoła, brzęczy przy mojej twarzy, wraca do kwiatka, już ciężka od pyłku. Jej życie przypomina partyturę. Wygrywa nuty swojego dziedzictwa, wiekowych nakazów przekazywanych przez kod genetyczny. Pszczoła, jak każde zwierzę, nie może zmienić zaprogramowanego zachowania. A człowiek, owszem, tak. Człowiek może wstrząsnąć swoim życiem na dobre i na złe. Ja, syn alkoholika, porzucone dziecko, podłożyłem nogę losowi. Genetyce kazałem skłamać. I z tego jestem dumny. Mam na imię Philippe, ale mówią na mnie Tim, ponieważ moje irokeskie imię brzmi Timidy. Oznacza „pana koni". Moja zraniona pamięć była trudniejsza do okiełznania niż dziki koń czystej krwi. Guenard można tłumaczyć jako „silnego w nadziei". Zawsze wierzyłem w cud. Nadziei, której mi nie zabrakło nawet podczas najczarniejszej nocy, pragnę dziś dla innych. Po moich indiańskich przodkach odziedziczyłem brak lęku przestrzeni. Obawiam się jednej tylko przepaści, tej najbardziej przerażającej, nienawiści do samego siebie. Boję się tylko tego, że nie będę dość mocno kochał. Zęby być mężczyzną, trzeba mieć jaja. Zęby być człowiekiem miłości, trzeba mieć jeszcze większe. Po latach walki zakopałem topór wojenny w zmaganiach z ojcem, z samym sobą i ze swoją przeszłością. Zdarza się mi usiąść za kierownicą mojej furgonetki i jechać, by odpowiadając na czyjeś zaproszenie, opowiedzieć coś z mojego chaotycznego życia. Jeżdżę do pobliskich miejscowości albo gdzieś dalej, jeżdżę po całej Francji lub za granicę, do szkół i więzień, kościołów i sądów, bywam na stadionach i placach publicznych... Niosę świadectwo, że przebaczenie jest aktem najtrudniejszym. Najbardziej godnym człowieka. Moją najpiękniejszą walką. Miłość jest moim ostatnim uderzeniem pięści. Teraz wszedłem na ścieżkę pokoju. •?? lata Porzucony w rowie Nie całuje mnie, nie mówi „do widzenia". Nic, ani słowa. Kobieta oddala się. Na nogach ma białe botki... Mam trzy lata, a matka przywiązała mnie do słupa elektrycznego na tej wiejskiej drodze, która prowadzi donikąd. Wsiada do samochodu zaparkowanego na poboczu. Odjeżdża. Znika. Widzę tylko mgłę. Wyciągam ręce. Jestem sam. Noc zapada nad lasem, potwory wychodzą z cienia. Jako dziecko zachowałem jedynie takie dokładne wspomnienie matki. Oddalające się plecy i wysokie, białe botki. Ktoś, kto odchodzi... Urodziła mnie, gdy miała szesnaście lat, i porzuciła trzy lata później, w dniu, w którym postanowiła połączyć się z nowym mężczyzną swego życia. Dla mnie już nie było miejsca w jej życiu. Policjanci znaleźli mnie nad ranem przerażonego i zmarzniętego. Odwożą mnie do mojego ojca. Nie wiem, jak go odnaleźli. Ja już nie mogę mówić. Ojciec jest ochroniarzem w ambasadzie w Paryżu. To mężczyzna wysoki i wielki jak dąb. Ma orli nos i czarne włosy swoich przodków. Ten milczący atleta nie mógłby się wyprzeć indiańskiej krwi. Jest obdarzony niespotykaną siłą. Ta siła wyzwala się nagle, straszna jak błyskawica, jak wypuszczona strzała. Babcia opowie mi później, że widziała kiedyś w barze, jak bez jednego słowa, bez drgnienia twarzy znosił szyderstwa trzech głupich młokosów na temat jego rasy. Kiedy jeden z białych dotknął jego rękawa, by go sprowokować, znalazł się nieprzytomny na ziemi, razem ze swoimi kumplami. Wszystko potoczyło się szybciej niż ta opowieść. A ojciec, oparty o ladę, zamówił kolejne piwo, zupełnie tak, jakby strzepnął kurz z rękawa albo pozbył się komara. To syn Pana Wojny, którego ja nie znałem, a którego krew płynie w moich żyłach. Jestem dumny ze swojego dziadka. Ten indiański artysta podczas drugiej wojny światowej wstąpił do armii kanadyjskiej jako pilot myśliwca. Kiedy trafił do niewoli faszystów, wzięli go za Żyda, gdyż był obrzezany. Posłali go do obozu śmierci w Niemczech. Irokez, dumny z tej pomyłki, nigdy nie wyprowadził z błędu swoich prześladowców. Umarł na kilka miesięcy przed końcem wojny, po trzech latach nieludzkiego traktowania. Babcia otrzymała tylko te kilka słów: Jestem dumny, że mogę umierać z moimi żydowskimi brać-mi . Ta dzielna kobieta nigdy nie mogła uwierzyć w śmierć mężczyzny, którego namiętnie kochała. Nazywała go „Złotą ?| Ręką". W baraku na północy Francji sama wychowała swoje 2 trzynaścioro dzieci, razem z dwójką małych jednej z córek, rozstrzelanej za udział w ruchu oporu. Pięć lat po wyzwo- o leniu dostała rentę jako wdowa wojenna, ale dostała ją 3 w dolarach. Okrągła sumka pozwoliła jej kupić ziemię, t? którą rozdała swoim dzieciom. o Mój ojciec, również Kanadyjczyk, służył w komando- — sach marynarki amerykańskiej podczas wojny w Wietna-? mie. Uratował od śmierci swojego porucznika, który mu tego nie zapomniał. Dziesięć lat później został dyplomatą 14 i powierzył mu osobistą ochronę. W zbroi ojca widnieje rysa. Odejście matki ścięło go w pełnym biegu, niczym seria z karabinu maszynowego. Pada. Nie widział nadchodzącego uderzenia. Ojciec, niestały, nieprzewidywalny - coraz więcej pije -powierza mnie jednej ze swoich sióstr, mieszkającej niedaleko domu. U tej czułej kobiety po raz pierwszy zaznaję szczęścia bycia kochanym. Uczę się stać na dwóch nogach, potem chodzić, ręką gładzić pnie drzew, powierników mych tajemnic. I marzyć, patrząc na tapety z motywami ze średniowiecza. Krew moich przodków gotuje się na widok