TAK BYŁO NIEDEMOKRATYCZNE WSPOMNIENIA EUSTACHEGO SAPIEHY Wydawnictwo SAFARI POLAND POCZĄTEK Blady księżyc oświetlał nam drogę wśród nędznego lasu, bardziej przypominającego nasze wschodnie rojsty niż las. Od paru godzin była odwilż i brodziliśmy po kostki w śnieżnobłotnej mazi. Było zimno, jeden, może najwyżej dwa stopnie. Mokrzy do łydek brnęliśmy przez to bagno przy bladoniebieskim oświetleniu. Zaczęło nam się robić bardzo nieprzyjemnie. Pierwszy szedł niemiecki kapral, potem my dwaj z Lwem, a za nami żołnierze z karabinami w pogotowiu. Halt! Prowadzący kapral podniósł rękę. Pochyliłem się do Lwa i szepnąłem: - Jeśli wyjdziemy z tego cali, wystawię Bozi kościół. To był luty 1945 roku, po ponad czterech latach obozu jenieckiego w Niemczech. Wtedy wyszliśmy z tego cali, ale nigdy nie wróciliśmy ani do domu, ani do kraju, żeby móc wybudować kościół. Stałem teraz na południe od równika przed małą kapliczką postawioną jak obiecałem w podzięce Bogu. Zajechał jakiś samochód i Maryjka wybiegła do mnie, popatrzała i wolno podeszła żeby mnie objąć i uściskać. Dla trzech naszych córek Lew był ukochanym stryjem. Na wpół przez łzy wydusiła z siebie: Poszedł, nic po sobie nie zostawił, nic nie napisał, a tak ślicznie umiał pisać. Dziadzio poszedł, Babiś poszła, stryj Jasiek poszedł, teraz stryj Lew, ani słowa nie zostawili. Świat nie może się dla nas zaczynać w Afryce, w Eldore-cie czy Nairobi, przecie istniał dla was przedtem i kochaliście go i zawsze o nim mówiliście jak byliście razem, my tu jesteśmy jak tabaka w rogu - nic nie wiemy. Nie chcemy być Angielkami, Francuzkami czy Afrykankami, chcemy wiedzieć, dlaczego urodziłyśmy się w Afryce. Odpowiedź, że to wojna, że to komuniści, Rosjanie, Niemcy, bardzo mało nam mówi. Nie zrób jak wszyscy inni w rodzinie, musisz napisać jak to było, obiecaj, że to zrobisz, ja proszę za nas trzy i nasze dzieci, napisz swoje wspomnienia. Tata, obiecaj, proszę, obiecaj teraz! Znowu różne wspomnienia przelatywały mi przez głowę, nie mogłem, a może nie chciałem, się ich pozbyć. Byliśmy sobie z Lwem zawsze bardzo bliscy i przeżyliśmy wspólnie bardzo dużo, choćby wtedy ten pochód z kapralem niemieckim; po chwili już inny obraz wepchał mi się do głowy. Prymityw szpitalika, jego urządzeń i instrumentów operacyjnych zdziwiłby dzisiejszych medyków. Trzeba było operować na żywo, ale doktor operował w takich warunkach przez całą wojnę. Konsylium doktorów orzekło, że nie można już robić dalszych operacji i że nie przeżyję żadnej anestezji. Doktor Wittmoser myślał inaczej. Dwóch sanitariuszy i dwie siostry z protestanckiego zakonu joannitów przypinały mnie do łóżka, a Lew mocno trzymał mnie za rękę. Dopóki doktor mnie ciął, byłem przytomny, ale kiedy zaczął mi dłubać we wnętrznościach - musiałem zemdleć. Kiedy się obudziłem wszyscy znikli, tylko Lew trzymał mnie za rękę i mruczał pod nosem bez przerwy: Będziesz żył gówniarzu, masz żyć łachudro, będziesz żył gówniarzu, masz żyć łachudro. Powtarzał w kółko te wzniosłe słowa, a ja je słyszałem, ale nie mogłem mu o tym dać znać, bo nie miałem siły. Na dworze zaczęło świtać, były pierwsze dni przedwiośnia, przez uchylone okno usłyszałem jak gdzieś w ogrodzie zawołał drozd, i nagle nabrałem dość siły, żeby ruszyć dłonią i zacząłem mrugać oczyma, co Lew natychmiast wyczuł i zobaczył. Zerwał się i wypadł na korytarz, krzycząc pół po polsku, pół po niemiecku: - Będzie żył, Er wird łeben, Er hat den Vogel geha'rt, ja go znam, będzie żył, rufen Sie Grabau, Ich kenne den Kerl!! Lew chorował długo, nie mogłem go trzymać za rękę; umarł parę godzin temu. Był siódmy grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, czterdzieści pięć lat od dnia, kiedy trzymał mnie za rękę i swą siłą starał się przytrzymać na krawędzi życia. Gdzieś nade mną wołała kania - drozdów nie ma w Afryce. Od tego czasu robiłem notatki, ale trzeba mi było sześciu lat, żeby zacząć pisać. Część pierwsza EUROPA SPUSZA 1 Jak zwany stary dom, tu urodziło się tus czworo starszych rodziłem się siódmego sierpnia 1916 roku w tak zwanym starym domu w Spuszy. Stary on nie był, bo jego budowę kończył mój ojciec po ślubie zawartym w Przeworsku w 1909 roku z Teresą Lubomirską, moją matką. Budowę zaczęto pod sam koniec XIX wieku dla mojego dziadka Jana, który miał kłopoty z płucami. Wybrano spuszańskie lasy z powodu suchych piasków, na których ten sosnowy las rósł. Ostatnim krzykiem mody był wtedy styl zakopiański z powodu „odkrycia" Zakopanego. Niestety, nie pamiętam kto był architektem, ale wiem, że był to jeden ze znanych architektów którzy budowali w Zakopanem. Wszystko, zacząwszy od pałacu (naprawdę nie był to żaden pałac, lecz obszerny dom z dużym obejściem, lecz nazywano go pałacem i nigdy inaczej o nim się nie mówiło)- poprzez przybudówkę, dużą murowaną oficynę ze stajnią, wozownią i garażem, do wszystkich bram parkowych i mostu na rzeczce, było w stylu zakopiańskim. Może to nie pasowało do ziemiańskiej rezydencji, ale było ładne i bardzo dobrze zbudowane. Bardzo duży park zakładał któryś TAK BYŁO SPUSZA 1 PARK AG1WK0U Alo/j Matka, Teresa z Lubomirskich, rok 1920 ze znanych lwowskich ogrodników, który zasadził ponad setkę gatunków egzotycznych drzew i krzewów. Dom stał na wzniesieniu i park wycięto po prostu ze stuletniego boru sosnowego. Przed domem założono gazon schodzący do rzeczki Spuszanki, która wiła się setkami metrów przez park, spiętrzona śluzą o jakiś kilometr dalej. Mój dziadek umarł w 1901 roku, więc dalszą budowę prowadziła bardzo wolno moja babka Seweryna z Uruskich. W roku 1909 dom był gotowy, ale moi rodzice musieli go wykańczać i meblować po powrocie z podróży poślubnej. W tym domu urodziło się nas czworo starszych: Jasiek, Lorcia, Lewek i ja. Po moim urodzeniu w 1916 roku, jako że zbliżał się front, moi rodzice przenieśli się z dziećmi do Warszawy. Dom został spalony, nawet nie wiem czy za Niemców, czy za Rosjan. Wiadomo natomiast, że w tymże roku jakiś generał rosyjski obrabował, a potem kazał podpalić pałac w Biłce - miejscu urodzenia mojego ojca. Rodzicom udało się wywieźć ze Spuszy większość mebli i rzeczy wartościowych (a poza tym w Spuszy podobno nie rabowano). Wojna światowa skończyła się i powstało na nowo niepodległe państwo polskie. Piłsudski powrócił z więzienia w Magdeburgu i został naczelnikiem państwa. W listopadzie powstał lewicowy rząd Moraczewskiego, ideologicznie zbliżony do rewolucyjnej Rosji i stanowiący bardzo poważne zagrożenie dla tworzącego się państwa polskiego. Piłsudski, który wyrósł na lewicowych organizacjach, nie bardzo mógł się temu przeciwstawić, szczególnie że prawica, jak zawsze skłócona, nie dawała mu żadnego istotnego poparcia. Mój ojciec, którego Piłsudski lubił i szanował, dość często bywał w Belwederze i rozmawiając z Naczelnikiem, wyczuł sytuację. Z pułkownikiem Januszajtisem i paroma politykami prawicowymi już spiskującymi postanowiono pokazać, że nie wszyscy biernie zgadzają się na pogrążenie kraju w lewicowe bagno. W nocy z 4 na 5 stycznia 1919r. dokonano zamachu stanu, który trwał 24 godziny. Dla mojego ojca i pułkownika Januszajtisa celem tego zamachu było usunięcie rządu Moraczewskiego i wprowadzenie Paderewskiego na premiera, innym spiskowcom może bardziej chodziło o usunięcie Piłsudskiego. Przeciwnicy polityczni mojego ojca mówili później, że zamach był operetkowy, ale na życzenie Piłsudskiego generał Szeptycki w czterdzieści osiem godzin osobiście przywiózł Paderewskiego z Krakowa, w ciągu tygodnia rząd został zdymisjonowany i Paderewski po tygodniu został premierem. Legun z bratem Lewkiem, Muzeum Plakatu, Wilanów Ojciec - minister spraw zagranicznych, Z Skwirayński Ci panowie, którym chodziło głównie o usunięcie Naczelnika, mówili później, że Sapieha i Januszajtis sięgali po władzę, ale mali ludzie nie rozumieją, że można coś robić dla idei. Piłsudski to rozumiał końca życia pozostał w wielkiej przyjaźni z Tatą, który go odwiedzał w Belwederze czy Sulejówku. Zamachowcy zostali zwolnieni pod warunkiem nie opuszczania Warszawy. Wszyscy zniknęli poza głównym organizatorem, to jest moim ojcem, który siedząc w areszcie domowym postanowił z paroma przyjaciółmi wstąpić do wojska. Wystawił własnym sumptem oddziałek kawalerii (30 ludzi), z którym dołączył do 13. pułku ułanów Dąbrowskiego (zalążek przyszłego III szwadronu) - i z nim, jako prosty ułan, poszedł na front. Po paru miesiącach Piłsudski mianował go, prosto z okopów, pierwszym posłem polskim w Anglii. W rok później, na podstawie pierwszorzędnych raportów pisanych przez Tatę z Londynu, premier Grabski powołał go na ministra spraw zagranicznych. To spowodowało przeniesienie się w czerwcu 1920 ojca do Warszawy i pozostawienie Mamy z dziećmi, naszą kochaną wychowawczynią „Miską", panną służącą Teklą i bu-tlerem Holmesem w ambasadzie w Londynie. Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z tego czasu; pamiętam jak karmiąc kaczki poślizgnąłem się i wpadłem do Serpentyny w Hyde Parku. Lewek podniósł alarm i jakiś pan wyciągnął mnie laską z wody. Szofer z usztywnionymi woskiem wąsami odwiózł nas ogromnym Daimlerem do ambasady, gdzie Holmes odebrał mnie jak mokre kurczę i zaniósł na pierwsze piętro. Tekla została nam wszystkim w pamięci z powodu kartki pozostawionej na biurku Mamy „Ajem golem tu ciuć" (/ am going to church); kartkę tę Mama zatrzymała na pamiątkę i była w Spuszy do 1939 roku. Na stanowisku ministra spraw zagranicznych przeszedł Tata najcięższe chwile wojny polsko bolszewickiej i po naszym zwycięstwie zaakceptował traktat ryski, mimo że nie zgadzał się z wieloma jego punktami. Wobec wyraźnej wrogości Narodowej Demokracji i lewicy, 20 maja 1921 roku podał się do dymisji i wyjechał z Warszawy. Trzeba było teraz wyciągać Spuszę z ruiny, jaką była po wojnie. Bolszewicy niewiele zostawili na całej Białorusi i folwarki spuszańskie świeciły pustkami, wszystko musiało być odbudowane na nowo. Zamieszkaliśmy w maleńkiej oficynce cudem ocalałej po pożarze domu. Oczywiście niewiele z tego zapamiętałem poza kilkoma obrazkami. Jeden z nich to jazda wozem z naszą ukochaną Angielką Miską do krzyża powstańczego na drodze do Dziembrowa, gdzie mieliśmy piknik i bawiliśmy się w chowanego. Późnym popołudniem przyjechał konno chłopak i coś Misce zameldował, po czym wpakowano nas do wozu i pojechaliśmy do domu. Było to 24 sierpnia 1921 roku, kiedy urodziła się nam siostrzyczka Elżbieta - Izia, lub inaczej, Kukula. Mój ojciec Eustachy, rok 1921 Nie wsie byłem tysy (1919-20) TAK BYŁO SPUSZA 1 Spusza, tzw. paląc, 1921-1936 Poza różnymi pojazdami konnymi mieliśmy już także samochód i to otwarty, duży, biały Austro-Daimler, z rączkami do biegów i hamulcem, umieszczonymi na zewnątrz, jakby na stopniach. Doskonale go pamiętam, może dlatego, że kiedy Tata postanowił go zmienić na inny Austro-Daimler, ale czerwony, dyskutowaliśmy z Lewkiem, jaki kolor bardziej się nam podoba. Przez następne parę lat mam lukę w pamięci i nie potrafię sobie wiele przypomnieć, ale wiem, że byliśmy bardzo szczęśliwymi dziećmi. Były to jeszcze czasy, kiedy bachorów nie psuto setkami zabawek elektronicznych, przeważnie im brzydszych, tym droższych. Każde z nas miało jakiegoś misia, im bardziej brudnego i wyliniałego, tym bardziej ukochanego; patyki leszczynowe służyły nam za konie na których jeździło się okrakiem, biegaliśmy boso po błocie, bawiliśmy się w chowanego w parku, na kolację dostawaliśmy ma-małygę lub inną kaszę z mlekiem i kompot lub mus z jabłek. Nie brak nam było ciepła domowego, miłości rodzicielskiej i Miski, ale nie byliśmy psuci. Z Lewkiem spaliśmy w pokoju koło Miski, która zawsze po położeniu nas do łóżek odmawiała różaniec, chodząc tam i z powrotem po korytarzu. Pewnego dnia biliśmy się poduszkami, uważając żeby Miska nas nie usłyszała. Raz nie udało się nam i Miska otworzywszy drzwi dostała dużą poduszką z włosia końskiego prosto w twarz tak mocno, że o mało się nie przewróciła. Lew musiał za to siedzieć przez pół godziny na cementowej podłodze korytarza i to na ogromnym czerwonym nocniku Izi, bo krzesła tam nie było. Po powrocie do łóżka, kiedy Miska już się zamknęła w swoim pokoju, opowiadał mi szeptem jak strasznie zmarzł i jak to niewygodnie jest siedzieć tak długo na nocniku. Koniecznie chciał mi to zademonstro- wać, więc wyszliśmy cichutko na korytarz, ale odmówiłem siadania na zimnym naczyniu. Lewek złapał mnie więc wpół i próbował na siłę posadzić, ale okazało się, że byłem za ciężki i upuścił mnie, ale niestety głową na dół - wprost do nocnika. Łomot, i oczywiście mój wrzask, spowodowały powrót na scenę Miski z odpowiednimi admonicjami, ale bez żadnych skutków pedagogicznych. Do swojej śmierci, za każdym razem, gdy zrobiłem jakieś głupstwo, Lew kiwał głową i mówił, że to pewno wciąż skutki owego upadku głową do nocnika. Byłem młodszy od Lorci i Lewka i nie bardzo umiałem czytać, a oni już studiowali z książek takich, jak „Duch Puszczy", „Sokole Oko" czy „Ostatni Mohikanin", zawiłe indiańskie techniki podchodzenia, skradania się, strzelania z łuku czy odczytywania śladów. Prowadzili jakąś korespondencję z Sokolim Okiem i te tajemnicze listy były składane w szparze pomiędzy deskami w schodach na strych. Mnie nie wolno było się do tego mieszać i pomimo, że bawiliśmy się zawsze we trójkę, nie byłem dopuszczany do konszachtów z Sokolim Okiem. Zdaje się, że współpraca z nim polegała na wkradaniu się do ogrodu warzywnego i objadaniu się rzodkiewkami, zielonym groszkiem i młodziutkimi marchewkami, nie mówiąc już o owocach. Myślę, że uważali mnie za zbyt duże ryzyko w wypadku zjawienia się ogrodnika czy kogoś ze starszych z domu. Lew miał kiedyś nieprzyjemną przygodę; obżarł się i zdarzył mu się w łóżku bardzo żenujący wypadek. Mnie nie obudził, ale rano mi opowiadał, że pół nocy spędził na kolanach modląc się do Anioła Stróża i błagając wszystkich świętych o pomoc, ale nikt z nich kupy z łóżka nie zabrał i to mocno nadwerężyło jego wiarę. Lewek był z nas najbardziej pomysłowy. Kiedyś postawił mnie pod drzewem, położył mi na głowie jabłko - wziął łuk (domowej roboty z leszczyny) i oświadczył, iż jest Wilhelmem Tellem i że zestrzeli mi jabłko z głowy. Niestety spudłował i dotychczas mam szramę na dolnej wardze. Gdzieś w tym czasie zjawił się wysztafirowany jegomość z tajemniczym pudełkiem pod pachą. Tłumaczył, że przyjechał specjalnie z Warszawy, żeby zaprezentować bardzo ciekawą nową rzecz, która robi furorę w mieście. Poprosił żeby mu dać baterię samochodową (W Spuszy o żadnej elektryczności nie myślano, wieczorem zapalano lampy naftowe, które codziennie trzeba było czyścić bo często „filowały", zasmradzając cały dom ale za to ich światło miało być bardzo zdrowe dla oczu.) Z kartonowego pudełka wyciągnął drewniane pudełko z jakimiś guzikami, lampkami, na które patrzyliśmy dziecinnymi oczyma jak na raroga. Coś pokręcił, coś podusił, nacisnął, jakieś dwa druciki połączył i nagle pudło zaczęło strasznie trzeszczeć i gwizdać, a w końcu bardzo niewyraźnie odezwał się czyjś głos mówiący, że nazajutrz ma być deszcz. Rodzice wiedzieli o nowym wynalazku, ale dla nas to był prawdziwy cud, który nas zafascynował. Niestety mój ojciec nie był nim zachwycony. - Proszę pana - powiedział - czy pan naprawdę myśli, że będziemy słuchać tego strasznego hałasu i starali się zrozumieć co mówi ten człowiek, którego nie prosiłem, żeby mi w moim domu gadał, bo go nie znam i myślę, że wcale nie chcę go znać. Niestety, przykro mi, ale nie będzie pan miał ze mnie klienta. TAK BYŁO SPUSZA 1 Tak się skończyła pierwsza próba wprowadzenia dwudziestego wieku z radiem do Spuszy. Wyraźny obraz przypominam sobie z roku 1924, kiedy rodzice zdecydowali się na przeróbkę domu, bo było nam już naprawdę za ciasno i mieszkaliśmy dosłownie jedno na drugim. Na czas robót postanowiono wysłać całą gromadę na parę miesięcy do Bretanii. Widzę bardzo wyraźnie długie drewniane molo w Gdyni, z przycumowanym niedużym statkiem pasażerskim „Kentucky", bodajże pierwszym tego rodzaju, który kiedykolwiek do Gdyni zawinął. Płynęliśmy z czeredą naszych kuzynów, dzieci Sierakowskich. Wdrapaliśmy się na górny pokład, a ciocia Halka Sierakowska z jedną córką w ramionach, machała chustką, kiedy „Kentucky" odbijał od mola. Cała ta banda bachorów jechała pod komendą Mamci, Miski i jakiejś pani od Sierakowskich. Dla Kukuli i Wandy wzięto niańkę Martę. Podróż morska nie trwała długo i wylądowaliśmy w Hawrze, skąd już pociągiem dotarliśmy do Paryża, gdzie przenocowaliśmy w mieszkaniu pani Róży Ba-illy. Położono nas pokotem na materacach na podłodze, ja spałem w ramionach Loli Sierakowskiej. Byliśmy tego samego wieku, mieliśmy po 8 lat. Tam i wtedy powstała moja największa przedwojenna miłość. Nazajutrz ruszyliśmy z wiktuałami i całym bagażem pociągiem do St. Malo, skąd już parową wąskotorówką jechaliśmy wzdłuż wybrzeża do Parame, gdzie siedzieliśmy przez trzy miesiące, prawie cały czas w deszczu. Ze szkoły w Anglii doszlusował do nas Jasiek, tak że było nas z Sierakami dziewięcioro i to pewno bardzo nieznośnych dzieci. Co rano biegliśmy na plażę, żeby bić się błotnymi pociskami z francuskimi dziećmi. Oczywiście wszelkie mamy czy opiekunki bachorów miejscowych nienawidziły nas i popierały swoich milusińskich w wymyślaniu nam od dzikich Azjatów, chamusiów etc. W tym czasie mieliśmy przemiłą nauczycielkę, Francuzkę, do nauki języka. Mademoiselle dzielnie stawała po naszej stronie, odwdzięczając się obelgami swoim kom-patriotom. Ta zabawa kończyła się około dziesiątej, kiedy plaża zapełniała się tak, że nie można już było rzucać kulami błota bez tego, żeby się nie oberwało Bogu ducha winnym przechodniom. Wiem, że wszyscy starsi z Mamą na czele cierpieli z powodu ciągłego deszczu i naszej nieznośności i ogromnie się cieszyli na powrót do przebudowanego domu. Gdzieś w tym czasie po powrocie z Francji, ale tym razem pociągiem, odwiedził Spuszę Piłsudski i wybudowano na jednym z tarasów dużą altanę w której podano obiad; altana ta stała do 1935 roku i przez lato wisiały w niej dwa hamaki. Na wizytę marszałka ubrano nas odświętnie jak do kościoła i kazano stać w rzędzie na baczność, salutując. Dla mnie główną zmianą nie była przebudowa domu, lecz fakt, że Lew miał jechać do szkoły w Pszczynie. Wybór tej szkoły miał swoją historię. Już w 1923 roku zebrało się parę mocno utytułowanych pań, aby obmyślić sprawę szkoły dla swych męskich pociech. A więc Anna Januszowa Radziwiłł, Maria Maurycowa Zamoyska, Róża Ludwikowa Czetwertyńska, Zofia Sewerynowa Czetwertyńska, Renata arcyksiężniczka austriacka, Hiero-nimowa Radziwiłł i Mama. Ciocia Andzia Radziwiłłowa miała „perłę", którą chciano wykorzystać. Perłą był profesor Wacław Iwanowski, który w Nieborowie, już przed 1914 rokiem, dał się poznać jako pierwszorzędny pedagog i wychowawca. Chodziło teraz o znalezienie miejsca, gdzieby całą (V.;vhj, stan obecny tę kompanię młodzieży umieścić pod jego opieką. Wszystkie tak zwane dobre szkoły jak Bielany, Chyrów itd. nie odpowiadały wymaganiom tych pań. Po dłuższych poszukiwaniach znaleziono odpowiednie miejsce. Okazało się, że w Pszczynie na Górnym Śląsku jest klasyczne gimnazjum (łacina i greka), w którym większość uczniów stanowili synowie górników, urzędników i ludzi wolnych zawodów. W żaden sposób nie można było powiedzieć, że szkoła ta była