16919

Szczegóły
Tytuł 16919
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16919 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16919 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16919 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TAK BYŁO NIEDEMOKRATYCZNE WSPOMNIENIA EUSTACHEGO SAPIEHY Wydawnictwo SAFARI POLAND POCZĄTEK Blady księżyc oświetlał nam drogę wśród nędznego lasu, bardziej przypominającego nasze wschodnie rojsty niż las. Od paru godzin była odwilż i brodziliśmy po kostki w śnieżnobłotnej mazi. Było zimno, jeden, może najwyżej dwa stopnie. Mokrzy do łydek brnęliśmy przez to bagno przy bladoniebieskim oświetleniu. Zaczęło nam się robić bardzo nieprzyjemnie. Pierwszy szedł niemiecki kapral, potem my dwaj z Lwem, a za nami żołnierze z karabinami w pogotowiu. Halt! Prowadzący kapral podniósł rękę. Pochyliłem się do Lwa i szepnąłem: - Jeśli wyjdziemy z tego cali, wystawię Bozi kościół. To był luty 1945 roku, po ponad czterech latach obozu jenieckiego w Niemczech. Wtedy wyszliśmy z tego cali, ale nigdy nie wróciliśmy ani do domu, ani do kraju, żeby móc wybudować kościół. Stałem teraz na południe od równika przed małą kapliczką postawioną jak obiecałem w podzięce Bogu. Zajechał jakiś samochód i Maryjka wybiegła do mnie, popatrzała i wolno podeszła żeby mnie objąć i uściskać. Dla trzech naszych córek Lew był ukochanym stryjem. Na wpół przez łzy wydusiła z siebie: Poszedł, nic po sobie nie zostawił, nic nie napisał, a tak ślicznie umiał pisać. Dziadzio poszedł, Babiś poszła, stryj Jasiek poszedł, teraz stryj Lew, ani słowa nie zostawili. Świat nie może się dla nas zaczynać w Afryce, w Eldore-cie czy Nairobi, przecie istniał dla was przedtem i kochaliście go i zawsze o nim mówiliście jak byliście razem, my tu jesteśmy jak tabaka w rogu - nic nie wiemy. Nie chcemy być Angielkami, Francuzkami czy Afrykankami, chcemy wiedzieć, dlaczego urodziłyśmy się w Afryce. Odpowiedź, że to wojna, że to komuniści, Rosjanie, Niemcy, bardzo mało nam mówi. Nie zrób jak wszyscy inni w rodzinie, musisz napisać jak to było, obiecaj, że to zrobisz, ja proszę za nas trzy i nasze dzieci, napisz swoje wspomnienia. Tata, obiecaj, proszę, obiecaj teraz! Znowu różne wspomnienia przelatywały mi przez głowę, nie mogłem, a może nie chciałem, się ich pozbyć. Byliśmy sobie z Lwem zawsze bardzo bliscy i przeżyliśmy wspólnie bardzo dużo, choćby wtedy ten pochód z kapralem niemieckim; po chwili już inny obraz wepchał mi się do głowy. Prymityw szpitalika, jego urządzeń i instrumentów operacyjnych zdziwiłby dzisiejszych medyków. Trzeba było operować na żywo, ale doktor operował w takich warunkach przez całą wojnę. Konsylium doktorów orzekło, że nie można już robić dalszych operacji i że nie przeżyję żadnej anestezji. Doktor Wittmoser myślał inaczej. Dwóch sanitariuszy i dwie siostry z protestanckiego zakonu joannitów przypinały mnie do łóżka, a Lew mocno trzymał mnie za rękę. Dopóki doktor mnie ciął, byłem przytomny, ale kiedy zaczął mi dłubać we wnętrznościach - musiałem zemdleć. Kiedy się obudziłem wszyscy znikli, tylko Lew trzymał mnie za rękę i mruczał pod nosem bez przerwy: Będziesz żył gówniarzu, masz żyć łachudro, będziesz żył gówniarzu, masz żyć łachudro. Powtarzał w kółko te wzniosłe słowa, a ja je słyszałem, ale nie mogłem mu o tym dać znać, bo nie miałem siły. Na dworze zaczęło świtać, były pierwsze dni przedwiośnia, przez uchylone okno usłyszałem jak gdzieś w ogrodzie zawołał drozd, i nagle nabrałem dość siły, żeby ruszyć dłonią i zacząłem mrugać oczyma, co Lew natychmiast wyczuł i zobaczył. Zerwał się i wypadł na korytarz, krzycząc pół po polsku, pół po niemiecku: - Będzie żył, Er wird łeben, Er hat den Vogel geha'rt, ja go znam, będzie żył, rufen Sie Grabau, Ich kenne den Kerl!! Lew chorował długo, nie mogłem go trzymać za rękę; umarł parę godzin temu. Był siódmy grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, czterdzieści pięć lat od dnia, kiedy trzymał mnie za rękę i swą siłą starał się przytrzymać na krawędzi życia. Gdzieś nade mną wołała kania - drozdów nie ma w Afryce. Od tego czasu robiłem notatki, ale trzeba mi było sześciu lat, żeby zacząć pisać. Część pierwsza EUROPA SPUSZA 1 Jak zwany stary dom, tu urodziło się tus czworo starszych rodziłem się siódmego sierpnia 1916 roku w tak zwanym starym domu w Spuszy. Stary on nie był, bo jego budowę kończył mój ojciec po ślubie zawartym w Przeworsku w 1909 roku z Teresą Lubomirską, moją matką. Budowę zaczęto pod sam koniec XIX wieku dla mojego dziadka Jana, który miał kłopoty z płucami. Wybrano spuszańskie lasy z powodu suchych piasków, na których ten sosnowy las rósł. Ostatnim krzykiem mody był wtedy styl zakopiański z powodu „odkrycia" Zakopanego. Niestety, nie pamiętam kto był architektem, ale wiem, że był to jeden ze znanych architektów którzy budowali w Zakopanem. Wszystko, zacząwszy od pałacu (naprawdę nie był to żaden pałac, lecz obszerny dom z dużym obejściem, lecz nazywano go pałacem i nigdy inaczej o nim się nie mówiło)- poprzez przybudówkę, dużą murowaną oficynę ze stajnią, wozownią i garażem, do wszystkich bram parkowych i mostu na rzeczce, było w stylu zakopiańskim. Może to nie pasowało do ziemiańskiej rezydencji, ale było ładne i bardzo dobrze zbudowane. Bardzo duży park zakładał któryś TAK BYŁO SPUSZA 1 PARK AG1WK0U Alo/j Matka, Teresa z Lubomirskich, rok 1920 ze znanych lwowskich ogrodników, który zasadził ponad setkę gatunków egzotycznych drzew i krzewów. Dom stał na wzniesieniu i park wycięto po prostu ze stuletniego boru sosnowego. Przed domem założono gazon schodzący do rzeczki Spuszanki, która wiła się setkami metrów przez park, spiętrzona śluzą o jakiś kilometr dalej. Mój dziadek umarł w 1901 roku, więc dalszą budowę prowadziła bardzo wolno moja babka Seweryna z Uruskich. W roku 1909 dom był gotowy, ale moi rodzice musieli go wykańczać i meblować po powrocie z podróży