wściekłych kawalkad i ostrych potyczek. To szczęśliwe, łagodne znieczulenie jest tylko wstawką. Zbyt krótką. W kilka miesięcy później ojciec bierze mnie z powrotem. Odkrywam, że rodzina się powiększyła: żyje na kocią łapę z jakąś kobietą, która przypomina włoską mammę. Jest bardzo ciemna i pulchna. Ma pięcioro dzieci. Zamieszkali u nas jak u siebie. - To twoja nowa matka, pocałuj ją - mówi do mnie ojciec. - Możesz do niej mówić mamo... Coś się we mnie gotuje. Nie chcę powiedzieć mamo, nawet jeśli aż palę się do tego, by jakąś mamę odnaleźć. Oczy tej kobiety są ciemne jak piwniczny loch. Nie widzę w nich nawet iskierki uczucia. Całując, szczypie mnie w ramię z obłudnym i bezczelnym, żmijowatym uśmiechem. Wiem, że nigdy nie będzie moją matką. Zagarnęła serce ojca, ale nigdy nie zastąpi tej, która nosiła mnie w sobie. Tej, która pewnego wieczoru zostawiła mnie na poboczu, odwracając się do mnie plecami w swoich wysokich, białych butach. Nigdy nie zrozumiałem dlaczego. cztery lała W psiej budzie Mieszkam z moją nieprawdziwą rodziną, jem z nimi, śpię z nimi. Ale z nimi nie żyję. Jestem obcy. Traktują mnie jak niechcianego pasożyta. Wieczorem czekam na ojca, jak na zbawiciela. Czekam na niego z niecierpliwością, której nie potrafię ukryć. Wyczekuję jego kroków na schodach. Klucz w zamku otwiera dla mnie drzwi nadziei. Obracam się w kierunku potężnej sylwetki. Cała moja istota błaga w milczeniu o spojrzenie, uśmiech. Na próżno. Pędzi do mojej fałszywej matki, fałszywych braci, fałszywych sióstr. Całuje ich, głaszcze, pieści. Tak jakby chciał mnie zranić, zemścić się na mnie i przekazać mi: „Tego nie dostaniesz! Za bardzo mi przypominasz matkę, tę kobietę, której nie umiałem zatrzymać ani uszczęśliwić". Jestem wspomnieniem miłosnego rozczarowania, przypomnieniem małżeńskiej porażki, oznaką utraconego honoru. Jego żywym wyrzutem sumienia. Moja fałszywa matka dostrzega te jego urażone uczucia. Triumfalnie wyrzuca z siebie: - Twój bękart znowu dziś nabroił! Wtedy wreszcie odwraca się w moją stronę, ale nie po to, by mnie wziąć w ramiona. Nadzieja przemienia się w koszmar. W jego oczach przemykają błyskawice; dzikie zwierzę ryczy i rzuca się. Zbieram cięgi, zagryzając wargi, by nie wrzeszczeć, gdy gwałtownie rusza „ekspres Paryż-Brest" - bo tak mój ojciec nazywa lanie. Bach! Bach! Bach! Podczas tej burzy fałszywa matka uśmiecha się. Rozkoszuje się. Zawadzam na jej podwórku. Jestem tylko małym kulawym kaczątkiem. Jest dobra dla swoich dzieci, a ja jestem pomiotem. Kiedy mojego ojca nie ma przez kilka tygodni, przepędza mnie na podwórze za domem na całe popołudnia. W tej upchaj-dziurze, opasanej wielkim, ceglanym murem, przypominającym więzienny, odnajduję znane mi przedmioty. Moimi towarzyszami niedoli są pordzewiałe rowery, połamane taczki, leżąca na boku beczka z łańcuchem. Na końcu łańcucha uwiązany jest brązowo-biały pies, wyżeł. Mój przyjaciel Simla. Na środku podwórka króluje wielka balia. Macoszy-dła turlają ją do kuchni. Pucują się tam w cieple, kiedy przychodzi pora mycia. Kiedy skończą się szorować, ich matka z pomocą najstarszego wynosi pełną balię i woła: - Świński bękarcie, myj się! Woda jest lodowata i brudna. Muszę się w niej zanurzyć, nawet w zimie. Cały się trzęsę. Moi półbracia, siedząc w oknie, naśmiewają się ze mnie, wcinają słodycze, liżą kolorowe lizaki. Przez zaparowane szyby widzę ich uśmiechy i grymasy. Zostaję na dworze i drżę z zimna, dopóki ktoś po mnie nie przyjdzie. To zimno będę czuł w swoim ciele do czternastego roku życia. Przemarzłem do szpiku kości. Czasem jest mi tak zimno, że całkiem goły szukam schronienia w budzie Simli. Mój przyjaciel wyje, jakby protestował, jakby chciał przypomnieć ludziom, że nie powinni tak traktować jednego ze swoich małych. Kocham dobrego wyżła. On także regularnie zbiera baty. To nam daje poczucie wspólnoty. Mam wrażenie, że mnie rozumie. Cichutko skomli, kiedy tylko siadam w lo- dowatej bali, i zachęca mnie: „No dalej, Tim, odwagi, jestem z tobą". Jego piski denerwują macochę. Wypada na podwórze, żeby dołożyć Simli, a mnie przy okazji. Nazywa nas brudnymi bękartami. Simla i ja należymy do tej samej rasy. Ten pies jest moim pierwszym przyjacielem. Ojciec strasznie dużo pije, od kiedy matka go opuściła. Coraz więcej. Kiedy znajdę się w polu widzenia, jego oczy przestają być trupio nieruchome. Wystarcza prosta rzecz. Zauważy mnie i już zapala się lont. Podnosi swoje olbrzymie cielsko, sapiąc jak drwal, i rzuca się na mnie coraz gwałtowniej. Nawet już nie szuka alibi. Muszę się ukrywać, by nie doprowadzać do wybuchu. Jednak co wieczór jeszcze mam nadzieję, że weźmie mnie w ramiona. Beznadziejną nadzieję. Nie mogę wyrzec się jednego jedynego obrazu, który pozwala mi przeżyć. Pod koniec tygodnia moja fałszywa rodzina wyjeżdża na wieś i ojciec zamyka mnie w piwnicy. Kiedy nie chcę zejść po pochyłych schodach, popycha mnie jednym kopniakiem. Toczę się po kamiennych schodach w głąb czarnej i wilgotnej jamy. Światło znika za zamkniętymi drzwiami. Leżę otępiały na zimnej ziemi, wdychając zgniły odór wilgoci i stęchlizny. A także zapach gówna i sików, bo maleńki otwór na podwórko wychodzi akurat za budą Simli. Podnoszę się i pcham rękę do dziury. Pies liże mnie