snobistyczna. Uznano, że chłopcy będą mieli okazję zapoznać się z życiem ludzi poza pałacami w Nieborowie, Klemensowie czy Balicach. Gimnazjum miało bardzo dobrą opinię pod względem poziomu nauki, a klimat nie mógł być lepszy -prawie podgórski. Czyste miasteczko otoczone polami, lasami i parkiem księcia pszczyńskiego, szczyciło się czterema szkołami średnimi, co stwarzało odpowiedni, prawie akademicki klimat. Teraz chodziło o to, żeby dać profesorowi Iwanowskiemu możność założenia odpowiedniego ośrodka wychowawczego, w którym -wszyscy byli tego pewni - będzie mógł trzymać swoich podopiecznych twardą ręką, ale w najlepszych warunkach. Wynajęto dużą trzypiętrową willę z ogrodem, wybudowano kort tenisowy i urządzono osiem podwójnych pokoi. Tu pan Wacław założył internat o bardzo swoistym charakterze. Lewek pojechał tam w 1924 roku. Ja zostałem sam w naszym pokoju w Spuszy z dwiema siostrami do towarzystwa. Samo życie w Spuszy niewiele się zmieniło, ale teraz było trochę więcej miejsca. Przerobiono prawie cały strych, gdzie dodano i wozownia pałacowe TAK BYŁO SPUSZA 1 cztery pokoje tak, że na dole można było zrobić salon i jadalny pokój. Izia była trochę za mała, żeby się z nami bawić, pięć lat różnicy w tym wieku to bardzo dużo, więc zżyliśmy się z Lorcią, a mała zajęła moje dotychczasowe miejsce, trochę piątego koła u wozu, biorąc jednak udział we wszelkich ogólnych zabawach. Poza godzinami nauki, nikt nam głowy nie zawracał i mieliśmy cały park do zabawy. Jeśli się z niego wychodziło, to był już poważny spacer i chodziło się wtedy z Miską, albo którąś z nauczycielek. Główną naszą pasją była dalej zabawa w Indian z tym, że teraz ja z Lorcią kontaktowałem się z wyimaginowanym Sokolim Okiem, a biedna Izia grała rolę Piętaszka. Godzinami podchodziliśmy nieistniejących nieprzyjaciół, robiliśmy wyprawy kajakami, a potem po stromym brzegu rzeczki wkradaliśmy się do ogrodu warzywnego, zostawiając biedną Izie na dużym orzechu amerykańskim z którego miała wypatrywać czy Siuksy nie skradają się, żeby nas oskalpować. Mieliśmy zupełną swobodę, nikomu nie musieliśmy się meldować, wymagano tylko dobrego zachowania w domu, czystości rąk, uszu i nóg, prawdomówności, uszanowania dla starszych i służby. Uszanowanie dla starszych było nam tłumaczone i przez Miskę bardzo przestrzegane, ale uszanowanie i grzeczność dla służby były nam wbijane nawet pasem. Dom, tak zwany pałac, był bardzo małym drewnianym dziesięciopoko-jowym budynkiem w stylu zakopiańskim. Cudem tylko nie spłonął, kiedy duży dom spalono, bo był jego oficynką, stojącą o parę metrów i służącą za kuchnię i mieszkania służbowe. Stał odosobniony w parku przy którym było gospodarstwo pałacowe, składające się z ośmiu budynków. Służby było dużo. W samym „pałacu" z obejściem było zatrudnionych 39 ludzi. Pierwszym służącym był Michał Wierny, który pochodził z Biłki pod Lwowem. Był służącym mego Taty od dzieciństwa, a później jego strzelcem, a w końcu za naszych czasów kimś w rodzaju butlera. Przez pewien czas po wojnie butlerem był Hieronim, który ogromnie nam imponował tym, że potrafił z pełną tacą w ręku kucnąć na jednej nodze. Odszedł do swego domu we wsi po tym, jak piorun zabił mu dwóch synów chroniących się przed burzą pod drzewem. Kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali, przyszedł Walerek Bekisz, który został zatrudniony do pomocy w kredensie, ale głównie przy obsłudze paniczów, czyli Lewka i mnie, bo Jasiek był zawsze w szkole w Anglii i przyjeżdżał tylko na wakacje. Czasami któreś z nas było ukarane odebraniem deseru i wysłaniem do pokoju. Walerek podchodził wtedy pod okno, spuszczało mu się sznurek do którego przywiązywał paczuszkę z leguminą. Po drugiej wojnie światowej, Walerek przedostał się do Anglii, gdzie został kamerdynerem w rezydencji prezydenta RP na Eton Place i moi bracia i siostra dowiadywali się od niego wielu ciekawych plotek. Mama miała służącą krawcową, pannę Annę, noszącą się wysoko i na ogół nie bardzo przez nas lubianą. Miska i Lorcią miały Bronię, przemiłą i kochaną wiejską dziewuchę, a Izia miała niańkę Martę. Poza tą służbą wyłącznie domową, była plejada innych pracowników. Po pierwsze, był kucharz Olszówka, szofer Laskowski, ogrodnik Matorski z trzema córkami, z którymi chodziliśmy na grzyby do tzw. lasku bielakowskiego. Po śmierci Matorskiego nastał nowy ogrodnik pan Łęczycki, też bardzo dobry, ale straszny pijak. Miał dwóch synów, którzy służyli za ogrodniczków. W pałacowej stajni na 14 koni, był Procenko, autentyczny Kozak, ułan z oddziału Taty Spusza - oficyna mający dwóch chłopców stajennych do pomocy. Procenko pokazywał nam prawdziwą dżygitówkę: potrafił w pełnym galopie podnieść zębami z ziemi czapkę. Stajnia mieściła się wraz z wozownią i garażem w jednym dużym murowanym budynku oficyny, w którym było 10 pokoi (cztery z nich służyły za pokoje gościnne). Stróżem był Koleśnik, który poza swoją nocną robotą musiał z pomocnikiem ciąć drewno w drewutni i pompować wodę. Poza tym był jeszcze tkacz Parczewski, ale o nim później. Wszyscy ci ludzie, poza Laskowskim, mieszkali w trzech budynkach za oficyną. Laskowski z żoną i córką miał dom z drugiej strony parku, za trzema budynkami gospodarczymi, gdzie rządziła z dwiema pomocnicami pani gospodyni, nam dzieciom mało znana. Panie te miały ukończoną znaną szkołę gospodarczą, chyba w Chyliczkach i zmieniały się dość często, pewno z powodu braku towarzystwa. W pierwszym budynku gospodarczym mieszkała gospodyni oraz Michał Wierny z żoną Antosią, która prowadziła pralnię z dwiema dochodzącymi dziewczynami. W drugim budynku gospodarczym były kurniki z dużą liczbą kur podzielonych na rasy, z osobnymi wygonami. Poza tym były indyki, gęsi, kaczki i króliki. W trzecim budynku były chlewy i obok stała wysoka wędzarnia, od lutego dymiąca pachnącym dymem jałowcowym. Trudno mi powiedzieć ile świń bito, ale na pewno nie mało, sądząc po ilości szynek, boczków, kiełbas, salcesonów, połci słoniny, wiszących w spiżarni u pani gospodyni, gdzie też stały worki z mąką, kaszami, beczki kiszonej kapusty czy solonych ogórków, stągwie z miodem z dużej pasieki, wszystko to co produkowało duże gospodarstwo wiejskie. Nam nie bardzo pozwalano odwiedzać tę spiżarnię, bo wiadomo, że dzieci mogą coś popsuć czy podkraść. Do zajęć gospodyni należało karmienie tych pracowników drugiego i trzeciego stołu, którzy będąc samotni, nie mieli własnego gospodarstwa. W budynku, w którym mieszkała, miała więc poza spiżarnią, dwie jadalnie i kuchnię. Do tej czeredy pracowników, trzeba jeszcze dodać robotnice dniówkowe, pomagające w plewieniu, podlewaniu, grabieniu czy przycinaniu żywopłotów w parku. O jakiś kilometr od domu była administracja majątku. Obszerny murowany budynek mieścił sekretariat, buchalterię oraz mieszkania urzędników. Po obu stronach tej centrali stały dwa dworki przeznaczone dla plenipotenta i nadleśniczego. W ostatnich latach przed 1939 rokiem obie te funkcje sprawował nadleśniczy, pan Aleksander Pawłowicz, przemiły, dobry i przez nas wszystkich kochany człowiek. Wrócił do Spuszy w 1941 roku po ofensywie niemieckiej i próbował ją ratować i gospodarować aż do czasu, kiedy Sowieci ponownie zajęli Białoruś. Dwoje jego dzieci wstąpiło do Armii Krajowej i walcząc zginęło gdzieś w litewskich lasach. TAK BYŁO SPUSZA 1 Można by pomyśleć, że był to zbyt liczny personel jak na majątek obejmujący 8 tysięcy hektarów, ale trzeba pamiętać, że w tych czasach nic nie było jeszcze zmechanizowane, a tym bardziej zelektryfikowane. Cała siła napędowa to były konie. Orka, siejba, żniwa, kierat: wszystkie urządzenia do tego używane były ciągnięte przez konie, a wszelkie prace gospodarskie czy domowe, były wykonywane ręcznie. Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że na przykład w całym majątku, były tylko dwie maszyny do pisania i jeden samochód w „pałacu". Majątek był w trzech czwartych leśny, a ziemia orna była podzielona pomiędzy pięć folwarków. Ziemie były przeważnie piaszczyste, tak że nie można było nawet myśleć o uprawie pszenicy czy buraków cukrowych. Główne zbiory to było żyto, kartofle, buraki pastewne i owies; siało się też koniczynę i łubin i tylko na wybranych lepszych kawałkach inne płody. Najbliżej domu był folwark Spusza, jakieś 400 hektarów ziemi ornej z dużymi łąkami - Jamiszczem. Odkąd pamiętam, ekonomem tu był pan Bekisz, który mieszkał w małym dworku, gdzie, jego żona częstowała nas pysznym, zimnym, kwaśnym mlekiem. Jamiszcze ciągnęło się wzdłuż Spu-szanki daleko, w dół od śluzy za parkiem. W czasie sianokosów pracowały tu konne kosiarki, ale przychodzili także kosiarze, którzy w jednym szeregu, jakby na komendę, w dziesięciu lub więcej, tym najpiękniejszym - poza siejbą - ruchem kładli tę (nie popsutą chemikaliami) kwiecistą łąkę.To między innymi za sprawą tego obrazu nie martwię się, że jestem stary, bo los pozwolił mi to jeszcze widzieć. Przy dźwięku osełek ostrzących kosy patrzyliśmy co roku jak urzeczeni na ten widok, którego w naturze nie można już chyba nigdzie w Polsce dzisiejszej zobaczyć. Podczas kośby przychodziły też z tymi ludźmi dziewczęta do grabienia, sto-gowania i ładowania siana. Wieczorem całe to bractwo wracało na drabiniastych Wycie wilków, mai A. Łepkowski 10 folwarcznych wozach wzdłuż lasu o jakieś pół kilometra przed domem. Zawsze znalazł się jakiś zapiewajło i wszyscy łączyli się w dobrych pięciu głosach do śpiewu. Nie było to na takim poziomie jak śpiewy ukraińskie, przeważnie były to białoruskie czastuszki, dość smutne, powtarzające się melodyjki, ale śpiewane tak bezbłędnie jakby przez mocno ćwiczony i uczony chór. Były dwie rzeczy, których słuchaliśmy zawsze z werandy domu: tych śpiewów i wycia wilków pod koniec sierpnia. Następnym, co do odległości od domu, folwarkiem był oddalony od nas 0 cztery kilometry Dziembrów, dużo mniejszy od Spuszy, ale za to może najważniejszy pod względem gospodarczym. Tam założono stawy rybne i tam stała stadnina. Jak wyżej powiedziałem, wszystkie czynności były w ogromnej większości wykonywane przez konie, więc było ich w całym majątku mnóstwo. Na to, żeby odnawiać tę siłę pociągową i produkować konie na remont dla wojska, trzeba było bardzo dbać o reprodukcję. Dodatkowe ogiery Tata sprowadzał czasami z daleka i te były zwykle trzymane w stajni pałacowej, gdyż każdy wie, że „pańskie oko konia tuczy" i stąd przenosiło się je na folwarki, kiedy były tam potrzebne. Wszystkie pracujące klacze, kiedy były wysoko źrebne, przysyłano do stadniny, gdzie stały do czasu oddzielenia źrebiąt. Młodzież stała tam do przyjazdu komisji remontowych i to, co się nie nadawało do kawalerii, szło do pracy na roli. Stawy rybne były dla majątku bardzo ważnym źródłem dochodu, a dla nas, kiedyśmy trochę dorośli, źródłem wielu radości. Nie mogę dziś powiedzieć ile hektarów było tych stawów, ale wiem, że nie były małe. Spuszankę spiętrzono śluzą, gdzie stał młyn wodny, pod którym w małym, bardzo głębokim stawku można było łowić szczupaki. Śluza była zbudowana na długiej wysokiej grobli 1 powyżej utworzył się duży błotnisty staw, prawie cały pokryty szuwarem w którym lubiły się trzymać kaczki, tu przyjeżdżało się na wieczorne ciągi. Na samych stawach, zasilanych przez spiętrzoną wodę, polowało się z psami na podrywkę na kaczki, kszyki, dubelty i nawet czasem na gęsi. Niestety, trzeba też było czasem strzelać śliczne czaple, bo były strasznymi niszczycielkami narybku. Pod koniec lata stawy spuszczano i zbierano całoroczny plon karpi. Głównym kupcem był nasz totumfacki, stary grodzieński Żyd Jogli, który miał ciężarówkę - cysternę. Jogli był dostawcą większości potrzebnych rzeczy w całym majątku, jak i też odbiorcą wielu produktów. Był bardzo miły, obrotny i zabawny. Wśród swojej społeczności miał wielki mir. Pamiętam jak raz stałem, rozmawiając z nim koło jego cysterny, kiedy podszedł do nas pan Pawłowicz i klepiąc Joglego po ramieniu powiedział: - Panie Jogli, czy pan nie dość zarobi na dzisiejszym kupnie, żeby jeszcze te dwa karpie chować do kieszeni? Jogli zupełnie się nie zmieszał, wyciągnął dwa funtowe karpie z kieszeni płaszcza i kłaniając się z uśmiechem w moją stronę, odpowiedział: - Ale pan nadleśniczy ma dobre oko, miody książę nauczy się jak stary Żyd dorobił się swojej pozycji w Grodnie. Jogli mimo wszystko został do końca przyjacielem w interesach spuszań-skich i pan Pawłowicz, zawsze czujny, uważał go za uczciwego. W Dziembro-wie była nasza parafia i tam jeździło się co niedzielę na mszę, powozem albo bryczką. Po prawej stronie ołtarza mieliśmy swoją kolatorską ławkę, w której 11 TAK BYŁO SPUSZA 1 musieliśmy siedzieć bardzo grzecznie, nie rozmawiać, nie ziewać, nie kręcić się, nie dłubać w nosach, bo byliśmy na oczach całego kościółka. Była to nasza pierwsza nauka odpowiedzialności za przywilej odrębności społecznej i jakby wstęp do zasady „noblesse oblige". Trzecim folwarkiem było Lesiszcze. Zarządzał nim pan Przedpełski, który mi został w pamięci,niestety głównie z powodu swej nagłej śmierci, kiedy prowadził mazura na balu w Skidlu. W Lesiszczu do 1929 roku był duży tartak z kolejką wąskotorową do naszej stacji kolejowej w Skidlu, dokąd wiozło się przetarte drzewo. Z jakichś kryzysowych powodów, nam dzieciom niewyjaśnionych, tartak i kolejka od trzydziestego roku nie funkcjonowały, co nas niezmiernie zasmucało, bo nie mogliśmy już jeździć drezynami po terenie tartaku. Drugą ciekawostką Lesiszcza był bardzo stary, pochylony, śliczny świronek, czyli magazyn, na środku folwarcznego podwórza. Największym folwarkiem była Protasowszczyzna, z gorzelnią, z powodu której były tam największe pola ziemniaków. Znałem je bardzo dobrze, bo po tych dużych kartofliskach chodziliśmy często z wyżłami Zerem i Dys-ką na kuropatwy. Niestety, nie pamiętam ani ekonoma, ani gorzelanego. Ostatnim folwarkiem, najdalej położonym od domu, była Kamionka, już na wykończeniu, bo pod presją reformy rolnej była prawie całkowicie rozparcelowana. Tam była nasza druga parafia z neogotyckim kościołem, budowanym przez Bunię - matkę Taty, wespół z sąsiadami Ronikierami. Obie rodziny miały tam kolatorskie loże, które odznaczały się tym, że będąc na piętrze, właśnie na ich wysokości kondensował się zapach chłopskich mokrych kożuchów. Bardzo nie lubiliśmy, kiedy, na szczęście rzadko, jechało się do Kamionki na mszę. Folwark ten odznaczał się tym, że posiadał najlepszą glebę i wspaniałe budynki gospodarcze, murowane pod koniec XVIII wieku przez Tyzenhauza. Jako, że był w trakcie likwidacji, większość tych budynków świeciła pustkami, co robiło na nas strasznie smutne wrażenie. Jedyną żywotną częścią Kamionki był bardzo duży stary sad, niektóre drzewa były w nim naprawdę wiekowe. Sad był corocznie wydzierżawiany z tym, że w kontrakcie dzierżawnym był zawsze zastrzeżony pewien kontyngent owoców dla pałacu, mimo że mieliśmy przy domu też wcale duży sad. Zawsze dowożono parę furmanek z Kamionki i prawdopodobnie chodziło o to, żeby było jak najwięcej gatunków jabłek i gruszek. Jedną z osobliwości sadu kamionkowskiego było to, że rosło tam parę autentycznych gruszek sapieżanek, dziś już nie istniejących i nieznanych. Według mnie były to najlepsze gruszki jakie w życiu jadłem, nieduże, podłużne woreczki soku. Nie dziw, że dziś, w epoce kiedy smak stoi na ostatnim miejscu w skali wartości produktu, gdyż zważa się tylko na cechy przewozowe i magazynowe, już ich nie ma. Sapieżankę trzeba było jeść tylko prosto z drzewa, a jeśli ją wieziono do domu, to owiniętą niemalże w watę. Głównym produktem Spuszy było drewno, gdyż byt to jednak majątek leśny. Nie był to tylko las z największą wydajnością drewna z hektara, ale z najwyższymi sosnami tego gatunku na świecie, co stwierdziły uniwersyteckie komisje z Poznania i Warszawy. Miejsce, w którym te olbrzymie sosny rosły, było przez mojego ojca otoczone specjalną opieką jako maleńki dziesięcio- czy dwu-dziestohektarowy rezerwat. Nie wolno było niczego tam ruszyć i na szczęście fcchowa fotografia, ja z lzitj-Kukula w Grodnie, 1924 r. znany był tylko naukowcom, głównie z uniwersytetu poznańskiego (plaga turystów w tych czasach jeszcze nie istniała). Miejsce to nazywało się „katedrą" i bardzo często jeździliśmy tam konno, nie mając nigdy dosyć widoku tych niebotycznych drzew, których wymiarów dziś już nie pamiętam, mimo że były tam wymienione. Niestety nasze spuszańskie lasy sosnowe były wszystkie równowieczne i dochodziły do końca swego życia. Drzewa zaczęły schnąć i trzeba było ciąć dozwolone maksimum, żeby drewno nie straciło na wartości, więc starodrzew był mocno trzebiony. Było go na szczęście dużo. Gospodarka leśna mojego ojca prowadzona przez pana Pawłowicza była na wysokim poziomie; obaj byli inżynierami leśnymi, zakochanymi w swej pracy. Prawie przy każdym rewirze była szkółka leśna z setkami czy tysiącami pielęgnowanych sadzonek, głównie sosnowych, które się odwiedzało konno bardzo często. Starodrzew pomniejszał się, ale młodniaki rosły jak na drożdżach, tak że lasy ciągnęły się nieprzerwanie przez bardzo duży obszar, stykając się z lasami skidelskimi Konstantego Czetwertyńskiego i tworząc razem duży kompleks leśny, w którym zwierzyna mogła doskonale się utrzymać. Trzeba teraz wrócić do wychowania domowego, które nie obywało się bez użycia pasa. Były też inne kary, jak zamknięcie w pokoju przez cały dzień czy zakaz spaceru konnego albo pozbawienie łeguminy. Były to kary za grzechy tak oczywiste i tak dla nas zrozumiałe, że nie wywoływały żadnych, sprzeciwów moralnych czy psychologicznych. Pamiętam doskonale wszystkie moje bardzo rzadkie „wskóry", nigdy nie dawane w uniesieniu czy chwilowej złości, ale zapowiadane, czasem parę godzin wcześniej. Dziewczynki nigdy pasa nie dostawały, więc ich rzadkie kary były bardziej wyrafinowane. Izia za to, że była niegrzeczna dla Michała, musiała przy Mamci, przepraszając, pocałować go w rękę; biedny służący Michał po tej scenie upadł na kolana i rozpłakał się. Trzeba nadmienić, że kary nie były publiczne, ale podawane do wiadomości publicznej, aby wiedziano, że grzech odpokutowaliśmy. Ja raz dostałem pasem od Mamy, nie za to, że zerwałem z majtek koronkę, ale za to, iż skłamałem mówiąc, że to pewnie w praniu się stało. Drugi raz dostałem lanie za to, że powiedziałem pani Gedroyciowej w Grodnie „do widzenia, szczęśliwej podróży, nosem do pierwszej kałuży". Pierwsza kara była za nieprawdomów-ność, a druga za niegrzeczność wobec starszej osoby, oba grzechy oczywiste. Notabene, oba te przewinienia były dokonane prawie jednocześnie. Mamcia jechała na zebranie koła ziemianek, którego była prezeską i wzięła ze sobą mnie oraz Izie do fotografa (fotografie bardzo się udały i do dziś dnia zdobią nasze kominki i półki). Po wymyciu i uczesaniu, ubrano nas 12 13 TAK BYŁO odświętnie i pojechaliśmy Austro-Daimlerem do Grodna. Po pozowaniu przez dłuższy czas u fotografa, Mama odwiozła nas do państwa Gedroy-ciów, którzy mieli syna i córkę, mniej więcej w naszym wieku. Obie panie pojechały na swoje zebranie, a my z synalkiem zabawiliśmy się w dzikich i związaliśmy obie dziewczynki w kukły, następnie wepchnęliśmy je pod łóżko pana czy pani domu. Podczas zabawy meble zostały poprzesuwane, czy nawet poprzewracane, różne przedmioty poprzekładane, tak że mieszkanie wyglądało jakby huragan przez nie przeszedł. Po powrocie z zebrania, pani Gedroyciowa o mało nie zemdlała, a Mamcia, przepraszając za zachowanie syneczka, szybko mnie stamtąd wyprowadziła i wtedy na odchodnym powiedziałem to nieszczęsne „do widzenia". Kara została wymierzona natychmiast po powrocie do domu. Po paru dniach przywieziono grodzieńskie fotografie i na nich było wyraźnie widać koronki u majtek i za kłamstwo dostałem po raz drugi lanie. Tu można dodać, że wszelkie koronki były ręcznie robione przez Miskę na specjalnej poduszce, z której wisiało mnóstwo patyczków z główkami owiniętymi metrami nitek. Przerzucając i krzyżując z szaloną szybkością te patyczki, Miska robiła najmisterniej-sze koronki, także przyszywane do moich majtek, czego nie znosiłem. Oczywiście, nie byłem jedynym odbiorcą kar. Lewek kiedyś niegrzecznie się odezwał do Procenki i oberwał za to baty i to szpicrutą. Miska go potem pocieszała, dała mu jakiś przysmak ze spiżarni mówiąc, że nie trzeba krzyczeć „ja wielki pan wszystki diabli". Ostatnie lanie dostałem już po pierwszych wakacjach szkolnych. Po przyjeździe z Pszczyny wymyśliłem sobie nową zabawę. W moim pojęciu park i okolice świetnie się nadawały na teren dla bandytów. Znalazłem na strychu starą, czarną, długą pelerynę i czarną balową maskę Mamy oraz czarny kapelusz Taty. Wziąłem wiatrówkę i tak ubrany i uzbrojony, postanowiłem, że będę postrachem okolicy. Przez park-las szła służbowa droga obsadzona bardzo gęstym szpalerem ciętych świerków, dających świetne ukrycie. Udało mi się za pierwszym razem, bo już po paru minutach oczekiwania w ukryciu, usłyszałem turkot i na zakręcie ukazał się jednokonny chłopski wózek ze sklepikarzem Jerzym Tomielewiczem i jakimś nie znanym mi jegomościem. Niewiele myśląc, wyskoczyłem na środek drogi, wymachując wiatrówką i krzycząc, że mają stać, bo będę strzelał. Pojazd się zatrzymał, ale według Tomielewicza jego towarzysz, jakiś biedny urzędnik ze Szczuczyna, narobił w portki. Chwilowo sprawa została jakoś załatwiona, ale urzędnik, o bardzo lewicowych poglądach, po powrocie do Szczuczyna zameldował sprawę policji. Z tego wszystkiego poszła wieść po okolicy, że młody kniaź, syn kniazia spuszańskiego, napada i rabuje ludzi na drogach. Policja przyjechała zaraz do Taty, prosząc o wyjaśnienie, i w końcu trzeba było wysłać do Szczuczyna buchaltera pana Szczukę z Tomielewiczem i Procenką, którzy załatwili polubownie sprawę z gościem i za jakąś tam sumę przestał się domagać odszkodowania za uszkodzone gacie i nieomal zawał serca. Podczas tych zmagań ja na szczęście byłem już w szkole, ale niestety do pana Iwanowskiego przyszedł list od Mamy, polecający jakąś karę. ,^wacio", niewiele myśląc, wlepił mi na goły tyłek prawdziwe lanie, ale w swojej dobroci następnego dnia dał mi garść najróżniejszych monet, pozostałych z podróży za granicą. 