poślubnej. W tym domu urodziło się nas czworo starszych: Jasiek, Lorcia, Lewek i ja. Po moim urodzeniu w 1916 roku, jako że zbliżał się front, moi rodzice przenieśli się z dziećmi do Warszawy. Dom został spalony, nawet nie wiem czy za Niemców, czy za Rosjan. Wiadomo natomiast, że w tymże roku jakiś generał rosyjski obrabował, a potem kazał podpalić pałac w Biłce - miejscu urodzenia mojego ojca. Rodzicom udało się wywieźć ze Spuszy większość mebli i rzeczy wartościowych (a poza tym w Spuszy podobno nie rabowano). Wojna światowa skończyła się i powstało na nowo niepodległe państwo polskie. Piłsudski powrócił z więzienia w Magdeburgu i został naczelnikiem państwa. W listopadzie powstał lewicowy rząd Moraczewskiego, ideologicznie zbliżony do rewolucyjnej Rosji i stanowiący bardzo poważne zagrożenie dla tworzącego się państwa polskiego. Piłsudski, który wyrósł na lewicowych organizacjach, nie bardzo mógł się temu przeciwstawić, szczególnie że prawica, jak zawsze skłócona, nie dawała mu żadnego istotnego poparcia. Mój ojciec, którego Piłsudski lubił i szanował, dość często bywał w Belwederze i rozmawiając z Naczelnikiem, wyczuł sytuację. Z pułkownikiem Januszajtisem i paroma politykami prawicowymi już spiskującymi postanowiono pokazać, że nie wszyscy biernie zgadzają się na pogrążenie kraju w lewicowe bagno. W nocy z 4 na 5 stycznia 1919r. dokonano zamachu stanu, który trwał 24 godziny. Dla mojego ojca i pułkownika Januszajtisa celem tego zamachu było usunięcie rządu Moraczewskiego i wprowadzenie Paderewskiego na premiera, innym spiskowcom może bardziej chodziło o usunięcie Piłsudskiego. Przeciwnicy polityczni mojego ojca mówili później, że zamach był operetkowy, ale na życzenie Piłsudskiego generał Szeptycki w czterdzieści osiem godzin osobiście przywiózł Paderewskiego z Krakowa, w ciągu tygodnia rząd został zdymisjonowany i Paderewski po tygodniu został premierem. Legun z bratem Lewkiem, Muzeum Plakatu, Wilanów Ojciec - minister spraw zagranicznych, Z Skwirayński Ci panowie, którym chodziło głównie o usunięcie Naczelnika, mówili później, że Sapieha i Januszajtis sięgali po władzę, ale mali ludzie nie rozumieją, że można coś robić dla idei. Piłsudski to rozumiał końca życia pozostał w wielkiej przyjaźni z Tatą, który go odwiedzał w Belwederze czy Sulejówku. Zamachowcy zostali zwolnieni pod warunkiem nie opuszczania Warszawy. Wszyscy zniknęli poza głównym organizatorem, to jest moim ojcem, który siedząc w areszcie domowym postanowił z paroma przyjaciółmi wstąpić do wojska. Wystawił własnym sumptem oddziałek kawalerii (30 ludzi), z którym dołączył do 13. pułku ułanów Dąbrowskiego (zalążek przyszłego III szwadronu) - i z nim, jako prosty ułan, poszedł na front. Po paru miesiącach Piłsudski mianował go, prosto z okopów, pierwszym posłem polskim w Anglii. W rok później, na podstawie pierwszorzędnych raportów pisanych przez Tatę z Londynu, premier Grabski powołał go na ministra spraw zagranicznych. To spowodowało przeniesienie się w czerwcu 1920 ojca do Warszawy i pozostawienie Mamy z dziećmi, naszą kochaną wychowawczynią „Miską", panną służącą Teklą i bu-tlerem Holmesem w ambasadzie w Londynie. Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z tego czasu; pamiętam jak karmiąc kaczki poślizgnąłem się i wpadłem do Serpentyny w Hyde Parku. Lewek podniósł alarm i jakiś pan wyciągnął mnie laską z wody. Szofer z usztywnionymi woskiem wąsami odwiózł nas ogromnym Daimlerem do ambasady, gdzie Holmes odebrał mnie jak mokre kurczę i zaniósł na pierwsze piętro. Tekla została nam wszystkim w pamięci z powodu kartki pozostawionej na biurku Mamy „Ajem golem tu ciuć" (/ am going to church); kartkę tę Mama zatrzymała na pamiątkę i była w Spuszy do 1939 roku. Na stanowisku ministra spraw zagranicznych przeszedł Tata najcięższe chwile wojny polsko bolszewickiej i po naszym zwycięstwie zaakceptował traktat ryski, mimo że nie zgadzał się z wieloma jego punktami. Wobec wyraźnej wrogości Narodowej Demokracji i lewicy, 20 maja 1921 roku podał się do dymisji i wyjechał z Warszawy. Trzeba było teraz wyciągać Spuszę z ruiny, jaką była po wojnie. Bolszewicy niewiele zostawili na całej Białorusi i folwarki spuszańskie świeciły pustkami, wszystko musiało być odbudowane na nowo. Zamieszkaliśmy w maleńkiej oficynce cudem ocalałej po pożarze domu. Oczywiście niewiele z tego zapamiętałem poza kilkoma obrazkami. Jeden z nich to jazda wozem z naszą ukochaną Angielką Miską do krzyża powstańczego na drodze do Dziembrowa, gdzie mieliśmy piknik i bawiliśmy się w chowanego. Późnym popołudniem przyjechał konno chłopak i coś Misce zameldował, po czym wpakowano nas do wozu i pojechaliśmy do domu. Było to 24 sierpnia 1921 roku, kiedy urodziła się nam siostrzyczka Elżbieta - Izia, lub inaczej, Kukula. Mój ojciec Eustachy, rok 1921 Nie wsie byłem tysy (1919-20) TAK BYŁO SPUSZA 1 Spusza, tzw. paląc, 1921-1936 Poza różnymi pojazdami konnymi mieliśmy już także samochód i to otwarty, duży, biały Austro-Daimler, z rączkami do biegów i hamulcem, umieszczonymi na zewnątrz, jakby na stopniach. Doskonale go pamiętam, może dlatego, że kiedy Tata postanowił go zmienić na inny Austro-Daimler, ale czerwony, dyskutowaliśmy z Lewkiem, jaki kolor bardziej się nam podoba. Przez następne parę lat mam lukę w pamięci i nie potrafię sobie wiele przypomnieć, ale wiem, że byliśmy bardzo szczęśliwymi dziećmi. Były to jeszcze czasy, kiedy bachorów nie psuto setkami zabawek elektronicznych, przeważnie im brzydszych, tym droższych. Każde z nas miało jakiegoś misia, im bardziej brudnego i wyliniałego, tym bardziej ukochanego; patyki leszczynowe służyły nam za konie na których jeździło się okrakiem, biegaliśmy boso po błocie, bawiliśmy się w chowanego w parku, na kolację dostawaliśmy ma-małygę lub inną kaszę z mlekiem i kompot lub mus z jabłek. Nie brak nam było ciepła domowego, miłości rodzicielskiej i Miski, ale nie byliśmy psuci. Z Lewkiem