po palcach i skomli. Dotrzymujemy sobie towarzystwa podczas niekończących się godzin nudy. Na obskurnych ścianach mojego więzienia zawieszam wymyślone portrety trzech osób, które obdarzają mnie czułością i szczęściem: mojej ciotki, uwielbianego dziadka ze strony matki i babci ze strony ojca. Wygłaszam do nich monologi bez końca, starannie przeganiając najdrobniejszy pył i najmniejsze cienie, które mogłyby przyćmić blask moich wewnętrznych słońc. Także ich opieprzam. Zarzucam im, że zostawiają mnie u ojca. Z mojej nocy krzyczę: „Przyjdźcie po mnie, weźcie mnie, weźcie mnie stąd!". Babcia ze strony ojca czasem zabiera mnie na cały dzień. Jest wesoła i miła i rozpieszcza mnie, jak to babcia. Kupuje mi ubrania, lakierki i anyżkowe cukierki. Ale mijają godziny, a ja, coraz bardziej zasępiony, myślę o tym, że dobre się kończy. Ona nie rozumie, dlaczego jestem smutny. Wieczorem odprowadza mnie do domu. Ojciec łapie mnie za rękę, a ja krzyczę: - Nie, nie! Babciu, weź mnie ze sobą, weź mnie! Tak bardzo chciałbym z nią zostać. Odchodzi beze mnie. Nie mogę jej powiedzieć, że jej syn mnie bije. Zostaję sam ze swoją tajemnicą Aż do dnia, w którym przyjaciel rodziny wpada do domu na szklaneczkę. Mój ojciec już jest pijany. Chce mi spuścić codzienne manto, a ten człowiek wstawia się za mną. Ojciec, oszalały ze złości, zadaje mu cios nożem. Przyjaciel krwawi, ale udaje mu się uciec. Pędzi do szpitala. Nazajutrz do drzwi dzwoni jakaś pani. Chce się ze mną zobaczyć. Fałszywa matka odmawia. Pani spokojnie i usilnie nalega. Potem grozi macosze poważnymi sankcjami. Ta w końcu ustępuje i woła mnie. Pani zaprasza mnie na spacer. Jest ładna i łagodna. Jednak boję się. Zabiera mnie do kawiarni, częstuje ciepłą czekoladą i pyta mnie o tę rodzinę, o ojca, czy jest dobry, jak się mną zajmuje. Odpowiadam i nie kłamię. I nie mówię całej prawdy. I tak by mi nie uwierzyła. Później miła pani patrzy na zegarek i wstaje, żeby odprowadzić mnie do domu. Ja nie chcę, chwytam się jej: „Chcę zostać z panią". Tłumaczy mi, że jest opiekunką społeczną i sprawi, że już nikt nie będzie mnie bił. Wierzę jej. Kiedy zamykają się drzwi, ojciec krzyczy do mnie: - Coś jej powiedział? Bierze drewniany kij i leje, leje. Upadam na ziemię. Nogi strasznie mnie bolą. Nie mogę ustać. A on dalej bije i wrzeszczy. - Słyszysz? Coś nagadał tej dziwce? Bach! Bach! - No, co powiedziałeś tej zdzirze? Bach! Bach! Tętni mi w głowie. Dalej wierzę w panią. Jednak nie powinna była zostawiać mnie samego. Niczego ojcu nie mówię. Bach! Tyle tych „ekspresowych Paryż-Brest", że kilometry wymierzonych policzków mogłyby mnie wynieść na Księżyc! W końcu łapie mnie za koszulę, podnosi z ziemi jak worek, otwiera drzwi do piwnicy i rzuca na schody, krzycząc: - Ty brudny smarku! Zjeżdżaj, bo cię...! Nie słyszę, co dalej. Nurkuję w czarnej dziurze. Szybuję. Rozbijam się przy lądowaniu. W kilka sekund później - a może kilka minut? - nie wiem - wynurzam się z mazi i słyszę, jak macocha pokrzy-? kuje we mgle w mojej czaszce: -o - Wyłaź, bękarcie. Na górę! ;** Nie mogę. Nie mogę się ruszyć. Upadając, złamałem •s nos i szczękę. Mam przetrącone nogi. Świński babsztyl > schodzi po schodach i leje mnie. jj - No, rusz się! Wyłaź, bękarcie, wyłaź! J> Bach! Bach! Czołgam się, włażę na każdy stopień, jak g ślimak. Bach! Bach! Po plecach, pasem. Nie czuję już nóg. ?j Kręci mi się w głowie. Kiedy jestem na górze, staje nade mną olbrzymi ojciec. Spada na mnie huragan prze-20 mocy. Silny cios rozwala oko, potem dostaję policzek z drugiej strony, tej całej w siniakach. Uderzenie jest tak silne, że ucho wybucha z trzaskiem. Chrup! Noc. Czarna dziura. Dalej już nic nie pamiętam. To wieczór moich urodzin. Mam pięć lat. Ojciec w prezencie zafundował mi świeczki w oczach. Potem je zdmuchnął. pięć i sześć lat Cisza. Szpital Trzy dni później wyłaniam się z nocy śpiączki. Budzę się w jasnym pokoju. Gdzie jestem? Nie mogę się ruszyć. Moje ciało jest całkiem unieruchomione. Twarz blisko mojej. Uśmiecha się. Rozpoznaję ją po kilku sekundach. To opiekunka społeczna. Spogląda na mnie łagodnie. Nie mogę mieć jej za złe, że zostawiła mnie samego wśród burzy. Dotrzymała słowa. Mówi: -Jesteś w szpitalu, nie obawiaj się, nie będziesz się już bał. To zdanie zapisuje się w mojej pamięci jak zagadka. Czy ktoś może obiecywać: „Nie będziesz się już bał"? Strach jest jak wiertło. Przenika ciało, serce, duszę, wierci, przebija każdą komórkę. Nie można wybierać, czy się bać, czy nie. Strach pojawia się nagle i chwyta za gardło. -Już nigdy nie będziesz się bał - powtarza. Wierzę jej tylko w połowie. Bękart się sparzył, na zimne dmucha Zadaję jej dziwne pytanie: - Czy mój ojciec umarł? Pani odpowiada: - Nie, został pozbawiony praw ojcowskich. Przez wiele lat tym, którzy zapytają mnie o ojca, będę mówił, że został pozbawiony praw ojcowskich. Nie wiedząc, co znaczą te słowa. Wolę mrok niewiedzy od zbyt okrutnej prawdy. Przeszło dwa i pół roku zostaję w czterech ścianach szpitalnego pokoju. Lekarz tłumaczy mi, że moje nogi zostały zmiażdżone i że trzeba je na nowo poskładać, tak jak puzzle. Będzie to wymagało miesięcy cierpliwości i kilku operacji. Potem będę musiał nauczyć się chodzić na naprawionych nogach. Moje ciało jest