Tim Guenard Silniejszy od nienawiści przekład Janina i Krzysztof Błońscy Wydawnictwo Znak Kraków 2003 Tytuł oryginału Plus fort ąue la haine © Presses de la Renaissance, 1999 Wydane w 1999 roku przez Editions des Presses de la Renaissance, 12, avenue dltalie, 75013 Paris Projekt okładki Przemysław Dębowski W projekcie wykorzystano fot. Couverture Didier Thimonier / Photo D.R. Fot. na 4. str. okładki Photo Alpha Omega © Edith Gueyne Redakcja Elżbieta Przybył Adiustacja Maria Russ Korekta Barbara Gąsiorowska Małgorzata Dudkowa Łamanie Ryszard Baster Copyright © for the translation by Janina i Krzysztof Błońscy ISBN 83-240-0272-3 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni intetnetowej: www.znak.com.pl Tę książkę dedykuję Tym, których pamięć została zraniona, Tym, którzy nie mogą wybaczyć, Tym, którzy cierpią, wołając o nadzieję. Słowo wstępne Trzeba było lat milczenia i miłości, by można było prawie wszystko wypowiedzieć. Przeżyłem wszystko, o czym opowiadam na tych stronach. To nie jest powieść. Niechaj czytelnik wybaczy mi mówiony styl tych linijek, nie zwykłem pisać. Wolę mówić. Aby nie narażać pewnych osób, celowo zmieniłem nazwiska i nazwy miejscowości. To jedyne zniekształcenie prawdy, na jakie sobie pozwoliłem. Niech czytelnik wybaczy mi również, że nie jestem dokładny, jeśli idzie o daty. W jednym moim życiu zmieściło się wiele żywotów. Czasem wspomnienia nakładają się na siebie. To bez znaczenia. Mam tyle lat, ile mam nadziei. Wstydliwość kazała mi ukryć to, co nie mogło być publicznie ujawnione, by nie naruszać sfery intymności. Milczałem, aby niektóre osoby nie zastygły w tym, co mi złego wyrządziły. Nie chcę im przeszkadzać, kiedy zechcą się zmienić. Mają prawo mnie zadziwić. ?? Moje świadectwo ubrałem w słowa dopiero po śmierci % ojca., przez szacunek dla tego człowieka, którego chciałem | zabić, a którego nauczyłem się kochać, kiedy przekraczał | bramy Wielkiego Przejścia. 35 Niechaj spoczywa w pokoju. Przedmowa Moje życie jest równie pokiereszowane jak moja twarz. Choćby mój nos. Złamany dwadzieścia siedem razy. Dwadzieścia trzy złamania to sprawa boksu; cztery - dzieło mojego ojca. Najbardziej brutalne razy dostałem od tego, który powinien wziąć mnie za rękę i powiedzieć: „kocham cię". Był Irokezem. Kiedy opuściła go moja matka, trucizna alkoholu sprawiła, że oszalał. Stłukł mnie na śmierć, jeszcze zanim życie rozpoczęło zabawę w masakrę. Przeżyłem tylko dzięki trzem marzeniom: że mnie wyrzucą z poprawczaka, gdzie mnie umieszczono - wyczyn, którego do tej pory nikomu nie udało się osiągnąć; że zostanę szefem bandy; że zabiję ojca. Marzenia zrealizowałem. Trzeciego nie. A mało brakowało... Całe lata żyłem dzięki pragnieniu zemsty. W więzieniu mej nienawiści odwiedziły mnie osoby przesiąknięte miłością i sprawiły, że w moim sercu padłem na kolana. Zycie zawdzięczam tym, których odrzuca nasze spo- o łeczeństwo, tym połamanym, pokręconym, niepełnospraw- o nym, „nienormalnym". Zawdzięczam im wspaniałą lekcję -o miłości. Dedykuję im tę książkę. Pozwolili mi się odrodzić. 8 Niespodziewane spotkanie z miłością odmieniło moje życie. 9 Dzisiaj mieszkam w dużym, jasnym domu w pobliżu Lourdes, z Martine, moją żoną, i Eglantine, Lionelem, Ka-teri i Timothee, naszymi dziećmi. A także z kilkoma przyjezdnymi, z osobami, które zatrzymują się u nas przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dzisiaj rano postawiłem ule na zboczu góry. Jutro przeniosę je gdzie indziej, do innych kwiatów, innych zapachów. Rozkoszuję się ciszą wzgórz, które niosą mnie w galopie po horyzont. Wokół mnie lata pszczoła, brzęczy przy mojej twarzy, wraca do kwiatka, już ciężka od pyłku. Jej życie przypomina partyturę. Wygrywa nuty swojego dziedzictwa, wiekowych nakazów przekazywanych przez kod genetyczny. Pszczoła, jak każde zwierzę, nie może zmienić zaprogramowanego zachowania. A człowiek, owszem, tak. Człowiek może wstrząsnąć swoim życiem na dobre i na złe. Ja, syn alkoholika, porzucone dziecko, podłożyłem nogę losowi. Genetyce kazałem skłamać. I z tego jestem dumny. Mam na imię Philippe, ale mówią na mnie Tim, ponieważ moje irokeskie imię brzmi Timidy. Oznacza „pana koni". Moja zraniona pamięć była trudniejsza do okiełznania niż dziki koń czystej krwi. Guenard można tłumaczyć jako „silnego w nadziei". Zawsze wierzyłem w cud. Nadziei, której mi nie zabrakło nawet podczas najczarniejszej nocy, pragnę dziś dla innych. Po moich indiańskich przodkach odziedziczyłem brak lęku przestrzeni. Obawiam się jednej tylko przepaści, tej najbardziej przerażającej, nienawiści do samego siebie. Boję się tylko tego, że nie będę dość mocno kochał. Zęby być mężczyzną, trzeba mieć jaja. Zęby być człowiekiem miłości, trzeba mieć jeszcze większe. Po latach walki zakopałem topór wojenny w zmaganiach z ojcem, z samym sobą i ze swoją przeszłością. Zdarza się mi usiąść za kierownicą mojej furgonetki i jechać, by odpowiadając na czyjeś zaproszenie, opowiedzieć coś z mojego chaotycznego życia. Jeżdżę do pobliskich miejscowości albo gdzieś dalej, jeżdżę po całej Francji lub za granicę, do szkół i więzień, kościołów i sądów, bywam na stadionach i placach publicznych... Niosę świadectwo, że przebaczenie jest aktem najtrudniejszym. Najbardziej godnym człowieka. Moją najpiękniejszą walką. Miłość jest moim ostatnim uderzeniem pięści. Teraz wszedłem na ścieżkę pokoju. •?? lata Porzucony w rowie Nie całuje mnie, nie mówi „do widzenia". Nic, ani słowa. Kobieta oddala się. Na nogach ma białe botki... Mam trzy lata, a matka przywiązała mnie do słupa elektrycznego na tej wiejskiej drodze, która prowadzi donikąd. Wsiada do samochodu zaparkowanego na poboczu. Odjeżdża. Znika. Widzę tylko mgłę. Wyciągam ręce. Jestem sam. Noc zapada nad lasem, potwory wychodzą z cienia. Jako dziecko zachowałem jedynie takie dokładne wspomnienie matki. Oddalające się plecy i wysokie, białe botki. Ktoś, kto odchodzi... Urodziła mnie, gdy miała szesnaście lat, i porzuciła trzy lata później, w dniu, w którym postanowiła połączyć się z nowym mężczyzną swego życia. Dla mnie już nie było miejsca w jej życiu. Policjanci znaleźli mnie nad ranem przerażonego i zmarzniętego. Odwożą mnie do mojego ojca. Nie wiem, jak go odnaleźli. Ja już nie mogę mówić. Ojciec jest ochroniarzem w ambasadzie w Paryżu. To mężczyzna wysoki i wielki jak dąb. Ma orli nos i czarne włosy swoich przodków. Ten milczący atleta nie mógłby się wyprzeć indiańskiej krwi. Jest obdarzony niespotykaną siłą. Ta siła wyzwala się nagle, straszna jak błyskawica, jak wypuszczona strzała. Babcia opowie mi później, że widziała kiedyś w barze, jak bez jednego słowa, bez drgnienia twarzy znosił szyderstwa trzech głupich młokosów na temat jego rasy. Kiedy jeden z białych dotknął jego rękawa, by go sprowokować, znalazł się nieprzytomny na ziemi, razem ze swoimi kumplami. Wszystko potoczyło się szybciej niż ta opowieść. A ojciec, oparty o ladę, zamówił kolejne piwo, zupełnie tak, jakby strzepnął kurz z rękawa albo pozbył się komara. To syn Pana Wojny, którego ja nie znałem, a którego krew płynie w moich żyłach. Jestem dumny ze swojego dziadka. Ten indiański artysta podczas drugiej wojny światowej wstąpił do armii kanadyjskiej jako pilot myśliwca. Kiedy trafił do niewoli faszystów, wzięli go za Żyda, gdyż był obrzezany. Posłali go do obozu śmierci w Niemczech. Irokez, dumny z tej pomyłki, nigdy nie wyprowadził z błędu swoich prześladowców. Umarł na kilka miesięcy przed końcem wojny, po trzech latach nieludzkiego traktowania. Babcia otrzymała tylko te kilka słów: Jestem dumny, że mogę umierać z moimi żydowskimi brać-mi . Ta dzielna kobieta nigdy nie mogła uwierzyć w śmierć mężczyzny, którego namiętnie kochała. Nazywała go „Złotą ?| Ręką". W baraku na północy Francji sama wychowała swoje 2 trzynaścioro dzieci, razem z dwójką małych jednej z córek, rozstrzelanej za udział w ruchu oporu. Pięć lat po wyzwo- o leniu dostała rentę jako wdowa wojenna, ale dostała ją 3 w dolarach. Okrągła sumka pozwoliła jej kupić ziemię, t? którą rozdała swoim dzieciom. o Mój ojciec, również Kanadyjczyk, służył w komando- — sach marynarki amerykańskiej podczas wojny w Wietna-? mie. Uratował od śmierci swojego porucznika, który mu tego nie zapomniał. Dziesięć lat później został dyplomatą 14 i powierzył mu osobistą ochronę. W zbroi ojca widnieje rysa. Odejście matki ścięło go w pełnym biegu, niczym seria z karabinu maszynowego. Pada. Nie widział nadchodzącego uderzenia. Ojciec, niestały, nieprzewidywalny - coraz więcej pije -powierza mnie jednej ze swoich sióstr, mieszkającej niedaleko domu. U tej czułej kobiety po raz pierwszy zaznaję szczęścia bycia kochanym. Uczę się stać na dwóch nogach, potem chodzić, ręką gładzić pnie drzew, powierników mych tajemnic. I marzyć, patrząc na tapety z motywami ze średniowiecza. Krew moich przodków gotuje się na widok wściekłych kawalkad i ostrych potyczek. To szczęśliwe, łagodne znieczulenie jest tylko wstawką. Zbyt krótką. W kilka miesięcy później ojciec bierze mnie z powrotem. Odkrywam, że rodzina się powiększyła: żyje na kocią łapę z jakąś kobietą, która przypomina włoską mammę. Jest bardzo ciemna i pulchna. Ma pięcioro dzieci. Zamieszkali u nas jak u siebie. - To twoja nowa matka, pocałuj ją - mówi do mnie ojciec. - Możesz do niej mówić mamo... Coś się we mnie gotuje. Nie chcę powiedzieć mamo, nawet jeśli aż palę się do tego, by jakąś mamę odnaleźć. Oczy tej kobiety są ciemne jak piwniczny loch. Nie widzę w nich nawet iskierki uczucia. Całując, szczypie mnie w ramię z obłudnym i bezczelnym, żmijowatym uśmiechem. Wiem, że nigdy nie będzie moją matką. Zagarnęła serce ojca, ale nigdy nie zastąpi tej, która nosiła mnie w sobie. Tej, która pewnego wieczoru zostawiła mnie na poboczu, odwracając się do mnie plecami w swoich wysokich, białych butach. Nigdy nie zrozumiałem dlaczego. cztery lała W psiej budzie Mieszkam z moją nieprawdziwą rodziną, jem z nimi, śpię z nimi. Ale z nimi nie żyję. Jestem obcy. Traktują mnie jak niechcianego pasożyta. Wieczorem czekam na ojca, jak na zbawiciela. Czekam na niego z niecierpliwością, której nie potrafię ukryć. Wyczekuję jego kroków na schodach. Klucz w zamku otwiera dla mnie drzwi nadziei. Obracam się w kierunku potężnej sylwetki. Cała moja istota błaga w milczeniu o spojrzenie, uśmiech. Na próżno. Pędzi do mojej fałszywej matki, fałszywych braci, fałszywych sióstr. Całuje ich, głaszcze, pieści. Tak jakby chciał mnie zranić, zemścić się na mnie i przekazać mi: „Tego nie dostaniesz! Za bardzo mi przypominasz matkę, tę kobietę, której nie umiałem zatrzymać ani uszczęśliwić". Jestem wspomnieniem miłosnego rozczarowania, przypomnieniem małżeńskiej porażki, oznaką utraconego honoru. Jego żywym wyrzutem sumienia. Moja fałszywa matka dostrzega te jego urażone uczucia. Triumfalnie wyrzuca z siebie: - Twój bękart znowu dziś nabroił! Wtedy wreszcie odwraca się w moją stronę, ale nie po to, by mnie wziąć w ramiona. Nadzieja przemienia się w koszmar. W jego oczach przemykają błyskawice; dzikie zwierzę ryczy i rzuca się. Zbieram cięgi, zagryzając wargi, by nie wrzeszczeć, gdy gwałtownie rusza „ekspres Paryż-Brest" - bo tak mój ojciec nazywa lanie. Bach! Bach! Bach! Podczas tej burzy fałszywa matka uśmiecha się. Rozkoszuje się. Zawadzam na jej podwórku. Jestem tylko małym kulawym kaczątkiem. Jest dobra dla swoich dzieci, a ja jestem pomiotem. Kiedy mojego ojca nie ma przez kilka tygodni, przepędza mnie na podwórze za domem na całe popołudnia. W tej upchaj-dziurze, opasanej wielkim, ceglanym murem, przypominającym więzienny, odnajduję znane mi przedmioty. Moimi towarzyszami niedoli są pordzewiałe rowery, połamane taczki, leżąca na boku beczka z łańcuchem. Na końcu łańcucha uwiązany jest brązowo-biały pies, wyżeł. Mój przyjaciel Simla. Na środku podwórka króluje wielka balia. Macoszy-dła turlają ją do kuchni. Pucują się tam w cieple, kiedy przychodzi pora mycia. Kiedy skończą się szorować, ich matka z pomocą najstarszego wynosi pełną balię i woła: - Świński bękarcie, myj się! Woda jest lodowata i brudna. Muszę się w niej zanurzyć, nawet w zimie. Cały się trzęsę. Moi półbracia, siedząc w oknie, naśmiewają się ze mnie, wcinają słodycze, liżą kolorowe lizaki. Przez zaparowane szyby widzę ich uśmiechy i grymasy. Zostaję na dworze i drżę z zimna, dopóki ktoś po mnie nie przyjdzie. To zimno będę czuł w swoim ciele do czternastego roku życia. Przemarzłem do szpiku kości. Czasem jest mi tak zimno, że całkiem goły szukam schronienia w budzie Simli. Mój przyjaciel wyje, jakby protestował, jakby chciał przypomnieć ludziom, że nie powinni tak traktować jednego ze swoich małych. Kocham dobrego wyżła. On także regularnie zbiera baty. To nam daje poczucie wspólnoty. Mam wrażenie, że mnie rozumie. Cichutko skomli, kiedy tylko siadam w lo- dowatej bali, i zachęca mnie: „No dalej, Tim, odwagi, jestem z tobą". Jego piski denerwują macochę. Wypada na podwórze, żeby dołożyć Simli, a mnie przy okazji. Nazywa nas brudnymi bękartami. Simla i ja należymy do tej samej rasy. Ten pies jest moim pierwszym przyjacielem. Ojciec strasznie dużo pije, od kiedy matka go opuściła. Coraz więcej. Kiedy znajdę się w polu widzenia, jego oczy przestają być trupio nieruchome. Wystarcza prosta rzecz. Zauważy mnie i już zapala się lont. Podnosi swoje olbrzymie cielsko, sapiąc jak drwal, i rzuca się na mnie coraz gwałtowniej. Nawet już nie szuka alibi. Muszę się ukrywać, by nie doprowadzać do wybuchu. Jednak co wieczór jeszcze mam nadzieję, że weźmie mnie w ramiona. Beznadziejną nadzieję. Nie mogę wyrzec się jednego jedynego obrazu, który pozwala mi przeżyć. Pod koniec tygodnia moja fałszywa rodzina wyjeżdża na wieś i ojciec zamyka mnie w piwnicy. Kiedy nie chcę zejść po pochyłych schodach, popycha mnie jednym kopniakiem. Toczę się po kamiennych schodach w głąb czarnej i wilgotnej jamy. Światło znika za zamkniętymi drzwiami. Leżę otępiały na zimnej ziemi, wdychając zgniły odór wilgoci i stęchlizny. A także zapach gówna i sików, bo maleńki otwór na podwórko wychodzi akurat za budą Simli. Podnoszę się i pcham rękę do dziury. Pies liże mnie po palcach i skomli. Dotrzymujemy sobie towarzystwa podczas niekończących się godzin nudy. Na obskurnych ścianach mojego więzienia zawieszam wymyślone portrety trzech osób, które obdarzają mnie czułością i szczęściem: mojej ciotki, uwielbianego dziadka ze strony matki i babci ze strony ojca. Wygłaszam do nich monologi bez końca, starannie przeganiając najdrobniejszy pył i najmniejsze cienie, które mogłyby przyćmić blask moich wewnętrznych słońc. Także ich opieprzam. Zarzucam im, że zostawiają mnie u ojca. Z mojej nocy krzyczę: „Przyjdźcie po mnie, weźcie mnie, weźcie mnie stąd!". Babcia ze strony ojca czasem zabiera mnie na cały dzień. Jest wesoła i miła i rozpieszcza mnie, jak to babcia. Kupuje mi ubrania, lakierki i anyżkowe cukierki. Ale mijają godziny, a ja, coraz bardziej zasępiony, myślę o tym, że dobre się kończy. Ona nie rozumie, dlaczego jestem smutny. Wieczorem odprowadza mnie do domu. Ojciec łapie mnie za rękę, a ja krzyczę: - Nie, nie! Babciu, weź mnie ze sobą, weź mnie! Tak bardzo chciałbym z nią zostać. Odchodzi beze mnie. Nie mogę jej powiedzieć, że jej syn mnie bije. Zostaję sam ze swoją tajemnicą Aż do dnia, w którym przyjaciel rodziny wpada do domu na szklaneczkę. Mój ojciec już jest pijany. Chce mi spuścić codzienne manto, a ten człowiek wstawia się za mną. Ojciec, oszalały ze złości, zadaje mu cios nożem. Przyjaciel krwawi, ale udaje mu się uciec. Pędzi do szpitala. Nazajutrz do drzwi dzwoni jakaś pani. Chce się ze mną zobaczyć. Fałszywa matka odmawia. Pani spokojnie i usilnie nalega. Potem grozi macosze poważnymi sankcjami. Ta w końcu ustępuje i woła mnie. Pani zaprasza mnie na spacer. Jest ładna i łagodna. Jednak boję się. Zabiera mnie do kawiarni, częstuje ciepłą czekoladą i pyta mnie o tę rodzinę, o ojca, czy jest dobry, jak się mną zajmuje. Odpowiadam i nie kłamię. I nie mówię całej prawdy. I tak by mi nie uwierzyła. Później miła pani patrzy na zegarek i wstaje, żeby odprowadzić mnie do domu. Ja nie chcę, chwytam się jej: „Chcę zostać z panią". Tłumaczy mi, że jest opiekunką społeczną i sprawi, że już nikt nie będzie mnie bił. Wierzę jej. Kiedy zamykają się drzwi, ojciec krzyczy do mnie: - Coś jej powiedział? Bierze drewniany kij i leje, leje. Upadam na ziemię. Nogi strasznie mnie bolą. Nie mogę ustać. A on dalej bije i wrzeszczy. - Słyszysz? Coś nagadał tej dziwce? Bach! Bach! - No, co powiedziałeś tej zdzirze? Bach! Bach! Tętni mi w głowie. Dalej wierzę w panią. Jednak nie powinna była zostawiać mnie samego. Niczego ojcu nie mówię. Bach! Tyle tych „ekspresowych Paryż-Brest", że kilometry wymierzonych policzków mogłyby mnie wynieść na Księżyc! W końcu łapie mnie za koszulę, podnosi z ziemi jak worek, otwiera drzwi do piwnicy i rzuca na schody, krzycząc: - Ty brudny smarku! Zjeżdżaj, bo cię...! Nie słyszę, co dalej. Nurkuję w czarnej dziurze. Szybuję. Rozbijam się przy lądowaniu. W kilka sekund później - a może kilka minut? - nie wiem - wynurzam się z mazi i słyszę, jak macocha pokrzy-? kuje we mgle w mojej czaszce: -o - Wyłaź, bękarcie. Na górę! ;** Nie mogę. Nie mogę się ruszyć. Upadając, złamałem •s nos i szczękę. Mam przetrącone nogi. Świński babsztyl > schodzi po schodach i leje mnie. jj - No, rusz się! Wyłaź, bękarcie, wyłaź! J> Bach! Bach! Czołgam się, włażę na każdy stopień, jak g ślimak. Bach! Bach! Po plecach, pasem. Nie czuję już nóg. ?j Kręci mi się w głowie. Kiedy jestem na górze, staje nade mną olbrzymi ojciec. Spada na mnie huragan prze-20 mocy. Silny cios rozwala oko, potem dostaję policzek z drugiej strony, tej całej w siniakach. Uderzenie jest tak silne, że ucho wybucha z trzaskiem. Chrup! Noc. Czarna dziura. Dalej już nic nie pamiętam. To wieczór moich urodzin. Mam pięć lat. Ojciec w prezencie zafundował mi świeczki w oczach. Potem je zdmuchnął. pięć i sześć lat Cisza. Szpital Trzy dni później wyłaniam się z nocy śpiączki. Budzę się w jasnym pokoju. Gdzie jestem? Nie mogę się ruszyć. Moje ciało jest całkiem unieruchomione. Twarz blisko mojej. Uśmiecha się. Rozpoznaję ją po kilku sekundach. To opiekunka społeczna. Spogląda na mnie łagodnie. Nie mogę mieć jej za złe, że zostawiła mnie samego wśród burzy. Dotrzymała słowa. Mówi: -Jesteś w szpitalu, nie obawiaj się, nie będziesz się już bał. To zdanie zapisuje się w mojej pamięci jak zagadka. Czy ktoś może obiecywać: „Nie będziesz się już bał"? Strach jest jak wiertło. Przenika ciało, serce, duszę, wierci, przebija każdą komórkę. Nie można wybierać, czy się bać, czy nie. Strach pojawia się nagle i chwyta za gardło. -Już nigdy nie będziesz się bał - powtarza. Wierzę jej tylko w połowie. Bękart się sparzył, na zimne dmucha Zadaję jej dziwne pytanie: - Czy mój ojciec umarł? Pani odpowiada: - Nie, został pozbawiony praw ojcowskich. Przez wiele lat tym, którzy zapytają mnie o ojca, będę mówił, że został pozbawiony praw ojcowskich. Nie wiedząc, co znaczą te słowa. Wolę mrok niewiedzy od zbyt okrutnej prawdy. Przeszło dwa i pół roku zostaję w czterech ścianach szpitalnego pokoju. Lekarz tłumaczy mi, że moje nogi zostały zmiażdżone i że trzeba je na nowo poskładać, tak jak puzzle. Będzie to wymagało miesięcy cierpliwości i kilku operacji. Potem będę musiał nauczyć się chodzić na naprawionych nogach. Moje ciało jest w kawałkach. Kiedy byłem nieprzytomny, ojciec poparzył mi rękę i nożem rozciął czoło. Jestem połamany, zablokowany na łóżku, z kroplówkami ze wszystkich stron. Codziennie zastrzyki. Leżę nieruchomo przez cały dzień w czteroosobowym pokoju. Opiekunka społeczna przychodzi coraz rzadziej. Potem w ogóle jej nie widuję. Rozumiem to, ma na głowie inne dzieci bez matrykuły1. Nie rozmawiam z sąsiadami na sali. To dzieciaki w moim wieku. Znam niewiele słów, a nie chcę im mówić, że to ojciec posłał mnie do tego białego więzienia. Moimi jedynymi towarzyszkami są muchy. Bzyczą koło mnie. Wodzę za nimi wzrokiem, bawię się z nimi w myślach. Wyobrażam sobie, że zakładam im wędzidła, dosiadam i razem z nimi, ja, władca much, zdobywam tajemnicze krainy, starając się uniknąć śmiertelnych pułapek założonych przez ludzi. Inne dzieci mają odwiedziny. Ja mam tylko wizytę pielęgniarki ze strzykawką. Przykuty do materaca, kątem oka rejestruję wewnętrzną kamerą ich radość. Całują je, pieszczą, obrzucają prezentami. Moje serce nie traci z tego nawet kruszynki. To mój szczęśliwy zoom. Moja ulubiona „telewizja". 1 Matrykuła - tu: numer rejestracyjny wpisany do ksiąg opieki społecznej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy). Po dwóch latach szpitala zaczynam poruszać górną częścią ciała. Moje lęki zmniejszają się, uspokajają koszmary, nocne strachy zdarzają się cor^z rzadziej. Często śnię o ojcu, który otwiera drzwi i rzuca się na mnie, o pokoju, który nabiera czerwonej, krwistej barw i o czarnej, opadającej zasłonie. Zaczynam nawet budować inny sen, tym razem na jawie; sen cudowny jak zabawka: pielęgniarka od zastrzyków wchodzi do pokoju i zapowiada wizytę. Kiwa na kogoś w korytarzu, ktoś wchodzi do mojego pokoju. To mój ojciec, olbrzymi i wspaniały. Jest dobrze ubrany i ma nowe serce, czytam to w jego oczach. Zbliża się do mojego łóżka, by mnie pocałować. Jego oczy błyszczą. Dotyka mnie, a dotyk jego skóry jest największą pieszczotą. Kiedy nachodzą mnie te obrazy, nie mogę się powstrzymać od zwrócenia głowy w kierunku drzwi. Otwierają się. Wchodzi pielęgniarka. - Pora na zastrzyk - mówi. Pewnego dnia mój najbliższy sąsiad, chłopiec imieniem Tony, dostaje na urodziny mnóstwo prezentów. Puszczam w ruch moją niewidzialną kamerę, by nic nie stracić z jego podniecenia. Pospiesznie rozwija opakowania, które spa- M dają na ziemię. Jeden z papierów ześlizguje się pod moje $ łóżko. Podwędzam go, by nikt nie widział, i chowam pod o piżamą. Tak zostaję złodziejem papieru na prezenty. o « Przychodzi noc, zwlekam się z łóżka. Cichutko czoł- "Z gam się po podłodze. Kiedy docieram do korytarza, łapię się poręczy umieszczonej Wzdłuż ściany. Posuwam się do przodu, chwiejąc się jak Pijak. Przy końcu poręczy upa- •? dam na ziemię. Ślizgam się jak ślimak aż do ubikacji i dwa razy przekręcam klucz. Tu^j wreszcie wyjmuję papier scho- 24 wany pod bluzą i spokojne g0 oglądam: jest piękniejszy od gwieździstego nieba, czerwony i pozłacany, cały w pociągi, radosne skrzaty i słomki. Rzuca magiczne światło, które dzieciom pozbawionym Bożego Narodzenia i prezentów pozwala marzyć. Aby podziwiać go w milczeniu, codziennie wstaję z łóżka, czołgam się do poręczy na korytarzu, wstaję i posuwam się krok za krokiem. Chwila przerwy w ubikacji to dla mnie nagroda. Siedzę zdyszany na tronie i po kryjomu podziwiam mój skarb. Jest to przedmiot, dzięki któremu z powrotem nauczę się chodzić i zacznę rysować. Starannie powielam motywy, pociągi, skrzaty. Polubiłem rysowanie. Pielęgniarka od zastrzyków ofiarowuje mi ołówek. Zachęca mnie i kiedyś przynosi fotografię swojego małego psa: - Chcesz go narysować? Cały dumny rysuję go, podobnie jak obrazki z talii kart Ton/ego. Personel ogląda moje rysunki, zbieram gratulacje. Zbieram także „zamówienia". Wreszcie istnieję, uznano mnie. Z radości całuję magiczny papier, który dał mi nogi, komplementy i objawił ukryty talent. Jedyną przeszkodą w mojej reedukacji są schody. To moja obsesja Mam potwornego pietra przed schodami, ponieważ moja prawa noga jest pozbawiona czucia Muszę posuwać się, ślizgając nogą po podłodze tak, aby stopa utrzymywała kontakt z podłożem. Schodzę po schodach tyłem, trzymając się poręczy, ze wzrokiem utkwionym na wysokości podestu, by nie zalał mnie paniczny strach przed upadkiem do tyłu. Przez dwa i pół roku pobytu w szpitalu nikt mnie nie odwiedził, nie mam żadnej wiadomości od rodziny. Jestem sam na świecie. Nie wiem, czy mój ojciec żyje. Wolę nie wiedzieć. siedem lat Na targu sierot Mam siedem i pół roku, kiedy opuszczam aseptyczny świat szpitala, uregulowany żywot, ustalone rytuały, gdzie utkałem sobie ochronny kokon. Mniej więcej normalnie chodzę. Mam uszkodzone prawe oko, ucho w kształcie kalafiora, złamany nos i szramę na czole. Cierpię na potworne bóle głowy, które miażdżą mi mózg w imadle o ostrych brzegach. Ale chodzę i umiem rysować. Trafiam na wyspę Re do ośrodka reedukacyjnego, żeby odzyskać pełną sprawność. Szybko mnie stamtąd odsyłają ze względu na nadmierną nerwowość. Z tego samego powodu ta sama sankcja spotyka mnie w Dax. W końcu ląduję u sióstr w Arcachon. Zakonnice od świętego Wincentego a Paulo są uważne i cierpliwe. Pamię-?m tam ich białe kornety, niebieski medalion, który dosta-.1 łem od jednej z nich, spacery na molo - moi pobratymcy d kupują piłki i cukierki, a ja mam w kieszeniach tylko dziu-5 ry - sosny, pod których pachnącym cieniem kryję się o przed palącym słońcem, a także dom szczęścia. Tak nazy-# wam dużą białą willę, przed którą bawią się dzieci, śmieją — się, biegają po tarasie zawieszonym pomiędzy morzem «? ? niebem. Przysięgam sobie, że kiedy już będę mężczyzną, ? ożenię się z dziewczyną stamtąd. Dziewczyną z domu szczęścia... 26 Dochodzę do zdrowia i wtedy otwieram inne drzwi do świata zaginionych dzieci bez obroży. Po długiej podróży samochodem, w którym haftuję ile wlezie, wynurzam się z mdłości naprzeciw rzędu ponurych budynków. Nie bardzo nadają się do tego, by leczyć nudności. Dom opieki społecznej na północy Francji. Opiekunka prowadzi mnie do jednego ze skrzydeł budynku. Przechodzimy korytarzem wypełnionym starszymi osobami. Ich ubrania pachną moczem. Jacyś staruszkowie histerycznie krzyczą. Oczami siedmiolatka oglądam z przerażeniem ukryty świat wiekowych mężczyzn i kobiet o zagubionym spojrzeniu. Mała staruszka chwyta mnie za ramię ręką pokrytą wystającymi, szarymi żyłkami. Otwiera bezzębne usta, czarną dziurę z popękanymi wargami i nagle rzyga językiem podobnym do różowego węża. Wyłupiaste oczy wpatrują się we mnie, niemal wyskakują z orbit. Na środku korytarza, na wózku inwalidzkim spoczywa niczym pomnik beznogi starzec. W kącie po lewej stronie mężczyzna porośnięty czarnymi, gęstymi włosami regularnie uderza głową o ścianę, po czym odwraca się z dziwacznym, nosowym śmiechem. Cierpienie, nędza żywotów, które tutaj dobiegają końca, rzucone na kupę, w nieładzie, ranią mi serce. Wchodzimy do beżowej sali. Ta sama woń stęchlizny i sików, z dodatkiem eteru. Ludzie grają w karty i domino. Po drodze zatrzymuje mnie starsza pani. Kładzie swoją pergaminową dłoń na moim przedramieniu i wręcza mi deser waniliowy. Niepocieszona, z głową pochyloną na zapadniętą pierś, patrzy na mnie swymi małymi, czarnymi oczami, które błyszczą jak wypolerowane buty. Widzę smutek w jej oczach. Wpatruje się we mnie, jej oczy robią się wilgotne. Wykonuje ręką pożegnalny gest. Opiekunka spo- To fascynująca i zdania i już nie i najważniejszego których postępo' nie, to ofiary - i Jeszcze bardziej nienawiść, jaka może zostać ule I mówi to mężc; wszystkie kości i nadziei- Opow rzeni, aby kochi zbudowanie bat ma swoje miejs Cena detal. 2 ISBN 83-240-02 9 l"8832V'O02 łeczna woła na mnie niezadowolona. Odwracam się po raz ostatni w stronę starej, smutnej pani. Babunia, taka piękna w ciszy. Niektóre spojrzenia dowodzą wieczności. Te porzucone skarby, ukryte w naszych tajemnych kufrach, rozbudzą się w chwili zwątpienia. Nigdy nie zapomnę wyjątkowego, pełnego godności piękna tej kobiety. Na końcu korytarza w kształcie podkowy opiekunka społeczna wskazuje mi ciemnoczerwoną ławkę stojącą przy olbrzymich schodach: - Siadaj tutaj. Jest już tam jakiś chłopiec. Pyta się: - Byłeś u wariatów? Przystawia palec do skroni i śmieje się grubiańsko. Boli mnie jego szyderstwo. Wraca opiekunka. Sąsiad patrzy na mnie z niepokojem. Mruży oczy i ustami naśladuje dmuchanie. Boję się. Co chce przez to powiedzieć? Drzwi otwierają się, a pani rozmawia po cichu z inną panią, która potakuje, obserwując mnie surowo. Przydziela mi numer, składający się z mojej daty urodzenia i departamentu, z którego pochodzę. Rozbieram się. Zostaję zaszczepiony. Potem golą mi włosy, smarują głowę jakimś cuchnącym produktem, owijają bandażem. Podobam się sobie, przebrany za naftowego nababa. „To zabija wszy", tłumaczy kobieta. Każe mi wejść do dużej sali. Stoi tam w szeregu ze trzy-dzieścioro dzieci z ogolonymi głowami. Wszyscy są tak samo jak ja ubrani w kraciaste bermudy, jednobarwną koszulkę, mają sznurowane buty. Patrzymy na siebie z nienawiścią. Proszę o pozwolenie odwiedzenia starszej pani z mokrymi oczami. Nie pozwalają mi. „Nie ruszaj się stąd! I bądź posłuszny!" Zdejmują ze mnie przebranie mumii, każą dołączyć do innych, na końcu szeregu, jeden przy drugim, wzdłuż schodów, koło głównych drzwi. Jest czwartek, nie ma szkoły. Nagle otwierają się drzwi. Na salę wchodzi czterdziestka mężczyzn i kobiet. Jedni wysztafirowani jak w niedzielę, inni mają torby na zakupy. Przechadzają się wśród nas, oglądając jak jakieś rzadkie przedmioty, jak woskowe manekiny z muzeum Grevin. Obserwują, wypatrują, oglądają od stóp do głów. Jedni są wylewni - „O, jaki on słodki! Bardzo mi się podoba!". Są i tacy, którzy nie objawiają w ogóle swych uczuć, badają nas w milczeniu, pomrukując od czasu do czasu z zadowolenia przed tym czy innym. Są tacy, co zadają pytania. Tacy, co marszczą brwi, przykładając dwa palce do policzka, wydymając usta z namysłem, mrużąc oczy, jakby chcieli sobie wyobrazić, co z tego chłopaka wyrośnie za kilka lat. Inni chodzą tam i z powrotem, jak gracze na konnych wyścigach, odnotowując numer, który każdy ma na piersi. Ci ludzie przyszli wybrać dziecko. W południe wszyscy kończą zakupy na targu porzuconych dzieci. W dużym, pustym pokoju zostaje tylko dwóch chłopców, niejaki Christian i ja. Inni zostali zaadoptowani. Christian już po raz drugi ma nadzieję. Bez powodzenia. Została mu tylko jedna szansa. Tłumaczy mi reguły gry: - Jeśli nie zostaniesz wybrany za trzecim razem, jedziesz do poprawczaka. Masz tylko trzy szanse... I dodaje po chwui milczenia: - Wiesz, dlaczego nikt nas nie zabrał? - Nie... nie mam pojęcia. - To dlatego, że jesteśmy brzydcy. Ludzie wolą ładne dzieci. To prawda, że Christian nie jest piękny. A ja muszę być równie paskudny, skoro nie zostałem wybrany. Wieczorem nie mogę zasnąć. Śnię na jawie o pięknej pani i miłym panu. Dobrze ubrani, zbliżają się do mnie i wyciągają z szeregu: „Chodź z nami". Biorą mnie za rękę. Widzę, jak idąc między nimi, przekraczam wielką bramę domu opieki społecznej, w aureoli światła. Ten sen nie pozwala mi zasnąć. Często go sobie puszczam, czekając na dzień wyzwolenia. W następny czwartek ta sama ceremonia, z dziesięcioma nowymi chłopcami. Jestem przedmiotem tajnych narad i poufnych rozmów. Nie zostaję wybrany. Dobrze ubrani miły pan i piękna pani nie przyszli. Christian i ja zostajemy znowu na lodzie, trochę jak te nadpsute jarzyny, których handlarze nie sprzedali i zostawili na placu. Jesteśmy dziećmi poobijanymi i uszkodzonymi. Ponure popołudnie. Wieczorem jesteśmy sami w posępnej sypialni, strasznie smutni. Christian utracił ostatnią szansę. Pojedzie do poprawczaka. Nie chcę, by porzucony brat mnie opuszczał. Inni chłopcy śpią w wielkim łóżku, w czystej pościeli, a tata i mama się o nich troszczą. Tym lepiej dla nich. Myśmy nie wygrali na loterii miłości. Tym gorzej dla nas. ?g Kiedy w sypialni gaśnie światło, nagle zaczynam się bać. .? Płaczę. Wraca ojciec, żeby mnie bić. Dlaczego ten strach ? chwyta mnie silniej niż zwykle? Wyję. Oblewają mnie zim-a ną wodą. Zębami rozdzieram prześcieradła, o - Becz dalej, będziesz mniej sikał! - woła do mnie wy- ,j chowawca. Tej nocy zaczynam zamykać śluzy serca i kurek ze łza-.g mi. Jeżeli nie chcę umrzeć albo oszaleć, muszę być twardszy. ^ Nazajutrz mam spotkanie z panią psycholog. W ogó- le na mnie nie patrzy. Szybko przebiega wzrokiem moje 30 papiery i stwierdza, że jestem chory. „Na co?", pytam. Ci- sza. Patrzę na nią. Czuję się raczej dobrze. Długo coś pisze na papierze. - Następny! - woła, nie podnosząc oczu Ktoś chwyta mnie za ramię i ciągnie do samochodu. Nie znam miejsca przeznaczenia. Nagle przelatuje mi przez głowę szalona myśl. Błysk szczęścia. Pytam panią, która kieruje autem: - Wiezie mnie pani do mamy? Odpowiada, że tak. To koniec koszmaru. osiem lat o ? Więzienie wariatów Odpowiada, że tak. Ta szmata kłamie, a ja przez chwilę jej wierzyłem. Koniec podróży i marzeń. Przy końcu szerokiej alei wysadzanej drzewami nie czeka na mnie matka, tylko zamek wariatów. Klinika dla internowanych. Przez kilka minut ogarniał mnie podmuch szczęścia, a teraz pryska nagle jak bańka mydlana. Ustępuje miejsca obrzydzeniu i złości. Dlaczego powiedziała mi „tak"? Żeby uniknąć krępujących pytań? Żeby mieć święty spokój przez trzy godziny drogi? W zeszły czwartek przegrałem na loterii miłości. A w ten piątek wygrałem w bingo rozpaczy. Zycie na zamku rozpoczyna się źle. Przyjmuje mnie ponury osobnik ubrany na niebiesko. Wchodzimy do bu-« dynku. Słyszę wrzaski, zduszone śmiechy. To zoo, gdzie g w klatkach mieszkają ludzie. Nie jest otwarte dla zwiedza-# jących. Tego dnia dosięga mnie z niesłychaną mocą nieznane i ciche cierpienie. Wewnątrz mnie świat wali się — w gruzy. Obserwuję, słucham, czekam. Każda mijająca se-? kunda, minuta, godzina, dzień są dla mnie niezrozumia-O łe. Fosa mych lęków powiększa się jak dziura, która przyprawia o zawrót głowy, wyrwa, której nie sposób zasypać. 32 Ta przepaść mnie wciąga. Boję się zastrzyków. Leki stopniowo stępiają moją świadomość. Cofam się, przemieniam w zombi. Mam wrażenie, że coś w mojej głowie kręci się w kółko, całkiem małe kółko. Szarpię się, walczę, by nie stracić równowagi, by nie zanurzyć się w wacie. Nie chcę ich parszywego świństwa; uciekam. Pielęgniarze doganiają mnie i kłują na siłę. Przez dziewięć miesięcy kręcenie się w kółko. Ból istnienia, ból duszy. Krzyki jednych, jęki drugich. Wrzaski. Obłędna cisza. Puste spojrzenia, zastygłe postawy, zesztyw-niałe członki, mechaniczne kroki, spowolnione gesty, bezbarwne głosy. Drapanie szyb, szelest palców po stole, zgrzytanie... Nieznośne szczegóły dnia codziennego zapisują się we mnie. Mimo woli. Nieznośne zwierzenia tych mężczyzn i kobiet, których rodzina zamknęła, by zawładnąć ich spadkiem lub odebrać dziecko. Wydali ich sąsiedzi, żona, syn. Z zemsty lub z chciwości. Czasami bez powodu. Tak opowiadają ci ludzie. Czy mogę im wierzyć? Za późno. Wszędzie unoszą się opary szaleństwa. Niszczą zaufanie. Komunikacja zostaje przerwana, nie ma już abonenta pod wybranym numerem. Każdy sobie w swoim kaftanie bezpieczeństwa. To podróż do piekła. Codzienność ześlizguje się po mnie, nie dosięga naprawdę, ale nie umiem wystarczająco oderwać jej od siebie, by nie cierpieć. Znieczulenie nie jest całkowite. Walczę na ubitej ziemi z ogarniającą mgłą, która chce mnie przeniknąć. Czasem moje oczy stają się wilgotne, gardło zaciska się. Każda długa, nadchodząca, niekończąca się sekunda niesie zagrożenie. Żyję dalej w strachu przed strachem. Strach czai się w dzień, by wyskoczyć w nocy. Kiedy się kładę, okropne obrazy powracają i przygważdżają mnie do łóżka z całą siłą. Chociaż chowam się, zamykam oczy, wewnętrznie krzyczę „nie, nie!", bronię się ze wszystkich sił, przeszłość ściga mnie, rozdziera. Ojciec, fałszywa matka, schody do piwnicy, niekończący się ogonek porzuconych dzieci, „jesteśmy brzydcy" Christiana. „To prawda, że jesteśmy brzydcy", kłamliwe „tak" i dom wariatów przy końcu alei drzew zamiast matki... Potwory powracają co noc, skaczą do gardła, budzą mnie. Bez przerwy uderzam się o bolesną pamięć. Nie jestem wariatem. To przekonanie ratuje mnie przed demencją. Jedynym szaleństwem jest to, że jestem dzieckiem świata ludzi. Marzę jedynie o uścisku, o pocałunku. Wyczekuję jedynie ręki, w którą mógłbym wsunąć swoją, i czułego, radosnego spojrzenia. W głowie, w spowolnionym rytmie słyszę łagodny i niski głos, szept miłości. Tak strasznie chcę w to uwierzyć: mama przyjedzie po mnie. Ogarnia mnie takie szaleństwo, że przekonuję sam siebie, iż zmieni się także mój ojciec. Nie będzie pił. Będzie dobry i będę mógł go nazywać tatą. W jego oczach nie będzie burzy, tylko wiosna. Tak bardzo potrzebuję w to uwierzyć... Cuda zdarzają się tylko innym. Moje szaleństwo gotowe jest zamazać wszelkie rany mojego życia, śmie marzyć o tym, co niemożliwe. To moja nadzieja jest chora, doktorze, nie głowa. Tę nadzieję żywią porzuceni jak ja, internowani jak ja, chłopcy i dziewczęta: wierzą w cud. Twierdzą: „Moi rodzice przyjadą po mnie". I mają rację. Któregoś pięknego dnia jakiś mężczyzna i jakaś kobieta przyjeżdżają po nich. Jak wspaniale jest patrzeć, kiedy bracia i siostry wyjeżdżają do rodzin. Po dziewięciu miesiącach internowania, późnym rankiem zabierają mnie do nowego psychiatry. Wysoki, ładnie uczesany, elegancko ubrany pan. Patrzy na mnie przyjaźnie i prosi, bym usiadł przy stoliku. Daje mi układanki i każe je ułożyć. Udaje mi się to bez trudu. Zadaje mi dziwne pytania i zagadki. Odpowiadam, łatwizna. Kiedy on zadaje pytania, zaczynam rysować. Wręczam mu rysunek. Zdziwiony, przygląda mi się uważnie. Tłumaczę mu, że rysunek jest moim tajemnym językiem. Kiedy rysuję, wchodzę w darmowy, piękny świat. Odrzucam obojętność i pogardę. Cieszę się tym, że komuś sprawiam przyjemność. Psychiatra ogląda mój rysunek, poklepuje mnie po głowie i mówi: -Jesteś sprytny i zdolny. Rysuj, chłopcze, rysuj dalej. Uśmiecha się do mnie szeroko i naciska dzwonek. Wchodzi jakiś pan. Doktor pyta go: - Co ten chłopiec tu robi? Jest w świetnej formie! Z miny tego drugiego widać, że nie ma pojęcia. Doktor mówi do mnie: - Do widzenia, młody człowieku! Potem szczypie mnie lekko w policzek: - Nie jesteś chory, jesteś zdrowy jak rydz. Powinieneś dalej rysować. Nie chcę od niego odejść. Dziewięć miesięcy temu lekarz, który badał mnie tylko przez kilka sekund, oświadczył, że jestem wariatem, istotą szaloną, nienormalną. W dziewięć miesięcy później inny lekarz ogląda mnie, bada i oświadcza, że mam się bardzo dobrze. Pierwszy wypełnił swój raport, niemal na mnie nie patrząc. Drugi przyjął mnie i wypytywał uważnie i łagodnie. Starał się dostrzec we mnie więcej niż pozór. Ten człowiek uwolnił mnie nie tylko z domu wariatów, ale także trochę z mojego własnego, wewnętrznego więzienia. Nie od razu zdaję sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Z sypialni zabieram kilka rzeczy. Pielęgniarz każe mi iść za sobą. Siadam razem z nim do karetki. Startuje, zdzie- rając opony na włączonym sygnale, jakbym był ciężko ranny. Zatrzymujemy się w domu opieki społecznej. Pani wydaje mi polecenie: - Połóż palec na tej poduszeczce, przyciśnij mocno i przyłóż go tutaj. Zostawiam swój ślad w zeszycie. Zaszufladkowany. Jestem nie tylko numerem, ale i palcem. Postęp w rozwoju ludzkości. Cyfrę można zmienić, ale nie odcisk palca. To jedyny egzemplarz. Co wcale nie przeszkadza, że przez całe lata nie będą nazywać mnie moim nazwiskiem, tylko będę numerem, matrykułą. dziewięć lal Pazury żywicielki Wiejska gospodyni ma na utrzymaniu nas czterech z opieki społecznej. Wzięła nas dla forsy. To zła kobieta, zachłanna i brzydka. Smok z poklejonymi włosami i tłustą chustą. Stara wiedźma, której muszę co rano czyścić buty. Nienawidzę jej z całego serca, z całej duszy, tym bardziej że szaleńczo wierzyłem w jej miłość. Wieczorem jędza zmusza mnie do karmienia zwierząt, a rano do polerowania mebli. Tyle wymaga, że nie mogę odrabiać lekcji, stąd się bierze prawdziwa ulewa złych ocen w szkole i grad policzków i razów... Błędne koło. Opieprz w domu, opieprz w szkole. Dla mnie ma ulubioną karę. Mara chodzić z gołymi nogami w rowie pełnym pokrzyw, biegnącym wzdłuż pobliskiego pola. Każe mi powtarzać idiotyczne zdanka. Na przykład: „Nie pasaliśmy razem krów, nie mówi się na ty do osób w swoim wieku", kiedy powiedziałem „ty" do jednego z moich kolegów młodszego o trzy miesiące... Najbardziej wpienia mnie to, że ten podły babsztyl uważa się za chrześcijankę. Nie zostałem ochrzczony, więc bigotka zakazuje mi jedzenia mięsa i jajek. Z tego samego powodu Szwajcar, stróż kościelny, co paraduje w karnawałowym, napoleońskim przebraniu podczas wszystkich uroczystości, pilnuje mnie na niedzielnych mszach i zmusza do spuszczania wzroku podczas konsekracji hostii. „Nie jesteś jej godzien", powiedział mi kiedyś. Spuszczam głowę i wyobrażam sobie, że daję mu kopa w jajca. Byłby wreszcie jakiś powód do tego, by ministranci zaczęli dzwonić... Moja matka-katka wysyła mnie do kościoła. Ale nie po to, bym odkrywał Boga, lecz po to, bym pastował podłogi i ławki. Ma obsesję pucu-glancu, „wszystko musi się świecić". Maniaczka pasty. Któregoś ranka odrabiam moją podłogową pańszczyznę i jestem strasznie głodny. Korzystam z tego, że jestem sam w wilgotnej, wiejskiej świątyni i otwieram tabernakulum. Podnoszę wieko złotego kielicha, ze środka wyciągam białe krążki i zjadam je. Opróżniam kielich. Opycham się hostiami. Dużo później od osób znających się na rzeczy dowiem się, że hostie były konsekrowane. Że pod postacią tego okrągłego i bladego opłatka, w każdym z jego kawałeczków ukryta jest cała ludzkość i boskość Jezusa Chrystusa, czło-wieka- Boga, który przybył, by połączyć się z ludźmi. Dziecinna kradzież z głodu pozwoliła mi przystąpić do tego, co nazywają Pierwszą Komunią. Tymczasem nic nie wiem o tajemnicy, o grzechu łakomstwa i o tym, co niektórzy nazwaliby świętokradztwem. Opycham się Chrystusem, nie wiedząc