spaliśmy w pokoju koło Miski, która zawsze po położeniu nas do łóżek odmawiała różaniec, chodząc tam i z powrotem po korytarzu. Pewnego dnia biliśmy się poduszkami, uważając żeby Miska nas nie usłyszała. Raz nie udało się nam i Miska otworzywszy drzwi dostała dużą poduszką z włosia końskiego prosto w twarz tak mocno, że o mało się nie przewróciła. Lew musiał za to siedzieć przez pół godziny na cementowej podłodze korytarza i to na ogromnym czerwonym nocniku Izi, bo krzesła tam nie było. Po powrocie do łóżka, kiedy Miska już się zamknęła w swoim pokoju, opowiadał mi szeptem jak strasznie zmarzł i jak to niewygodnie jest siedzieć tak długo na nocniku. Koniecznie chciał mi to zademonstro- wać, więc wyszliśmy cichutko na korytarz, ale odmówiłem siadania na zimnym naczyniu. Lewek złapał mnie więc wpół i próbował na siłę posadzić, ale okazało się, że byłem za ciężki i upuścił mnie, ale niestety głową na dół - wprost do nocnika. Łomot, i oczywiście mój wrzask, spowodowały powrót na scenę Miski z odpowiednimi admonicjami, ale bez żadnych skutków pedagogicznych. Do swojej śmierci, za każdym razem, gdy zrobiłem jakieś głupstwo, Lew kiwał głową i mówił, że to pewno wciąż skutki owego upadku głową do nocnika. Byłem młodszy od Lorci i Lewka i nie bardzo umiałem czytać, a oni już studiowali z książek takich, jak „Duch Puszczy", „Sokole Oko" czy „Ostatni Mohikanin", zawiłe indiańskie techniki podchodzenia, skradania się, strzelania z łuku czy odczytywania śladów. Prowadzili jakąś korespondencję z Sokolim Okiem i te tajemnicze listy były składane w szparze pomiędzy deskami w schodach na strych. Mnie nie wolno było się do tego mieszać i pomimo, że bawiliśmy się zawsze we trójkę, nie byłem dopuszczany do konszachtów z Sokolim Okiem. Zdaje się, że współpraca z nim polegała na wkradaniu się do ogrodu warzywnego i objadaniu się rzodkiewkami, zielonym groszkiem i młodziutkimi marchewkami, nie mówiąc już o owocach. Myślę, że uważali mnie za zbyt duże ryzyko w wypadku zjawienia się ogrodnika czy kogoś ze starszych z domu. Lew miał kiedyś nieprzyjemną przygodę; obżarł się i zdarzył mu się w łóżku bardzo żenujący wypadek. Mnie nie obudził, ale rano mi opowiadał, że pół nocy spędził na kolanach modląc się do Anioła Stróża i błagając wszystkich świętych o pomoc, ale nikt z nich kupy z łóżka nie zabrał i to mocno nadwerężyło jego wiarę. Lewek był z nas najbardziej pomysłowy. Kiedyś postawił mnie pod drzewem, położył mi na głowie jabłko - wziął łuk (domowej roboty z leszczyny) i oświadczył, iż jest Wilhelmem Tellem i że zestrzeli mi jabłko z głowy. Niestety spudłował i dotychczas mam szramę na dolnej wardze. Gdzieś w tym czasie zjawił się wysztafirowany jegomość z tajemniczym pudełkiem pod pachą. Tłumaczył, że przyjechał specjalnie z Warszawy, żeby zaprezentować bardzo ciekawą nową rzecz, która robi furorę w mieście. Poprosił żeby mu dać baterię samochodową (W Spuszy o żadnej elektryczności nie myślano, wieczorem zapalano lampy naftowe, które codziennie trzeba było czyścić bo często „filowały", zasmradzając cały dom ale za to ich światło miało być bardzo zdrowe dla oczu.) Z kartonowego pudełka wyciągnął drewniane pudełko z jakimiś guzikami, lampkami, na które patrzyliśmy dziecinnymi oczyma jak na raroga. Coś pokręcił, coś podusił, nacisnął, jakieś dwa druciki połączył i nagle pudło zaczęło strasznie trzeszczeć i gwizdać, a w końcu bardzo niewyraźnie odezwał się czyjś głos mówiący, że nazajutrz ma być deszcz. Rodzice wiedzieli o nowym wynalazku, ale dla nas to był prawdziwy cud, który nas zafascynował. Niestety mój ojciec nie był nim zachwycony. - Proszę pana - powiedział - czy pan naprawdę myśli, że będziemy słuchać tego strasznego hałasu i starali się zrozumieć co mówi ten człowiek, którego nie prosiłem, żeby mi w moim domu gadał, bo go nie znam i myślę, że wcale nie chcę go znać. Niestety, przykro mi, ale nie będzie pan miał ze mnie klienta. TAK BYŁO SPUSZA 1 Tak się skończyła pierwsza próba wprowadzenia dwudziestego wieku z radiem do Spuszy. Wyraźny obraz przypominam sobie z roku 1924, kiedy rodzice zdecydowali się na przeróbkę domu, bo było nam już naprawdę za ciasno i mieszkaliśmy dosłownie jedno na drugim. Na czas robót postanowiono wysłać całą gromadę na parę miesięcy do Bretanii. Widzę bardzo wyraźnie długie drewniane molo w Gdyni, z przycumowanym niedużym statkiem pasażerskim „Kentucky", bodajże pierwszym tego rodzaju, który kiedykolwiek do Gdyni zawinął. Płynęliśmy z czeredą naszych kuzynów, dzieci Sierakowskich. Wdrapaliśmy się na górny pokład, a ciocia Halka Sierakowska z jedną córką w ramionach, machała chustką, kiedy „Kentucky" odbijał od mola. Cała ta banda bachorów jechała pod komendą Mamci, Miski i jakiejś pani od Sierakowskich. Dla Kukuli i Wandy wzięto niańkę Martę. Podróż morska nie trwała długo i wylądowaliśmy w Hawrze, skąd już pociągiem dotarliśmy do Paryża, gdzie przenocowaliśmy w mieszkaniu pani Róży Ba-illy. Położono nas pokotem na materacach na podłodze, ja spałem w ramionach Loli Sierakowskiej. Byliśmy tego samego wieku, mieliśmy po 8 lat. Tam i wtedy powstała moja największa przedwojenna miłość. Nazajutrz ruszyliśmy z wiktuałami i całym bagażem pociągiem do St. Malo, skąd już parową wąskotorówką jechaliśmy wzdłuż wybrzeża do Parame, gdzie siedzieliśmy przez trzy miesiące, prawie cały czas w deszczu. Ze szkoły w Anglii doszlusował do nas Jasiek, tak że było nas z Sierakami dziewięcioro i to pewno bardzo nieznośnych dzieci. Co rano biegliśmy na plażę, żeby bić się błotnymi pociskami z francuskimi dziećmi. Oczywiście wszelkie mamy czy opiekunki bachorów miejscowych nienawidziły nas i popierały swoich milusińskich w wymyślaniu nam od dzikich Azjatów, chamusiów etc. W tym czasie mieliśmy przemiłą nauczycielkę, Francuzkę, do nauki języka. Mademoiselle dzielnie stawała po naszej stronie, odwdzięczając się obelgami swoim kom-patriotom. Ta zabawa kończyła się około