w kawałkach. Kiedy byłem nieprzytomny, ojciec poparzył mi rękę i nożem rozciął czoło. Jestem połamany, zablokowany na łóżku, z kroplówkami ze wszystkich stron. Codziennie zastrzyki. Leżę nieruchomo przez cały dzień w czteroosobowym pokoju. Opiekunka społeczna przychodzi coraz rzadziej. Potem w ogóle jej nie widuję. Rozumiem to, ma na głowie inne dzieci bez matrykuły1. Nie rozmawiam z sąsiadami na sali. To dzieciaki w moim wieku. Znam niewiele słów, a nie chcę im mówić, że to ojciec posłał mnie do tego białego więzienia. Moimi jedynymi towarzyszkami są muchy. Bzyczą koło mnie. Wodzę za nimi wzrokiem, bawię się z nimi w myślach. Wyobrażam sobie, że zakładam im wędzidła, dosiadam i razem z nimi, ja, władca much, zdobywam tajemnicze krainy, starając się uniknąć śmiertelnych pułapek założonych przez ludzi. Inne dzieci mają odwiedziny. Ja mam tylko wizytę pielęgniarki ze strzykawką. Przykuty do materaca, kątem oka rejestruję wewnętrzną kamerą ich radość. Całują je, pieszczą, obrzucają prezentami. Moje serce nie traci z tego nawet kruszynki. To mój szczęśliwy zoom. Moja ulubiona „telewizja". 1 Matrykuła - tu: numer rejestracyjny wpisany do ksiąg opieki społecznej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy). Po dwóch latach szpitala zaczynam poruszać górną częścią ciała. Moje lęki zmniejszają się, uspokajają koszmary, nocne strachy zdarzają się cor^z rzadziej. Często śnię o ojcu, który otwiera drzwi i rzuca się na mnie, o pokoju, który nabiera czerwonej, krwistej barw i o czarnej, opadającej zasłonie. Zaczynam nawet budować inny sen, tym razem na jawie; sen cudowny jak zabawka: pielęgniarka od zastrzyków wchodzi do pokoju i zapowiada wizytę. Kiwa na kogoś w korytarzu, ktoś wchodzi do mojego pokoju. To mój ojciec, olbrzymi i wspaniały. Jest dobrze ubrany i ma nowe serce, czytam to w jego oczach. Zbliża się do mojego łóżka, by mnie pocałować. Jego oczy błyszczą. Dotyka mnie, a dotyk jego skóry jest największą pieszczotą. Kiedy nachodzą mnie te obrazy, nie mogę się powstrzymać od zwrócenia głowy w kierunku drzwi. Otwierają się. Wchodzi pielęgniarka. - Pora na zastrzyk - mówi. Pewnego dnia mój najbliższy sąsiad, chłopiec imieniem Tony, dostaje na urodziny mnóstwo prezentów. Puszczam w ruch moją niewidzialną kamerę, by nic nie stracić z jego podniecenia. Pospiesznie rozwija opakowania, które spa- M dają na ziemię. Jeden z papierów ześlizguje się pod moje $ łóżko. Podwędzam go, by nikt nie widział, i chowam pod o piżamą. Tak zostaję złodziejem papieru na prezenty. o « Przychodzi noc, zwlekam się z łóżka. Cichutko czoł- "Z gam się po podłodze. Kiedy docieram do korytarza, łapię się poręczy umieszczonej Wzdłuż ściany. Posuwam się do przodu, chwiejąc się jak Pijak. Przy końcu poręczy upa- •? dam na ziemię. Ślizgam się jak ślimak aż do ubikacji i dwa razy przekręcam klucz. Tu^j wreszcie wyjmuję papier scho- 24 wany pod bluzą i spokojne g0 oglądam: jest piękniejszy od gwieździstego nieba, czerwony i pozłacany, cały w pociągi, radosne skrzaty i słomki. Rzuca magiczne światło, które dzieciom pozbawionym Bożego Narodzenia i prezentów pozwala marzyć. Aby podziwiać go w milczeniu, codziennie wstaję z łóżka, czołgam się do poręczy na korytarzu, wstaję i posuwam się krok za krokiem. Chwila przerwy w ubikacji to dla mnie nagroda. Siedzę zdyszany na tronie i po kryjomu podziwiam mój skarb. Jest to przedmiot, dzięki któremu z powrotem nauczę się chodzić i zacznę rysować. Starannie powielam motywy, pociągi, skrzaty. Polubiłem rysowanie. Pielęgniarka od zastrzyków ofiarowuje mi ołówek. Zachęca mnie i kiedyś przynosi fotografię swojego małego psa: - Chcesz go narysować? Cały dumny rysuję go, podobnie jak obrazki z talii kart Ton/ego. Personel ogląda moje rysunki, zbieram gratulacje. Zbieram także „zamówienia". Wreszcie istnieję, uznano mnie. Z radości całuję magiczny papier, który dał mi nogi, komplementy i objawił ukryty talent. Jedyną przeszkodą w mojej reedukacji są schody. To moja obsesja Mam potwornego pietra przed schodami, ponieważ moja prawa noga jest pozbawiona czucia Muszę posuwać się, ślizgając nogą po podłodze tak, aby stopa utrzymywała kontakt z podłożem. Schodzę po schodach tyłem, trzymając się poręczy, ze wzrokiem utkwionym na wysokości podestu, by nie zalał mnie paniczny strach przed upadkiem do tyłu. Przez dwa i pół roku pobytu w szpitalu nikt mnie nie odwiedził, nie mam żadnej wiadomości od rodziny. Jestem sam na świecie. Nie wiem, czy mój ojciec żyje. Wolę nie wiedzieć. siedem lat Na targu sierot Mam siedem i pół roku, kiedy opuszczam aseptyczny świat szpitala, uregulowany żywot, ustalone rytuały, gdzie utkałem sobie ochronny kokon. Mniej więcej normalnie chodzę. Mam uszkodzone prawe oko, ucho w kształcie kalafiora, złamany nos i szramę na czole. Cierpię na potworne bóle głowy, które miażdżą mi mózg w imadle o ostrych brzegach. Ale chodzę i umiem rysować. Trafiam na wyspę Re do ośrodka reedukacyjnego, żeby odzyskać pełną sprawność. Szybko mnie stamtąd odsyłają ze względu na nadmierną nerwowość. Z tego samego powodu ta sama sankcja spotyka mnie w Dax. W końcu ląduję u sióstr w Arcachon. Zakonnice od świętego Wincentego a Paulo są uważne i cierpliwe. Pamię-?m tam ich białe kornety, niebieski medalion, który dosta-.1 łem od jednej z nich, spacery na molo - moi pobratymcy d kupują piłki i cukierki, a ja mam w kieszeniach tylko dziu-5 ry - sosny, pod których pachnącym cieniem kryję się o przed palącym słońcem, a także dom szczęścia. Tak nazy-# wam dużą białą willę, przed którą bawią się dzieci, śmieją — się, biegają po tarasie zawieszonym pomiędzy morzem «? ? niebem. Przysięgam sobie, że kiedy już będę mężczyzną, ? ożenię się z dziewczyną stamtąd. Dziewczyną z domu szczęścia... 