14 SPUSZA 1 Znowu wyprzedziłem zdarzenia, nie skończywszy opowieści o dzieciństwie w Spuszy, gdzie zmienialiśmy się z bebusiów w dzieci. Pewnego dnia w 1924 roku strzelec Kempski przyniósł po kryjomu maleńkiego koziołka; mówię po kryjomu, bo nie wolno było nikomu wynosić, łowić czy łapać jakiejkolwiek zwierzyny. Kempski znalazł zwierzątko bez matki, która gdzieś zginęła. Jako że przyniósł sarenkę dla mnie, poczułem się od razu za nią odpowiedzialny, ale doskonale wiedziałem, że stąpam po niedozwolonym terenie. Niewiele myśląc, wepchałem zwierzątko pod łóżko i dałem mu w kubku trochę mleka, którego nie umiało wypić. Nie minęło parę godzin, gdy cały dom wiedział, że w moim pokoju jest sarenka, która narobiła na podłogę, wylała mleko i jest zupełnie nieszczęśliwa. Biedaczka leżała z nosem na ziemi i rozkraczonymi nóżkami, nie mogąc się podnieść. Zjawiła się na to Miska i z założonymi na piersiach rękoma spytała, co chcę z tym robić. Nie bardzo wiedziałem co na to odpowiedzieć i nie wiedząc co robić, podszedłem do tej kupki nieszczęścia i cicho wołając „kiciu, kiciu", podniosłem ją, ale po dwóch krokach, nóżki się znowu rozkraczyły i padła na nos. Tym razem Miska, kręcąc nosem, pomogła mi i postawiła cicho szepcząc „kiczu, kiczu" zwierzątko na nogi. I tak też zostało ochrzczone, nazywaliśmy je Kiczu. Rodzice kiwali głowami, że nie powinno się trzymać go w domu i orzekli, że mam go wynieść do drewutni. Biedny Kempski, zawezwany, żeby zabrał sarenkę tam skąd ją wziął, tłumaczył, że matka zginęła, że sarenka płakała w krzakach i chciał mi zrobić przyjemność. Na moje naleganie pozwolono mi zatrzymać Kiczu w pokoju, a Kempski pokazał mi jak wlewać mleko po palcach zwierzątku do pyszczka. Na noc położyłem materac na podłogę i ułożyłem się na nim razem z sarną. Małe koziołki nie są bardzo przytulnymi zwierzętami w łóżku, ale byłem tak szczęśliwy, że noc minęła mi jak w raju. W parku, koło ruin spalonego starego domu, zwieziono dużo cegieł do budowy nowego domu. Cegły zostały ułożone w dwa dwudziestometrowe bloki z dwumetrowym przejściem pośrodku. Bloki miały półtora metra wysokości, wystarczało więc zamknąć na głucho jeden koniec i położyć blachę jako daszek, a z drugiej strony skonstruować bramkę i Kiczu Śluza parkowa spiętrzająca Spuszankf 15 TAK BYŁO SPUSZA 1 fll miał już doskonałą zagrodę zarośniętą wysoką soczystą trawą. Siedziałem z nim godzinami i po dwóch tygodniach był zupełnie oswojony i tak do mnie przywiązany, że mogłem z nim chodzić po parku. Po dalszych paru tygodniach nie zamykaliśmy nawet ceglanego korytarza do którego wracał coraz rzadziej, śpiąc, jak przystało rogaczykowi, gdzieś w krzakach. Lubiąc towarzystwo ludzi, wchodził ze mną do domu, a potem robił to sam, kiedy mu się podobało Nie szkodziło mu to, że musiał się drapać po dziesięciu schodach. Co rano, kiedy Walerek przychodził i otwierał dom, Kiczu już czekał i wchodził za nim do kredensu. Po sprawdzeniu czy nie można czegoś smakowitego tam znaleźć, wchodził do kominka w salonie i tam leżał do śniadania. Na początku, trudno mu było chodzić po posadzkach, bo kopytka bardzo mu się na nich ślizgały, ale tego bardzo prędko się nauczył i potrafił nawet, póki był malutki, wleźć z psami pod stół w jadalnym pokoju. Poza mięsem jadł wszystko i to za trzech. Spod stołu pokazywała się nagle maleńka główka i jeśli jakaś kromka chleba leżała blisko krawędzi - znikała natychmiast. Po śniadaniu wychodził z kimś do ogrodu, żeby zjeść coś bardziej pasującego do menu sarenki, głównie pączki róż sztamowych rosnących wkoło tarasów przed domem. Następna wizyta w domu była po obiedzie podczas kawy, żeby dostać pralinkę. Pralinki te były sprowadzane od Maurizia z Krakowa i ich duże pudła, znane nam pod nazwą trumien, leżały zawsze w biurku taty, w jego pokoju na piętrze. Co dzień ktoś inny był wysyłany, żeby przynieść tyle prali-nek, ile było osób, plus jedną dla Kiczu, który wkładał ją sobie do pucka, nie gryzł, tylko czekał, aż mu cała w pyszczku stopnieje. Pierwszą zimę Kiczu spędził w parku bez najmniejszej szkody dla zdrowia. Dla nas dzieci, jedną z najlepszych zabaw zimowych było saneczkowanie z wzniesienia na którym stał dom. Kiczu był dość mały, żeby brać go na kolana, ale wolał oczywiście ścigać się z saneczkami, czegośmy nie bardzo rozumieli. Nigdy też nie mogliśmy zrozumieć dlaczego, zamiast spać na specjalnie położonej kupce siana pod werandą, szedł w największy mróz i śnieg, w krzaki, gdzie spał w barłogu snem sprawiedliwego. W lutym 1926 roku Kiczu mocno wyrósł i nabierał kształtów rogaczyka z maleńkimi różkami. Co roku, mniej więcej koło 12 lutego, odbywało się duże polowanie, na które zapraszano najbliższych przyjaciół, w naszym pojęciu starszych panów. Panie nie były zapraszane, nie z braku sympatii, ale po prostu z braku miejsca w domu. Prawie stałymi gośćmi byli wujowie: Włodzimierz Dzieduszyc-ki, Adam Stadnicki, Ludwik Czetwertyński, nasz dziadek Andrzej Lubomir-ski, a z przyjaciół Jaś Drucki-Lubecki i kochany pan Jundziłł, który miał sam świetne polowanie, ale strzelał niestety jak noga. Dwaj ordynaci, szwagrowie Taty, Zamoyski i Dzieduszycki oraz Adam Stadnicki należeli do najlepszych strzelb w Polsce. Polowanie w Spuszy było wysoko cenione przez wszystkich z powodu zwierzyny (dziki i wilki), lasu, kuchni, i doskonałości organizacji. Przez parę tygodni przed imprezą strzelcy Kempski i Kapusta oraz zgraja gajowych otropiali wszystkie rewiry, kładli przynęty na wilki, naprawiali wilcze sznury z fladrami, Mama z kucharzem sporządzała menu na wszystkie posiłki w lesie i wieczorem w domu, a my, dzieci wszystkim zawadzaliśmy. Tej zimy pierwszy raz pozwolono mi być (jako grzecznemu widzowi) na polowaniu. W pierwszym pędzonym miocie była próba złapania tak zwanego Ogrodnika, czyli potężnego odyńca żyjącego w ostępach wkoio parku, który nawet pozwalał sobie przenocować w ogrodzie i był niezwykle chytry, nie dał się przez parę lat złapać. Mnie pozwolił stać przy sobie wuj Moryś Zamoyski, co było niebywałym zaszczytem. Staliśmy na wąskiej ścieżce przy samym parku, po kolana w śniegu. Widoczność była słaba, bo jałowcowe i świerczkowe podszycie lasu nosiło na gałęziach ogromne czapy śniegu, które tworzyły nieprzezroczystą białą zasłonę. Po paru minutach czekania usłyszeliśmy trąbkę jednego ze strzelców rozpoczynającą nagankę. Każdy myśliwy wie jak przyspiesza bicie serca z chwilą, gdy w zupełnej śnieżnej ciszy usłyszy pierwsze bardzo odległe dźwięki, krzyki, stuki pałkami o drzewa ruszającej w miot naganki. Mimo tej ciężkiej pokrywy śniegu wiedzieliśmy, że duży odyniec narobi dość hałasu, żeby zawiadomić nas o swoim zbliżaniu się. Najpierw zupełnie bezszelestnie spod ciężkiej ośnieżonej gałęzi małego świerczka wysunął się rudy lis i przeskoczył ścieżkę. Miot był dobrze otropiony i wiadomo było, że poza Ogrodnikiem żadnej innej grubej zwierzyny w nim nie było, pierwszy i jedyny strzał był przeznaczony tylko dla niego, więc patrzyliśmy na liska jedynie jak na śliczny obrazek. Po chwili zamiast ciężkiego stąpania dzika usłyszeliśmy cichutki trzask gałązki. Wuj Moryś zwrócił tylko głowę w tym kierunku, ale widać było, że wie, iż to nie żaden odyniec, bo nawet nie wyjął ręki z futrzanej mufki. Jedna mała gałąź poruszyła się na prawo od nas i pokazała się główka sarenki. Wuj nie znał Kiczu i nigdy o nim nie słyszał, więc uśmiechnął się tylko i odwróciwszy głowę dalej nasłuchiwał odgłosów naganki. Kiczu uradowany, że mnie znalazł, podtruchtał cichutko do nas i żeby okazać radość ze spotkania, główką -pac! w tyłek ordynata. Nie było to mocne, ale wuj podskoczył i ujrzawszy rogaczyka koło siebie, musiał być mocno zdziwiony. Na jego pytające spojrzenie, mogłem tylko przyłożyć palec do ust i złapawszy Kiczu za kark wolno odejść ścieżką w kierunku, gdzie stały konie z saniami. Oddaliłem się nie więcej niż o jakieś sto kroków, gdy naganka podniosła straszliwy krzyk z biciem kijami po drzewach i wiedziałem już, że Ogrodnik przerwał się i poszedł w tył, pewno do lasów skidelskich i po raz n-ty, wydostał się z obławy. Po zamknięciu Kiczu w kredensie, zdążyłem jeszcze wskoczyć na sanki, żeby z myśliwymi i naganką pojechać do dalszych miotów w młodnikach na Byczkowszczyźnie. Dziki lubiły się tu trzymać, bo młodniaki, sadzone na byłych ornych polach folwarcznych były gęste i dawały bardzo dobre schronienie. Po paru pierwszych pędzeniach zatrzymano się na tradycyjny myśliwski bigos, wykańczany na ognisku przez kucharza Olszówkę. Bigos był gotowany już od co najmniej dwóch dni i Olszówka wykańczał go zawsze w ten sam sposób przed oczami gości. Wyciągał z kosza butelkę wina w taki sposób, żeby wszyscy widzieli przy odkorkowywaniu naklejkę na butelce „Chateau Mouton Rotschild". Nie wiem czy wiedział, iż wszyscy się doskonale orientowali, że do pustej butelki po Mouton wlewał jakieś kaukaskie wino i starannie zakorkowywał, aby słychać było od- 16 17 TAK BYŁO SPUSZA 1 głos wyciąganego korka. O ile wiem, robił to do ostatniego polowania na którym podawano bigos. Od maleńkości uczono nas wszystkich jazdy konnej, Zaczynało się od jazdy na maleńkich siwych kucykach o wspólnej nazwie pupusiów, a były to: Ma-siupajtis i Pas Toutafait. Jako czteroletnie brzdące usadzano nas na tych maleńkich wierzchowcach, a Procenko, jedną ręką trzymał nas za nogę, a drugą kuca za uzdę przy pysku. I tak byliśmy oprowadzani po parku aż do chwili, kiedy mogliśmy się sami utrzymać na kucach i wtedy Procenko jechał koło nas na klacz-ce Białce i trzymał pupusia na postronku. W końcu każde z nas usamodzielniało się na tyle, że mogliśmy sami jeździć po parku i powoli wystawiać nos poza jego granice. Nasi rodzice codziennie, jak w zegarku, o siódmej rano, obojętnie czy deszcz, śnieg czy słońce, wyjeżdżali konno na co najmniej godzinę, ale też czasem na cale rano. Z chwilą kiedyśmy dojrzeli do poważniejszych koni, jeździliśmy z rodzicami. Mimo zmiany koni musieliśmy zawsze jeździć na oklep do co najmniej 9-10 lat. W celu ułatwienia dłuższych spacerów ze starszymi, mieliśmy do koców chytrze doczepione strzemiona. Ja jeździłem na niedużym koniku o pięknie brzmiącym imieniu Lampam-poni. Był to bielusieńki srokacz z dużymi orzechowymi łatami, pełen ambicji i talentów jak przystało na konia pod siodło. Świetnie skakał, był bardzo dobrze ujeżdżony, prawdopodobnie przez Procenkę, W lecie 1926 r., nasi dalecy sąsiedzi, państwo Skinderowie, urządzili dla okolicznej młodzieży steeplechase, czyli bieg z przeszkodami. Wiem, że było nas jedenaście koni, ale z biorących udział pamiętam tylko Czetwertyńskich z Żołudka i Jurka Iwanow-skiego, późniejszego znanego jeźdźca oraz Lewka. Mnie nie dano siodła i jechałem na oklep. Byłem o kilka lat młodszy od całej gromady i myślę, że inni musieli trochę wstrzymać konie, bo Lampamponi przyszedł o dobre pół długości pierwszy. Procenko szalał z radości, a mnie oficjalnie powiedziano, że od tej chwili będę mógł jeździć na siodle. Pierwszą nagrodą była muszla benitencier, która stała do wojny w moim pokoju. Wszyscy pięcioro jeździliśmy konno bardzo dobrze i codziennie o siódmej rano wyjeżdżaliśmy z rodzicami na spacer. W porze chłodnej, o szóstej rano Walerek wchodził do pokoju z dużym naręczem drew i zapalał ogień w do sufitu wysokim kaflowym piecu, który ogrzewał pokój Miski i mój. Ciemno jeszcze było i słuchając trzasku ognia i patrząc na jego blask przez trzy podłużne otworki w żeliwnych drzwiczkach pieca, prawie zawsze zasypiałem na chwilę, aż do odgłosu kopyt końskich na żwirze podjazdu przed domem. Wyskakiwałem wtedy z łóżka, żeby odciągnąć firankę i zobaczyć jaka jest pogoda i w pięć minut byłem już ubrany i czekałem na schodach na starszych. 18 Kukula 1924 (i lata), tak zaczynaliśmy wszyscy Celem naszych wyjazdów były zwykle różne punkty majątku, gdzie Tata czy Mama coś chcieli zobaczyć, doglądnąć czy sprawdzić. Wyjeżdżało się z jabłkiem w zębach, żeby wrócić po godzinie, dwóch czy trzech na śniadanie, podawane w lecie na tarasie pod dwoma strzyżonymi, różowo kwitnącymi krategusami. Stał tam ciężki drewniany stół malowany na biało, na którym kawa pachniała lepiej niż gdziekolwiek indziej i gdzie świeży chleb, masło, marmolada czy miód smakowały mi dużo lepiej niż wszystkie śniadania po dziś dzień. Na tych spacerach towarzyszyły nam zawsze psy, podhalański owczarek Lorci i foksterierka Mamci - Muszka. Mamcia jeździła na swojej ulubienicy karej, pełnej krwi klaczy Black Beauty, nerwowej, trochę łęgowatej, ale bardzo miękko noszącej. Tata dosiadał jednego z dwóch importowanych irlandzkich hunterów, Lewek jeździł na Portosie, dużym kurtyzowanym kasztanie, a ja na Lampamponim. Wszystko to z latami zmieniało się, bo my dzieci dostawaliśmy własne konie, przeważnie przez siebie ujeżdżane oraz doszła do kompanii Izia. Wszystkie te konie dożyły szczęśliwie do wojny, poza Lampamponim, którego koniec był smutny. Kiedy pojechałem do szkoły, nie było poza rodzicami komu objeżdżać koni i wobec tego Lampamponi został zdegradowany do ciągania beczkowozu z wodą po ogrodzie. Przez niedługi czas wytrzymał ten wstyd aż pewnego dnia znaleziono go nieżywego z rozprutym brzuchem przed oranżerią. W jakiś sposób potrafił się tak zaplątać, że upadł na pług stojący lemieszem do góry. Nikt nie poczytał tego za wypadek. Jak jeden mąż, wszyscy twierdzili, że popełnił samobójstwo i nikt temu nie zaprze-czał.Pokazywano mi grób, w którym go jakoby pochowano. Jako bardzo realistycznie myślący chłopczyk, nie wierzyłem w to i byłem pewny, że wziął go na skórę Szmigielski ze Skidla, ale kiedy nikt nie patrzył, zaniosłem parę kwiatków na ten niby grób, bo pomyślałem, że zrobię mu tym przyjemność. Jamiszcze z jednej strony kręciło się z biegiem Spuszanki, a z drugiej dochodziło do lasu, w który się wbijało, tworząc w nim od czasu do czasu małe łączki. Na wiosnę w tym liściastym i trochę podmokłym lesie, rozpościerał się dywan przylaszczek i zawilców. W zimie na jednej z tych małych łączek kładziono oskórowaną padlinę końską dla wilków, nie tyle żeby je karmić, ile żeby je trzymać w pobliżu do zimowego polowania. Oczywiście nie zawsze były wilki, osobiście nigdy ich tam nie widziałem, ale dziki i lisy mogły podchodzić, nie mówiąc o mnóstwie wron, gawronów czy kruków. Kiedy dostałem na którąś gwiazdkę pierwszy flower, pozwolono mi iść do padliny i wprawiać się w strzelaniu do wron i gawronów. Wychodziłem po obiedzie na podchód z tym zastrzeżeniem, że gdyby była jakaś grubsza zwierzyna na przynęcie, wolno mi było ją tylko obserwować. Z zasady nigdy nie strzelało się zwierzyny na przynęcie, poza szkodnikami. Kiedyś siedząc w krzaku za pniem, patrzyłem jak najrozmaitsze ptaki próbowały urwać choćby najmniejszy kawałek mięsa z zamarzniętej na kamień przynęty. Padlina leżała tyłem do mnie, tak że doskonale mogłem widzieć przez mocno podgryzioną dziurę pod ogonem ruchy ptaków, które siedziały wewnątrz jamy brzusznej. W pewnej chwili coś czarnego zakryło mi widok i wiedziałem, że to jakiś ptak wepchał się w to miejsce od środka. Niewiele 19 TAK BYŁO SPUSZA 1 myśląc, strzeliłem i z brzucha, z ogromnym łopotem skrzydeł wyleciało parę wron, a ja podszedłszy znalazłem jedną martwą wewnątrz. Myślę, że jestem jednym z bardzo nielicznych ludzi na świecie, którzy mogą się pochwalić strzeleniem wrony przez d... końską. Od maleńkości wbijano nam w głowę, że nawet kijem nie wolno w nikogo wymierzyć, a co dopiero z jakiejś broni, nawet zabawkowej. Nasz ojciec był słusznie przekonany, że można nas już w bardzo młodocianym wieku puszczać bez opieki z flowerem w ręku. Zasada „Jak pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści" była nam bardzo mocno utwierdzona w głowach (i dotychczas tam siedzi). Jak dziś widzę te do cna nieokiełznane dzieci, godzinami studiujące przed telewizorem techniki zabijania ludzi i mierzące w każdego kopiami kałasznikowów, to wątroba się we mnie przewraca. Zimą 1926 roku dodano mi korepetytora, żeby mnie przygotował do egzaminu do pierwszej klasy gimnazjalnej. Korepetytorem był pan Wró-blewski. Poza sześciogodzinnymi lekcjami, kopałem z nim okop naokoło sosny w parku pod ogródkiem Miski, który miał być moim obronnym zamkiem, w razie jakiegoś zbrojnego napadu. Kiedy w nim siedziałem, wywieszałem kolorową szmatkę na gałęzi sosny, co było dla wszystkich ostrzeżeniem, że niebezpiecznie jest podchodzić do mojej fortecy. W czerwcu tego roku Mamcia wzięła mnie do Warszawy, gdzie miałem zdawać egzamin w gimnazjum Zamoyskiego. Poszliśmy tam dwa dni przedtem, żeby załatwić sprawę wpisów. Stałem na podwórzu, podczas gdy Mama załatwiała sprawy w kancelarii. Po chwili jacyś chłopcy, pokazując na mnie palcami, zaczęli wołać, że dziewczynka przyszła do szkoły. Nie bardzo rozumiałem o co chodzi, ale Mama wychodząc z budynku natychmiast połapała się w sytuacji i prosto stamtąd zawiozła mnie do fryzjera, który ostrzygł mnie prawie na pałę. Egzamin zdałem, ale bynajmniej nie z pochwałami i postanowiono, że trzeba zacząć mnie trochę poważniej kształcić, bo moje domowe studia nie wystarczą do wstąpienia do drugiej klasy w Pszczynie. Mama umówiła się z ciocią Wandzią Dzieduszycką, aby wynająć dwóch nauczycieli, którzy uczyliby naraz trzy latorośle obu rodzin, to jest Jasia i Stacha Dzieduszyckich oraz mnie. Nauki miały się odbywać w pałacu Dzieduszyckich na Kurkowej we Lwowie, ja z Miską miałem mieszkać w Ossolineum u moich dziadków Lubomirskich. Musiałem się pożegnać z Kiczu, nie wiedząc, że go więcej nie zobaczę, bo okazało się, iż rogaczyk, nie mając już żadnych prawdziwych przyjaciół w domu, zaczął coraz rzadziej tam przychodzić i w końcu znikł w lesie. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że znalazł sobie towarzyszkę i mieszka szczęśliwie pod sosną, ale niestety była też możliwość, że nie czując żadnego strachu przed ludźmi podszedł do kogoś, kto poderżnął mu gardło i wsadził do garnka. Ossolineum było dla mnie drugim domem rodzinnym, tak ipełnie innym od Spuszy, że nie pozostawał z nim w żadnej zut sprzeczności. Było to dla mnie miejsce jakby żywcem wyjęte z „Księ-Ossolmem gi tysiąca i jednej nocy" i przepełnione ciepłem, choć wielu uważało, że bije zeń chłód. Mało ludzi wiedziało skąd i dlaczego Lubomirscy od trzech 20 lu Henryk Lubomirski, •u/. E Vigee-hebrun, Muzeum w Berlinie i Henryk Lubomirski, fot. od ks. Karola I tpie de la Tremouille generacji rezydowali przez sześć miesięcy w roku we Lwowie w gmachu, który był główną siedzibą Zakładu Narodowego im. Ossolińskich i dlaczego byli dziedzicznymi tego zakładu kuratorami. Wszystko zaczęło się od tego, że na przełomie XVIII i XIX wieku, jedna z największych dam swojej epoki, znana w całej Europie, a w Polsce sławna, księżna marszałkowa Lu-bomirska, miała tylko córki. Była właścicielką trzech najwspanialszych rezydencji w kraju, Wilanowa, Łańcuta i Krzeszowic. (Pałace w Wilanowie i Łańcucie wraz z Nieborowem są jedynymi w Polsce, które potrafiły przeżyć nawet PRL.) Marszał-kostwo musieli się pogodzić z tym, że spadkobiercą nazwiska i glorii rodu będzie ewentualnie syn Józefa Lubomirskiego*. Pan Bóg wysłuchał modłów rodziny i takowy syn, ochrzczony imieniem Henryk, urodził się w 1777 roku. Według tradycji rodzinnej, księżna marszałkowa miała odwiedzić krewnych, aby poznać swego spadkobiercę i zanim ktokolwiek się połapał, ukradła go rodzicom i wywiozła w mufce. Księżna zakochała się w swoim adoptowanym synku i zaczęła wozić go po całej Europie, aby go przedstawić wszystkim panującym i wielkim tej epoki. Podczas tych podróży kazała go malować, szkicować i rzeźbić najlepszym ówczesnym artystom. Bardzo pięknego dziesięcioletniego chłopczyka, malowała parokrotnie Vigee-Lebrun, Angelika Kauffmann, rzeźbił w marmurze Canova (Łańcut). Portrety te i podobizny przedstawiają go, przeważnie na golasa, jako bóstwo sławy, Adonisa i Zefira. Książę Henryk jakoś nie został tą całą przesadą popsuty i wyrósł na poważnego człowieka i współpracownika Ossolińskiego w urządzaniu Zakładu Narodowego. Gdy przybrana matka chciała, żeby objął jedną z trzech wymienionych rezydencji, wręcz odmówił i wybrał Przeworsk z którego stworzył ordynację. Trzy rezydencje wyszły z rodziny i przeszły na trzech Potockich, mężów córek marszałkostwa. Przeworsk był może pięknym majątkiem, ale nie było w nim żadnego mieszkalnego domu. Księżna marszałkowa nie mogła darować tego wyboru i na ruinach jakiegoś zamku wybudowała Henrykowi dom, w którym według niej, nikt nie mógł mieszkać. Nie dość, że był brzydki jak miejska kamienica, ale dodała do niego jeszcze parę akcentów swojej dezaprobaty. Na przykład, poza tylnymi służbowymi, nie było innych Pradziadzio Henryk Lubomirski, Rzeźbił A Canova, Muzeum w Łańcucie Ojciec ks. Henryka Józef byl bratankiem księcia marszałka 21 TAK BYŁO SPUSZA 1 schodów na pierwsze piętro i zainstalowano windę ciągniętą sznurami przez służbę. Widząc jednak upór Henryka, pod koniec życia dodała jednak parę „akcentów architektonicznych" i ładną oranżerię w parku. Dopiero za życia syna Henryka, a ojca mojego dziadka, dorobiono w Przeworsku schody na górę i nie musiano więcej biegać po tylnych, służbowych. Cały dom jako tako przerobiono, żeby można było w nim mieszkać. Na to trzeba było budować mostki, ślepe galeryjki, dobudować przedsionek, kaplicę etc. Dopiero moja babka wzięła się z pasją do upiększenia Przeworska. Położony w bardzo pięknym parku, obrośnięty dzikim winem, z dodaną oficyną, bardzo ładną bramą wjazdową, przybrał wygląd pałacu. Książę Henryk zachował jednak najważniejsze pamiątki rodzinne Lubomirskich, więc było czym Przeworsk i Ossolineum umeblować bardzo wystawnie. Henryk Lubomirski poświęcił niemałą część życia na pracę z Ossolińskim przy tworzeniu Zakładu Narodowego. Przekazał do Zakładu bibliotekę, zbiór obrazów oraz tyle innych darów, że pozwoliło to założyć tam muzeum i galerię malarstwa. I to było przyczyną dla której Ossoliński testamentem uczynił z niego i jego potomstwa dziedzicznych kuratorów zakładu z całym pierwszym piętrem gmachu jako mieszkaniem. Tu, przez każde sześć miesięcy jesienno-zimowych mieszkali moi dziadkowie Andrzej i Eleonora z Husarzewskich Lubomirscy, którzy na lato przenosili się do Przeworska. Te przenosiny odbywały się na wozach, które, dwa razy na rok ciągnęły przez Jarosław i Przemyśl raz w jedną, raz w drugą stronę z „kla-motami" domowymi. Z wozami jechała też kareta, która służyła jako jedyny środek lokomocji we Lwowie przez całą zimę, bo Babiś nie uznawała taksówek ani samochodu do ostatnich lat przed wojną. Jakiś wehikuł motorowy zjawił się dopiero w 1937 roku. Mieszkanie w Ossolineum, jak i Przeworsk, były umeblowane bardzo pięknie oraz udekorowane obrazami i najróżniejszymi przedmiotami bardzo wysokiego gatunku, tak że oba wyglądały prawie jak muzea i niektórzy twierdzili, że z tego powodu były niewygodne. Dla mnie były wygodne, a Przeworsk prawie przytulny. W Ossolineum z dziedzińca wchodziło się do dużego hallu skąd rozchodziły się wejścia do różnych oddziałów Zakładu. Przez hali dochodziło się do wielkich szklanych drzwi, przez które było widać szerokie marmurowe schody na półpiętrze, gdzie wisiało ogromne lustro, tak nastawione, żeby móc przez następne szklane drzwi na pierwszym piętrze, widzieć kto dzwoni do drzwi na dole. Ściany schodów były obwieszone jednym skrzydłem namiotu Kara Mustafy spod Wiednia, darem króla Jana III. Kiedyśmy z Miską tam zamieszkali, z okna mojego pokoju mogłem patrzeć co rano na podwórze, aby wiedzieć czy będę musiał jechać karetą czy uda mi się pobiec na róg ulicy, żeby złapać tramwaj. Ocena sytuacji nie była trudna. Stangretem był Wojciech z bokobrodami a la Franz Joseph, tak stary, że musiał zawsze mieć pomocnika do trzymania wodzów w razie gdyby konie poniosły w ruchu ulicznym. Pomocnikiem był un valet de pied Antoni, ale stary Wojciech musiał zawsze siedzieć na koźle, choćby dla reprezentacji. Bardzo często się zdarzało, że czuł się nie dość silny, żeby wyjeżdżać z paniczem i wtedy widziałem, że nie zaprzęgano koni do karety i mogłem jechać tramwajem, co było zawsze moim marzeniem. Nie miałem żadnych kompleksów, Misa najdroższa Miska w swoim ogródku ale jazda w wielkiej, wybitej pluszem karecie, pachnącej jakąś antymolową substancją, z ogromnymi srebrnymi książęcymi mitrami na drzwiach, ze stangretem i valet de pied na koźle, w cylindrach z kokardami, była po prostu nudna. Nie mogłem rozmawiać z Wojciechem i Antonim ani słyszeć co się dzieje na ulicy. W tramwaju natomiast, miałem widok otwarty na cały miejski, nieznany mi świat. Miska doskonale mnie rozumiała i dając mi parę groszy na bilet tramwajowy, życzyła dobrej zabawy, ale też polecała, żebym uważał, bo nigdy nie wiadomo, co podczas takiej podróży może się przydarzyć. Podczas paromiesięcznego pobytu w Ossolineum we Lwowie poznałem i pokochałem Miskę jeszcze bardziej niż dotychczas. Miska była nam trzecim rodzicem i mimo, że trzymała nas krótko i wychowywała ostro, psuła nas jednocześnie, bo nas kochała całym swym ogromnym sercem. Miska nie była tak zwaną z angielska nursą do dzieci, czyli niańką, była czymś o wiele więcej. Zaangażowała ją moja babka „Babiś" Lubomirska do Mamci, kiedy ta miała dwa lata. Miska była wykształcona dużo lepiej niżby wymagała praca nursy. Mówiła płynnie po francusku i niemiecku (ale ze strasznym angielskim akcentem), była też zupełnie dobrze oczytana. Bardzo wierząca i praktykująca katoliczka, nie była dewotką i nie zanudzała nas, jak to się często zdarza, pobożnością, ale dała nam to, co się nazywa katolickim wychowaniem. Przyszła do Spuszy z Przeworska podobno już w 1910 roku, żeby Mamie pomagać przy pierwszych dzieciach. Jako że była z Babiś przez 20 lat, znała całe towarzystwo lwowskie pokolenia moich rodziców oraz pokolenia ich rodziców. Stosunek jej do Mamy to była niebywała miłość i wzajemne uszanowanie. Mimo, że zmieniała kiedyś Mamie pieluszki, uznawała ją jako panią domu. Mama ze swojej strony uważała, że Miska w wielu wypadkach ma pierwszeństwo. Nigdy w życiu nie słyszeliśmy jednego słowa niegrzecznego między nimi, a okazji mogło być bardzo dużo w tak żywym i trochę zwariowanym domu. Miska nigdy nie nauczyła się mówić dobrze po polsku, ale wszystko świetnie rozumiała i potrafiła doskonale rozmawiać, choć z dość dziwnym akcentem, ale ostatecznie była po to z nami, aby nas uczyć po angielsku. Przez całe nasze życie w Spuszy jeździła co sobotę do naszego parafialnego kościółka w Dziem-browie, z wiadrami pełnymi kwiatów w wodzie, aby ubierać ołtarz. Plucha, słońce, deszcz czy kurz, Miska jechała zawsze; parę razy wywróciła się z wszystkim do rowu i trochę potłuczona, umierając ze śmiechu, opowiadała nam o tym. Takiego sense of humour nigdy u nikogo nie widziałem i tego nas, prawdę powiedziawszy, nauczyła. Śmialiśmy się z nią codziennie, wszędzie i zawsze. Miała dwie pasje życiowe: kwiaty i muzykę. Uczyła nas gry na fortepianie, choć tylko dwoje z tego dobrze skorzystało: Jasiek i Lorcia, może trochę 22 23 TAK BYŁO Trzej bracia, 1926-27 Izia. Podczas lekcji Miska siedziała obok z pałeczką , którą dawała nam po palcach jeśli robiliśmy jakiś błąd. Ta sama pałeczka była w użyciu przy stole. Kiedy zjawiło się pierwsze bardzo prymitywne radio, próbowała łapać koncerty z Warszawy, jedynej wtedy stacji i strasznie się złościła, jeśli odbiór był zły. W 1925 roku Jasiek przywiózł beztubowy gramofon firmy His Master's Voice i zaczęto kupować płyty. Miska bardzo prędko z Lorcią zaczęły sobie urządzać seanse koncertowe, przy okazji których nauczyła nas kochać dobrą muzykę. Kiedy któreś z nas wtrąciło się bez pytania do rozmowy starszych, Miska mówiła: your knuckles please i dostawaliśmy po palcach pałeczką, a gdy jej przy sobie nie miała, to łyżką (ale nie bardzo mocno). Mikunia potrafiła godzinami siedzieć w swoim ogródku w parku, kopiąc ogromną łopatą, grabiąc i nosząc odpadki na kompost, sadząc, przycinając, przesadzając kwiaty. Sadziła nieprawdopodobnie dużo gatunków kwiatów, bardzo porządnie utrzymanych, ale w zupełnym rozgardiaszu. Czasem rano ciągnęła mnie za rękę do swojego ogrodu, bo ten czy inny kwiat miał wieczorem tłusty pączek i może już zakwitł. Jej entuzjazm przejęliśmy wszyscy bez wyjątku i park był naprawdę śliczny. Muszę jednak wrócić do naszego pobytu z Miską we Lwowie. Codziennie, pod nadzorem dwóch korepetytorów, z Jankiem i Stachem Dzieduszyckimi, zwanymi przez Bunię (matka Taty), bolszewikami, uczyliśmy się zawiłych nauk na poziomie pierwszej klasy gimnazjalnej. Były to najprzyjemniejsze studia w moim życiu. Wujostwo Dzieduszyccy, będąc rodzicami trzynastu pociech, umieli być najmilszymi wychowawcami i opiekunami całej tej czeredy do której mnie włączyli bez najmniejszej trudności i zróżnicowania. Pałac na Kurkowej był miejscem miłym, ciepłym, o szczególnym charakterze. Dzieduszyccy mieli parę cech odróżniających ich szczególnie. Głęboką religijność, miłość natury po dziadku, znanym założycielu muzeum przyrodniczego we Lwowie, wysoką kulturę i brak jakiejkolwiek postawy klasowej. Wuj Włodek potrafił ubierać się jak dziad, jego futra, a nawet ubrania pasowały świetnie do łażenia po Zarzeczu czy Poturzycy, ale nie po ulicach Lwowa czy Warszawy, nie mówiąc już o zagranicy. Miał bezgraniczną wiarę w ludzi i w swej dobroci nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że ktoś mógł go oszukiwać czy wprost okradać, co różni jego kontrahenci w interesach leśnych bez wyjątku robili. Ciocia Wandzia, siostra Taty, była naszą ukochaną ciotką. Mała, cichutka, mądra, chodząca dobroć, uważała mnie za syna i opiekowała się 24 SPUSZA 1 mną, przez tych parę miesięcy przedobrzę. Na Kurkowej nie było żadnych cudów sztuki, po prostu porządne, ładne umeblowanie. Rzecz którą pamiętam, to oryginalna seria „Lituanii" Grottgera, której sens tłumaczyli mi wujostwo, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Z ciekawostek były świstające myszy przywiezione zdaje się z Chin przez dziadka oraz dużo skamieniałych przed tysiącami lat pni drzew, też przez tego dziadka skądś przytaskanych. To co najbardziej mnie ciekawiło, to wycięcie w stole jadalnym, które służyło do pomieszczenia ogromnego brzucha któregoś z dziadków, nie wiem czy zawsze tego samego. Ciocia Wandzia siedziała zawsze przy tej dziurze. Podczas naszego pobytu we Lwowie trzej szwagrowie; Tata, wuj Włodek Dzieduszycki i wuj Moryś Zamoyski zdecydowali się na zinwentaryzowanie ogromnej piwnicy z Biłki, która uratowała się od rabunku przez Rosjan. Bu-nia przeniosła ją i zamurowała w czternastym roku w jakimś przedwiecznym przejściu, pochodzącym z zamku, na ruinach którego pałac biłecki postawiono na przełomie XVIII i XIX wieku. Przejście to ciekawiło parę generacji, bo nie wiadomo dokąd prowadziło, będąc zawalone pod dawnym wałem zamkowym o jakieś sto metrów od domu. Wyciągnęli więc i przywieźli do Lwowa z pięćset butelek. Przez kilka dni w oparach alkoholowych panowie w doskonałych humorach próbowali, segregowali, porządkowali i dzielili tę kolekcję. Nam oczywiście nie wolno było w tym uczestniczyć, ale wiem, że znaleziono wtedy dwie herbowe sapieżyńskie butelki starki, które pradziad wziął z sobą z Dereczy-na, idąc do Powstania Listopadowego. Tata bardzo się z tego cieszył. Uratowały się też alkohole wysokoprocentowe, stare burgundy oraz dobry zapas porto z zapasów dziadzi Jana, który nawet miał przydomek „Port Joe". Będąc na emigracji z ojcem powstańcem, służył jako oficer piątego pułku dragonów gwardii królewskiej w Anglii, gdzie nauczył się pić porto. Będąc świetnym jeźdźcem, wygrał bardzo ciężki „Grand Military", drugi po „Grand National", bieg z przeszkodami, za co dostał puchar, który stał w Spuszy. Niestety, te wyczyny konne dość marnie się skończyły bo rozwalił się na jakiejś przeszkodzie i złamał szczękę, która się mu skrzywiła, więc musiał zapuścić brodę, która notabene ogromnie go udostojniała. Podczas pobytu we Lwowie przystąpiłem do pierwszej komunii. Wzmiankuję o tym, bo jedyną pamiątką, jaką mam sprzed wojny, jest stara książeczka do nabożeństwa, którą mi dała Babiś w dzień pierwszej komunii. Gdzieś, w tym czasie byłem na pierwszym moim balu wydanym dla Dziadek Jan Sapieha 25 TAK BYŁO SPUSZA 1 dzieci, przez Czarkowskich-Golejewskich, bo mieli trzy córki mniej więcej w moim wieku, później bardzo znane piękności. Powróciliśmy z Miską z tej lwowskiej wyprawy w czerwcu, na ostatnie moje wakacje przed Pszczyną. Napisałem już skąd i dlaczego znalazła się Pszczyna. Kiedy przyjechałem do drugiej klasy we wrześniu 1927 roku internat był już „dotarty" i cała inicjatywa udała się doskonale. Profesor Iwanowski (Wacio) trzymał wszystko żelazną ręką i był przez wychowanków ogromnie lubiany. Gospodarstwo prowadziła właścicielka domu, pani (ciocia) Kowaczkowa z pomocą dwóch dziewczyn. Śniadania, obiady i kolacje, prezydowane przez Wada i ciocię, były ogromnie punktualnie podawane i nie wolno było się na nie spóźniać ani o minutę. Po śniadaniu szło się piechotą do szkoły i wracało na obiad o pierwszej, a potem znowu do szkoły o drugiej. Języka angielskiego uczył nas Anglik pan Pembroke, a francuskiego pani Mioduszewska, wnuczka Matejki, która prawie nie mówiła już po polsku. Pani Mioduszewska miała jedną z trzech kopii całej serii „Ubiorów w Polsce" z pracowni Matejki, wykańczanych i podpisanych przez malarza. Internat istniał do 1939 roku i nie tylko według mojej opinii wychował ludzi wybornie przygotowanych do życia. O ile dobrze pamiętam, było nas w 1927 roku szesnastu, maksimum które internat mógł pomieścić. Byłem najmłodszy, wystraszony jak każdy mały chłopczyk w nowym otoczeniu wśród nie znanych mi bliżej towarzyszy, mimo że prawie wszyscy byli spokrewnieni, poza trzema, ale ci byli w najwyższych klasach więc, jako mały szprync, nie wiele miałem z nimi do czynienia. Ogród był stosunkowo duży i było w nim wiele drzew i krzewów owocowych i więcej siedziałem na jakiejś gruszy czy jabłoni niż w domu. Wszyscy mieliśmy rowery i jeździło się na nich przez cały okres szkolny, w moim wypadku siedem lat. Pan Wacław nie zabraniał nam jeżdżenia całą sobotę lub niedzielę, bylebyśmy zameldowali dokąd jedziemy i byle się było na mszy w niedzielę w auli szkolnej, dokąd chodziliśmy razem pod jego przewodnictwem. Oczywiście swobody te były przyznawane zależnie od wieku i zaufania, przeważnie już od piątej klasy, czyli od piętnastego roku życia. Jeździliśmy do Goczałkowic na lody, do Dziedzic nad Wisłę, ja często jeździłem do Tych, gdzie miałem bardzo miłego kolegę Emanuela Pępka, syna dróżnika. Z tych młodocianych czasów pamiętną dla mnie datą był rok 1929, kiedy otwarto pierwszą wystawę krajową w Poznaniu, na którą pojechaliśmy z całą szkołą. Nie pamiętam dużo z tej wystawy, ale liczyło się to, że pozwolono mi przez te trzy dni mieszkać u Sierakowskich, których gdzieś w tym czasie Niemcy wyrzucili z Waplewa i musieli się gnieździć w mieszkaniu w Poznaniu, bo ich Osiek na Kujawach nie był jeszcze przygotowany ani urządzony do zamieszkania. Nie wszyscy Sierakowscy byli dla mnie jednakowo ważni, ale była tam Lola. Od tego czasu rozpoczęła się nasza korespondencja. Wiem, że Wacio otwierał od czasu do czasu listy, ale musiał się przekonać, że były to zupełnie dziecięce epistoły i śmiał się tylko, kiedy przychodził list z Poznania. Gdzieś w tym czasie zostaliśmy zaproszeni przez ciocię Mańcie Przeździecką na trzy dni do Krakowa, dokąd mogliśmy pojechać na długi weekend. Ciotka, najstarsza siostra mojego ojca, mieszkała w Grand Hotelu i miała wyjechać na drugi dzień. Była to jedyna okazja, żeby ją poznać, bo Przeździeccy mieszkali Na schodach w Pszczynie. Stoją od lewej: Eustach)' Sapieha, Sknińaw Radziwiłł, Marek Zamojski, siedzą od lewej: Mmitlaw Dzieduszycki, Libiszowski, jon Dzieduszycki w swoim majątku Rakiszki na Litwie, która nie dawała pozwolenia na wyjazd do Polski, tak że musieli jeździć przez Rygę. Lewek bardzo się z tej jazdy ucieszył, bo mając już jakieś szesnaście lat ogromnie wzdychał do panienki Wazel, której rodzina mieszkała naprzeciwko naszego internatu, a ojciec jej był poważnym profesorem od czegoś tam w liceum dla dziewcząt. Panienka była posłana do Krakowa na te trzy dni, ażeby poznać historyczne miasto, dawną stolicę Polski. Ciocia wyjeżdżając następnego dnia, zapłaciła za hotel, ale coś się jej po-kiełbasiło i nie dała nam pieniędzy na ostatni dzień, kiedy zostaliśmy sami. Lew, świnia, nic mi nie mówiąc wziął swoje i moje parę groszy i spokojnie wybrał się z panną do kina i na kolację, mnie nakazując, jako smarkaczowi, iść do łóżka. Nie uważałem się za pokrzywdzonego, aż do chwili kiedy rano oznajmił, że wydał wszystkie pieniądze i że nie mamy czym zapłacić za hotel. Mieliśmy porządnego stracha, pan Wacław byłby więcej niż zły, gdyby dostał telefon z hotelu, że dwaj jego chłopcy nie mogą zapłacić za hotel. Poza tym nasz pociąg odjeżdżał dopiero wieczorem, a my nie mieliśmy nawet za co bułki sobie kupić. Staliśmy na ulicy, patrząc czy możnaby spuścić walizkę przez okno i uciec po cichu nic nikomu nie mówiąc, ale na szczęście było to niemożliwe. W czarnych nastrojach poszliśmy na rynek i przyglądając się wystawom sklepowym w Sukiennicach, nagle zobaczyliśmy, że jeden sklep ogłaszał, iż skupuje obce waluty. Wtedy przypomniałem sobie, że na dnie walizki mam w małym pudełku garść monet które Wacio mi dał po wlepieniu mi „wskóry" za bandytyzm w Spuszy. Polecieliśmy do hotelu, znaleźliśmy te monety i wróciliśmy szy6ko do Sukiennic. Ja stałem na ulicy, a Lew, niby to zupełnie dorosły, wszedł do środka. Chodziło o to czy wymieniają monety i ile za nie dostaniemy? Okazało się, że nie tylko wymieniają, ale też dali dużo więcej niżeśmy się spodziewali. Poszliśmy do Maurizia na kawę z ciastkami i po zapłaceniu hotelu jeszcze mogliśmy dać służbie napiwki. Żadnych ważnych incydentów z okresu szkolnego dziś już nie pamiętam. Wspomnę tylko, że z nazwisk kolegów z ostatnich dwóch klas, dałoby się złożyć mężczyznę i kobietę nie opuszczając ani jednej, choćby najin-tymniejszej, części ciała. Byłby jednak w tym jeden błąd ortograficzny, kolega Duppa pisał się bowiem przez dwa p. Do matury doszedłem i zdałem ją trochę psim swędem po prostu dlatego, że byłem bratem Lwa którego wszyscy pamiętali jako nieprawdopodobnie zdolnego. Przez całe gimnazjum, dosłownie nic się nie ucząc, był corocznie pierwszy, czasem tylko drugi w klasie. Brat Lwa nie mógł nie zdać matury - no i zdał, ale dotychczas nie wiem, czy tam Wacio trochę nie pomógł. 