dziesiątej, kiedy plaża zapełniała się tak, że nie można już było rzucać kulami błota bez tego, żeby się nie oberwało Bogu ducha winnym przechodniom. Wiem, że wszyscy starsi z Mamą na czele cierpieli z powodu ciągłego deszczu i naszej nieznośności i ogromnie się cieszyli na powrót do przebudowanego domu. Gdzieś w tym czasie po powrocie z Francji, ale tym razem pociągiem, odwiedził Spuszę Piłsudski i wybudowano na jednym z tarasów dużą altanę w której podano obiad; altana ta stała do 1935 roku i przez lato wisiały w niej dwa hamaki. Na wizytę marszałka ubrano nas odświętnie jak do kościoła i kazano stać w rzędzie na baczność, salutując. Dla mnie główną zmianą nie była przebudowa domu, lecz fakt, że Lew miał jechać do szkoły w Pszczynie. Wybór tej szkoły miał swoją historię. Już w 1923 roku zebrało się parę mocno utytułowanych pań, aby obmyślić sprawę szkoły dla swych męskich pociech. A więc Anna Januszowa Radziwiłł, Maria Maurycowa Zamoyska, Róża Ludwikowa Czetwertyńska, Zofia Sewerynowa Czetwertyńska, Renata arcyksiężniczka austriacka, Hiero-nimowa Radziwiłł i Mama. Ciocia Andzia Radziwiłłowa miała „perłę", którą chciano wykorzystać. Perłą był profesor Wacław Iwanowski, który w Nieborowie, już przed 1914 rokiem, dał się poznać jako pierwszorzędny pedagog i wychowawca. Chodziło teraz o znalezienie miejsca, gdzieby całą (V.;vhj, stan obecny tę kompanię młodzieży umieścić pod jego opieką. Wszystkie tak zwane dobre szkoły jak Bielany, Chyrów itd. nie odpowiadały wymaganiom tych pań. Po dłuższych poszukiwaniach znaleziono odpowiednie miejsce. Okazało się, że w Pszczynie na Górnym Śląsku jest klasyczne gimnazjum (łacina i greka), w którym większość uczniów stanowili synowie górników, urzędników i ludzi wolnych zawodów. W żaden sposób nie można było powiedzieć, że szkoła ta była snobistyczna. Uznano, że chłopcy będą mieli okazję zapoznać się z życiem ludzi poza pałacami w Nieborowie, Klemensowie czy Balicach. Gimnazjum miało bardzo dobrą opinię pod względem poziomu nauki, a klimat nie mógł być lepszy -prawie podgórski. Czyste miasteczko otoczone polami, lasami i parkiem księcia pszczyńskiego, szczyciło się czterema szkołami średnimi, co stwarzało odpowiedni, prawie akademicki klimat. Teraz chodziło o to, żeby dać profesorowi Iwanowskiemu możność założenia odpowiedniego ośrodka wychowawczego, w którym -wszyscy byli tego pewni - będzie mógł trzymać swoich podopiecznych twardą ręką, ale w najlepszych warunkach. Wynajęto dużą trzypiętrową willę z ogrodem, wybudowano kort tenisowy i urządzono osiem podwójnych pokoi. Tu pan Wacław założył internat o bardzo swoistym charakterze. Lewek pojechał tam w 1924 roku. Ja zostałem sam w naszym pokoju w Spuszy z dwiema siostrami do towarzystwa. Samo życie w Spuszy niewiele się zmieniło, ale teraz było trochę więcej miejsca. Przerobiono prawie cały strych, gdzie dodano i wozownia pałacowe TAK BYŁO SPUSZA 1 cztery pokoje tak, że na dole można było zrobić salon i jadalny pokój. Izia była trochę za mała, żeby się z nami bawić, pięć lat różnicy w tym wieku to bardzo dużo, więc zżyliśmy się z Lorcią, a mała zajęła moje dotychczasowe miejsce, trochę piątego koła u wozu, biorąc jednak udział we wszelkich ogólnych zabawach. Poza godzinami nauki, nikt nam głowy nie zawracał i mieliśmy cały park do zabawy. Jeśli się z niego wychodziło, to był już poważny spacer i chodziło się wtedy z Miską, albo którąś z nauczycielek. Główną naszą pasją była dalej zabawa w Indian z tym, że teraz ja z Lorcią kontaktowałem się z wyimaginowanym Sokolim Okiem, a biedna Izia grała rolę Piętaszka. Godzinami podchodziliśmy nieistniejących nieprzyjaciół, robiliśmy wyprawy kajakami, a potem po stromym brzegu rzeczki wkradaliśmy się do ogrodu warzywnego, zostawiając biedną Izie na dużym orzechu amerykańskim z którego miała wypatrywać czy Siuksy nie skradają się, żeby nas oskalpować. Mieliśmy zupełną swobodę, nikomu nie musieliśmy się meldować, wymagano tylko dobrego zachowania w domu, czystości rąk, uszu i nóg, prawdomówności, uszanowania dla starszych i służby. Uszanowanie dla starszych było nam tłumaczone i przez Miskę bardzo przestrzegane, ale uszanowanie i grzeczność dla służby były nam wbijane nawet pasem. Dom, tak zwany pałac, był bardzo małym drewnianym dziesięciopoko-jowym budynkiem w stylu zakopiańskim. Cudem tylko nie spłonął, kiedy duży dom spalono, bo był jego oficynką, stojącą o parę metrów i służącą za kuchnię i mieszkania służbowe. Stał odosobniony w parku przy którym było gospodarstwo pałacowe, składające się z ośmiu budynków. Służby było dużo. W samym „pałacu" z obejściem było zatrudnionych 39 ludzi. Pierwszym służącym był Michał Wierny, który pochodził z Biłki pod Lwowem. Był służącym mego Taty od dzieciństwa, a później jego strzelcem, a w końcu za naszych czasów kimś w rodzaju butlera. Przez pewien czas po wojnie butlerem był Hieronim, który ogromnie nam imponował tym, że potrafił z pełną tacą w ręku kucnąć na jednej nodze. Odszedł do swego domu we wsi po tym, jak piorun zabił mu dwóch synów chroniących się przed burzą pod drzewem. Kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali, przyszedł Walerek Bekisz, który został zatrudniony do pomocy w kredensie, ale głównie przy obsłudze paniczów, czyli Lewka i mnie, bo Jasiek był zawsze w szkole w Anglii i przyjeżdżał tylko na wakacje. Czasami któreś z nas było ukarane odebraniem deseru i wysłaniem do pokoju. Walerek podchodził wtedy pod okno, spuszczało mu się sznurek do którego przywiązywał paczuszkę z leguminą. Po drugiej wojnie światowej, Walerek przedostał się do Anglii, gdzie został kamerdynerem w rezydencji prezydenta RP na Eton Place i moi bracia i siostra dowiadywali się od niego wielu ciekawych plotek. Mama miała służącą krawcową, pannę Annę, noszącą się wysoko i na ogół nie bardzo przez nas lubianą. Miska i Lorcią miały Bronię, przemiłą i kochaną wiejską dziewuchę, a Izia miała niańkę