26 Dochodzę do zdrowia i wtedy otwieram inne drzwi do świata zaginionych dzieci bez obroży. Po długiej podróży samochodem, w którym haftuję ile wlezie, wynurzam się z mdłości naprzeciw rzędu ponurych budynków. Nie bardzo nadają się do tego, by leczyć nudności. Dom opieki społecznej na północy Francji. Opiekunka prowadzi mnie do jednego ze skrzydeł budynku. Przechodzimy korytarzem wypełnionym starszymi osobami. Ich ubrania pachną moczem. Jacyś staruszkowie histerycznie krzyczą. Oczami siedmiolatka oglądam z przerażeniem ukryty świat wiekowych mężczyzn i kobiet o zagubionym spojrzeniu. Mała staruszka chwyta mnie za ramię ręką pokrytą wystającymi, szarymi żyłkami. Otwiera bezzębne usta, czarną dziurę z popękanymi wargami i nagle rzyga językiem podobnym do różowego węża. Wyłupiaste oczy wpatrują się we mnie, niemal wyskakują z orbit. Na środku korytarza, na wózku inwalidzkim spoczywa niczym pomnik beznogi starzec. W kącie po lewej stronie mężczyzna porośnięty czarnymi, gęstymi włosami regularnie uderza głową o ścianę, po czym odwraca się z dziwacznym, nosowym śmiechem. Cierpienie, nędza żywotów, które tutaj dobiegają końca, rzucone na kupę, w nieładzie, ranią mi serce. Wchodzimy do beżowej sali. Ta sama woń stęchlizny i sików, z dodatkiem eteru. Ludzie grają w karty i domino. Po drodze zatrzymuje mnie starsza pani. Kładzie swoją pergaminową dłoń na moim przedramieniu i wręcza mi deser waniliowy. Niepocieszona, z głową pochyloną na zapadniętą pierś, patrzy na mnie swymi małymi, czarnymi oczami, które błyszczą jak wypolerowane buty. Widzę smutek w jej oczach. Wpatruje się we mnie, jej oczy robią się wilgotne. Wykonuje ręką pożegnalny gest. Opiekunka spo- To fascynująca i zdania i już nie i najważniejszego których postępo' nie, to ofiary - i Jeszcze bardziej nienawiść, jaka może zostać ule I mówi to mężc; wszystkie kości i nadziei- Opow rzeni, aby kochi zbudowanie bat ma swoje miejs Cena detal. 2 ISBN 83-240-02 9 l"8832V'O02 łeczna woła na mnie niezadowolona. Odwracam się po raz ostatni w stronę starej, smutnej pani. Babunia, taka piękna w ciszy. Niektóre spojrzenia dowodzą wieczności. Te porzucone skarby, ukryte w naszych tajemnych kufrach, rozbudzą się w chwili zwątpienia. Nigdy nie zapomnę wyjątkowego, pełnego godności piękna tej kobiety. Na końcu korytarza w kształcie podkowy opiekunka społeczna wskazuje mi ciemnoczerwoną ławkę stojącą przy olbrzymich schodach: - Siadaj tutaj. Jest już tam jakiś chłopiec. Pyta się: - Byłeś u wariatów? Przystawia palec do skroni i śmieje się grubiańsko. Boli mnie jego szyderstwo. Wraca opiekunka. Sąsiad patrzy na mnie z niepokojem. Mruży oczy i ustami naśladuje dmuchanie. Boję się. Co chce przez to powiedzieć? Drzwi otwierają się, a pani rozmawia po cichu z inną panią, która potakuje, obserwując mnie surowo. Przydziela mi numer, składający się z mojej daty urodzenia i departamentu, z którego pochodzę. Rozbieram się. Zostaję zaszczepiony. Potem golą mi włosy, smarują głowę jakimś cuchnącym produktem, owijają bandażem. Podobam się sobie, przebrany za naftowego nababa. „To zabija wszy", tłumaczy kobieta. Każe mi wejść do dużej sali. Stoi tam w szeregu ze trzy-dzieścioro dzieci z ogolonymi głowami. Wszyscy są tak samo jak ja ubrani w kraciaste bermudy, jednobarwną koszulkę, mają sznurowane buty. Patrzymy na siebie z nienawiścią. Proszę o pozwolenie odwiedzenia starszej pani z mokrymi oczami. Nie pozwalają mi. „Nie ruszaj się stąd! I bądź posłuszny!" Zdejmują ze mnie przebranie mumii, każą dołączyć do innych, na końcu szeregu, jeden przy drugim, wzdłuż schodów, koło głównych drzwi. Jest czwartek, nie ma szkoły. Nagle otwierają się drzwi. Na salę wchodzi czterdziestka mężczyzn i kobiet. Jedni wysztafirowani jak w niedzielę, inni mają torby na zakupy. Przechadzają się wśród nas, oglądając jak jakieś rzadkie przedmioty, jak woskowe manekiny z muzeum Grevin. Obserwują, wypatrują, oglądają od stóp do głów. Jedni są wylewni - „O, jaki on słodki! Bardzo mi się podoba!". Są i tacy, którzy nie objawiają w ogóle swych uczuć, badają nas w milczeniu, pomrukując od czasu do czasu z zadowolenia przed tym czy innym. Są tacy, co zadają pytania. Tacy, co marszczą brwi, przykładając dwa palce do policzka, wydymając usta z namysłem, mrużąc oczy, jakby chcieli sobie wyobrazić, co z tego chłopaka wyrośnie za kilka lat. Inni chodzą tam i z powrotem, jak gracze na konnych wyścigach, odnotowując numer, który każdy ma na piersi. Ci ludzie przyszli wybrać dziecko. W południe wszyscy kończą zakupy na targu porzuconych dzieci. W dużym, pustym pokoju zostaje tylko dwóch chłopców, niejaki Christian i ja. Inni zostali zaadoptowani. Christian już po raz drugi ma nadzieję. Bez powodzenia. Została mu tylko jedna szansa. Tłumaczy mi