26 27 TAK BYŁO WOJSKO Jakoś przydzielono nas do plutonów, rozdzielono po sypialniach i tak dalej. Ogolono wszystkich „na pałę". Długość włosów musiała być taka, żeby wachmistrz nie mógł złapać palcami kępki włosów, bo jeśli mu się to udało, to tak pociągnął, że już nikt nigdy nie nalegał, żeby mieć choćby na milimetr dłuższe włosy niż wymagała norma. Pierwsze dwa tygodnie były piekłem musztry i drylu z pomocą którego stosunkowo prędko z bandy studentów, uczniów, młodzików, paniczyków, młodocianych polityków, stworzono jednostki, które nie „pętały się" po koszarowym dziedzińcu. Sławne powiedzenie „tu nie uniwersytet, tu trzeba myśleć" i wiele innych, dużo mniej cenzuralnych, było stale w użyciu wszystkich władz. Uczono nas wszystkiego od zera, a więc musztry, postawy, składania meldunków, regulaminowych odpowiedzi, właściwej donośności głosu, salutowania, czyszczenia czystego już sprzętu i broni i nawet mycia się, bo i to było uregulowane. Tego wszystkiego uczyli nas w 90 procentach zastępcy dowódców plutonów - wachmistrzowie. Nasz wachmistrz Kuc uważał, że mówimy niewyraźnie, cicho i po cywilnemu. Potrafił stać pięćdziesiąt metrów od nas i przyłożywszy rękę do ucha twierdzić, że nic nie słyszy, kiedy meldowaliśmy się, wrzeszcząc na całe gardło. Po wstępnych paru tygodniach tylko zupełnie nieudolni fizycznie powłóczyli nogami i machali nieprzepisowo rękami, chodząc z nieszczęśliwą miną i ze spuszczoną głową. Ja bardzo łatwo przyswajałem sobie te „nauki", bo mając 17 lat byłem najmłodszy w szwadronie i mocno wdrożony w fizyczne wysiłki przez nasze spuszańskie życie, no i co tu dużo mówić- byłem bardzo dobrym jeźdźcem. Było jednak paru, dla których cała ta zabawa była naprawdę za ciężka i po pewnym czasie, kiedy okazało się, że nigdy nie będą kawalerzystami, zwolniono ich ze służby. Inni co dzień wdrażali się w rutynę ćwiczeń ,tak że na św. Huberta można ich było awansować z rekrutów na ułanów z cenzusem. Tego dnia tradycyjnie urządzano duży bieg z przeszkodami (steeplechase), na który zjawiły się rodziny wszystkich oficerów, podoficerów i wszelcy Grudaadi, składanie znajomi. W biegu brały udział obie podchorążówki: zawodowa i nasza oraz oficerowie Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Poza tym główną atrakcją był bigos z kotłów i gorący krupnik, który sami gotowaliśmy, dodając doń niebywałe ilości spirytusu. Mróz był ostry, więc bigos i krupnik znikły w 15 minut z tym, że duża ilość krupniku znalazła się we mnie - przecież fetowaliśmy koniec rekrutowania, więc nikt za kołnierz nie wylewał. Było to pierwsze pijaństwo w moim życiu i nie bardzo mi się ta impreza udała. Konie odprowadzono do koszar, ale my musieliśmy maszerować, z czym miałem pewne trudności. Tadzio Loth i Lunio Holnicki podobno wzięli mnie pod ramiona i tak dowlekli do łazienki koszarowej, gdzie chorowałem przez całą noc. Później rozpoczęły się wykłady teoretyczne z różnych dziedzin sztuki wojowania, jak broń, balistyka, taktyka itd. Wykładowcą balistyki był pułkownik artylerzysta Wróblewski, który podczas pierwszego wykładu wyłożył nam podstawową zasadę: Kiedy siusiacie, im wyżej kuśkę podniesiecie, tym dalej nasiusiacie, ale jeśli za wysoko ją podniesiecie, to zasięg się zmniejszy, to samo dzieje się z działem. Trzeba przyznać, że język koszarowy nigdy nie był wyszukany. Jeśli miało się delikatne uszy, to po godzinie pracy na maneżu mogły łatwo zwiędnąć. Nie będę tu powtarzać tych nieprawdopodobnych wyrażeń i porównań, ale na ogół soczystszego słownictwa używali młodzi oficerowie, chcąc podkreślić swoją władzę i znajomość języka wojskowego. Były też śliczne wyrażenia podoficerów, przeważnie mniej nieprzyzwoite, jak na przykład wachmistrza Dzierży podczas jakiejś rozmowy z Lewkiem: - Sapieha, Sapieha, sąście dziecinnym człowiekiem. Nasz dowódca plutonu, porucznik Białkowski, nie nadużywał brzydkich wyrazów, ale jeśli coś mu się nie podobało, to rzucał furażerkę na ziemię i podskakując na niej krzyczał na przykład: - Ohidny obrazek!! Wielopolski, Wielopolski, jedziecie, jedziecie, a las za wami rośnie, kręcicie się na tym koniu jak smród w gaciach, rąbcie te łozy do kurwy nędzy. Biedny Ludwik Wielopolski miał dziwny antytalent do rąbki łóz i potrafił je tylko łamać szablą, najeżdżając na nie pełnym galopem. Był tak tym zniechęcony, że starał się o przeniesienie do artylerii konnej, co mu się w końcu udało. Białkowski potrafił dać nam w kość i być bardzo nieprzyjemny. Pluton jako taki nie był muzykalny, a pan porucznik lubił, żeby pluton śpiewał, kiedy wracaliśmy z ćwiczeń na tak zwanej Saharze. Nauczyliśmy się śpiewać tylko jedną piosenkę o jakimś tam kwiecie magnolii, ale nie trwała długo, najwyżej cztery minuty, a marszu było na dwadzieścia. Za każdym razem, jak tylko dochodziliśmy do końca naszej pieśni, Białkowski wydawał rozkaz: - Pluton śpiewa! Niestety pluton nigdy nie nauczył się innej melodii, a porucznik nie chciał słuchać wciąż tej samej, więc parę razy próbowaliśmy śpiewać mniej cenzural-ne kantyczki w rodzaju „Co to za astronom, co nie nosi lupy, co to za dziewczyna co nie daje - wina", ale na to padał natychmiastowy rozkaz: - Stój, pluton kaczym chodem do tamtego kamienia marsz! Chodzić w przykucu przez nie mniej niż sto metrów z karabinem w ręku i plecakiem na plecach, nie było przyjemne. Prawdę powiedziawszy, nasz 30 31 TAK BYŁO WOJSKO dowódca nie był złym człowiekiem, ale brakowało mu trochę oleju w głowie. Nie dodawało mu też powagi to, że doskonale wiedzieliśmy jaką miał opinię na wyższych szczeblach naszego dowództwa. Ale wojsko jest wojskiem i dyscyplina panowała absolutnie, a do utrzymania jej służyli nie tyle oficerowie, ile - jak na całym świecie - podoficerowie. Nasi zastępcy dowódców plutonów, wszyscy starzy wachmistrzowie, którzy zęby zjedli szkoląc podchorążych, nie popuszczali ani na milimetr. Nie byli to też jacyś zupacy koszarowego chowu, byli już podoficerami w bolszewickiej wojnie 1920 roku i wiedzieli na czym wojsko polega i do czego ma służyć. Mimo, że przeklinaliśmy ich, wszyscyśmy ich lubili, bo nigdy nie używali swej władzy, żeby ją pokazać, zemścić się, albo kogoś poniżyć. Po prostu uważali, że wojsko stoi na dyscyplinie, że żołnierz ma pewne możliwości fizyczne i trzeba go do tych możliwości dociągnąć, bo oszczędzanie człowieka doprowadza tylko do zmiękczenia jego odporności. Trzeba im przyznać, że nigdy nie wymagali od nas czegoś, czego sami nie potrafili zrobić. Naszego Kuca lubiliśmy, miał trochę pretensji do „wyższych sfer", ale dzięki temu był mniej podoficerski w mowie niż wszyscy inni wachmistrzowie, mimo że pilnował dyscypliny na równi z nimi. Znał się na swoim kawaleryjskim fachu (miał w sobie trochę krwi kozackiej) i w razie jakichś wpadek czy komplikacji, umiał wziąć na siebie odpowiedzialność. Po sześciu miesiącach byliśmy już bardzo zżytą, zdyscyplinowaną i co tu dużo mówić, szczęśliwą grupą zdrowych, młodych ludzi. Patrzyliśmy na tych, którzy w wojsku nie służyli trochę z góry (do dziś coś mi z tego zostało), ogromnie honorowi i dumni ze swojego munduru i pozycji. Na to, żeby być dumnym z munduru, trzeba było skorzystać z usług najlepszych warszawskich krawców. Mnie sprawiało to sporo trudności, bo Spusza nigdy nie popuściła bardzo ścisłej kontroli dopływu gotówki do mojej kieszeni. Kiedy chodziło o tak zwane oficerskie buty od Niedzińskiego, to musiałem w domu użyć wszystkich zdolności perswazyjnych, żeby wydostać odpowiednią sumę. Przyszła ostra zima, podczas której odbyły się dość krótkie manewry. Dowództwo, opierając się na poprzednich doświadczeniach, bało się o opinię szkoły i o czystość moralną około 300 młodych ludzi, więc wpakowano nam do zupy jakieś tam chemikalia, które miały ostudzić ochoty podchorążych rozkwaterowanych po wsiach. Ostudzić to może ostudziło, ale panowie oficerowie nie spodziewali się, że kucharze hojną ręką sypnęli podwójną dawkę nie tylko do żołnierskiej strawy, ale też do jedzenia w kasynie oficerskim. Pierwszego Rotm. Starczewski m przeszkodzie, Grudziądz dnia nikt nie był zdolny do jakichkolwiek ćwiczeń. Jak daleko można było okiem sięgnąć, na ośnieżonych pustych pomorskich polach kucały dziesiątki ludzkich postaci, trzymających konie na cuglach. Nie ominęło to i panów oficerów z tą różnicą, że przy kucającym, powiedzmy rotmistrzu, jego konia trzymał kucający luzak. Kłopotów z panienkami nie było, ale i ćwiczeń też nie. ja miałem szczęście, bo poprzedniego dnia nic nie jadłem, więc też i skutków nie odczułem. Siedzieliśmy spokojnie na koniach z Białkowskim, który też nie jadł kolacji i zaśmiewaliśmy się z cudzej biedy. Najmniej przyjemne były defilady. Z zasady cały poprzedni dzień spędzaliśmy na czyszczeniu czystych siodeł i sprzączek oraz śrubek w zamkach karabinów, na których nawet przez lupę nikt by nie mógł zobaczyć nawet odrobiny brudu. W dzień defilady budzono nas o czwartej rano, żeby być na placu w południe. Zazwyczaj albo lal deszcz, albo było straszliwie zimno lub okropnie gorąco. Mimo, że defiladę prowadził któryś z wysokich dowódców, komendy głosowe dla całej szkoły podawał wachmistrz szef Łopata, przemiły, najstarszy z podoficerów, którego Pan Bóg obdarzył zupełnie nieprawdopodobnym głosem, jak się to mówi "niczym dzwon". Konie doskonale wiedziały o co chodzi i jak się w takich sytuacjach zachowywać i zawsze defilady wychodziły wspaniale przy okrzykach radości widzów. My zaś otrzymywaliśmy ogromne pochwały od takiego czy innego dygnitarza, który te defilady odbierał. Uroczystości te zawsze odbywały się przy udziale zawodowej szkoły kawalerii i często innych jednostek wojska stacjonowanego w Grudziądzu lub jego okolicy. Co najbardziej lubiłem, to skoki i rąbkę łóz i w tych dwóch dziedzinach byłem bardzo dobry. Trochę gorzej kłułem lancą, a zupełnie nie lubiłem wol-tyżerki; wyższa szkoła jazdy nudziła mnie w niesamowity sposób, ale bardzo mało tego od nas wymagano. Z szablą w ręku konno na łozy byłem czempio-nem i brałem udział we wszystkich poważniejszych zawodach. Niestety w skokach nie wypadałem za dobrze, bo mój koń nie miał wielkiego talentu w tym kierunku. Prawie zawsze musiałem pożyczać konia od innych, a to nigdy nie wychodzi na dobre, mimo że dowódca naszego szwadronu, rotmistrz Berg bardzo mi pomagał. W szwadronie był stary koń, swego czasu świetny skoczek, który nazywał się Larys. Już gdzieś w sierpniu dowództwo orzekło, że Larys nie nadaje się do służby i że trzeba się go pozbyć. Jako tzw. capler był zmorą dla wszystkich, bo psuł szyki w marszu. W lutym zdecydowano się Larysa sprzedać, ku wielkiej uldze jego jeźdźca. Biedny koń został przeznaczony na skórę i mięso dla psów i to bardzo twarde, bo miał ponad dwadzieścia lat. Od roku żył już tylko na otrębach, bo zębów mu zabrakło, był mocno wychudzony, a sierść od dawna mu nie błyszczała. Pewnego dnia zameldowałem się u Berga i oznajmiłem mu, że przyszedłem do niego z prośbą, żeby mi dał Larysa a jeśli trzeba, to zapłacę za niego. - Po jaką cholerę warn ten trup? - Na konkursy. - Ale on już jeść nie może i nie ma żadnej siły. -Jago wyżywię. -Jak i czym? - Chlebem. 32 33 TAK BYŁO Odznaka Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii, Grudziądz - Dobrze, ale tylko pod warunkiem, że sami go obrobicie i utrzymacie. - Tak jest, dziękuję panie rotmistrzu. Następnego dnia przejąłem Larysa i tak urządziłem wszystko z wachmi-strzem Kucem, aby stał obok mojego konia. Obgadałem z kucharzami, żeby mi zbierali z obu szwadronów resztki chleba, zamiast je wyrzucać. Po miesiącu koń zupełnie odżył i z zadartym ogonem, puszczając bąki, szedł na przeszkody jak złoto. Ponieważ wiedziano, iż będę przedstawiał szwadron na konkursach skoków i rąbki, Kuc tak się z robotami stajennymi urządził, żebym miał dość czasu na obróbkę obu koni. Zawsze Larysa jakoś dostawiano na maneż, aby miał codzienne ćwiczenie i ruch. Kiedy przyszły zawody najpierw szwadronowe, potem szkolne, Larys działał jak zegarek. Braliśmy udział we wszystkich konkursach, ale mistrzostw szkół podchorążych nie zdobyłem. Doszliśmy do finału, dwa razy podwyższano przeszkody i dalej jechaliśmy równo z przedstawicielem zawodówki. W końcu zostało już tylko jedno rozwiązanie: parcours na czas. Larys był jednak stary, filigranowy i zmęczony, a ja byłem dla niego za duży i za ciężki. Nie wytrzymał i przegraliśmy ku rozpaczy Berga, Białkowskiego, Kuca, kolegów i oczywiście mojej. Zbliżał się koniec służby, byliśmy już prawdziwym wojskiem. Wszyscyśmy żyli nadzieją dostania się do pułków o które nam chodziło, czy to ze względów sentymentalnych czy regionalnych. Ja prosiłem o przydział do drugiego pułku Ułanów Grochowskich, popularnie zwanych Białymi Ułanami. Oczywiście mieliśmy teraz dużo więcej swobody. Dostawaliśmy przepustki na soboty i niedziele, chodziliśmy na miasto, do restauracji która się nazywała „Królewski Dwór". Składaliśmy dość nudne wizytki urzędowe oficerom, gdzie nas traktowano towarzysko, a nie jak rekrutów. Ja spędzałem większość moich dwudniowych przepustek w Osieku Sierakowskich, gdzie jeździłem do Loli. Przyjmowany byłem przez ciocię Halkę z radością. Doskonale zdawała sobie sprawę z naszej miłości i nic jej nie szkodziło nasze bliskie pokrewieństwo, od lat uważała mnie za syna. Jeździliśmy z Lolą konno, odwiedzaliśmy sąsiadów, trzymaliśmy się za ręce wpatrzeni sobie w oczy, zupełna idylla. W maju czy czerwcu mieliśmy odbyć tak zwaną końcową „podróż taktyczną", czyli dwa, trzy tygodnie ćwiczeń polowych, manewrów z nieznajomymi jednostkami wszystkich broni. Na moje szczęście uważano, że nie potrzebuję uczyć się konnej jazdy terenowej, a potrzebny był pomocnik dla kwatermistrza szkoły. Wyfasowano mi nowy rower i musiałem jeździć 48 godzin przed kolumną wyszukując kwatery po wsiach. Jak to w wojsku, wszystko było z góry opracowane i nam pozostawało zrobienie planu, gdzie mają kwaterować poszczególne sekcje zależnie od liczby miejsc dla koni i ludzi. Oczywiście wszyscy koledzy strasznie mi zazdrościli, nie potrzebowałem czyścić konia ani sprzętu, przez cały dzień nie musiałem brać udziału w ćwiczeniach taktycznych. Cała moja robota polegała na przejściu się po stodołach i chałupach, żeby zobaczyć, czy nadają się na 34 WOJSKO postawienie koni i ułożenie słomy na spanie dla ludzi. Musiałem też dopilnować, żeby pasza była odpowiednio dostarczona. Sam zawsze kwaterowałem z moim plutonem, żeby nie powiększać jeszcze tej zazdrości. Pewnego dnia, jeden z naszych bardzo miłych kolegów, niejaki Osu-chowski, oświadczył nam, że po skończonych zajęciach cały pluton jest zaproszony do jego rodziców na kolację, bo właśnie przejeżdżamy przez ich majątek. Kuc popędził wszystkich, żeby dojechać do dworu jeszcze za dnia, gdy jest widno. Pogoda była wspaniała, tak że przy dębowych stołach na dębowych ławkach w ogrodzie zaczęliśmy bardzo wcześnie oblewać okazję. Na kilkaset metrów przed nami, w strumyku kąpały się dziewczęta, które zostały zaangażowane do sianokosów czy jakichś innych zbiorów. Pan Osuchowski ojciec, ku wielkiemu niezadowoleniu żony, wyniósł dla nas dwie dobre lornetki, mówiąc, że zauważył między nimi dwie czy trzy dziewczyny naprawdę warte lornetkowania. Pradziadkowi obecnych właścicieli tego majątku podczas Powstania Styczniowego w 1863 roku, udało się wymknąć Rosjanom dzięki parze doskonałych łaciatych srokaczy. Po Powstaniu i po uspokojeniu kraju, dziadek postanowił mieć tylko srokacze i po paru latach doprowadził do tego, że rzeczywiście wszystkie konie były takiej samej maści. Podczas naszej wizyty odbywała się jakaś zwózka i przedefilowało przed nami co najmniej pięć łaciatych zaprzęgów. Wieczór trwał dość długo, a pan Osuchowski nie skąpił nalewki. Jak się potem czuli moi koledzy, tego nie wiem, ale następnego dnia na rowerze myślałem, że kac mnie zabije. Wyleczył mnie z tego wachmistrz kwatermistrz, ucząc stuprocentowego sposobu na kaca. Wyciągnął skądś butelkę czystego spirytusu, nalał tego pełną „mamkę", z jakiejś chaty zdobył łyżeczkę miodu, mocno pobełtał i kazał mi tę miksturę wypić jednym haustem. Myślałem, że mi oczy z twarzy wylecą, ale ku mojemu zdziwieniu nawet się nie zakrztusiłem. Musieliśmy się spieszyć, więc nie mogłem się położyć „aż przejdzie", ale okazało się, że nie było to wcale potrzebne, bo po dziesięciu minutach kac kompletnie się ulotnił. Do dziś wdzięczny jestem wachmistrzowi za tę receptę, za pomocą której uszczęśliwiłem wielu przyjaciół, ratując ich w bardzo przykrych chwilach, nie mówiąc o własnych potrzebach. Miałem po tym tylko bardzo suche gardło, które moczyłem zimnym kwasem jabłkowym, wyciągniętym ze studni przez jakąś gosposię. Po tej podróży taktycznej zakończyliśmy szkołę defiladą i jako „pleno titulo" podchorążowie