Martę. Poza tą służbą wyłącznie domową, była plejada innych pracowników. Po pierwsze, był kucharz Olszówka, szofer Laskowski, ogrodnik Matorski z trzema córkami, z którymi chodziliśmy na grzyby do tzw. lasku bielakowskiego. Po śmierci Matorskiego nastał nowy ogrodnik pan Łęczycki, też bardzo dobry, ale straszny pijak. Miał dwóch synów, którzy służyli za ogrodniczków. W pałacowej stajni na 14 koni, był Procenko, autentyczny Kozak, ułan z oddziału Taty Spusza - oficyna mający dwóch chłopców stajennych do pomocy. Procenko pokazywał nam prawdziwą dżygitówkę: potrafił w pełnym galopie podnieść zębami z ziemi czapkę. Stajnia mieściła się wraz z wozownią i garażem w jednym dużym murowanym budynku oficyny, w którym było 10 pokoi (cztery z nich służyły za pokoje gościnne). Stróżem był Koleśnik, który poza swoją nocną robotą musiał z pomocnikiem ciąć drewno w drewutni i pompować wodę. Poza tym był jeszcze tkacz Parczewski, ale o nim później. Wszyscy ci ludzie, poza Laskowskim, mieszkali w trzech budynkach za oficyną. Laskowski z żoną i córką miał dom z drugiej strony parku, za trzema budynkami gospodarczymi, gdzie rządziła z dwiema pomocnicami pani gospodyni, nam dzieciom mało znana. Panie te miały ukończoną znaną szkołę gospodarczą, chyba w Chyliczkach i zmieniały się dość często, pewno z powodu braku towarzystwa. W pierwszym budynku gospodarczym mieszkała gospodyni oraz Michał Wierny z żoną Antosią, która prowadziła pralnię z dwiema dochodzącymi dziewczynami. W drugim budynku gospodarczym były kurniki z dużą liczbą kur podzielonych na rasy, z osobnymi wygonami. Poza tym były indyki, gęsi, kaczki i króliki. W trzecim budynku były chlewy i obok stała wysoka wędzarnia, od lutego dymiąca pachnącym dymem jałowcowym. Trudno mi powiedzieć ile świń bito, ale na pewno nie mało, sądząc po ilości szynek, boczków, kiełbas, salcesonów, połci słoniny, wiszących w spiżarni u pani gospodyni, gdzie też stały worki z mąką, kaszami, beczki kiszonej kapusty czy solonych ogórków, stągwie z miodem z dużej pasieki, wszystko to co produkowało duże gospodarstwo wiejskie. Nam nie bardzo pozwalano odwiedzać tę spiżarnię, bo wiadomo, że dzieci mogą coś popsuć czy podkraść. Do zajęć gospodyni należało karmienie tych pracowników drugiego i trzeciego stołu, którzy będąc samotni, nie mieli własnego gospodarstwa. W budynku, w którym mieszkała, miała więc poza spiżarnią, dwie jadalnie i kuchnię. Do tej czeredy pracowników, trzeba jeszcze dodać robotnice dniówkowe, pomagające w plewieniu, podlewaniu, grabieniu czy przycinaniu żywopłotów w parku. O jakiś kilometr od domu była administracja majątku. Obszerny murowany budynek mieścił sekretariat, buchalterię oraz mieszkania urzędników. Po obu stronach tej centrali stały dwa dworki przeznaczone dla plenipotenta i nadleśniczego. W ostatnich latach przed 1939 rokiem obie te funkcje sprawował nadleśniczy, pan Aleksander Pawłowicz, przemiły, dobry i przez nas wszystkich kochany człowiek. Wrócił do Spuszy w 1941 roku po ofensywie niemieckiej i próbował ją ratować i gospodarować aż do czasu, kiedy Sowieci ponownie zajęli Białoruś. Dwoje jego dzieci wstąpiło do Armii Krajowej i walcząc zginęło gdzieś w litewskich lasach. TAK BYŁO SPUSZA 1 Można by pomyśleć, że był to zbyt liczny personel jak na majątek obejmujący 8 tysięcy hektarów, ale trzeba pamiętać, że w tych czasach nic nie było jeszcze zmechanizowane, a tym bardziej zelektryfikowane. Cała siła napędowa to były konie. Orka, siejba, żniwa, kierat: wszystkie urządzenia do tego używane były ciągnięte przez konie, a wszelkie prace gospodarskie czy domowe, były wykonywane ręcznie. Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że na przykład w całym majątku, były tylko dwie maszyny do pisania i jeden samochód w „pałacu". Majątek był w trzech czwartych leśny, a ziemia orna była podzielona pomiędzy pięć folwarków. Ziemie były przeważnie piaszczyste, tak że nie można było nawet myśleć o uprawie pszenicy czy buraków cukrowych. Główne zbiory to było żyto, kartofle, buraki pastewne i owies; siało się też koniczynę i łubin i tylko na wybranych lepszych kawałkach inne płody. Najbliżej domu był folwark Spusza, jakieś 400 hektarów ziemi ornej z dużymi łąkami - Jamiszczem. Odkąd pamiętam, ekonomem tu był pan Bekisz, który mieszkał w małym dworku, gdzie, jego żona częstowała nas pysznym, zimnym, kwaśnym mlekiem. Jamiszcze ciągnęło się wzdłuż Spu-szanki daleko, w dół od śluzy za parkiem. W czasie sianokosów pracowały tu konne kosiarki, ale przychodzili także kosiarze, którzy w jednym szeregu, jakby na komendę, w dziesięciu lub więcej, tym najpiękniejszym - poza siejbą - ruchem kładli tę (nie popsutą chemikaliami) kwiecistą łąkę.To między innymi za sprawą tego obrazu nie martwię się, że jestem stary, bo los pozwolił mi to jeszcze widzieć. Przy dźwięku osełek ostrzących kosy patrzyliśmy co roku jak urzeczeni na ten widok, którego w naturze nie można już chyba nigdzie w Polsce dzisiejszej zobaczyć. Podczas kośby przychodziły też z tymi ludźmi dziewczęta do grabienia, sto-gowania i ładowania siana. Wieczorem całe to bractwo wracało na drabiniastych Wycie wilków, mai A. Łepkowski 10 folwarcznych wozach wzdłuż lasu o jakieś pół kilometra przed domem. Zawsze znalazł się jakiś zapiewajło i wszyscy łączyli się w dobrych pięciu głosach do śpiewu. Nie było to na takim poziomie jak śpiewy ukraińskie, przeważnie były to białoruskie czastuszki, dość smutne, powtarzające się melodyjki, ale śpiewane tak bezbłędnie jakby przez mocno ćwiczony i uczony chór. Były dwie rzeczy, których słuchaliśmy zawsze z werandy domu: tych śpiewów i wycia wilków pod koniec sierpnia. Następnym, co do odległości od domu, folwarkiem był oddalony od nas 0 cztery kilometry Dziembrów, dużo mniejszy od Spuszy, ale za to może najważniejszy pod względem gospodarczym. Tam założono stawy rybne i tam stała stadnina. Jak wyżej powiedziałem, wszystkie czynności były w