reguły gry: - Jeśli nie zostaniesz wybrany za trzecim razem, jedziesz do poprawczaka. Masz tylko trzy szanse... I dodaje po chwui milczenia: - Wiesz, dlaczego nikt nas nie zabrał? - Nie... nie mam pojęcia. - To dlatego, że jesteśmy brzydcy. Ludzie wolą ładne dzieci. To prawda, że Christian nie jest piękny. A ja muszę być równie paskudny, skoro nie zostałem wybrany. Wieczorem nie mogę zasnąć. Śnię na jawie o pięknej pani i miłym panu. Dobrze ubrani, zbliżają się do mnie i wyciągają z szeregu: „Chodź z nami". Biorą mnie za rękę. Widzę, jak idąc między nimi, przekraczam wielką bramę domu opieki społecznej, w aureoli światła. Ten sen nie pozwala mi zasnąć. Często go sobie puszczam, czekając na dzień wyzwolenia. W następny czwartek ta sama ceremonia, z dziesięcioma nowymi chłopcami. Jestem przedmiotem tajnych narad i poufnych rozmów. Nie zostaję wybrany. Dobrze ubrani miły pan i piękna pani nie przyszli. Christian i ja zostajemy znowu na lodzie, trochę jak te nadpsute jarzyny, których handlarze nie sprzedali i zostawili na placu. Jesteśmy dziećmi poobijanymi i uszkodzonymi. Ponure popołudnie. Wieczorem jesteśmy sami w posępnej sypialni, strasznie smutni. Christian utracił ostatnią szansę. Pojedzie do poprawczaka. Nie chcę, by porzucony brat mnie opuszczał. Inni chłopcy śpią w wielkim łóżku, w czystej pościeli, a tata i mama się o nich troszczą. Tym lepiej dla nich. Myśmy nie wygrali na loterii miłości. Tym gorzej dla nas. ?g Kiedy w sypialni gaśnie światło, nagle zaczynam się bać. .? Płaczę. Wraca ojciec, żeby mnie bić. Dlaczego ten strach ? chwyta mnie silniej niż zwykle? Wyję. Oblewają mnie zim-a ną wodą. Zębami rozdzieram prześcieradła, o - Becz dalej, będziesz mniej sikał! - woła do mnie wy- ,j chowawca. Tej nocy zaczynam zamykać śluzy serca i kurek ze łza-.g mi. Jeżeli nie chcę umrzeć albo oszaleć, muszę być twardszy. ^ Nazajutrz mam spotkanie z panią psycholog. W ogó- le na mnie nie patrzy. Szybko przebiega wzrokiem moje 30 papiery i stwierdza, że jestem chory. „Na co?", pytam. Ci- sza. Patrzę na nią. Czuję się raczej dobrze. Długo coś pisze na papierze. - Następny! - woła, nie podnosząc oczu Ktoś chwyta mnie za ramię i ciągnie do samochodu. Nie znam miejsca przeznaczenia. Nagle przelatuje mi przez głowę szalona myśl. Błysk szczęścia. Pytam panią, która kieruje autem: - Wiezie mnie pani do mamy? Odpowiada, że tak. To koniec koszmaru. osiem lat o ? Więzienie wariatów Odpowiada, że tak. Ta szmata kłamie, a ja przez chwilę jej wierzyłem. Koniec podróży i marzeń. Przy końcu szerokiej alei wysadzanej drzewami nie czeka na mnie matka, tylko zamek wariatów. Klinika dla internowanych. Przez kilka minut ogarniał mnie podmuch szczęścia, a teraz pryska nagle jak bańka mydlana. Ustępuje miejsca obrzydzeniu i złości. Dlaczego powiedziała mi „tak"? Żeby uniknąć krępujących pytań? Żeby mieć święty spokój przez trzy godziny drogi? W zeszły czwartek przegrałem na loterii miłości. A w ten piątek wygrałem w bingo rozpaczy. Zycie na zamku rozpoczyna się źle. Przyjmuje mnie ponury osobnik ubrany na niebiesko. Wchodzimy do bu-« dynku. Słyszę wrzaski, zduszone śmiechy. To zoo, gdzie g w klatkach mieszkają ludzie. Nie jest otwarte dla zwiedza-# jących. Tego dnia dosięga mnie z niesłychaną mocą nieznane i ciche cierpienie. Wewnątrz mnie świat wali się — w gruzy. Obserwuję, słucham, czekam. Każda mijająca se-? kunda, minuta, godzina, dzień są dla mnie niezrozumia-O łe. Fosa mych lęków powiększa się jak dziura, która przyprawia o zawrót głowy, wyrwa, której nie sposób zasypać. 32 Ta przepaść mnie wciąga. Boję się zastrzyków. Leki stopniowo stępiają moją świadomość. Cofam się, przemieniam w zombi. Mam wrażenie, że coś w mojej głowie kręci się w kółko, całkiem małe kółko. Szarpię się, walczę, by nie stracić równowagi, by nie zanurzyć się w wacie. Nie chcę ich parszywego świństwa; uciekam. Pielęgniarze doganiają mnie i kłują na siłę. Przez dziewięć miesięcy kręcenie się w kółko. Ból istnienia, ból duszy. Krzyki jednych, jęki drugich. Wrzaski. Obłędna cisza. Puste spojrzenia, zastygłe postawy, zesztyw-niałe członki, mechaniczne kroki, spowolnione gesty, bezbarwne głosy. Drapanie szyb, szelest palców po stole, zgrzytanie... Nieznośne szczegóły dnia codziennego zapisują się we mnie. Mimo woli. Nieznośne zwierzenia tych mężczyzn i kobiet, których rodzina zamknęła, by zawładnąć ich spadkiem lub odebrać dziecko. Wydali ich sąsiedzi, żona, syn. Z zemsty lub z chciwości. Czasami bez powodu. Tak opowiadają ci ludzie. Czy mogę im wierzyć? Za późno. Wszędzie unoszą się opary szaleństwa. Niszczą zaufanie. Komunikacja zostaje przerwana, nie ma już abonenta pod wybranym numerem. Każdy sobie w swoim kaftanie bezpieczeństwa. To podróż do piekła. Codzienność ześlizguje się po mnie, nie dosięga naprawdę, ale nie umiem wystarczająco oderwać jej od siebie, by nie cierpieć. Znieczulenie nie jest całkowite. Walczę na ubitej ziemi z ogarniającą mgłą, która chce mnie przeniknąć. Czasem moje oczy stają się wilgotne, gardło zaciska się. Każda długa, nadchodząca, niekończąca się sekunda niesie zagrożenie. Żyję dalej w strachu przed strachem. Strach czai się w dzień, by wyskoczyć w nocy. Kiedy się kładę, okropne obrazy powracają i przygważdżają mnie do łóżka