o tym, a to niewinne świętokradztwo zapowiada zapewne inny głód, głód tego Boga, który jako jedyny potrafi wyleczyć rany miłości i wypełnić człowiecze serce. Opróżniam święte naczynia z ich zawartości, potem przychodzi kolej na zapas z zakrystii. Robię sobie prawdziwą orgię z hostii. Kiedy w południe wracam na farmę, moi bracia galernicy siedzą już przy stole. Jest mi tak zimno, że nie potrafię w ręce utrzymać widelca. Flądra zabiera mi talerz: - Trudno, skoro nie chcesz jeść, dostaniesz go z powrotem wieczorem... Jeszcze jedno popołudnie o pustym brzuchu. Boski chleb nie zapełnił mojego pustego żołądka. Czy to właśnie tego dnia na kolację do mojej żywicielki przychodzi ksiądz? Poucza mnie: - Pamiętaj, że nie jesteś ochrzczony, chłopcze... Jeśli umrzesz, nie można cię będzie pochować na cmentarzu dla ludzi, będziemy musieli pochować cię ze zwierzętami! Dobrze więc, księże, to postanowione, wolę być pochowany ze zwierzętami niż z chrześcijanami. Zwierzęta przynajmniej są dobre. Nie chcę należeć do kościoła tej karmicielki, co ma patent na katolicyzm i serwuje mi piekło zamiast nieba. Pewnego dnia z niespodziewaną wizytą pojawia się opiekunka społeczna. Karmicielka twierdzi, że jestem nieobecny - słyszę żmiję przez klepki parkietu - kiedy poleruję podłogę na pierwszym piętrze. Schodzę, to moja szansa. Mam nadzieję, że urzędniczka wykryje kłamstwo, poczuje, że coś nie gra w tym domu nieszczęścia, ale zakłamana gospodyni łapie mnie na dole schodów: - Och! Filipku, ty tutaj, kochanie? Nie wiedziałam. Prawda, że tu jesteś szczęśliwy? Codziennie rano z całego serca pastuję dla niej, daję z siebie, co mam najlepszego, powtarzając ciągle ten sam ruch, mając nadzieję na jedno wdzięczne spojrzenie, na jedno słówko od niej: „Pięknie to zrobiłeś". Gdyby ta kobieta powiedziała choć raz, jeden jedyny raz: „Brawo, pięknie to zrobiłeś", myślę, że pomimo jej okrucieństwa potrafiłbym wyrzucić z siebie: „Tak, jestem tutaj szczęśliwy." Ale zawsze okazywała mi tylko pogardę. - Prawda, Filipie, że jesteś tutaj szczęśliwy? Wstrętna bigotka szczypie mnie w ramię, wykręcając mi skórę. Można by pomyśleć, że opiekunki społeczne gów- no widzą! Nic nie odpowiadam, szybko wbiegam po schodach. Po policzkach ciekną mi łzy nienawiści. Matka-katka pokazuje piętro pani inspektor. - ... tutaj są dwa pokoje; każdy z chłopców ma swoje łóżko. Mam ochotę wyć: - Nie słuchaj jej, ta flądra kłamie! Kłamie! Nie śpimy tutaj. Te łóżka stoją tu po to, by dostawać forsę od Opieki. My śpimy na strychu, na zgniłych materacach! Mam ochotę wszystko to wykrzyczeć. I jeszcze parę innych rzeczy. Ale nikt by mi nie uwierzył, a ja jestem taki zmęczony. Jakiś miesiąc wcześniej próbowałem popełnić samobójstwo, skacząc z olbrzymiego stosu drzewa w sąsiednim lesie. Zdarzył się wypadek i jakiś drwal zginął w ten sposób. Jego śmierć podsunęła mi tę myśl. Rzuciłem się więc ze szczytu piramidy z drzewa z nadzieją na wielki sen po upadku, ale skończyło się na siniakach, potłuczeniach i zadrapaniach. Postanawiam spróbować jeszcze raz, w dniu moich urodzin, 9 sierpnia. Tym razem skutecznie. Za bardzo mnie boli. Chcę z tym skończyć. Potworne migreny drążą mi mózg - może to z głodu? I to ciągłe lanie. Mam tego dosyć, nie chcę już cierpieć. W noc urodzin wstaję, idę do wychodka w kącie podwórka. Na belce wieszam sznur, wdrapuję się na tron i bez wahania skaczę. Węzeł zaciska się wokół szyi, dusi mnie, słyszę straszliwy trzask. Spróchniała belka rozpada się na kawałki, dachówki spadają mi na głowę; siedzę w gównie i ryczę. Nic mi się nie udaje. Nawet śmierć mnie nie chce! Tego wieczoru kończę dziewięć lat i naprawdę siedzę po uszy w gównie... Kilka dni później, kiedy zamiatam pokój, gospodyni złośliwie popycha mnie na kant metalowego łóżka. Czuję straszny ból, ręka zwisa nieruchomo. Zmusza mnie, bym mył naczynia i w kółko powtarzał: „Nie boli mnie, nie boli mnie...". A boli mnie coraz bardziej. Jednak nazajutrz musi mnie zawieźć do szpitala. Widząc złamaną rękę w kolorach żółtym i czarnym, lekarze zadają mi pytania. Opowiadam o całym zdarzeniu. Przyparty do muru, mówię o tym, jak nasza opiekunka znęca się nad nami. Personel medyczny zawiadamia opiekę społeczną. Następuje dochodzenie. Chłopcy z mojej wioski opowiadają o tym, że często skarżę się na głód, że odczuwam bóle brzucha i żołądka. Zabierają mnie z farmy w chwili, gdy przymierzam się do odebrania sobie życia po raz trzeci, bo chcę opuścić to piekło. Przyjeżdża po mnie okrąglutka pani z wąsami i końskim ogonem. Wsiadamy do samochodu. Przez godzinę w milczeniu jedziemy wiejskimi drogami. Po mniej więcej sześćdziesięciu kilometrach wjeżdżamy na zabłocone podwórko. Zaciskam pięści, znowu farma. Parkujemy koło wielkiej kupy gnoju. Opiekunka społeczna boi się pośliznąć, posuwa się małymi kroczkami, wdychając z obrzydzeniem zapaszki. Mnie ekskrementy nie brzydzą od czasu hospicjum, domu wariatów i farmy dewotki. Przyjmuje nas pani w chustce na głowie. Opiekunka społeczna mówi do mnie: - Teraz tutaj będziesz mieszkał. Masz być bardzo grzeczny. Obie panie rozmawiają po cichu. Ja słucham odgłosów gospodarstwa, stuk-stuk, łup-łup, plask-plask... Opie- kunka społeczna odjeżdża. Pani zaprasza mnie do ciemnej, pięknie pachnącej kuchni i proponuje: - Chcesz jeść, pić, masz na coś ochotę? Nic nie odpowiadam. Wolę postawę obronną. Czy to nowa wiedźma? - Zapomniałeś języka? Nie umiesz mówić? Siedzę cicho. Silnie opalony, niski mężczyzna wchodzi nagle do kuchni. Na głowie ma beret, w kąciku ust żółtego peta. Z wyglądu całkiem miły. Uśmiecha się do mnie: -Jesteś! Tak jakby od dawna na mnie czekał. To mąż kobiety w chustce. Kobieta podaje mi talerz zupy i mówi: - Możesz powiedzieć „dziękuję, mamo". Cisza w środku. Blok. Odmowa. Jak powiedzieć mamo do kobiety, która nie jest moją matką? Matkę ma się jedną, na całe życie. Nie ruszam zupy. Mały człowieczek opróżnia swój talerz, chlipiąc. Potem zwiedzamy dom i mój pokój na piętrze. - Jesteś tutaj u siebie. W milczeniu wracam do kuchni. Mówi po prostu: - Idziesz, synu? Wychodzimy. Wsiadamy na pomarańczowy traktor z otwartym dachem. Zaprasza, bym usiadł po jego lewej stronie, na metalowym siedzeniu. Patrzy na mnie błyszczącymi oczami, czuję, że jest szczęśliwy: - W porządku, Pio? Jedziemy... Pio w ch'timi2 znaczy „mały". Dowiedziałem się tego później. A wtedy od razu poczułem, że w tym słowie jest uczucie. 2 Ch'timi - dialekt północnej Francji. Przejeżdżamy przez wioskę na traktorze. Gospodarz wszystkich wita, podnosząc rękę, jak prezydent jadący przez Pola Elizejskie 14 lipca. Czuję się dumny, choć trochę wystraszony kolebaniem tego pojazdu, który podskakuje na swych kiszkowatych oponach na każdej nierówności. Jedziemy przywitać się z babcią Charlottą, potem z bratem jego żony, wujem Georges'em. Wszyscy są mili i radośni. Mój przybrany ojciec ma na imię Gaby. Przedstawia mnie: „To Pio, po którego pojechaliśmy do miasta... To jest nasz Pio...". Ponieważ ciągle jest spragniony, zatrzymujemy się to u jednych, to u drugich na kawę, ciągle w doskonałym humorze. Wygląda na to, że w tej wiosce wszyscy doskonale się zgadzają. Wracamy na farmę, odwiedzamy krowy, potem świnie - boję się ich chrumkania - króliki, kury, berberyjskie kaczki z karmazynowymi garbami, perliczki i indyki. - Pio, chodź zobaczyć cielaka - mówi mój nowy tata. Do wiadra z wodą sypie mleko w proszku. Zanurza palce w płynie i wpycha je do pyska czarno-białego cielaka leżącego na słomie. - Popatrz, mój Pio: wkładasz mu rękę do pyska, to go łaskocze, więc ssie. Próbuję. Cielak ssie mi palce. Jest taki wzruszający, z wielkimi, błagającymi oczami. Po wydojeniu krów wracamy do domu. Jest noc. Właśnie skończyłem dziewięć lat i potwornie boję się ciemności. W wiosce biją dzwony. Pękam. „Tak, komuś się zmarło", mówi mój nowy tata. Noc jest tunelem, w którym rozbrzmiewają posępne dzwony. Powrót nie jest radosny. Pan Gaby czuje mój strach, klepie mnie po udzie: - Nie bój się, mój Pio, jestem tutaj. Gest i słowa uspokajają mnie. Niespodziewanie z cienia wyłania się dom z rozświetlonymi oknami. - Pio, chodź umyć ręce. Mój przybrany ojciec, opiekun, jak mówią w opiece, podaje mi mydło. Pet tańczy na jego dolnej wardze jak akro-bata na linie. Zdejmuje beret, odsłaniając ku mojemu zdumieniu niemal białą łysinę na środku czaszki. Z dumą zasiadam przy stole obok niego. Szybko przegląda gazetę, rzucając od czasu do czasu okiem w moją stronę. Czuję, że dla niego istnieję. Moja nowa matka także na mnie patrzy dobrotliwie żywymi, zmrużonymi oczami. Brakuje jej zębów. Onieśmiela mnie jej chusta na głowie, czerwone policzki i węźlaste ręce. Podaje zupę w wielkich, głębokich talerzach. Na stole jest jeszcze czwarty pusty talerz, bez właściciela. Zastanawiam się nad tą tajemnicą, kiedy wchodzi młoda dziewczyna, brunetka, średniego wzrostu, z włosami do ramion. Ma szeroką buzię i miłe spojrzenie. To ich córka Francoise. Wita się ze mną, patrząc mi śmiało w oczy. Kolacja jest wyśmienita. Z rozkoszą wdycham wspaniałe kuchenne zapachy. Moja nowa siostra Francoise chodzi do szkoły gospodarstwa domowego. Jej pokój sąsiaduje z moim. Po kolacji wyruszam po cichu, ukradkiem na poszukiwania. Pod ścierką leży olbrzymia kremówka. Ciastko jest tak apetyczne, że nie potrafię się oprzeć. Wpycham je bez wahania. Zastaje mnie z pełną gębą i grzecznie mnie beszta. Właśnie pożarłem ciastko starannie przygotowane na konkurs w szkole gospodarstwa domowego! Zasłużyła na najlepszą ocenę, ale tylko ja o tym wiem! Jej ojciec śmieje się, matka niepokoi. Zastanawia się, czy nie będę cierpiał na niestrawność. Mój przybrany ojciec uspokaja ją: - Nasz Pio jest silny jak Turek, mógłby połknąć konia z kopytami! Nie wiem, co to Turek, ale podoba mi się, jak mówi do mnie „nasz Pio". I pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu chciałem umrzeć... Zasypiam z pełnym brzuchem, oblizując wargi, bez smutnych snów, myśląc o moim czarno-białym przyjacielu cielaku, a przede wszystkim o tym mężczyźnie, który po raz pierwszy w życiu nazwał mnie „swoim małym", a którego od jutra będę nazywał tatą. dziesięć lał Szczęście w płomieniach Nazajutrz po przyjeździe na farmę papy Gaby^ego idę na piechotę do szkoły z zupełnie nowym tornistrem na plecach. Jestem największy i najszerszy z całej klasy, wszystkich przerastam co najmniej o głowę. Moja jest ogolona i pokiereszowana, więc łatwo ją odróżnić. Z powodu wzrostu nauczycielka posyła mnie do wyższej klasy. Chociaż mam dziewięć lat, do tej pory chodziłem do szkoły tylko przez dwa tygodnie. Umiem tylko odczytywać godziny. Jestem prawdziwą studnią niewiedzy, a mimo to przeskakuję dwie ?g klasy. •g Któregoś ranka ta kobieta, płaska i sucha, każe mi pi- 1 sa^ Poa dyktando na tablicy. Ponieważ nie umiem pisać, -g_ rysuję to, o czym opowiada powoli czytany tekst: konia, » wóz i pana, który jest podobny do Gab/ego. Cała klasa ?j3 wybucha śmiechem na widok mojego malunku. Nauczycielka, przekonana, że się z niej nabijam, podchodzi $ i z wściekłością ciągnie mnie za prawe ucho. Aj! Ucho, mój jj skarb, w poważnym niebezpieczeństwie! Krzywię się z bó-s& lu- Drze si? na mnie, ale wrzaski do mnie nie docierają. Na ? ojca uodporniłem się, przyjmując własną technikę obro-q ny: jak jeż w środku zwijam się w kłębek i czekam, aż minie burza. Bierny opór podsyca jej wściekłość. Chwyta mnie 46 i krzyczy: - Ściągnij chałat i włóż go na odwrót, ty ośle! Po czym wkłada mi na głowę dziwny kapelusz z dwoma szpicami wyglądającymi jak uszy. To nawet zabawne. Każe mi napisać na tabliczce ,Jestem osłem". Ponieważ nie mogę tego zrobić, wyobraża sobie, że strajkuję. Drżąc ze złości, sama pisze, wiesza mi tabliczkę na plecach i każe na przerwie obejść szkolne podwórko. Wszyscy rechoczą, wytykają mnie palcami, szydzą... Dopiero wtedy pojmuję, że to nie zabawa, że chodzi o to, by mnie upokorzyć. Od tego dnia szkoła jawi mi się jako potworna bzdura. Nie cierpię nauczycielki. Wymaga ode mnie rzeczy, których nie umiem zrobić, karze mnie za coś, czego nie potrafię. Nie próbuje tłumaczyć, nie dzieli się swoją wiedzą, nie chce pobudzić chęci do nauki. Nawet nie ma w sobie dość pokory, by przeprosić, kiedy się pomyliła. Chcę się zemścić i któregoś wieczoru postanawiam wyciąć jej mały numer. Z buraka cukrowego robię trupią czaszkę. To łatwe, wystarczy wbić w górną część buraka kłaki z kukurydzy, włożyć dwa kawałki węgla zamiast oczu, kość z indyka zamiast ust i wbić maskę na kij. Z kumplem czekamy, aż przyjdzie noc. Podkradamy się pod jej dom. Stukam w okno. Podchodzi i widzi trupią czaszkę, która kołysze się przed nią, chichocząc. Cykor prima sort! Pada zemdlona. Wcale mi jej nie żal. Wreszcie nadchodzą wakacje, wypełnione słońcem, śmiechem i wędrówkami po okolicy. Budzę się wraz z kogutami i po wypiciu gorącej czekolady ze śmietanką wyruszam traktorem z papą Gabym doić krowy na pastwisku. Z porozumiewawczym spojrzeniem wdychamy pełną piersią zapach wsi budzącej się w rosie. Mówi się, że dojenie krowy jest łatwe, że wystarczy nacisnąć wymię i już leci. Gadanie! Zwłaszcza Marguerite jest bardzo kapryśna. Pewnego ranka rzuca zadem i wywraca mój taboret. Ląduję w łajnie i rozlanym mleku. Papa Gaby wybucha gromkim śmiechem. - Pio, zabierasz się do tego jak łajza. Starannie skręca papierosa, wsadza go między wargi, gdzie pet będzie zwisać godzinami, bierze taboret i cierpliwie wprowadza mnie w delikatną sztukę dojenia. - Widzisz, Pio, w ten sposób... Nic na siłę, regularnie, zwłaszcza z Ritą, którą bolą wymiona. Rita jest piękna, zawsze rodzi piękne jałówki, prawda, Rito? Głaszcze krowę. Zwierzę patrzy na mnie z łagodnym smutkiem. Rozczula mnie. Papa Gaby darzy swoje krowy ojcowskim i czułym uczuciem. Przywozimy bańki z mlekiem na farmę i jedziemy nakarmić dwieście knurów. Zapach gnoju unosi się w powietrzu, gołębie gruchają, a na ziemi, w której dochodzą ziarna, panuje porządek. Moje zranione uczucia powoli się zabliźniają. Pewnego dnia kobieta okopująca buraki, Polka, daje mi w prezencie maleńkiego, czarnego szczeniaka. Nie mam odwagi mówić o tym papie Gaby^emu i swoją psią miłość zamykam w chlewie. Powierzam go maciorze, dobrej mat--2_ ce, która zajmuje się nim jak swoim własnym. Któregoś ? dnia przy śniadaniu papa Gaby oświadcza uroczyście: •§ - Colette, maciora urodziła małego w kolorze węgla, g" Trzeba będzie go zabić. J-j Czuję ucisk w sercu. Bełkoczę, z czekoladą na ustach: ?g - Nie, nie zabijajcie go... To nie jest nienormalna swin- gu ka, tylko... koza! jg Wybuchają śmiechem, widząc moje zmieszanie. Śledzili q moje poczynania od kilku dni. - Nie bój się, Pio, nie ruszymy twojego szczeniaka! Dla-48 czego nam nie powiedziałeś? Jedno zwierzę więcej czy mniej... « Mógłbym ich wycałować! Przez całe lata ból łączył się u mnie z brzydotą. Tutaj na farmie odkrywam szczęście, brata piękna. Wszystko jest dobre i prawdziwe, zwierzęta, i ludzie też. Papa Gaby może nie jest Adonisem, modelem z katalogu, ale ma piękne serce, które przede mną otworzył. Szczęśliwy, przywiązuję się coraz bardziej do nowego taty. Razem odwiedzamy Polaków i Jugosłowian, którzy przyjeżdżają okopywać buraki. Potem jedziemy do kowala, który podkuwa perszerony wuja Georges'a. Robi przyczepy, naprawia wywrotki. Z podziwem obserwuję tego atletę o olbrzymich ramionach, w skórzanym fartuchu. W swojej ciemnej jamie podobnej do groty stoi przed masywnym kowadłem i w pocie czoła rytmicznie uderza w rozgrzany do czerwoności metal przy podmuchu miecha. Ten mężczyzna o ruchach artysty wydaje mi się wszechpotężny, skoro udaje mu się okiełznać zwierzęta, zapanować nad żelazem, oswoić ogień. Każdy przedmiot trzymany w szczypcach nabiera kształtów, wykuwany w hałasie. Wreszcie moczony, zatapiany w kadzi, w obłokach pary staje się jednym jedynym. Strażnik polowy3 wali w bęben na placu przed kościołem, przed pomnikiem poległych. Teatralnym głosem ogłasza awarię prądu lub wody. Albo przyjazd handlarza skupującego skórki królicze lub zamknięcie drogi z powodu asfaltowania, dożynki, podczas których zamieniamy przyczepy traktorów w ukwiecone wozy. Potem wpada na jednego do Cafe du Centrę. Żniwa są najważniejszą porą roku. Wypełniamy przyczepy zbożem i jedziemy jak w procesji do spółdzielni. Siedzę na skarbie, po którym biegają szczypawki, i uważam 3 Strażnik polowy - funkcjonariusz gminny nadzorujący tereny wiejskie. się za księcia. Upijam się słodkawym zapachem rozgrzanego zboża. W chwilę później powala mnie widok złotego deszczu sypiącego się do silosa. Słomę wrzucamy widłami. Mężczyźni ze śmiechem rzucają słomiane bale na przyczepę. Spoceni, jednym zamachem od biodra podrzucają je do góry, wyrzucając z siebie głośne „aaan", jak miotacz kulą. Olbrzymi ładunek kieruje się powoli w stronę hangaru. Mój nowy ojciec nie leni się przy robocie. Podziwiam go, jest wspaniały. Tego lata uczy mnie prowadzić traktor. Jestem tak dumny i szczęśliwy, że mylę się i wrzucam niechcący tylny bieg i wjeżdżam w drzwi do piwnicy babci Charlotte; drzwi pękają z trzaskiem i zostają z nich drzazgi. Mało co, a doszłoby do wypadku. Jedno koło traktora zawisło w powietrzu. Papa Gaby nie ma mi tego za złe: „Przynajmniej następnym razem będziesz wiedział, jak się cofa!". Wykorzystuje moje potknięcia, by mnie uczyć. Nie tak jak nauczycielka... Zaczynam się cieszyć tym szczęściem, że jestem kochany, i mówię sobie, że to może jeszcze potrwa. Pewnego sierpniowego dnia Paulo, siostrzeniec papy Gaby^ego i Colette, proponuje mi wybudowanie szałasu ze słomy w hangarze gospodarstwa. Jest ode mnie starszy $ o dwa lata. Dobrze się rozumiemy. W bunkrze, który w na-• g szych zabawach jest bazą wypadową, znaleźliśmy świeczki. lf Paulo zapala świeczki, jest pięknie. Słoma zajmuje się na-$ tychmiast. O tym nie pomyśleliśmy. Próbujemy gasić. Za •5 późno. Wyprowadzam szybko wystraszone, ryczące kro-hj wy. Ogień rośnie, huczy jak ognisko u kowala. Szopa za-§ mienia się w ciągu kilku minut w gigantyczną pochodnię. q Paulo zmyka. Zostaję sam. Przede mną żar, kłęby dymu, szalony ogień. Biorę nogi za pas, przeczuwając z wielkim 50 smutkiem, że moje szczęście spłonie wraz z hangarem. ? Przez cały dzień błąkam się po polach i drogach, ze wzburzonym sercem, twarzą zalaną łzami złości i rozpaczy. Żandarmi dopadają mnie późnym popołudniem. Przywożą mnie na farmę. Dostaję opieprz, nic więcej. Papa Gaby wyraźnie nie jest w sosie, stara się nie patrzeć w moją stronę. Colette nic nie mówi. Jej twarz zastygła. W końcu wyrzuca z siebie: - Przyjadą po ciebie! Te słowa dźwięczą jak dzwon. Wiem, że nigdy mi nie wybaczy. Na próżno staram się coś wytłumaczyć. Nikt mnie nie słucha. Mój los jest przypieczętowany, wyrok ostateczny. Rozumiem, że Paulo na mnie wszystko zwalił. Ale słowo dziecka z opieki społecznej nie jest wiele warte. Jestem oskarżonym numer jeden, pozbawionym prawa do obrony. Dzieciak, który przychodzi znikąd i do nikogo nie należy, nigdy nie ma racji, zwłaszcza gdy sprawy mają się źle. Będę musiał opuścić gospodarstwo i mojego papę Ga-by^go. Taka myśl nie mieści mi się w głowie. jedenaście lat 1 ? .?. ? W poprawczaku. Oddział twardziel i Jeszcze tego samego wieczoru przyjeżdża po mnie opiekunka społeczna. Nie ma żadnych pożegnań. Nie chcę opuścić papy Ga-b/ego, a on też nie chce się ze mną rozstać. Wiem, że się do mnie przywiązał. Oswoiliśmy się nawzajem. Nie potra-I firny żyć jeden bez drugiego. Uważa mnie rzeczywiście za swoje dziecko, a rozstanie rozdziera mu serce. To Colette jś nosi spodnie, i to ona musiała mu narzucić tę okrutną decyzję, a wstyd, że musiał poddać się niesprawiedliwemu werdyktowi, zwiększa jego cierpienie. Nie całuje mnie, żeby nie płakać. Ma wzburzoną twarz, kiedy tak siedzi w kącie w kuchni. Pet zwisa nieruchomo. Utkwił wzrok w podłodze, jak zbity pies. Colette otwarła o przede mną dom, ale nie serce. Ona także mnie nie całuje, o Dla niej jestem tylko opłacanym pensjonariuszem. Moje > marzenie o miłości obraca się w gruzy, tak jak ściany han-*: gani, z którego zostają tylko zwęglone szczątki, czarne i wy-~ kręcone blachy, popioły, które strażacy jeszcze polewają ?& wodą, kiedy wsiadam do samochodu, o g Nie odwracam się. ju Ta długa podróż jest jak zstąpienie do piekieł. Odga- duję po surowej i zawziętej twarzy opiekunki społecznej, 52 że jestem skazany na terapię szokową. Moją nieostrożność potraktowano jako przejaw złej woli. To więcej niż niesprawiedliwe. Podczas podróży nie odzywamy się do siebie. Nie chcę pokazać obcej kobiecie moich łez ani strachu, ani złości. Kiedy wjeżdżamy na dziedziniec domu poprawczego w D. koło La Rochelle mam wrażenie, że dostałem pałką po głowie. Powszechnie uważa się ten ośrodek za obóz koncentracyjny. Dyrektor rozpoczyna mowę powitalną: - Pilnuj się, by nie zbaczać z prostej drogi! Mamy cię na oku. Gorące głowy potrafimy poskromić, złamać, zmusić do posłuszeństwa. Golą mi głowę, ubierają w niebieski bawełniany strój więzienny i prowadzą do jadalni. Wychowawca rzuca w moją stronę: - Siadaj z innymi! Wypuszczają mnie na arenę pełną dzikich zwierząt. Siedemdziesięciu chłopaków z oddziału patrzy na nowicjusza, którym jestem, jak na muchę, której będą wyrywać skrzydła. Wrogo nastawiona grupa rozpoczyna tortury. Kiedy tylko znajduję miejsce, gdzie mógłbym usiąść, przeganiają mnie: „Spadaj! Zwijaj się stąd!". Z obłudnym uśmiechem podprowadzają mi mięso z talerza, a potem deser. Szakale terroryzują mnie, nie mam odwagi nic powiedzieć. Szef całej bandy, ten, który podwędza mi jedzenie, razem z kumplami łapie mnie na korytarzu, ściska mnie rękami i prawie dusi. „To ty zrobiłeś świństwo mojemu bratu?" Nie, nie, przecież nawet nie wiem, który to jego brat. Grozi mi i bije. Codziennie ta sama galera, nieustanny strach w brzuchu. Nie udaje mi się znaleźć żadnego kolegi. Wszyscy są przeciwko mnie, ze strachu albo ze złości. Moja pokiereszowana gęba zbitego dziecka nie podoba się ani wychowawcom, ani takim jak ja. Nikomu nie jest miło być ze mną. Rośnie we mnie złość, ale strach jest na razie silniejszy. Którejś nocy przebiera się miara. Strachu, samotności, rozpaczy. Łkam, lejąc strumienie łez, tłumiąc żałość pod prześcieradłem. Nazajutrz w jadalni wychowawca, który ma się za Charlesa Bronsona, rzuca w moją stronę: - Dalej, bekso, becz teraz przed wszystkimi! Wszyscy śmieją się ze mnie i wtórują mu: - Beksa, beksa... Jestem zbyt biedny, żeby mieć prawo płakać. Nie mam prawa do luksusu wyrażania bólu. Moje łzy nie mają prawa bytu. Nie mają prawa się pokazywać. Dlatego udaję, że nie cierpię, blefuję. Zamykam śluzy mojego serca, zbiorniki moich łez. Walczę o to, żeby nie płakać. Kłuje mnie w no-.S sie, chwyta za gardło i dusi w piersiach. Ale działa. "5 Zamieniam łzy w złość, w kule wściekłości. Cała nie- JE nawiść nagromadzona przeciw złośliwości bez powodu, przeciw wstrętnej głupocie zamienia się w ognistą kulę, która kręci się we mnie, szukając ujścia. Opętuje mnie, zżera chęć zniszczenia tej hołoty, którą się brzydzę i której się obawiam. Przez trzy miesiące znoszę obelgi, wyzwiska, oskarże-| nia, kary i szyderstwa. Nic nie mówię, ani słowa. Bez jed-o nej łzy. ^ Któregoś dnia w południe staję się tym, za kogo mnie *; mają: gorącą głową. Kula nienawiści wydostaje się ze mnie. "Jjj Jak zwykle, mały kacyk podnosi rękę, by podprowadzić mi 4jś brudnymi paluchami mięso. Patrzę mu prosto w oczy, | chwytam za widelec i wbijam mu go w rękę. Tchórzliwe * dziecko zamienia się w dzikie zwierzę. Wrzeszczy, a ja patrzę na niego bez mrugnięcia okiem i nie puszczam widel-54 ca. Rozpętuje się cała wściekłość, jaka zebrała się we mnie N "O TS I -o przez sto dni piekła. Trzech wychowawców rzuca się na mnie. Nie chcę puścić gnoja. Rozkoszuję się jego bólem. Przebita ręka spoczywa na moim talerzu jak motyl w muzeum. Leją mnie, ciągną za ubranie i w końcu zmuszają do zwolnienia uchwytu. Rzucam się w tył. Skaczę na wózek z deserami, łapię za chochlę i leję, leję tego, który uderzył mnie w dniu przyjazdu. Zemsta jest daniem, które spożywa się na zimno, czasem używając widelca lub chochli do kompotu. Wychowawcy łapią mnie i spuszczają manto na podłodze, ale ich ciosy nie potrafią mnie dosięgnąć. Brałem skuteczną szczepionkę, jak to się mówi, w „najszczęśliwszym okresie życia". To wyrażenie zawsze mnie zresztą śmieszyło. Kiedy się podnoszę, jestem cały porozbijany, a z nosa leci mi krew. Patrzę na innych wyzywająco. Jestem wolny. Wyzwoliłem się z ich tyranii. Wyzwoliłem ze strachu. Czapki z głów. Natychmiastowy awans. Kierują mnie do sekcji ?. ? jak twardziel. W nocy nowi towarzysze wykorzystują to, że śpię, by mnie wysmarować pastą do butów. Zemsta nie każe na siebie czekać. Wypełniam gównem dwie wyciągarki do czyszczenia ubikacji i próbuję zadusić smarowaczy ekskrementami. Nadbiegają wychowawcy. Nowe lanie. Moje wewnętrzne tamy rozleciały się na kawałki. Pobieram przyspieszoną naukę niszczenia. Staję się groźny. Teraz czuję, jak we mnie rośnie przemoc. To tak jak kucharka, która na kilka sekund przed gwizdem wie, że woda w jej szybkowarze zacznie się gotować. Mój szósty zmysł nie tylko czuje napięcie, gdziekolwiek, na boisku, na schodach do sypialni lub pod tuszem, ale też nie boję się chwili, w której rośnie, a potem wybucha. Zapłaciłem wysoką cenę, już się ich nie obawiam. Nazajutrz izolują mnie, leją i prawią kazania. Nowe przeniesienie. Do sekcji C. Najtwardsi spośród najtwardszych, nieposkromieni. Tutaj niespodzianka. Obawiałem się najgorszego, ale przyjmują mnie jak brata. Adoptuje mnie dziewiętnastoletni chłopiec i nazywa „braciszkiem". Bardzo spokojni, panujący nad sobą wychowawcy nie wyróżniają nikogo. Jako dwunastolatek, jestem najmłodszy z dwudziestoosobowej grupy chłopców w wieku od osiemnastu do dwudziestu lat. Nie są to ministranci. Większość z nich ma za sobą wielokrotne ucieczki i kradzieże. Z prostotą opowiadają o „świecie" i o „życiu". Jestem pełen podziwu dla tych ogolonych braci-galerników z numerem, którzy stoją u progu wolności, nieświadomi tego, że większość z nich opuści w wieku dwudziestu jeden lat mury naszego małego .1 więzienia tylko po to, by trafić do dużego. Ci, którzy będą mieli najwięcej szczęścia, trafią do Legii Cudzoziemskiej, J do komandosów lub batalionów dyscyplinarnych. Dla mnie są piękni i autentyczni. Tacy silni i gwałtowni, a nigdy mnie nie oskarżali ani nie grozili, nie prześladowali ani nie zrobili mi otrzęsin. Starsi porzuceni bracia zaadop-3 towali mnie i chronili. Cały przejęty, słucham opowieści o przygodach. Obserwuję ich blizny, zbieram ich wspo-| mnienia, z szacunkiem przyjmuję doświadczenia. Szanu-o^ ję ludzkość, którą kryją pod pozorami twardości. Uświa-^ damiam sobie także, że w ciągu dwunastu lat przeżyłem 4: pewnie więcej, niż kiedykolwiek przeżyje normalnie roz-"J winiety dwudziestolatek. •i» Jestem trochę jak niedotarta gablota, rozpędzona do | granic możliwości na porozwalanym terenie. Mój silnik ą przestał pracować, a we mnie coś się załamało. Poranione dzieciństwo jest dlatego takie trudne, że 56 musisz się wydawać większy, silniejszy niż w rzeczywisto- T3 ści. Kiedy powinieneś być jeszcze dzieckiem. A wkładasz na wątłe barki codzienną marynarkę przemocy zamiast płaszczyka czułości. Pewnego dnia policjanci przywożą do poprawczaka chłopaka z sekcji ? Uciekł i nie było go przez kilka tygodni. Według moich starszych braci, którzy opowiadają o jego wyczynach, to twardziel, najtwardszy z twardych. Dyrektor wzywa nas na boisko piłki nożnej. Stajemy w szeregu, jak zwykle. Wychowawcy zaczynają bić chłopaka, po kolei, taki jest zwyczaj. Pada na ziemię, a oni dalej walą. Publiczne lanie, dla przykładu. - Tak traktuję uciekinierów. Możecie się rozejść! -stwierdza dyrektor i obraca się tyłem do nieruchomego ciała. Ceremonia jest skończona, ale nikt nie ma odwagi się ruszyć. Ja wiem, że powinienem podejść do niego. Ruszam, lecz jeden ze starszych braci zatrzymuje mnie: - Nie idź, może być bardzo niebezpieczny! Nie słucham go. Idę tam, gdzie na ziemi leży wyczerpane ciało. Staję przed nim i oświadczam: -Ja też kiedyś zrobię to co ty. Chłopak rusza się, podnosi głowę, patrzy uparcie na mnie, mrugając. Słońce odbija się w jego niebieskich oczach. Ma jasne i czyste spojrzenie kogoś, kto nie jest ani uciekinierem, ani tchórzem: - Nie wychylaj się, braciszku, oni są silniejsi! Tego dnia skrywam głęboko w sercu, że ten chłopiec jest moim bohaterem. Podobnie jak ja, nie ma korzeni ani tożsamości, tylko kilka lat więcej. Chcę być lepszy od mojego idola. Patrzę na jego złamany nos broczący krwią i postanawiam, że będę sprytniejszy i silniejszy od wychowawców, którzy ten nos złamali. Zetrę ich w proch, niech pękną. Cena .2 'n ts "O O Ji D N U 1 D Dl O o. nie ma znaczenia. Przysięgam, że będę pierwszym, którego wywalą z poprawczaka. Wreszcie znalazłem cel życia. Mój los odmienia się z powodu rozwalonego nosa bra-ta-galernika. Nie mogę płakać, wołać na pomoc, błagać o litość, wzywać nieba. Nikt mnie nie słyszy ani nie myśli słuchać. Mam przed sobą dwa rozwiązania: albo poddam się systemowi, aż do zupełnego rozwalenia, doprowadzony do poziomu czołgającego się niewolnika; albo zareaguję przeciw niesprawiedliwości i niezrozumieniu, by stać się wreszcie sobą i przestać się dusić. Wybieram bunt. Czy człowiek może zmienić swój los? To dobry temat wypracowania maturalnego. Ale porzucone dziecko nie stawia sobie takich pytań. Odpowiada życiem, wściekłością i rozpaczą. I zmienia swój los. Jeśli jesteś na tyle odważny, by próbować stać się kimś innym na galerach, to rozpoczynasz slalom w strefie zagrożenia lawinowego. Może przejedziesz, ale wszystko poleci w dół. Ten, kto nie liczy się dla nikogo, nie łapie się za głowę, kiedy upada. Nie lamentuje, nie wybucha płaczem. Podnosi się i jedzie dalej przepełniony na nowo wściekłością. Mam już dość stawania codziennie w szeregu i słuchania listy nazwisk, na której nigdy mnie nie ma. Iksiński, list, Iksiński paczka, Iksiński dwa listy... Wielu z nas nigdy nie wywołują, więc postanawiam przestać marzyć, przestać wierzyć w cud. Matka wyparowała, ojciec zniknął. Nie jestem niczyim synem, koniec, kropka. o ? <3 -o 58 - Guenard, wizyta! - Głupi dowcip... - Guenard, nie żartuję. W rozmównicy ktoś na ciebie czeka! Nagle czuję, jak serce zaczyna mi szybciej bić. Łup! Łup! Łup! Tak bardzo chcę uwierzyć, że wreszcie wraca moja matka... I to na przekór postanowieniu, że nie będę wierzyć i wtedy uniknę rozczarowania. Nieszczęście jest czasem tak wielkie, że przecież czasem los musi się odwrócić. Otwieram drzwi rozmównicy. Papa Gaby. Nie matka, nie ojciec, lecz papa Gaby, któremu podpaliłem hangar. Nie zapomniał o mnie po sześciu miesiącach rozstania i zamknięcia. Nie spodziewałem się tej wizyty, jestem zbity z tropu. Pamiętam, jak zapadło między nami milczenie, i pamiętam poczciwe i niespokojne spojrzenie przybranego ojca. Ma sobie za złe, że zostawił mnie bez obrony, że ugiął się przed żoną. Wszystko to czytam w jego nieszczęśliwych oczach. Nie adoptował mnie z obawy, że ojciec czy matka będą kiedyś chcieli mnie odzyskać. Gorzko tego żałuje. Tak, czytam smutek i wyrzuty sumienia w jego spojrzeniu. Za późno, Papo. Wystraszony jest wyglądem posępnych korytarzy i zakazanymi gębami wychowawców. - Dobrze się miewasz? Odpowiadam: - W porządku. Cóż mam powiedzieć? Że w ciągu sześciu miesięcy zamieniłem się w dzikie zwierzę, które potrafi kąsać? Że żałuję jazdy traktorem, pracy w polu, doglądania bydła, dymiącej zupy, szalonych śmiechów, zapachu słomy, jasnego zboża i wspólnego poczucia szczęścia? To zbyt daleko i zbyt blisko. Inny świat, skarb wspomnień, których nie chcę dotykać w pamięci, by się nie rozkleić. Jeżeli chcę przeżyć, muszę zamknąć za sobą przeszłość. Między nami cisza, wilgotne spojrzenia. Krótkie pożegnanie. Całuje mnie, przyciskając do siebie. - Przyjedziesz mnie odwiedzić, papo Gaby? - Przyjadę, mój Pio, przyjadę. Odchodzi, a ja czuję, że nie przyjedzie. Nie mam mu tego za złe. Jest bardziej wstrząśnięty niż ja. To, co z mojego świata zobaczył, musi być torturą nie do zniesienia dla człowieka, który zbudował moje wiejskie szczęście. Znowu czuję się porzucony. Patrząc na jego lekko zgarbioną sylwetkę, dziękuję mu po cichu za te kilka ofiarowanych mi miesięcy miłości. Dziękuję za twoją wizytę i twoje serce, papo Gaby. Nic na to nie poradzisz, za szybko przemknąłeś przez moje życie. Przelałeś się przez moje dzieciństwo jak rzeka płynąca w porze deszczowej, nawożąc ziarna ukryte pod skorupą zaniedbania. Zagubione dziecko chowa skarb w bagażu, jaki niesie przez swe cygańskie życie. Pozwoliłeś, bym zakosztował szczęścia bycia kochanym. To szczęście zabrano mi niesprawiedliwie. Twoja wizyta, choć krótka, wyzwoliła szczęśliwe wspomnienia, do których nie mam prawa. Zrobiłem sobie zbroję, a ona leży w kawałkach. Moje serce jE rozorane jest tak głęboko, że chcę stać się niewrażliwy na miłość. Za wiele w niej cierpienia. By uniknąć bólu, najle- Ig piej nie kochać. Czy to możliwe, papo Gaby? N T3 O O ? o N U i Kolejne dni po wizycie są dla mnie prawdziwą torturą. Facjata twardziela, a w środku gruzy mojej wewnętrznej | istoty. Któregoś wieczoru chcę zakończyć męczarnię, po-o łożyć kres nieznośnemu cierpieniu. Kradnę prochy pielę-> gniarce i łykam, by skończyć ze sobą. Jest mi niedobrze, *j zaczynam rzygać. To mnie ratuje, wbrew mojej woli. Tutej-"JU szy lekarz bada mnie i mówi: •% - Wyciągnij język... Piękna angina! § Jeszcze angina? Cholera, nie mam szczęścia. TJ » Brzydzę się życiem na tej ziemi. Wyłom zrobiony. Nie potrafię zatrzymać ogarniających mnie fal niechęci. Mam 60 żal do matki, która po mnie nie przyjeżdża, do skreślonego ojca, który pozostawił mi tyle blizn, koszmarów i strachów - one nie pozwalają mi zasnąć, tyle odruchów przerażenia -wystarczy, że dorosły wyciągnie chusteczkę z kieszeni lub wykona niespodziewany gest, bym zasłaniał twarz rękami. Pewnego popołudnia trzech przyszywanych braci po-rozwalało urządzenia sanitarne. Zostaję natychmiast wezwany do dyra. Siedzi za wielkim biurkiem; ja stoję nieruchomo na baczność. - Co mam z tobą zrobić? Powiedziano mi, że zdewastowałeś ubikacje i prysznice. To nieprawda, zupełna nieprawda. Te bydlaki mnie w to ubrały. Ale nie jestem kapusiem. Bez słowa pozwalam się oskarżać. - Guenard, kiedy nie można zgniłego owocu wyrzucić, odsuwa się go, izoluje, odkłada na bok, by zgnilizna nie przeszła na inne owoce. Jeżeli nie będziesz się trzymał w ryzach, przy następnym niewłaściwym kroku, następnej bójce zamkniemy cię razem z psami! Wychodzę z biura, myśląc o tym, że chciałbym wręczyć order temu, kto kiedyś załatwi dyra. Ten człowiek nigdy nie zwrócił się do mnie jak do ludzkiej istoty. Nigdy nie zadał mi pytania od serca. Tylko groźby, ostrzeżenia, sankcje. On i jego ekipa lubią straszyć. Rozkoszują się tym, że budzą lęk. Jednak strach wywołuje albo chęć zemsty, albo paraliż obłudy i donosicielstwa. Ja marzę tylko o zemście. Na korytarzu trzej kapusie rozmawiają z wychowawcą, który ma się za Charlesa Bronsona. Ten gnój jest ich wspólnikiem. Nabijają się ze mnie, kiedy przechodzę. Po kolacji zaczepiają mnie. Olewam ich, udaję tchórza, bo nie mam najmniejszej ochoty znaleźć się w klatce z dwoma owczarkami niemieckimi. Zamykam się w ubraniu pod prysznicem. Drażnią się ze mną przez pół nocy. Upoka- 1 N ?? ?> ? ? ? N U ? OL ? ? ? ._ ?? ? ? ? -? ? 62 rzają, rzucają obelgi. Mam ochotę wyjść, wpieprzyć im, ale w głowie huczą mi groźby dyra. Siedzę jak żebrak na obramowaniu prysznica i błagam niewidzialne siły, wyższe moce, żeby pomogły mi naprawić niesprawiedliwość. Zapada cisza, ogarnia mnie noc. Nikt nie przychodzi mi z pomocą. Głowa, całe ciało nie może znieść tej duszącej zasłony. Nienawiść rośnie we mnie, wybucha, eksploduje. Wychodzę spod prysznica, wbiegam do toalety i wyrywam drewniane deski, na których wieszamy ręczniki. Z dzikim rykiem, niczym furiat, wbiegam do sypialni. Te gnojki śpią jak susły. Zaczynam walić w nich jak cepem, jakbym młócił zboże u papy Gab/ego. Nabijali się ze mnie, naigrawali z mojego „spłaszczonego nosa", z moich „szczurzych uszu", bo tak na mnie mówią. Już ja im wyprostuję mordy. Wrzeszczą, leje się krew, wsiąka w prześcieradła. W ciemności pozostali wrzeszczą ze strachu, a ja leję, leję jak opętany. Raduję się przemocą, rozkoszuję zemstą. Upojna noc! Kiedy tak wywijam deską, słyszę jak wychowawcy biegną po korytarzu. Będą tu za sekundę. Wiem, że posunąłem się za daleko. Za późno, żeby się wycofać. Muszę wiać, bo inaczej znajdę się w obozie koncentracyjnym, pilnowanym przez wilki. Takie widoczki w przyspieszonym tempie przebiegają mi przed oczami. Ciskam na bok mój niby-cep, ślizgam się po zakrwawionej podłodze i zbiegam po schodach, przeskakując stopnie. Przebiegam dziedziniec, jak szalony. Przede mną wznosi się wielki, czterometrowy mur, zwieńczony drutem kolczastym. Nie mam wyboru. Do ataku. W szalonym biegu nabieram rozpędu, by po raz pierwszy tej nocy wspiąć się na mur. Strach przed psami włączył turboładowanie. Udaje mi się dosięgnąć drutu kolczastego biegnącego po krawędzi muru. Wciągam się. Stalowe pazury rozdzierają mi lewą rękę. Prześlizguję się między murem a drutem kolczastym. Zaczepiam nogą, drut rozdziera skórę. Przedostaję się na siłę. Już nie mogę zawrócić. Po drugiej stronie stoi słup elektryczny, który już dawno udało mi się zlokalizować. Teraz służy mi jako drabina. Jestem na ziemi, po stronie wolności. Krwawię, ale nie czuję bólu. Tylko strach wykręca mi trzewia. Wściekłość i radość, że znalazłem się po właściwej stronie. Serce bije jak opętane. Biegnę aż do wyczerpania, by maksymalnie oddalić się od poprawczaka. Musi być około czwartej nad ranem. Na pewno natychmiast wszczęli alarm. Idę przed siebie, bez żadnego planu, nie wiedząc, dokąd, po płaskich polach. Zostawiam za sobą noc. Zaczyna się dzień, niepostrzeżenie wstaje szary, brudny świt. Muszę nieźle wyglądać. Czuję, jak szarpie mnie w rękach pokrytych zaschniętą krwią, pali zakrwawiona noga. Kuleję. Nie ma wody, bym mógł się umyć. Sikam na rękę, żeby ją zdezynfekować. Piecze. Teraz tarzam ją w kurzu, jak zraniony dzik. La Rochelle się budzi. Z zachwytem oglądam, jak wstaje Księżniczka. Ludzie mają włosy różnej długości, ubrania we wszystkich kolorach. Wyglądają, jakby szli gdzie im się podoba, bez przymusu, a nawet w różnych kierunkach. Ogarnia mnie rozkoszne zadowolenie. Ponieważ muszę się z kimś podzielić swym zachwytem, mówię do kogoś, kto znajduje się w moim sercu, jak poeta. Wyśpiewuję wolność, dziękuję za poczucie pełni i za ten nowy świat, który otwiera przede mną drzwi, podobne do ogromnych bram cytadeli4. W pierwszym dniu ucieczki, 9 sierpnia, część nocy spędzam, leżąc w trawie i podziwiając najbardziej w roku roz- 4 Cytadela na wyspie Re, w pobliżu La Rochelle. gwieżdżone niebo. Spadające gwiazdy są wymarzonymi urodzinowymi świeczkami. Do mych marzeń dołączam życzenia. W dniu Saint-Amour5 mam dwanaście łat życia, które obchodzi się ze mną raczej po macoszemu, a właśnie ofiarowuje mi w prezencie wolność. 5 9 sierpnia - święto zakochanych. dwanaście lat Ucieczka i obrzydzenie Któregoś wieczoru, kiedy marzyliśmy w sypialni naszego poprawczaka o ucieczkach, przygodach i wielkich wyprawach, brat niedoli powiedział mi, że Paryż jest olbrzymim miastem, w którym można się ukryć. Nie zapomniałem o tym. Ruszam w drogę. Idę w kierunku stolicy z departamentu Charente-Maritime6. Posuwam się naprzód głównie w nocy, by nie schwytała mnie policja. Idę wzdłuż torów. Powiedziałem sobie: „Gliny nie zatrzymują pociągów. Idź wzdłuż torów". Za każdym razem, kiedy słyszę w dali nadjeżdżający pociąg, rzucam się do rowu. Serce tańczy charlestona. Przepuszczam rozpędzone wagony, łapiąc oddech. Żywię się owocami, jagodami, grzybami, zresztą nie wiem, że są też śmiertelnie trujące, owocami czarnego bzu, a także, niechcący, czymś w rodzaju dzikiego pieprzu. Odnajduję w ten sposób wielowiekowe sposoby przeżycia, mam je we krwi, sposoby, których nie zagłuszyło całkowicie współczesne życie miejskie. Bez mapy, bez żadnych wskazówek topograficznych, kieruję się przede wszystkim instynktem. Jedyną moją troską jest wynajdywanie wody. Nie zaspokajam pragnienia, gdy wysysam trawy i korzenie. Cierpię z powodu odwodnienia organizmu, ale nie 6 Departament Charente-Maritime dzieli od Paryża około 600 km. To fascynująca i ni zdania i już nie mc najważniejszego pr których postępowa nie, to ofiary - nie Jeszcze bardziej ni nienawiść, jaka po może zostać uleczc I mówi to mężczyz wszystkie kości i p i nadziei. Opowiad rzeni, aby kochać, zbudowanie bardzi ma swoje miejsce" cena detal. 