ogromnej większości wykonywane przez konie, więc było ich w całym majątku mnóstwo. Na to, żeby odnawiać tę siłę pociągową i produkować konie na remont dla wojska, trzeba było bardzo dbać o reprodukcję. Dodatkowe ogiery Tata sprowadzał czasami z daleka i te były zwykle trzymane w stajni pałacowej, gdyż każdy wie, że „pańskie oko konia tuczy" i stąd przenosiło się je na folwarki, kiedy były tam potrzebne. Wszystkie pracujące klacze, kiedy były wysoko źrebne, przysyłano do stadniny, gdzie stały do czasu oddzielenia źrebiąt. Młodzież stała tam do przyjazdu komisji remontowych i to, co się nie nadawało do kawalerii, szło do pracy na roli. Stawy rybne były dla majątku bardzo ważnym źródłem dochodu, a dla nas, kiedyśmy trochę dorośli, źródłem wielu radości. Nie mogę dziś powiedzieć ile hektarów było tych stawów, ale wiem, że nie były małe. Spuszankę spiętrzono śluzą, gdzie stał młyn wodny, pod którym w małym, bardzo głębokim stawku można było łowić szczupaki. Śluza była zbudowana na długiej wysokiej grobli 1 powyżej utworzył się duży błotnisty staw, prawie cały pokryty szuwarem w którym lubiły się trzymać kaczki, tu przyjeżdżało się na wieczorne ciągi. Na samych stawach, zasilanych przez spiętrzoną wodę, polowało się z psami na podrywkę na kaczki, kszyki, dubelty i nawet czasem na gęsi. Niestety, trzeba też było czasem strzelać śliczne czaple, bo były strasznymi niszczycielkami narybku. Pod koniec lata stawy spuszczano i zbierano całoroczny plon karpi. Głównym kupcem był nasz totumfacki, stary grodzieński Żyd Jogli, który miał ciężarówkę - cysternę. Jogli był dostawcą większości potrzebnych rzeczy w całym majątku, jak i też odbiorcą wielu produktów. Był bardzo miły, obrotny i zabawny. Wśród swojej społeczności miał wielki mir. Pamiętam jak raz stałem, rozmawiając z nim koło jego cysterny, kiedy podszedł do nas pan Pawłowicz i klepiąc Joglego po ramieniu powiedział: - Panie Jogli, czy pan nie dość zarobi na dzisiejszym kupnie, żeby jeszcze te dwa karpie chować do kieszeni? Jogli zupełnie się nie zmieszał, wyciągnął dwa funtowe karpie z kieszeni płaszcza i kłaniając się z uśmiechem w moją stronę, odpowiedział: - Ale pan nadleśniczy ma dobre oko, miody książę nauczy się jak stary Żyd dorobił się swojej pozycji w Grodnie. Jogli mimo wszystko został do końca przyjacielem w interesach spuszań-skich i pan Pawłowicz, zawsze czujny, uważał go za uczciwego. W Dziembro-wie była nasza parafia i tam jeździło się co niedzielę na mszę, powozem albo bryczką. Po prawej stronie ołtarza mieliśmy swoją kolatorską ławkę, w której 11 TAK BYŁO SPUSZA 1 musieliśmy siedzieć bardzo grzecznie, nie rozmawiać, nie ziewać, nie kręcić się, nie dłubać w nosach, bo byliśmy na oczach całego kościółka. Była to nasza pierwsza nauka odpowiedzialności za przywilej odrębności społecznej i jakby wstęp do zasady „noblesse oblige". Trzecim folwarkiem było Lesiszcze. Zarządzał nim pan Przedpełski, który mi został w pamięci,niestety głównie z powodu swej nagłej śmierci, kiedy prowadził mazura na balu w Skidlu. W Lesiszczu do 1929 roku był duży tartak z kolejką wąskotorową do naszej stacji kolejowej w Skidlu, dokąd wiozło się przetarte drzewo. Z jakichś kryzysowych powodów, nam dzieciom niewyjaśnionych, tartak i kolejka od trzydziestego roku nie funkcjonowały, co nas niezmiernie zasmucało, bo nie mogliśmy już jeździć drezynami po terenie tartaku. Drugą ciekawostką Lesiszcza był bardzo stary, pochylony, śliczny świronek, czyli magazyn, na środku folwarcznego podwórza. Największym folwarkiem była Protasowszczyzna, z gorzelnią, z powodu której były tam największe pola ziemniaków. Znałem je bardzo dobrze, bo po tych dużych kartofliskach chodziliśmy często z wyżłami Zerem i Dys-ką na kuropatwy. Niestety, nie pamiętam ani ekonoma, ani gorzelanego. Ostatnim folwarkiem, najdalej położonym od domu, była Kamionka, już na wykończeniu, bo pod presją reformy rolnej była prawie całkowicie rozparcelowana. Tam była nasza druga parafia z neogotyckim kościołem, budowanym przez Bunię - matkę Taty, wespół z sąsiadami Ronikierami. Obie rodziny miały tam kolatorskie loże, które odznaczały się tym, że będąc na piętrze, właśnie na ich wysokości kondensował się zapach chłopskich mokrych kożuchów. Bardzo nie lubiliśmy, kiedy, na szczęście rzadko, jechało się do Kamionki na mszę. Folwark ten odznaczał się tym, że posiadał najlepszą glebę i wspaniałe budynki gospodarcze, murowane pod koniec XVIII wieku przez Tyzenhauza. Jako, że był w trakcie likwidacji, większość tych budynków świeciła pustkami, co robiło na nas strasznie smutne wrażenie. Jedyną żywotną częścią Kamionki był bardzo duży stary sad, niektóre drzewa były w nim naprawdę wiekowe. Sad był corocznie wydzierżawiany z tym, że w kontrakcie dzierżawnym był zawsze zastrzeżony pewien kontyngent owoców dla pałacu, mimo że mieliśmy przy domu też wcale duży sad. Zawsze dowożono parę furmanek z Kamionki i prawdopodobnie chodziło o to, żeby było jak najwięcej gatunków jabłek i gruszek. Jedną z osobliwości sadu kamionkowskiego było to, że rosło tam parę autentycznych gruszek sapieżanek, dziś już nie istniejących i nieznanych. Według mnie były to najlepsze gruszki jakie w życiu jadłem, nieduże, podłużne woreczki soku. Nie dziw, że dziś, w epoce kiedy smak stoi na ostatnim miejscu w skali wartości produktu, gdyż zważa się tylko na cechy przewozowe i magazynowe, już ich nie ma. Sapieżankę trzeba było jeść tylko prosto z drzewa, a jeśli ją wieziono do domu, to owiniętą niemalże w watę. Głównym produktem Spuszy było drewno, gdyż byt to jednak majątek leśny. Nie był to tylko las z największą wydajnością drewna z hektara, ale z najwyższymi sosnami tego gatunku na świecie, co stwierdziły uniwersyteckie komisje z Poznania i Warszawy. Miejsce, w którym te olbrzymie sosny rosły, było przez mojego ojca otoczone specjalną opieką jako maleńki dziesięcio- czy dwu-dziestohektarowy rezerwat. Nie wolno było