z całą siłą. Chociaż chowam się, zamykam oczy, wewnętrznie krzyczę „nie, nie!", bronię się ze wszystkich sił, przeszłość ściga mnie, rozdziera. Ojciec, fałszywa matka, schody do piwnicy, niekończący się ogonek porzuconych dzieci, „jesteśmy brzydcy" Christiana. „To prawda, że jesteśmy brzydcy", kłamliwe „tak" i dom wariatów przy końcu alei drzew zamiast matki... Potwory powracają co noc, skaczą do gardła, budzą mnie. Bez przerwy uderzam się o bolesną pamięć. Nie jestem wariatem. To przekonanie ratuje mnie przed demencją. Jedynym szaleństwem jest to, że jestem dzieckiem świata ludzi. Marzę jedynie o uścisku, o pocałunku. Wyczekuję jedynie ręki, w którą mógłbym wsunąć swoją, i czułego, radosnego spojrzenia. W głowie, w spowolnionym rytmie słyszę łagodny i niski głos, szept miłości. Tak strasznie chcę w to uwierzyć: mama przyjedzie po mnie. Ogarnia mnie takie szaleństwo, że przekonuję sam siebie, iż zmieni się także mój ojciec. Nie będzie pił. Będzie dobry i będę mógł go nazywać tatą. W jego oczach nie będzie burzy, tylko wiosna. Tak bardzo potrzebuję w to uwierzyć... Cuda zdarzają się tylko innym. Moje szaleństwo gotowe jest zamazać wszelkie rany mojego życia, śmie marzyć o tym, co niemożliwe. To moja nadzieja jest chora, doktorze, nie głowa. Tę nadzieję żywią porzuceni jak ja, internowani jak ja, chłopcy i dziewczęta: wierzą w cud. Twierdzą: „Moi rodzice przyjadą po mnie". I mają rację. Któregoś pięknego dnia jakiś mężczyzna i jakaś kobieta przyjeżdżają po nich. Jak wspaniale jest patrzeć, kiedy bracia i siostry wyjeżdżają do rodzin. Po dziewięciu miesiącach internowania, późnym rankiem zabierają mnie do nowego psychiatry. Wysoki, ładnie uczesany, elegancko ubrany pan. Patrzy na mnie przyjaźnie i prosi, bym usiadł przy stoliku. Daje mi układanki i każe je ułożyć. Udaje mi się to bez trudu. Zadaje mi dziwne pytania i zagadki. Odpowiadam, łatwizna. Kiedy on zadaje pytania, zaczynam rysować. Wręczam mu rysunek. Zdziwiony, przygląda mi się uważnie. Tłumaczę mu, że rysunek jest moim tajemnym językiem. Kiedy rysuję, wchodzę w darmowy, piękny świat. Odrzucam obojętność i pogardę. Cieszę się tym, że komuś sprawiam przyjemność. Psychiatra ogląda mój rysunek, poklepuje mnie po głowie i mówi: -Jesteś sprytny i zdolny. Rysuj, chłopcze, rysuj dalej. Uśmiecha się do mnie szeroko i naciska dzwonek. Wchodzi jakiś pan. Doktor pyta go: - Co ten chłopiec tu robi? Jest w świetnej formie! Z miny tego drugiego widać, że nie ma pojęcia. Doktor mówi do mnie: - Do widzenia, młody człowieku! Potem szczypie mnie lekko w policzek: - Nie jesteś chory, jesteś zdrowy jak rydz. Powinieneś dalej rysować. Nie chcę od niego odejść. Dziewięć miesięcy temu lekarz, który badał mnie tylko przez kilka sekund, oświadczył, że jestem wariatem, istotą szaloną, nienormalną. W dziewięć miesięcy później inny lekarz ogląda mnie, bada i oświadcza, że mam się bardzo dobrze. Pierwszy wypełnił swój raport, niemal na mnie nie patrząc. Drugi przyjął mnie i wypytywał uważnie i łagodnie. Starał się dostrzec we mnie więcej niż pozór. Ten człowiek uwolnił mnie nie tylko z domu wariatów, ale także trochę z mojego własnego, wewnętrznego więzienia. Nie od razu zdaję sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Z sypialni zabieram kilka rzeczy. Pielęgniarz każe mi iść za sobą. Siadam razem z nim do karetki. Startuje, zdzie- rając opony na włączonym sygnale, jakbym był ciężko ranny. Zatrzymujemy się w domu opieki społecznej. Pani wydaje mi polecenie: - Połóż palec na tej poduszeczce, przyciśnij mocno i przyłóż go tutaj. Zostawiam swój ślad w zeszycie. Zaszufladkowany. Jestem nie tylko numerem, ale i palcem. Postęp w rozwoju ludzkości. Cyfrę można zmienić, ale nie odcisk palca. To jedyny egzemplarz. Co wcale nie przeszkadza, że przez całe lata nie będą nazywać mnie moim nazwiskiem, tylko będę numerem, matrykułą. dziewięć lal Pazury żywicielki Wiejska gospodyni ma na utrzymaniu nas czterech z opieki społecznej. Wzięła nas dla forsy. To zła kobieta, zachłanna i brzydka. Smok z poklejonymi włosami i tłustą chustą. Stara wiedźma, której muszę co rano czyścić buty. Nienawidzę jej z całego serca, z całej duszy, tym bardziej że szaleńczo wierzyłem w jej miłość. Wieczorem jędza zmusza mnie do karmienia zwierząt, a rano do polerowania mebli. Tyle wymaga, że nie mogę odrabiać lekcji, stąd się bierze prawdziwa ulewa złych ocen w szkole i grad policzków i razów... Błędne koło. Opieprz w domu, opieprz w szkole. Dla mnie ma ulubioną karę. Mara chodzić z gołymi nogami w rowie pełnym pokrzyw, biegnącym wzdłuż pobliskiego pola. Każe mi powtarzać idiotyczne zdanka. Na przykład: „Nie pasaliśmy razem krów, nie mówi się na ty do osób w swoim wieku", kiedy powiedziałem „ty" do jednego z moich kolegów młodszego o trzy miesiące... Najbardziej wpienia mnie to, że ten podły babsztyl uważa się za chrześcijankę. Nie zostałem ochrzczony, więc bigotka zakazuje mi jedzenia mięsa i jajek. Z tego samego powodu Szwajcar, stróż kościelny, co paraduje w karnawałowym, napoleońskim przebraniu podczas wszystkich uroczystości, pilnuje mnie na niedzielnych mszach i zmusza do spuszczania wzroku podczas konsekracji hostii. „Nie jesteś jej godzien", powiedział mi kiedyś. Spuszczam głowę i wyobrażam