28 zł ISBN 83-240-0272-3 9 788324"002726 mogę sobie pozwolić na to, by zapukać do drzwi i prosić o szklankę wody. Nie mam zarostu, a i tak wyglądam na więcej niż dwanaście lat. Dociekliwemu dorosłemu moja prośba mogłaby się wydać podejrzana. W Tours nie daję już rady, umieram z pragnienia. Gotów byłbym wypić całą Loarę. Przy murze ogrodu zoologicznego znajduję kran. Chłepcę jak zwierzę. Ale kto pije gówno, zbiera sraczkę! Przez długie godziny zwijam się z bólu. Mimo wszystko udaje mi się przeżyć „zoologiczną wodę"... Chcę przyspieszyć moją podróż do Wielkiej Kryjówki i decyduję się na autostop. Docieram do bram olbrzymiego miasta po dwóch tygodniach uciekania. Jak wszyscy turyści, rozpoznaję Paryż po wieży Eiffla, która z dala wyłania się, szlachetna i wzniosła, z gigantycznej aglomeracji. Zakochuję się w niej natychmiast. Pani Żyrafa nieodparcie mnie przyciąga. Idę w jej kierunku ulicami wybranymi na chybił trafił. Staję przed nią, oglądam ją z góry na dół z niedowierza- • I niem, aż mi się kręci w głowie. Całkowicie ogłupiały, obcho- ?fj dzę ją wiele razy wkoło. Zdumiony, słyszę, że mówię do niej, że szepcę czułe słówka. Posuwam się do tyłu z odwróconą o głową, z oczami przyklejonymi do tej wspaniałej masy i jej o zbrojonych przęseł tworzących zaskakujący kalejdoskop. | Nagle obijam się o parę Niemców, tak samo jak ja pogrążo- S nych w sennym dryfowaniu pod rozetą belek i nieba. Nie «e wiem dlaczego, bo o nic nie proszę, on wręcza mi pieniądze. ? Ale gratka! Dawno już przepuściłem pięćdziesiąt franków. -w Dostałem je od pewnego faceta na wyspie Oleron, gdzie za- § fundowałem sobie wycieczkę. Powiedział ze smutkiem: „Na q pamiątkę mojego syna, który także lubił wędrować". Przy jednym ze słupów jakaś kobieta sprzedaje bilety, 66 które pozwolą mi wspiąć się na szyję Pani Żyrafy. Kupuję I bilet i rozpoczynam wspinaczkę, rozradowany jak kochaś, który chce się połączyć z ukochaną. Na każdym podeście znajduję nowe uroki. Odkrywam świat, upajając się nową wolnością, tak odległą od wyziewów zbrukanego dzieciństwa. Z góry spoglądam na moje życie. Nie posiadam się z radości, kiedy odkrywam Pole Marsowe, Ecole Militaire, a na drugim brzegu Sekwany pałac Chaillot i jego fontanny. Na drugim piętrze wzbijam się w powietrze, jak mewa, i latam nad rzeką koloru stopionego ołowiu, nad mostami, maleńkimi uliczkami i tysiącami domów pięknego Paryża. Na szczycie, zachwycony, odkrywam świat mrówek i mam upajające uczucie, że króluję, panuję, unoszę się nad moją galerą. Nie chcę opuszczać mojej Pani Żyrafy. Kiedy zamykają i muszę zejść, postanawiam czuwać przy niej. Nad ogrodami zapada noc. Kładę się za krzakiem, koło drugiego prawego słupa, naprzeciw Trocadero. Powietrze jest świeże. Śpię snem sprawiedliwego pod oknami najdroższych budynków Paryża. Budzę się wcześnie i spaceruję bez celu w kierunku Ecole Militaire, Latour- Maubourg, Inwalidów, poznaję każdą ulicę, każdy pasaż, aby zapisać w pamięci zaułki mego przyszłego terytorium. Przez wiele dni zdzieram buty, włócząc się po dzielnicy. Noce stają się chłodniejsze, bardziej wilgotne. Mam tylko czerwoną, nylonową koszulkę i zaczyna mi być zimno. Po pięciu dniach przypominam sobie odruch, który instynktownie ma każde zwierzę, a którego nauczyłem się od Simli, kiedy zasypiałem przy nim w budzie: umieszczam głowę jak najbliżej jajców i chucham, jak w dmuchawie nawiewającej ciepło. Po kilku nocach zaczynam zdradzać Panią Żyrafę. Jest za zimno. Ale gdzie znaleźć jakieś schronienie? O zmroku ?? fascynująca i r zdania i już nie rr najważniejszego f których postępów ni*e' to ofiary - ni Jeszcze bardziej r nienawiść, jaka pi może dostać ulecs I mówi to mężczy wszystkie kości i i nadziei. Opowiai rzeni, $by kochać zbudowanie bardz ma swoje miejsce' cena cietal. 28 zK ? .^3 240-0272-3 7883$4??002726 wchodzę do przechowalni rowerów przy avenue Rapp. Przez kilka godzin śpię zgięty w kabłąk pomiędzy kołami rowerów. Nie potrafię ustać na nogach. Na ulicy nie wolno spać, kiedy jest się śpiącym, zwłaszcza kiedy się jest dwunastoletnim smarkiem. Ci od rowerów nieraz mnie przeganiają. „Co tutaj robisz, chłopcze?", mówią najmilsi. „Łobuzie, co ty tu kombinujesz?", zrzędzą najbardziej wyszczekani. Nie zamierzam pyskować ani strzelać kogoś z byka... Spadam, świecąc oczami, i wyruszam na poszukiwanie nowej sypialni. W końcu znajduję następny garaż rowerowy przy ulicy generała Camou. Niestety, nie wydano Przewodnika dla Włóczykijów, którzy chcą za darmo mieszkać na ulicy. Po kilku tygodniach nabieram doświadczenia i w końcu pojmuję, że ludzie zamykają swoje motorowery i rowery około północy i przychodzą po nie około piątej rano. Mam przed sobą spokojnie pięć godzin kimania. Co wieczór, zasypiając, obiecuję sobie, że jeśli kiedykolwiek będę miał dom, znajdą się tam pokoje dla tych, 'E którzy ich nie mają. Zdycham z głodu. W moim wieku nie -g mogę żebrać. Kraść się uczę z konieczności. Za pierwszym razem namierzam butelkę mleka na avenue de Grenelle, przed drzwiami sklepu, do którego właśnie przyjechała o dostawa. Jest szósta rano. Krążę wokół jak młody kot, nie 0 mając odwagi położyć łapy na ofierze. Jestem zbyt głodny. 2 W końcu się decyduję i skaczę. Jest. Kiedy mam już w ręce -i butelkę, wydaje mi się, że wszystkie reflektory Paryża skie-~ rowały na mnie światła. Biorę nogi za pas, flaki drżą jak 4g kastaniety. W kilka minut później, w Village Suisse - labi-§ rynt pieszych uliczek jest genialny, jak się chce umknąć q pogoni - dobieram się do owocu mojej kradzieży i piję ze zroszonym czołem, kosztując nieznanej mi radości prze-68 kroczenia granicy strachu. Bosko. ? Od tego dnia staję się drobnym złodziejaszkiem. Kradnę o stałej porze, by regularnie mieć w bebechach dziwne uczucie strachu. Takie życie mnie rajcuje. Uzależniam się od adrenaliny. Strach jest moim wrogim bratem. Wychodzę mu naprzeciw o pół do dziewiątej rano, a potem o drugiej. Jak ci, co o tej porze chodzą do szkoły. Tak organizuję sobie Rozkład Dnia Gawrosza. Ci, którzy mają to szczęście, że mają rodziców, mogą im rano powiedzieć dzień dobry; wieczorem, kiedy wracają do domu, ktoś ich przyjmuje, choćby to była opiekunka do dziecka. Podobno są nawet tacy, których zanim zasną, rodzice przychodzą pocałować na dobranoc. W moim dziwacznym dzieciństwie matkę zastąpiła trwoga. Towarzyszy mi wiernie, wiecznie do dyspozycji, jak mama w domu. Strach czeka na mnie, odnajduję go, kiedy tylko zechcę. Uczy mnie obserwacji i ćwiczy moją pamięć. Bez tego narkotyku moje życie byłoby smętne, mdłe, nudne. Gdzie nie ma sensu, trzeba trochę pieprzu. Za wolność drogo się płaci. Na początku fundujesz sobie kino w głowie, odkrywasz nieznany świat, kiwasz się z zakazami i strachem, podkręcasz się, że nie żyjesz tak jak inni. Mijają dni. Sen staje się rzeczywistością. A ona nie zawsze jest różowa. Jesteś głodny, spragniony, niewyspany. Chodzisz całymi godzinami, wyczerpany, sycąc się życzeniami nie do spełnienia, pokusami przyciągających wystaw sklepowych. Kiedy widzisz, czego nie możesz przeżyć i posiadać, niepostrzeżenie zaczyna przebijać gorycz. Stale czujny - by nie wpaść na patrol. Podejrzewasz wszystkich. Masz się ciągle na baczności. Przyzwyczajasz się do kradzieży i nawet to, że coś zwędzisz, nie sprawia ci już radochy. Już cię nie kręci, kiedy pojawia się twoja stara przyjaciółka trwoga. Kiedy bajka zamienia się w koszmar, już jest za późno: nie chcesz się do tego przyznać, bo to wymagałoby odwagi. Przede wszystkim nie możesz zatrzymać pochodu dni, ciągu godzin bez celu, tułaczki, która coraz bardziej oddala cię od rzeczywistego świata i na którą przystajesz z jednego, ostatecznego powodu: piekło tej dżungli jest lepsze niż powrót do domu poprawczego. Ogromnie dużo chodzę. Ale nogi mam wytrzymałe. Jedną z moich ulubionych tras jest Latour-Maubourg -Republique, tam i z powrotem. Kiedy zapada noc, wracam do mych pięknych dzielnic młodego włóczęgi, wyobrażając sobie przed wejściem do luksusowych hoteli, że ze schodów zejdzie jakiś bogacz, wymieni ze mną spojrzenia, polubi mnie i zaproponuje, żebym był tak uprzejmy i dotrzymał mu towarzystwa. Mijają dni. Mijają noce. Bogaci ucztują w swoich rozświetlonych pałacach, a ja wracam do rowerowej remizy wyczerpany, u kresu sił. U kresu życia. Czyżby mój sen miał się spełnić? Szykowny, ubrany ze smakiem, elegancki, dobrze zakonserwowany sześćdziesię- -o ciolatek przysiada się do mnie na ławce przy Polach Marsowych. Wzbudza zaufanie. Rozmawiam z nim szczerze, nie ukrywając, że uciekłem, nie mam pieniędzy i szukam Jg jakiejś fuchy. Mówi: g - Młody człowieku, mam to, czego ci potrzeba. Czy ?5 chcesz zarobić pięćdziesiąt franków? ?g Cały w skowronkach, zaraz się zgadzam. ? - Chodź ze mną ^g Idziemy na ulicę Commerce i wchodzimy do starej o kamienicy. Jest tak zniszczona, że mój dobroczyńca pew- q nie zaproponuje mi jakieś prace malarskie. Wchodzimy do ciemnego mieszkania. Tam szykowny pan każe mi się ro- 70 zebrać. Odmawiam. Celuje do mnie z pistoletu. ? 'E z N O Całkiem sparaliżowany, poddaję się jego nikczemnej, niezrozumiałej przemocy. Teraz jestem na ulicy z pięćdziesięcioma frankami w ręce i uczuciem straszliwego obrzydzenia. Całkowicie zlodowaciały w swoim jestestwie. Wszystko mnie boli. Chciałbym się umyć, oczyścić z tego poniżenia. Ale gdzie się ukryć? Rzygam łzami prosto z serca. Rozpacz przenika całą moją istotę, jak lodowata mgła. Przestaję cokolwiek widzieć. Aż trzęsę się z nieszczęścia. Idę w kierunku Passy. Na skwerku spektakl Grand Gui-gnola zgromadził grupkę publiczności. Obcy, nieobecny, siadam przed zielonym domkiem, pośród innych dzieci i ich matek. Guignol rzuca w moją stronę: - Ty! Jesteś smutny jak ja! Rzucam się do ucieczki. Mam dwanaście lat i kilka miesięcy. Właśnie odkryłem perwersję człowieka, wszystko, co potrafi wymyślić, by zbru-kać samego siebie i swoich bliźnich. Poczułem, jak pazur zła wnika w moje ciało, grzebie w nim. Sięgnął poza moje ciało, zranił duszę, zranił tajemny, jeszcze czysty ogród. Schwytany, stężały, nie mogłem wezwać pomocy. Jednak gdzieś w głębi mnie, tam gdzie słowa już nie istnieją, wołałem o ratunek. Krzyczałem do wszechmocnej istoty, by wyzwoliła mnie od ohydy. Nie przyszła. Nikt nie przyszedł. trzynaście lat Jak obrobić prostytutkę Gwałt głęboko mnie zranił. Wywrócił także moje myślenie o świecie i zasiał podejrzliwość tam, gdzie jeszcze istniała naiwność. Naruszono, podkopano moje zaufanie. Jestem jak dziki krzak róży, nieprzycinany, pokryty kolcami. Chciałbym znaleźć dorosłego, opiekuna, u boku którego mógłbym rosnąć. Teraz obawiam się, że mężczyźni wszyscy są tacy jak mój ojciec, jak sadystyczni wychowawcy i eleganccy gwałciciele z dobrych dzielnic. Świat dorosłych jawi mi się jako podłoga, po której niby można chodzić, a okazuje się spróchniała, przeżarta przez termity kłamstwa i wy-3? stępku. IŁ Dalej się błąkam. Nie mam wyboru. o Kilka tygodni po tym wydarzeniu na avenue Rapp „y podchodzi do mnie dwóch odstawionych młodych ludzi. -g Zapraszają mnie na kolację do restauracji przy ulicy Saint--g -Dominiąue. Kto się sparzył, na zimne dmucha. Jednak -g przyjmuję ich propozycję. Nikt nie gwałci dzieciaka na re-. stauracyjnym stole. I nikt nie odmawia posiłku, kiedy głód — skręca kiszki. 4jj To prawda, że ci chłopcy nie są kawalerami Legii Ho- c norowej. Zasuwam parę kawałków z życia galernika. Mó- - Braciaszku, już nie jesteś sam. Chodź z nami, zajmie-72 my się tobą. Jestem pełen podejrzeń, waham się, badam ich. Jeden z nich nie kłamie, czuję, że jest uczciwy i prawy. Ten drugi... Ruszam z nimi. Wynajmują mieszkanie na bulwarze Latour-Maubourg. Pokazują mi mój pokój i życzą dobrej nocy. Śpią razem w jednym pokoju, co mnie uspokaja. Mimo wszystko wznoszę barykadę, ale moje ciało ich nie interesuje. Uff! Spać w prawdziwym łóżku, w pachnących prześcieradłach... Jak błogo móc się wyciągnąć po prawie roku spania z podkurczonymi nogami w mojej rowerowej remizie! Nazajutrz rano dwaj aniołowie stróże pukają do drzwi i grzecznie mnie budzą: - Braciaszku, wstawaj! Z żalem porzucam miękkie gniazdo i biorę długi, gorący prysznic. Jem obfite śniadanie. Bizancjum w Latour--Maubourg! Co przyniesie mi ten dzień, czego spodziewać się po moich dwóch mentorach, którzy mi nie wyglądają na ministrantów? - Pospiesz się, braciaszku, musimy cię ładnie ubrać! Prowadzą mnie do wziętego w dzielnicy krawca. Facet, ultraklasa, bierze ze mnie miarę centymetrem, który pojawia się magicznie w jego ręce, po czym przynosi trzyczęściowy szary garnitur w białe, cienkie paski, czyściutką koszulę, spinki, krawat i kaszmirowy płaszcz jedwabisty w dotyku. Zostawiam śmierdzącą potem koszulkę polo i brudne pory, i zamieniam się w małego lorda. Na zakończenie magicznego numeru kupują mi piękne, wyglansowane buty i fundują strzyżenie u dobrego fryzjera. Nikt jeszcze nigdy tak delikatnie nie głaskał mnie po głowie. Moi nowi bracia, Jacquot i Pierre, za wszystko płacą gotówką, co już mnie przestało dziwić. Magiczny dzień mija tak szybko jak za dotknięciem różdżki. Jestem zupełnie nie do poznania! Oglądam się w witrynach i nie wierzę własnym oczom. Jestem podobny do Anglika. Idę zygzakiem, by ominąć kałuże. A zwłaszcza by nie pobrudzić lordowskich butów! „No, braciaszku, teraz trochę turystyki!" Taksówka wiezie nas w stronę placu Blanche. Czyżby chcieli mi zafundować wieczór w Folies-Bergere? Moulin-Rouge rozcina noc skrzydłami, a rozświetlona, gorąca dzielnica aż kłębi się od ludzi. Idziemy do wielkiej kawiarni na avenue Jules Joffrin. Świetliste szpady spotów przecinają półmrok zadymionej sali. Moi bracia fundują mi lemoniadę przy barze. - Czekaj na nas tutaj, jesteśmy umówieni. Idą pogadać z jakimiś typami. Widzę mało zachęcające gęby. Godzinę później tajne narady zakończone i wracamy do „domu". Nie potrafię odgadnąć, czym zajmują się zawodowo, a tym bardziej, w jakim sosie zamierzają mnie upichcić. Jedno mnie uspokaja: to nie gwałciciele dzieci. Mogę spać spokojnie. Następnego dnia po południu Jacąuot wręcza mi pierwszą broń, rewolwer 7,65 mm, i cierpliwie tłumaczy mi, jak go składać i jak się nim posługiwać. Upewniam się, że nie mam do czynienia z przedstawicielami handlowymi. Dopiero wieczorem kapuję, na czym będzie polegać moje nowe życie. Około dwudziestej drugiej wracamy na plac Blanche. Na chodniku odbieram instrukcje: - Braciaszku, czekasz tutaj na nas. My mamy sprawę na górze. Mamy tego na pięć, góra dziesięć minut. Jak zobaczysz, że ktoś stąd spieprza, to ognia! Machinalnie odpowiadam „tak" i ściskam gnata w kieszeni mojego długiego, kaszmirowego płaszcza. Jacąuot i Pierrot, nazywany Belgiem, wchodzą do starego budynku. Czekam przy pobliskim kinie, pilnując wyjścia. Jakiś niewyraźny facet zaczepia mnie: - Chodź ze mną, postawię ci bilet. - Nie mogę, czekam na kogoś. Zboczeniec próbuje jeszcze raz. Odpowiadam „nie", patrząc w inną stronę. Stary pedał zaczyna świrować: - Spadaj, mały bucu! - wrzeszczy. Nic tu po tobie, chyba że idziesz ze mną do kina! Łapie mnie za rękę i próbuje wciągnąć do oświetlonej bramy. Wkładam rękę do kieszeni i już mam mu podsunąć pod nos moją pukawkę, kiedy wypadają z bramy Pierrot i Jacąuot. - Biegiem, braciaszku! Za nami! Zmywamy się! - wołają w moją stronę. Nic nie rozumiem, spadam. Pedaluch głupieje. Zasuwamy do stacji metra. Przeskakujemy w biegu barierkę, łapiemy oddech w rozhuśtanym wagonie metra. Pierrot stoi w kącie wagonu i kiwa na mnie wskazującym palcem. Rechocząc, rozchyla płaszcz i pokazuje na zakrwawioną kolbę rewolweru. - Spojrzyj tutaj, braciaszku - mówi - poklepując się po udzie. Zaglądam w szeroką kieszeń i widzę gruby plik banknotów, furę pieniędzy. - Szybko przyszło - mówi, mrugając do mnie. Łapię się poręczy, by nie upaść. Ciało mam jak z waty, kręci mi się w głowie jak na karuzeli, nogi uginają się pode mną. Domyślam się, skąd pochodzi forsa i na czym polegają interesy moich kumpli. Napadają na prostytutki. Banknoty Belga to zarobek dziewczyny z Pigalle, a plama na kolbie to jej krew. Wyobrażam sobie, jak wygląda jej czaszka. Robi mi się żal pobitej dziewczyny. Podczas tułaczki czasem sobie powtarzam, gdy spotykam siostry nocy, że kiedyś ożenię się albo z dziewicą, albo z prostytutką. Nie lubię tego, co znajduje się pośrodku. Często podchodzę do kobiet sprzedających swoje wdzięki. Razem wydeptujemy chodniki. Kiedy sobie tak gadamy, odbieram, że opowieści o moim galerniczym życiu budzą macierzyńskie uczucia. Dla mnie dziewczyny z ulicy są łagodne i wyrozumiałe. Niektóre proponują mi pieniądze, a nawet nocleg. Kocham te nocne ptaki, schwytane w czarną sieć. U niejednej z nich bije serce księżniczki. Większość z tych dziewczyn pochodzi ze wsi. Przyjechały do stolicy, marząc o księciu na białym koniu. Łatwowierne istoty szybko znalazły się w piekle, pod nadzorem pozbawionego skrupułów handlarza niewolników. Niektóre z nich mają jedno albo dwoje dzieci pozostawionych na wsi pod opieką dziadków. Odwiedzają je tylko raz w miesiącu. Te dzieci są zakładnikami alfonsów. -Jeżeli nie wrócisz, rozwalę twoje małe - mówi taki bydlak. - Albo opowiem mu i całej rodzince o twojej pięknej paryskiej działalności! Biedna dziewczyna jest więźniem swojej reputacji. Przyjeżdża w pośpiechu ucałować dziecko, wymyśla jakąś historyjkę, by wyjaśnić nieobecność, albo zasłania się milczeniem i wraca na bruk z krwawiącym sercem. Buntow-niczki i uciekinierki są wysyłane na północ od Barbes, do burdeli dla imigrantów, gdzie nędznie im płacą. Setka codziennych numerów rozwala im ciało i duszę. A ja zostałem wspólnikiem obrabiaczy prostytutek! Uświadamiam sobie także, że omal nie kropnąłem pe-dalucha. Czy strzeliłbym, gdyby Jacquot i Belg wybiegli chwilę później? Być może... Jeszcze kilka sekund i moje życie przewaliłoby się na inną stronę. Jacquot milczy. Czy gdy tak siedzi, to wyobraża sobie, co dzieje się w mojej duszy? Patrzy na mnie, spokojny i zamyślony, po czym obejmuje mnie: - Po tych emocjach, braciaszku, warto odbudować formę. Chodźmy do Maria, zasłużyliśmy sobie na to. „U Maria", włoska restauracja w ??? Dzielnicy. Przy stołach mężczyzn od groma, typ południowy. Odstawieni, bry-lantyna we włosach, złote łańcuchy na szyi. Nie chciałbym im wchodzić w drogę. Rozmawiają o „interesach". Nie kłóciłbym się, gdyby ktoś mi powiedział, że to stołówka mafii. Szef, Mario, to jowialny facet Dobrze się maskuje. Podaje mi rękę i mówi: - Siadaj tutaj, mały. Mario jest bardzo ojcowski. Siedzimy na zapleczu, w ciemnej, zadymionej sali. Nisko zawieszona lampa rzuca światło na bilardowy stół, wokół którego ustawiono pięć knajpianych stolików. W głębi ściana bez okna, na której wisi olbrzymie lustro, obok ława obita skórą koloru hawana, wielki stół i parę brązowych krzeseł. Mario nachyla się do Jacquota i wskazuje na mnie: - To twój brat ? Jacquot ciągnie mnie za krawat i rzucając porozumiewawcze spojrzenie, odpowiada, że tak. - Wcześnie go wciągasz, nie sądzisz? Cisza. Pierrot bawi się szerokim sprężynowym nożem. Ciągle jest w ruchu, napięty do ostateczności, trudno przewidzieć, co zrobi. Mario zawsze zwraca się do Jacquota, Pierrot nie istnieje. Właściciel przerywa ciszę, jakby nic się nie wydarzyło: - Jest fucha w Sarthe. Łatwy skok, murowany sukces. Powinno się bardzo opłacić. Pociera ręce i prosi Jacquota, by z nim poszedł. Pierrot chce im towarzyszyć, ale Mario gestem nakazuje, by usiadł z powrotem. - Ty, Belg, siadaj! Mój makaron nie powinien stygnąć! Pierrot zaciska zęby, wyraźnie wściekły. Napięcie rośnie. Kelner z zakazaną gębą napełnia mu talerz, nie spuszcza- fascynująca i niesamo / ° riiaiju^ niemoznas-. ^4n/ch postępowa (? ^ to ofiary - ™eludzk, n^'zcze bardziej niezwyl 31enawiść, jaka pozosta n'oże zostać uleczona powito mężczyzna %stkie kości ipozrn f nadziei- Opowia^o rZeni, abV kochac- Pro Cudowanie bardziej ma swoje miejsce. Tc cena detal. 28 zt „, o,.n-n?72-3 9 jąc go z oka. Pierrot także na niego patrzy. W jednej chwili przemienia się w dzikie zwierzę i rzuca na kelnera. Mario iJacquot, którzy usiedli przy sąsiednim stoliku, pojawiają się natychmiast i rozłączają leżących na ziemi. Pierrot miota obelgi. Jacquot podnosi głos: - Wystarczy, siadaj, jedz i zamknij się! Pierrot słucha polecenia. Jest wściekły. Milczy. Mario je z nami kolację, pełen uważania dla Jacquota i dla mnie. Jego spojrzenie zmienia się od razu, kiedy krzyżuje wzrok z Pierrotem. Czuję jego podejrzliwość i ukrytą wrogość. Makaron jest znakomity, a Mario stawia mi drugi deser. Kiedy wychodzimy, poklepuje mnie czule po głowie i szepce do ucha: - Pamiętaj, mały, żebyś słuchał tylko Jacquota. Tylko do niego możesz mieć zaufanie! Przechodzimy przez główną ulicę. Za barem kelner, z nieruchomą gębą i złowrogim spojrzeniem przygląda się, jak wychodzimy. Jacquot przytrzymuje Pierrota za rękę. W powietrzu wisi burza. Pierrot wybucha na ulicy. Wymierza mi silny policzek i pyta: - Co ci powiedział makaroniarz przed wyjściem, gnojku? No, co ci powiedział? Jacquot chwyta go za garnitur i rzuca mu w twarz: - Nie waż się tknąć dzieciaka, bo cię zabiję! Nigdy więcej! Wracamy w ciszy, która waży ze trzy tony. Boję się Pierrota. Przebija z niego złość i chęć przemocy. Jacquot jest dla mnie miły, niemal braterski. Ten facet okazuje mi serce. Kiedy Jacquot bierze prysznic, Pierrot woła mnie do siebie. Wyjmuje gnata i przystawia mi lufę do głowy. - Ty mały gnojku, zrobię ci marmoladę z mózgu! Zamykam oczy. Zaraz wystrzeli, kula przebije mi mózg i wyśle w ciemną noc. Ten facet to wariat, jest zdolny do wszystkiego. Naciska spust. To koniec. Klik! Wybucha śmiechem: - Ha! ha! ha! Nabrałem cię, mały dupku! Narobiłeś ze strachu, co ? Znowu jest zupełnie serio. Patrzy na mnie: - Widzisz, jak będziesz się stawiał, to cię rozwalę. I kulka się znajdzie! Wychodzi. W powietrzu wiszą chmury, napięcie wzrasta. Wraca Jacquot i pyta: - Podobał ci się wieczór, braciaszku? Cicho mówię, że tak. - Mario ma do ciebie słabość, wiesz? Mówi, że masz spojrzenie i postawę szefa. Ale musisz nauczyć się wielu rzeczy: słuchać bez zadawania pytań i wierzyć tylko jednemu człowiekowi. A właśnie, co ci powiedział Mario? - Żeby słuchać tylko ciebie. - Nie zważaj na Pierrota. Jest spięty, uciekł z Legii Cudzoziemskiej. To dobry żołnierz, tylko trochę porąbany. Kładę się, nie całkiem uspokojony. Jacquot nieco mnie ukoił, ale mój sen przypomina taflę jeziora podczas burzy. Obrazy krwi, banknotów, bójek, wariackich ucieczek, rozwalonych mózgów mieszają się w mojej głowie z czułym spojrzeniem Maria, makaronem w sosie z bazylii i z deserem z bitą śmietaną. Nazajutrz spaceruję po dzielnicy, kiedy ktoś dotyka mojego ramienia. To Pierrot. Spogląda na mnie z grymasem pogardy i obrzydzenia. Rozgląda się wokół, rozpina marynarkę, wyjmuje pistolet z tłumikiem i celuje w lampę, oddaloną o jakieś trzydzieści metrów. Paff! Żarówka wybucha. Belg chowa pistolet i rzuca do mnie: - Rozwalę cię, ty mały bucu! Odwraca się plecami, spluwa i odchodzi. Napięcie rośnie. To fascynująca i m'< zdania i już nie mo najważniejszego pr; których postępowar nie, to ofiary - niel Jeszcze bardziej nie nienawiść, jaka poz może zostać uleczo I mówi to mężczyzr wszystkie kości i pć i nadziei. Opowiada rzeni, aby kochać. I zbudowanie bardzie ma swoje miejsce". cena detal. 28 zł ISBN 83-240-0272-3 czternaście lat Zigolak na Montparnassie Pewnego popołudnia Jacąuot zabiera mnie do La Coupo-le, słynnej kawiarni na Montparnassie. Jesteśmy sami, jestem spokojniejszy, bo Belg gdzieś się podział, nie wiem, gdzie. Rano Jacquot rundnął mi bardzo eleganckie nowe ciuchy i lakierki. Siadamy przy jednym ze stolików w olbrzymiej sali i zamawiamy oranżadę. Jacquot mówi do mnie: - Posłuchaj, jakie masz zadanie. Przyjdziesz tutaj, zamówisz herbatę i będziesz czytał gazetę. Zrobisz dokładnie to, co ci mówię. Poprosisz o drugą herbatę, potem o rachunek. Jeżeli kelner powie ci, że rachunek już jest zapłacony, zapytasz go dyskretnie, kto zapłacił rachunek. Złożysz gazetę i podejdziesz do pani, którą on ci pokaże, i podziękujesz jej skinieniem głowy. Powoli skierujesz się do wyjścia i przytrzymasz jej drzwi. Z uśmiechem ustąpisz jej miejsca, pozwalając przejść. Pójdziesz do samochodu i wsiądziesz z nią Kapujesz? Odpowiadam, że tak, powtarzam po kolei etapy operacji. Tak naprawdę to nic nie rozumiem. O co tu chodzi? Mam wrażenie, że odgrywam rolę tajnego agenta, który nie pojmuje swojego zadania. Dlaczego Jacquot chce, bym z nią wsiadł do samochodu? Nie chwytam dalszego ciągu jego serialu i nie mam odwagi go pytać. Nazajutrz, w piątkowe popołudnie idę do La Coupole. Ściska mnie w dołku. Widzę, ile tam siedzi kobiet, i prędko pojmuję, że nie jestem tajnym agentem. Jacquot siedzi dwadzieścia metrów ode mnie. Zachowuje się, jakby mnie nie znał. Zamawiam herbatę. Otwieram gazetę. Strony wypadają, ześlizgują się i mną. Próbuję pozbierać olbrzymie strony i ułożyć je z powrotem. To trudne ćwiczenie w pozycji pionowej. Wygląda na to, że „Figaro" nabija się ze mnie. Powinienem był potrenować w pokoju, w domu. Muszę być śmieszny i wyobrażam sobie, że wszyscy na mnie patrzą i się śmieją. Robię się czerwony jak kielich beaujolais. Z tego wszystkiego zapominam popatrzyć na damy. Piję jedną herbatę, potem drugą, trzecią i czwartą i dalej boję się spytać, kto płaci. Strasznie mi się chce sikać, ale nie mogę wstać. Coraz mocniej ściskam nogi. Po piątej herbacie, bojąc się eksplozji, biegnę na lewo, do końca korytarza. Jacquot odnajduje mnie w toalecie. Jest wściekły. - Co robisz, do cholery? - No... yyy... przecież widzisz, sikam... - To widzę, ale poza tym? Złości się. Nie mam odwagi powiedzieć mu, że czuję się onieśmielony. - No więc, chodzi o gazetę... Nie daję rady... Powinienem był zabrać mniejszą. - W dupie mam gazetę! Dobra, wracaj na miejsce i poproś o rachunek. Dość już tego! Skruszony, wracam na miejsce. Kelner przynosi mi szóstą herbatę. Niczego nie zamawiałem i zaczynam już mieć dość tej mdławej wody, nawet jeśli wbity w nowy garnitur, upodobniłem się do Anglika. A w każdym razie tak mi się zdaje. Kelner szepce: - To od tej pani. ? jaV dv zł; m d^ ?? To fascynująca i niesan zdania i już nie można najważniejszego przesl których postępowanie nie, to ofiary - nielud Jeszcze bardziej niezv nienawiść, jaka pozos może zostać uleczonć I mówi to mężczyzna wszystkie kości i póź i nadziei. Opowiada, rzeni, aby kochać. P zbudowanie bardzie rna swoje miejsce". cena detal. 28 z ISBN 83-240-0272 , 9«788324"00272 Uśmiecham się do kelnera, uśmiecham się do pani. Szczęśliwa niespodzianka. To piękna kobieta, w wieku około pięćdziesięciu lat, dobrze zakonserwowana blondynka. Dobrze jest. Mogła mi się trafić stara baba, na dodatek paskudna. Wstaję z godnością, podchodzę do niej, kłaniam się. Uśmiecha się do mnie. Idę prosto do drzwi, przytrzymuję je. I idę za nią do samochodu, to cadillac. Siadam obok niej, a cały ten ceremoniał zaczyna mi się nawet podobać. - Do domu, Roger! - rzuca do szofera. Przez dwadzieścia minut jedziemy w milczeniu aż do wspaniałego domu, który znajduje się na przedmieściu w zachodniej części Paryża. Tam pozwalam jej robić to, na co ma ochotę... Weekend wydaje mi się bardzo przyjemny. Ta kobieta poszukująca słodyczy uczy mnie nieznanej dotąd czułości, rozpieszcza mnie jak syna, jak kochanka. W poniedziałek rano, po wręczeniu mi dwóch tysięcy franków, szofer wysadza mnie w Paryżu. To ponad dwie pensje. Ówczesny SMIC7 wynosi osiemset franków. Prawdę mówiąc, moje początki w prostytucji nie wydają mi się niemiłe. Pieniądze daję Jacąuotowi. Zostawia mi dwieście franków i mówi, mrugając porozumiewawczo: „Widzisz, to łatwizna!". To rzeczywiście łatwe, dochodowe, a ja z pewnością wolę kochać się z samotnymi kobietami, niż obrabiać moje przyjaciółki prostytutki. Niestety, jedno nie wadzi drugiemu. Przez rok będę żył w tym rytmie na trzy: pobieranie okupu codziennie wieczorem; miłosne weekendy z czterema stałymi klientkami; straszliwie puste dni. Pieniądze leją się strumieniami, ale nie dają szczęścia. Dni wydają mi się 7 SMIC - najniższa ustawowo zagwarantowana płaca. okropnie długie. Zazdroszczę dzieciakom, chodzą do szkoły, kiedy ja wprawiam się w składaniu i rozkładaniu mojego 7,65 z zamkniętymi oczami. I w jak najszybszym wyciąganiu broni. Jacąuot bardzo się mną zajmuje. To prawdziwy przyrodni brat. Ale to nie ojciec. Wyciągam broń. I czasem na celowniku widzę sylwetkę ojca. Strzelać czy nie strzelać? Chyba chciałbym, aby się trochę pomęczył, zanim strzelę. „Przerwy" spędzam na ulicy, podglądając, jak dzieci wychodzą ze szkoły. Staram się wyłapać wszystkie czułe gesty, którymi rodzice obdarzają swoje pociechy: uściski dłoni, pocałunki w policzek, w szyję, wycieranie nosa i czoła... Te oznaki czułości tkwią w moim sercu, jak drzazgi. Naśladuję je, odtwarzam wobec moich klientek, dojrzałych pań. Uczę się im współczuć, uczę sieje rozumieć. I kochać. Są same, dramatycznie same w swoich pozłacanych pałacach, luksusowych klatkach, na utrzymaniu mężów tak samo skorych do rozpięcia rozporka co do otwarcia portfela. Porzucają je dla młodych utrzymanek, którym wynajmują garsoniery. I które zabierają na weekend do Saint--Tropez czy do Megeve. Sam jestem spragniony czułości, lubię ją otrzymywać i uczę się nią obdarzać innych. Koniec tygodnia jest jak łagodnie lecąca bańka, która pozwala mi zapomnieć o samotności i o pobieraniu okupu. To ciąży mi coraz bardziej. Jacąuot i Pierre mnie awansują, ale chętnie bym się bez tego obszedł. Już nie jestem ich obserwatorem, ale staję się aktywnym członkiem gangu. Wypytuję na trotuarze dziewczyny o cenę i negocjuję, zupełnie jakbym był ładowanym żółtodziobem, który chce sobie zafundować dzierlatkę. Wchodzimy po schodach, dziewczyna niczego się nie spodziewa. Jacąuot cichcem idzie za mną. Wkracza do akcji jeszcze przed wszyst- „Moje życie jest ró jak moja twarz. Ch dwadzieścia sieder złamania to sprawi mojego ojca. Najb dostałem od tego, mnie za rękę i pov To fascynująca i niesamowita książka, z; zdania i już nie można się od niej uwolr najważniejszego przesłania tej książki: i których postępowanie oburza nas i wyw nie, to ofiary - nieludzko traktowane w 3eszcze bardziej niezwykłe jest to, że t; nienawiść, jaka pozostaje w człowieku i może zostać uleczona. Leczy miłość. I mówi to mężczyzna, któremu w dziec wszystkie kości i później konsekwentni i nadziei- Opowiada, co zrobił ze swoiri rzeni, aby kochać. Próbujemy wszystkii zbudowanie bardziej kochającego społ ma swoje miejsce". Ta książka jest wy; cena detal. 28 zt '»??'24«002726 kim. Natomiast Pierrot czatuje na piętrze. Albo na odwrót. Gra jest niebezpieczna. Alfonsi nigdy nie są daleko, a reakcje dziewcząt trudno przewidzieć. Niektóre z nich, zrozpaczone, mają gdzieś pistolet i wrzeszczą. Inne, pijane, próbują uderzyć. Były już bójki, strzały, krew. Uważam, że bra- ciaszkowie posuwają się za daleko. Mimo że zmieniamy dzielnice, nasz proceder zaczyna być znany. Alfonsi, tak jak dziewczyny, są czujni. Zamieniamy się rolami, żeby nie było tak samo. Czuję, że to wszystko źle się skończy. Wiele razy słyszymy świst przelatujących kul. Ale ciągnie nas do kasy, zawsze chcemy zdobyć więcej i więcej. Upojenie adrenaliną usypia zdrowy rozsądek i ostrożność. Czasami w jakimś błysku przenika mnie pragnienie śmierci. Flesz rozpaczy. Mam nadzieję na zabłąkaną kulę. Takie życie do niczego nie prowadzi. To droga bez wyjścia. Nie mogę już wytrzymać tego, że jestem sprawcą nieszczęścia tych dziewczyn. Chętnie bym tych alfonsów przepu-•5 ścił przez maszynkę do mielenia mięsa. Przede wszystkim nie mogę znieść niepotrzebnej przemocy Pierrota. Nie S- może powstrzymać się od bicia. Nawet jeśli dziewczyna ? ulega i oddaje forsę bez szemrania, ten bydlak rozkoszuje o się tym, a ja chciałbym go ukarać za jego sadyzm. jc Najchętniej obrabiamy dziewczyny, których alfonsa posłaliśmy do szpitala, zakładamy drugi obieg, znacznie si korzystniejszy dla prostytutki: połowa dla niej, a połowa ?g dla nas. Kiedy alfons wychodzi ze szpitala, ma już odłożo- ,? ne pieniądze. *u 'g Przeczucie, intuicja? Czuję, że Jacąuot także ma tego ? jg dosyć. On również nie może ścierpieć Belga, coraz bardziej U mu nie dowierza. Odczuwa litość dla większości naszych ofiar. Zresztą przyspieszył porę naszych odwiedzin - za- 84 czynamy koło dwudziestej drugiej - tak by zdążyły się od- kuć przed świtem. Nasze zarobki spadają - o tej porze kasa jest jeszcze pusta - a Pierrot się wścieka. Żeby go rozładować, chodzimy polować na pedałów na Trocadero albo do Tuileries. Jacąuot obchodzi się z nimi o wiele mniej łagodnie niż z dziewczynami. Mamy wypróbowaną technikę: wsiadam do samochodu, udaję rozgrzanego faceta, kiedy pedzio nabiera zaufania, łapię za kluczyki. Jacąuot i Pierrot dopadają go przez otwarte okno i niemiłosiernie mu dowalają. Wkładam wiele serca w to, by mu dołożyć. Chociaż trochę się mszczę za moją hańbę. Ulży to mojej pamięci. Ten cyrk trwa przez cały tydzień, z wyjątkiem weekendów, kiedy to ja zamieniam się w prostytutkę dla bogatych kobiet z La Coupole. - Już czas, byś udał się na zajęcia z tymi paniami - woła ze śmiechem Jacąuot w piątkowe popołudnie. Ja, który zaznałem od kobiet jedynie ran matczynego porzucenia i surowości wychowawczyń, odkrywam łagodność i czułość dzięki względom tych pań. Jedna z nich, ściskając mnie kiedyś w ramionach, głaszcze mnie po policzku i powtarza znamienne zdanie: „Masz piękne oczy, wiesz". Mówi to prosto z serca. Po raz pierwszy jakaś kobieta obdarza mnie tak miłym komplementem. Mam czternaście lat. To nie jest moja matka... To fascynująca i niesamov zdania i już nie można się najważniejszego przestani których postępowanie obi nie, to ofiary-nieludzko Jeszcze bardziej niezwykl nienawiść, jaka pozostaje może zostać uleczona. U I mówi to mężczyzna, kt< wszystkie kości i później i nadziei. Opowiada, co ; rzeni, aby kochać. Próbu zbudowanie bardziej koc ma swoje miejsce". ?? ? cena detal. 28 zł KBN 83-240-0272-3 na peronie Mój starszy brat zwija manele Jest poniedziałek, listopadowy ranek. Wracam do Latour--Maubourg, spędziwszy koniec tygodnia w dobrym i miłym towarzystwie. W kieszeni dwa i pół tysiąca franków. Już się cieszę na myśl o spotkaniu z Jacąuotem. Dzwonię do mieszkania, ale nikt nie otwiera. Stukam do drzwi, ale także bez powodzenia. Pukam, wołam. Bez odpowiedzi. Czekam na schodach aż do południa. Nie ma ani Jacquota, ani Pierrota. Idę do Luciena, do restauracji. Chodzimy tam w południe. Nikt ich nie widział. Wydaje mi się to podejrzane, zaczynam panikować. Po południu idę do Maria. Nieobecny. Coraz dziwniejsze. Idę na piechotę zjules'a Joffrin do bulwaru Latour--Maubourg. Czuję, jak przypływa samotność z moich pierwszych tygodni w Paryżu. I niepokój. Mieszkanie nadal jest puste. Wracam do Maria. Uff! Jest. Na luzie. Podchodzi z uśmiechem. - No, jesteś, mały! Cieszę się, że cię widzę. Powiedziano mi, że wpadłeś po południu. Chodź, siądziemy. Musimy pogadać we dwójkę. Siadamy w sali bilardowej. Daje znak innym klientom, by nas zostawili samych. - Czego się napijesz? Diabolo? Anizetkę? - Diabolo, z przyjemnością, proszę pana. Poklepuje mnie po policzku. - Kiedy wreszcie zaczniesz nazywać mnie Mariem? Kiedy opróżniam szklankę, mówi: - Szukasz swojego brata Jacquota. I tego drugiego dupka, prawda? Spieprzyli skok...Wszystko przez Belga. Mówiłem twojemu bratu, żeby nie wchodził w komitywę z dezerterem. Zły żołnierz zawsze pozostanie zły... Nie posłuchał mnie. Mario, zatroskany, marszczy czoło, milczy. Nie mam odwagi zapytać go o Jacąuota, chociaż pytanie pali mi usta. Czy żyje? Czy został aresztowany? Mario, domyślając się moich niemych pytań, ciągnie swoją opowieść: - Nie bój się, twój brat jest cały i zdrowy. Zjawi się. Żyje. Ale musi na jakiś czas pójść w odstawkę, żeby o nim zapomniano. Co do ciebie, mój mały, to na robienie interesów masz jeszcze całe życie, więc wykorzystaj to zdarzenie, by pójść inną drogą. Jesteś za młody na ten interes, to się musi źle skończyć. Nie psuj swoich najlepszych lat. Spójrz na mojego syna: jest w twoim wieku i spokojnie żyje z matką i siostrami. Odszukaj swoich rodziców i korzystaj z życia! Mario mówi o odpoczynku, o zielonej trawce, o naśladowaniu swego syna... Bardzo chętnie pomieszkałbym z ojcem czy matką albo nawet z obojgiem razem! Coś mi ściska krtań. Nie jestem niczyim synem. Moje życie to ciągła ucieczka. Pójść inną drogą? Dokąd? Nigdy nie ma odpoczynku, kiedy się ucieka, zwłaszcza mając czternaście lat. W moim dziecięcym więzieniu śniłem o wolności, a na ulicy odnalazłem tylko niepokój i samotność, obrzydliwą przemoc za sprawą rąk obłudnie pomocnych i prawo dżungli. Poczciwy Mario nieświadomie i niechcący przypomina mi moją pierwszą ranę. Jego słowa rozdrapują blizny To fascynująca i niesai zdania i już nie można najważniejszego przes^ których postępowanie nie, to ofiary - nielud Jeszcze bardziej niezw nienawiść, jaka pozosl może zostać uleczona. I mówi to mężczyzna, wszystkie kości i późn i nadziei. Opowiada, ? rzeni, aby kochać. Pró zbudowanie bardziej ? ma swoje miejsce". Ta cena detal. 28 zł ISBN 83-240-0272-3 788324"002726 -? ? pamięci. Rana otwiera się od razu. Wylewa się z niej ropa mojego buntu. Nie, nie chcę być porzuconym dzieckiem! Wystarczająco długo traktowano mnie jak „plewy" w poprawczaku. Dzieci ludzkie przypominają albo nasiona złego zielska, albo ziarna zboża. Jeżeli źle rosną albo krzywo, to dlatego, że nikt ich nie pielęgnował. Nie można od nich wymagać, by kochały piękno, prawdę i dobro. Nie można od nich wymagać, by wierzyły w człowieka, kiedy nikt ich nie oczekiwał ani nie wysłuchał. Jeżeli ziarno ma przynieść owoce, trzeba pielęgnować ziemię z miłością, uważnie obserwować, jak rośliny rosną, czasem przycinać, często pielić i cierpliwie czekać. Kiedy po kolacji bez słowa opuszczam Maria, wszystkie te myśli kłębią mi się w głowie. Odprowadza mnie aż pod Inwalidów. Przy rozstaniu szepce: - Mały, nie zadawaj za wiele pytań swojemu bratu. Powiedz mu, że spotkamy się u Luciena jutro w południe. Biegnę na Latour-Maubourg, przeskakuję po cztery schodki naraz. Kiedy docieram na drugie piętro, pukam, ?. a ? ? dzwonię. Jacquot otwiera drzwi. .5. - Wejdź, mały. Gdzie byłeś? n Tak bardzo się o niego bałem, że mam ochotę objąć "5 >. mojego starszego brata. Odpowiadam, bardziej zdyszany z emocji niż od biegania: - U Maria... powiedział mi... żeby ci powiedzieć... jutro w południe... u Luciena... 5J - Okey. Z Mariem jest w porządku, tym lepiej. Ale ze ej mną nie, braciaszku. o Milczę. Boję się dalszego ciągu. Kurczę się w kąciku o. przed tym załamanym wodzem. 2 - Widzisz, braciaszku, pasuję. Zarobiłem dość forsy. I nie mam ochoty spędzić reszty życia w kiciu. Tego dupka 88 nie będziesz już musiał oglądać. Nie musisz się go bać, nie zabije cię. Spieprzył robotę. Nie posłuchał mnie i został na placu. Jacąuot trzyma głowę w ramionach, jest blady jak śmierć, siny i smutny. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Nagle wstaje, zbiera swoje trzy spluwy. Wyciąga rękę. - Daj mi swoją Oddaję mu rewolwer. Zawija broń w gazetę i szmaty. Okleja taśmą - Kończę ze wszystkim. Wyjeżdżam z dziewczyną, niedawno ją widziałeś. Nie może beze mnie żyć. Chce, żebyśmy się pobrali. Jest piękna i bogata, no i dobrze. Przykro mi, braciaszku, ale nasze drogi się rozchodzą. Jesteś wolny. Jesteś bojowy, sprytny, dasz sobie radę. Jak się chce, to się ma, trzeba się tylko postarać. Po tych strasznych słowach idziemy się położyć. Nie mogę zasnąć. Nie chcę opuszczać Jacąuota. To mój starszy brat. On mnie chroni, ja go obstawiam. Dzielimy się ryzykiem i łupem. Oczywiście, on dostaje więcej. Ale nie mam mu tego za złe, jest starszy. Kiedy nazajutrz rano otwieram oczy, Jacąuot jest odstawiony jak lord. On nowe życie zaczyna w pięknym stylu, ja - w depresji. Każdy z nas bierze swoją walizkę. Zatrzaskujemy drzwi mieszkania, w którym spędziliśmy ponad rok, dzieląc wiele przeżyć. Jadę z nim metrem aż do Gare du Nord. Na peronie staje, patrzy na mnie długo, całuje i mówi: - Dziękuję ci, braciaszku. Byłeś moim pierwszym braciszkiem, takim, o jakim zawsze marzyłem. W oczach błyszczą perły. Wsiada do pociągu do Brukseli. Uciekam, żeby przy nim nie płakać. Nogi chwieją się pode mną. Ściśnięte serce i gardło, zalewa mnie cierpienie. Gdzieś w środku czuję potop, wielką wodę, Niagarę smutku. To fascynująca i nieś zdania i już nie możi najważniejszego prze których postępowani nie, to ofiary - nieli Jeszcze bardziej nie; nienawiść, jaka pozc może zostać uleczon I mówi to mężczyzn, wszystkie kości i pó; i nadziei. Opowiada, rzeni, aby kochać. P zbudowanie bardziej ma swoje miejsce". cena detal. 28 zł ISBN 83-240-0272-3 Błąkam się z walizką w ręku. Kręcę się wkoło. Wracam na dworzec, coś ciągnie mnie w stronę peronu, szalona nadzieja, że starszy brat wysiadł z pociągu, że nagle zmienił decyzję. Ale peron jest pusty, pociąg odjechał i zabrał Jacquota. Opuścił mnie, a ja muszę wypędzić go z mojego życia, jeżeli nie chcę, żeby za bardzo bolało. Właśnie oddałem walizkę do przechowalni, kiedy dwóch policjantów prosi mnie o papiery. Wrażenia stępiły ostrożność, zapomniałem o nich... Szperam po kieszeniach, zastanawiając się, jak najlepiej z tego wybrnąć. Za gliniarzami pojawia się grupa holenderskich turystów; przez chwuę zwracają na nich uwagę. Wykorzystuję to. Popycham jednego z nich, przewalam się po ziemi, podnoszę się pośród osłupiałych turystów, którzy opóźniają pościg policjantów. Wieję sprintem, w holu przyjazdów daję gazu do dechy. Jestem na zewnątrz, na ulicy. Biegnę jak szalony. Chłód mrozi mi nozdrza. Nie słyszę za sobą ani gwizdków, ani odgłosów pościgu. Uff, zgubiłem ich. Ale dokąd pójść? Jacquot prosił mnie, bym nigdy nie wracał do naszego mieszkania ani do miejsc, które wspólnie odwiedzaliśmy. Jak przeżyć, gdy się ma czternaście lat, w mieście wielkiej samotności, kiedy nadchodzi zima? piętnaście lat Dookoła świata z panem Leonem Znowu sam. Niechętnie powracam do dawnych przyzwyczajeń i do rowerowej remizy przy ulicy Alexandre Cabanel, koło Bir--Hakeim. Potwornie trudno przychodzi mi zasnąć. Nawyki bogacza w przytulnym mieszkaniu Jacąuota sprawiły, że stałem się delikatny i wrażliwy na chłód. Drżę z zimna i ze smutku w tej lodowatej klitce dwa metry na trzy, peł- | nej rowerów, w której nie można nigdy do końca wyprostować ciała. ~i Nazajutrz ruszam do boju. Jest coraz zimniej. Jacąuot i zostawił mi trochę forsy; jednak ten zapas nie pozwoli przeżyć zimy. Muszę znaleźć robotę, choćby po to, by się czymś zająć. Za wiele główkuję od wyjazdu mojego starszego ? brata. Zagaduję, najgrzeczniej jak tylko potrafię, jakiegoś "? pana na Polu Marsowym. Sięgam po zwroty, których mnie g nauczyły klientki z La Coupole. Wracają ohydne wspomnie- O nia. Ale nie mam wyboru. Pan wydaje się w porządku. Zwie- J2 rzam mu się z moich trosk, z tego, że szukam pracy. Siu- •§ cha mnie uważnie, po czym mówi, żebym za nim poszedł. ? S o • o S oj l—•• ni rr Oj N 3 3. Bi O" - ??1 ? ?T 3 N OJ O. O 3 ? ?