z dyplomami i galonami na ramionach rozjechaliśmy się do naszych pułków. Po drodze zatrzymaliśmy się w Warszawie, gdyż byliśmy zaproszeni na obiad pożegnalny przez rodziców naszego plutonowego kolegi, Jurka Sudzińskiego. Prawidłowy 35 TAK BYŁO Odznaka 2. Pułku Ułanów Grochowskich Sudziński, żaden orzeł kawaleryjski, był szalenie sumienny, obowiązkowy, potrafił siedzieć wieczorami i studiować regulaminy szkolne. Był miły, dobrze wychowany i uczynny, ale trochę maminsynek. Po obiedzie powiedział, że nas odprowadzi, wszyscy byliśmy pod niezłą datą i zatrzymaliśmy się na kawę w jakiejś kawiarni. Przy stoliku Jurek opowiedział nam, że całe życie młodzieńcze spędził w domu pod surowym okiem ojca i czułą opieką matki. Idąc do Grudziądza miał nadzieję, że pozna trochę życie, ale wstydził się prosić kolegów, żeby go wzięli z sobą idąc na przepustkę i do dziś nie ma pojęcia jak się to „odbywa z dziewczyną". Teraz wszyscy rozjeżdżamy się do pułków, a on niczego się nie nauczył. Dobrym radom nie było końca, ale kiedy Lunio Holnicki powiedział, że w korytarzu do WC wisi automat z prezerwatywami Mi-kado po dwa złote sztuka, wszyscy orzekli, że pierwszym krokiem w kierunku dorosłego życia jest kupno takiego środka bezpieczeństwa. Jurek wykręcał się jak mógł, mówił, że się wstydzi, że może ktoś go zobaczy, czy to naprawdę konieczne, że ma tylko jedną złotówkę w kieszeni, byliśmy jednak twardzi; od czegoś trzeba zacząć. Biednemu Jurkowi bardzo trudno było zejść na dół i skierować się wzdłuż korytarza, do automatu, rozglądał się na wszystkie strony, czerwony po uszy szukał po kieszeniach drugiej złotówki, którą dał mu przed chwilą Tadzio Loth. Na początku korytarza siedziała tzw. srajbabka z którą rozpocząłem rozmowę, żeby odciągnąć jej uwagę od podejrzanych poczynań podchorążego. W końcu, wrzucona drżącą ręką druga złotówka zadzwoniła, wpadając do automatu, po czym mechanizm jakoś stuknął, zadrżał i dno mu się otworzyło. Jurek automatycznie podłożył obie ręce, parę kopertek do nich wpadło, ale kilkadziesiąt upadło na podłogę. Jakiś pan właśnie schodził po schodach, babka zaczęła krzyczeć, że złodziej kradnie kondomy, kierownik przybiegł z góry, wszyscy naraz gadając wytrzeszczali oczy na biednego winowajcę. Stał jak przyklejony do podłogi, czerwony jak burak, trzymając w rękach parę kopertek, pośród ich kupki leżącej naokoło niego na podłodze. Wyciągnęliśmy go z opresji, ale poszedł szybko do domu; czy miał w kieszeni choć jedną ko-pertkę za którą zapłacił dwa złote - nie wiem, nigdy go więcej w życiu nie spotkałem. Czy sam odkrył, czy też mu ktoś wytłumaczył, jak się to „odbywa z dziewczynami" też nie dowiedziałem się. Z Tadziem Lothem, Luniem Holnickim, Stasiem Krasińskim, Heni-siem Roztworowskim i niejakim Mielcarkiem, któregośmy mało znali, bo nie był z naszego plutonu, wylądowaliśmy w Suwałkach, by zameldować się w dowództwie Drugiego Pułku Ułanów Grochowskich imienia generała Józefa Dwernickiego. Pułk właśnie otrzymał nowego, zupełnie nikomu nie znanego dowódcę, pułkownika Koczwarę. Kawalerzyści znali, jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia, każdego wyższego oficera z całego korpusu oficerskiego kawalerii. Koczwary nikt nie znał, bo nie był kawalerzystą, tylko pochodził z korpusu wojsk zmotoryzowanych i przechodził w kawalerii staż dowodzenia jednostką ruchomą, za którą kawalerię wtedy uważano. Człowiek duży, prosty, 36 WOJSKO twardy syn góralski, zupełnie obcy pewnemu snobizmowi, fantazji i pewnej finezji w sposobie bycia ułanów, odczuwał wrogość tego otoczenia. Kazał całej paczce podchorążych zameldować się razem. W jego oczach nie nadawaliśmy się zupełnie do służby wojskowej. Staliśmy na baczność rzędem: książę Sapieha, hrabia Krasiński, hrabia Roz-tworowski, Tadeusz Loth, Ludwik Holnicki i, o ile wiedzieliśmy, syn chłopski Mielcarek. Koczwara, imponujący, rosły, jakby ciosany z bryły kamiennej, bez najmniejszego uśmiechu powiedział w niewybrednych słowach, co myśli o pa-niczykach, wyraźnie wyłączając Mielcarka. Zapowiedział, że nie ułatwi nam życia podczas tych paru tygodni manewrów, na które pułk wychodził za trzy dni i kiwnąwszy głową kazał nam się rozejść. Dziś trudno mi przypomnieć sobie jak długo byliśmy na tych manewrach, ale dobrze pamiętam, że były trudne, ciężkie, ale jednocześnie szalenie wesołe i naprawdę wspaniałe dla młodych ludzi. Zgraliśmy się wszyscy z ułanami, podoficerami i oficerami, trochę mniej z dowództwem, poza adiutantem Tadziem Ruszkiewiczem, a w wolne wieczory, byliśmy przyjmowani przez różne okoliczne dwory i bardzo żałowaliśmy, że musimy wracać do koszar. W dniu zakończenia ćwiczeń szwadrony ustawiły się w czworobok, dowódcy wyjechali przed swoje jednostki, a pułkownik Koczwara ze starszyzną ustawili się po środku. Potężnym, tubalnym głosem podziękował po kolei oficerom, podoficerom i ułanom za wzorowe zachowanie, postawę itd. Na koniec, bardzo wyraźnie, tak aby wszyscy na pewno słyszeli, powiedział coś w tym rodzaju: - Podczas łych manewrów w akcji zmieniłem zupełnie zdanie o naszym nowym narybku, daj mi Boże w przyszłości mieć takich podchorążych, jakich dziś ma nasz pułk! Po przemówieniu cały pułk, jak należało ryknął: - Ku chwałę ojczyzny, panie pułkowniku! Koczwara niedługo dowodził pułkiem, został przeniesiony do jakiejś jednostki zmotoryzowanej czy pancernej, ale opuszczał pułk jako bardzo szanowany i lubiany twardy żołnierz. Wiem, że podczas okupacji był szyszką w Armii Krajowej, zasłużony i ceniony. Mówiono mi, że pod pseudonimem pracował z miotłą w ręce jako dozorca fabryki. Skoro już jestem przy pułku, trzeba, mimo że naruszam trochę chronologię, dodać nieco więcej wiadomości o wojsku, żeby nie wracać później do tego Święto 1. Putku Ułanów; siedzi prezydent Ignacy Mościcki 37 TAK BYŁO WOJSKO tematu. Normalnie, rezerwiści byli powoływani na ćwiczenia co dwa lata, ale zależnie od studiów czy innych poważnych powodów można było te terminy przedłużać lub skracać. Od czasu tych pierwszych manewrów w 1935 roku byłem w Suwałkach dwa razy. Pierwszy raz na święto pułkowe wl936 roku i na manewrach w roku 1937, obie te okazje zostały mi wyraźnie w pamięci. Święta takich pułków jak nasz drugi, czy pierwszego Ułanów Krecho-wieckich, czternastego Ułanów Jazłowieckich, piętnastego Ułanów Poznańskich czy pierwszego Szwoleżerów, były ogromnie uroczyście obchodzone z pompą, wielką ilością zapraszanych gości oficjalnych, dygnitarzy cywilnych i wojskowych, ziemiaństwa oraz przedstawicieli przemysłu (i nie zapraszanych pań lżejszego prowadzenia, które zapełniały całe miasteczka jak Suwałki czy Augustów). Święta te rozpoczynały się od polowej mszy św. i defilady, po czym był urządzany ogromny obiad dla wszystkich gości i całego pułku. W 1936 roku mieliśmy potem jakieś zawody, pokazy etc. Wieczorem w kasynie oficerskim odbył się galowy obiad przy akompaniamencie orkiestry pułkowej, czyli trębaczy, z mowami i mnóstwem toastów. Po tym przyjęciu większa grupa młodszych oficerów oraz my - podchorążowie, pod egidą majora Maksa, zastępcy dowódcy pułku, wybraliśmy się na dalszą zabawę do Resursy Obywatelskiej. Panował tam tłok niebywały, pełno było młodych żołnierzy z różnych jednostek, nie zaproszonych na galowy wieczór, którzy tu urzędowali już od kilku godzin. Była też spora paczka cywilów i panienek. Gdzieś dobrze już nad ranem zaczęła się większa burda. Poszły w ruch pięści, butelki, stołki, nawet szable i wyciągnięte pistolety. Bijatyka była ogólna, wszystko fruwało w powietrzu, omal nie rozwalono całej Resursy. Mój bardzo serdeczny przyjaciel porucznik Nowak, twierdząc, że nie będę zdolny do uchylenia się przed strzałem, wyciągnął pistolet i strzelał do mnie trzy razy. Ledwie go Loth z Holniekim z pomocą innych jakoś uspokoili i zabrali pistolet.Jak skończyliśmy tę zabawę, nie bardzo pamiętam, bo nikt z nas bardzo trzeźwy do koszar nie wrócił. Niedługo dano nam spać, koło dziesiątej któryś z podoficerów wpadł na korytarz wołając, że na rozkaz dowódcy pułku mamy się natychmiast stawić na koszarowym dziedzińcu przed pomnikiem generała Dwernickiego. Nasza grupa, która się tam zebrała wyglądała nędznie; skacowani, nie bardzo przepisowo ubrani, przeklinający i biadolący, czerwonoocy, nie bardzo mogliśmy Poczet sztandarów* 2. Pułku Ułanów Grochowskich odpowiednio powitać czekającego na nas majora Maksa, który mimo że sam brał udział w zabawie, wyglądał jak spod igły. Po przeglądzie wysłał paru do przebrania się i ogolenia, a resztę do kantyny z rozkazem wypicia gorącej herbaty i zastrzeżeniem, że chce nas widzieć za 15 minut, pod pomnikiem, wyglądających przyzwoicie. Gdyśmy się ponownie zebrali, wątpię czy mogliśmy komuś zaimponować, ale jednak różnica była widoczna. Tym razem Maks poinformował nas, że dowódca pułku pułkownik Plisowski dostał rano telefoniczne zawiadomienie o naszej nocnej zabawie, której rezultatem była kompletna rujnacja Resursy. Zatem nasz drugi pułk, jako będący w pewnym stopniu gospodarzem w mieście, jeżeli nie chce skandalu musi tę sprawę polubownie i szybko załatwić, zanim się policja i prasa do tego dobiorą. Mając majora z bukietem róż w ręku, jako przewodniczącego naszej delegacji, doszliśmy do marmurowych schodów Resursy, po których w naszym stanie było nam bardzo ciężko wchodzić. Oczom nie wierząc, zastaliśmy sale zupełnie puste, ani stolika czy krzesła, ani firanki, obrazka czy butelki na długich półkach, zbite szyby wyjęte, podłogi zamiecione - nie do wiary. Za ogromnym, pustym, ciężkim bufetem w głównej sali, oparta na łokciach stała właścicielka lokalu, pani Serbinowa. Była to postać niezmiernie popularna, prowadziła tę Resursę (pod inną nazwą) przed wojną za rosyjskich czasów. Teraz z przymrużonymi oczyma objęła nas wszystkich wzrokiem, bez najmniejszego ruchu. Maks odchrząknął, wystąpił z grupy i kładąc przed nią na ladzie bukiet róż, palnął małą mówkę o młodości, która może czasem szaleć, o żołnierce, o twardej dyscyplinie w koszarach, prosił o przebaczenie i obiecał, że pułk poniesie wszelkie koszta tego pogromu. Twarz pani Serbinowej nie drgnęła i kiedy major skończył, ona z kolei zabrała głos. Akcent miała rozkoszny, polsko-litew-sko-białoruski, miękki, zaciągający. - Panowie oficerowie! Tu nagle szeroki uśmiech rozpromienił jej twarz: -Ja was zapewniam, że ja się tak nie bawiła od czasu kiedy w 1912 roku był tu carski drugi pułk Pawłogrodzkich Lejbhuzarów Cesarza Aleksandra Trzeciego, ale oni i bufet przy którym stoję pocięli tak, że musieli my ten nowy postawić. Tu, lekko schyliwszy się, wyciągnęła spod lady litrową butelkę wódki. - Ot, ja się teraz z wami panowie napiję, ale tylko pod paluszek, bo kieliszka ani jednego nie zostawiliście. Róże, które pani Serbinowa dostała były niczym w porównaniu z bukietem jaki przynieśliśmy jej tego wieczora, przyjęła nas jednak w swoim mieszkaniu na dole, bo powiedziała, że naprawdę Resursę musi zamknąć na tydzień, gdyż nie ma czym i jak klientów obsłużyć. Opowiadano mi, że pani Serbinowa była aniołem opiekuńczym rodzin pułkowych po 1939 roku. Pewna liczba podoficerów pułku, z tych co mieli tu rodziny, dotarła jakoś do Suwałk i pomiędzy nimi zjawił się starszy wachmistrz, który wędrując jakąś szosą zapchaną uciekinierami przepychającymi się pomiędzy rozbitymi wozami, samochodami, trupami koni i ludzi, znalazł małą na wpół rozgniecioną, ale zamkniętą, skórzaną walizkę, którą przytaskał do domu. Gdy rozbił zamek, okazało się, że była pełna 38 39 I TAK BYŁO złotych zegarków, pierścionków, biżuterii, sztabek złota i innych drobnych drogocenności. Po prostu jakiegoś biednego jubilera, który uciekał nie wiadomo skąd i pcha! się nie wiadomo dokąd, Niemcy pokropili na drodze w tłumie paroma bombami (był to ich ulubiony sport). Podoficerowie oddali walizkę pani Serbinowej z prawem gospodarowania jej zawartością w celu pomocy rodzinom pułkowym. Niemcy bardzo prędko wyłapali wszystkich mężczyzn do robót w Niemczech, a rodziny zostały z dziećmi do końca wojny pod opieką dobrej kobiety, która potrafiła zapewnić utrzymanie najbardziej potrzebującym przez pięć lat. Wiem, że po wojnie za czasów Polski Ludowej rozbitki pułku po całym świecie próbowały pomagać z kolei pani Serbinowej, bo tego rodzaju pań kochany reżym nie bardzo lubił. Na następne manewry zameldowałem się u dowódcy pułku, pułkownika Kazimierza Plisowskiego, którego widziałem bardzo krótko poprzedniego roku na święcie pułkowym. Był bratem znanego z czasów wojny bolszewickiej dowódcy czternastego pułku Ułanów Jazłowieckich, późniejszego generała Plisowskiego. O ile pamiętam, nasz „Plis" miał podwójny Krzyż Walecznych i Virtuti, ale w dwudziestym roku był za młody na dowodzenie większą jednostką. Teraz był idealnym dowódcą kawaleryjskim, miał szacunek i posłuch grona oficerskiego, jak i całego pułku. Nikt mu nie miał za złe, że czasami wyjeżdżał sobie na popołudniową konną przejażdżkę, biorąc z sobą jako luzaka, plutonowego Gańkę z plutonu trębaczy. W pułku, mówiono, że obaj panowie wieźli na te spacery w kieszeni butelkę, a wyjeżdżali, żeby nie dawać złego przykładu. W każdym razie „Plis" bardzo lubił się napić przy każdej okazji, ale nigdy nie widziałem go w jakimkolwiek stanie upojenia alkoholowego. Gańko, który służył już w pułku w 1920 roku, był dwa razy wachmistrzem i od dawna trębaczem pułkowym przekazującym rozkazy dowódcy, ale za pijackie awantury degradowano go do kaprala i musiał drapać się w górę na nowo. W plutonie trębaczy nie bardzo zwracano uwagi na stopień, bo i tak wszyscy z tego towarzystwa dmuchali w takie czy inne trąby, trąbki, piszczałki i flety, albo walili w większe lub mniejsze bębny i bębenki. Przy sposobności warto nadmienić, że pułk nasz miał najbardziej reprezentacyjny pluton sztandarowy i trębaczy w całej kawalerii polskiej. Po pierwsze, występował na galowe okazje w mundurach drugiego pułku z roku 1830, wszyscy dosiadali srokaczy i cały ekwipunek muzyczny był darem prezydenta Rzeczypospolitej, a do tego wszystkie instrumenty były srebrzone. Wszelkie ilustracje, które się z tej epoki widzi w różnych opisach wojska czy kawalerii polskiej przedstawiające trębaczy, w 90 wypadkach na 100 przedstawiają nasz pluton. Oczywiście, podoficerowie ci pełnili, poza swoją rolą muzykantów, różne funkcje administracyjne w koszarach. Przeważnie wstępowali do wojska na doboszów, jako bardzo młodzi chłopcy, zaadoptowani przez pułk. Manewry były różne i jeśli człowiek miał mniej niż 25 lat, to tylko zupełna oferma czy kaleka życiowa nie cieszyła się z góry na takie wakacje, mimo że mógł to być duży i ciężki wysiłek fizyczny. Trzeba pamiętać, że wojsko RP Dwudziestolecia było szalenie uprzywilejowane, bo dosłownie cały naród kochał je, czego się nie widziało nigdzie poza Polską. Wojsko, a co dopiero ułani, było popularne we wszystkich warstwach ludności i bez żadnych nakazów z gminy, WOJSKO starostwa, czy województwa było witane z radością, kwiatami i uśmiechem -dziś czasy i nastroje zmieniły się. W 1937 roku pułk stanął na parę dni w miejscowości Dolistowo nad Bie-brzą, a że lubiano zadać czasami fasonu, więc tym razem wjeżdżaliśmy na kwatery przy dźwiękach marsza pułkowego pod sztandarem i proporcem dowódcy pułku. Konie, do takich okazji przyzwyczajone, okazywały podniecenie parskając i caplując. Ułani, ciesząc się na parę dni bez obowiązku zmiany kwater, przybierali specjalne miny, patrząc naokoło, czy jakieś dziewczęta się im przyglądają. Po dwóch dniach ćwiczyliśmy przejście rzeki wpław. W miejscu, gdzie mieliśmy to robić, brzegi Biebrzy były bardzo niskie, a brzeg przeciwny nie mógł mieć więcej niż jedną stopę i był bardzo błotnisty. Wybrano to miejsce, bo chciano, żeby przeprawa była jak najtrudniejsza, saperzy mieli dwa pontony do przewozu taczanek szwadronu karabinów maszynowych. Przeprawa rozpoczęła się planowo, pierwszy skoczył do bardzo zimnej wody dowódca pierwszego szwadronu i za nim cały szwadron. Konie płynęły same, a ułani przeważnie za nimi, trzymając się ogona jedną ręką. Wyjątkowo tym razem pozwolono nam zdjąć mundury i buty, bo pogoda była paskudna z zimnym wiatrem, ale trzeba było trzymać zawiniątko nad głową drugą ręką. W naszym szwadronie była stara klacz, nazywała się chyba Wanda. Od paru lat była całkowicie ślepa. Oczywiście, nie dawano jej rekrutom, tylko dobrze już wyszkolonym jeźdźcom. Od kupna z remontu, spędziła całe życie w pułku, znała głos wszystkich podoficerów zawodowych, rozumiała wszystkie komendy marszowe ustne, jak i dawane trąbką przez Gańkę. Osobiście jeździłem na niej na próbę, była najinteligentniejszym koniem jakiego w życiu widziałem. Jeśli się znało na jeździe konnej można było z nią robić co się chciało. Można było łatwo skakać przez rowy, byle nie za duże, jak i przez płotki. Miała przemiły łagodny charakter i dosłownie rozumiała co się do niej mówiło. Wszyscy ją znali, lubili, poklepywali po szyi, przynosząc smakołyki jak cukier, marchewkę itp., poznawała słuchem krok swego jeźdźca; opisywano ją kiedyś w jakiejś gazecie. Podczas przeprawy skoczyła do wody jak wszystkie inne konie, ale nalała się jej do uszu woda i straciła przez to orientację i równowagę. Zaczęła biedna pływać w kółko coraz bardziej nerwowo i w końcu tracąc siły zaczęła się topić. Jej ułan, nie umiejący prawie pływać, wygramolił się jakoś na brzeg i zaczął wołać o pomoc, ktoś skoczył do rzeki, złapał cugle w których zaczęła się plątać i jakoś przyciągnął ją do drugiego brzegu. Leżąc prawie goły i zmarznięty na błotnistej trawie, mógł tylko trzymać jej pysk ponad wodą; nie miała już siły, żeby wdrapać się na brzeg. Na szczęście, jak to w wojsku bywa, wiele rzeczy może być niewiadomych, ale są jednak rzeczy przemyślane. W parę minut zjawił się pułkowy oficer weterynarz, któremu udało się pod wodą dać jej zastrzyk wzmacniający i uspokajający. Podpłynęła łódka i trzymając głowę klaczy nad wodą, przeciągnięto ją na drugą stronę, gdzie brzeg był twardy i udało się ją wyciągnąć z wody na suchy ląd. Przeżyła tę próbę siły i wiem, że wyszła z pułkiem na kampanię 1939 roku. Inny epizod, który pamiętam z tych manewrów, to moment, kiedy dostałem rozkaz wzięcia ułanów wyznania mojżeszowego do bóżnicy, bo było 40 41 TAK BYŁO WOJSKO jakieś ich ważne święto. Z pułku zebrał się ich dobry pluton, który po przeglądzie poprowadziłem czwórkami ze śpiewem na nabożeństwo czy modlitwę. Muszę się przyznać, że było mi trochę dziwne to prowadzenie takiego wojska i wchodzenie do świątyni. Wszyscy, ze mną na czele - w czapkach. Był to jedyny raz, kiedy byłem na takim nabożeństwie, nie trwało to długo, wydało mi się bardzo poważne i zrobiło na mnie ogromnie dodatnie wrażenie. Nie mówię już o wrażeniu jakie to musiało zrobić na miejscowych współwyznawcach, którzy nagle zobaczyli w swojej bóżnicy porządne prawdziwe wojsko własnej religii. Notabene „Plis" zataczał się ze śmiechu, kiedy dowiedział się o tym (na tę funkcję wyznaczył mnie major Maks): - Przodkowie muszą się w grobie przewracać słysząc, żeś żydowskie wojsko ze śpiewem na ustach do bóżnicy prowadził. Wybiegłem teraz o kilka lat naprzód i muszę się cofnąć, żeby zachować ramy czasowe . Głównym wydarzeniem 1934 roku był ślub mojego brata Jaśka z Maryś Zdziechowską, córką pana Jerzego, byłego ministra finansów z lat dwudziestych i nawet współudziałowca Taty w zamachu 1919 roku. Ślub