sobie, że daję mu kopa w jajca. Byłby wreszcie jakiś powód do tego, by ministranci zaczęli dzwonić... Moja matka-katka wysyła mnie do kościoła. Ale nie po to, bym odkrywał Boga, lecz po to, bym pastował podłogi i ławki. Ma obsesję pucu-glancu, „wszystko musi się świecić". Maniaczka pasty. Któregoś ranka odrabiam moją podłogową pańszczyznę i jestem strasznie głodny. Korzystam z tego, że jestem sam w wilgotnej, wiejskiej świątyni i otwieram tabernakulum. Podnoszę wieko złotego kielicha, ze środka wyciągam białe krążki i zjadam je. Opróżniam kielich. Opycham się hostiami. Dużo później od osób znających się na rzeczy dowiem się, że hostie były konsekrowane. Że pod postacią tego okrągłego i bladego opłatka, w każdym z jego kawałeczków ukryta jest cała ludzkość i boskość Jezusa Chrystusa, czło-wieka- Boga, który przybył, by połączyć się z ludźmi. Dziecinna kradzież z głodu pozwoliła mi przystąpić do tego, co nazywają Pierwszą Komunią. Tymczasem nic nie wiem o tajemnicy, o grzechu łakomstwa i o tym, co niektórzy nazwaliby świętokradztwem. Opycham się Chrystusem, nie wiedząc o tym, a to niewinne świętokradztwo zapowiada zapewne inny głód, głód tego Boga, który jako jedyny potrafi wyleczyć rany miłości i wypełnić człowiecze serce. Opróżniam święte naczynia z ich zawartości, potem przychodzi kolej na zapas z zakrystii. Robię sobie prawdziwą orgię z hostii. Kiedy w południe wracam na farmę, moi bracia galernicy siedzą już przy stole. Jest mi tak zimno, że nie potrafię w ręce utrzymać widelca. Flądra zabiera mi talerz: - Trudno, skoro nie chcesz jeść, dostaniesz go z powrotem wieczorem... Jeszcze jedno popołudnie o pustym brzuchu. Boski chleb nie zapełnił mojego pustego żołądka. Czy to właśnie tego dnia na kolację do mojej żywicielki przychodzi ksiądz? Poucza mnie: - Pamiętaj, że nie jesteś ochrzczony, chłopcze... Jeśli umrzesz, nie można cię będzie pochować na cmentarzu dla ludzi, będziemy musieli pochować cię ze zwierzętami! Dobrze więc, księże, to postanowione, wolę być pochowany ze zwierzętami niż z chrześcijanami. Zwierzęta przynajmniej są dobre. Nie chcę należeć do kościoła tej karmicielki, co ma patent na katolicyzm i serwuje mi piekło zamiast nieba. Pewnego dnia z niespodziewaną wizytą pojawia się opiekunka społeczna. Karmicielka twierdzi, że jestem nieobecny - słyszę żmiję przez klepki parkietu - kiedy poleruję podłogę na pierwszym piętrze. Schodzę, to moja szansa. Mam nadzieję, że urzędniczka wykryje kłamstwo, poczuje, że coś nie gra w tym domu nieszczęścia, ale zakłamana gospodyni łapie mnie na dole schodów: - Och! Filipku, ty tutaj, kochanie? Nie wiedziałam. Prawda, że tu jesteś szczęśliwy? Codziennie rano z całego serca pastuję dla niej, daję z siebie, co mam najlepszego, powtarzając ciągle ten sam ruch, mając nadzieję na jedno wdzięczne spojrzenie, na jedno słówko od niej: „Pięknie to zrobiłeś". Gdyby ta kobieta powiedziała choć raz, jeden jedyny raz: „Brawo, pięknie to zrobiłeś", myślę, że pomimo jej okrucieństwa potrafiłbym wyrzucić z siebie: „Tak, jestem tutaj szczęśliwy." Ale zawsze okazywała mi tylko pogardę. - Prawda, Filipie, że jesteś tutaj szczęśliwy? Wstrętna bigotka szczypie mnie w ramię, wykręcając mi skórę. Można by pomyśleć, że opiekunki społeczne gów- no widzą! Nic nie odpowiadam, szybko wbiegam po schodach. Po policzkach ciekną mi łzy nienawiści. Matka-katka pokazuje piętro pani inspektor. - ... tutaj są dwa pokoje; każdy z chłopców ma swoje łóżko. Mam ochotę wyć: - Nie słuchaj jej, ta flądra kłamie! Kłamie! Nie śpimy tutaj. Te łóżka stoją tu po to, by dostawać forsę od Opieki. My śpimy na strychu, na zgniłych materacach! Mam ochotę wszystko to wykrzyczeć. I jeszcze parę innych rzeczy. Ale nikt by mi nie uwierzył, a ja jestem taki zmęczony. Jakiś miesiąc wcześniej próbowałem popełnić samobójstwo, skacząc z olbrzymiego stosu drzewa w sąsiednim lesie. Zdarzył się wypadek i jakiś drwal zginął w ten sposób. Jego śmierć podsunęła mi tę myśl. Rzuciłem się więc ze szczytu piramidy z drzewa z nadzieją na wielki sen po upadku, ale skończyło się na siniakach, potłuczeniach i zadrapaniach. Postanawiam spróbować jeszcze raz, w dniu moich urodzin, 9 sierpnia. Tym razem skutecznie. Za bardzo mnie boli. Chcę z tym skończyć. Potworne migreny drążą mi mózg - może to z głodu? I to ciągłe lanie. Mam tego dosyć, nie chcę już cierpieć. W noc urodzin wstaję, idę do wychodka w kącie podwórka. Na belce wieszam sznur, wdrapuję się na tron i bez wahania skaczę. Węzeł zaciska się wokół szyi, dusi mnie, słyszę straszliwy trzask. Spróchniała belka rozpada się na kawałki, dachówki spadają mi na głowę; siedzę w gównie i ryczę. Nic mi się nie udaje. Nawet śmierć mnie nie chce! Tego wieczoru kończę dziewięć lat i naprawdę siedzę po uszy w gównie... Kilka dni później, kiedy zamiatam pokój, gospodyni złośliwie popycha mnie na kant metalowego łóżka. Czuję straszny ból, ręka zwisa nieruchomo. Zmusza mnie, bym mył naczynia i w kółko powtarzał: „Nie boli mnie, nie boli mnie...". A boli mnie coraz bardziej. Jednak nazajutrz musi mnie zawieźć do szpitala. Widząc złamaną rękę w kolorach żółtym i czarnym, lekarze zadają mi pytania. Opowiadam o całym zdarzeniu. Przyparty do muru, mówię o tym, jak nasza opiekunka znęca s