- ? S b. ?!. 5? u ? ? ? r+ ^2 N « 5. ?> « oS^o-a "ś CL. CD * "J a/ zr?- —•• ? _5 .2 "? ? ? ?' Wracam cichcem do stróżówki, gdzie natykam się czasami na chłopca, który właśnie uległ dozorcy. Mam ochotę rzygać i degeneratowi sduc mordę. Ale wolę uciec. Wyczerpany nocną włóczęgą, powracam do moich garaży z rowerami, żeby chociaż trochę pospać. Zalewają mnie obrzydliwe obrazy. Daleko mi do olimpijskiej formy, kiedy przychodzę do pracy. Próbuję ukryć zmęczenie. - Philippe, balowało się, co? - pyta ze śmiechem kierownik. Gdyby wiedział... Sam się wyzywam od najgorszych, by utrzymać się na nogach: - Trzymaj się, zdechlaku, ty wymoczku, trzymaj fason! Któregoś dnia szef woła do mnie: - Ekspresowa dostawa do Maison de la Radio, studio Jacques'a Picarda. Gućnard gwarantuje usługi bez spóźnienia, tak jakby ? ? już tam był W studiu Jacques'a Picarda o mało nie wypuszczam p kartonu z rąk. Moimi klientami są czterej wąsaci piosenkarze. Bracia Jacąues we własnych osobach!8Mają próbę. o. Nalewam im napoje i zostaję, nieruchomy, zafascynowany uprzejmością, talentem i profesjonalizmem wielkich artystów. Dla kogoś, kto jak ja szuka sposobów, by samemu sobie dać kopa w tyłek, to coś wspaniałego. Siedem razy rozpo-jo czynają od nowa piosenkę ,J'ai de la confiture...", z tą całą § śmieszną mimiką, która jej towarzyszy, gdyż nie są zadowoleni z rezultatów. Prawdziwy kop! Już nie jestem zmęczony. Wracam do sklepu szczęśliwy i dumny. - No i co Guenard, nie spieszyłeś się! Serwowałeś napoje całemu personelowi Maison de la Radio? 8 Bracia Jacąues - grupa wokalna popularna w latach sześćdziesiąci tych i siedemdziesiątych. Szef życzliwie się śmieje. Opowiadam mu o spotkaniu. Znalazłem w nim wspólnika, często posyła mnie do studia. Spotykam tam wielu artystów. W ten sposób trafiają mi w ręce koszule Johny Hallydaya i Dicka Riversa. Wracam z tych dostaw z głową w chmurach. Niczyj syn, a obsługuje gwiazdy... Gdy zdarzy mi się taka okazja, to wieczorem w mojej piwnicy z rowerami albo w ohydnej stróżówce starego pedała marzę o tym, że jeden z tych artystów wreszcie na mnie spojrzy, wybierze i zaprosi mnie do siebie, bym z nim dzielił jego złote życie. Człowiek marzy, jak potrafi. Marzenie skraca czas nędzy, cierpienia i trwogi. Taka podróż nikomu nie przeszkadza i nie kosztuje wiele. W dodatku w pociągu snów nikt nie strajkuje... Kocham tych artystów. Nie ze względu na popularność, ale dla tego, kim są. Jest w nich siła i kruchość zarazem. Obserwując ich, mam wrażenie, że mogę wejść za kurtynę ich sławy i wśliznąć się w kulisy ich serca, odgadywać w ich intymności, w ich tajemnej loży. Podaję im napoje, nic nie mówię, całkowicie na ich usługi, nie dręcząc ich prośbami o autograf. Zazwyczaj próby są bardzo pracochłonne. Zaczynają piosenkę od nowa z powodu jakiegoś błędu. Ten, co się na tym nie zna, i tak się nie skapnie. Cierpię, gdy widzę, jak ich wysiłek idzie na marne. Niektórzy słuchają bez słowa; są tacy, co się wściekają i zrzędzą; inni biorą rzecz na wesoło; niektórzy, przewrażliwieni, traktują to, że im przerwano, jako porażkę i obrazę. Czuję, że tacy mogliby pęknąć. Podziwiam ich do szaleństwa. Cała ta praca, cały ten trud po to, by doczekać dnia Grand Soir, magicznej chwili, kiedy artysta wychodzi na scenę, z potworną tremą, oślepiony blaskiem reflektorów na spotkanie spragnionej i wymagającej publiczności. ?-1 => yr => Vk N ???^?^ ?- ? 0> ? «> vj\ \> ?- ?\ ?- >< 9? ?? ?? ? 3 ^. ? ? _.. 1< ?? (D 3< 3 <• - 0) ? ? ?? ?? ?* ?????? '-?. i—, a j ź J ?, ? - ? > -n 5. _.. ,N o-O ? ? ^ N ? =!• "? , N> ?) ?) 1? < 3 N N- -"(5 3 «!10? ? ?- 3 ? ? N ?- ? 3 u u. ? ? ? ^' E ? ? ? I _J ? ? ? CL N ? ? 'i ? "? ? ? ? ? ? ? •? ?. 98 Gotów im oddać wszystko, jak wschodząca, samotna gwiazda o zachodzie słońca. Te marzenia towarzyszą mi podczas szalonych nocy w rowerowych pałacach. Wolałem porzucić stróżówkę do-zorcy-pedała, zanim zrobię z niego karmę dla kotów, patrząc z obrzydzeniem, jak sprowadza do swojej śmierdzącej jamy kolejne ofiary deprawacji. Pewnego wieczoru, w dzielnicy Auteuil - wolę „piękne dzielnice": jak sama nazwa wskazuje, są piękne9, co lepiej pozwala znosić brzydotę samotności - spotykam dziwnego faceta. Mówi, że nazywa się Leon, i siedzi na przydrożnej ławce jak na tronie. Zaczepia mnie: - Młody człowieku, czy wiesz, gdzie leży Honduras? Zdaje się, że nie dosłyszałem. Czy chodzi mu o informację? -Jaka Honda? - Honduras, młody człowieku? - To stacja metra? - Nie, młodzieńcze, nie chodzi o stację metra ani o imię konia, który wygra w następnej gonitwie w Auteuil. - Ten Hą... di... ras to kraj? - Brawo, młodzieńcze. Honduras w istocie jest krajem. Robimy postępy... Dziwny facet. Zachowuje się z godnością, nawet szlachetnie, co nie całkiem idzie w parze z jego zużytym ubraniem. Ma na sobie kaszmirowy płaszcz, tak wytarty, że bez koloru, zdarte angielskie buty i zniszczoną marynarkę. Wydaje się, że cały ten człowiek jest w strzępach, nawet jego dystyngowane i szlachetne rysy opadają. Pan Leon jest kloszardem i czytuje „Le Monde". Rzadko jest to dzisiejsza 9 „Piękne dzielnice" (????? ąuartiers) - tak nazywano luksusowe dzielnice Paryża, np. XVI Dzielnicę. gazeta. Ale jemu wcale nie przeszkadza, że nowiny docierają z opóźnieniem. Ważniejsze, by ich nie uronić: - Tak czy owak wiadomości są spóźnione. Mniej czy więcej, kilka dni w tę czy tamtą stronę... Poza tym spojrzenie z dystansu zawsze jest korzystne! Bardzo szybko przywiązuję się do kloszarda Leona, wielkiego pana, który pod zmęczoną powłoką ukrywa wielkoduszność i ogromny smutek. Ten życiowy rozbitek stracił żonę i jedynego syna w wypadku samochodowym. Obwinia za to zawsze siebie. Całe jego życie rozsypało się w gruzy wraz ze zniknięciem jego jedynych miłości. Pozbawiony duszy, stopniowo stracił zainteresowanie swoim uporządkowanym życiem. Porzucił pracę na Giełdzie w Paryżu, błyskotliwe światowe życie, wpływy, a nawet rodzinne stosunki, które przedstawiały mu się jako interesowne. Po co miał zarabiać na życie, skoro straciło sens? Pan Leon stopniowo dał się zepchnąć na niczym niezakłócany margines. Przemiana w kloszarda zerwała ostatnie więzy, jakie łączyły go z bliskimi. Pan Leon intryguje mnie. Odwiedzam go niemal codziennie. Posługuje się wyszukaną francuzczyzną i ma olbrzymią kulturę. Chętnie się nią dzieli, szczęśliwy, że mógł znaleźć uważne ucho i ciepłe spojrzenie. To pięciogwiazdkowy kloszard. Twierdzi, że mieszka w pałacu w Auteuil. Pewnego dnia zgadza się zaspokoić moją ciekawość: - Chcesz zwiedzić mój pałac, młodzieńcze? Zatem chodźmy! Prowadzi mnie do swojego Hiltona: to stary, porzucony wagon na dworcu w Auteuil. Codziennie wieczorem pan Leon proponuje mi syntezę aktualności, z wielkim poczuciem humoru i krytycznym komentarzem. Objeżdżamy świat dookoła, od Singapuru po Honduras. To fascynująca i niesa zdania i już nie możni najważniejszego prze: których postępowanie nie, to ofiary - nielui Jeszcze bardziej niez nienawiść, jaka pozo może zostać uleczon I mówi to mężczyzn; wszystkie kości i pó; i nadziei. Opowiada, rzeni, aby kochać. F zbudowanie bardzie ma swoje miejsce". cena detal. 28 z\ ISBN 83-240-0272;: Z nim nie muszę blefować. Bez wstydu zwierzam mu się z mojej całkowitej niewiedzy. Śmieje się i mówi: - Młodzieńcze, pozwól mi uzupełnić twoją edukację w dziedzinie geografii. Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni stary notes ze zniszczonymi stronami i wyciąga zeń mapę świata. Rozkładają niczym mapę ze skarbem. Wskazuje palcem maleńki punkt położony pomiędzy Północną a Południową Ameryką: - Młodzieńcze, oto Honduras! Nigdy o tym nie zapomnij! Były finansista zapoznaje mnie z notowaniami Giełdy. Mój opiekun i ja, dziecko bez szkoły, stawiamy wymyślone fortuny na rzeczywiste akcje. Pan Leon ocenia ich progresję, dając mi przy okazji lekcje na temat geopolityki, przeszłości kolonialnej Ugandy, kopalnianych bogactw Zairu czy kryzysu finansowego w tym lub innym kraju. o - Zobaczysz, założę się, że te akcje wzrosną i sprzeda- g my je dwa razy drożej za miesiąc. Będziemy bogaci, synku! ? Obydwaj wybuchamy śmiechem, kloszardzi z wyższych sfer przedkładający gwiazdki z nieba nad gwiazdki pałacu o. Brongniart10. Niemniej miesiąc później włóczęga Leon zostaje wirtualnym miliarderem. Jego ocena była trafna. Jestem pod wrażeniem. Pytam go: - Dlaczego nie kupił pan tych akcji, skoro rzeczywi-o ście podwoiły swoją wartość, a był pan tego taki pewien? § - Za jakie pieniądze? - Z pewnością znalazłby pan dawnego znajomego lub jakiegoś siostrzeńca, co by chętnie pożyczył melona. Zwłasz- 8 cza gdyby obiecał mu pan procent... - Z pewnością, chłopcze, ale zasadnicze pytanie brzmi następująco: co ja bym zrobił z tymi pieniędzmi? o ? S' 0~ 100 10 Paląc Brongniart - budynek paryskiej Giełdy. - Mógłby je pan złożyć na koncie, zainwestować... - Po co? - Żeby sobie kupić dom, ubrania... no, nie wiem... - To wszystko już miałem, młodzieńcze. Miałem dom, wielki samochód. Miałem wszystko, czego człowiek może tylko pragnąć. I co z tego? To tylko wiatr, mój młody przyjacielu. Tylko wiatr! Próżność! Jestem o wiele bardziej szczęśliwy w swoim pięciogwiazdkowym wagonie, ubrany w kaszmirowy płaszcz z własną wentylacją. Czego ja dzisiaj potrzebuję? Odrobiny przyjaźni... Tego nie można kupić za pieniądze! Nie mam nic więcej do powiedzenia. Dobrze wiem, że w hipermarketach nie sprzedają miłości. Spędzam urocze wieczory z moim przyjacielem, starym oryginałem, który odsunął się od chorego społeczeństwa. Uczy mnie upodobania do historii i geografii, przekazuje pokorę wobec wiedzy, nakłania, by od każdego przyjąć odrobinę posiadanego światła i by trzymać rękę na pulsie świata, z Hondurasem na czele. Wielka ucieczka Kiedy żegnam się wieczorem z panem Leonem, ogarnia mnie melancholia. Czuję się dość niewyraźnie w mojej mroźnej samotności. Mam wrażenie, że opuszczam dziadka. Dobrotliwe zrozumienie porzucam na rzecz wrogiego świata. Zanim dotrę do mojej wieży Eiffla i schowka na rowery, muszę zmierzyć się z dzielnicami, które policja często patroluje. Niełatwo skryć się na szeroko wytyczonych ulicach. Choć pracy zawdzięczam pewne poczucie bezpieczeństwa, cały czas muszę się mieć na baczności. Pewnej nocy, zaraz po tym, jak odprowadziłem pana Leona do jego opustoszałego Hiltona na dworcu w Au-teuil, dopadają mnie gliniarze na ulicy Singera. Ucieczka jest niemożliwa. Zwijają mnie bez żadnej złośliwości. Potykam się, wysiadając z furgonetki. Towarzyszący mi policjant traci równowagę, a mnie w to graj, wywijam się im natychmiast. Jak wariat biegnę do mojego garażu z rowerami. Za późno, zamknięty na klucz. Skręcam w kierunki ku Bir-Hakeim... Cholera, gliny! Musieli się chyba uraó-.1 wić!. Walę w stronę Ecole Militaire, potem w stronę Inwalidów, z ulicy de l'Universite skręcam na ulicę Leroux, a potem na Sevres: znowu łapsy! Co to, kongres, manifest stacja czy też noc gorliwców? Przyczajam się za żywopłotem na skwerze Boucicaut. 102 Przechodzą, nie widzą mnie. Walę na ulicę Bonaparte i na rogu ulicy Saints-Peres wpadam w objęcia dwóch mężczyzn. Gliniarze po cywilnemu, jasny gwint! Dałem się złapać. - Masz dowód tożsamości? Co robisz na ulicy o tej porze? Rodzice pozwalają ci wychodzić? Gdzie mieszkają? Milczę. Sprawy nie stoją dobrze, są zajadli. A ja mam już dość ucieczki, jestem zmęczony uciekaniem, mam wrażenie, że biegnę od wielu lat, że stale się boję. Ogarnia mnie ogromne znużenie. Składam broń. Wzywają kolegów przez radio, wpychają mnie do suki. Nie stawiam żadnego oporu. Do komisariatu trafiam cały spięty. Zamykają mnie z dorosłymi. Mam zaledwie piętnaście lat, a wyglądam na osiemnaście. Wyprowadzają mnie z celi. Jestem w towarzystwie dwóch gliniarzy: jeden pisze na maszynie; drugi stoi i zadaje pytania. Klasyczne: Jak się nazywasz? Gdzie mieszkasz? Nazwisko rodziców?". Ite- de. Nie chcę nic powiedzieć. Ten, który prowadzi przesłuchanie, dobrotliwie pyta: - Jesteś głodny? Potakuję. Przynosi mi kanapkę z pasztetem i wodę mineralną. Razem jemy. Odpowiadam na jego pytania. - Guenard Philippe, piętnaście albo szesnaście lat, już nie wiem... Sierota, nie, właściwie nie... porzucony. Nie mam adresu rodziców... Śpię na ulicy... Tak, uciekłem z domu poprawczego w D. Niemal trzy lata temu... Opowiadam moją historię. Starannie omijam przestępstwa. Gliniarz jest cały rozanielony, skacze, troszczy się o mnie. Nie może w to uwierzyć. Nigdy nie słyszał o młodym uciekinierze, któremu udało się tak długo pozostać na wolności. Jego kolega wali jak szalony w starą maszynę do pisania. Zeznania mam za sobą i zamykają mnie znowu na kilka godzin w celi. Potem zabierają mnie na Quai aux Fleurs11. Tam mnie przeszukują. Zabierają mi kilka drobiazgów i każą iść lulu do trzyosobowej celi ze sraczem w kącie, zupełnie jak na filmie. Nazajutrz prowadzą mnie do wielkiego pomieszczenia z jednym jedynym zakratowanym oknem. Czeka tam około piętnastu osób. Jestem najmłodszy, to mnie podkręca. Zaczynam szpanować, zgrywać durnia i niechcący potrącam jednego chłopaka. Reaguje natychmiast: - Spieprzaj, smarkaczu, bo ci dowalę! Już ma mnie uderzyć, kiedy inny facet, szafa, olbrzym w słowiańskim typie, powstrzymuje go, łapiąc za rękę: - Nie dotykaj go, znam go, to brat Jacquota. Ten, który chciał zrobić ze mnie mielonkę, milknie i staje się łagodny jak baranek. Imię Jacąuot to imię magiczne! Mój obrońca zwraca się do mnie: - Nie poznajesz mnie? Zastanawiam się, szukam w głowie. Mgła. - Jestem kumplem syna Maria. - No tak, pamiętam, czasem pomagałeś mu w knajpie. - Co tutaj robisz? - Zwinęli mnie na ulicy Saints-Peres. A ty? - Przestawiłem uśmiech szefa knajpy na Saint-Sulpice. Wkurzył mnie, więc wszystko porozwalałem i pogoniłem kota glinom. Nie odpuszczą mi, byłem na warunkowym... - Co to jest warunkowe? To słowo w nieokreślony sposób przypomina mi lekcję przerabianą z panem Leonem. - Warunkowe to wolność pod nadzorem, jeśli wolisz. Pewnie wyjdziesz przede mną... Pamiętaj, Mario cię lubi. Nigdy o tobie nie zapomniał. Stary jest wierny, jak się przyjaźni! 11 Kwietny Targ - ulica, przy której mieści się paryska prefektura policji. - Tak, jest w porządku. Ja też go lubię. - A co z twoim bratem Jacquotem? - Pojechał na wakacje. - No to... jesteś sam? - Tak, nic nowego. Jestem przyzwyczajony.... Rozdzielają nas. Wracam do swojej nocnej celi, w towarzystwie dziwnego faceta z paskudną gębą. Uderzam w rury, sąsiednie cele odpowiadają, jakoś ten czas leci. Nie mam zaufania do gościa. Nic nie mówi i obserwuje mnie jak szympans, któremu coś chodzi po głowie. Po czterdziestu ośmiu godzinach policjanci zabierają mnie do sądu na Quai des Fleurs. Za pierwszym razem to robi wrażenie. Z wilgotnej celi i ciemnych pomieszczeń przechodzę do luksusowych i szerokich jak sale bankietowe korytarzy. Wychodzimy z dawnych podziemi na olbrzymie schody. Słychać, jak po nich, szurając po dywanach, ktoś biega tam i z powrotem, stawiając przyciszone kroki. Każą mi usiąść na ławeczce. Świetne stanowisko do obserwacji ula Sprawiedliwości w pełni ruchu. Policjant każe mi iść za sobą Wchodzę do sali tak wysokiej, że mogłaby mieć ze trzy poziomy. Sekretarka siedzi przy maszynie. Siadam. W głębi otwierają się drzwi. Policjant salutuje. - Dzień dobry, panie sędzio. Małpiatek mi się przygląda. Ja jemu też. Normalka, to mój pierwszy sędzia. Otwiera leżące przed nim papiery i zaczyna mówić, wertując je i spoglądając na mnie od czasu do czasu zza okularów. - A więc, młody człowieku, uciekło się z domu poprawczego? Nie odpowiadam. - Można wiedzieć czemu? Cisza. - Ale powiedz przynajmniej, jaki był powód ucieczki. Zaczyna się denerwować. Wyrzucam z siebie: - Nie chcę siedzieć w poprawczaku. - A gdzie chcesz pójść? - Do matki. Czuje się głupio. Zatkało go. Nie wiem, dlaczego tak powiedziałem. Idiotyczne słowa same przyszły. Niemożliwe życzenie. Wypowiedziałem je, a on milczy. Zaczyna po-kasływać. - Dobrze. Myślę, że będziesz rozsądny. Widzę, że spotykałeś się z ludźmi, którzy nie są godni polecenia. Mam nadzieję, młody człowieku, że doświadczenie pozwoliło ci pójść po rozum do głowy. Kiedy skończysz dwadzieścia jeden lat, będziesz mógł zrobić to, na co będziesz miał ochotę. Ale teraz wrócisz do domu poprawczego... Krzyczę: - Nie, nie chcę! - Nie masz wyboru, młody człowieku. I nie pytam cię o zdanie! - Zobaczy pan, znowu ucieknę! Nie może mi pan tego zrobić! Teraz wrzeszczę, drżąc jak liść. Widzę dyra, wychowawców, psy i słyszę pogróżki i codzienne kretynizmy. Już nigdy więcej! To tak, jakby mnie skazywał na przymusowe roboty. Sędzia nie słucha, nie chce niczego słyszeć. Obrzucam go przeciągłym, wyzywającym spojrzeniem. Jeszcze się spotkamy, sędziaszku! Jeszcze tego pożałujesz! -* Policjanci zakładają mi kajdanki i zabierają mnie. Wy- .2 ruszam do Cayenne12. Na dworzec zawozi nas suka. Tutaj przeżywam chwile s? wstydu: ze związanymi rękami muszę przejść przez olbrzy- I _____ 12 Cayenne (Kajenna) - stolica Gujany Francuskiej, niegdyś miejsce I 06 zesłania na ciężkie roboty. mi hol w towarzystwie żandarmów. Tak strasznie się wstydzę, że gdybym mógł na głowę włożyć sobie worek na śmieci, zrobiłbym to bez wahania. Ludzie patrzą na mnie jak na potwora, jarmarczne zwierzę, z mieszaniną lęku i niezdrowej ciekawości. Po dwóch godzinach podróży, w opróżnionym na tę okoliczność przedziale, dojeżdżamy do domu poprawczego w B. na północy Francji. Anioły stróże w policyjnych kepi oddają mnie bezpośrednio w ręce dyrektora. Nie wydaje się bardziej ludzki od tego z La Rochelle. Po wyjeździe policjantów ten skurwiel spuszcza mi ostre manto. Nie, nie sam, na to jest zbyt tchórzliwy. Trzech na jednego, dyrektor i dwóch wychowawców. Od razu mówią, co jest grane: - Zaraz sobie ciebie ustawimy! Leją mnie z całych sił, idą w ruch pięści, nogi, łokcie i kolana. Padam na ziemię. Nie pozwolę się stłamsić tym skurwielom, nie chcę dostać się z powrotem do piekła. Napływa nienawiść, zamienia się we wściekłość, napełnia mnie przemocą. Jednym ruchem podnoszę się i skaczę na wychowawcę, wyję i ciągnę go za włosy, jak szalony. Wyrwę mu kłaki. Puszczają mi nerwy. Dostaję kopa w brzuch, tracę oddech, skręcam się z bólu. Stawiają mnie na nogi i zmuszają, żebym szedł przed siebie. Jeden ciągnie mnie za ucho. Pakują mnie do budynku ? Bracia-galernicy przyjmują mnie ciepło. Wyprzedziła mnie moja reputacja. Nazywają mnie „królem ucieczki". Godzinę później trafiam do ko- D ,x N nowała na szczepienie i do fryzjera na golenie do łysa. .? ? 'C ? Potem wychowawcy sekcji ? biorą mnie na stronę: - Zulusie, jak nie będziesz chodził jak po sznurku, to cię dostaniemy. Mamy polecenie, żeby ci przykręcić śrubę. «J Ledwo się powstrzymuję, żeby im nie plunąć w twarz. Któryś z nich staje za mną, łapie mnie za ucho i brutalnie 107 ciągnie. Nos mnie piecze, dreszcz przebiega po karku, czerwona zasłona spada na oczy. Nagle rozumiem, co oznacza wyrażenie „krew mnie zalewa". Odwracam się szybciej niż Bruce Lee i kopię go w goleń. Operetkowy matador puszcza moje ucho i łapie się za nogę. Chce się stawiać. Patrzę mu prosto w oczy i mówię: -Jeżeli spróbujesz mnie dotknąć, załatwię cię któregoś dnia... albo którejś nocy. Spada. Jego dwaj kumple wycofują się rakiem, mrucząc coś pod nosem. Wtedy mi odwala i wrzeszczę do nich: - Dobra! Jestem tylko bękartem, gównem dla rodziców i dla was też. Chcecie mnie złamać, a ja mam w dupie to kurewskie życie. Chcecie mi dokręcić śrubę, usadzić mnie? Już się was nie boję, niczego się nie boję. Pieprzę takie życie. Jesteś gość i chcesz mi wpieprzyć, no to chodź, wal, nie mam nic do stracenia! Ruszam na nich. Zatkało buców. Widzę strach w ich oczach. Długa chwila ciszy. Taka cisza, jaką czujemy wobec pustki. Cisza, w której może zdarzyć się najgorsze, gdzie wszystko może się przewrócić. Nic. Nic się nie dzieje. Nie dochodzi do ostatecznego wybuchu. Prowadzą mnie do jadalni. Bracia-galernicy zostawili dla mnie honorowe miejsce przy środku stołu. Rozpieszczają mnie, wychwalają: „Ty to masz jaja!". Nic nie mówię. Ogłuszył mnie ten natłok wydarzeń, sam nie wiem, co myśleć. -* Pierzchły moje marzenia, cały mój świat właśnie się zawalił. .? Śmieję się, udaję twardziela. Ale w środku prawdziwa Bere- zyna, czuję się zagubiony jak szczeniak w dżungli. a Przy sąsiednim stoliku wychowawcy szepczą między j| sobą, obrzucają mnie złym wzrokiem. Arogancko stawiam im czoło. Pieką mnie oczy, ze złości i od łez. Pali mnie ucho. 108 W środku aż kipię ze złości. Wstają od stołu. Jeden z wy- chowawców, ten mniej dumy, podchodzi do mnie w zupełnej ciszy. - Guenard, pójdziesz z nami. Postanowiliśmy nauczyć cię posłuszeństwa. Prowadzą mnie na boisko do piłki nożnej. - Posprzątasz tu. Pozbierasz papiery i wszystkie liście. Ma tu być czyściutko, Guenard! Dają mi worki na śmieci. Dwa owczarki niemieckie depczą mi po piętach. Mam się z pyszna, te molosy terroryzują mnie. Jednak próbuję myśleć. Nazajutrz wychowawcy znowu prowadzą mnie na boisko. Wszędzie leżą liście i papiery, chociaż wczoraj wieczorem było czyściutko. Kapuję: bydlaki opróżniły worki na śmieci, te same, które wczoraj napchałem. - No, dawaj, męczybuło! Będziesz zbierać, dopóki nie zaczniesz słuchać! Patrzę im prosto w oczy i mówię, nie podnosząc głosu: - Za trzy dni skończę. Czuję w tej chwili nieodpartą chęć zwiania daleko, bardzo daleko stąd. W tym celu muszę zrealizować plan ucieczki. Ci kretyni przez swoją złośliwość bezwiednie mi pomagają Zaczynam z powrotem zbierać papiery i liście, z molosami przy piętach. Kiedy wychowawcy zostawiają mnie samego, wyciągam z majtek jedzenie, które podwędziłem podczas wczorajszej kolacji i które schowałem w intymnym schowku. Dodatkowa porcja spotyka się z uznaniem psów. Nazajutrz boisko znowu jest pełne paskudztwa. Zabawa zaczyna się od nowa. Karmię psy. Liżą mnie po rękach. Oswoiłem je. Mówię do nich, gdy zbieram liście. Obchodzimy boisko. Pierwszego wieczoru zauważyłem jedno miejsce z wyrwaną siatką. Za każdym razem, kiedy tamtędy przechodzę, nogą powiększam dziurę. Trzeciego dnia jest wystarczająco duża, żebym się przez nią prześliznął. To sygnał do wyruszenia w drogę. Następnego dnia o piątej rano wydostaję się przez dziurę. Nie jestem sam. Towarzyszy mi chłopak o imieniu Alain. Moje przygody zrobiły na nim wrażenie, spytał, czy może ze mną uciekać. Odpowiedziałem: „Okey. Spotykamy się na boisku o piątej". Przychodzi punktualnie, nie mam powodu, żeby mu odmawiać. Moi czworonożni przyjaciele skamlą. Przez chwilę nam towarzyszą, po czym zawracają, z poczucia obowiązku lub miłości do michy. Przypominają mi Rantanplana, psa z karnego obozu z przygód Lucky Lucke'a, tego, który zawsze towarzyszył braciom Daltonom w ich ucieczkach. W pół godziny później siedzimy w pociągu do stolicy. Musieli już dać cynk policji. Alain ma cykora, czuję, że robi się nerwowy. Nie jestem zadowolony, gdyż może się to wydać podejrzane. Mówię mu: - Alain, oddychaj głęboko, rozluźnij się, patrz przez okno. Jesteś wolny, korzystaj z tego! I nie wkurzaj mnie! Pociąg wjeżdża na Gare du Nord. Na końcu peronu nie ma policjantów. Alain uspokaja się. Ja jestem znowu „wolny". Stary człowiek i śmierć Wciągam pełną piersią zanieczyszczone powietrze stolicy. Wolność! Po ucieczce z domu poprawczego włóczęga jest prawdziwym szczęściem. Na moim pogodnym niebie pojawia się jednak chmura. Alain zawraca mi głowę. Ma niemal osiemnaście lat, a ja piętnaście. Ale cały czas skamle. Kiedy wprowadzam go do mojego garażu na La Motte-Picquet, wykrzywia pogardliwie usta. - Co, ty nazywasz to „nocnym pałacem?" Robisz mnie w konia! Myślisz, że będę spał w tej norze? Jest mu zimno, skuczy i skarży się. Nie potrafię go przekonać. Brak mi nerwów i argumentów, więc walę z grubej rury: - Trzymaj się, Alain. Jutro przedstawię cię miłym paniom. To delikatna i dobrze płatna praca. Masz osiemnaście lat, więc będziesz mógł zafundować sobie pokój w hotelu. Nic z tego. Szanowny Pan już nie może. Szanowny Pan chce wrócić do domu poprawczego. Ale dupek z niego! Rozstajemy się. Wraca tam, skąd przyjechał. Pociągiem. Tego dnia zdaję sobie sprawę, że nie jestem takim dzieckiem jak inne. Skończyłem piętnaście lat, kocham ulicę, wolność dżungli i związane z nią ryzyko, nawet jeżeli można się w tym pogubić. Przechowalnie rowerów do spania, kloszardzi do nabierania kultury, bogate panie do dobrze płatnych pieszczot i biedne panie, by się wypłakać. Kocham piękne mieszkania z jedwabną pościelą, strach przed żandarmami, który dodaje pikanterii codzienności, eleganckie ciuchy, alfonsów, którzy poklepują cię po policzku, mówią miłe słowa płynące nieraz prosto z serca. A także zabytki Paryża. Czuję się w stolicy jak ryba w wodzie, nawet jeśli jestem nieco samotny w swoim akwarium. W piątek lecę do La Coupole. Trafiam na jedną ze swoich znajomych. W dwa dni później, po wykonaniu usługi, z pierwszą zapłatą w kieszeni, idę do knajpy na Montmar-trze, do której chodziliśmy z Jacquotem. Tak jak się tego spodziewałem, spotykam tam Freddiego, zwanego Kom-biną, u którego zamawiam lewe papiery. - Nie ma sprawy - zapewnia - zapłacisz teraz dwie stówy, przed robotą, a resztę potem. Chodź ze mną. Kładę przed nim zaliczkę. Jedziemy metrem na placu des Ternes. Każe mi zaczekać pod bramą. Po dwóch godzinach kapuję, że mnie wystrychnął na dudka. Budynek ma dwa wejścia, a Freddie nawiał. Szukam go na próżno, przysięgając, że zapłaci za afront i kradzież. Trzy miesiące później, w knajpie na Republique, widzę, jak pan Freddie Kombina paraduje przy barze. Podchodzę i przyciskam go. - Pamiętasz mnie, Freddie? Na pewno nie zapomniałeś, prawda? Wydaje się zadowolony ze spotkania. Nie daję się nabrać na jego tłumaczenia ani deklaracje. - Mam twoje papiery, Guenard. Są u mnie, przysięgam. Poczekaj tutaj, pójdę po nie i będę za godzinę. Tymczasem wypij za moje zdrowie. Ja stawiam, dobra? Pozwalam mu uwierzyć, że się zgadzam. W godzinę później, z Jimem, kumplem z poprawczaka, lądujemy w niewielkim mieszkanku koło Cirque d'Hiver. Otwiera nam w piżamie. Naiwniak miał zamiar się położyć! Wpychamy go do środka, a mój kumpel częstuje go prawym prostym. Ląduje na stole, bełkocząc. Zabieramy mu kasę i spadamy. I tak jesteśmy łagodni. Tymczasem mój nowy przyjaciel Jim, z Bagnollet, kombinator pierwszej klasy, załatwił mi papiery. Często się widujemy. Nie ma osiemnastu lat i został całkowicie puszczony samopas. Jego matka pije, a ojciec siedzi w pierdlu. Podwójny brak. Kiedy wraca do domu, znajduje matkę w opłakanym stanie. Jim cierpi za nią: matka śpi w dzień i upija się w nocy. Kiedy mi o tym opowiada, głos mu się łamie, a oczy zachodzą mgłą: ten wrażliwy marzyciel odwraca się ze wstydem, żeby ukryć łzy. Bary wyrośniętego dryblasa trzęsą się od płaczu, kiedy mówi: „Chodź, wyrywamy stąd". Idziemy ślepo przed siebie. Matka Jima i mój ojciec są więźniami tej samej trucizny. On odczuwa litość, ja tylko nienawiść. Wieczorem często jeździmy do AuteuU odwiedzić starego przyjaciela, pana Leona. Przynosimy trzy kawałki szynki. Przepada za nią. Słuchamy go całymi godzinami, odbudowując część świata. Wstrzymujemy wielką budowę na czas kolacji. My serwujemy mu danie dnia, on odkrywa przed nami tajemnice świata. Pan Leon odsłania mi sekrety seksu ze wstydliwością dziadka i uprzedzeniami człowieka rozczarowanego: - Seks jest łatwy i szybki. Dopiero potem są komplikacje. Często po rozkoszy następuje ból. Dobrze się zastanów, chłopcze, zanim komuś powiesz „kocham". To nie są słowa, które można wypowiedzieć tylko połowicznie... Zamyśleni, zostawiamy starego, zmęczonego mędrca, myśląc o naszych rodzicach. Odkrywamy nocny Paryż, by zapomnieć o bólu. Poszukujemy codziennej dawki adre- naliny. To darmowy narkotyk. I tylko on koi moją nienawiść. Kradniemy, rozrabiamy... Któregoś wieczoru w Auteuil zaskoczenie. Na ławce nie ma pana Leona. Czekamy do dwudziestej trzeciej, ale nikt się nie pojawia. Stukamy do wagonu, do pałacu Leona. Jakiś inny kloszard, wyglądający jak jeż w depresji, śpi na jego miejscu. Trochę zaniepokojeni, pytamy: - Gdzie jest pan Leon? Jeż rechocze: - Pan Leon wyruszył w wielką podróż! Nie podoba mi się to. Patrzę na Jima: - To niemożliwe. Nie uprzedzał nas. Tak bez słowa? To nie w jego stylu! Jeż łyka wino prosto z gwinta i dodaje, wycierając wargi: - Nic takiego, nie mógł uprzedzić, sam nie wiedział. Wczoraj Nenesse, dzisiaj Leon. Wyjechali... Cisza. Jeż beka. - ... do Wielkiego Szefa. - Kim jest Wielki Szef? - pytam, tyrpiąc go. Jeż zaczyna mnie denerwować ze swymi zagadkami. - Nie poganiaj, młody człowieku, nie poganiaj! Szef to ten, który decyduje o wszystkim, pan życia i śmierci. Nazywają go także Wiekuistym. Leon nie był wiekuisty. Umarł I dziś rano o dziesiątej. Potrącił go samochód przy Wielkim 4| Bulwarze. Nie obawiajcie się, nie cierpiał. Umarł od razu. 'Z Czuję, jakbym dostał maczugą w łeb. Pan Leon umarł... ?| Niemożliwe. -? Odchodzimy bez słowa. Przybrany dziadek był mi ko- ? niecznie potrzebny. Trudno sobie wyobrazić życie nieko- J5 chanego, młodego chłopaka bez jego obecności. Nenesse mnie nie obchodzi, nie znamy go. Ale to nie pan Leon: on 114 nie może umrzeć. Mam żal do Wielkiego Szefa, że bez po- %i zwolenia zabrał mojego przyjaciela. Tego wieczoru Pan Wiekuisty jest przywoływany do porządku. Przychodzą dla niego ciężkie chwile. Kiedy już wyrzuciliśmy z siebie smutek, rozstajemy się. Jim wraca do siebie, do Bagnolet, do pijanej matki i jej łez; ja do mojego rowerowego pałacu, z poczuciem lodowatej samotności. Nie ma we mnie zaufania, coś się we mnie zamknęło. Jakby ziemia zapadła się pode mną i wciągała mnie do przepaści. Wszystko, co próbuję zbudować, wali się w gruzy. Następne dni są smutne. Pan Leon zniknął i zrobiło się strasznie pusto. Wieczorem w hołdzie dla naszego starego przyjaciela kupujemy z Jimem „Le Monde". Rozprawiamy na ławce. Ale brak w tym serca, a także kultury. Szybko kończymy z tym ceremoniałem. Nasz świat zapada się. Boli. Kilka dni później Jim nie przychodzi na spotkanie. Od tych z bandy dowiaduję się, że jest w kiciu. Dołożył facetowi, który próbował dobrać się do jego pijanej matki. Bił mocno, facet trafił do szpitala. Jestem sam, w pogrzebowym nastroju. Do czego podobne ma być to zakichane życie? Z pewnością te wieczne przeprowadzki mają jakiś sens. Nie dostrzegam żadnego. Wielka czarna dziura. Dreszcze przestępstwa dały mi mniej radości niż przyjaźń. Już jej nie ma. Mam to za złe Wielkiemu Szefowi. Musi się nieźle bawić w swoim niebie. Z powodu czarnych myśli przestaję się pilnować. Czasami czujność zawodzi. Policja przyszpila mnie w kilka dni po śmierci pana Leona. Pozwalam się dopaść. Gliniarze zabierają mnie, prowadzą do komisariatu, potem do sędziego. Ta sama trasa co ostatnim razem. Pociesza mnie jedynie wyrozumiały uśmiech sekretarki sędziego. - Znowu tutaj? - Tak, przyszedłem odwiedzić małpiatka. Nie słyszałem, jak wchodzi. Patrzy na mnie, ściąga brwi, bierze się pod boki: - Znowu tutaj, młody człowieku? Czego chcesz? - Chcę, żeby mnie wywalili z domu poprawczego. Cisza. Każe mi usiąść. - Co ja mam z tobą zrobić? Masz jakiś pomysł? Spokojnie odpowiadam: - Trzeba mnie zabić! Wtedy nie będę już wam sprawiał kłopotu! Ostrzegam! Pan będzie zasuwał tę kurewską gadkę, a ja tu będę wracał, żeby tu panu robić rozpierduchę. Małpiatek nie wygląda na zdziwionego, musiał już niejedno widzieć. Wzdycha bez uśmiechu. Zatroskany, podnosi słuchawkę i z kimś rozmawia. Najwyraźniej nie chce mnie zabić. Całkiem mi to odpowiada. Tak wolę. List otwarty do mojego ojca, prezydenta Francji Kilka minut po telefonie zakłopotanego sędziego dwóch policjantów zabiera mnie ze sobą. Obawiam się najgorszego, a jednocześnie mam nadzieję na niemożliwe. Powrót do poprawczaka? Jakieś inne rozwiązanie? Małpiatek nie dał mi szansy, żebym zgadł. Przejeżdżamy przez Paryż furgonetką Noc. - Popatrz - mówi jeden z gliniarzy. - Widzisz ten tłum przed domem? Wiesz, kto tutaj mieszka? Piosenkarz Claude Francois. Dziewczyny cały czas stoją przed jego drzwiami. Ci gliniarze są w porządku. Eskortują mnie do nowego poprawczaka. Nie wierzę własnym oczom; jest baby-foot i stół do ping-ponga. Luksusowe więzienie. Nazajutrz odkrywam na stole maszynę do pisania. Mówię sobie: „Dobra jest, zostanę pisarzem". Ale ponieważ nie potrafię znaleźć na klawiaturze trzeciej litery mojego nazwiska, rzucam nią o ścianę. Bum! Eksplozja. Atmosfera jest znakomita, żarcie wspaniałe, doceniam też braci-galerników. Zaczynam dobrze myśleć o sędzim, który mnie tutaj umieścił. Ale to zbyt piękne, by wiecznie trwało. Trzeciego dnia w południe składa mi wizytę mała, okrągła kobietka ze zwisającym koczkiem jak psia kupka. Widać kolekcjonuję kaszaloty. - Zabieraj bagaże i chodź ze mną. Żadnego miodu w gębie. Ponieważ nie mam bagażu, ruszamy natychmiast. W jakim kierunku? Mój goryl milczy jak zaklęty. Jedziemy na Gare du Nord. Nieszczęsne wspomnienie. Dziwne, brakuje mi kajdanków, także policjantów. Tym razem jestem anonimowy. Ale to jeszcze bardziej poniżające, niż być groźnym przestępcą wzbudzającym lęk. Nie można nic udawać. Moja ochrona osobista nie bardzo jest rozmowna. Wysiadamy z pociągu po godzinie jazdy. Idziemy do Pałacu Sprawiedliwości, koło katedry. Siadam na ładnej, czerwonej ławeczce w stylu empire, na niekończącym się korytarzu. Wracają paskudne wspomnienia. Opiekunka społeczna wchodzi do sąsiedniego pokoju. Wyobrażam sobie, ile schronisk dla bezdomnych można by postawić w tym holu. Policjant klepie mnie po ramieniu i wyrywa z humanitarnych mrzonek. - Młody człowieku, sędzia czeka na ciebie. Sędzia? Jaki sędzia? Niewysoka, energiczna kobieta, wyglądająca równie zachęcająco co opiekunka społeczna, staje przede mną. - To ja jestem sędzią, młody człowieku. Proszę iść za mną! Myślę sobie: „Choinka, nie powinienem był o nią prosić. To jakiś smok!". Wielu braci galerników doradzało mi tę sędzinę. Mówili o niej jak o matce, ze łzami w oczach. Matka? Tylko jej szukałem, tylko na to miałem nadzieję. Było mi wszystko jedno, że jest sędzią. Poprosiłem więc o przeniesienie. Mój paryski sędzia musiał być zachwycony, że może przerzucić niewygodny przypadek na koleżankę z prowincji. Jednak kiedy pani sędzia z surowym wyrazem twarzy kazała mi wejść do swojego biura, poczułem się nieswojo. - Niech pan siądzie, panie Guenard. Przyjrzymy się pańskiemu przypadkowi. Otwiera moje akta. Czyta. Mijają długie minuty. Kiedy przerzuca kolejne strony, widzę, jak jej oczy robią się wilgotne. Tak jak u Jima, gdy mówił o matce. Po kilku minutach ciszy podnosi głowę, spogląda na mnie z uwagą i mówi: - Czego chcesz, młodzieńcze? Nie mam zaufania do tego zdania, które wszyscy mają na ustach, kiedy decydują o naszym losie, nie licząc się bynajmniej z naszymi życzeniami. Odpowiadam jej tak samo jak poprzedniemu sędziemu: - Chcę być wywalony z domu poprawczego. Nie chcę stać się taki jak moi bracia i siostry-galernicy. Nie chcę kraść pary butów, portek, motoroweru, i jak będę miał dwadzieścia jeden, zamieniać małe więzienie na duże i gnić tam przez większą część życia! - Młodzieńcze, niezależnie od tego, czy tego pragniesz, zostałeś usunięty z domu poprawczego. Już cię tam nie chcą! Szok. Przez kilka sekund jestem zamroczony. Nieprawdopodobna wiadomość. Potem wstaję ze swojej ławki, jak piłkarz, który strzelił bramkę nawagę awansu. Mam ochotę wycałować moją sędzinę. Cała moja istota aż ulatuje z niesłychanej radości. Marzenie się spełniło: zostałem wywalony z domu poprawczego! Jestem pierwszy, któremu się to udało! Zmusiłem moich prześladowców do ugięcia karku! - No więc czego chcesz, młodzieńcze? Śmieszna jest ta moja sędzina. Zawiadamia mnie, że udało mi się zrealizować jedno z mych największych marzeń, że moja noga więcej nie postanie w więzieniu dla nieletnich,! chce, żebym powiedział jej od razu, jak widzę swoje życie. Nigdy o tym nie myślałem... Szybko przeglądam w głowie pomysły na pracę i odpowiadam natychmiast, jakby ten numer miał właśnie pojawić się na blacie zielonego stolika szczęścia: - Chcę być kucharzem okrętowym. Zastanawia się przez chwilę i mówi łagodnie: - Nie sądzę, żeby to był zawód dla ciebie... - Dlaczego? - Bo za bardzo lubisz się bić. Wydaje mi się, że życie w grupie też nie jest dla ciebie dobre. Co byś chciał poza tym? Brakuje mi pomysłów. Nigdy nie wyobrażałem sobie przyszłości. - Cokolwiek, proszę dać mi szansę. Zobaczy pani, zwyciężę! Jestem gotów na wszystko. Fakt, że uwolniłem się z poprawczaka, zwycięstwo nad sadystycznymi, popieprzonymi wychowawcami sprawia, że wierzę w siebie. Chcę żyć, chcę walczyć i zwyciężać; wygrać, by zostać mężczyzną; zostać mężczyzną, by kiedyś zemścić się na ojcu. Zabić ojca... To jedno z marzeń, dzięki którym żyję. To przez niego siedzę w tym gównie, musi zapłacić za wszystkie szkody, za połamane nogi, złamany nos, rozwalone ucho i całą straconą miłość... Kiedy się ma trochę honoru, nie można tego podarować. - A zatem, młodzieńcze? - Hm, przepraszam panią, przez chwilę nie kojarzyłem. Nie wiem... Co pani tylko zechce... Proszę dać mi szansę, udami się! Pani sędzia patrzy na mnie wzruszona. Rozumiem już, dlaczego moi bracia galernicy mówią o niej z szacunkiem i uczuciem. Powtarzam jak w modlitwie: - Proszę dać mi szansę, jedną jedyną! Proszę mi zaufać, wykorzystam ją! Gotów byłbym chwycić się każdej wyciągniętej do mnie ręki, a jej ręka jest tak piękna, że nie mam ochoty jej puścić. Przez chwilę patrzy w okno. Zdaje się, że podziwia katedrę. Po długiej chwili ciszy zwraca się do mnie: - Chłopcze, chciałbyś zostać rzeźbiarzem? - Rze... co? - Widzisz przez okno katedrę? Widzisz wyciosane z kamienia zwierzęta, które zdobią galerię? - Te śmiejące się potwory? - Tak. To maszkarony. Mają siedemset lat. Wyrzeźbili je z kamienia średniowieczni rzeźbiarze. Chciałbyś rzeźbić takie zwierzęta? Widziałam w twoich papierach, że doskonale rysujesz. Odpowiadam, że tak. Zresztą gdyby mi proponowała rzeźnika albo hydraulika, też bym się zgodził. Moja sędzina chwyta słuchawkę i wykręca numer: - Mam tutaj dobrego chłopaka, pełnego motywacji... Ten dobry i umotywowany chłopak to ja? Nie wierzę własnym uszom. - ... mógłbyś go wziąć na ucznia? Po drugiej stronie jakaś osoba odpowiada tak. Nie ma problemu, wszystko wydaje się okey. Ze słuchawką przy uchu mruga do mnie jak wspólniczka. Zaczynam wyobrażać sobie rzeźbiarza w średniowieczu. Kiedy mówi o moim wieku, jej rozmówca reaguje: - To niemożliwe. Jest za młody. Brakuje sześciu miesięcy. Trzeba poczekać albo poprosić o derogację... - Cholera! No cóż, szkoda, wielka szkoda! Dziękuję ci, zobaczymy, dam ci znać. Odkłada słuchawkę. Widać, że jest rozgoryczona. - Musimy poczekać, aż skończysz szesnaście lat. Zobaczymy wtedy, czy cię przyjmą. Sześć miesięcy brakuje, to takie głupie... Chyba że poprosimy o derogację. Ale to długo trwa i jest niepewne... - Co to jest derogacja, proszę pani? - Zezwolenie, wyjątkowe pozwolenie, jeżeli wolisz. - A kto może dać takie zezwolenie? - Prezydent republiki. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę... - Nie ma problemu, proszę pani. Jestem jego synem. - ...? - Tak! Jestem synem prezydenta republiki! Obserwuje mnie, chcąc się zorientować, czy dowcipkuję, nabijam się z niej, czy też jestem Marsjaninem. Odpowiadam najpoważniej na świecie: - Nie żartuję, jestem synem prezydenta... - Oczywiście, że jesteś synem prezydenta. Powinnam się była domyślić. Ale widzisz, zapomnieli o tym wspomnieć :u" w twoim dossier, a ja nie wpadłam na to od razu... S - Ale ja nie żartuję, proszę pani. Proszę pozwolić mi o wytłumaczyć. Jestem dzieckiem państwa, pupilkiem naro-? du, chłopcem z opieki. Prezydent jest moim ojcem. W do-n* mu poprawczym z okazji święta narodowego śpiewaliśmy 5. Marsyliankę, stojąc przed fotografią prezydenta, generała o de Gaulle'a, a wychowawcy strofowali nas, mówiąc: „Stójcie prosto, to wasz ojciec". Chociaż ze zdjęcia wcale nie wy- g> nikało, że tego tatusia można łaskotać! 