niczego tam ruszyć i na szczęście fcchowa fotografia, ja z lzitj-Kukula w Grodnie, 1924 r. znany był tylko naukowcom, głównie z uniwersytetu poznańskiego (plaga turystów w tych czasach jeszcze nie istniała). Miejsce to nazywało się „katedrą" i bardzo często jeździliśmy tam konno, nie mając nigdy dosyć widoku tych niebotycznych drzew, których wymiarów dziś już nie pamiętam, mimo że były tam wymienione. Niestety nasze spuszańskie lasy sosnowe były wszystkie równowieczne i dochodziły do końca swego życia. Drzewa zaczęły schnąć i trzeba było ciąć dozwolone maksimum, żeby drewno nie straciło na wartości, więc starodrzew był mocno trzebiony. Było go na szczęście dużo. Gospodarka leśna mojego ojca prowadzona przez pana Pawłowicza była na wysokim poziomie; obaj byli inżynierami leśnymi, zakochanymi w swej pracy. Prawie przy każdym rewirze była szkółka leśna z setkami czy tysiącami pielęgnowanych sadzonek, głównie sosnowych, które się odwiedzało konno bardzo często. Starodrzew pomniejszał się, ale młodniaki rosły jak na drożdżach, tak że lasy ciągnęły się nieprzerwanie przez bardzo duży obszar, stykając się z lasami skidelskimi Konstantego Czetwertyńskiego i tworząc razem duży kompleks leśny, w którym zwierzyna mogła doskonale się utrzymać. Trzeba teraz wrócić do wychowania domowego, które nie obywało się bez użycia pasa. Były też inne kary, jak zamknięcie w pokoju przez cały dzień czy zakaz spaceru konnego albo pozbawienie łeguminy. Były to kary za grzechy tak oczywiste i tak dla nas zrozumiałe, że nie wywoływały żadnych, sprzeciwów moralnych czy psychologicznych. Pamiętam doskonale wszystkie moje bardzo rzadkie „wskóry", nigdy nie dawane w uniesieniu czy chwilowej złości, ale zapowiadane, czasem parę godzin wcześniej. Dziewczynki nigdy pasa nie dostawały, więc ich rzadkie kary były bardziej wyrafinowane. Izia za to, że była niegrzeczna dla Michała, musiała przy Mamci, przepraszając, pocałować go w rękę; biedny służący Michał po tej scenie upadł na kolana i rozpłakał się. Trzeba nadmienić, że kary nie były publiczne, ale podawane do wiadomości publicznej, aby wiedziano, że grzech odpokutowaliśmy. Ja raz dostałem pasem od Mamy, nie za to, że zerwałem z majtek koronkę, ale za to, iż skłamałem mówiąc, że to pewnie w praniu się stało. Drugi raz dostałem lanie za to, że powiedziałem pani Gedroyciowej w Grodnie „do widzenia, szczęśliwej podróży, nosem do pierwszej kałuży". Pierwsza kara była za nieprawdomów-ność, a druga za niegrzeczność wobec starszej osoby, oba grzechy oczywiste. Notabene, oba te przewinienia były dokonane prawie jednocześnie. Mamcia jechała na zebranie koła ziemianek, którego była prezeską i wzięła ze sobą mnie oraz Izie do fotografa (fotografie bardzo się udały i do dziś dnia zdobią nasze kominki i półki). Po wymyciu i uczesaniu, ubrano nas 12 13 TAK BYŁO odświętnie i pojechaliśmy Austro-Daimlerem do Grodna. Po pozowaniu przez dłuższy czas u fotografa, Mama odwiozła nas do państwa Gedroy-ciów, którzy mieli syna i córkę, mniej więcej w naszym wieku. Obie panie pojechały na swoje zebranie, a my z synalkiem zabawiliśmy się w dzikich i związaliśmy obie dziewczynki w kukły, następnie wepchnęliśmy je pod łóżko pana czy pani domu. Podczas zabawy meble zostały poprzesuwane, czy nawet poprzewracane, różne przedmioty poprzekładane, tak że mieszkanie wyglądało jakby huragan przez nie przeszedł. Po powrocie z zebrania, pani Gedroyciowa o mało nie zemdlała, a Mamcia, przepraszając za zachowanie syneczka, szybko mnie stamtąd wyprowadziła i wtedy na odchodnym powiedziałem to nieszczęsne „do widzenia". Kara została wymierzona natychmiast po powrocie do domu. Po paru dniach przywieziono grodzieńskie fotografie i na nich było wyraźnie widać koronki u majtek i za kłamstwo dostałem po raz drugi lanie. Tu można dodać, że wszelkie koronki były ręcznie robione przez Miskę na specjalnej poduszce, z której wisiało mnóstwo patyczków z główkami owiniętymi metrami nitek. Przerzucając i krzyżując z szaloną szybkością te patyczki, Miska robiła najmisterniej-sze koronki, także przyszywane do moich majtek, czego nie znosiłem. Oczywiście, nie byłem jedynym odbiorcą kar. Lewek kiedyś niegrzecznie się odezwał do Procenki i oberwał za to baty i to szpicrutą. Miska go potem pocieszała, dała mu jakiś przysmak ze spiżarni mówiąc, że nie trzeba krzyczeć „ja wielki pan wszystki diabli". Ostatnie lanie dostałem już po pierwszych wakacjach szkolnych. Po przyjeździe z Pszczyny wymyśliłem sobie nową zabawę. W moim pojęciu park i okolice świetnie się nadawały na teren dla bandytów. Znalazłem na strychu starą, czarną, długą pelerynę i czarną balową maskę Mamy oraz czarny kapelusz Taty. Wziąłem wiatrówkę i tak ubrany i uzbrojony, postanowiłem, że będę postrachem okolicy. Przez park-las szła służbowa droga obsadzona bardzo gęstym szpalerem ciętych świerków, dających świetne ukrycie. Udało mi się za pierwszym razem, bo już po paru minutach oczekiwania w ukryciu, usłyszałem turkot i na zakręcie ukazał się jednokonny chłopski wózek ze sklepikarzem Jerzym Tomielewiczem i jakimś nie znanym mi jegomościem. Niewiele myśląc, wyskoczyłem na środek drogi, wymachując wiatrówką i krzycząc, że mają stać, bo będę strzelał. Pojazd się zatrzymał, ale według Tomielewicza jego towarzysz, jakiś biedny urzędnik ze Szczuczyna, narobił w portki. Chwilowo sprawa została jakoś załatwiona, ale urzędnik, o bardzo lewicowych poglądach, po powrocie do Szczuczyna zameldował sprawę policji. Z tego wszystkiego poszła wieść po okolicy, że młody kniaź, syn kniazia spuszańskiego, napada i rabuje ludzi na drogach. Policja przyjechała zaraz do Taty, prosząc o wyjaśnienie, i w końcu trzeba było wysłać do Szczuczyna buchaltera pana Szczukę z Tomielewiczem i Procenką, którzy załatwili polubownie sprawę z gościem i za jakąś tam sumę przestał się domagać odszkodowania za uszkodzone gacie i nieomal zawał serca. Podczas tych zmagań ja na szczęście byłem już w szkole, ale niestety do pana Iwanowskiego przyszedł list od Mamy, polecający jakąś karę. ,^wacio", niewiele myśląc, wlepił mi na goły tyłek prawdziwe lanie, ale w swojej dobroci następnego dnia dał mi garść najróżniejszych monet, pozostałych z podróży za granicą. 