odbył się w kościele Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży Ślubjaśh z Maryś Zdziediowska U września 1934 r. Stoją od lewej: Zofia Zamoyska, Zdzisław Zamojski, siostra Lorcia, paiistwo młodzi, brat Lew, Maria Mazaraki, siedzą: JaśBlawdziewicz i siostra lzia w Warszawie. Wychodzących z kościoła gości witała skoncentrowana gromada żebraków, z których jeden bardzo głośno wołał: - Grosik, proszę o grosik, żeby wróciły dawne dobre hrabiowskie czasy ! Czas teraz opisać nasze życie w Spuszy do lat 1937-38, kiedy przyjeżdżałem tam na wszystkie wakacje. To samo robiło moje rodzeństwo i potrafiliśmy obejść się przez te cztery czy pięć lat bez gór i nart, mórz i hoteli turystycznych z ich przyjemnościami wakacyjnymi. Spusza nam wystarczała. Ale życie to nie było już dziecinne. W domu wiele się nie zmieniało i tak jak za dzieciństwa, Mama wyjeżdżała o siódmej rano na Black Beauty (co Procenko wymawiał „Bambluta"), tylko teraz nie zawsze z Tatą, bo z wiekiem noga go coraz bardziej bolała i były dni, kiedy nie mógł na koniu usiedzieć. My wszyscy w dniu powrotu do domu wyjeżdżaliśmy z Mamą za „Bambluta" i nigdy nie opuściliśmy ani jednego spaceru. Teraz jednak jako dorośli (w naszym pojęciu) jeździliśmy trochę ostrzej, wybierając różne drogi dużo trudniejsze, na których można było skakać przez rowy, pnie i inne naturalne przeszkody. Koni było więcej. Lewek skądś wydostał byłą wyścigową klacz Ma Coquine, pełnej krwi, ale nieznośną. Lor-cia dostała własnego chowu kasztankę Elenai, a ja z Izią braliśmy młode konie ze stadniny, któreśmy sami ujeżdżali. Wszystkie stare konie były zawsze w użyciu, szczególnie, że wtedy często bywali goście, przeważnie, jak się to mówiło, „końscy". Z tych „Stammgasta-mi" byli pan Guś, czyli August Starzeński (emerytowany pułkownik mojego pułku, zamordowany w Katyniu) i Effendi, czyli książę Ebelli Ebiełłof (jak sam mówił, „książę na 27 kozach") gdzieś z Kaukazu z korpusu paziów w Petersburgu, przemiły, chorowity, świetny jeździec. Z naszych rówieśników przyjeżdżały: przyjaciółki Lorci - Maryś późniejsza Jaśkowa i Jadzia Ciechanowiecka, bywali Czetwertyńscy z Zołudka i Skidla i ich krewni czy znajomi i oczywiście inni, których przybywało coraz więcej wraz z nowymi znajomościami Lorci z Warszawy, braci z uniwersytetów i później nawet moich z Belgii. Grodzieńszczyzna i województwo nowogródzkie miały klimat dużo bardziej kontynentalny od Polski centralnej czy zachodniej. Zimy były ostrzejsze, ale za to lata przeważnie słoneczne, suche i gorące. Nasze trzy kajaki i łódka przydawały się wtedy w pełni, bo przed wojną parkowych pływalni tak dużo nie było, więc i my, i goście, mogliśmy wypoczywać nad spiętrzoną Spu-szanką, która wtedy z krystalicznie czystą wodą zastępowała je doskonale. Licząc z zakrętami musiała mieć dobry kilometr w parku i pół od parku do śluzy przy domu Kempskiego. Cała okolica była w większości zamieszkała przez chłopów białoruskich, a majątki naokoło nas były przeważnie w rękach prawdziwych obszarników i do tego utytułowanych. A więc po kolei szły majątki: księcia skidelskiego (Konstanty Czetwertyński), księcia spuszańskiego (Taty), księcia szczuczyń-skiego (Jaś Drucki-Lubecki) i księcia żołudzkiego (Ludwik Czetwertyński), obok była Łunna hrabiów Krasińskich i Czerlona książąt Lubomirskich. Dziś brzmi to jak komedia lub bajka, ale tak było. Ziemiaństwa było w najbliższej okolicy stosunkowo niedużo. Od jakiegoś piętnastego roku życia dołączyłem do pocztu myśliwych, tak że z braćmi jeździliśmy na kaczki do Dziembrowa, a na wiosnę jeździło 42 43 TAK BYŁO WOJSKO się na toki cietrzewie albo wieczorami na ciągi słonek. Podczas gdy jedni jeździli na te ptaszki, ktoś inny z nas jechał na podjazd rogacza, co Tata robił chyba każdego wieczora przez cały sezon. Z sąsiadami polowaliśmy stosunkowo mało, bo polowanie na grubą zwierzynę było tradycyjnie urządzane w zimie. Drobnej zwierzyny było jednak za mało, aby organizować proszone polowania. Jednakże poza łosiem, rysiem i jeleniem mieliśmy chyba wszystko, co las i nieduże pola mogą dać i to w najlepszym gatunku. Trofea były znakomite, ale polowanie w leśnych ostępach na drobną zwierzynę jest może pasjonujące, lecz bardzo mało wydajne. Strzelaliśmy bardzo selektywnie i mimo tych codziennych prawie wyjazdów przeciętnie rocznie padały nie więcej niż dwa rogacze, ale o bardzo pięknych porożach. Na kuropatwy jeździło się głównie do Protasowszczyzny, ale i tam z dwoma psami po całodziennym łażeniu po kartofliskach byliśmy uradowani jeśli razem udało nam się wynieść pięć ptaszków. To samo było z zimo- md. A. Łepkowski wymi „klaperkami". Urządzano taką zawsze na Wilię, głównie w celu pozbycia się panów z domu, dając paniom możliwość ubierania choinki, na którą wszystkie ozdoby i łańcuchy robione były zawsze tylko w domu. My, mężczyźni, bar-dzośmy się z tego cieszyli, raz, bo nie musieliśmy zdobić drzewka i dwa, bo braliśmy z sobą kartofle do pieczenia na ognisku oraz śledzie i butelczynę wódki, której w zimie nie trzeba było chłodzić. Zwykle dołączał do nas nadleśniczy, pan Pawłowicz. W pięciu z Tatą wracaliśmy wieczorem z pięcioma-sześcioma bardzo dużymi leśnymi zającami, przeważnie bielakami. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek w życiu szli na spacer dla „przechadzki", najwyżej do Administracji albo folwarku w Spuszy; z reguły były to spacery z celem. Zawsze jeden z nas szedł ze strzelbą, bo może trafi się wrona albo gawron, może włóczący się pies czy kot - nigdy nie wiadomo. Z Lorda chodziliśmy na nocne wyprawy w towarzystwie jej psa Tarzana. Braliśmy z sobą coś co można było na ogniu upiec, dwa koce i spędzaliśmy noce gdzieś w lesie, gdzie rano zamierzaliśmy szukać czegoś, co nas w danej chwili interesowało, a więc grzybów, poziomek, malin, czarnych jagód, albo rzadkich storczyków, jak pantofelka Diany czy lilii Martagon. Tych jednak nie zrywaliśmy, tylko zapamiętywaliśmy miejsca, gdzie się znajdują. Nie zawsze kończyły się te eskapady wielkim sukcesem, ale zawsze wracaliśmy sztywni, obolali i pogryzieni przez komary. Nie pomniejszało to naszego entuzjazmu do planowania następnej wyprawy choćby dla samego przecierania oczu przed wschodem słońca, czasami we mgle, i wsłuchiwania się w budzący się las. Prawie zawsze jakieś zwierzęta o mało nie właziły na nas, raz sarna, raz koziołek, lis, dzik, raz nawet wilk. Leżał człowiek jak zauroczony i nic mu nie szkodziło, że ogień dawno zgasł, że był zmarznięty, kompletnie zlany rosą, no i pogryziony przez komary. Przeżywanie zasypiania i budzenia się przyrody, a szczególnie lasu, jest zawsze warte ponoszenia najnieprzyjemniejszych niewygód. Mówię ciągle o moich rodzicach - Mama czy Mamcia, Tata. Na to, żeby ich poznać, wystarczy podać parę małych fragmentów z ich życia. Znowu muszę zupełnie odejść od chronologii. Od lat dwudziestych tego wieku, Tata wraz z Tyszkiewiczami procesowali się z rządem o zwrot majątków, skonfiskowanych naszym dziadkom przez rząd carski po Powstaniu Listopadowym. Z dóbr nam zabranych pozostały jedynie lasy, bo wszelkie folwarki Rosjanie dawno sprzedali, albo rozdali za zasługi swoim współziomkom. Tata procesował się o prawie 40.000 hektarów, a więc o Różane, a raczej o Puszczę Różańską, Dereczyn, Zelwę i parę mniejszych rzeczy, a Tyszkiewi-czowie o Puszczę Swisłocką. Rząd przegrał sprawę w pierwszej instancji i zrobił się huczek, bo dosłownie setki potomków powstańców zaczęły nagle szukać dowodów własności majątków konfiskowanych przez Rosjan. Lasy Państwowe, będąc spadkobiercami zaborców, już bardzo źle gospodarowały na swoich „spadkach", ale teraz, czując pismo nosem, rozpoczęły natychmiast rabunkową gospodarkę, wyrzynając co się dało we wszystkich lasach „zagrożonych" oddaniem prawowitym właścicielom. W Różanie coś około 2000 tysięcy hektarów wycięto do gołej ziemi. Nie potrzeba tu innych przykładów na dowód, że najgorszym gospodarzem jest organizacja publiczna, społeczna, czyli najczęściej rządowa i nie trzeba też szukać winy tylko u komunistów; wszystkie reżimy i rządy pod tym względem są sobie podobne. W końcu, zdaje się w 1931 czy 1932 roku, ustawą sejmową wszystkie skonfiskowane dobra powstańcze zostały oddane prawowitym spadkobiercom. Po światowym kryzysie 1929 roku Spusza była w ciężkiej sytuacji finansowej, więc kiedy nagle zjawił się na horyzoncie niejaki pan Mac Daniel szczególnie zainteresowany eksploatacją puszczy, wyglądało na to, że odwiedził nas św. Mikołaj. Pertraktacje w Warszawie trwały stosunkowo niedługo, Tata bardzo polubił Mac Daniela i zaprzyjaźnił się z nim. W końcu wrócił do Spuszy i oznajmił, że wszystko jest załatwione i w Różanie staną dwa tartaki, Spusza jest oczyszczona z długów. W końcu spokój i można odetchnąć. Parę dni później przyszła wiadomość, że Mac Daniel przyjeżdża samochodem z moją siostrą Izią do Spuszy. Mama spytała się Taty w którym pokoju gościnnym ma go umieścić. Tata ze zdziwieniem popatrzył się na nią. 44 45 TAK BYŁO Tata jak gu pamiętam, Spusza, 1935 - Dzidziś, czy ty chcesz go tu zaprosić? - No, niby co mam zrobić? - Czy ty zdajesz sobie sprawę, że Spusza to jest OUR HOME, a ja z nim tylko o pieniądzach gadałem. O ile pamiętam, Mac Daniel w końcu nie przyjechał z jakiegoś tam powodu, tak że kwestia sama się załatwiła. Piszę o tym, bo można by pomyśleć, że to snobizm, ale ktokolwiek znał Tatę wiedział, że był on antytezą snobizmu, mimo że był bardzo wiel-kopański. Myślę, że brano go czasem za wynoszącego się, bo po prostu miał wygląd ar-cyksiążęcy. Taki odruch musiał być spadkiem czy dziedzictwem wieków oddzielania pieniędzy od gniazda. Może też wychowanie bardzo na angielskim sosie miało coś z tym wspólnego, o ile wiem to tylko w angielskim języku istnieje pojęcie HOME w odróżnieniu od HOUSE. Pod koniec 1938 roku likwidowało się nasze mieszkanie w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, bo trzymało się je tylko dla potrzeb towarzyskich. Gdy Lorcia zaręczyła się z Krzysztofem Czarnieckim nie było już po co i komu do Warszawy jeździć. Jasiek i Lewek byli obaj żonaci, ja w żadnym razie bym tam nie bywał, a Izia chodziła jeszcze do szkoły. Mama wynajęła sobie mieszkanko na Szucha, prawdziwe pied-d-terre, które zupełnie wystarczało na potrzeby zatrzymania się kogokolwiek z nas w stolicy i jako takie mnie by wystarczyło, gdybym chciał robić jakiś staż przed planowanym wyjazdem do Afryki. Pomagałem Tacie w robieniu porządku w papierach w jego biurze w Warszawie, z których większość wrzucał do kosza. Przeglądając jakieś teczki, w pewnej chwili wyciągnął kopertę i podał mi ją: - Popatrz, to może cię zaciekawić. List był pisany po francusku. Trudno bym dziś pamiętał każde słowo, ale treść uderzyła mnie i doskonale ją zapamiętałem. Po pierwsze, był pisany na prywatnym papierze listowym, bez żadnego oficjalnego nagłówka i adresowany do Prince Sapieha i datowany w pierwszej połowie sierpnia 1920 roku. Le prince Sapieha był wtedy ministrem spraw zagranicznych Rzeczypospolitej, więc list był bezwzględnie prywatny, krótki i treść jego była zupełnie jednoznaczna, w tym sensie: „Nawiązując do naszej rozmowy, chciałem księciu powiedzieć, że zupełnie nie zgadzam się z planami Piłsudskiego i bardzo boję się o ich rezultat". List podawał, gdzie panowie rozmawiali, zdaje się, że na jakimś obiedzie, w każdym razie nie podczas żadnych oficjalnych rozmów i zaczynał się od normalnych grzecznościowych formułek i na takich się kończył. Podpisany - M. Weygand. 46 WOJSKO Dosłownie nie mogłem oczom uwierzyć, co Tata musiał zauważyć. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. - No co o tym myślisz? - Tatku, przecie to prawdziwa bomba! Dziś już mało kto pamięta i wie, ile wypowiedziano i ile atramentu wylano na ten temat pomiędzy 1920 a 1939 rokiem. Endecja i wszystkie antypiłsudczykowskie ugrupowania polityczne jechały na koniu Weygandowskim; nawet jeszcze za czasów Sikorskiego w Londynie twierdzono, że to Weygand opracował plany bitwy pod Warszawą, Cudu nad Wisłą; Piłsudski nigdy go nie stworzył, więc nie musimy go wcale traktować jak zbawcy narodu - mówiono. Należy tu dodać, że Weygand wrócił do Francji jako bohater uhonorowany przez wszystkich, może nie jako jedyny zwycięzca, ale w każdym razie jako główny doradca i współtwórca planów rozstrzygającej bitwy. Twierdzono, że tylko dzięki jego genialnej strategii Bitwa Warszawska zakończyła się polskim zwycięstwem. Była to jedna z największych bitew w historii Polski i w ogóle najważniejszych w dziejach, która zatrzymała marsz bolszewików na zachód. Niemcy przecie nie podnieśliby palca, aby ich zatrzymać, a nawet pewnie witaliby ich z kwiatami. Początkowo nikt w Polsce nie wierzył w te wielkie Weygandowskie zasługi, ale bardzo szybko zostały one przez opozycję antymarszałkowską rozdmuchane. Tata z tym samym uśmiechem na twarzy najspokojniej w świecie tłumaczył mi, że uważałby podanie tego listu do publicznej wiadomości za świństwo. Weygand wiedział doskonale, że Tata był ministrem spraw zagranicznych i napisał ten świstek nie do ministra czy do ministerstwa, ale do człowieka prywatnego, którego znał i z którym rozmawiał prywatnie dzień czy dwa przedtem. Dlatego listu tego nie oddałem do żadnego państwowego czy ministerialnego archiwum, a Pilsudskiemu nie był potrzebny, nawet mu kiedyś o nim wspomniałem, ale jedyną jego reakcją była uwaga na temat lekkomyślnego pisania. Myślę, że po śmierci Marszałka można było może ten list wyciągnąć, ale teraz? Popatrzył jeszcze raz na papier, przedarł i wrzucił do kosza. - Wielcy ludzie nie potrzebują podpórek, a ja nie chciałbym, aby ktoś o mnie mógł pomyśleć, że nie jestem dyskretny, czyli „not a gentleman". Przez ostatnich parę lat życia moi rodzice mieszkali z nami w Kenii. Począwszy od mojej matki wszyscy nalegaliśmy na ojca, ażeby choć najkrótsze notatki nam zostawił ze swojego życia, nawet nie żadne wspomnienia, ale po prostu notatki, które dałyby nam jakiś obraz jego długiego życia, zaczętego Trzej bracia, 1934 47 TAK BYŁO w czasach pełnego rozkwitu cywilizacji XIX wieku, imperialnej Europy, którą poznał nie jako dziecko, ale jako dorosły mężczyzna. Pierwsza wojna światowa, w 1916 roku prezesura Rady Głównej Opiekuńczej w Warszawie, zamach (który w skrócie opisałem), wyjazd na wojnę bolszewicką, mianowanie na pierwszego przedstawiciela Polski w Londynie, w końcu Ministerstwo Spraw Zagranicznych podczas najgorętszych chwil dla kraju. 18 lat trudnego, ale szczęśliwego hreczkosiejstwa, a przy tym nieustanne zainteresowanie dla spraw publicznych. Druga wojna światowa, wywózka do Moskwy na Łubiankę, skazanie na śmierć i czekanie, przeważnie w ciemnicy, na wykonanie wyroku. Zmiana wyroku na ciężkie roboty, wyciągnięcie go stamtąd przez Andersa, praca w Palestynie na etacie urzędnika przy Drugim Korpusie, delegowanie do Kenii na stanowisko prezesa Polskiego Czerwonego Krzyża, mianowanie na następcę prezydenta Rzeczpospolitej w Londynie i dymisja. Było o czym pisać, ale nie było sposobu, żeby go namówić, zawsze była ta sama odpowiedź: Musicie pamiętać jedno: pamiętniki i wspomnienia, jeśli się było na trochę eksponowanej pozycji, pisane bez dostępu do źródeł, to zwykłe oszustwo i nabieranie publiczności. Patrząc na pewne sytuacje z odległości wielu lat, znając wyniki pewnych akcji, człowiek może pisać tendencyjnie. Broniąc się przed ówczesnymi zarzutami trzeba czasem pisać o ludziach rzeczy nie bardzo przyjemne, a jeśli się jest nieuczciwym - zwykle kłamstwa. Ludzie ci już dziś nie żyją, jak mogą się bronić? Pamiętajcie, że wielu z nich było moimi przyjaciółmi albo nawet bardzo bliskimi krewnymi czy powinowatymi. Dziś mogę spokojnie siąść i pisać co chcę i nikt z nich nie może się obrócić i powiedzieć: NIE! Kiedy się pisze wspomnienia tylko z pamięci, uważam, że poza wrażeniami czy aurą danej sytuacji i ogólnymi ramami faktów, to wszystko sny, bajki, a często kłamstwa bez żadnej wartości. Czy muszę wylewać pomyje na groby bezsilnych towarzyszy, przyjaciół czy wrogów w czasie takich czy innych posunięć, po których drogi nasze się rozeszły? Dość pomyj wylano na moją głowę, abym teraz robił to samo innym. Napisałem tych kilka słów o Tacie (bo tak go cała rodzina nazywała), aby dać jakieś pojęcie o człowieku, w którym nie było ani krzty zawiści, małości czy chęci wypchnięcia się przed innych. Do tego dodać trzeba nieprawdopodobny optymizm aż do śmierci i patriotyzm, który dosłownie rządził całym jego życiem. Dlaczego więc nie wybił się wyżej w życiu? Odpowiedź jest bardzo prosta: nie miał najmniejszej ambicji zrobienia jakiejkolwiek kariery politycznej. Cokolwiek robił na stanowisku publicznym, uważał to jedynie za obowiązek obywatelski, a nie za odskocznię do robienia kariery. Z tego jak opisywałem nasze życie w Spuszy, można by sądzić, że upływało ono na samych przyjemnościach, co do pewnego stopnia było prawdziwe dla nas młodych. Tata poza bardzo czynnym prowadzeniem majątku, szczególnie po roku 1929, był jednak zawsze zajęty społecznie i politycznie na całych północno-wschodnich kresach, co wymagało częstych rozjazdów. Mama ze swojej strony cały czas była pochłonięta najróżniejszymi sprawami związanymi ze swoją pracą w grodzieńskim kole ziemianek, którego przez ____________________________________WOJSKO____________________________________ długi czas była prezeską. W domu prowadziła całe gospodarstwo i to zawsze osobiście, wchodząc we wszystkie szczegóły i doglądając wszystkiego. Zakładała jakieś kooperatywy, związki kobiet czy matek oraz kontrolowała warunki mieszkaniowe pracowników na folwarkach. Większa część tzw. spacerów konnych miała, jako uboczny cel wizytację takiej czy innej roboty społecznej po wsiach, sprawdzenie jej funkcjonowania, odwiedzenie jakiegoś podopiecznego, osoby starej bądź chorej. Poza ciągłym zainteresowaniem wszystkim co ją otaczało, a szczególnie przyrodą, zajmowała się pracą literacką. Były jakieś ilustrowane książeczki dla dzieci, których dziś nie mogę znaleźć. W 1926 roku ukazał się jej przekład z angielskiego Conrada „Książę Roman"*, a później ukazała się śliczna, choć może trochę sentymentalna książka „Wilczyca". Była pełna niebywałej radości życia, energii i prostoty i przy tym kochała się bawić. Clou karnawału warszawskiego był, zawsze w hotelu Europejskim, bal Latarni (Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którego była prezeską). Urządzeniem balu zajmowała się osobiście i otwierała go mazurem. Tańczyła jak piórko, a po wszystkich balach i zabawach starała się zawsze, żeby zdążyć na mszę o siódmej rano, po czym kładła się na drzemkę do mniej więcej wpół do dwunastej i szła na jakiś obiad do przyjaciół. Podczas stosunkowo rzadkich wizyt w mieście była w ciągłym ruchu, a kiedy któreś z nas nie mogło już za nią nadążyć, żartowała, że chyba nie jesteśmy jej dziećmi, bo takich nie-dojd by nie urodziła. Uczyła nas wszystkich tańczyć z bardzo dobrym skutkiem i nawet kiedyś przywiozła jakieś dwie Amerykanki, które uczyły ją (i nas dzieci) charlestona. Była zawsze entuzjastką wszelkiej nowej inicjatywy. Założyła ręczny warsztat tkacki, zaangażowała zawodowego tkacza Parczewskiego i zzcLeXz produkować materiały, w które ubierano całą służbę leśną, ale prędko przeszła na inne, coraz ładniejsze materiały. Interesowały ją zwłaszcza tweedy szkockie, więc pojechała