'o" E o Tego nie da się zapomnieć. >. Kiedyś zatrzymują mnie dwaj gliniarze, żądają papierów, | nazwiska ojca, matki, krótko mówiąc, zwykły cyrk. Mówię o im, że ojciec został pozbawiony praw rodzicielskich, a matka mnie porzuciła... Jeden z gliniarzy jest w porządku, ma poczucie humoru, ale drugi nie łapie, w czym rzecz. Mówi do mnie: 122 - Masz rodziców, jak wszyscy. Podaj mi ich dane. - Chcecie wiedzieć, jak się nazywa mój ojciec? Jestem pewien, że mi nie uwierzycie... Mam trzech ojców. Generała de Gaulle'a, pana Pohera, a teraz pana Pompidou. Miły gliniarz się roześmiał, ale temu drugiemu odbiło. Napisał na mandacie „obraza funkcjonariusza w trakcie pełnienia obowiązków". Nie, tego nie da się zapomnieć. Mówię do sędziny: - Napiszę do niego. Spróbujemy wydostać od niego dero... zezwolenie. Kiedy jest się biednym, śmiałość i humor pozwalają stanąć na nogi. Biorę od sędziny kartkę papieru i zaczynam starannie pisać do tatusia prezydenta republiki: „Potrzebuję zezwolenia. Dziękuję za zgodę. Do zobaczenia wkrótce. Całuję". Nie bardzo wychodzą mi litery, ale te kilka słów, pomimo błędów ortograficznych, można odcyfro-wać. Sędzina z uśmiechem ogląda mój list. - Młody człowieku, twoja logika jest zabójcza! Posyła mi swoimi wspaniałymi zielonymi oczami sygnały świetlne, które przyprawiają mnie o zawrót głowy i pogrążają w hipnozie. Bierze kopertę, wsuwa moją kartkę i dodaje liścik od siebie. Mówi: - Obiecuję, że prześlę dalej twoją prośbę. Jak moi bracia i siostry z galer zakochałem się w tej kobiecie, która potrafi słuchać sercem. Kilka tygodni później prezydent Francji Georges Pompidou, mój ojciec, wydaje mi zezwolenie, o które prosiłem. Jestem tylko niegodnym polecenia chuliganem, który ma jedną szansę na dwie, że spędzi pół życia w więzieniu. Pana Pompidou mógłby nic nie obchodzić los takiego gówniarza. Mógłby nie przywiązywać żadnej wagi do nagryzmolonych i pełnych błędów linijek zagubionego dzieciaka, nic nieznaczącego brzdąca.. Dostaje codziennie całe stosy listów poleconych, a ma na głowie jeszcze cały kraj i mnóstwo kłopotów. Ale nie. Ten pan Pompidou wyrósł w moim osobistym panteonie na wielkiego człowieka. Zajął się bowiem kimś małym, kimś bez prawa głosu. Zatroszczył się o wydanie nic nieznaczącego pozornie aktu, który nigdy nie wysunie go na pierwszy plan, nie pojawi się nigdy w telewizji ani w gazetach, nie przyniesie mu głosu w wyborach i nie uratuje Francji. Ten bezinteresowny gest prezydenta, wiara sędziny, która mogła wyrzucić mój list do kosza i powiedzieć, że zaginął gdzieś w rozbudowanej administracji Pałacu Elizejskiego, są dla mnie detonatorami ludzkości. Ci ludzie uczynili mnie lepszym. Oto dobry sędzia. Przyjmuje cię, ma czas prawdziwie na ciebie spojrzeć. To sędzia, który właściwie nie sądzi. Ogląda twoje dossier, ale najpierw się tobie przygląda. Razem z tobą szuka możliwości odbudowania twojego życia. Nawet jeśli wszystko wydaje się stracone, wyciąga do ciebie rękę. Nie myślałem, że ktoś taki może w ogóle istnieć. Za wielu spotkałem sędziów i wychowawców, którzy przyczepiają etykietki, podcinają morale, podstawiają nogę, burzą wszystkie pozostałe jeszcze fundamenty. Dla przestępcy pierwszymi świadkami ludzkiego zachowania często są gliniarze, sędziowie, wychowawcy. Zawody niewdzięczne i trudne, to prawda. Ale także pierwszorzędnej wagi. Gliniarza, który grzecznie proponuje kanapkę, funduje coś do picia i nie traktuje podejrzanego jak psa, nie zapomina się. Podczas przesłuchania może pojawić się prawdziwe pokrewieństwo. Sam byłem tego świadkiem. Ci, którzy karzą, mogliby być siewcami prewencji. Pani sędzina i pan prezydent republiki sprawiają, że mam ochotę bić się o zbudowanie mojego życia, choć wydaje się, że nie wystartowałem najlepiej. Sprawiają przede wszystkim, że chcę być do nich podobny. Być podobnym do Georges'a Pompidou to śmiałe wyzwanie jak na chłopca z ulicy... Ale to przecież normalne... To mój ojciec! Uczeń rzeźbiarza maszkaronów Zanim rozpocznie się staż rzeźbiarski, moja sędzina umieszcza mnie w technikum, w tak zwanej czwartej klasie przejściowej. Dobrze się składa, że jestem tu tylko przelotem... Dyrektor przyjmuje mnie życzliwie, podobnie jak nauczyciele. Pani sędzina opowiedziała im w skrócie moją historię. Nauczycielka francuskiego, ładna, rozwiedziona, delikatna kobieta szczególnie się o mnie stara. Podczas przerw udziela mi lekcji, ponieważ mam olbrzymie braki. Pośród oceanów niewiedzy pojawiają się małe wysepki rozeznania. Zaskakuję belfrów wybraną wiedzą na temat Ameryki Południowej i rewolucji francuskiej. Dzięki, Leo- ? nie. Chociaż ledwo umiem pisać, koledzy z klasy słuchają o mnie z podziwem, kiedy roztaczam przed nimi krajobrazy 3. Hondurasu. Po raz kolejny uświadamiam sobie z bólem, że nie jestem taki jak inni. Ze zdumieniem stwierdzam, że moi rówieśnicy nigdy nie wydostali się z rodzinnego kokonu i lo- ig karnego środowiska. Niektórzy nauczyciele twierdzą: g - Ten Guenard jest za młody, żeby mógł to wszystko "g przeżyć. Nabiera nas. Buja. JJ Wtedy moje serce zamyka się i staje się twarde. Nie mogę już znieść tych głupków. Tak jakby można było być 126 za młodym, by zostać porzuconym, bitym, gwałconym i de- prawowanym! Głupota ludzka wydaje mi się iście himalajska. Niedowierzanie rani mnie aż do głębi, bo to jeszcze jeden sposób, by mnie odrzucić. Czy jest jakiś wiek, w którym można przeżyć to, czego nie da się przeżyć? Choć jestem wystawiony na próbę, te kilka miesięcy oczekiwania przynosi mi wiele korzyści. Doceniam szkołę i kolegów. Nauczycielka przywiązała się do mnie. Jej uprzejmość wykracza zresztą poza ramy prywatnych lekcji, których udziela mi z własnej woli. Potrafimy uzgodnić między sobą nie tylko participe passe. Zagubione dziecko porusza u kobiety strunę macierzyństwa, która może zamienić się w miłosną tkliwość. A ja tak bardzo potrzebuję czułości... Od czasu do czasu mi odbija. Takie tam durnoty, bez wielkiej przesady. Moje wygłupy mieszczą się w jakichś ramach. Myślę o swojej sędzinie, nie chcę jej rozczarować, dałem jej słowo. Jest moją ochronną barierką. Prawie trzymam się w ryzach. Spokojnie handluję, wymieniając stosy „Salut les Co-pains" i „Moto Revue" na bagnety, srebrne figurki Napoleona III, miedziane lampy... Za część zysków kupuję w hurtowni pudełka słodyczy i rozdaję je kolegom w szkole. Bawię się w wielkiego pana. Znowu szpanowanie! Taki sam sposób kupowania uczuć jak inne. Łatwo się pomylić co do innych. Chłopaka z klasy o imieniu Jean-Luc za szybko zaszufladkowałem do kategorii „superdupek". Wielki błąd. Szybko przenoszę go do sekcji „supergość". Jean-Luc jest dla mnie prawdziwym prezentem. Jest dokładnie moim przeciwieństwem. Ma dobrze poukładane w głowie i do tego jest serdeczny. W dodatku dobrze zbudowany, nieźle wygląda i podoba się dziewczynom. Razem się bawimy, podrywamy, świetna z nas para kumpli. W sobotnie wieczory wozi mnie na Malagutti. Kręcimy się po jarmarkach i wiejskich balach. Uspokaja mnie, kiedy mam ochotę się bić. Żywimy się jajami na twardo i americano13, pijemy diabolo anisette14, zaliczając dziewczyny. Z nim czas upływa bardzo szybko. Ale nawet najlepsze rzeczy mają swój koniec. Tylko złe nigdy się nie kończą. 15 września rozpoczynam naukę zawodu rzeźbiarza maszkaronów. Ale pierwszy potwór, którego spotykam, składa się z ciała i kości. Kierownik budowy, któremu przedstawiam się tego dnia. Ogląda mnie z góry na dół, obrzuca szyderczym spojrzeniem i suchym tonem pyta: - Przychodzisz do pracy? - Tak, proszę pana. W milczeniu bada mnie dalej, jakby próbował ocenić moje muskuły i zważyć kości. Po czym oświadcza, odwracając się do mnie plecami: -Jesteś dwudziestym trzecim, którego zatrudniamy, i będziesz dwudziestym trzecim, który się stąd zmyje, zanim się tydzień skończy. Co za buc. „§ Chcę powiedzieć, że zawraca głowę, doprowadza mnie o do szału, że mnie nudzi, że mam ochotę go zniszczyć. -2 W takich przypadkach ruszam czaszką z lewa na pra- S wą. Gość patrzy na mnie zbity z tropu, a ja kolanem walę 0 go w jajca i zmywam się jak najprędzej. To jedna z moich ulubionych zabaw, moja „więzienna piłeczka". Ofiara zgi-?? na się wpół, łapie oddech, przeklina, wyzywa ile wlezie, i cza-t! sem biegnie za mną. Te mocne momenty, te ostre pogonie 4§ to sama rozkosz. To napięcie, które dodaje soli i pieprzu 13 Americano - musujący, gorzki napój bezalkoholowy. 14 Diabolo anisette - lemoniada z likierem anyżkowym. ?? 128 naszemu istnieniu. Dosiadam mojego cykora i walę sprintem. Zawsze wygrywam. Czyżby szef dawał pokaz gratis? No to potańczysz sobie, bydlaku... Zaczynam kiwać głową. Kiedy już mam mu strepować torbę, przypominam sobie, że dałem słowo: „Proszę dać mi szansę, zobaczy pani, zwyciężę!". Podnoszę głowę i patrzę mu prosto w oczy, żeby powiedzieć „zobaczysz, co zobaczysz". Jeżeli spuszczę wzrok, jeżeli pozwolę, żeby na mnie szczał swoją pogardą, zmiażdży mnie. Więc trzymam się, walę mu długimi światłami po oczach. Nad jego głową dostrzegam tabliczkę: „Ulica Jana XXIII". Nie znam tego pana, nie wiem nic o tym, by jacyś ważni panowie spacerowali z numerem identyfikacyjnym, jak porzucone dzieci. Ale ponieważ jestem dwudziesty trzeci na liście pracy, która skończy się pod koniec tygodnia, Jan XXIII wydaje mi się sympatyczny. Zaliczam go do moich kumpli. Rzeźba w kamieniu jest piękna i szlachetna, ale zanim zacznie się rzeźbić kamienie, trzeba je nosić. Podnoszę wielkie bloki i wchodzę z pierwszego na piąte piętro po roz-chybotanych rusztowaniach. Bolą mnie ramiona, nogi, głowa. Dodaję sobie animuszu za pomocą słów: Janie XXIII, stary, zobaczysz, wygra dwudziesty trzeci". Robotnicy nazywają mnie „papla" albo Joanna d'Arc, bo mówię sam do siebie. Pozwalam im gadać. Jeżeli „paplam" z Janem XXIII, to dlatego, że nie mam nikogo, komu mógłbym zwierzyć się i powiedzieć o stanie ducha, zmęczeniu i zniechęceniu. Jan XXIII tak bardzo pomaga, że udaje mi się zadać kłam słowom mojego popieprzonego kierownika. Kończę pierwszy tydzień. Nie może się nadziwić. Robotnicy patrzą na mnie z szacunkiem. Jestem z siebie dumny. Tygodnie mijają, a ja nie przestaję być wierny mojemu kumplowi Janowi XXIII. Muskuły ramion i nóg robią się twarde, robię się silny. Już nie.muszę sam się biczować za pomocą obelg. Chłopaki ?? próżno mnie podpuszczają. Uczeń-fagas kupuje dla nich tanie wino, piwo, chleb, gazety, kupony wyścigów konnych. Wykonuję polecenia, kiedy grzecznie mnie poproszą. Któregoś dnia, gdy przynoszę zamówione jedzenie, jeden z nich stwierdza, że nie wydaję mu dokładnie reszty. Jacąues, zwany „Muła", nazywa mnie złodziejem w obecności wszystkich. Robi mi się czerwono przed oczami. Rozbijam jego flaszki. Przybiega szef, w ręce trzyma styli-sko od kilofa. „Muła" nadal głośno i zdecydowanie mnie oskarża: „Zrobił mnie w konia, okradł mnie". Wywala mi bezpiecznik. Wyrywam kij z ręki szefa i zaczynam lać „Mułę". On krzyczy, ja wrzeszczę. Chłopaki próbują mnie powstrzymać, ale to niemożliwe, rozpędziłem się. Pochylam się groźnie nad jego twarzą. Zasłania się rękami. Błaga, żebym go przestał bić. - Przestanę, jak powiesz prawdę. Mów prawdę, ty świnio! Wtedy tchórz przyznaje się do kłamstwa, przed szefem i wszystkimi robotnikami. Młody uczeń Patrick rzuca do niego: ?§ - Szukałeś guza, trafiłeś na kamień. To będzie dla cie- o bie nauczka! -* Kamień uzbrojony w kij od kilofa... Szef wzywa mnie o do siebie. Razem wsiadamy do jego ciężarowego peugeo- 0 ta 403. Surowo mnie opieprza: 5 - Pamiętasz panią sędzinę? Chcesz się z nią spotkać? ;8 Doskonale pamiętam panią sędzinę i moje słowo. Od- ? powiadam: %? - A co by pan zrobił na moim miejscu? 3 - Nie wiem... Ale jeżeli będą jakieś problemy, przyjdź do mnie po pracy. Sam nie załatwiaj swoich porachunków. 130 No, wracaj do roboty i przestań odgrywać koguta. Szef jest wymagający, ale to człowiek prawy i sprawiedliwy. Prawdziwy Towarzysz Obowiązku15. Tego dnia przeszedłem wyzwoliny. Nie muszę biegać po zakupy, nie muszę podgrzewać menażek. Menażki...Takie drobiazgi przewracają mi bebechy. Każdy z robotników przynosi ze sobą obiad w takim naczyniu. Obserwuję ich, kiedy rozpakowują je powoli, ostrożnie. Opieką otaczają nie zwykły przedmiot, ale tę, która przygotowała posiłek. Menażka jest znakiem miłości. Potrawy ktoś starannie przygotował. Dla najmłodszych - matka; dla starszych - żona. Ja nie mam ani menażki, ani żony, ani matki. Ten brak oznacza samotność. Jestem adeptem ekspresowego sandwicza z camembertem. Kiedy jacyś koledzy dzielą się ze mną tym, co mają na talerzu, to trochę tak, jakby zapraszali mnie do siebie. Kiedy na budowie jest zimno, bolą mięśnie, ciepłe jedzenie dodaje sił. Czasami chcę, by myśleli, że nie mieszkam sam, że ktoś mnie kocha i opiekuje się mną. Kupuję konserwę marki William Saurin, kiełbasę z soczewicą, cassoulet16, wrzucam to do menażki i mówię, że obiad przygotowała mi przyjaciółka. Nie wiem, czy dają się na to nabrać... Jacąues „Muła" próbuje się ze mną pogodzić. Któregoś dnia pracujemy razem na rusztowaniu. Przeprasza. - Wiesz, chciałem tylko, żebyś zaczął puszczać bańki nosem... - No to dostałeś szampana! Śmiejemy się i przepijamy grzanym winem, bo wieje lodowaty wiatr. Zbliża nas to, że Jacąues także przyszedł z opieki. Ma dwójkę dzieci, które kocha tym bardziej, że 15 Towarzysz Obowiązku - członek bractwa kamieniarzy. 16 Cassoulet - potrawa prażona w garnku, jej główne składniki to: gotowana biała fasola, gęsina, surowa kiełbasa, szynka i boczek. Specjalność kuchni Tuluzy i Pirenejów. sam nie znał swojego ojca. Usłyszy o nim tylko raz, kiedy państwo każe mu płacić alimenty temu nieznajomemu... Jacques ogromnie dużo pracuje, bo chce kupić dom. Oszczędza każdy grosik, stąd jego sknerstwo. Ale uczę się lubić i szanować mojego „Mułę". Przysięgam sobie po tym doświadczeniu, że zawsze będę próbował przeskoczyć przez pierwsze złe nastawienie i że będę próbował zrozumieć czyjeś serce. Druga osoba zawsze jest więcej warta niż etykietka, którą jej przyklejamy. Moja nauka w Bractwie przebiega bez żadnych zakłóceń. Mam swoje miejsce w przedsiębiorstwie, a praca mi się podoba. Wszystko trochę się komplikuje, kiedy przez kilka dni w miesiącu muszę chodzić do szkoły. Mam kłopoty z rysunkiem technicznym z powodu wielkich braków z geometrii. W dodatku zraziłem do siebie nauczyciela. Kiedyś podczas wykładu powiedziałem mu, że opowiada bzdury. Zaczął się bronić. Po południu w obecności wszystkich, z dowodami w ręku podtrzymałem zarzuty. Uraziłem go i zawstydziłem publicznie, jak mały kretyński kogucik. Od tego czasu regularnie płacę za brak wychowania. Za każdym razem, kiedy przynoszę mu rysunek, drze go na kawałki, przy wszystkich. Przez wiele miesięcy z rzędu znoszę tę urazę. Aż do majowego poranka, kiedy znowu niszczy moją pracę. Zależy mi na niej, ciężko pracowałem. Złość mi zalewa oczy, a rozpływa się we mnie jak lawa. Wracam powoli na swoje ? miejsce, z kawałkami podartego papieru w ręce. Kładę je fi na swoim biurku i spokojnie podchodzę do jego stolika. ? Biorę do ręki teczkę, do której składa swoje rysunki, i jęli den po drugim, na oczach wszystkich, drę je na kawałki, ? patrząc mu prosto w oczy. - Teraz będzie pan wiedział, co się czuje! 132 Wychodzę, trzaskając drzwiami. I ; O \.~ O N ? O E o .a Cała klasa wstawia się za mną u nauczyciela. Koledzy mówią, że to prawda, że mam nieco dziwny charakter, ale że istnieją okoliczności łagodzące: ciężko pracuję nad rysunkami pomimo swoich braków, a on nie jest wobec mnie sprawiedliwy. Nauczyciel słucha. Potem podchodzi do mnie na korytarzu. Rozmawiamy w cztery oczy. Przepraszam. On także. W końcu klepie mnie po ramieniu: - Chodź, reszta na nas czeka. Przez następne tygodnie nakłania mnie do większego udziału w lekcjach. Proponuje darmowe lekcje rysunku przemysłowego i geometrii, żebym mógł odrobić braki. Pracuję jak szalony, walczę dla niego, żeby był dumny ze mnie, i dla sędziny. Moje noty zaczynają być zadowalające. Największa lekcja, jaką otrzymałem od tego człowieka, to nie lekcja rysunku przemysłowego, ale lekcja pokory. Zgodził się naszczać na swoją dumę. Zrobił krok w moim kierunku, na zgodę, mimo że działał z pozycji silniejszego i znieważonego. Sakramencka lekcja życia dla małego ko- gucika. Dobrze się asymiluję, zarówno w szkole, jak i na budowie. W ciągu dnia żyję w harmonii z samym sobą. Dopiero wieczorem, kiedy słońce kryje się za horyzontem, rów- „§ nowaga zostaje zachwiana. Tonę w smutku i buncie. Moje g stare demony atakują w nocy. Niepokój rośnie we mnie -8 z prędkością końskiego galopu, zwłaszcza gdy przechodzę 8 w pobliżu oświedonych mieszkań i domów pełnych ruchu. _ Domyślam się rodzinnej intymności za zasłonami, dzieci | bawiących się z rodzicami lub odrabiających lekcje pod ich aj czujnym okiem. Z otwartych okien dobiega mnie dźwięk ? sztućców uderzających o talerze, śmiechy, kłótnie, życie. "§ A we mnie pomrukuje potwór przemocy i zazdrości: „Dla- ^ czego oni? Dlaczego to oni mieli szczęście? Dlaczego nie ja?". Zamieniam się wtedy w terrorystę miłości, wampira 133 czułości. Uderzam, by nadrobić uczucie, którego nie dostaję. Z czystej zemsty rozdaję na prawo i lewo ciosy, walę kolanem i głową tych, którzy mieli nieszczęście spotkać się ze mną na ulicy. Uwalnia mnie to od samotności. Przynajmniej patrzą na mnie, gonią za mną, interesują się mną. Ludzie bez przerwy mnie ranią. Moją wrażliwość człowieka obdzieranego żywcem ze skóry podsycają okrutne przejawy niesprawiedliwości. Wygląda, że się akumulują. Dziecko opieki społecznej jest łupem dla tych, którzy chcą je wykorzystać pod pozorem dobroci. Miałem okazję się o tym przekonać z moją matką-katką, a także z opiekunem, który czuwa nade mną od początku stażu rzeźbiarskiego. Powierzam mu robotniczą pensję z budowy. Pięćset franków miesięcznie. Lokuje te pieniądze w banku. Przynajmniej tak twierdzi, bo gdy po upływie półtora roku pracy proszę o moje pieniądze, żeby kupić malagutti17, bo mi ukradli rower, bydlak odpowiada mi z niewinną miną: „Przecież nie masz pieniędzy! Twoje konto jest puste!". Zabrał je z mojego konta, a ja nie mogę tego udowodnić! Przez dwa tygodnie udaję się do pracy na piechotę, czternaście kilometrów w jedną i drugą stronę. Wyczerpany, doprowadzony do ostateczności, w jasny dzień kradnę motorower policyjny przed budynkiem sądów. Oblepiam samoprzylepnymi etykietkami i nazajutrz przejeżdżam przed komisariatem, siedząc okrakiem na kradzionym. Prowokacja małego, rozzłoszczonego kogucika. Nikt mnie nie zatrzymuje, gliniarze nawet nie chcą na mnie spojrzeć. Zatem przywłaszczam sobie maszynę i uważam ją za prezent od mojego ojca, prezydenta republiki. Otrzymałem go jako zadośćuczynienie niesprawiedliwości, jakiej dopuścił się mój opiekun. __________ 17 Malagutti - marka jednośladów. szesnaście lat Taniec z pięściami Pewnego wieczoru podczas samotnego spaceru widzę na jakiejś bramie wielki plakat. Podchodzę i czytam „Sala bokserska". Coś mi to mówi. Widzę siebie, przed czterema laty, na paryskiej ulicy. Dorwali mnie policjanci. Z wściekłością kopię tego, który wpycha mnie do furgonetki. Wypytuje cierpliwie, bez agresji i urazy, wpisując moje dane do brązowego zeszytu. Częstuje cukierkami i mówi: - Jesteś tak zbudowany, że w przyszłości mógłbyś zostać policjantem albo bokserem. Policjant to nie zawód, o którym marzy dziecko z takim pochodzeniem jak moje. Jednak rejestruję słowa tego wielkodusznego człowieka. Dobroci nigdy się nie zapomina, bo zapisuje się w skrytości serca. Bokserem... Z ciekawości wchodzę do sali. Przed wielkimi lustrami chłopaki walą w worki z piaskiem. Uderzają, mocno uderzają, dysząc w zapachu potu. Pięćdziesięcioletni osiłek podchodzi do mnie. Ma przenikliwe spojrzenie gościa, któremu nie da się wcisnąć kitu. - Czego chcesz, chłopcze? Odpowiadam, przymykając oczy: - Boksować tak jak oni. Sonduje mnie w milczeniu i pyta: - Masz zaświadczenie lekarskie? - Zaświadczenie? Nie, a co to takiego? - Idź do byle jakiego łapiducha, wytłumacz mu, że chcesz boksować, i poproś go o papier. Nazajutrz wracam z zaświadczeniem. Osiłek z radarowym spojrzeniem przyjmuje mnie z uśmiechem. - Aha, więc masz swój papierek! Rwę się do bójki, mam ochotę uderzać. Wręcza mi ska- kankę: - Dawaj! Tak jak wszyscy! Próbuję przerzucić ten sznurek nad głową i pod nogami, kręcąc w kółko. Ale ze mnie noga. Zaplątuję się w sznurze, o mały włos nie ląduję na ziemi. Cała sala śmieje się z mojej niezręczności. Cierpi na tym moja duma. Przypominam młodego, zagubionego na arenie byczka, który nie wie, gdzie po raz pierwszy uderzyć rogami. Ale spuszczam zasłonę na moje poniżenie. Zostaję pomimo tej próby. Do sali przychodzę niemal codziennie. To w mojej samotności jedyny upust, dzięki niemu mogę wyładowywać nocną wściekłość na workach z piaskiem, zamiast dopadać niewinne ofiary. Po dwóch tygodniach rozpoczynam trening na ringu z dobrze zbudowanym chłopakiem, który trenuje od dwóch lat. Jestem bardzo podniecony. Ma bardzo złe spojrzenie. Aż się prosi, żeby mu wlać. Wymieniamy kilka ciosów. Trener krzyczy: - Garda, podnieś gardę, bo zarobisz strzała! I rzeczywiście. Bach! Zbieram po nosie. Czerwona zasłona. Efekt jest natychmiastowy. Wściekły, prę do przodu, ładuję, uderzam, gdzie popadnie, i dostaję z każdej strony, i nagle, bach! Wyprowadzam prawą. Christian pada na ziemię. Dostaję surowy opieprz i zawieszenie na tydzień. - Nie posłuchałeś mnie! - grzmi trener. - Nie jesteś na ulicy. Więc trzymaj się w ryzach, bo inaczej będziesz miał do czynienia ze mną. To prawdą, że biłem się jak w poprawczaku. Tam walczyliśmy, nie znając zasad, bez rękawic, byle jak, żeby naśladować starszych braci-galerników. Jestem na sali, by uczyć się szlachetnej sztuki walki, osiłek ma rację, a nie po to, żeby się wyładowywać jak jakiś dzikus. Zawieszenie jest dobrą nauczką. Przeżuwam swoją głupotę. Christianowi złamałem szczękę. Ponieważ walczymy w tej samej kategorii, w wadze średniej, natychmiast każą mi go zastąpić na pokazie w Saint-Quentin, na otwarciu mistrzostw Europy. Nie posiadam się z radości i wcale nie żałuję, że biednego Christiana posłałem na deski. Żeby wzmocnić pięści i muskuły, u mojego opiekuna trenuję na workach z nawozem. Azotowa sól pali mi skórę. Najlepszym sposobem uniknięcia tortury są jeszcze mocniejsze ciosy. Aż płaczę z bólu i ze złości. Ale wyobrażam sobie, że te bezwładne worki to mój ojciec. Ta myśl to moje sekretne pchnięcie. Naładowuje mnie podczas walk, kiedy potrzebuję „turbodoładowania", by przeskoczyć na wyższy bieg i posłać przeciwnika na deski. Myślę o moim ojcu... i walę, walę coraz mocniej. Na budowie wykonuję ćwiczenia, nosząc kamienie. Wszystko zamieniam w trening. Na wściekłości boksowania ogniskuje się moje życie. Często się zdarza, że mam zaszczyt walczyć. Zaliczam kolejne mecze. Osiłek mnie dostrzegł, poświęca mi czas i uwagę. Nadzwyczaj przenikliwie kanalizuje moją gwałtowność, wykorzystując ją do intensywnej pracy nad techniką. Często wygrywam walki przez nokaut. Uderzenia przeciwników stymulują mnie, ładują wściekłością. Potra- flę teraz wykorzystać tę moc w uderzeniach bardziej kontrolowanych i niszczycielskich. Uderzam coraz mocniej i coraz precyzyjniej. Rozkoszuję się chwilą, w której przeciwnik pod moimi uderzeniami chwieje się na nogach i pada na deski. Kiedyś tak będzie z moim ojcem. Podczas pokazu w belgijskim mieście jeden z widzów pluje mi w twarz, kiedy wchodzę na ring. Częstuję go hakiem, po którym traci przytomność. Kiedy po walce wracam do szatni, dostaję jeden prosty w ucho. Ból promieniuje na całą głowę. Złość. Odwracam się, gotów do riposty, i widzę trenera. Jest wściekły. - To ja cię uderzyłem. Naucz się szanować widzów! - Tylko się broniłem: ten gówniarz mnie opluł. - Zamknij się, nawet nie chcę cię słuchać. Prawdziwy bokser zostawia swoje ciosy na ring. Akceptuje publiczność, potrafi znieść nawet poniżenie. Bokser powinien być pacyfistą, człowiekiem cywilizowanym, a nie małym bandziorem. Jazda pod prysznic! •g Henri, mój masażysta, zdejmuje mi bandaże z ręki i po- S klepuje przyjaźnie po głowie. "?- - Zapomnij, Tim, spokojnie. Przedtem był taki jak ty. O. N Lubi cię, wiesz. Przypominasz go. Był taki sam, jak był j» młody... o - Dziwnie to okazuje! *: - Gdyby cię nie lubił, nie zadawałby sobie trudu, żeby "^ cię opieprzać. No, leć pod prysznic, miałeś swój nokaut. -M - Dziękuję, Henri. g Jest wzruszony. Tusz uspokaja mnie. Kiedy wychodzę $ spod prysznica, trener rzuca mi ręcznik. - Idziemy świętować zwycięstwo do Antoinette. Popra- 138 wiłeś pracę nóg. Nie zapominaj, synku, że masz dwie pię- ści. Trzeba z nich zrobić użytek. Lewej ręki używasz tylko w dziesięciu procentach, to marnotrawstwo. Musimy nad tym popracować. Ale póki co, przed nami wyżerka! - Tak, proszę pana. Przepraszam za tamto. - Nie mówmy już o tym. Pospiesz się, synku, Antoinette będzie zrzędzić. W godzinę później Antoinette, właścicielka restauracji, przyjaciółka klubu, serwuje nam swego słynnego królika w musztardzie. Wrzucam w siebie trzy porcje królika, a wspaniała Antoinette wybucha śmiechem: - Tim, ciebie lepiej mieć na zdjęciu niż w knajpie! Przynosi mi wielki talerz z kremem. Wsuwam, oblizując się ze smakiem. Patrzą na mnie w zdumieniu, a Henri mówi: - Gdzie ty to wszystko mieścisz? - Ja jestem mężczyzną! Teraz mogę iść trenować, czuję, że jestem w formie. Trener śmieje się: - Daj spokój, nie zrobiłbyś nawet trzydziestu pompek! - Założymy się? Podnoszę się z krzesła, kładę na ziemi i macham sześćdziesiąt pompek! Przy ostatnich dziesięciu zdaje mi się, że na tyłku mam całą wieżę Eiffla. Ale dla pięknych oczu Antoinette podnoszę moją Żyrafę. Szpan stymuluje! Od czasu uderzenia w ucho i królika u Antoinette zawiązuje się między nami prawdziwe porozumienie. W klubie przeżyję cudowne godziny prawdziwej męskiej przyjaźni. Treningi są prawdziwym odpoczynkiem w życiu samotnika z galer. Spędzam wszystkie wieczory i weekendy w sali, gdzie czekam na walkę. Walka... Gorączka sobotniej nocy. Rozgrzewka w szatni, wezwanie przez głośniki, wyjście, długi tunel, rózgo- rączkowana sala. Ludzie tłoczą się wokół mnie. Orzę bruzdę w tej zgęstniałej masie, zbliżając się do oświetlonego kwadratu otoczonego cieniem. Schylam się, przechodzę między linami. Henri zawiązuje mi rękawice, poklepuje po ramieniu. Oto jestem sam, w kącie, cały malutki, ze strachem w dołku. Wokół wrzeszczy tłum, przeciwnik patrzy z przeciwległego narożnika. Wraz z gongiem ruszamy na siebie... Dla mnie, dziecka z ulicy, boks jest wielkim darem. Ludzie zajmują się mną, patrzą na mnie, obserwują i przekazują subtelną sztukę, którą tylko z niewiedzy uważa się za grubiańską. Boks jest szkołą czułości, uwagi i pokory. Po skończonej walce pokonany przyjmuje werdykt, zwycięzca podnosi pokonanego. Obaj podnoszą ręce i całują się. Jednak boks to za mało, żeby spłynęła cała moja gwałtowność. Niektóre uwagi, postawy, spojrzenia wystarczają, by wywołać burzę. Pracuję z Pierrotem, młodym, trzydziestopięcioletnim o facetem, który także pochodzi z opieki społecznej. Ma '$. trzynaścioro dzieci i strasznie pije. Jest uzależniony od * alkoholu i częściej leży, niż stoi. Kiedy jest sprawny, bez % przerwy szuka guza. W zimny dzień, na rusztowaniu, żąda 0 narzędzi i nazywa mnie „skurwysynem". Krew się we mnie jj burzy. Rzucam mu w twarz „świńskim uchem", kielnią. "~ Rozcinam mu mordę, za to, że zelżył moją matkę. Sku-S czy i tym razem będzie zmuszony wziąć prawdziwe 1 chorobowe. Ja idę na trzydniowe zwolnienie. Szef mnie odesłał. Pierrot już nigdy nie będzie w mojej drużynie. Nie wolno tak mówić o mojej matce, chociaż mnie porzu- Po dwóch latach nauki dostaję CAP18 rzeźbiarza kamieniarza Bractwa Obowiązku19. Nie mam osiemnastu lat, jestem najmłodszym dyplomowanym we Francji, a to dzięki derogacji prezydenta. Tego dnia krzyczę z radości. Starannie składam zaświadczenie, wskakuję na rower, pedałuję na złamanie karku sześćdziesiąt kilometrów aż do Pałacu Sprawiedliwości. Wchodzę do olbrzymiego budynku, jak do własnego domu, odnajduję korytarz, czerwoną ławkę w stylu empire i drzwi mojej ulubionej sędziny. Chcę wejść. Policjant zabrania, mi wchodzić pod pretekstem, że nie jestem umówiony. Zaczynam na korytarzu krzyczeć jak postrzelony: - Pani sędzino! Pani sędzino! Ludzie zastanawiają się, o co chodzi, policjanci chcą mnie wywalić, a ja dalej krzyczę. Nagle pojawia się moja sędzina. Uff! Usłyszała mnie: - Co się tutaj dzieje? Ach! To ty, młody człowieku? Co tutaj robisz? Po co ten hałas? - Dotrzymałem słowa, proszę pani. Obiecałem pani, że jeżeli da mi pani szansę, wykorzystam ją. Wygrałem! Dostałem CAP rzeźbiarza trzy godziny temu, pędziłem, żeby wręczyć pani dyplom! Jestem jak najbardziej przekonany, że nie może się temu nadziwić. - Młody człowieku, proszę wejść do mojego biura. Wchodzę do środka, wyjmuję z kieszeni cenny dokument. Rozwijam go starannie, jakby był pokryty złotym pudrem. Wręczam go sędzinie: - To dla pani! Mówiłem pani, że zwyciężę! - Ależ on należy do ciebie! 18 CAP (Certificat d'Aptitude Professionnelle) - świadectwo ukończenia średniej szkoły zawodowej. 19 Bractwo Obowiązku - bractwo kamieniarzy. - Nie. Zdobyłem go dzięki pani. Zdobyłem go dla pani, więc należy do pani. Czuje, że jestem zdecydowany. Bierze dyplom, przygląda mu się uważnie. Dziękuje. W jej oczach widzę jeszcze inny wyraz wdzięczności. Jestem szczęśliwy niczym król. Właśnie wręczyłem najpiękniejszy prezent mojego życia. Dwa lata wytrwałości, walki z demonami, upałem, zimnem, szyderstwami i poniżeniem, zmęczeniem i zniechęceniem. Piękniejsze zwycięstwo niż na ringu. Moją sędzinę całuję na pożegnanie - dalej trzyma mój dyplom - i zostawiam ją z sercem przepełnionym radością. Policjantowi i sekretarce rzucam na odchodnym: - Widzicie, że nie muszę umawiać się na spotkanie! Jestem jej synem! Wsiadam na rower i jadę spotkać się z kolegami. Jest Jean-Luc, jest Jacąues i reszta. Hucznie oblewamy zwycięstwo. Kilka dni później kontrola policji. Znowu wpadam na niedopasowaną parę, brygardierów Laurela i Hard/ego, fajnego i dupka. Z okazji zwycięstwa kupiłem nowiusień- .2 ki, błyszczący motocykl. Niepozorny glina obchodzi go 'S. w kółko, szuka dziury w całym. Oczywiście podejrzewa, że jj" go zakosiłem. g - To podejrzane, nie widzę numeru silnika... § Kręci się, zagląda, węszy... Tak daje w dupę z tym nume- ,y rem silnika, że podchodzę do ich czterysta czwórki stoją-~~ cej na poboczu i pytam podejrzliwym głosem: 'M - Czy aby ten samochód należy do panów? g Podnoszę maskę. - Jesteście panowie pewni, że to oryginalny silnik? Nie widzę numeru... To dziwne. Czy aby nie ukradliście pano-142 wie tego samochodu? Laurel ma uśmiech na ustach, jak zawsze, ale Hardy, który ma tyle poczucia humoru co ja cierpliwości, jest na-buzowany do ostateczności. Czerwona kreska na liczniku. Wybucha: - Jeżeli myślisz, że ci wszystko wolno, dlatego że jesteś synem sędziny... Wyjmuje swój kwitariusz i funduje mi nowy manda-cik za obrazę funkcjonariusza na służbie - to jego specjalność - i jeszcze kilka drobiazgów. - Możesz być pewien, że trafi do twojej matki. Na pewno go dostanie! I nie uda wam się tego odkręcić. Pękam ze śmiechu i lecę do mojej sędziny: - Proszę pani, pragnę panią uprzedzić, że jestem nie tylko synem prezydenta, ale także pani dzieckiem. Dostanie pani słony mandat. Ale proszę się nie denerwować, nie robię żadnych głupstw! Jestem nie tylko najmłodszym absolwentem CAP-u, ale pierwszym na liście klasyfikacyjnej. Natychmiast dostaję propozycje pracy. Jeden z egzaminatorów jest szefem wielkiego budowlanego przedsiębiorstwa. Dostaję zatrudnienie OQ2 - robotnik wykwalifikowany drugiego stopnia. Prawo wymaga, bym zatrudniającemu mnie przedsiębiorcy przedstawił dyplom. Cholera. Wracam do mojej ulubionej sędziny, znów bez zapowiedzenia. Policjant pozwala mi wejść: - Ach, to znowu pan! Matka jest w biurze. Kłopotliwa sytuacja. - Przykro mi, proszę pani, całkowicie zapomniałem o pewnej drobnej sprawie: muszę mieć papier CAP-u, żeby mnie zatrudnili. Króluje na biurku, oprawiony w ramki. - Zasłużyłeś sobie. Jestem z ciebie dumna. - Nie, proszę pani, oddam pani ramkę... - Nie trzeba, wybrałam ją z myślą o tobie. W środku tańczę charlestona. Komplement płynący z jej ust wywraca mój świat do góry nogami. Wychodzę bardziej szczęśliwy niż za pierwszym razem. Dumny, że ona jest ze mnie dumna. Następnego dnia przedstawiam mój CAP w złoconej ramce sekretarce przedsiębiorstwa. Wykrzykuje: - Ależ to dzieło sztuki! Nadymam się jak paw, obnoszę się z tym i puszę. Szef szybko przemianowuje mnie na OQ3, a kilka miesięcy później zostaję brygadzistą. Jestem wygadany, kompetentny, a ludzie mnie lubią. Kieruję ekipą Algierczyków, Marokańczyków i Tune-zyjczyków, z którymi dzielę budę na budowie. Jesteśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy z nimi spędzonej. Buda ma cztery metry na dwa pięćdziesiąt. Naprzeciw drzwi wejściowych, pod wywietrznikiem, znajduje się umywalka. Po lewej i prawej stronie, wzdłuż ściany ozdobionej plakatami z nagimi kobietami w wymyślnych pozycjach, stoją łóżka. Nie-a ludzko śmierdzi zamkniętą przestrzenią, moczem i po- % tern. ^ Tej pierwszej nocy w ogóle nie śpię. Włoski robotnik g szepnął mi do ucha: „Uważaj! Wsadzą ci, jak będziesz ki- o mał". Każdy dźwięk budzi mój niepokój. Kiedy wstaje j dzień, jestem wyczerpany, ale nic mi się nie stało. Moi czte- "? rej bracia z budy śpią jak zabici. ".§ Staną się prawdziwymi przyjaciółmi, a nawet serdecz- <= nymi braćmi. Będę im wiele zawdzięczał. Nie dobieraliśmy Jj się. Życie to zrobiło za nas. Wieczorem razem jemy kolację w sąsiednim bungalowie, gdzie przygotowujemy sobie po- 144 siłki. Ich rodziny są daleko, moja także. Przyjmują mnie jak swego. Po kolacji Tunezyjczycy grają na instrumentach, Algierczycy śpiewają, Marokańczycy tańczą- Magiczne chwile, kiedy ci ciężko pracujący mężczyźni, którzy zniszczyli sobie ręce, dotykając cementu i kamienia, wyciągają ze swoich instrumentów pełne uroku melodie, delikatną harmonię. Nasza buda zamienia się w oświetlony salon z baśni z Tysiąca i jednej nocy. Ci ludzie niewiele potrzebują. Poświęcają się dla rodziny, której wysyłają lwią część zarobków. Wyjeżdżają wreszcie do swoich na jeden miesiąc w roku i wracają na długi rok samotności. Pewnego wieczoru widzę, jak Mohamed klęczy na podłodze naszej budy przed umywalką. Mówi do siebie, jęczy, wyrzuca z siebie niezrozumiałe słowa, kładzie się na ziemi. Poklepuję go po ramieniu. - Mohamed, niedobrze ci? Nie odpowiada, dalej lamentuje. W godzinę później, po posiłku, pytam go: „Lepiej się czujesz?". Odpowiada, że nie mam się o co martwić: muzułmanie w ten sposób się modlą. A ja myślałem, że jest chory! Mohamed wyjaśnia mi swoją wiarę i codzienne rytuały. Nic nie wiem o islamie, podobnie zresztą jak o chrześcijaństwie. Nasze wspólne życie trwa rok i kilka miesięcy. Przyjaciele czują moje młodzieńcze podniecenie i pasję, gdy idę boksować. Kiedy walczę za granicą, przywożę im prezenty i pamiątki. Ich wdzięczność wzrusza mnie do głębi. Kocham taniec z pięściami. Odnajduję na ringu odziedziczony po irokezkich wojownikach taniec nóg, szybkość uderzenia, zaskakującą i bezgłośną grację ruchu. Broń odziedziczoną po ojcu ostrzę i obrabiam, by ją skierować przeciwko niemu. ?- ;.? Boks kocham namiętnie. Pasuje do mnie, doskonale mi odpowiada. Wreszcie dla kogoś istnieję. Szanują mnie. Zajmują się mną. Kiedy pęka mi łuk brwiowy, delikatnie zajmują się nim czyjeś palce. Każą mi usiąść, mówią do mnie, troszczą się o mnie, opatrują, masują, dają rady, szepczą do ucha: „No, synku, teraz atakujesz prawą, trzymaj się!' Kiedy zwyciężam, poklepują mnie po głowie, by mi pogratulować, a kiedy wnoszą mnie na podium, tłum urządza mi owację. Mnie, dziecku bez nazwiska. Ludzie cisną się by zostać moimi przyjaciółmi. Ale nie zapominam, że musiałem wyjść na ring, by ktoś mnie pocałował. Uczucie zdobyłem pięściami. W wieczór mojego pierwszego zwycięstwa w mistrzostwach kraju potrzebuję oprawy godnej szczęścia i dumy, by uczcić to wydarzenie. Uciekam od moich masażystów i niewielkiej grupki kibiców. Idę przez Paryż, który rozświetlił się specjalnie dla mnie, jestem tego pewien. Przechodzę wolnym krokiem przez ulice, te same, które przemierzałem w samotności, rozkoszuję się moim tytułem. Funduję o sobie książęcy apartament w jednym z wielkich hoteli, kie-#. dyś przed nimi marzyłem. Obawiając się, że zakażą mi wstę-°~ pu ze względu na wiek, wyjmuję z kieszeni plik bankno-« tów, które dostałem za zwycięstwo, i kładę je na ladzie. Płacę o gotówką. - Proszę pana, ma pan bagaże? - Nie mam bagażu. Tylko rękawice, ale wezmę je ze sobą- W windzie stylowy groom wpatruje się w parę rękawic przewieszonych wokół mojej szyi. Dwie wielkie czerwone kule. Patrzy na mnie, obserwuje pozszywaną twarz, okle-146 jony lepcem łuk brwiowy, siniaki, ślady uderzeń. Nie sta- wia żadnych pytań, wprowadza mnie do apartamentu. Zostaję sam, upity zwycięstwem. Kładę rękawice na królewskim bufecie i wyciągam się na olbrzymim łożu z jedwabną pościelą. Daleko, bardzo daleko od mojego garażu dla rowerów. Po raz pierwszy nie ciąży mi samotność. Wydaje mi się równie lekka jak pęcherzyki szampana. Tego wieczoru jestem zwycięzcą. Jestem silniejszy od ojca. Nazajutrz opuszczam apartament dopiero w południe. Punkt o dwunastej. Żeby nie uronić ani sekundy z tego wspaniałego komfortu. Wywalczyłem go sobie własnym potem, krwią, pięściami i nienawiścią. ? osiemnaście lat Odkrycie istot pozaziemskich Jean-????? to dziwny facet. Jest ze mną na stażu z murarki nowoczesnej w Compiegne. Włosy mu się kręcą na wszystkie strony. Ma muskulaturę z supermarketu - można by rzec, że jest zbudowany z zapałek. Wiecznie ma na sobie marynarski tee-shirt w białe i niebieskie paski. Chyba się w nim urodził. Na plaży w Merlimont robi na drutach swetry dla przyjaciół, powtarzając materiał z dziedziny zbrojonego betonu. Ale przede wszystkim rozświetlają mu się oczy, kiedy mówi o Bogu - a mówi o nim często, to jego konik - zupełnie, jakby zapalił skręta. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, co on do cholery robi w budownictwie, ze swoim wyglądem artysty w aurze mistycznej. Kiedyś na dziedzińcu wokół niego zbiera się grupka osób. Jean-Marie, jak zwykle, płomiennie mówi o Bogu. Wszyscy są pod wrażeniem. Wkurza mnie, że facet ukradł mi moje gwiazdorstwo, zwłaszcza z takim tematem. Podchodzę do niego: - Twierdzisz, że Bóg przyszedł na ziemię dla ludzi biednych? Odpowiada: „Och, tak", z tym swoim płomiennym spojrzeniem. - Dla wszystkich biednych? - Tak, dla wszystkich biednych... - A gdzie był twój Pan Bóg wczoraj? - Czytałeś gazetę? - Kobieta, która dostała czternaście ciosów nożem? A pobite i zgwałcone dziecko? Gdzie był wtedy ten twój Pan Bóg od biednych ludzi? Na wakacjach na Balearach? Świętoszek milczy. Rozkoszuję się, że udało mi się wrzucić kamyk do jego stawu. Już jestem przekonany, że raz na zawsze zamknąłem mu gębę. Jednak nie, znowu zaczyna mówić. Wcale nie pęka, dalej z pasją mówi o swojej wierze. Twierdzi, że Bóg szaleńczo kocha każdego z nas, oto Dobra Nowina, i że on, chrześcijanin, ma obowiązek rozpowszechniać to oświadczenie miłości. Zapewnia także, że Chrystus płacze z tymi, którzy płaczą, i że jego Chrystus na krzyżu wziął na siebie wszystkie cierpienia. Wszystkie ludzkie zdrady. W szaleńczym akcie miłości. Jego zmartwychwstanie zwiastuje dla nas szczęście wieczne. I dalej w tym stylu. I jeszcze mnóstwo innych, niezrozumiałych słów. Jean-Marie mówi bebechami. Człowiek, słuchając go, jakoś dziwnie się czuje. Ten odważny chrześcijanin, który w przeciwnościach nie opuszcza swojego Boga, denerwuje mnie i podoba mi się jednocześnie. Nie ucieka z areny, kiedy ktoś wypuści z klatki lwy sprzeciwu. Nie olewa swojego słowa. Ten chłopak nie jest podobny do innych. Intryguje mnie. Odbieram, że przenika go jakiś wewnętrzny wymóg, radość, głęboki spokój, że stawia przede mną znaki zapytania. Ale w tym okresie nie ma Boga w moim notesie z adresami. Będąc w gównie po uszy, wielokrotnie zwracałem się do Nieznanego Boga, do Wszechpotężnego Ratownika... Nikt nie zszedł z nieba. Bite i porzucone dziecko, chory umierający w samotności, rodząca kobieta, mężczyzna po wypadku, którego życie ulega gwałtownej przemianie, wszyscy wzywają na pomoc Najwyższą Istotę, nawet jeżeli nie nazywają jej Bogiem. Wołałem o pomoc. Nikt nie odpowiedział. Zaliczyłem Boga do nieobecnych abonentów. Jean-Marie pociąga mnie i odpycha jednocześnie. Lubię go prowokować, zapędzać w kozi róg. Kiedy pewnego dnia stuka do moich drzwi, rzucam w niego nożem, którym akurat trenuję. Wbija się w drzewo, niedaleko jego ręki. Ja się śmieję, on trochę mniej. On jest nieco zbity z tropu, a ja jestem dumny ze swojego wygłupu. Nie brak mu odwagi. Przychodzi następnego dnia z wizytą. Ten facet ma jaja. Zadziwia, ponieważ nie zachowuje się tak jak inni. ? Podczas przerwy strzelam z wiatrówki do kota sąsiadów, | by wyprowadzić Jeana-Marie z równowagi. Prosi mnie, żeli bym pożyczył mu na chwilę broń. Kiedy rozwścieczony gospodarz wychodzi z domu, zastaje go z wiatrówką w rę-o. ku. Myśląc, że to on jest strzelcem, zdrowo go opieprza. o Jean-Marie nie protestuje i nie próbuje oczyścić się z zarzutów. Nie tylko nie stara się udowodnić, że nie zawinił, S. ale jeszcze przeprasza wściekłego sąsiada. Czuję się jak 45 gówniarz, pozwoliłem mu wziąć wszystko na siebie. Ale , on nie ma mi tego za złe. — W któryś poniedziałek pytam go, jak spędził weekend. - Byłem na pielgrzymce w Chartres - odpowiada. - Było nas cztery i pół tysiąca młodych. Maszerowaliśmy, modli- | liśmy się, muzykowaliśmy, było wspaniale! O - Taak? A na co te duperszwance? - ... Zresztą, modliłem się za ciebie, Tim, i za młodzież 150 z całego świata. •i: - Taak? O nic cię nie prosiłem. Dziękuję mimo wszystko. Duże było młócenie na tym twoim interesie? - Co to za młócenie? - Bijatyki, bójki, jeżeli wolisz. - Zero. Żadnego młócenia, żadnej bójki. Nie wierzę. Każę mu powtórzyć. Facet z pewnością zasuwa mi bajery: - Bez młócenia? Zero bójek? Przysięgasz na głowę matki? - Zero, nie potrzebuję przysięgać, bo to prawda. Obserwuję jego usta, czytam w oczach. Nie kłamie. Jean-Marie mówi prawdę. To nie do wiary, niemożliwe, żeby obyło się bez bójki. Ja przez weekend byłem na zabawie w Compiegne. Było tysiąc pięćset osób, a ja biłem się siedem razy, nie licząc udziału w meczu w sobotę wieczorem. Kiedy muzyka wali w uszach z całej siły, a alkohol rozgrzewa krew, zawsze ktoś cię zaczepi i zaczyna się bal. Dla mnie tłum równa się kłótnia, prowokacja, bójka. Szybko to idzie. Bim, barn, bum, trochę tak jak z uczuciem. Przybijanie, docieranie. Jak z faceta równy gość, możemy zostać kumplami. Jeśli to dupek, to może innym razem. Zostają wspomnienia na chwile samotności. Można nimi wypełnić łeb, kiedy w środku jest pusto. Jean-Marie przerywa moje rozważania: - Czemu na mnie tak patrzysz? Nie jestem przecież Marsjaninem! - A właśnie, że tak. Cztery i pół tysiąca osób i żadnej rozróby, zupełne mięczaki! Każdy z was mógł się bić ze dwadzieścia razy! - Zero bójek, masz moje słowo! Przez cały tydzień przeżuwam tę historię na wszelkie sposoby. Pielgrzymka i żadnego młócenia? Najwyraźniej wszystkiego jeszcze nie widziałem. Znowu wypytuję go o ten marsz. Tłumaczy mi, że prowadził niepełnosprawnych. Tak, spędza czas z niepełnosprawnymi. Nie-peł-no-spraw-ny-mi! Słuchajcie, facio właśnie mi mówi, najpoważniej w świecie, że pracuje za frajer dla debili i jeszcze spędza z nimi weekendy! Podchodzę go, niech mi coś powie. Chcę się czegoś dowiedzieć o tym ufoludku. Jean-Marie mieszka we wspólnocie Arki w Compiegne, z tuzinem upośledzonych umysłowo. Tłumaczy mi, że Arka została utworzona przez byłego oficera marynarki, który został profesorem filozofii - Kanadyjczyka Jeana Vanier. Ten wspaniały człowiek, oburzony sposobem, w jaki społeczeństwo odrzuca niektórych upośledzonych umysłowo, traktując ich jak warzywa w szpitalach psychiatrycznych, zabrał dwóch z nich ze szpitala. Nazywają się Rafael i Filip, ? Rafael jako dziecko zachorował na zapalenie opon | mózgowych; nie potrafi mówić; ciało kołysze się, nie mo-1 gąc złapać równowagi; brakuje mu, jak to się mówi, „jednej klepki". To samo z Filipem. Po śmierci rodziców umiesz-o. czono ich w szpitalu za wysokimi murami, tak jakby byli o trędowaci. Jean Vanier przyjechał po nich. Zamieszkał ze swoimi nowymi przyjaciółmi w niewielkim domku na wsi, S. dwadzieścia kilometrów od Compiegne, w Trosly-Breuil. =a Dawny obieżyświat o wielkim sercu odkrył, jak bardzo . Rafael i Filip cierpieli, będąc odrzuconymi przez swe oto-— czenie i społeczeństwo; ile rozczarowań, niezamierzenie, przysporzyli swoim bliskim. Zrozumiał, do jakiego stopnia potrzebują przyjaźni i zaufania. Zaczął słuchać... Pomysł Jeana Vanier trafił w dziesiątkę, zadziałał jak O kula śniegowa i spowodował, że od 1964 roku w całej Francji i w wielu krajach upośledzeni umysłowo żyją we wspól-152 nocie z opiekunami. ? a .:, E ? - Nie zawsze jest to łatwe - mówi z pasją Jean-Marie. - Ale takie życie we wspólnocie nas zmienia. Pozwala nam dostrzec to, co najważniejsze. Przychodzimy, by pomóc najsłabszym, a tymczasem szybko zdajemy sobie sprawę, że to oni nam pomagają. - Co jest najważniejsze? - W Arce uczymy się tego, że zostaliśmy stworzeni, aby kochać. Próbujemy wszystkie swoje zdolności obrócić na zbudowanie bardziej kochającego społeczeństwa, w którym każdy ma swoje miejsce. - Społeczeństwo miłości? Chyba żartujesz? - Nie, Tim. Arka jest miejscem, w którym istoty ludzkie nie są skazane, tak jak ty to mówisz, na młócenie. Na wojnę, walkę, w której silniejsi zawsze niszczą najsłabszych. Miłość jest możliwa! Każda istota ludzka jest cenna i święta... Słucham go w milczeniu, chyba jestem zmieszany. Ten facet jest całkiem stuknięty. Mówi o świecie poza moim światem, dla mnie niezrozumiałym, chociaż fascynującym. Po cichu dostrzegam w nim więcej prawdy niż w moim. Jestem tylko szpanem i przemocą. Uzyskałem w boksie i zapasach wiele tytułów. Ludzie lgną do mnie, otaczają, obsypują komplementami. Nigdy nie miałem aż tylu przyjaciół. Wszystko dostaję za darmo - kawiarnie, restauracje, nocne kluby. Prestiż, jaki mi przypadł w udziale, spowodował, że moja banda liczy obecnie około pięćdziesięciu chłopaków. Moja chwała spływa na nich. Nazywają mnie: Bokson. Albo Postrzelony. Jeździmy po okolicy w promieniu sześćdziesięciu kilometrów. Zostałem szefem bandy. Zrealizowałem kolejne marzenie. Ale nie jestem szczęśliwy. Nie wiem dlaczego. Prowadzę tak ruchliwe życie, że nie mam czasu na wielkie kwestie filozoficzne. Pewnego dnia, kiedy na ulicy rozmawiam z kolegami, zatrzymuje się koło mnie wspaniały samochód. Dystyngowany pan podchodzi do mnie. Jego szofer czeka na zewnątrz przy otwartych drzwiach. Jeden z kumpli szepcze do mnie: - Zobacz. Gruba ryba z wizytą do ciebie! Ma rację. Ten wytworny pan rzeczywiście idzie w moim kierunku. Wita się i mówi: - Dzień dobry panu... Jakoś mi dziwnie, pierwszy raz ktoś nazywa mnie panem. Gratuluje mi bokserskich osiągnięć i dodaje: - Moja żona i ja bylibyśmy zaszczyceni, gdyby przyjął pan zaproszenie na kolację w przyszły czwartek. - Taak? Czemu nie? Nie odmawia się zaproszeniu na dobre żarcie. Kim pan jest? - Jestem prefektem, proszę pana. Żegna się i wraca do swojej limuzyny. Aż mnie zamurowało. Zanim zostałem młodym mistrzem, byłem złym chłopakiem. A dzisiaj prefekt mówi do mnie^er „pan" i zaprasza na kolację. Kolesie podpuszczają mnie: - Zatem wchodzi pan w wielki świat? Niech sobie gadają. W następny czwartek udaję się pod wskazany adres. Otwiera mi służący, bierze ode mnie skórzaną kurtkę. Robi trochę dziwną minę, gdy widzi na plecach orła, który dziobem kole trupią czaszkę, znak mojej bandy. Ale szybko odzyskuje flegmę i pokazuje mi drogę. Wchodzę do wielkiego salonu, gdzie kłębi się mnóstwo osób. Wszyscy odwracają się w moją stronę, by mnie powitać. Przedstawiają mi mera, prefekta, senatora, przemysłowca, bankiera. Ciuchy, muchy, prima sort. Odstawieni jak lordowie. Tylko ja nie mam krawata. Mam na sobie dżinsy, koszulę z kołnierzykiem a la ???, fular wokół szyi, motocyklowe kozaki z sześcioma rzemieniami i nabijany żelazem, przydatny w bójkach kastet. Pani prefektowa, całkiem w moim guście, sadza mnie po prawej stronie. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na stole tylu talerzy. Musieli chyba całkiem opróżnić szafy! Mam przed sobą trzy talerze, dwa noże, dwa widelce i dwie łyżki. Wszystko ze srebra. Cała kolacja mija mi na kontemplowaniu zestawu sztućców. Próbuję zgadnąć, czego mam użyć. Podrywam panią prefektowa, niezłą sztukę. Pozostali „wazeliniarze" zawracają mi głowę. Darmowe smarowanie, aż nieprzyzwoicie. Przemysłowiec mówi mi, że jestem „ekstra". Bankier, że „super". A ja sobie myślę: „Ci dwaj to czysta delirka, dlaczego zalewają mi o margarynie »ekstra« i benzynie »super«?". Kiedy opowiadam kumplom o kolacji, otwierają tak szeroko gały jak podwójne drzwi w salonie prefekta. Mało nie sikamy ze śmiechu. Dobrze się rozładować po światowych szczypidupkach. Moi prawdziwi przyjaciele mówią: - No, milordzie, skoro należysz do wielkiego świata, idziemy na jednego! Szpan jest dla mnie jak narkotyk. Pozwala mi przezwyciężyć brak zaufania do samego siebie. Bierze się z tego, że jestem inny. Moje życie to prawdziwy młyn, teatralna scena. Choć rozsadza mnie zdrowie i siła, mam w sercu smutek. Mój żywot jest równie mdły jak Foire du Tróne20 bez młócki. Emocje boksu i komplementy wcale mi nie wystarczają. A Jean-Marie jest autentyczny. On nie odgrywa komedii. Mówi to, co myśli, żyje tym, co mówi. Dziwnie mnie to rusza... Foire du Tróne - największe stałe wesołe miasteczko w Paryżu. Spotykamy się w piątek w szatni, w ośrodku stażowym. Przebieramy się po pracy. Pytam go: - Weźmiesz mnie w ten weekend na tę twoją pielgrzymkę do Chartres? Odpowiada mi, że to doroczna pielgrzymka i że trzeba poczekać do następnego roku. Wściekam się: - Byłem pewien, że ta twoja historia to lanie wody. Nabierałeś mnie, a teraz pękasz! Rozczarowany i wściekły, częstuję go „ekspresem Pa-ryż-Brest" prosto w gębę i wychodzę z szatni, trzaskając drzwiami. Na dziedzińcu dzwonek oznajmia koniec zajęć. Wychodzę siny ze złości. Sobotę i niedzielę spędzam, jak zwykle, zawieszony pomiędzy samotnością i tłumem, między lasem milczenia a hałaśliwymi zabawami, knajpami i balami. Te dwa światy narzucają mi się i jednocześnie przeciwstawiają się we mnie. -c Odczuwam życiową potrzebę cielesnego kontaktu z przy-?8 rodą, długich wędrówek po lesie, kiedy to napotykam ła-« godne i niewinne spojrzenie saren. Albo słucham muzyki o źródeł. Bezgłośnie przebiegam między pniami, podkradam o. się przez zarośla tak blisko, że czasem niemal dotykam łań 0 i jeleni. Po kilku godzinach spędzonych w porozumieniu '" z naturą dołączam do mojej bandy na zwykłe sobotnie wy-^ głupy. Wściekłe tańce, ogłuszający ryk wzmacniaczy, morze =d alkoholu i rytmiczne bójki pod okiem dziewczyn. Tylko ekscesy pozwalają mi przegnać falę przeszłości, która wzbiera -2 we mnie, kiedy dostaję w twarz szczęściem innych ludzi. W poniedziałek koledzy ze stażu otwarcie zarzucają mi, że przesadziłem zJeanem- Marie. Radzą, bym go przepro- 1 sił. Rzucam z pogardą O - Możecie sobie gadać! Jestem dumny i mam za złe temu chłopakowi, że wszyst-156 ko, co mi opowiedział, to od początku blef. Ale w gruncie rzeczy nie jestem tego taki pewien... Tego samego wieczoru postanawiam sprawdzić, czy rzeczywiście mieszka z niepełnosprawnymi. Zatrzymuję motorower przed Izbą, maleńkim domkiem przy uliczce w Compiegne. Słyszę śmiechy i radosne krzyki. Pukam do drzwi. Niepełnosprawna dziewczyna otwiera mi i pyta: - Ty jesteś kto, ty! Jak się nazywasz, ty? Jej kalectwo wstrząsa mną. Nic nie odpowiadam. Trzy razy pyta, a ja, siłacz, mistrz bokserski, nie potrafię nic odpowiedzieć. Przychodzi Jean-Marie i mówi: - To mój przyjaciel Tim. Zobaczysz, to superfacet. Myślę sobie: „On naprawdę ma nierówno pod sufitem. Ja mu wpieprzyłem, a on twierdzi, że jestem jego przyjacielem, w dodatku superfacetem!". Jean-Marie wpuszcza mnie do środka. Czuję się całkiem nieswojo. Coś mi się wymyka, nie panuję nad sytuacją Niepełnosprawny chłopak schodzi po schodach i pyta, jak mam na imię. Mówię mu. Kładzie rękę na sercu i mówi: - Tim, ty jesteś miły! Paf!!! Jego słowa brzmią jak pieszczota, jak Paryż-Brest pełen łagodności. Nikt nigdy nie ofiarował mi słowa „miły". Od urodzenia jestem tylko bękartem i gnojkiem; teraz, kiedy jestem mistrzem, nagle stałem się super i ekstra. A ten niepełnosprawny cienkim, przetrąconym głosem, przez zniekształcone usta ofiarowuje mi słowo-prezent, słowo--nokaut. Tak, to pierwszy nokaut w mojej karierze. Znokautował mnie niepełnosprawny. Po raz pierwszy w życiu upadam w moim sercu na kolana. - Ja mam na imię Philippe - mamrocze. Bierze mnie za rękę: - Zjesz z nami? ? 15 w E ? N D N ? o. a 'I O ? "u a ? E .1 O 158 Nie potrafię odmówić. Pozwalam zaciągnąć się do stołu. Posiłek jest radosny i skromny. Jedni drugim pomagają. Nigdy nie zapomnę, co podali: faszerowane pomidory. Zastanawiam się, obserwuję ich. Niepełnosprawny zaprosił mnie do stołu, ponieważ wydałem mu się miły, a nie dlatego, że jestem mistrzem. Nie ma pojęcia o moich chwalebnych tytułach, o moim życiorysie, o moich galerach i menażkach. Mieszkańcy Arki są istotami pozaziemskimi. Nie są podobni do innych ludzi. Wprowadzają proste i bezpośrednie relacje: podobasz im się, to ci o tym mówią; nie podobasz się, to cię ignorują. Czysty spontan, dają ci prezenty w świecie, który kalkuluje. Żadnego udawania, żadnego teatru... To odświeżające. Przypominam sobie dziwne słowa Jeana-Marie: „Arka jest wielką rodziną. Powołał ją Duch Święty, by w naszej epoce powiedzieć, że serca człowieka nie wypełnia jego wiedza, inteligencja, technika i potęga, lecz miłość. W tym celu Bóg postanowił objawić się poprzez osoby cierpiące, osoby słabe, biedne i proste...". Zaczynam rozumieć. Po jedzeniu wszyscy biorą się do naczyń i opowiadają kawały. Mój nowy kumpel Philippe mówi do mnie: - Pójdziesz z nami do Jezusa? Czemu nie? Dobrze się z nimi czuję. Nagle zdaję sobie sprawę, że do tego Jezusa - to musi być jeden z ich kumpli, pewnie jakiś Portugalczyk, sądząc po imieniu - muszę przejechać przez miasto w ich towarzystwie. Zaraz, zaraz! Ja, Bokson, szef bandy, którego wszyscy się obawiają, z orłem i trupią czaszką na plecach, mam przejechać przez miasto z procesją upośledzonych umysłowo, z takimi, których jeszcze dwie godziny temu nazywałem mongołami? Chy-bam chory! Ale nie mam czasu się wywinąć. Jacqueline, ta, która otworzyła mi drzwi, bierze mnie za lewą rękę, a Sophie, druga dziewczyna, za prawą. Kroczymy, trzymając się za ręce, jako tako nam to idzie. Jacąueline idzie, kulejąc, i opiera się na mnie. Sophie powtarza mi z bliska: „Lubię cię, Tim, bardzo cię lubię", obficie mnie opluwając. Za nami Dwór Cudaków na wolności. Byle nie zobaczył mnie któryś z kumpli, bo będzie wstyd! Przechodzimy przez miasto i pół godziny później docieramy na plac przed kościołem. Przyjmuje nas Anglik, który po kolei z każdym się wita: „Dzień dobry, bracie, dzień dobry, siostrzyczko". Myślę sobie: „Ale liczna rodzina!". Obraca się w moją stronę: - W porządku, bracie? Zaraz, zaraz, przecież ja tego faceta wcale nie znam i nie jestem jego bratem! Mam braci i siostry, ale nas rozłączono. Nie znoszę, by jakiś cudzoziemiec wymawiał słowo, którego nie może podarować mi rodzina. Chyba temu Anglikowi dam po pysku. „Panowie Francuzi, uderzajcie pierwsi", mówił pan Leon. Właśnie w tej chwili mój nowy kumpel Philippe ciągnie mnie za rękaw: - Chodź, pójdziemy do Jezusa. Trafił na właściwą chwilę. Wreszcie poznam jego słynnego kumpla Jezusa. Może jest dozorcą w kościele? Wchodzimy do kaplicy. Zupełna cisza. W półmroku dostrzegam około setki klęczących osób. Zatrzymuję się, zdumiony. Naprzeciw mnie jest wielki krzyż oświetlony przez reflektor. Rozpoznaję gościa wiszącego na krzyżu. Często go spotykałem na poboczu dróg, na wiejskich kalwariach. Długowłosy, półnagi bandyta drogowy, z obolałą twarzą, dziurą w piersi i gwoździami w rękach i nogach. Pomyliłem się. Jezus nie jest portugalskim kumplem, ale tym, którego nazywają Chrystusem. Jeszcze jedno zdziwienie. Ludzie nie patrzą na krzyż Jezusa znajdujący się na środku. Wszyscy są odwróceni w lewo. Mówię po cichu do Philippe'a: - Oni są durni, patrzą w lewo, a Jezus jest z drugiej strony. Co im odbiło? Za sobą słyszę syknięcia „ciiii..." Zaczynają mnie denerwować. Philippe szepce mi do ucha, wskazując palcem przedmiot w kształcie pozłacanego słońca, który znajduje się na białym stole: - To Jezus, to ciało Jezusa, Święty Sakrament. Gdyby był pełnosprawny, chcę powiedzieć - normalny, powiedziałbym mu: „Przestań bredzić, robisz ze mnie ba-lona, co ty opowiadasz?". Ale był dla mnie taki miły i cierpliwy, że wolę zmilczeć. Nudzę się. Obracam głowę, obserwuję. Niektórzy z Arki pochylają się do ziemi, tak jak moi muzułmańscy przyja-g ciele, kiedy się modlą na budowie. Inni kucają z zamknięci tymi oczami. Dziwne. | Patrzę na pozłacane słońce. Trudno mi uwierzyć, że są o ludzie, którzy przemierzają całe kilometry, żeby spotkać o. się i nic nie mówić przed białym krążkiem, który nazywają o Jezusem. Wyobraź sobie nocną knajpę bez muzyki i alko-holu, w której nikt się nie rusza! Hostie znam, jadłem całe setki jako chłopiec w kościele mojej dręczycielki-karmiciel-ki. To tylko chleb. W dodatku nic nie rozumiem z ich pla, pla, pla. Święty Sakrament, monstrancja, tralala. Dla mnie — to chińszczyzna. Albo łacina. Ale ich twarze robią na mnie wrażenie. Niektóre rozjaś-| nia jakieś światło. Wszyscy są spokojni, pogodni. Mówię ? sobie: „Skoro oni potrafią dojrzeć w tym Jezusa, dlaczego O nie ja ? Przecież nie jestem bardziej durny niż inni. Spróbuję. Przybiorę właściwą pozycję, no i już! Powinno się 160 udać". ? 'I T3 o Pochylam się i pochylam przez pięć minut, ale dalej nic nie widzę. Z pewnością czegoś nie zajarzyłem w instrukcji obsługi. Pewnie trzeba najprzód zamknąć oczy... Spróbujmy. Zamykam... Pięć sekund, dziesięć, piętnaście... Dalej nic. Przecież nie spędzę nocy w ciemności! Otwieram. Nic się nie ruszyło. A mała biała hostia w słońcu dalej na mnie patrzy... Zaczynam mieć kurcze w nogach, mam ochotę się ruszyć, kiedy jakiś facet ubrany w wielką białą suknię wstaje, bierze słońce i przenosi Jezusa za słup. Krzyczę: - Zostaw go, nie miałem czasu go zobaczyć! To prawda, mógłby w końcu uprzedzić! Facet w białej sukni odwraca się w moją stronę, sto osób patrzy na mnie, a ja mam nawet wrażenie, że Chrystus na krzyżu także na mnie patrzy. Wszyscy mają ten sam miły, rozbawiony wyraz twarzy. Pewnie sobie mówią: „Jest tu niepełnosprawny bardziej niepełnosprawny od niepełnosprawnych!". Gość w sukni chowa Jezusa do szafy pancernej i przekręca klucz. To dziwne. Dlaczego zamyka go na cztery spusty? Dziwne, że go zamyka. Trzeba będzie mu pomóc uciec. A co jeszcze dziwniejsze, zdaję sobie sprawę, że nazywam Jezusem ten niemal przezroczysty kawałek chleba... Dlaczego? Wychodzimy z kościoła. Po raz pierwszy w tłumie nie szukam bójki. Anglik, którego wcześniej o mało co nie skopałem, podchodzi do mnie: - Podobało ci się, bracie? Ten baran znowu zaczyna. Odpowiadam: - Tak, to dziwne. Bardzo dziwne. Nawet śmieszne... Ale to chyba ja muszę być dla niego dziwny, bo nic nie mówi i sobie idzie. g ?? ? t- Mały ksiądz na stalowym rumaku Wieczór z Jezusem i niepełnosprawnymi zupełnie wytrącił mnie z równowagi. Co się dzieje? W następnym miesiącu nie wygrywam walk tak szybko. Mam nadzieję, że Jezus nie zaczął zamieniać mnie w dziewczynkę. Na domiar złego w wieczór adoracji Jezusa dziewczyna z Arki imieniem Karinę proponuje, że odwiezie mnie do domu po wizycie w kościele. Motor zostawiłem w Izbie. Mówię jej: - Dziękuję, Karinę, nie warto. Nalega. Chce zobaczyć mój dom, a ja tego nie chcę. Dalej mieszkam w bungalowie na budowie, z łóżkami stojącymi rzędem wzdłuż ścian i plakatami porno. Próbuję ją zniechęcić. Bez skutku. - Naprawdę chcesz zwiedzać mojego Hiltona z dwu-g nastego przedmieścia? Dobrze, moja panienko! Na pew-o no nie będziesz rozczarowana... N Ona prowadzi. Parkujemy przy ogrodzeniu. Pewnie S się zastanawia, gdzie jesteśmy. Wchodzimy na budowę. Otwieram drzwi mojej budy i zapraszam ją do środka. ? Zima jest ostra i w pomieszczeniu, oświetlonym jedną żarówką, jest lodowato. Zwiedzanie posiadłości nie trwa 162 długo. Czerwienię się z powodu „boazerii" porno. Czuję, że Karinę jest dziewczyną bardzo czystą, i nie chcę jej szokować. Przede wszystkim nie chcę, by mnie osądziła na podstawie chaty, którą aż nazbyt czuć samotnym mężczyzną. Ale to ona nalegała... Podoba mi się Karinę. Nie jest podobna do innych dziewczyn. Jest w niej coś jasnego. Taka łagodna i jednocześnie zdecydowana. Nie mam ochoty jej opuszczać. Idziemy na lody. Dyskutujemy. Z pochodzenia jest Żydówką. Przeszła na katolicyzm w Arce i jest odpowiedzialna za jedną ze wspólnot. Pragnie swoje życie poświęcić najuboższym i marzy o wyjeździe do Hondurasu, by tam otworzyć dom Arki. Honduras? Znam ten kraj dzięki panu Leonowi. Zatem wytaczam największe armaty i szpanując, zaczynam wyczerpujący wykład na temat tego kraju. To dziwne, ale nie mam ochoty jej poderwać. Imponuję jej, imponuję. Z Karinę spotykam się często. Nie przeraża jej mój wygląd twardziela. W jej przyjaźni nie ma nic z pochlebstwa czy z poddania. Akurat jak trzeba. Podoba mi się. Świetna dziewczyna, ale z tych, przy których nie myśli się o uwodzeniu. Pewnego dnia odwozi mnie do „domu" i akurat spotykamy Mohameda. Przedstawiam mu ją, rozmawiamy. Po jej odjeździe pytam algierskiego przyjaciela, o którym wiem, że uwielbia kobiety: - Co o niej myślisz? On także jest pod jej urokiem. Kiedy tłumaczę mu, że ona chce swoje życie poświęcić ubogim w Hondurasie, wykrzykuje „O la la!" i wzdycha: „To jest porządna dziewczyna". Jestem zadowolony. Mohamed potwierdza mój własny osąd. We wrześniu 1975 roku Karinę wyjeżdża do Hondurasu, aby zamieszkać w Tegucigalpa w dzielnicy dla ubogich. Bardzo mi się to nie podoba. Kiedy raz spotkałem dziewczynę nie taką jak inne, dziewczynę, która nie jest ani prostytutką, ani jedną z tych łatwych dziewczyn, co na mnie patrzą sarnim okiem, ona zmywa się! Wyjeżdża na koniec świata żyć z biednymi. A ja nie jestem biedny? Mijają dni i mija mi złość Zaczynam uświadamiać sobie, jakie miałem szczęście, że spotkałem na drodze galernika ten płomień, który zmienił raczej samcze spojrzenie na kobiety. Karinę była moją pierwszą chrześcijańską siostrą. Tuż przed startem powierza mnie opiece serdecznego brata, Fernanda. Ten siłacz także należy do Arki, gra w rug-by, trenuje juniorów. Fernanda wszyscy nazywają Toto. Od razu jestem nim zauroczony. Lubi zabawę, a jego serce jest piękne. Nazywa mnie „małym braciszkiem", a ja wcale nie mam ochoty mu dołożyć. Walczymy razem na boisku w rugby. Ma wspaniałych kolegów, prawdziwych mężczyzn, prawych facetów. Próbuje nakłaść mi rozumu do głowy. Ma z tym sporo roboty. Znowu mam ochotę na wygłupy, ale Toto pomaga ? mi z tego wyjść z anielską cierpliwością. Czasem buntuję 9 się, ale on zawsze na mnie czeka. E Moja banda liczy obecnie około osiemdziesięciu człon- ie ków. Jeździmy na motocyklach aż do Maubeuge albo do g Pontoise, żeby na imprezach trochę porozrabiać. Trochę -2 handluję i powiększam spory rachunek w banku, uzbiera-g ny z premii za zwycięstwa w walkach bokserskich, .g Ludzie z Arki są biedni, a ich sposób życia bez przerwy •i' mnie zdumiewa. Odwiedzam ich regularnie i próbuję zro-> zumieć ich dziwną planetę. Żyję coraz bardziej rozdarty J na granicy zupełnie różnych światów. Czuję to rozdarcie. Wielu z Arki mówiło mi o pewnym księdzu. To niejaki 164 Thomas Philippe, który założył Arkę wspólnie z Jeanem Vanier. Mieszka w Trosly. Ponoć jego serce aż płonie z miłości do wszystkich poranionych przez życie. - Zobaczysz, to święty! Koniecznie musisz z nim porozmawiać - zapewniają mnie. Pytam: - Taki święty jak Don Bosco i Wincenty a Paulo? - Tak, tak. Człowiek przepełniony miłością. Postanawiam odwiedzić świętego z Trosly. Odkryłem życie Don Bosco i świętego Wincentego a Paulo w komiksach, jak miałem czternaście lat. Pożerałem je oczami, czytałem tam i z powrotem i płakałem ze wzruszenia. Ci wielcy ludzie fascynują mnie. Jeden z nich, prawdziwa siła natury, który życie poświęca dzieciom z ulicy, pokazuje im cyrkowe numery, a matka mu pierze i prasuje bieliznę! Drugi zajmuje miejsce wioślarza w piekle galer, odkupuje niewolników i zbiera porzucone dzieci! Bohaterowie! Idę więc spotkać się ze „świętym" Thomasem Philip-??'??, wyobrażając sobie, że spotkam jakiegoś Don Bosco. Kiedy dojeżdżam do Trosly, pytam o niego. - Ojciec? Właśnie odprawia mszę. Wchodzę do kaplicy Arki podczas komunii. Staję w kolejce za wszystkimi. Dochodzę do małego, łysego człowieczka, ubranego jak ksiądz, z pomarszczoną twarzą, z koroną ciemnych włosów wokół czaszki, zupełnie jak mnisi na opakowaniu camemberta. „Ciało Chrystusa" - mówi do mnie i wyciąga hostię, myśląc, że chcę przystąpić do komunii. Kładę mu rękę na ramieniu, witając się jak na ulicy, i czuję sękaty obojczyk u słabiutkiego mężczyzny. Rozczarowanie. Ten Thomas jest tylko małym, niemal wyschniętym człowieczkiem. Mówię sobie: „To nie jest święty! To jakiś zredukowany model w porównaniu z takim olbrzymem Don Bosco. Święci to siłacze, krzepcy, piękni mężczyźni. Większe wymiary. Wiem .:?/!. ?- ? :;. ? ? ? ? ? N "? V ? 166 ? tym, bo spędzam z nimi całe dnie w opactwie Saint Ri-quier, odnawiając posągi Jana Chrzciciela, Piotra, Judy, Stefana. Nie ma takich kurdupli jak Thomas Philippe". Ksiądz, zdziwiony, zostaje z hostią w ręku. Odwracam się do niego plecami i wychodzę z kaplicy. Idę w stronę motocykla, zdecydowany, że stąd spadam, kiedy wyrośnięty sprawny inaczej podchodzi do mnie i pokazuje mi z dumą swój rower. - Nazywam się Didier, prawda, że mam piękny rower? Śmieje się i nawija bardzo szybko, połykając słowa i ślinę. Nie rozumiem, co on bełkocze, i mam gdzieś jego bicykl. Nalega: - Zobacz, jaki mam rower, zobacz! No dobra, oglądam rower Didiera, a on cały czas go poleruje. Nie mam wyboru, bo mnie nie puści. W tym momencie pojawia się ojciec Thomas. Kieruje się w moją stronę, a ja umykam przed jego spojrzeniem i spieprzam do stojącego niedaleko motocykla. Idzie za mną. Czuję się zażenowany. Uważam, że dziwnie wygląda w swojej białej sukni. Ten mały człowieczek zdecydowanie mnie onieśmiela. Pod gęstymi brwiami widać dobre, łagodne oczy. Odpalam motor jednym kopnięciem. Podchodzi do mnie i zaczyna rozprawiać o motocyklach. Jestem zdumiony. Moi koledzy z Arki uprzedzali mnie: „To supermózg, mistrz filozofii i teologii, jeden z najinteligentniejszych ludzi na naszej planecie". Nie ma co, supergość. A teraz supermózg interesuje się moim stalowym rumakiem. Mówię sobie: „Zaraz cię dostanę". - Ojcze, czy chce się ojciec przejechać na motocyklu? - Bardzo chętnie. Bardzo to lubię. Cholera, wpadłem. Myślałem, że będzie próbował się wywinąć. Teraz nie mogę się wycofać. Siada za mną, wołam do niego: - Proszę się trzymać! Ruszamy pełnym gazem. Myślę sobie: „Przycisnąłeś mnie, więc mi za to zapłacisz! Oto siedzę na motocyklu z mnichem w białym habicie - oby kumple mnie nie zobaczyli! Ostatnio mam dziwaczne znajomości: ksiądz, niepełnosprawni. Ale póki co, księżulku, popamiętasz naszą przejażdżkę!". Walimy do Compiegne, nie bacząc na ograniczenia prędkości. Funduję mu rodeo, które opracowałem, by gubić gliniarzy i podrywać lolitki: zjazdy po schodach, slalom po chodnikach, jednokierunkowe ulice na tylnym biegu, czerwone światła, lotna po zewnętrznym bulwarze... Idealna trasa, by moje dziewczyny poczuły dreszczyk. Czuję, jak księżulo mnie się trzyma. Nic nie mówi. Musowo: siny i umiera ze strachu. Wracamy do Trosly przez las. Pokazuje mi domek koło kaplicy. Zatrzymuję się. Zsiada. Pytam z ironią: - Podobała się przejażdżka? Mokre oczy, pogodne oblicze. Odpowiada zupełnie pewnym głosem: - Było bardzo przyjemnie! Zatkało mnie! Rozmyślam nad tym, co mogłoby mu zaimponować, kiedy bierze mnie za rękę, przytrzymuje w swojej, całkiem pomarszczonej, i z wielką łagodnością proponuje: - Nie chciałbyś wybaczenia Jezusa? Gapię się na niego, gapię z ogromnym znakiem zapytania w oczach: - Wybaczenia...? Co to za historie? Puszcza moją rękę, cofa się o krok, zastanawia się przez chwHę i wypowiada magiczne zdanie: - Może ci to dobrze zrobić... Jestem tylko nieszczęśliwym chuliganem, byłbym chyba głupi, gdybym nie korzystał z czegoś, co mi może dobrze zrobić. Jestem gotów jeść z każdego pieca. Znowu bierze moją rękę. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie jestem chrześcijaninem. Wysuwam rękę z jego dłoni: - Proszę przestać. Nie należę do waszej paczki. Jestem nikim! Nawet nie jestem ochrzczony... Patrzy na mnie ze zdziwieniem. Kładzie mi lewą rękę na sercu: - Jezus zna twoje serce. Przemów do niego łagodnie, od serca. On ciebie zna i kocha. Nie trzeba skończyć uniwerku, żeby to skapować. Ksiądz zamyka oczy. Naśladuję go. Nudzę się w ciemności, więc otwieram oczy, patrzę na niego. Jego usta szepczą niesłyszalne słowa. Jest piękny. Po raz pierwszy uważam, że mężczyzna jest piękny. A przecież ojciec Thomas nie jest ani Delonem, ani Red-fordem, ani Schwarzeneggerem. Mówię sobie: „Hej, Tim, chyba zmieniasz orientację". Otwiera oczy pełne światła i szepcze: - Czuję, że masz się dobrze. To prawda, nie czuję się najgorzej. Nawet jestem dziwnie spokojny. a Gdy mam odjeżdżać, bierze mnie pod rękę i mówi: 5 - Przyjeżdżaj, kiedy zechcesz. Klucz chowam tutaj. Uważaj na siebie! ? Zmykam nieco poruszony tym spotkaniem i mod- | litwą. ?§ Jestem umówiony siedemdziesiąt pięć kilometrów stąd | ze swoją bandą. Małe tournee po balach, żeby poprawić pracę -g nóg. Na Ziemi jest sobota wieczorem. Jeszcze nie jestem ?% chrześcijaninem, a już stałem się hipokrytą... Szukam ali-_?. bi, żeby wyjaśnić dwie i pół godziny spóźnienia. Przecież Jij nie przyznam się moim tatuowanym, że byłem na mszy, że obwoziłem księdza na motorze i że obdarzył mnie wyba-168 czeniem Jezusa! ? Nie muszę kłamać, koledzy o nic nie pytają. Podczas popijawy w mojej zamglonej głowie świta o czwartej nad ranem pewna myśl. Gdyby tak złożyć wizytę ojcu Thomasowi? Proponował mi przecież, bym przyjeżdżał, kiedy zechcę? No to jazda! Zobaczymy, czy rzeczywiście mówi od serca, czy to lanie wody. W ten sposób zawsze testuję moich przyszłych przyjaciół, by ich przesortować i nie wiązać się z fałszywymi. Zostawiam moich kumpli. Kierunek Trosly. Pełny gaz nocą. Wioska śpi. Znajduję klucz we wskazanym miejscu, ale drzwi i tak są otwarte. Wchodzę na palcach. Księżulek śpi spokojnie, taki ufny. Zbliżam się do jego łóżka. Budzi się bez strachu. Spuszcza nogi na ziemię, uśmiecha się. Raźny i żwawy, spoziera dociekliwie. O pół do piątej nad ranem słyszę pytanie: - Chcesz jeszcze wybaczenia Jezusa? Myślałem, że doprowadzę go do ostateczności, a on przyjmuje mnie tak jak ojciec syna. Ten ksiądz naprawdę mnie usadził. Elektrowstrząs przebaczenia Thomas Philippe, mój mały księżulek... Ochota, by go zobaczyć, nachodzi mnie zupełnie jak ochota na sikanie. Przychodzi ot tak, rano, i pędzę do Trosly. Za każdym razem ojciec Thomas obdarza mnie wybaczeniem Jezusa. Otrzymuję w ten sposób zupełnie za darmo wspaniały dotyk miłości, choć nie bardzo wiem, co przeżywam. To tak, jakbym pił aperitif. Odbudowuje mnie w niewidoczny sposób. Lubię patrzeć, jak ojciec się modli z zamkniętymi oczami. Nazywam go ojcem, gdyż nim jest. Z kolegi stał się przyjacielem; tego przyjaciela wybrałem na ojca. Miałem ojca przemocy, a Bóg ofiarował mi ojca miłosierdzia, który całkowicie otacza mnie opieką. Zupełnie mi burzy obraz ojca. Już mogę sobie wyobrażać Boga Ojca i nie mieć ochoty .2 z nim się boksować. Mówię sobie: Jeżeli Bóg jest nieskoń- n czony, musi być jeszcze lepszy od ojca Thomasa... Czy to _§ możliwe? To byłoby niesamowite!". Te spotkania wstrząsają moim sercem. Powoli czuję, ? jak topnieje we mnie nienawiść do ojca, który mnie począł. Chciałbym zachować płomień zemsty, zatrzymać go. % Pozwolił mi żyć, stać twardo na nogach, uderzać mocniej. j= Zależy mi na nim. A jednak czuję, że mimo woli gaśnie we ? mnie. Co się dzieje? Nie zostałem przyjęty do mojej rodziny, zostałem gwał- 170 townie odrzucony. Moje pragnienie zemsty jest tak silne, że chcę zabić ojca. Ojciec Thomas leczy te rany, otwierając swoje ramiona: wpuszcza mi w serce kropla po kropli miłość, która zaczyna mnie zmieniać. Przy każdym spotkaniu - wybaczenie Jezusa. Chwile pokoju. Nie mówię nic księdzu, nic Jezusowi. Zamykam moją wielką gębę. Ojciec Thomas w milczeniu modli się przy mnie, z ręką na moim ramieniu. Zawsze wcześniej otwieram oczy, żeby zobaczyć, jak się modli. Jest taki piękny, taki prawdziwy, rozświetlony od środka. Zamieniam się w nienasyconego konsumenta miłosierdzia. Chorego na bulimię wybaczenia. Domek ojca Thomasa zamienia się w stację benzynową miłości. Przyjeżdżam jak najczęściej napełnić bak. Właśnie dokonuję wymiany oleju i smarowania serca, kiedy ktoś stuka do okna. Ojciec otwiera i mówi: - Proszę minutkę poczekać! „Minutki" ojca Thomasa są bardzo elastyczne, bliżej im do półgodziny niż do sześćdziesięciu sekund. Przed jego drzwiami zawsze stoi kolejka. Ludzie przychodzą z daleka prosić go o radę, współczucie i pociechę. Jego goście bardzo różnią się wyglądem, doświadczeniem życiowym, środowiskiem społecznym i kulturą. .5 Nagle coś we mnie zaskakuje. Czuję elektryczny wstrząs * w mojej duszy wielkiego grzesznika, kiedy widzę, jak ten jg człowiek rozdziela między wszystkich minuty- harmonie. Daje swoje życie, wszystkie małe minutki swojego życia, M gdy pozostaje do całkowitej dyspozycji tych, którzy pukają do jego drzwi, nawet o czwartej nad ranem. Jest otwarty % na wszystkich przez cały czas. Pozwala się zżerać wszyst- j= kim, skromny, dyskretny i pełen światła, jak hostia. ? Ten święty nagle wybebeszył moje młode, szpanerskie flaki. Jak Boży Konduktor, który pomaga wejść do Króle- 171 stwa, nie żądając ani biletu, ani świadectwa chrztu. Przyjął mnie surowego, nieobrobionego. Nie oceniał po gębie, po skórzanej, czarnej kurtce i wysmarowanych dżinsach, po długim końskim ogonie urągającym przyzwoitym etykietkom społecznym. Pozwolił mi podróżować pierwszą klasą TGV na spotkanie z Bogiem Ojcem, Bogiem żywym, Bogiem pełnym miłości. Wzbudza we mnie głód poznania Go i postawienia sobie pytań o sens życia. Patrzy na moją niewiedzę z szacunkiem. Odpowiada na pytania z niekończącą się cierpliwością i nigdy nie ocenia. Czasem atakuję go, zasypuję uwagami, biję się z myślami i nie chcę dać się tak łatwo przekonać: -Jeżeli twój Bóg jest miłością, ojcze, to dlaczego cierpi porzucone dziecko, dlaczego cierpi kobieta, widząc, jak jej syn umiera? Czasami odpowiada słowami, a czasem milczeniem. Często gdy milczy, patrzy na krucyfiks. Pewnego dnia mówi mi: -Jezus nie odpowiedział na wszystkie pytania. Ani apostołowie, ani ciągnące za nim dumy nie były w stanie wszystkiego usłyszeć. Musimy pogodzić się z tym, że nie ma odpowiedzi na wszystkie nasze pytania. Ale to wcale nie przeszka-?| dza słuchać wszystkich pytań zadawanych przez ludzi... S Im częściej dostaję przebaczenie Jezusa, tym bardziej, Ja głęboko w środku czuję się przyparty do muru: muszę zmienić mój sposób życia. Nie można odbudować życia m na „wartościach", które do tej pory pozwalały mi przeżyć: O* S na zemście, podejrzliwości, przemocy... To dla mnie nie-? znana droga. Tutaj dochodzi do prawdziwej walki. Tu się j= ta walka zaczyna. 53 Ojciec Thomas stopniowo koi moje wewnętrzne roz- terki. Przebaczenie zabliźnia rany porzucenia. To prawdzi- 172 wy misjonarz żywego Boga, apostoł ognia. Istota nadzwy- czajna. Ranili mnie chrześcijanie i księża. Zaczynam ich kochać poprzez niego. Widuję się z nim pięć minut. Każdego dnia, przez cały rok. Mam ochotę się zmienić, kiedy z nim jestem. Czuję, jakie ogromne zadanie piętrzy się przede mną. Ale nie tracę nadziei. Umacnia mnie, upewnia samą swoją obecnością. Czasem pragnienie nawrócenia pada w gruzy. Wywala mi bezpiecznik. On nigdy nie traci głowy. Przyjmuje mnie bezwarunkowo. Musi być na obraz Boga, który nieustannie schodzi coraz niżej, by facet, który upada, wpadł Mu prosto w ręce. Dobroć ojca Thomasa wyprzedza moją nędzę. To zawsze on proponuje mi wybaczenie. Jestem zbyt biedny, by o nie prosić. Dostaję od niego trzy skarby: bezwarunkowe przyjęcie, wybaczenie i nadzieję. Przychodzę z nicości, a w sercu mam tylko noc. Mały ksiądz, na pozór kruchy, lecz zawęźlony jak korzeń winorośli, w duszy solidny jak skała, w tej melasie zasiał gwiazdy. Później pomógł zaświtać jutrzence nadziei. Zrodził we mnie poczucie, że zostałem stworzony dla szczęścia miłości, dla wiecznej miłości i że nawet chuligan może to dostać. Bierze mnie takiego, jaki jestem. Nie próbuje mnie zmienić. Ten ksiądz jest kanałem miłości. Nadziei nie otrzymuje się za pomocą dotknięcia czarodziejską różdżką. Ludzie dobrej woli, kobiety, dzieci, osoby starsze biją się z rozpaczą otaczającą świat i pomagają nadziei wzrastać. Nie możesz przejść obok i ich nie dostrzec. Promieniują. To tak jest, że pytania stawiają ludzie i ich sposób na życie. A nie idee. Jedynie czyny mogą odwrócić zębate koło przemocy. Akty pokoju, prawdziwe akty miłości. Hojność, która ni- czego w zamian nie oczekuje, rozłącza złość i rozbraja bombę zemsty. Kiedyś przypomnisz sobie ten bezinteresowny gest, który dla ciebie wykonano. Przestaniesz żyć w rozpaczy. Bóg dał mi wspaniały prezent, gdy ofiarował mi ojca Thomasa. ? e N U O -O ? e CL N O ?? 174 W dniu, w którym stał się moim ojcem, postanowiłem wejść do jego rodziny. Postanawiam zostać chrześcijaninem. Kiedy mu o tym mówię, czerwieni się ze szczęścia. Oczy błyszczą mu z radości. Zależy mi jednak na wypowiedzeniu ostatniego zastrzeżenia, pytania, które - jeśli wolno tak powiedzieć - dręczy moje ciało: - Co robisz ojcze ze swoim życiem seksualnym? Bo mnie, jak sobie nie pociupciam, bolą jaja... A ciebie? Zagryza wargi, przez chwilę szuka słów, po czym odpowiada bardzo zwyczajnie: - Twoja seksualność jest jak motocykl. Żeby móc zjeżdżać po schodach, trenowałeś, upadałeś, podnosiłeś się z powrotem, nie spieszyłeś się i w końcu opanowałeś pojazd. Tego dnia byłeś szczęśliwy... Opanowanie sfery seksualnej nie przychodzi ani w jeden dzień, ani w dwa tygodnie. To długi ciąg małych aktów opanowania. Ale jakie szczęście, kiedy człowiek nauczy się zjeżdżać po schodach! Najwyraźniej nie zapomniał naszej eskapady. Ciągnę dalej: - Nabrałem złych przyzwyczajeń! Latam za babami... - Przyzwyczaiłeś się startować na tylnym kole na światłach? Żeby się zmienić, musisz sobie na początek uświadomić swoje przyzwyczajenia. Potem spróbujesz wystartować, pierwszy raz nie odrywając przedniego koła. Przyzwy- czajenie przychodzi za pierwszym razem. Potem to już niemal wygrana... Spróbujesz, zobaczysz. Nigdy o tym nie myślałem. Aż mnie przytkało. Jestem pełen nadziei. Ale nie odpowiedział mi na całe pytanie: - Ale jak ty, ojcze, dajesz sobie radę z seksem, skoro nie masz do niego prawa? Zerka na mnie przyjaźnie, wstaje i idzie po książkę do swojej biblioteki. - Przeczytaj, to zrozumiesz. Pożyczam ci. Wychodzę z tomiskiem pod pachą. Nie jestem wcale pewien, czy znajdę odpowiedź na moje pytania w książce zatytułowanej Mistyczna miłość świętego Jana od Krzyża i s'mę-tej Teresy z Avili. Jednak tego samego wieczoru próbuję się w niej pogrążyć. Mam wrażenie, że to łacina. Absolutnie nic nie kapuję. Tydzień później odnoszę mu tę książkę. Absolutnie zdruzgotany, bo nie znalazłem rozwiązania męczącego mnie problemu. - Twoje arcydzieło, ojcze, to lanie wody. Po pierwsze, to zupełnie jak łacina, a po drugie, ze mną jest inaczej! Ojcze, kocham kobiety, naprawdę kocham kobiety! Uśmiecha się, namyśla krótką chwilę, spogląda na mnie, zastanawia się nad tym, że się różnię od niego, i daje wybaczenie. Kiedy mam sobie pójść, mówi, że mnie kocha; i dodaje, tak jakby powierzał mi jakiś sekret: - Zawsze trzeba dążyć do tego, co piękniejsze. Zupełnie mną wstrząsa takie wyznanie czystego, bezinteresownego uczucia. Tak mało jest ludzi, którzy mają odwagę dać ten wielki prezent szczęścia. Wiedzieć, że się jest kochanym, i słyszeć, jak ktoś to mówi. To magiczny eliksir przeciw przemocy, buntom i złości. Jego homeopatyczna kuracja zmienia mnie z dnia na dzień. Staję się „nawróconym". Bożym szaleńcem, w każdym tego słowa znaczeniu. Dla innych jest to trudne do wytrzymania. Zapalam się, Ewangelię chcę traktować dosłownie i odbudowywać Kościół, jak święty Franciszek z Asyżu. Uważam, że katolicy nie są dość aktywni. Janinę, bliska współpracowniczka ojca Thomasa, umie pohamować moje mistyczne zapędy, To kobieta o żywym umyśle, sercu artystki, która umie słuchać najprzeróżniejszych ludzi i z każdego wyciągać to, co najlepsze. W przeciwieństwie do innych z Arki, którzy obchodzą mnie z daleka, ona ma do mnie zaufanie. To cenny prezent. Na mojej liście przebojów Janinę zajmuje miejsce zaraz za ojcem Thomasem, który otrzymuje Wielkie Złote Serce. Kieruje la Fermę, wspólnotą, domem modlitwy i przyjęć Arki w Trosly-Breuil, gdzie mieszka ojciec. Oddała mi do dyspozycji małą przyczepę campingową, która staje się moim pałacem. Mam dla siebie pokój, dla siebie! Czuję się jak książę, na własnych śmieciach, to pomaga mi w łagodnym powrocie do społeczeństwa. Kierujący Arką wiedzą o moich manualnych zdolno-.2 ściach i znajdują mi małe robótki. Dzielę więc życie po-S między salę bokserską - jestem teraz zawodowcem - a Tro-J5 sly, gdzie w różnych domach wykonuję drobne naprawy. ? Próbuję odłączyć się od bandy i niektórych ciemnych spra-? wek. Chcę zmienić swoje życie. W Arce znajduję pożywienie dla serca, odbudowuję się; na sali bokserskiej topię pożar pożądania. Uprawiam sport J: i robię to w sposób coraz bardziej obojętny. Jedyny powód, — dla którego boksuję - zemścić się na ojcu - powoli znika. Uświadamiam sobie, że im bardziej walczę ze swoją bru- 176 talną przeszłością, tym bardziej sam staję się brutalny. Muszę się nauczyć kochać tę przeszłość. To będzie moja największa walka. Szokuję sporo ludzi w Arce. Ale ojciec Thomas chroni mnie. To prawda, jestem nieprzewidywalny. Dojrzewanie bez wewnętrznej struktury znacznie zwiększyło moją im-pulsywność. Mam walczyć za granicą, wykorzystuję to i nagle wyruszam w podróż. Odnajdują mnie po kilku dniach, kiedy strzelam z pistoletu do gołębi, które zagnieździły się pod dachem kaplicy Arki, i wprowadzam nowych w arkana polowania. Ale wcale to mi nie przeszkadza, żeby brać do domu ranne i chore zwierzęta i zajmować się nimi. Żywię do nich sympatię. Czasami przeszłość dogania mnie wtedy, gdy teraźniejszość rani. Wtedy niebieskie niebo pokrywa się w jednej chwili warstwą chmur. Pewnego popołudnia brutalnie dopada mnie chandra. Moja przyjaciółka Martine zrobiła mnie w konia. Ta wesoła i urocza paryżanka przyjeżdża trzy razy w tygodniu pomagać w recepcji. Obiecała mi lekcję francuskiego o piętnastej, a ja czekam na nią od pół godziny. O piętnastej trzydzieści wściekły wsiadam na motocykl. Wracam do moich kumpli. Powroty są gorące, a nawet wzruszające, tak jak spotkanie .5 dawnych towarzyszy broni, którzy wspominają swoje czyny. ? Nie chcemy się rozstać. Kradniemy kury, kaczki i króliki i na wsi organizujemy grilla. Zabawa ciągnie się przez całą noc. O piątej nad ranem zbieram pozostałości ptactwa, które- OT mu udało się uniknąć orgii. Chcę je zawieźć ojcu Thomasowi. Wstaje dzień. Nagle przed jego drzwiami, trzymając w rękach gdaczącą zdobycz, zdaję sobie sprawę z własnej głupoty. Budzę ojca. Przyjmuje mnie, a widząc zwierzęta, pyta: - Chcesz, bym je pobłogosławił, jak święty Franciszek z Asyżu? 