14 SPUSZA 1 Znowu wyprzedziłem zdarzenia, nie skończywszy opowieści o dzieciństwie w Spuszy, gdzie zmienialiśmy się z bebusiów w dzieci. Pewnego dnia w 1924 roku strzelec Kempski przyniósł po kryjomu maleńkiego koziołka; mówię po kryjomu, bo nie wolno było nikomu wynosić, łowić czy łapać jakiejkolwiek zwierzyny. Kempski znalazł zwierzątko bez matki, która gdzieś zginęła. Jako że przyniósł sarenkę dla mnie, poczułem się od razu za nią odpowiedzialny, ale doskonale wiedziałem, że stąpam po niedozwolonym terenie. Niewiele myśląc, wepchałem zwierzątko pod łóżko i dałem mu w kubku trochę mleka, którego nie umiało wypić. Nie minęło parę godzin, gdy cały dom wiedział, że w moim pokoju jest sarenka, która narobiła na podłogę, wylała mleko i jest zupełnie nieszczęśliwa. Biedaczka leżała z nosem na ziemi i rozkraczonymi nóżkami, nie mogąc się podnieść. Zjawiła się na to Miska i z założonymi na piersiach rękoma spytała, co chcę z tym robić. Nie bardzo wiedziałem co na to odpowiedzieć i nie wiedząc co robić, podszedłem do tej kupki nieszczęścia i cicho wołając „kiciu, kiciu", podniosłem ją, ale po dwóch krokach, nóżki się znowu rozkraczyły i padła na nos. Tym razem Miska, kręcąc nosem, pomogła mi i postawiła cicho szepcząc „kiczu, kiczu" zwierzątko na nogi. I tak też zostało ochrzczone, nazywaliśmy je Kiczu. Rodzice kiwali głowami, że nie powinno się trzymać go w domu i orzekli, że mam go wynieść do drewutni. Biedny Kempski, zawezwany, żeby zabrał sarenkę tam skąd ją wziął, tłumaczył, że matka zginęła, że sarenka płakała w krzakach i chciał mi zrobić przyjemność. Na moje naleganie pozwolono mi zatrzymać Kiczu w pokoju, a Kempski pokazał mi jak wlewać mleko po palcach zwierzątku do pyszczka. Na noc położyłem materac na podłogę i ułożyłem się na nim razem z sarną. Małe koziołki nie są bardzo przytulnymi zwierzętami w łóżku, ale byłem tak szczęśliwy, że noc minęła mi jak w raju. W parku, koło ruin spalonego starego domu, zwieziono dużo cegieł do budowy nowego domu. Cegły zostały ułożone w dwa dwudziestometrowe bloki z dwumetrowym przejściem pośrodku. Bloki miały półtora metra wysokości, wystarczało więc zamknąć na głucho jeden koniec i położyć blachę jako daszek, a z drugiej strony skonstruować bramkę i Kiczu Śluza parkowa spiętrzająca Spuszankf 15 TAK BYŁO SPUSZA 1 fll miał już doskonałą zagrodę zarośniętą wysoką soczystą trawą. Siedziałem z nim godzinami i po dwóch tygodniach był zupełnie oswojony i tak do mnie przywiązany, że mogłem z nim chodzić po parku. Po dalszych paru tygodniach nie zamykaliśmy nawet ceglanego korytarza do którego wracał coraz rzadziej, śpiąc, jak przystało rogaczykowi, gdzieś w krzakach. Lubiąc towarzystwo ludzi, wchodził ze mną do domu, a potem robił to sam, kiedy mu się podobało Nie szkodziło mu to, że musiał się drapać po dziesięciu schodach. Co rano, kiedy Walerek przychodził i otwierał dom, Kiczu już czekał i wchodził za nim do kredensu. Po sprawdzeniu czy nie można czegoś smakowitego tam znaleźć, wchodził do kominka w salonie i tam leżał do śniadania. Na początku, trudno mu było chodzić po posadzkach, bo kopytka bardzo mu się na nich ślizgały, ale tego bardzo prędko się nauczył i potrafił nawet, póki był malutki, wleźć z psami pod stół w jadalnym pokoju. Poza mięsem jadł wszystko i to za trzech. Spod stołu pokazywała się nagle maleńka główka i jeśli jakaś kromka chleba leżała blisko krawędzi - znikała natychmiast. Po śniadaniu wychodził z kimś do ogrodu, żeby zjeść coś bardziej pasującego do menu sarenki, głównie pączki róż sztamowych rosnących wkoło tarasów przed domem. Następna wizyta w domu była po obiedzie podczas kawy, żeby dostać pralinkę. Pralinki te były sprowadzane od Maurizia z Krakowa i ich duże pudła, znane nam pod nazwą trumien, leżały zawsze w biurku taty, w jego pokoju na piętrze. Co dzień ktoś inny był wysyłany, żeby przynieść tyle prali-nek, ile było osób, plus jedną dla Kiczu, który wkładał ją sobie do pucka, nie gryzł, tylko czekał, aż mu cała w pyszczku stopnieje. Pierwszą zimę Kiczu spędził w parku bez najmniejszej szkody dla zdrowia. Dla nas dzieci, jedną z najlepszych zabaw zimowych było saneczkowanie z wzniesienia na którym stał dom. Kiczu był dość mały, żeby brać go na kolana, ale wolał oczywiście ścigać się z saneczkami, czegośmy nie bardzo rozumieli. Nigdy też nie mogliśmy zrozumieć dlaczego, zamiast spać na specjalnie położonej kupce siana pod werandą, szedł w największy mróz i śnieg, w krzaki, gdzie spał w barłogu snem sprawiedliwego. W lutym 1926 roku Kiczu mocno wyrósł i nabierał kształtów rogaczyka z maleńkimi różkami. Co roku, mniej więcej koło 12 lutego, odbywało się duże polowanie, na które zapraszano najbliższych przyjaciół, w naszym pojęciu starszych panów. Panie nie były zapraszane, nie z braku sympatii, ale po prostu z braku miejsca w domu. Prawie stałymi gośćmi byli wujowie: Włodzimierz Dzieduszyc-ki, Adam Stadnicki, Ludwik Czetwertyński, nasz dziadek Andrzej Lubomir-ski, a z przyjaciół Jaś Drucki-Lubecki i kochany pan Jundziłł, który miał sam świetne polowanie, ale strzelał niestety jak noga. Dwaj ordynaci, szwagrowie Taty, Zamoyski i Dzieduszycki oraz Adam Stadnicki należeli do najlepszych strzelb w Polsce. Polowanie w Spuszy było wysoko cenione przez wszystkich z powodu zwierzyny (dziki i wilki), lasu, kuchni, i doskonałości organizacji. Przez parę tygodni przed imprezą strzelcy Kempski i Kapusta oraz zgraja gajowych otropiali wszystkie rewiry, kładli przynęty na wilki, naprawiali wilcze sznury z fladrami, Mama z kucharzem sporządzała menu na wszystkie posiłki w lesie i wieczorem w domu, a my, dzieci wszystkim zawadzaliśm