177 o © - Nie, ojcze, proszę się nie śmiać, to poważna sprawa! - Co jest takie poważne? Każe mi usiąść, wysłuchuje i dobrotliwie chichocze, poklepując mnie po ręce. - Wcale nie taka poważna, to nie renault 4L! - Ale co ma renówka wspólnego z moimi kurami i nocnym bluesem? - Wybacz, wytłumaczę ci. Pewna osoba przebywająca w domu Arki właśnie ukradła renówkę. Chcę ci tylko powiedzieć, że należy relatywizować i nie osądzać się samemu bardziej surowo, niżby uczynił to Nasz Pan. Kochanie samego siebie jest rzeczą najtrudniejszą. Odpuszcza mi w imieniu Jezusa, kiedy spodziewałem się być osądzony i porzucony. Tego ranka dobroć i cierpliwość mojego ojca sprawiły, że coś zrozumiałem. Jezus mnie nie opuści i wybaczy mi głupoty mojej nieokrzesanej przeszłości. Jeżeli ojciec Thomas mi wybaczył, Bóg także wszystko mi wybaczył. Tym samym chcę należeć do Kościoła, do wielkiej rodziny. Godzę się na wszystko, nawet na posłuszeństwo, biorę wszystko, wszystkiego jestem spragniony. Chcę należeć do bandy chrześcijan. .5 "E S Przedstawiam dyrektorce Arki moją kandydaturę do _§ pracy w Arce w charakterze asystenta. Rzeźbię w kamieniu, jestem Towarzyszem Obowiązku, chcę teraz zostać chrześ- u, cijańskim uczniem. Z miłym uśmiechem odpowiada mi: ? - Zobaczymy za rok. | Rozczarowanie potworne. Próbuję właśnie sklecić moje *= życie, a tu rusztowanie rozwala się z hukiem. Ja postano- j§ wiłem się zmienić, nawrócić, a tu wyniośle mi mówią: „Nie tak od razu!". Za rok mogę już nie żyć, moja damulko! 178 Wiesz, ?? można przez rok popełnić głupstw? Tego dnia ubliżam Bogu i jego bandzie. Kobiecina dostaje za swoje. Chcesz się z tego wydostać, ale starzy chrześcijanie, ci, którzy znają tajemnicę, skarb, Słowo Boże, fundują ci zimny prysznic, zamiast wyciągnąć do ciebie rękę! Wyrzucam z siebie, rycząc: - To wszystko na wiatr, puste słowa! Opuszczam Arkę wściekły i zbuntowany. Moja noga więcej tam nie postanie, przysięgam! Nie będą ze mnie robić wała. Półtora roku później zrozumiem, że dyrektorka Arki oddała mi w ten sposób kolosalną przysługę. dwadzieścia {eden lał Mój pierwszy prezent urodzinowy Zostawiłem bandę kumpli-galerników, a banda chrześcijańskich kumpli właśnie mnie odstawiła. W obydwóch światach znalazłem się na marginesie. Po raz kolejny jestem >. sam. Wałęsam się po stolicy, przeżuwając bunt i gorycz. g Ośmiornica przeszłości wślizguje się we mnie i wpy- -g cha macki rozpaczy. Zakręcają, zaciskają się na mnie, za-? czynają dusić. „Nie, nigdy nie potrafisz się zmienić..." ? W trzecim dniu błądzenia trafiam przypadkiem na S Porte d'Orleans. Widzę autostopowicza, worek na ziemi, podniesiona ręka. Mówię sobie: „Czemu nie? Spróbuję", ? Podnoszę rękę. Jakiś autostopowicz krzyczy na mnie: ? - Pojawiłeś się ostatni, więc idź na koniec, tam. To nie '5. .... __ twoje miejsce! 5 Co on się wpieprza, bydlak jeden! Zawraca mi głowę! Jj Podchodzę, żeby na niego podnieść coś więcej niż kciuk, ? ale sobie przypominam, że dałem słowo Bogu. Pomstując, 1[ ustawiam się w ogonku. .5 - Możesz podziękować Bogu, bydlaku... .2 ?g Jeszcze nie podniosłem kciuka, kiedy zatrzymuje się J citroen 2cv. Kierowca, facet w rodzaju viking-baba-cool- -peace and love, pyta: 180 - Dokąd jedziesz? Trzymam w górze kciuk, bo chciałem spróbować autostopu, ale nie myślałem jeszcze o dalszej części programu. Więc go pytam: - A ty gdzie jedziesz? - Doteze. Każę mu powtórzyć. Doteze? Kierunek nieznany. Albo czegoś nie rozumiem. Mówię sobie: „Gość musi być ze wsi. Wiocha, gada, jak ja". Więc ciągnę: - A co będziesz robił w Doteze? - Jadę na camping. - No dobra, to wsiadam. - Nie masz plecaka? - Nie, nic. Nic nie mam. Nic, tylko ręce w dziurawych kieszeniach. Mój szofer jest czystym produktem 1968 roku, z lekką skłonnością do trawki. Jest miły i pokojowo nastawiony. Po pięciu godzinach kręcenia się po małych dróżkach dojeżdżamy, popyrkując, do wioski w Burgundii o nazwie Taize. Mówi: -Jesteśmy! Pojmuję, że Doteze to do Taize, a nie jakaś gwara. Dinozaur zrozumiałby szybciej... W wiosce leżącej nieopodal Cluny w Burgundii osiadła religijna wspólnota ekumeniczna, która głosi pokój, pojednanie i braterskie spotkanie. Zbierają się tutaj w atmosferze bardzo ???? młodzi z całego świata. Arka przygotowała mnie na tego rodzaju klimaty. Sympatyzuję ze wszystkimi. Integruję się z grupą fantastycznych Belgów i Włochów. Jest między nimi głęboko upośledzony chłopiec w wieku szesnastu lat imieniem Fredo. Bardzo, ale to bardzo go polubiłem. Ponieważ nie chodzi, noszę go na rękach. Do tego fotel na kółkach, gdyż w wiosce pełnej namiotów ciągle zapada się w błoto. Jest to również sposób, by się czymś zająć podczas modlitw, które dla kogoś ? *N ?? ? ? ? (1, >: ? ? 2 "? „ ,: ? ? u ?? ?) ?? ?5 ? ? ? 182 tak narwanego jak ja zdają się nie mieć końca. Przynajmniej mam jakąś rolę i wiem, czego się trzymać. W przeddzień odjazdu, na początku września Fredo pyta mnie: - Nie przyjechałbyś do mnie do Belgii na Boże Narodzenie? Udaję, że się namyślam, i odpowiadam: - W Boże Narodzenie jestem zajęty, ale mógłbym przyjechać 27 grudnia. Boże Narodzenie jest moim wrogiem. Kiedy nie masz rodziny, rodzinne święto to witaj trwogo. Widzisz prezenty pod choinką, a gospodarz chce być dla ciebie miły i mówi: „Chodź zobaczyć piękną choinkę, popatrz, jakie piękne łańcuchy. Popatrz, ten prezent dostałem od ojca, ten od matki. Zobacz, co mi przynieśli dziadkowie! A ojciec chrzestny...". Ty nic nie mówisz. Nie dość, że nie dostałeś prezentów, to nie masz ani ojca, ani matki, ani dziadków... Pojawia się bunt, że nie jesteś taki jak inni, pojawia się chęć niszczenia. Łańcuchy mam głęboko gdzieś! Zegnam się więc z Fredo, obiecując mu: - Niech będzie 27 grudnia. Ciao! Cztery miesiące później, w przewidzianym terminie, ląduję w Brukseli. Spotykam się z moim niepełnosprawnym przyjacielem. Spędzam z nim trzy wspaniałe dni. On także mieszka w domu Arki, założonym przez księdza w belgijskiej stolicy. Cały czas spędzam z przyjacielem, a kiedy szykuję się do odjazdu, ksiądz, ojciec Roberty, pyta mnie: - Nie chciałbyś tutaj trochę zostać i mi pomóc? Potrzebuję ludzi. Ponieważ myślę nad tym tak szybko, jak to tylko możliwe, dodaje: - Zdaje się, że jesteś wysłannikiem Matki Boskiej. Wybucham śmiechem i mówię: - Opowiem księdzu mój życiorys. Zobaczymy, czy nadal będę wysłannikiem Matki Boskiej! Streszczam moją wizytówkę... To prawda, nawróciłem się, ale wcale jeszcze nie zarzuciłem pokrętnych zachowań: - Dzisiaj jestem w formie, wyznaję Panu Bogu miłość, podejmuję dobre postanowienia, zapalam się... Ale na drugi dzień - zapominam o wszystkim i odpadam! Ojciec Roberty, przystojny mężczyzna okazałej postury, słucha mnie z uwagą. Jego oczy zachodzą mgłą, a ja wtedy przypominam sobie moją sędzinę. Myślę sobie: „Dziwne, ksiądz i sędzina zamieniają się w fontanny, gdy mnie słuchają!". Wzrusza mnie to, czuję do księdza sympatię: - Zgoda, jestem do dyspozycji. Jeżeli mogę w czymś pomóc... Spędzę półtora roku, pomagając niepełnosprawnym ze wspólnoty La Branche (Gałąź), robiąc czasem zastępstwa w La Ruche (Ul), innej wspólnocie. Noszę, ubieram, myję, karmię, noszę do toalety i wychodzę na spacer z nowymi braćmi i siostrami z wyboru. Modlę się również z nimi podczas tych spontanicznych liturgii, które sobie upodobali. Zastępuję im ręce i nogi; oni to zaczyn mojej odbudowy. Przeprowadzam w głowie luksusową przeprowadzkę. Nieprzeciętny prezent. Rano, przy wstawaniu, w sercu każdego rozbrzmiewa muzyka. U wszystkich poza Jean-Paulem. Ten alpinista, zdobywca Himalajów, jest sparaliżowany z powodu idiotycznego upadku w grocie, niedaleko miejsca zamieszkania. Jego żona zginęła niedługo potem w wypadku samochodowym. Stracił wszystko, nawet możliwość poruszania się. Jest całkowicie zależny od fotela na kółkach. Kiedy rano przychodzę go umyć, zrzędzi. Przeżuwa swoje cierpienie. Czasami przybity, zniechęcony, zaniedbuje się. Któregoś dnia opieprzam go: -Jean-Paul, dość tego cyrku! Skarżysz się, że sam nie potrafisz nic zrobić, nawet pójść do kibla. A wystarczyłoby, żebyś choć trochę popracował nad muskularni. Mógłbyś się sam poruszać na fotelu i miałbyś choć trochę intymności. To nim wstrząsa. Odpowiada: „banco". Zaczyna codzienną gimnastykę ramion i barków. Żeby pomóc mu trenować, zapinam się jak on na fotelu i podnoszę te same ciężary. Po trzech miesiącach myje się, tańczy rocka na dwóch kółkach fotela, prowadzi samochód i sam składa fotel. Sześć miesięcy później ma mięśnie jak drwal i wraca ? na studia. Dzisiaj Jean-Paul jest tłumaczem i mistrzem ? w podnoszeniu ciężarów. -o Prowadzi wieczorki taneczne w naszej wspólnocie, ba- a wimy się jak wariaci. Jestem pewien, że dobry Bóg połączył ? nas, byśmy się wspierali. Trochę mu pomogłem, ale wysił-? ki i marzenia Jean- Paula są dla mnie ukrytym motorem. ^ Kiedy chcę wszystko rzucić, mówi ze śmiechem: § - Tim, zachęcasz nas do walki, a sam chcesz stąd spie- .1 przać dlatego, że jakaś wychowawczyni cię denerwuje? Je-?? żeli wyjedziesz, będziesz bydlakiem. Musisz to wziąć na -2 siebie. A w dodatku lubię cię. I co, masz to gdzieś? ? No jasne, za pomocą takich argumentów... Jean-Paul, ? dziękuję ci za twój opieprz. Idąc za jego radą, zwracam się SL do wychowawczyni, która mnie denerwuje, wszystko sobie wyjaśniamy, a na koniec wrzucam ją w ubraniu do wanny. Konflikt kończy się ogólną zabawą. Chrztem na nowej -o "g drodze. q Pozostanę w tej wspólnocie Arki przez półtora roku. To wyjątkowy czas odbudowy. Ja, wiecznie dumny buntow- 184 ???, champion, macho, pępek świata uczę się być w służbie najsłabszych. To odświeżające! Niepełnosprawni są moimi panami. Słucham ich. Bez przesady, mój temperament z trudem słucha. Muszę sam ze sobą walczyć, by przystać na taką dyscyplinę. Na pokorę. Pewnej nocy wielokrotnie budzą mnie, bym zniósł kilka osób do ubikacji. Pod koniec jestem wyczerpany i nerwy mnie ponoszą: - Jeżeli ktoś po mnie zadzwoni, zrzucę go ze schodów. Oczywiście, ktoś mnie woła. Wstaję. Idę do pokoju tej, co dzwoniła, biorę ją na ręce; pewnie się zastanawia, dlaczego tak długo ją sobie układam. Zbliżam się do balustrady i w chwili, w której mam ją zrzucić ze schodów, czuję, jak ręką obejmuje mnie za szyję. Nagle zdaję sobie sprawę, że niepełnosprawni wykonują pod moim adresem gesty, na które nie zdobyli się nigdy moi rodzice. Zabieram ją więc do ubikacji. Kładę się z potwornym -o bólem głowy. Kiedy dusi się w sobie złość, musi ona znaleźć jakieś fizyczne ujście: mnie paruje przez czachę. p N <0 Następnego dnia rano, w domu, podczas normalnych x zajęć słyszę dziwny dźwięk za drzwiami. Dobiega regular- ? ne stukanie. Tyk... tyk... tyk. Wchodzę do pokoju i widzę, .« jak młody chłopak, ciężko sparaliżowany, próbuje pisać na ;g- maszynie. Ma zdeformowaną twarz, usta wykrzywione na ^E lewo, oczy błądzą na wszystkie strony. Lubię Frederica. jo Rano delikatnie przesuwa mi ręką po włosach, by powie- % dzieć mi dzień dobry. Czasami mięśnie puszczają, ciągnie .«?. mnie za włosy lub niechcący uderza głową. Pomimo kalec- M twa, które nie pozwala mu w żaden sposób porozumiewać .® się za pomocą słów, Frederic znalazł sposób, by nawiązy- "g wać kontakt z innymi: maszynę do pisania. q Nigdy nie widziałem, jak pisze. Spektakl jest zupełnie nierealny. Skurczone ciało na wózku inwalidzkim rzuca 185 się niemal wściekle w kierunku maszyny. To skok skalkulowany, całkowicie obliczony na dotknięcie jednego klawisza, Frederic bowiem może uderzyć tylko w jeden klawisz za każdym razem. Jednym palcem prawej, wykrzywionej ręki wciska wybrany klawisz. Potem całe jego ciało odskakuje do tyłu, jakby się kurczyło. Po każdym uderzeniu, po każdej literce, fotel cofa się o metr i przygotowuje do nowego ataku. To wspaniała i zarazem patetyczna walka. W pierwszej chwili myślę: „Zwariował, czy on nie może zostawić w spokoju tej biednej maszyny! Przecież się zamęczy... Cały ten niepotrzebny wysiłek na nic". Zbliżam się więc, by mu ją zabrać. Pomrukuje i pokazuje, żebym go zostawił samego. Patrzę mu przez ramię. Niespodzianka: ? tekst napisany jest bezbłędnie, z kropkami, przecinkami, wszystko jak trzeba. Zostawiam maszynę i pozwalam mu -o zająć się tajemniczym tekstem. ? Frederic wystukuje przez dwa dni. Za każdym razem, gdy przechodzę koło jego drzwi, stuki wywołują u mnie ? ból i odruch litości. Wyobrażam sobie taniec małego, po-x kurczonego ciałka w kierunku maszyny. Nieposkromioną i wolę wypowiedzenia się, która zmusza do szacunku i po-,t dziwu, nieskończoną cierpliwość. Przypominam sobie ze ?^ wstydem maszynę do pisania, którą rozwaliłem w przej-* ściowym schronisku dla nieletnich, ponieważ nie potrafi-j§ łem znaleźć trzeciej litery mojego nazwiska na klawiatu-| rze... ,SŁ To dziwne, cierpienie innych jest dla mnie rozdzierają- — ce, rozrywa mnie na sztuki, chociaż nigdy sam przed sobą .? się nie przyznałem, że ja także mogę cierpieć, "g Dziewiątego sierpnia wieczorem Frederic zbliża się do q mnie przed kolacją na fotelu na kółkach. W jego oczach dostrzegam radosne iskierki. Podjeżdża i wysuwa w moją 186 stronę, tak jak tylko potrafi, swoimi ściągniętymi, skrzy- żowanymi ramionami kartkę papieru. To list składający się z pięciu linijek. Oto, co tak gwałtownie wystukiwał. Pięć linijek męczącego wystukiwania, dwa dni jazdy tam i z powrotem na fotelu, dwa dni maksymalnego skupienia. Pięć linijek po to, by złożyć mi życzenia urodzinowe. Pięć linijek miłości. Pierwszy prezent urodzinowy, jaki dostałem w życiu. Łapię swój Ust miłosny i jak złodziej biegnę do pokoju. Wkładam bokserskie rękawice - wszystko, co zostało mi z przeszłości - i czytam jego poemat. Mówi mi w nim o rzeczach, których nikt do tej pory nie śmiał mi powiedzieć. Chowam się w sobie na widok tego podarunku. Frederic zaskoczył mnie. Jego gest ominął moją gardę. Zachowuję się jak rak, bronię się przed nieprzewidzianym wtargnięciem miłości. Jestem wściekły, bo coś dostałem, a sam nic nie dałem. Tego nie lubię. Zwykle to ja daję. Nawet obsypuję. Boksując, zarobiłem dużo pieniędzy i wyrzucam je na prezenty. To rozkosz widzieć, jak błyszczą oczy przyjaciół, kiedy wręczam im podarki. W pokoju wyrzucam z siebie złość, wyładowując się na kawałku drewna. Po wybuchu złości przychodzi wielka pustka. Siadam na krawędzi łóżka i wpatruję się w te pięć linijek. Nie jest to może francuski z Akademii, wielka literatura, ale samo serce. Jego głębia. Żadnego picu. Frederic na pewno nie trafiłby na pierwsze szpalty gazet i wielkich tygodników. Można zbzikować, patrząc na jego grymasy. Ale Frederic jest Apollinem serca. Ileż cierpliwej miłości wymagało napisanie takiego listu! Cierpi upokorzony, bo nie może mówić. Jedyne słowo, które udaje mu się od czasu do czasu wyartykułować, to „pa-ta-te". Te trzy sylaby wymagają kolosalnego wysiłku. „Pa-ta-te" wypowiedziane, kiedy patrzy ci w oczy, znaczy: „kocham cię". Wielu ludzi sądzi, że należałoby wyeliminować Frćde-riców. Dziękuję Bogu, że jemu udało się uniknąć ograniczającego prawa wymyślonego przez ludzi cieszących się dobrym zdrowiem. Jednak Frederic, chociaż ma tylko szesnaście lat i „spieprzone życie", jak uważają niektórzy, zrozumiał to, co najważniejsze: bezinteresowną miłość, wysiłek i hojność. Dla mnie jest to przykład życia. Ten podarunek rzuca mnie na kolana. Patrzę na ten list, na te pięć linijek miłości. Oczy zachodzą mgłą, drapie mnie w gardle, złość ustępuje miejsca łzom. Płaczę jak dziecko. Moje życie właśnie się zmieniło. Ojciec Thomas opieprzył mnie jeden jedyny raz: kiedy b odmówiłem przyjęcia prezentu, który mi ofiarował. Wziął ? moją rękę w swoją i powiedział: -d - Nigdy nie wolno odmawiać przyjęcia prezentu, gdyż ? możesz w ten sposób zablokować czyjąś hojność. To może stanąć na drodze jego rozwoju i go zniechęcić. Poprzez ? podarunek Bóg skłania nas do pokory otrzymywania, przyj-^ mowania i rozwijania u innych zdolności dawania. > Miłość jest jak bumerang: dostajesz znacznie więcej, .2 niż dajesz. Umiejętność przyjmowania jest równie ważna •jr jak dawania. 5 Nazywając siebie „babą", próbuję zamknąć kurek ze Jj łzami, a mimo to nie potrafię go zakręcić. Leję rzęsiście ? łzy. W końcu fontanna wysycha, oczy rozjaśniają się. Frede-.2. ric znalazł sposób, by stworzyć piękno swoim życiem. Upo-•2 śledzenie jego ciała nie jest wystarczającym wytłumaczeniem, żeby nie miał zostać budowniczym życia w miłości. Ja cierpię z powodu innego kalectwa. To moje dzieciństwo q jest poskręcane, a nie ciało. A kiedy chcę zapomnieć o burzliwej przeszłości, podziemna rzeka przemocy skacze mi do 188 gardła. Moja przyjaciółka adrenalina znowu chce krążyć N "O O w żyłach. Wściekłość zamienia moje oczy w małe szparki pełne złości. Zalewa mnie krew i uderzam. Chcę się zmienić, świadczyć gesty miłości, przenosić na innych spojrzenie miłości. Przemienić moje życie w istnienie miłości. Chcę z moim życiem połączyć dobro i piękno. Niepełnosprawni przyjaciele wskazują mi drogę. Małą drogę. Ich największym podarunkiem jest ich życie. Przyjmuję je w pokorze serca. Rozpoczynam od tej chwili walkę, której nigdy nie wygram. Moi przyjaciele ze świata cierpienia Pięć linijek miłości zmieniło moje życie. Nie byłem kochany? W takim razie będę kochał innych tak, jakbym chciał, żeby mnie kochano. Jeżeli będę czekać z dawaniem, aż otrzymam, mogę czekać aż do świętego nigdy. Moją przyszłą walką będzie walka o to, żeby przeżyć to, co mnie samemu uniemożliwiono. Będę patrzył na innych w taki sposób, jakbym chciał, żeby patrzono na mnie. Z miłością, cierpliwością, litością, a nie oczami wojownika, który chce przeżyć, a nie wzrokiem ostrym jak brzytwa. Nauczę się dawać z serca. To postanowione. Nagle pojawiają się na powierzchni mej pamięci, jak cuchnące bańki, nieznośne słowa, które zatruły całe moje dzieciństwo: „Bite dzieci będą biły swoje dzieci, to genetyczne", „Dzieci alkoholików będą piły, to genetyczne", „Porzucone dzieci będą porzucać", „Dzieci rozwiedzionych rodziców będą się rozwodzić, to genetyczne"... - Zresztą, moja droga, psy nie rodzą kotów! Biedne dzieci, 75-80% z nich będzie obciążone przywarami rodziców. Ale nic na to nie mogą poradzić, to genetyczne! Tego wieczoru, sam na sam w pokoju z Panem Bogiem, postanawiam zmusić genetykę do kłamstwa, schować mą przeszłość do szuflady i przetrzepać pamięć. Nie słuchać już kazań tych, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej, i durnych siewców rozpaczy. Zawsze można przekręcić licznik do zera, wystarczy tylko chcieć. Kochać oznacza nie tylko mówić drugiej osobie, że jest piękna, ale także, że może się z czegoś wydostać. Powiedzieć komuś połamanemu: Jesteś wspaniały". Powiedzieć mu również: „Nie obawiaj się siebie i swojej przeszłości, nie obawiaj się swoich rodziców. Jesteś wolny, możesz się zmienić, możesz odbudować swoje życie". Kochać to znaczy wierzyć, że każda osoba, która nosi ranę w pamięci, sercu czy na ciele, może tę ranę zmienić w źródło życia. Kochać to znaczy wierzyć w kogoś innego i zaszczepić mu wirus nadziei. Bite dziecko, człowiek porzucony, chory z powodu alkoholu, narkotyków czy innych draństw - co ci ludzie mają wspólnego z genetyką? Oni wszyscy mają prawo się zmienić. Należy zapamiętać przeszłość, ale nie po to, żeby w niej grzęznąć, ale po to, żeby zachować czujność: nie, nie poddam się syrenom fatalizmu. Skoro wszyscy jesteśmy tacy sami, korzystajmy z tego. Zwykły gest bezinteresownej miłości może wstrząsnąć beznadziejną genetyką, oszukać rzekomo zaprogramowane chromosomy. Podarunek Frederica jest dla mnie zastrzykiem nadziei. Dzięki niemu postanawiam tego dnia, że się kiedyś ożenię. I będę miał dzieci. Ożenię się na całe życie, a nie tak, jakbym wynajmował dom na czas określony, gdzie można otworzyć drzwi, zwinąć manatki i wyjść, gdy zarobi się pierwszego guza i przyjdzie pierwsze rozczarowanie. Zo- ?? «" ?? ? bowiązuję się do tego, że nie opuszczę swoich dzieci. Dam im to, czego sam nie otrzymałem. Wybrałem sobie gigantyczne marzenia. Jest ze mnie nielichy pozer, taki, co to wyżej sra, niż dupę ma. Lepiej celować wysoko, jak pochodzi się z samych nizin. Dziewiątego sierpnia wieczorem w moim małym pokoiku głowę i serce wypełnia radość, tak jakby Pan Bog zasiał tam wiosnę. Ale urodziny! Nazajutrz pławię się w szczęściu. Dałem sobie w żyłę miłością, jestem pijany życiem. Porusza mną chęć dokonania wszystkiego, i to dobrze. Człowiek nie zmienia się ot tak, tylko dlatego, ze nacisnął sobie w głowie jakiś przełącznik. Stare przyzwyczajenia pozostają wiernie na stanowiskach, niczym zbuntowani wartownicy, którzy nie pozwalają przeniknąć dobrym postanowieniom do twierdzy, pomimo rozkazu '^Wspólne życie wymaganieustannegosłuchaniakomu-nikatów o pogodzie pochodzących z serca drugiej osoby^ Często jestem głuchy i niezręczny. Ranie niechcący swoich bliźnich Jak tego uniknąć? Pewnego dnia montuję szafkę według instrukcji technicznych producenta. Patrzę na złożony mebel i nagle uświadamiam sobie: Jaki ja jestem głu-pii»Człowiekjestprzecieżjak mebel: ma swój sposób użycia różniący się w zależności od modelu. Zęby żyć z kimś w harmonii, trzeba mieć odwagę poprosić o jego sposób użycia i mieć odwagę dać mu swój własny". Bardzo zadowolony ze swojego odkrycia, poddaję je dwutygodniowej próbie. Spotykam się ze wszystkimi znajomymi i mówię im: Jeżeli nieumiejętnie cię kocham powiedz mi o tym, abym mógł to zmienić. A jeżeh kocham cię tak jak trzeba, też mi to powiedz, żebym mógł tak trzy- mać. Nie za sześć miesięcy, ale powiedz mi od razu, żebym nie tracił czasu!". Miłość jest jak katalog wysyłkowy. Trzeba próbować. Kochaj bliźniego swego tak, jakbyś chciał, by on kochał ciebie. Patrz na niego tak, jakbyś chciał, by on patrzył na ciebie. Dawaj to, co chciałbyś sam otrzymać. Spróbuj przez dwa tygodnie. Jeżeli nie będziesz zadowolony, odeślesz do nadawcy... Wypróbować miłość oznacza miłość zaadoptować. W ciągu kilku miesięcy po urodzinach moje życie zmienia się całkowicie. Zawiązuję przyjaźnie z ludźmi wszelkiego rodzaju, wszystkich środowisk, ras i najprzeróżniejszych kultur. Nie zgadzam się na żadne etykietki i szukam, czym się różnią między sobą. Te osoby stają przede mną jak zagraniczne kraje, które mam odkrywać; jawią się bardziej jak tajemnica do poznania niż przeszkoda, którą należy pokonać. Zamieniam się w globtrotera różnic. W wolnego człowieka kochającego na mój sposób, który nie jest już więźniem własnej wioski i nazbyt bliskich więzów. Podróżnika wszechświata. Moi przyjaciele są jak moje ulubione lasy, pełni najróżniejszych zapachów. Pokrzywione drzewa lepiej przepuszczają światło niż rzędy prościutkich pni. Powietrza, błękitu! Zafascynowany sercem jakiegoś człowieka, chcę poznać jego ziemię i kulturę, kraj, który go ukształtował. Jeżeli ktoś stał się moim przyjacielem, chcę do niego pojechać. Jadę. Nie wiem dokładnie, czego szukam. Przemierzam Europę w ciężarówkach. Ładuję i wyładowuję, pilnuję ciężarówek, kiedy szofer odpoczywa. Jeżdżę, wysiadam, gdy mam na to ochotę. Belgia, Holandia, Szwecja, Norwegia, Dania, Włochy, była Jugosławia... To fascynująca i niesamowi zdania i już nie można się najważniejszego przestania których postępowanie obu f"e' to ofiary - nieludzko Jeszcze bardziej niezwyktt nienawiść, jaka pozostaje może zostać uleczona. Le1 I mówi to mężczyzna, ktć wszystkie kości i później i nadziei. Opowiada, co z rzeni, aby kochać. Próbu; zbudowanie bardziej koc ma swoje miejsce". Ta k; cena detal. 28 zt ISBN 83-240-0272-3 9 ,,?88324ll002726 Lubię przekraczać granice. Tak jak gdyby pokonanie ich wyzwalało symbolicznie od wszelkich ograniczeń narzuconych mi w dzieciństwie. Lubię uśmiechać się do nieznajomych, jedynie wzrokiem i najprostszymi gestami sobie coś nawzajem przekazywać. Dzięki tym chłopakom i dziewczynom, którzy dzielą się cząstką samych siebie, dowiaduję się, że niczego nie wiem, ale i tego, że każdy jest skarbem. W Grecji, w Turcji, w Libanie, w Izraelu, w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie... Podczas peregrynacji z plecakiem na grzbiecie odkrywanie krajów, osób, innych obyczajów umacnia moją wiarę w człowieka. Jestem zbulwersowany przyjęciem, jakie szykują mi biedni, kiedy otwierają drzwi i dzielą się tym, co mają. W gruncie rzeczy, kiedy spotykam się z jednym z moich braci ludzi, nurtuje mnie tylko jedno pytanie. Stawiam je, kładąc mu rękę na piersi: Jakie jest twoje serce?". Jest dla mnie oczywiste, że nie istnieje żadne większe cierpienie niż to, które każdy przeżywa. Cierpienie nie zna środowiska społecznego. Biednych się rozpoznaje. Mają na ? ramionach płaszcz nędzy. Wyciągasz do nich rękę miło-'5. sierdzia, a twój gest może stać się miłością. § Są też osoby bardzo „jak należy". Stykając się z nimi, 5 pytamy: „Wszystko w porządku?". One odpowiadają: „W po-J rządku". Nie mogą powiedzieć nic więcej, ponieważ są więź-» niami samych siebie i społecznego jarzma. Nie mogą wyje powiedzieć cierpienia, które je dusi i łamie. A my przecho-'G dzimy, nie zauważamy ich spojrzeń-świateł alarmowych, "F nie słyszymy ciszy ich krzyku, nie dostrzegamy nawet, że °- na barometrze ich serca wskazówka zatrzymała się na kre-J seczce „burza". Wszyscy przyjaciele ze świata są dla mnie jak zapalone 194 lampki. Dzięki nim uświadamiam sobie, że Bóg nie patrzy na istotę ludzką przez te dwie setne sekundy łubudubu-du, kiedy ona upada. Bóg patrzy przez ten czas, kiedy ona się podnosi. Na te godziny, dni, miesiące i lata, kiedy mężczyzna i kobieta pracują w niewidoczny sposób, żeby stać się lepszymi. Ukryte życia, jak skarby. Zbyt często bywa tak, że człowiek, kiedy ogląda się na innych, zatrzymuje się dopiero wtedy, gdy upadnie. Nigdy nie należy sądzić. W cztery miesiące po moich urodzinach jestem zaproszony przez rodziców przyjaciółki na wigilię Bożego Narodzenia. Stół wspaniale zastawiony, porcelana i kryształy. Mama Cathy podaje mi gęstą zupę, po czym proponuje ją mężowi. Mówią do siebie per wy21, wydaje mi się to wariackie. Uznaję, że są całkiem „stuknięci". Znakomite dania zmieniają się jedno po drugim wśród śmiechów i uprzejmości, ale ja nagle wyłapuję w jednej setnej sekundy zwykłą wymianę spojrzeń między panem i panią. Mówią do siebie per „wy", a czule się kochają. Takie spojrzenie nie może mylić. Tego wieczoru pojmuję, że lepiej mówić „wy" i się kochać, niż „ty" i się całkowicie ignorować. Niektóre „wy" przybliżają, a niektóre „ty" potrafią zabić. Po pasterce gospodarz mówi: - Idziemy na czekoladę do salonu, proszę przyjść obejrzeć choinkę. Choinka, horror! Zostałem złapany, znalazłem się w pułapce. Nie mogę odmówić. Przeklęta choinka! Idę jak na skazanie, mam ołów w nogach. Aż mnie skręca w środku - „Nie powinieneś był przyjmować zaproszenia, dobrze 21 We Francji w tzw. wyższych sferach zachowywał się jeszcze do niedawna zwyczaj, by małżonkowie mówili do siebie po imieniu, ale w drugiej osobie liczby mnogiej. wiesz, że wigilie bożonarodzeniowe nie udają się dzieciom bez rodziny!" - kiedy matka Cathy mówi do mnie: - Tim, mam coś dla ciebie. Czyja dobrze słyszę? Tak, wyciąga w moją stronę paczkę zawiniętą w czerwony papier, owiniętą złotą wstążką Przypominam sobie szpital, papier na prezenty, dzięki któremu nauczyłem się chodzić i rysować. W środku są trzy świeczki - zielona, żółta i czerwona - i mydło w pięknym pudełku „Armateur". Aż mnie zatyka, ściska w krtani. Zwykła grzeczność, a dla mnie bezcenna. Pan Bóg ma poczucie humoru: ja naigrawałem się troszkę z ich odmienności, a oni mnie rozpieszczają, kiedy się zupełnie tego nie spodziewałem. Ale niespodzianka! Śpię u nich w domu z moim choinkowym prezentem w rękach, zupełnie jak dziecko, takie, jakim chciałem niegdyś być. Druhny Pana Boga Pewnego dnia wysiadam na dworcu Termini w Rzymie. Jak zawsze, w poszukiwaniu niezwykłych spotkań. Widzę na chodniku maleńką damę, odzianą w dziwaczną białą suknię. Nie ma odwagi wejść na arenę, zdaje się lękać ulicznego rodeo. Podchodzę. - Mogę pani pomóc? Ma pomarszczoną twarz, a spogląda na mnie bardzo jasnymi, przenikliwymi oczami i uśmiecha się. Odpowiada po angielsku, że tak. Przechodzimy przez ulicę. Cały czas opiera się na moim ramieniu. Po drugiej stronie ulicy dzwoni do drzwi. Otwierają się, stoją w nich trzej mężczyźni. Ich twarze rozpromieniają się. - Oh, Mother! Mała pani, która opiera się na moim ramieniu, zdaje się ich hipnotyzować. Hindus, o matowej skórze, mówi do mnie: - Och, ale ma pan szczęście, że jest pan z Matką... Starsza pani przerywa mu przyjaznym uderzeniem §> w ramię. Z życzliwym uśmiechem prosi mnie, bym towa- ca rzyszył jej do przyjaciół. Niczego nie przewidywałem, żyję obecną chwilą. Chodźmy! Podoba mi się ta mała dama, niewiele wyższa od grzybka, pomarszczona jak korzeń winorośli, która wydaje rozkazy mężczyznom. Po południu odwiedzamy różne osoby i wszystkie powtarzają: 197 I I - Och, ale ma pan szczęście, że jest pan z Matką Teresą! Wzruszam ramionami, nie obchodzi mnie to, nie wiem, kim jest Matka Teresa. Wiem jedynie, że ta kobieta jest do głębi serca dobra, czuję to. Zupełnie nie mam pojęcia, że jest matką ubogich i prawdopodobnie świętą. Moja wiedza na temat sióstr jest raczej ograniczona. Coś dukam po angielsku i dobrze się bawimy w rzymskich autobusach. Zatrzymujemy się przy bazylice Santa Maria Maggiore. Witam się tutaj z moimi przyjaciółmi kloszardami, Francisco z Bergamo i neapolitańczykiem Mario. Przedstawiam ich „Ma", jak nazywają Matkę Teresę. Mario wsuwa posiłek z koszyka, przygotowany przez małych braci miłosierdzia (nie mam pojęcia, że to ona założyła to zgromadzenie). Obierając pomarańczę, najzupełniej serio proponuje nam, byśmy usiedli na olbrzymich schodach bazyliki: - Siadajcie, zostało trochę miejsca. Wybuchamy śmiechem i siadamy na schodach. Mario po wielkopańsku dzieli się z nami pomarańczą. To serdeczny kumpel. Żyje na ulicy od wielu lat. Kiedy nie możemy dojść do porozumienia, zaczyna mówić neapolitańską gwarą, a ja w ch'timi, gwarze z północy Francji. Te niezrozumiałe kłótnie kończy zawsze gromki śmiech i niejeden łyk wina. Zostawiamy Francisca i Maria i rozpoczynamy nieco a długaśną serię wizyt. Do bogatych donatorów, którym trze-ffl ba podziękować. Za każdym razem to samo, ludzie przyglądają mi się z zazdrością i powtarzają ten sam refren: ^ - Och, ale ma pan szczęście, że jest pan z Matką Teresą. _c Uważam, że moja mała Matka Teresa jest bardzo zmę- q czona. Idziemy w milczeniu, trzyma się mojego ramienia. Czas płynie, a ona coraz bardziej się pochyla. Ale kiedy tyl-198 ko ktoś się do niej zwraca - ludzie pojawiają się bez prze- rwy - czuję, jak podnosi się jej ciało, a ręka staje silniejsza. Ileż energii ma ta kobieta! Mówię sobie: „Nie mogą jej zostawić w spokoju? Jest stara, jest w takim wieku, że powinna odpoczywać, zostawcie ją w spokoju!". Ale ona nic nie mówi i z dobrodusznym uśmiechem dzielnie znosi te wizyty. Opuszczamy okolice Termini i jedziemy metrem do Trefontane. Wreszcie cisza. Wspinamy się po ubitej drodze ciągnącej się wzdłuż męskiego klasztoru. Na końcu wzniesienia czeka na nas wspaniały i zaskakujący pejzaż: bungalowy w wietnamskim stylu rozrzucone wśród bujnej zieleni. Lekki wiatr omiata Eden. Daleko stąd została wilgoć Rzymu i jego hałasy. Otaczają nas zakonnice, które z szacunkiem witają się z „Ma". Przedstawia mnie pięknej kobiecie, ubranej w dżinsową suknię, z woalem na włosach. Nazywa się matka Magdalena. Przeszywa moje serce wzrokiem-sonarem i bierze za rękę, by mnie poprowadzić. To dzisiaj pierwsza osoba, która mi nie mówi, że mam szczęście, przebywając z Matką Teresą. Jej delikatność trafia mi do serca. Wypijamy wspólnie herbatę. Obydwie kobiety odsuwają się, by porozmawiać. Odchodzę na bok. Kiedy mamy się rozstać, matka Magdalena wręcza mi podarunek i mówi: „Przyjdź mnie odwiedzić, kiedy znowu będziesz w Rzymie, obiecujesz?". Skłaniam głowę, brakuje mi słów. Bardzo mnie onieśmiela ta druhna Pana Boga. Otwieram pudełko: jest tam mały Jezus ulepiony z gliny. §> Matka Teresa całuje mnie. Odjeżdża samochodem z za- ? konnicami. Ja odzyskuję wolność. g Dopiero w dwa lata później uświadamiam sobie, jakie ^ spotkało mnie szczęście. Pewnego wieczoru oglądamy jz w Trosly reportaż o małych siostrach Charles'a de Foucauld. q Zakonnice tego młodego zgromadzenia decydują się na życie w samym sercu nędzy, w dzielnicach dla ubogich, na 199 przedmieściach. Kochająca obecność Chrystusa pośród najbiedniejszych z biednych. Dziennikarz rozmawia z piękną, pełną charakteru zakonnicą, założycielką tego wspaniałego zakonu. Wołam: - Ależ ja ją znam! To Magdalena, moja przyjaciółka Madeleine! Nikt mi nie wierzy, oczywiście z wyjątkiem ojca Thomasa. - Przysięgam, to jest ta kobieta z Rzymu. Opowiadałem wam o niej! - Pewnie Matkę Teresę też znasz! - śmieją się obecni. - Właśnie! To Matka Teresa przedstawiła mnie matce Magdalenie... Dość, pomyślą, że im wciskam ciemnotę. A jednak... Macho, którym niewątpliwie jestem, pozostaje pod wrażeniem tych dwóch kobiet z charakterem, które sakramencko się namęczyły, zanim znalazły swoją własną drogę. Te pionierki stawiły czoło okolicznościom i nieruchawości instytucji, by pozostać wiernymi wewnętrznemu powołaniu. Matka Magdalena stała się kimś bardzo cennym w moim życiu. Odwiedzam ją w Rzymie od czasu do czasu; zostaje moją duchową matką. Promieniuje czułą i spokojną obecnością. Przypomina ojca Thomasa w żeńskim wydaniu. Za każdym razem, kiedy się z nią rozstaję, czuję, że staję się lepszy. Matka Magdalena mówi mi o Jezusie w sporo sób tak prosty, tak kochający, z miłością tak pełną żaru, że to potrafiłaby nawet stopić lodowiec wrogiego serca. ? Uważa mnie za jednego ze swych synów i rozpieszcza ^ w chwili odjazdu, wpychając do mojego plecaka ciastka, _i kanapki i zawsze jakąś duchową strawę, by zapewnić mo-q jemu zagrożonemu wnętrzu pokarm duchowy. Jej kobiece spojrzenie zmieniło moje spojrzenie na 200 kobiety. To spojrzenie pełne piękna, dobroci, szacunku i bezinteresownej czułości, takiej, która nie oczekuje niczego w zamian. Moje duchowe ubóstwo nie jest dla niej przeszkodą. Przeciwnie. „Tylko pustka może zostać wypełniona; nie bądź nigdy pełen siebie samego" - mówi mi podparta pod boki. Najbardziej porusza mnie czystość u tych kobiet, a także u ojca Thomasa. Te istoty są czyste, nie odgrywają komedii. A w dodatku ich czystość nie osądza mojego błota. Robi na mnie, a straszny ze mnie pies na kobiety, wielkie wrażenie. Na balach dziewczyny lecą mi w ramiona. Często udają świętoszki, ale wcale nie są niezadowolone, kiedy słyszą inną serenadę niż eine kłeine nacht musik... Niekiedy zabieram je do lasu, posłuchać ryków jeleni, co czasem kończy się łabędzim śpiewem. Jeden z moich kolegów także bardzo mi imponuje: Joel, inżynier miernictwa, którego poznałem na stażu. Facet od pięciu lat jest zaręczony z dziewczyną. Kiedy podpuszczam go na temat seksu, odpowiada poważnie: - Nigdy nie dotknąłem Annie. Będziemy kochać się dopiero po ślubie. To najpiękniejszy dowód miłości, jaki mogę jej dać. O mało nie wywinąłem orła. Czystość i prawość tego faceta zupełnie zbiły mnie z tropu! Ja usiłuję okiełzać mojego rumaka, ale bez wielkich sukcesów... Pewnego dnia wyjeżdżam od ojca Thomasa pełen naj- §> lepszych postanowień. Ponieważ mój motocykl jest zepsu- °° ty, staram się wrócić autostopem do Compiegne. Zabiera g mnie kobieta. Jest lekarką, po drodze rozmawiamy. Pół ^ godziny później ląduję u niej w łóżku, a moje postanowię- jE. nia pod poduszką. Nic na to nie mogę poradzić! Z żalu q wylewam łzy, przepraszam Jezusa i obiecuję, że już nigdy nie będę. W trzy godziny później, z nowymi postanowię- 201 niami w butonierce, piję piwo na tarasie kawiarni, kiedy podchodzi do mnie jakaś dziewczyna. Dyskutujemy, serdecznie rozmawiamy. Ląduję u niej w łóżku. To przekleństwo i choroba. Potrzebuję porządnego szczepienia przeciwko rozpaczy. Szybciutko wracam do ojca Thomasa. Nikogo. Na drzwiach znajduję kartkę ze słowami: „Wyjechałem w podróż". Wchodzę do starej, kamiennej kaplicy tuż obok jego pokoju. Siadam w jego starym, rozwalonym skórzanym fotelu. Patrzę na Święty Sakrament na ołtarzu, na obraz Matki Boskiej. Zwracam się do nich. Mówię po prostu, że już mam dość tego, rozpalone jajca i seryjne lalunie. Mówiąc, płaczę, bez złości, w straszliwej rozterce. Mówię, a potem się zamykam, siedząc ciągle w fotelu ojca, naprzeciw Boga i Jego Matki. Mija noc, ranek, popołudnie... Olbrzymia pustka ciszy. Pod koniec dnia, tuż przed mszą celebrowaną przez ojca, który właśnie wrócił, ni stąd ni zowąd rzucam do Matki Boskiej: - Zobowiązuję się do rocznej abstynencji. Miłość tak, ale bez seksu, obiecuję ci! Co mnie napadło. Mój najdłuższy okres diety trwał trzy dni! Podczas mszy siedzę blisko wspaniałej dziewczyny, nowej asystentki Arki. Sarkam na Matkę Boską: g, - Nieźle się zaczyna z moją obietnicą, dziękuję. m Spuszczam oczy, barykaduję się wewnętrznie i zmy- c wam się zaraz po mszy. °- - Mogę z tobą porozmawiać? jj§ Biegła za mną. Mówię do niej: ? - Nie, nie mam czasu, muszę nakryć do stołu, a w do- datku... 202 Całkiem mnie rozbraja, czuję, że jest taka czysta. - No dobrze, możemy zobaczyć się po kolacji, będę obserwował jelenie o zmroku. Przeklinam sam siebie: „Zwariowałeś, pchasz się w paszczę lwa! Nie zapominaj o swoim słowie!". Tego wieczoru spacerujemy pod gwiazdami, nie dotknąwszy się nawet. Następnego dnia również. Nazajutrz tak samo. Biję rekord abstynencji! Zwycięstwo! Podczas rocznej abstynencji odkryję piękno przyjaźni bez ukrytych myśli i radość ofiarowywania dziewczynom najpiękniejszego podarunku, jaki kobieta może otrzymać od mężczyzny: szacunku. Opanowuje mnie niepohamowane pragnienie nowych odkryć i spotkań i lecę do Kanady w poszukiwaniu moich korzeni. Biorę roczny urlop od Arki, a przedłuży się on jeszcze o sześć miesięcy. Po długich peregrynacjach śladami moich przodków i głębokich przemianach znajdę się u trapistów w Oka, sześćdziesiąt kilometrów od Montrealu. Postanawiam, że tam będę żył z dala od świata. Poznaję delikatność Boga dzięki trosce ojca Luciena, cystersa o zdrowym, szerokim i promiennym uśmiechu. Chodzimy razem na długie, milczące wyprawy. Mijają trzy miesiące i kiedyś pyta mnie na spacerze: - Mógłbyś zostać cystersem albo dominikaninem? Wie, jakim uczuciem obdarzam ojca Thomasa Philip- ??'?. Patrzę na niego: - Ojcze, jutro w południe dam ci odpowiedź. Otrzymam ją od Matki Boskiej. §> Dlaczego to powiedziałem? To nie w moim stylu. ? Następnego dnia odwiedza mnie młoda i piękna kobieta imieniem Sonia: "? - Mam duży dom i przyjmuję osoby niepełnospraw- j= ne. Słyszałam, że ma pan doświadczenie w tej dziedzinie q i że spędził pan wiele miesięcy w Arce Jeana Vannier. Pomoże mi pan? 203 Zgodnie z umową udaję się do ojca Luciena i mówię: - Ojcze, Najświętsza Panna udzieliła mi odpowiedzi. Nie zostanę ani cystersem, ani dominikaninem. Będę zajmował się niepełnosprawnymi. Łagodnie się uśmiecha, patrzy na mnie i błogosławi. Kiedy oddalamy się od Oka, dostrzegam, jak wymachuje do nas obiema rękami na pożegnanie. Ten ojciec także pozostanie w moim sercu do końca życia. Niebo rozpieszcza mnie w nieprawdopodobny sposób. Przez okrągły rok mieszkam z Sonią i pięcioma niepełnosprawnymi w Sainte-Marthe koło Oka, nad jeziorem, w wielkiej komunii z naturą i moimi zranionymi braćmi. Ale pewnej nocy nagle czuję, że muszę wrócić do Francji. Nazajutrz startuję z Montrealu do Brukseli. Osiem godzin później ląduję w Brukseli. Zabieram swój plecak i staję na drodze, trzymając kciuk w górze. Jadę jednym, potem drugim autem w kierunku Fermy w Trosly-Breuil. Z ogromną radością odnajduję dobrego ojca Thomasa i całą bandę pana Boga: Janinę, Reginę, ciocię Agnes, Simone, Guya, Jean-Ber-narda, Dominique'a i innych. Moją rodzinę z wyboru. To święto. Jednak w tym błogostanie odczuwam czyjąś nieobecność. Kogoś mi brakuje. Wiem kogo. Pod koniec posiłku przepraszam, chcę wyjść: - Chcę zobaczyć się z moją przyjaciółką. Janinę zatrzymuje mnie, nieco zmieszana: §, - Tim, twoja przyjaciółka jest w szpitalu. Nie chce się es z nikim widzieć, chce umrzeć... ? Krew gotuje się we mnie. Wychodzę, wyciągam moto- °- cykl z garażu. Startuje bez humorów. Jadę w kierunku szpi-_§ tala w Compiegne. q - Nie może pan się z nią zobaczyć, proszę pana. Leży na sali reanimacyjnej... 204 - Ona właśnie mnie potrzebuje, żeby się reanimować! Grzecznie odsuwam pielęgniarkę i odnajduję pokój mojej przyjaciółki. Starsza pani leży w łóżku. Jest blada jak trup, ma zamknięte oczy i jest podłączona do wszystkich możliwych rurek. Kiedy ją widzę w takim stanie, ogarnia mnie smutek, zupełnie tracę siły. Podchodzę i szepczę jej do ucha. - Wrócił twój Kanadyjczyk. Delikatnie całuję ją w pomarszczony policzek. Otwiera oczy i uśmiecha się jak do ducha. - Ty łobuzico, ja przeleciałem ocean, żeby się z tobą zobaczyć, a ty siedzisz w szpitalu. Wyjdziesz stąd i wyzdrowiejesz, prawda? Nie cierpię szpitali. Mam ich dość, za dużo złych wspomnień. Jestem niezręczny, brak mi słów. Moja przyjaciółka głaszcze mnie po ramieniu. Cichuteńkim głosem tłumaczy mi, że mnie kocha, ale chce połączyć się z mężem. Dla mnie to zwierzenie i jej chęć udania się w Wielką Podróż to za wiele. Kocham ją i nie mam ochoty dzielić się nią z Niebem ani też czekać na życie wieczne, żeby się z nią spotkać. Całuję ją jeszcze raz i wybiegam, uciekając od tego białego, budzącego trwogę świata. Wściekam się! Opieprzam Pana Boga! Właśnie mu wymyślam, ile wlezie, kiedy potrąca mnie samochód. Łapię kierowcę przez okno i trzepię nim jak śliwą. To nie jego, biedaka, wina, szedłem samym środkiem jezdni! Z bólu zupełnie mi odwala. Powrót jest ciężki. Ktoś dobrał się do moich rzeczy na §> strychu na Fermie. Ukradł wszystko, naczynia, rękawice ?» bokserskie i przede wszystkim fotografie mojego ojca. Te- g raz, kiedy wewnętrznie niemal się z nim pogodziłem, nie "^ będę mógł już na niego popatrzeć... ? Następna przyjemność: mój trener wyjechał razem q z moimi oszczędnościami. Opróżnił moje konto w banku. Nie mam już nic. 205 Przez miesiąc, dzień w dzień, siadam u wezgłowia mojej starej przyjaciółki z Trosły. Codziennie czuję, jak oddala się coraz bardziej. Codziennie zapewnia mnie o swojej miłości, a ja nie potrafię jej zatrzymać. Umiera, trzymając mnie za rękę. Tego wieczoru płaczę w milczeniu obok zgasłego ciała mojej przyjaciółki, starszej pani z Trosły. Jedynym moim pocieszeniem jest to, że już nie cierpi i że odnalazła w Bożym Domu mężczyznę, którego tak kochała. Myśl tak irytująca obecnie mnie uspokaja. Na ulicy moje serce waha się. Proszę Boga, by przyjął ją z wielką pompą. Jednocześnie gdzieś w środku łaję Go za to, że mi ją zabrał. Mieszkała w Trosły od dawna. Uprzedzali mnie, jak przyjechałem: - Uważaj, z nią nie jest łatwo, nie lubi niepełnosprawnych. Rzeczywiście, kiedy na spacerze z niepełnosprawnymi chłopakami idziemy koło jej ogrodu, wszyscy zachwycają się kwiatami, przy których fotografie klombów z wyspecjalizowanych miesięczników wyglądają nijako. Uwielbiają je ptaki, które dziesiątkami chowają się pod koronami drzew i wyśpiewują wszelkie możliwe trele. Zatrzymujemy się, komentując z zachwytem, 'właśnie obrabia kopaczką grządkę, kiedy nas dostrzega. O rety! ?? Obrzuca nas litanią obelg, które zawstydziłyby kapitana «s Haddocka22. o ? o ? >> ? ? Patrzę jej prosto w oczy. Ona robi to samo, po czym wraca do swojej grządki. 22 Kapitan Haddock - jedna z najważniejszych postaci popularne-206 g° we Francji komiksu o przygodach Tintina. Kończymy spacer. Odprowadzam chłopaków do wspólnoty, biorę kopaczkę i wracam do niej. Wchodzę do ogrodu i zaczynam obrabiać ziemię po drugiej stronie domu, aż w końcu mnie zauważa. - Co pan tutaj robi? - pyta. - Nie pozwoliłam panu tutaj wchodzić! - Przyszedłem pani pomóc. Lubię ogrodowe prace. Bardzo szybko obrabiam jej grządki. Chce mi zapłacić, ale odmawiam. - Dlaczego mi pan pomógł? - Bo tak mi się podobało... A w dodatku, wcześniej grzmiała pani jak burza. Postanowiłem przynieść pani tęczę. Teraz, kiedy ziemia jest przygotowana, można pomyśleć o jarzynach i kwiatach! Uśmiecha się do mnie i zaprasza na herbatę. Tak oto oswoiliśmy się wzajemnie. Często przychodziłem do niej na herbatę. Powolutku otwierała przede mną serce. Nazywała się Herman. Była wdową i od piętnastu lat mieszkała samotnie. W wiosce niektórzy nazywali ją „Szkop-ką". To obrzydliwe przezwisko straszliwie ją raniło. Z tego powodu od razu się odgryzała. Ale tak naprawdę jej serce przypominało ogród pełen kwiatów. Mój wyjazd do Kanady bardzo ją zasmucił. Pisała do mnie długie, matczyne, delikatne listy. Łączyło nas upodobanie do piękna i niektóre stany rozdarcia duszy. Na krótko przed jej śmiercią poprosiłem w szpitalnym pokoju: - Kiedy spotkasz się z Bogiem, opowiedz Mu o mnie. Bądź moim adwokatem. Mam sakramencki dług do wymazania Chcę się zmienić. Powiedz Panu, by pomógł mi stać się sprawiedliwym, dobrym człowiekiem i znaleźć dobrą żonę. Moja posłanka uleciała. Ale dotrzymała słowa. Ponad wszelkie spodziewanie. -? ? ? dwadzieścia dwa lała Dziewczyna z domu szczęścia Po śmierci pani Herman znowu mnie rzuca po świecie. Wyjeżdżam do Rzymu, spotkać się z siostrą Magdaleną, potem z angielską Kanadyjką we Florencji. Stamtąd udaję się do Austrii, do Salzburga spotkać się z niemiecką przyjaciółką poznaną w Trosly. Dzieli mieszkanie i życie z czte-d rema innymi muzyczkami. Zakochuję się w tej damskiej 'g, orkiestrze. Spędzę z nimi pięć miesięcy w wielkim domu, ? który wynajmują w Salzburgu. Moje muzy pochodzą z pię- => ciu różnych krajów. Każda z nich ma odmienny charakter o i gra na innym instrumencie. Globtroter w poszukiwaniu różnic został zaspokojony! Wprowadzają mnie w arkana muzyki klasycznej i poił zwalają odkryć świat harmonii, którego do tej pory nie .2 znałem. Subtelne, wykształcone ambasadorki piękna kar-Q mią mnie kulturą i uczuciem. Żyję u ich boku w doskonali łej zgodzie, kiedy nagle czuję potrzebę powrotu do Paryża. "^ Niespodziewanie informuję o wyjeździe moje przyjaciół-o ki, które w piątkę, ze smutkiem odprowadzają mnie tego samego wieczoru na dworzec w Salzburgu. T3 o .S Na drugi dzień rano widzę Panią Żyrafę i jej długą szy- "g ję. Idę na śniadanie do Christelle, przyjaciółki, która miesz- q ka w XV Dzielnicy. - Jakaś Martine cię szuka - mówi. - Chodzi o remont 208 mieszkania. Tutaj masz jej numer telefonu. Martine to przyjaciółka z Arki, prosta dziewczyna, chociaż pochodzi z dobrej rodziny. Dzwonię do niej. - Cześć braciszku, gdzie jesteś? W Paryżu? - Od piątej rano. Potrzebujesz mnie? - Tak, remontuję mieszkanie koło Trocadero. Potrzebuję pomocy. - Okey. Już jadę. Trafiłaś na właściwego człowieka.. Godzinę później jestem na ulicy Vineuse. Bardzo szykowny budynek. Wchodzę po schodach, dzwonię. Martine otwiera, przygląda mi się i całuje. Po miesiącach nieobecności stwierdzam, że ta wysoka, bezpośrednia brunetka wcale się nie zmieniła. - Dzień dobry, braciszku. Dziękuję, że tak szybko przyszedłeś. Objaśnia mi swój projekt. Bierzemy się do pracy. Przez g cały dzień maluję, piłuję, szlifuję, przybijam gwoździe, 4g, montuję szafki. Wieczorem, kiedy zaczynam mieć dość, ? siadam na chwilę, żeby odpocząć. A ona wyznaje mi mi- a łość. Dobrze, że siedzę na czterech literach, niżej nie spadnę. Całkowite zaskoczenie. n Znam Martine od trzech lat. Od półtora modlę się, by spotkała dobrego faceta, który okaże się mężczyzną jej ży- D cia. Nigdy nie ośmieliłem się, by sobie wyobrazić, nawet .1 przez setną część nanosekundy, że to ja mógłbym nim być. D Zakochuję się niemal we wszystkich przechodzących dziew- ? czynach, ale nie w niej. Pochodzi ze środowiska bardzo "Jj BCBG23, świetnie się czuje w każdym środowisku, ludzie -o ją interesują. Przeróżne osoby przychodzą opowiadać jej ? o swoim życiu i prosie o radę. .1 Najwyższa klasa, pod każdym względem. Nie do zdo- "§ bycia dla kogoś takiego jak ja. Dzieli nas przepaść. q >. 1 Bon Cbic, Bon Genre - w dobrym stylu, w dobrym guście. 209 - Nie, Martine, my razem to niemożliwe. Nie jesteśmy z tej samej gliny. Ty jesteś burżujką, a ja dzieckiem ulicy. Nie dzieli nas dzielnica, ale przepaść. Broni się, argumentuje, prowokuje: - Przerażają cię różnice? I ty mówisz, że jesteś globtroterem różnicy? Daj spokój, to śmieszne. Opieram się. Nie trafiają do mnie jej argumenty. A przede wszystkim jej miłość. Opuszczam ją, mówiąc sobie: „Nie zakochuj się, Tim, bo wpadniesz w pułapkę". Tyle że trzeba skończyć robotę... Widuję się z nią codziennie. Każdego dnia zakochuję się coraz bardziej. „Nie, Tim, broń się, stary, nie daj się porwać fali przypływu..." Nie potrafię już rozkazywać swoim uczuciom, jestem pijanym pilotem zwariowanego samolotu. Cóż na to poradzić, fascynuje mnie. Tryska energią, jest wesoła, ma artystyczne zacięcie. Uważam, że ma piękny głos. Kiedy zaczyna śpiewać, akompaniując sobie na gitarze, jestem oczarowany. Wałek do malowania sam jeździ po ścianie. Kładę cztery warstwy, nie zdając sobie z tego sprawy. Dla pięknych oczu Martine i jej urokliwego głosu potrafiłbym odmalować wieżę Eiffla! Po piątej warstwie Martine przestaje grać, a ja malować... Proponuje mi, byśmy uczcili koniec pracy w ich rodzinnym domu na wsi, w okolicach Bordeaux. Parę godzin później przedstawia mnie swojemu ojcu, wielkiemu panu w stylu britisb, z lekką tendencją: sympatyczny poeta-drwal. Matka, delikatna i godna, w stylu królowej matki - dystyngowany sposób trzymania głowy i nienagannie, starannie uczesane włosy - bardzo mi imponuje. Jest również starszy brat Antoine, sobowtór króla Juana Carlosa, starsza siostra Evelyne - opiekunka społeczna -coś mi to przypomina... - i najmłodszy brat, starszy od Martine, który robi na mnie wielkie wrażenie - z wyglądu młody, dystyngowany, przebojowy. Trudno nam się wzajemnie oswoić. Nasze planety nie są z tej samej galaktyki. Przechodzimy do stołu. Podczas kolacji uważnie ich obserwuję. Śmiechy, uczucie, czułe słówka. Nie wierzę w to. Mylą mi się sztućce. Kawa w salonie. To samo kino. Wybucham w środku: „Udają braterstwo, sypią ci piaskiem w oczy!". Cała kochająca się rodzina nie mieści się w moim schemacie. Jeżeli ich uczucie jest prawdziwe, to wstrętne, że mnie to ominęło. Jeżeli odgrywają komedię, to żałosny, złośliwy i pełen hipokryzji spektakl. Tak czy inaczej, to dla mnie nie do wytrzymania. Spaceruję po ogrodzie. Świeże powietrze uspokaja mnie, płaszcz nocy ogrzewa serce. Zastanawiam się. Dlaczego mieliby odgrywać komedię? Cóż mogliby zyskać na tej maskaradzie? Muszę przyznać, że ojciec Martine podbił mnie swoją delikatnością. Kulturą i wyrafinowaniem przypomina mi pana Leona. To światowiec w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Umie słuchać gościa, dowartościować go, przekazać wiedzę, nie miażdżąc swojego rozmówcy, poprowadzić wymianę zdań, dopuszczając każdego do głosu, tak by zgrać wszystkie instrumenty. Ten mądry człowiek oczaro-wuje mnie. Jego inteligencja idzie w parze z sercem. Emanuje z niego głęboka i fascynująca harmonia wewnętrzna. Mama Martine zachowuje większą rezerwę i wymaga, by pochylić się nad nią jak nad szlachetnym kamieniem, jeśli pragnie się podziwiać piękny szlif. „Wracaj, Tim. Przestań się obrażać. Obserwuj różnice, przecież lubisz taką zabawę". Wracam do salonu. Martine z wyraźną ulgą dostrzega, że jestem odprężony i uśmiechnięty. Postanawiam obdarzyć te istoty życzliwym spojrzeniem. Powrót z weekendu na wsi nie jest wesoły. Niełatwo coś sobie wzajemnie wytłumaczyć w huku garbusa Martine. Mówi mi, że bardzo się różnimy, że to delikatna sprawa... Odpowiadam, że jest to pierwsza rzecz, którą jej powiedziałem po jej wyznaniu. Powiedziała mi wtedy, że nie ma to większego znaczenia! Bądź tu mądry! Na coś się trzeba zdecydować! Tymczasem przyczepiam się do Pana Boga: czego On tak naprawdę chce? Przez dziesięć dni wszystko stoi na głowie. Popełniam kolejne gafy. Miłość czyni mnie głupim i niezręcznym. Telefon niczego nie załatwia. Coraz częściej dochodzi do nieporozumień. W końcu któregoś dnia wstaję i mówię Panu Bogu: a - Nie jestem z tych, co będą głupio cierpieć albo po- pełnią samobójstwo z miłości. Boję się, że dłużej tego nie ? wytrzymam. ? Na kolejny weekend udajemy się na pielgrzymkę do o Chartres, żeby pomodlić się do Najświętszej Panny Pięknej Miłości. Opróżniam kwiaciarnię przy dworcu Montparnasse i składam olbrzymi bukiet nie u stóp przyjaciół- u -o >. u ki mego serca, ale u stóp Czarnej Madonny. Modlę się i mó-g wię Matce Boskiej: N Q - Jeżeli nie dokonasz jakiegoś cudu, jutro żegnam się •2 z Martine i wracam do siebie, do Kanady. "^ Następnego dnia pukam do drzwi Martine z biletem -o w kieszeni. Przyjmuje mnie. Nagle ogarnia nas z wielką •§ mocą tajemnicza pewność. Bóg chce, abyśmy byli razem. .» To zupełnie jasne i oczywiste. Tak, Bóg chce, abyśmy byli ~§ razem. Martine uwalnia się od wszelkich pytań i postana- q wiamy się zaręczyć. Nagle proponuje: - Lećmy do Sacre Coeur na Montmartrze, na ostatnią 212 mszę o dwudziestej drugiej! Mam swoją odpowiedź. Kiedy Martine się stroi, ja szukam porozumienia z moim Niebiańskim Ojcem, by Mu podziękować i przeprosić Go. Wskakujemy do taksówki. Jestem dumny jak paw, z tak wspaniałą narzeczoną u boku. Mam mokre oczy. Przejeżdżam z mą nieoczekiwaną miłością przez te wszystkie ulice, które tak często przemierzałem na piechotę, pogrążony w rozpaczy. Jaki Paryż jest piękny w tę majową noc 1978 roku! To najbardziej intymne zaręczyny w bazylice Sacre Coeur. Martine, ja i dwoje naszych świadków: Pan Bóg i Matka Boska. Dzielące nas różnice skłaniają do zachowania tajemnicy. Jak powiadomić o naszym uczuciu rodzinę Martine i naszych znajomych? Pomyślą, że to jakiś dowcip. Przez trzy miesiące co niedzielę odbywamy paryskie o pielgrzymki. Modlimy się, by serca rodziców Martine były 4g, przygotowane na wybuch tej bomby! Rozpoczynamy na- ? ?? sze pielgrzymki na placu Trocadero, naprzeciw Pani Żyra- ? fy, odmawiając różaniec, potem idziemy w kierunku Cu- o downego Medalionu24 na rue du ???, potem do Notre N Damę i wreszcie wchodzimy na wzgórze bazyliki Sacre Coeur na Montmartrze, gdzie uczestniczymy w ostatniej 0 mszy. Potem idziemy na dobry kuskus na placu Pigalle. .? Po trzech miesiącach sekretnego narzeczeństwa posta- Q nawiamy powiadomić o naszym ślubie i to dopiero na sześć ? tygodni przed wyznaczoną datą, by nie dać nikomu czasu „ do rozpamiętywania różnic w naszych rodowodach. Urna- -§ wiamy się na spotkanie z moimi przyszłymi teściami w ich •§ domku w Arcachon. Nie mają najmniejszego pojęcia o do- .® brej nowinie, którą chcemy się z nimi podzielić. "g __________ ? 24 Cudowny Medalion Matki Boskiej znajduje się w kaplicy szaty- Q tek, Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia założonego przez św. Wincentego a Paulo i św. Ludwikę de Marillac. 213 Martine pokazuje mi duży, biały dom przy molo. Dom jej babci i jej wakacji z dzieciństwa. Coś mnie ściska w gardle. Zalewa mnie fala uczuć. Jasne, precyzyjne wspomnienie przygważdża mnie do ziemi. Widzę się na tym molo, jak wątły, na słabiutkich nóżkach, dopiero co skleconych, marzę sobie przed białym domem, podczas gdy wiatr igra z kornetami sióstr, poruszając nimi jak skrzydłami kormoranów. Wielki, biały dom koło molo, który pokazuje mi Martine, to dom szczęścia, dom z mojego dzieciństwa. Poznaję go. Widzę cudowny medalik, który ofiarowała mi jedna z miłych sióstr z domu reedukacyjnego. Przypominam sobie dziecinne przyrzeczenie: „Później, kiedy będę mężczyzną, ożenię się z dziewczyną stąd". Piętnaście lat później trzymam w swoich dłoniach rękę dziewczyny z domu szczęścia. Bawiła się na tarasie, kiedy ja marzyłem na molo. Mówi mi, że bardzo jej było żal sierot, które nie miały rodziny. Po miłej kolacji Martine wyjaśnia rodzicom, że się kochamy i zamierzamy się pobrać. Jaka cisza. Mój przyszły teść, elegancki i religijny szlachcic, woła: - Aaaaach! Wspaniała nowina! On, który wielokrotnie powtarzał swoim dzieciom, że: „małżeństwo jest rzeczą wystarczająco trudną, by jej nie komplikować odmiennością środowiska", przyjmuje swojego przyszłego zięcia z godnym podziwu otwartym umysłem i sercem. Mama Martine jest w szoku, zaskoczona jak po uderzeniu w żołądek. Na szczęście, siedzi. Nie potrafi ukryć swoich uczuć i wypowiada słowa pełne wiary: - To doprawdy zadziwiające... Naprawdę... To coś, co zrozumiemy, doświadczając tego. Dotykamy skuteczności modlitwy. dwadzieścia trey lata ł Ślub syna marnotrawnego Ładnie się zaczyna. Ślub cywilny, a ja się spóźniam do me-rostwa. Chciałem być piękny, wymyłem i zaplotłem długie włosy i wyczyściłem kowbojki, tak że mogę w nich oglądać przelatujące chmurki. Z tego wszystkiego zapomniałem, że czas leci... Pędzę jak oszalały. Wpadam spocony, z mokrymi włosami do merostwa XVI Dzielnicy. Wywoływacz pyta wszystkich poza mną, kto jest panem młodym. Po chwili klepię go po ramieniu i mówię z radosnym uśmiechem: - Ja jestem panem młodym! On wytrzeszcza gały, a ja patrzę mu prosto w ślepia. Zamienia się w cywilizowanego człowieka i uroczyście mnie zapowiada. Wszyscy zapięci na ostatni guzik. Martine zachwycająca. Mówię „tak", przyrzekając przed społeczeństwem z tym większą powagą, że właściwie nie powinienem być wśród żywych. Dwa tygodnie wcześniej jadę sobie na motorze przez plac La Motte-Picquet, kiedy garbus wyjeżdża na czerwonych światłach z ulicy du Commerce. W ciągu dziesiątej części sekundy zdaję sobie sprawę, że nie mogę uniknąć zderzenia. Myślę: „przechlapane, umarłem". Instynktownie przyspieszam. Motor skacze, zderza się z garbusem. Wylatuję w powietrze i spadam na jezdnię za samochodem. Łup! Noga trzykrotnie zwiększyła objętość, krwawi łuk brwiowy. Ale nie umarłem. Jestem nawet całkiem żywy i zadowolony, że moje wejście do raju zostało przesunięte. Wcale nie mam ochoty umierać... Nasza przyjaciółka Catherine otwarła nam serce i drzwi do swojego pięknego mieszkania przy avenue de Breteuil na ślubny obiad z naszymi świadkami. Kilka lat temu spałem nieopodal, w garażu z rowerami... Moje kozaki robią wielkie wrażenie na Marcu, świadku Martine. Gapi się na moje wsteczne lusterka od asfaltu, ogląda mnie z ciekawością, by z nutką zazdrości w głosie rzucić tonem rodem z XVI Dzielnicy, zupełnie jakby mnie pytał o przepis na koktajl: -Jak ty to robisz, żeby być taki... naturalny? To prawda, że nie mamy tych samych dostawców, a on kupuje buty wyłącznie u Westona. Marc ze mną rozmawia i odwraca rękę, dotyka nadgarstka, przyciągając moją uwa-| gę. Pytam go o zegarek. Tylko na to czeka: - Co jest z tym zegarkiem? Swędzi cię? - Stary! Przecież to nie jest zegarek! ? - No, jakoś wściekle przypomina zegarek! No to co to jest? Marc jest zachwycony, obnosi się z tym i w końcu rzuca po chwili pełnej napięcia: - Hm..To...hm... Rolex! - A czym takim ten Rolex różni się od zwykłego zegarka? - Jesteś całkiem bez pojęcia, stary! Rolex, to rolls-royce zegarków! Szwajcarski, ręcznie składany, niezniszczalny klejnot, z gwarancją na całe życie. Kosztuje dziesięć pa- ; o ? 'n 'S tok... Q o ^ - Założę się, że zatrzymam twojego niezniszczalnego ?????? z dożywotnią gwarancją, wkładając go po prostu na 216 rękę. - Chyba nie wiesz, co mówisz, stary. Rolex nie może się zatrzymać! - Żaden zegarek nie chodzi na mojej ręce! -Ale ????? to ?????. Nie zatrzymuje się. Podtrzymuję zakład... Zakładam zegarek na rękę. Tik, tak. Tik, tak. Mija pięć minut. Zaczynam wątpić w magnetyzm niszczący jeden po drugim wszystkie zegarki, które próbuję nosić. Marc świętuje zwycięstwo, a tu sekundowa wskazówka zaczyna zwalniać... Robi się bledziuchny. - Nie, to niemożliwe... Mój ?????... Minutę później ????? zatrzymuje się. Marc jest sino-blady. Patrzy na mnie, na Wielkiego-Manitou-który-zatrzy-muje-zegarki. - Nie przejmuj się, ma dożywotnią gwarancję! Marc jest moim przeciwieństwem. Będziemy przyjaciółmi - dziękuję ci, roleksie - i nastawimy nasze zegarki na tę samą godzinę. Im bardziej się z nim będę oswajać, tym głębiej będę wnikać w świat cierpienia tak zwanych dobrych rodzin. Ileż ran ukrytych pod zewnętrznymi oznakami bogactwa! Rozwiedzeni rodzice, dwadzieścia lat samoana-lizy, bezpieczeństwo wynikające z solidnego konta w banku, a serce nieodwracalnie smutne... Dzięki Marcowi odkrywam, że istnieje inne ubóstwo niż materialne. Że można nieporównanie bardziej i mniej widocznie cierpieć na ubóstwo uczuciowe i duchowe. Następnego dnia po ślubie cywilnym bierzemy ślub przed Bogiem w Trosly, pośród naszych przyjaciół z Arki. Ich serca są jak niedzielne święto. Wszyscy mi gratulują: - Masz szczęście, że masz taką żonę! Zgoda. Ale chciałbym także usłyszeć, że to szczęście, że mojej żonie trafił się taki mąż! ? ?? 1 ? * ? **- ? ? u ? ? ? ? >? ? ? _? ?? ? ? ? 'u ? 'F3 ?? I ? 218 Ewangelia ślubnej Mszy została napisana specjalnie dla mnie. Tekst zredagowany przez św. Łukasza dwa tysiące lat temu wydaje mi się całkowicie nowy. To opowieść o synu, który kłóci się z ojcem, ucieka z domu i wraca po latach: „Zabrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: »Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu i wobec ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem«. Lecz ojciec powiedział do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i weselić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się«"2S. (Łk 15, 20-24) Słowo Boże jest żywe. Podsuwa mi pewne pomysły... - Philippe, czy bierzesz sobie Martine za żonę? Oto nadszedł decydujący moment. Tak, trzy litery, jedna sylaba do wymówienia, pół sekundy, które zobowiązują na całe życie. Tak, tak na całe życie. -Tak. W tej chwili z powodu tego „tak" decyduję, przysięgam, że każę skłamać genetyce. Z pomocą Ducha Świętego i naszej miłości. A później my także ucztujemy! Już po ślubie Martine i ja dalej odkrywamy, poznawszy ją trochę w okresie narzeczeństwa, przepaść różnic. Ja jestem jak hebel; Martine jak papier ścierny. Kochamy się 1 Cytat za Biblią Tysiąclecia, wyd. V. i nieuchronnie przyczyniamy się do tego, że nawzajem sprowadzamy na siebie cierpienia. Martine otwiera serce i otwiera na oścież drzwi. Przyjmuje wszystkich, kogo tylko wiatr przywieje, a ja chorobliwie potrzebuję intymności. Przygotowuje mi ciasta - przeżywam okres łakomstwa - a ja, zamiast jej podziękować, stwierdzam: - Bardziej potrzebuję czułości niż ciastek. Wybuchowy, kanciasty, często ją ranie swoimi zdania- mi-cięciami i złościami-burzami. Oswojenie wymaga wiele czasu, cierpliwości i łagodności. Gdy się ludzie tak różnią, to koniecznie trzeba, żeby jedna osoba dostosowała się do drugiej, poznała jej sposób życia, sama dała się poznać, bez przerwy przystawała na ustępstwa. Szczególnie cierpię, kiedy zbiera się rodzina Martine. Czuję, że jestem wykluczony z ich porozumienia. Nie mamy żadnych wspólnych odnośników. Oczywiście, rozumiem, że przychodzi im z trudem zaakceptować narwańca bez rodziny, chodzącego w kozakach i z włosami do połowy ramion, ale nie godzę się na to, że nie czuję się przyjęty. Przebywanie w rodzinie jest dla mnie nie do zniesienia. Nie czuję się synem, chociaż mój teść powiedział mi w dniu, kiedy powiadomiliśmy ich o naszej miłości: „Jesteś dla mnie jak syn!". Najtrudniejsze jest to, że zamiast po prostu być, jest się „jak". Nikt na to nic nie może poradzić. Rodzinne spotkania mnie ranią. Nachodzą mnie lęki: boję się, że nie jestem interesujący, że nie jestem taki jak inni, że wydaję się nieoczytany... Zamieniam się z powrotem w nieokrzesanego odludka. Moje reakcje są przesadne. - Ty nigdy nie musiałaś zdobywać się na żaden wysiłek - mówię do Martine. - Nigdy nie musiałaś chodzić do swoich teściów. Z oczywistych powodów! ? ? ? ? ? ? ?» "5 ? ? ? ? ? >. ? _? _? ?? ? ? ? 'G ? 'n "? ? ? 220 Duszę się w Paryżu, kręcę się w kółko, jak lew w klatce. Brakuje mi moich przyjaciół drzew i kilku zwierzaków do oswojenia. Proponują nam różne gospodarstwa, w Les Landes26 i w Bretanii. Co o tym myśli mój dobry kumpel Pan Bóg? Chce, żebyśmy gdzie byli? Nazajutrz po zadaniu Mu tego pytania Marie-Helene Mathieu, odpowiedzialna za Chrześcijańskie Biuro dla Niepełnosprawnych, które zatrudnia Martine, pyta moją żonę: - Czy zgodziłabyś się poprowadzić naszą placówkę w Lourdes? Obecna kierowniczka musi przerwać pracę z powodów zdrowotnych. Mam więc odpowiedź od mojego Kumpla. A więc postanowione, jedziemy do Lourdes. Niedługo przed przeprowadzką żona zabiera mnie na rekolekcje do wspólnoty miłosierdzia, w Chateauneuf-de--Galaure, w departamencie Dróme. To wielkie ustępstwo. Jadę tam z miłości do żony, ponieważ nie wyobrażam sobie, że mógłbym siedzieć i słuchać księdza przez sześć dni. Nawet jeśli kaznodzieją jest nie kto inny jak brat ojca Thomasa Philippe'a. Nazywa się Marie-Dominique - dziwne imię jak na mężczyznę - i nosi taki sam biały habit dominikanów - czyżby jakaś rodzinna choroba? Nie jest wcale wyższy od brata. Oczy błyszczą mu za grubymi szkłami. Wszyscy mówią do niego Marie-Do. Tematem rekolekcji jest Apokalipsa, ostatnia księga Biblii. Dla mnie brzmi to raczej jak Calypso, nocna knajpa. Kiedy Marie-Do rozpoczyna rekolekcje, zapada cisza. I to na sześć dni. Jego konferencje są fascynujące. Jestem złapany. Wszystko zapisuję w szkolnym zeszycie. r 26 Les Landes - tu: departament w Gaskonii. - Świetlana kąpiel. Sześć dni bez słowa. Ludzie obserwują się przyjaźnie. Rodzą się w milczeniu niewytłumaczalne sympatie. W połowie tygodnia proponują tym uczestnikom, którzy tego pragną, wizytę u Marthe Robin. To miejscowa wieśniaczka, prosta kobieta, która, jak mówią, przeżywa w swoim ciele Mękę Chrystusa i promieniuje dobrocią i prawdą. Ale wielkiemu, ograniczonemu intelektualnie grzesznikowi trudno w to uwierzyć. Żyje zamknięta w pokoju w rodzinnym gospodarstwie. Trzyma zasunięte zasłony, ponieważ jej chore oczy nie znoszą światła. Przyjeżdżają do niej ludzie z całego świata, pragną, by się za nich modliła, przekazują intencje modlitw. Potrzebują rady. Ludzie cierpliwie czekają, żeby ją odwiedzić, a lista kandydatów jest już nieźle wypełniona. Martine chce się zapisać; ja, dumny macbo, twierdzę, że „to niepotrzebne". Podczas obiadu jakaś dziewczyna czyta do mikrofonu nazwiska siedmiu pierwszych osób, które mają odwiedzić Marthe Robin jeszcze tego popołudnia. Zdumienie, jesteśmy pierwsi na liście. Patrzę na Martine i nie potrafię powstrzymać okrzyku: - Przecież się nie zapisaliśmy!... Patrzy na nas dwustu uczestników rekolekcji. Robię się czerwony jak burak. Nie mam wyboru, idę za żoną. Wspinamy się do chaty Robin na płaskowyżu. Wiejska kuchnia z piecem na drzewo została zamieniona na poczekalnię. Ludzie cicho rozmawiają. Dziewczyna wprowadza Martine i mnie do czarnego pokoju. Wszystko wydaje się bardzo tajemnicze. Siadamy koło łóżka, którego możemy tylko się domyślać w ciemności. Wyobrażam sobie, że święta kobieta natychmiast wszystko wyczyta w mojej duszy i przepędzi mnie przenikliwym: „Precz, szatanie!". Ale niejasny, za- dziwiająco młody głos dobywa się z cienia, witając nas. Mówimy do niewidocznej kobiety, że jesteśmy młodą parą i że bardzo, ale to bardzo różnimy się od siebie. Śmieje się! Śmieje się i mówi: - Dla Pana Boga to są bzdury. Wasza miłość powinna opierać się na Wierze, Nadziei i Miłosierdziu. Martine oznajmia jej, że spodziewamy się dziecka. Cieszy się i zachwyca. Mówi o dzieciach w taki sposób, jakby je wychowywała przez całe życie Mówię jej o moim lęku przed ojcostwem, który powstał z powodu niezbyt chlubnej przeszłości, o lęku przed tym, by nie powielić otrzymanych ran. Wysłuchuje mnie i odpowiada: - Wasze dzieci będą Wzrastać na miarę waszej miłości. Te słowa zapisują się We mnie ognistymi literami. Kiedy opowiadamy jej 0 naszym projekcie przeniesienia się do Lourdes i znale2ieriia domU; przerywa nam: - Domu do przyjmoWania wszystkich tych, których wam przyśle Matka Boska! Spoglądamy z Martine na siebie. Od czasu ślubu marzymy o domu, który moglibyśmy z kimś dzielić. Marthe nas nie zna, a utwierdza i uspokaja: - Matka Boska wam go wskaże. Pomimo panującego mroku pod koniec spotkania zaczynamy dostrzegać skurczone pod prześcieradłem małe ciało. Z niego dobywa się anielskiej łagodności głos i świetlane słowa. Oślepieni, zachwyceni i ogłupiali z powodu tego, co przeżyliśmy, wychodzimy na podwórko przed chatą. Ta prosta, tak istotna chwila jest w naszym istnieniu jak kamień węgielny. Jesteśmy pełni nadziei, całkowicie podbu- dowani. Marthe Robin będzie miała fundamentalne znaczenie w naszym życiu. Pod koniec rekolekcji jeden z księży prosi mnie, żebym dał świadectwo. Nie chcę, opieram się. W końcu się zgadzam. Później będę milczał. Cisza będzie trwała przez jedenaście lat. Aż do śmierci mojego ojca. dwadzieścia cztery lata W Lourdes, w rękach Marii Lourdes... Kiedy byłem chłopcem, ta nazwa była pożywką dla moich marzeń. Magiczna nazwa, zupełnie jak Wyspy Kanaryjskie albo Seszele. Oznaczała dla mnie olbrzymie góry, wodę z potoków, świeże powietrze, dzikie lasy, wolność... W czasach mojego dzieciństwa mer naszej wioski ofia-o rował kiedyś wszystkim ch'tios26 po pięciofrankowej monecie. Przyszło gminne święto i postawiłem cały ten ma-o jatek za jednym razem. Pierwszą nagrodą był wyjazd do ? Lourdes. Byłem pewny, że wygram główną nagrodę - chęć wygrania, była zbyt wielka, żeby nie miała się spełnić... -g Rozczarowanie było równie ogromne jak złudzenie. Stra-g ciłem wszystko za jednym zamachem. Monetę i marzenie. ^ Podróż do Lourdes wygrał najzamożniejszy chłopiec • w gminie. ? Przypominam sobie tę historię w wieczór naszej prze- I- prowadzki. Snop reflektorów mojej półciężarówki właśnie ? wyłapał tablicę z napisem „Lourdes" na wąskiej drodze, •2 która wije się za łąką sanktuarium. Jest wpół do trzeciej .? nad ranem, a miriady świec rozświetlają noc z drugiej stro- "g ny Gave, przed grotą, w której Maria pokazała się pasterce q Bernadetce. Bóg ma dobrą pamięć. Podarował mi nie tyl- 224 Ch'tios - mały chłopiec w północnym dialekcie francuskim. ko podróż, ale całe życie w Lourdes. Mój Kumpel zawsze daje więcej. Mieszkamy w apartamencie przy ulicy de la Grotte, z widokiem na zamek. Ciasno mi w czterech ścianach. W pobliskiej wsi szukam jakiejś ruiny do odnowienia. Co wieczór mówię Martine: - Chodź zobaczyć, zdaje się, że znalazłem. Codziennie wieczorem potulnie za mną idzie. Oglądamy. Dajemy spokój. Fałszywy trop. Spieszy się nam tym bardziej, że dzielimy nasze mieszkanie z Rogerem, Senegalczykiem z pochodzenia. W tym roku spędził z nami Boże Narodzenie. Dwa miesiące później sędzia i opiekunka społeczna powiadomili nas, że Roger o mały włos nie umarł z przedawkowania i że oświadczył im w szpitalu: - Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogę z tego wyjść: u mojego brata Tima, w Lourdes. Opiekunka społeczna zapytała, czy jesteśmy skłonni go przyjąć... - Bierzemy go! Proszę go przysłać! Mam twardy orzech do zgryzienia, dobrze mi tak. Nie zapytałem o zdanie Martine. Natychmiast mi mówi, co o tym myśli: - Mamy małe dziecko i tylko dwa pokoje! Myślisz, że nie jest wystarczająco ciasno? - Eglantine będzie spała w naszym pokoju! W czym jest problem? Martine, jeżeli nie przyjmiemy Rogera, przestanę chodzić do kościoła. Pan Bóg powie mi kiedyś: „Chciałem przyjść do ciebie, ale ty mnie nie przyjąłeś...". Martine, królowa otwartych drzwi, zgodziła się. Przystała na to z wiarą. Chylę przed nią czoło. Nie zawsze łatwo żyć z Bogiem. Żyć z Timem Guenar-dem także nie. ? _? ? ? (? ?? 5 ? ? ? 5 ? 'G N "? ? S ? 226 Tak pojawił się Roger. Chodzące światło i dźwięk. Ćpa heroinę i ma dwa metry. Przenosi swoje olbrzymie cielsko z wyjącym radiomagnetofonem na ramieniu. Jak zabraknie prochów, przychodzi kryzys. Na haju, a potem depresja. Zycie we wspólnym mieszkaniu jest bardzo trudne. Ojciec Rogera był Senegalczykiem, matka pochodziła z Normandii. Oboje rodzice zginęli razem z jego małą siostrą w wypadku samochodowym. Pozostawiony sam sobie Roger także zaznał, co to rany wynikające z porzucenia i marginesu; dla swojej rodziny ze strony ojca nie był dość czarny, nie był dość biały dla rodziny matki. Wielka śpiewaczkaJosephine Baker adoptowała go. Jej śmierć znowu rozdarła mu serce. Edith Piaf, jego matka chrzestna, próbowała mu pomóc. Znalazła pracę. Był groomem w wielkich paryskich luksusowych hotelach. Niestety, opróżniał na korytarzu butelki szampana, zamiast je zanosić klientom. Później czarny Roger spotkał na swojej drodze „białą" heroinę i zstąpił do piekieł... Modlimy się z Martine do Matki Boskiej, by pomogła nam znaleźć przestronne i przewiewne mieszkanie. Sprawa jest pilna. Zaczynamy mieć tego dość. Pośrednik nieruchomości zabiera nas któregoś dnia kilka kilometrów od Lourdes wiejskimi drogami do wielkiego budynku na zboczu wzgórza. Zakochujemy się w nim od pierwszego wejrzenia. To dawne gospodarstwo przerobione na dom kolonijny nazwano Schroniskiem Notre--Dame. Mój Kumpel mruga do nas porozumiewawczo. „Matka Boska wskaże go wam", powiedziała Marthe Robin... Dobijamy targu i natychmiast nazywamy nasz przyszły dom Fermę Notre-Dame. Na pamiątkę Fermy ojca Thomasa Philippe'a, gospodarstwa Marthe Robin i „podpisu" Matki Boskiej. Mamy mnóstwo roboty. Wcale mnie to nie przeraża. Pracujemy za dnia na gospodarstwie, na świeżym powietrzu, na naszym wzgórzu. Roger puszcza nam prosto do ucha na cały regulator miłosne piosenki Julio Iglesiasa. „Que amore..." W końcu zaczyna mnie to wkurzać, chociaż mniej niż jego szantaże: - Co mi dasz, jak nie będę ćpał przez tydzień? - Nic, Roger. Przestajesz brać dla siebie, a nie dla mnie. -Jasne, wiedziałem, Tim, że mnie nie kochasz. Popełnię samobójstwo. Na początku jego pobytu było to dla mnie bardzo trudne. Kiedy wstawałem rano, biegłem sprawdzić, czy jeszcze żyje. Potem przyzwyczaiłem się i pozwoliłem mu gadać. Pewnego dnia, nie wiem dlaczego, Roger nie pojawia się z radiomagnetofonem na Fermie. Nie będzie piosenek miłosnych, nie będzie Julio Iglesiasa. Gratka, wakacje, cisza. Wreszcie! Właśnie maluję fasadę domu, kiedy pojawia się, wchodzi po drabinie i całuje mnie: - Tim, bracie, kocham cię. Dobrze się tutaj czuję. Wiesz sam, jak tutaj jest pięknie. Cisza, ptaki... Nie chciałbyś się napić kawy? - Chętnie. Wiesz, Roger, ja też bardzo lubię to wszystko, tę ciszę i jestem bardzo zadowolony, że to doceniasz... O mało nie spadłem z drabiny, nie mogę w to uwierzyć! Jestem wdzięczny za tę nagłą zmianę. Dobra, dalej maluję z lekkim sercem, w czystym akcie dziękczynienia. Mija pół godziny. Nieco za długo przygotowuje kawę. Wreszcie nadchodzi. Idzie chwiejnym krokiem, ostrożnie. Twarz zmieniła kolor z czarnego na żółty. Przecieram oczy, myśląc, że biała farba źle wpływa na moje widzenie. Bełkoce... - Masz, mój bra... bracie, ka... kawa jest go... gotowa! - Dziękuję, Roger. Wszystko w porządku? Dziwnie wyglądasz! - W pooo... porządku. Taaaak... Odwraca się i ląduje całym ciałem w błocie, całkowicie zamroczony. Uwalił się koktajlem złożonym z lekarstw i alkoholu. Przykro patrzeć na jego olbrzymie ciało, rozwalone przez prochy. Stawiam go na nogi i mówię: - Roger, natychmiast wracamy do mieszkania. Nie ruszaj się, idę po samochód! Idę w kierunku furgonetki, kiedy słyszę pyrkanie silnika. Roger skorzystał, że odwróciłem się do niego plecami, odpalił swój motorower i zjeżdża z góry, mocno przyspieszając... Oj! Wchodzi w pierwszy zakręt na pełnym gazie... Kurde! Jedzie prosto, spada w pustkę. Wybija się jak na trampolinie, to śmiertelny skok! Przeklinam siebie, że zostawiłem go samego na chwilę. Biegnę na brzeg przepaści, całkowicie pewny, że na dnie parowu będzie trup. Nie. o Roger zawisł na krzaku. Motorower utrzymuje równowagę. Nie mam pojęcia, jak to wszystko się trzyma! Można 0 by pomyśleć, że to jakaś przygoda Tintina. Wciągam motorower, trzymając się krzaków. Potem idę po niego. Śmieje się jak wariat, a mnie nie do śmiechu. Mam już tego -g powyżej uszu. 1 Ledwo znalazł się na nogach, dosiada z powrotem ^ motoroweru i odjeżdża, śmiejąc się jeszcze głośniej, oczywiście, nie czekając na moje błogosławieństwo. Jestem ? wściekły, po raz drugi zrobił mnie w konia. Mogę tylko biec I" za nim, recytując zdrowaśki, które kończę, improwizując: "B - Weź pod opiekę tego porąbańca. Zachowaj Rogera 'S ??2? życm- Spraw, by godzina jego śmierci jeszcze nie wy-!» biła. Roger dojeżdża cały i zdrowy do Lourdes, po pięciu q kilometrach zygzaków, które na szczęście mniej więcej odpowiadały zakrętom drogi. Przy wjeździe pędzi na planszę 228 z napisem „Lourdes", tak jakby chciał przejechać wyima- o ginowaną linię mety. Motorower przejeżdża pod planszą i znika w rowie, Roger zaś ląduje na planszy. Wybucham: - Wsiadaj do samochodu, mam tego dość! Krzyczy: - Mój motorower, motorower, nie chcę zostawiać motoroweru! - Zamknij się, Roger! Motorower zabierzesz jutro! Sadzam go do furgonetki i wracamy razem. Kiedy przyjeżdżamy na ulicę de la Grotte, wchodzi do mieszkania i idzie prosto do łazienki. Siedzi tam przez dwie godziny. - Co jest Rogerowi? - pyta Martine. - Znowu coś wyprawia? Opowiadam jej moje popołudniowe perypetie. Źle się składa, akurat wieczorem mamy gościa. Przy stole Roger patrzy na naszą przyjaciółkę nieruchomymi oczami zom-bi i bez przerwy pyta, jak ma na imię. Jj - Jak masz na imię? Jak masz na imię? No powiedz, jak masz na imię? ^ Zamienia nas w kłębek nerwów. Wraca do łazienki, ale J wcale nie udaje mu się wytrzeźwieć. Włącza Julio Iglesiasa. g Wybucham, kiedy Martine i nasza przyjaciółka kładą ^ Eglantine. Wbiegam do łazienki, zdejmuję ze ściany lustro, wracam do salonu i stawiam mu przed oczy: Jj - Popatrz na siebie! L' - Nie chcę, daj mi spokój! |j Podtykam mu lustro pod nos: S - Popatrz na siebie, cholera jasna, popatrz na siebie! '? sam, prywatnie... Umawiamy się w Lourdes na późniejszy termin. O umó- © wionej godzinie zjeżdżam do miasta. Spotykam się z nim .? i jego żoną. ?5- - Twojemu dziadkowi amputowano drugą nogę... dem razy", o którym mówi Jezus? Przebaczać nie znaczy zapomnieć. To raczej przystać ? na życie, godząc się z obrazą. To trudne, kiedy rana prze-.2 szyła całą istotę, piętnując ją, jak tatuaż śmierci. Niedawny no musiałem przejść operację nóg: ciosy wymierzone przez <8 ojca spowodowały nieodwracalne zmiany. Ból często się "g budzi; a z nim powraca pamięć. .g Aby przebaczyć, trzeba pamiętać. Nie chować swojej rany, ?jy nie zagrzebywać jej, ale raczej wystawić ją na świado dzienne. Ukryte rany infekują się i wydzielają truciznę. Trzeba tę 240 ranę oglądać, opatrywać, by stała się źródłem życia. Daję świadectwo, że nie ma ran, których nie można zabliźnić miłością. Marzyłem wściekle do szesnastego roku życia, że matka przyjedzie i mnie zabierze. Później pogodziłem się z myślą nie do zniesienia, a mianowicie, że zostałem porzucony przez tę, która mnie nosiła. Wtedy postanowiłem, że będzie lepiej, bym jej nigdy nie zobaczył. A jednak to się zdarzyło. Niespodziewanie. Po moim ślubie. Ciotka zaprosiła mnie na rodzinne spotkanie i nie uprzedziła, że zobaczę matkę. Nagle znalazłem się naprzeciw pięknej, młodej kobiety, brunetki. Gdy mnie zobaczyła, nie wykonała najmniejszego gestu. Nawet się nie skrzywiła. Podszedłem do niej i powiedziałem: - Moje jedyne marzenie to pocałunek od ciebie... Niepostrzeżenie cofnęła się. ... albo twoja ręka na moim ramieniu, jak wolisz. Jeden gest. To wystarczy... Zachowała dystans i odpowiedziała: -Jesteś jak twój ojciec... honor, tylko honor! Czekałem przez kilka sekund na gest, który nie mógł nadejść. Odwróciłem się. Byłem już przy drzwiach, na klatce schodowej, kiedy mnie dogoniła. Zapytała: - Wybaczyłeś ojcu? - Tak, wybaczyłem mu. Zamknęła się. Jej twarz stała się zacięta i twarda. Zapewne nie mogła pogodzić się z tym, że wybaczyłem człowiekowi, który połamał mi całe ciało. Nie mogła przyjąć tego, że umieszczam ich na tym samym poziomie przebaczenia. Wyrzuciła z siebie: - Tak, jesteś jak twój ojciec. Będziesz złym mężem i złym ojcem... Są słowa bardziej brutalne niż uderzenia pięścią. Słowa jadu płynące z rozpaczy, z fatalizmu. Moja matka nie potrafiła zmierzyć ciężaru swoich słów. Potrzeba było innej kobiety, Martine, mojej żony, by oczyścić mnie z tego śmiertelnego jadu. Leczyła mnie dzień po dniu z anielską cierpliwością. Dzięki Martine mogę dzisiaj wypowiedzieć coś niesłychanego: radość, jaką czerpię dzięki czwórce naszych dzieci, także zawdzięczam matce. To ona dała mi życie, nieoceniony skarb. Dzisiaj biję się o to, by być dobrym ojcem, dobrym mężem i dobrym synem... Boga Ojca. Moje dzieci stały się moimi korzeniami. Poraniony człowiek, a takim jestem, został przy nich uleczony. Kiedy nazywają mnie tatą, czuję, jak po karku przebiega mi rozkoszny dreszcz. To wspaniałe uczucie. Nie chcę się przyzwyczajać do tego, że nazywają mnie tatą. To najpiękniejsza rzecz na świecie. Pamiętam o tych wszystkich „mój tata", których mi zabrakło. Dziękuję. I powierzam Bogu Ojcu wszystkie dzieci, które nie mają nikogo, komu mogłyby powiedzieć „mój tata". Spis treści Słowo wstępne......................................... 7 Przedmowa............................................ 9 Trzy lata. Porzucony w rowie............................ 13 Cztery lata. W psiej budzie.............................. 16 Pięć i sześć lat. Cisza. Szpital ............................ 22 Siedem lat. Na targu sierot.............................. 26 Osiem lat. Więzienie wariatów........................... 32 Dziewięć lat. Pazury żywicielki........................... 37 Dziesięć lat. Szczęście w płomieniach..................... 46 Jedenaście lat. W poprawczaku. Oddział twardzieli......... 52 Dwanaście lat. Ucieczka i obrzydzenie.................... 65 Trzynaście lat. Jak obrobić prostytutkę................... 72 Czternaście lat. Żigolak na Montparnassie................ 80 Na peronie. Mój starszy brat zwija manele................ 86 Piętnaście lat. Dookoła świata z panem Leonem........... 91 Wielka ucieczka........................................ 102 Stary człowiek i śmierć.................................. 111 List otwarty do mojego ojca, prezydenta Francji........... 117 Uczeń rzeźbiarza maszkaronów.......................... 126 Szesnaście lat. Taniec z pięściami........................ 135 Osiemnaście lat. Odkrycie istot pozaziemskich............ 148 Mały ksiądz na stalowym rumaku........................ 162 Elektrowstrząs przebaczenia............................. 170 Dwadzieścia jeden lat. Mój pierwszy prezent urodzinowy---- 180 Moi przyjaciele ze świata cierpienia....................... 190 Druhny Pana Boga..................................... 197 Dwadzieścia dwa lata. Dziewczyna z domu szczęścia....... 208 Dwadzieścia trzy lata. Ślub syna marnotrawnego.......... 215 Dwadzieścia cztery lata. W Lourdes, w rękach Marii........ 224 Siedemdziesiąt siedem razy.............................. 234 1 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2003. Wydanie I. Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A., Łódź, ul. Żwirki 2.