do Szkocji i po zapoznaniu się na miejscu z ich wyrobem, zaczę- ła je produkować. Jako, że była prawie zawodową botaniczką, spędzała 1929 całe dnie na zbieraniu roślin i przyrządzaniu naturalnych roślinnych barwników do wełny. W ostatnich latach przed wojną wszyscyśmy chodzili 'X Sapieżyna „ Książę Roman", Wiadomości Literackie, Warszawa 1926 r. TERESA SAPIEŻYNA WILCZYCA CZYLI ZIMA BORU WARSZAWA— 1929 NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA 48 49 II TAK BYŁO w naszych domowych wyrobach, często patrząc z góry na znane i bardzo wówczas modne wyroby z Leszczkowa. Oboje rodzice byli kwintesencją kultury europejskiej, znali jej języki, znali jej dzieła i pomniki, kochali się w pięknie, nauczyli nas kochać to wszystko i nauczyli nas kochać przyrodę, życie i jego radości, wpajali w nas poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Czyśmy zawsze korzystali z tych nauk, może być tematem do dyskusji, ale trzeba wziąć pod uwagę sytuację, w jakiej znaleźliśmy się po wojnie, próbując odbudować nasze życia od zera, prawie w nędzy. Patrząc jednak na życie moich braci i sióstr, sądzę, że nie musimy się chyba wstydzić - może kariery nikt z nas nie zrobił, ale czy to potrzebne do szczęścia? STUDIA Trzeba było się zdecydować na studia. Mama z Tatą nie próbowali w ogóle wpływać na decyzje dzieci co do wyboru kariery. Ja, widząc jak mało wiem i do tego nic zupełnie nie rozumiem z jakiegokolwiek zagadnienia, jak się to dziś mówi, „biznesowego", postanowiłem pójść na jakieś studia handlowe. Umówiliśmy się z Lolą po jej postanowieniu studiowania w Belgii w jakiejś uczelni socjologicznej, że i ja postaram się tam coś znaleźć. W rachubę wchodził uniwersytet w Louvain albo Wyższa Szkoła Handlowa w Antwerpii i na nią padł mój wybór. Moim rodzicom bardzo ten wybór się spodobał, bo kierunek był według nich dobry, a także uważali, że pobyt za granicą bardzo dobrze wpłynie na moje trochę skołtunione wiejskie wychowanie oraz, że skorzystam z tego językowo. Trochę mnie przerażał brak funduszów na taką zabawę. Oświadczono mi, że wybieram się już jako dorosły młody człowiek i mam sobie sam radzić. Wyznaczono mi 300 zł miesięcznie i z tego miałem płacić za studia, pociąg, mieszkanie, wyżywienie, ubranie i wszystko inne. Pierwszy jednak dojazd do Antwerpii zafundowała mi Mama, słusznie uważając, że będę miał duże wydatki na zainstalowanie się. Dojechałem do Belgii właśnie w chwili, kiedy ogłoszono żałobę narodową po śmierci królowej Astrid. Królowa, której oczywiście nigdy nie widziałem, musiała być ogromnie popularna i kochana, ludzie dosłownie płakali na ulicach. Dopiero po przyjeździe zorientowałem się co to jest ta Wyższa Szkoła Handlowa pod administracją jezuitów. Okazała się być ogromną, ciemną, ceglaną neogotycką budowlą, w bramie której siedział cerber zapisujący w księdze, przyjścia i wyjścia studentów. Szkoła nazywała się Institut Superieur Commercial St. lgnące, bardziej znana pod nazwą flamandzką Sint Ignatius Handels Hooge School. Można tam było oczywiście studiować jako ekstern, ale ja się zapisałem do internatu, gdzie nas musiało być chyba ze stu pięćdziesięciu, jeśli nie więcej. Saint lgnące, moja uczelnia w Antwerpii, stan 1999 r, fot. Toni Musiał 50 51 II II TAK BYŁO Mme Cogels - Tank Madeleine Minęły co najmniej ze trzy tygodnie, zanim przywykłem do nowych rygorów. Mimo, że studiowałem w sekcji francuskiej, Flamandzi byli w ogromnej większości i na korytarzach czy na podwórzu słyszało się głównie ten język. Stosunki pomiędzy dwoma belgijskimi „plemionami" Wallo-nów i Flamandów nie były tak napięte jak dziś, ale miłości pomiędzy nimi nie odczuwało się. Każdy z nas miał nieduży pokój z bieżącą wodą, łazienki zaś były na końcu ogromnych, długich korytarzy. Na posiłki chodziliśmy do dużej wspólnej jadalni, gdzie nas karmiono więcej niż obficie i bardzo smacznie. Belgowie nie ścierpieliby złego jedzenia. Nigdy nie miałem trudności z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi, więc po paru pierwszych tygodniach miałem już całą grupę frankofońską, z którą z czasem bardzo się związałem. Najbliżsi byli Pierre Carton de Wiard, Jacques Pinte, później Francis Cogels. Oczywiście miałem wielu innych miłych kolegów, ale byli to tylko koledzy, a nie bliscy przyjaciele. Bardzo szybko nauczyliśmy się mimo cerbera wychodzić kiedyśmy chcieli, trzeba było jednak celować powrót przed jedenastą wieczór, bo bramę zamykano punktualnie o tej godzinie, ale wtedy mieliśmy już dość kolegów, u których mogliśmy zanocować. Do Loli do Brukseli jeździłem co drugą niedzielę i wyciągnąwszy ją ze szkoły, gdzie też były restrykcje, szliśmy pod rączkę na ogromne spacery po parkach, głównie do Bois de la Cambre, potem na kolację i wieczorem odwoziłem ją, przeważnie tramwajem, do jej szkoły. Dziś trudno mi powiedzieć w jaki sposób zaprzyjaźniłem się z rodziną Cogelsów, na pewno przez mojego przyjaciela Francisa, który studiował w Instytucie, ale jako dojeżdżający i to na innym wydziale. W każdym razie, już od pierwszego roku musiałem być przez niego wprowadzony do tej niesamowitej rodziny, u której bardzo szybko zacząłem bywać i to kilka razy na tydzień. Składała się ta rodzina z osób tak różnych, że nie można było zrozumieć, w jaki sposób mogli ze sobą współżyć i to bardzo zgodnie; chyba dlatego, że les extremes se to-uchent. Panią domu była Madeleine, nee baronesse van Reynegom de Buzet et d'Herenthout, na którym była ostatnią panią. Rasowa, nerwowa, duch artystyczny, była trochę zagubiona w rodzinie męża, ale naturę miała silną i trzeźwą i nikt jej po głowie chodzić nie mógł. Jej mąż, Papa Charles Cogels, ciężki i nie całkiem zdrowy, miał bardzo słaby wzrok (do czytania musiał używać lupy, a nie okularów), trochę kulejący, bystry, dowcipny i wesoły, głęboko inteligentny i oddany swojej pracy - był ogromnie poważany przez otoczenie; z jakimś przyjacielem byli dyrektorami firmy asekuracyjnej Le Phenix Beige, założonej, zdaje się, przez ich ojców na początku wieku. Jego brat, baron Cogels żonaty z siostrą Madeleine, też był miły i wesoły, ale zdaje się, że głównym jego zajęciem było strzelanie do gołębi. Można by pomyśleć, że cała rodzina powinna się znajdować na stosunkowo wysokim poziomie intelektualnym i towarzyskim, tego jednak w żaden sposób nie można było o niej powiedzieć. Siostra ich, baronesse STUDIA Gabrielle Holvoet, była żoną gubernatora Antwerpii, czyli drugą damę de Belgique. Znana z radości życia, rubaszności i swobodnego prowadzenia się, należała do przyjaciół rodziny królewskiej, a szczególnie księcia Karola, brata króla. Kręciła jak chciała całym towarzystwem antwerpij-skim, bo niczego i nikogo się nie bała i wszyscy, za jej plecami zgorszeni, naprawdę bardzo ją lubili, bo była rzeczywiście dobra i miła. Bez niej pałac gubernatora byłby strasznie sztywny i nudny, tak jak jej mąż, mądry baron Holvoet. Poza tym był jeszcze jeden brat Antoine, miły, żonaty, cicho siedzący - prowadził interesy rodziny. Nie pamiętam innych Cogelsów z tej generacji, ale Madeleine miała dwie siostry, których wspólną cechą była cicha zazdrość, że nie są paniami na Herenthout. Nigdy do żadnych otwartych scysji nie dochodziło, myślę że głównie z powodu szacunku dla Papy Charlesa. W pierwszym roku mojego pobytu w Belgii żyła jeszcze stara baronowa Cogels, w tzw. zamku, otoczonym dużym parkiem, na peryferiach którego stały domy jej dzieci, wszystko w Deurne - przedmieściu Antwerpii. Moi Cogelsowie mieli czterech synów i jedną córkę. Najstarszy z synów Francis, inteligentny, miły wesoły i bardzo dobrze wychowany (zginął, zdaje się, ostatniego dnia wojny), drugi syn Marc, trochę niechluj, nie bardzo kulturalny i niegrzeczny, ale przemiły i inteligentny. Pozostałych dwóch braci i siostry znałem słabiej, bo dwoje chodziło jeszcze do szkoły, a George wstąpił do seminarium duchownego, by wyjechać jako misjonarz do Konga. Cała rodzina, tchnąca inteligencją i radością życia, trąciła jednak pospolitością, nie grzesząc wyrafinowaniem intelektualnym, cechującym Tante Madeleine (tak ją nazwałem) i to jej w życiu doskwierało. W tej przemiłej, radosnej, ale wulgarnej rodzinie czuła się nie doceniona, śmiano się z jej ciągotek intelektualnych nie rozumiejąc, że wolałaby pójść na jakiś odczyt popularnonaukowy niż włóczyć się po knajpach popijając piwo. Mimo to była zakochana w swej rodzinie i zawsze walczyła o nią jak lwica. Na schodach w Deurne. Od lewej: Francis Cogels, Marc Cogels, Jacques Pinte, Nane de Brotme narzeczona francisa, autor i Jante Madeleine 52 53 TAK BYŁO STUDIA I oto nagle, starszawa już w pojęciu młodzieży pani, spotyka kogoś z kim może porozmawiać na interesujące ją tematy, a ja znajduję przemiły dom, do którego od tej pory miałem otwarte drzwi, nawet bez zapowiedzi i zaproszenia ze strony młodszej generacji. Oczywiście było to dla mnie, skromnego studenta, niezwykle cenne i ważne. Papa Charles nie bardzo mógł sam prowadzić samochód, więc jeździł z szoferem i Tante Madeleine wobec tego miała zawsze o każdej porze swój samochód do dyspozycji. Woziła mnie po całym kraju; zwiedzaliśmy muzea, wystawy biblioteki etc. Dzięki niej poznałem Belgię i ludzi, bo znała wszystkich i cały kraj (nie mówiąc o Antwerpii, w której spędziła życie i znała dosłownie każdy zaułek) i jego historię. Na samym początku naszej przyjaźni pojechaliśmy wszyscy do Herenthout, który Tante Madeleine odziedziczyła jako ostatnia przedstawicielka rodu van Reynegom. Zamek stał w dużym parku, który był w gruncie rzeczy wiejską posiadłością, gdzie można było urządzać polowanka na pędzone bażanty, kuropatwy i króliki. Nieduży, otoczony fosą z wodą, którą przechodziło się mostem zwodzonym za moich czasów już unieruchomionym, był w części bardzo stary. Wieżyczka narożna, w której pani domu miała swoje biuro, pochodziła podobno z XII wieku. Dwie wieże po bokach mostu były trochę późniejsze i w jednej z nich leżały stosy archiwów rodzinnych, których nikt pewno od stu lat nie dotykał. Jako że mnie zawsze takie rzeczy interesowały, zacząłem w nich szperać, co Tante Madeleine tak zaciekawiło, że potem przez lata całe myszkowała w tych starociach i nauczyła się zawodu archiwisty do tego stopnia, że brała udział w naukowych zebraniach na ten temat. Opracowała i wydała drukiem archiwa rodzinne, a w końcu złożyła je w archiwach państwowych w Brukseli. Opracowanie to było bardzo chwalone przez specjalistów. Nie zawsze jej znaleziska dotyczyły tylko starych dokumentów. Przyjechała kiedyś po mnie do Instytutu ogromnie podniecona i z miejsca wzięła mnie do Deurne, żeby mi pokazać coś co znalazła w chambre de bonne zamku. Był to bardzo brudny stary obraz, trudny do rozpoznania, ale w którego prawym rogu wyraźnie było widać krowy u wodopoju oraz jakąś postać nabierającą wodę do miedzianego naczynia. Z błyszczącymi oczyma oznajmiła, że jest pewna, iż musi to być oryginalny Siebrecht. Zawiozła obraz do specjalisty, który go fachowo odczyścił. Był to bardzo piękny, typowo flamandzki krajobraz, na którym rzeczywiście widniał podpis Siebrechta. Jeszcze tego samego roku obraz poszedł na jakąś wystawę i wszedł do katalogu dzieł tego malarza. Tamek Herlaer w Hemtthout Z Papą Cogelsem stawialiśmy pasjanse, dyskutując godzinami na tematy gospodarcze, ekonomiczne, polityczne, w każdym razie zawsze poważne, z matką dłubaliśmy w papierach, łaziliśmy po bibliotekach, muzeach, a także po restauracjach, gdzie uczyłem się kuchni belgijskiej, bo choć chuda jak szczapa, była bardzo łakoma na dobre rzeczy. Z synami natomiast, głównie z Markiem i jego koleżkami włóczyliśmy się po knajpach, pijąc piwo. Poznałem w ten sposób tak zwane nocne życie Quartier Latin Brukseli i Antwerpii, gdzie po trzech latach znałem każdy bar i knajpę, gdzie każdy mnie już znał jak stary szeląg. W każdym razie dom Cogelsów dał mi przemiłe schronienie od nudy studiów u jezuitów. W Instytucie znalazłem sobie też bardzo miłą paczkę kolegów i przyjaciół, z którymi zabawialiśmy się bardzo dziecinnie i po studencku. Raz wpadliśmy na pomysł zmiany trasy tramwajów miejskich. Wytrzasnęliśmy skądś kombinezony robocze tramwajarzy, wymalowaliśmy piękne tablice, ustawiliśmy je pośrodku jednego z miejskich placów, a sami za pomocą różnych narzędzi udawaliśmy, że coś tam zmieniamy przy szynach. Tramwaje oczywiście zatrzymały się, pół miasta miało wstrzymany ruch, wszyscy zaczęli mocno się denerwować, ale wytrzymaliśmy dłuższy czas i w końcu spokojnie zebraliśmy nasze tablice i puściliśmy ruch. Podobno policja i jacyś inżynierowie przyszli dopiero po 20 minutach i tylko w gazecie następnego dnia jakiś czytelnik oburzał się na magistrat, dlaczego nie mogli tych robót robić w nocy zamiast w czasie największego ruchu. Wśród moich kolegów miałem dwóch, którzy pasjonowali się boksem. Po jakiejś eskapadzie na „Foire d'Anvers", podczas której rozbiłem pięścią specjalną piłkę, w którą się uderza, żeby mierzyć siłę, moi koledzy oświadczyli, że mam nieprawdopodobnie mocne uderzenie i muszę zacząć trenować, bo mam przed sobą wielką przyszłość jako bokser. Właściciel straganu tłumaczy! wprawdzie, że musiał coś źle nastawić, ale oni powiedzieli że to bujda. Nie zamierzałem poświęcić się boksowi, ale interesowali mnie ludzie ćwiczący boks w dużej sali gimnastycznej miejscowego klubu. Poznałem tam paru prawdziwych sportowców, paru starszych panów chcących stracić trochę brzucha i typów, którzy chcieli pozować do fotografii reklamowych jakichś specyfików chemicznych i polepszali sobie umięśnienie. W każdym razie wizyty tam dały mi znajomości, których bym nigdy w życiu nie zawarł gdzie indziej. Pewnego dnia moi przyjaciele z paczką innych trenujących zdecydowali, że muszą wypróbować swoje siły w porcie, a raczej w portowych tawernach. Antwerpia w tym czasie miała opinię drugiego poza Marsylią najdzikszego portu w Europie. Cała stara dzielnica miasta, ze swoimi wąskimi uliczkami, była pełna portowych knajp, burdeli, składów przemycanych towarów, palarń opium czy innych narkotyków. Zaproponowano mi udział w tej zabawie. Dla zachowania studenckiego honoru musiałem zaproszenie przyjąć. Wybraliśmy się więc w piątkę z planem zaatakowania pewnej knajpy, znanej z tego, że jej klientelą były pedały z całego marynarskiego świata, głównie Niemcy. Nie mogę powiedzieć, że się bardzo cieszyłem na tę zabawę i na wszelki wypadek wziąłem ze sobą ciężką dębową lagę, choć moi przyjaciele twierdzili, że pięści wystarczą. Po błądzeniu w zaułkach portowych znaleźliśmy wreszcie naszą uliczkę, ale przy wejściu stali dwaj policjanci, którzy oznajmili, że dalej idziemy na własne ryzyko i odpowiedzialność, bo oni mają rozkaz nie mieszania się do burd w tej 54 55 TAK BYŁO STUDIA dzielnicy. Miałem nadzieję, że jest okazja do wycofania się z honorem z tego przedsięwzięcia, ale koledzy uważali, że to dodaje pieprzu wyprawie, więc nie mogłem tracić twarzy. Knajpę odnaleźliśmy bez trudności. Przedstawiała widok jak wyjęty z Conan Doyle'a czy innego pisarza z czasów początku powieści kryminalnych. Nie wypiliśmy jeszcze jednego piwa, kiedy zaczęło się jakieś nieporozumienie pomiędzy którymś z naszych a dwoma niemieckimi matrosami. Nolens volens, trzeba było się dołączyć do sporu i po paru chwilach byliśmy w środku prawdziwej portowej burdy. Na szczęście moi dwaj przyjaciele znali się na rzeczy i pod ich przewodnictwem wygraliśmy bitwę. Jak poprzednio nie byłem siebie pewny, tak w ogniu walki zagrzałem się do sprawy. Właściciel lokalu widział, że rozpoczęli kłótnię dwaj marynarze niemieccy, do których dołączyło dwóch innych, więc mogliśmy wyjść z lokalu bez dalszych zaczepek. Przechodząc znów koło policjantów, mogliśmy im powiedzieć, że nie potrzebują się nami przejmować, ale i tak nie ruszyli się, mimo że narobiliśmy hałasu, który musieli słyszeć. Wyglądaliśmy pewnie nieświetnie, bo jeden z wykładowców spytał następnego dnia mojego przyjaciela-boksera - czy nie wpadł pod samochód. Miałem jakąś miłą starą ciotkę Bourbon (przez de Ligne'ow). Mieszkała sama, w jakimś dość omszałym i podrujnowanym zamku, dziś pojęcia nie mam gdzie. Zaprosiła mnie raz na obiad w niedzielę i dopiero po przyjeździe dowiedziałem się, że jej pasją było mecenasowanie literatom francuskim. Jako młodziutki głupi studencik, znalazłem się wśród pięciu czy sześciu „sławnych" ludzi, których wypocin nigdy nie czytałem, dyskutujących na jakieś literackie tematy, o których też nie miałem zielonego pojęcia. Zjadłem dobry obiad, mówiłem jak najmniej i zwiałem gdy tylko nadarzyła się okazja. Wśród różnych moich przyjaciół w Instytucie był też jeden bardzo miły intelektualista o nazwisku Dobrowolski. Kiedyśmy się pierwszy raz spotkali, powiedział mi że jest Francuzem pochodzenia jugosłowiańskiego; skąd miał to polskie nazwisko nie miał pojęcia. Nie wiem dlaczego i po co studiował na handlówce, bo był po uniwersyteckich studiach filologii francuskiej i dowiedziałem się po wojnie, że został profesorem tego przedmiotu na uniwersytecie w Aix-en-Provence. Jako grzeczny człowiek, musiałem napisać do ciotki z podziękowaniem tzw. lettre de chateau, poszedłem więc jak w dym do Dobrowol-skiego i poprosiłem go, żeby napisał odpowiednio piękny list, który przepisałem moim pismem, prawie nie czytając i wysłałem. Ku mojemu zdziwieniu, po paru dniach dostałem od niej entuzjastyczny list z podziękowaniem za tak śliczną epistołę i zaproszeniem na następny obiadek. Jak głupi przyjąłem zaproszenie i zjawiłem się posłusznie na czas. Można sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy już siedząc przy stole, ciotka wyciągnęła zza pazuchy mój list i przeczytała go zebranym literatom. Dostałem brawa i powinszowania i ciotka przyniosła jakąś księgę gości czy coś takiego i poprosiła, żebym wpisał do niej parę pięknych zdań. Wiedziałem, że jeśli napiszę cztery słowa, to zrobię co najmniej dwa błędy, więc na poczekaniu, gładko skłamałem, że kiedyś napisałem coś w takiej księdze i ludzie się strasznie obrazili. Poprzysiągłem wtedy przy świadkach, że nigdy więcej nie będę nic pisał w książkach gości. Po wielu ekskuzach skończyło się na postawieniu daty i podpisie. Dobrowolski Mu wypić takich tliu tyleż uderzeń napisał jeszcze jeden list, równie piękny jak pierwszy, z zawiadomieniem, że właśnie wyjeżdżam na parę miesięcy do Polski. Nigdy więcej biednej ciotki nie widziałem. Jacques Pinte i ja byliśmy dość często zapraszani na świetne obiadki do jednego z jego wujów, gdzie bywało też trochę młodzieży w naszym wieku i schodziło się grono osób zainteresowanych historią, przeważnie starożytną i średniowieczną. Obiadki były bufetowe z powodu dużej stosunkowo liczby gości, ale siadano przy dwóch stołach. My byliśmy traktowani jako młodzież, więc przeważnie siedzieliśmy przy stole młodych, co oczywiście bardzo nam pasowało. Zdarzało się jednak, że trzeba było siedzieć przy stole starszych, a nie znając się na historii starożytnej i nie interesując się nią, musieliśmy być cicho i grzecznie słuchać wywodów tych panów. Czego się nie robi dla dobrego pasztetu czy pstrąga w galarecie? Uważaliśmy, że można by jednak dorosłych trochę podrażnić. Jacquesowi pewnego dnia wpadł do głowy pomysł, aby sytuację odwrócić. Wybraliśmy jakiegoś cesarza rzymskiego z czwartego wieku, najmniej znanego i znaczącego i przez miesiąc studiowaliśmy epokę, czyli jakieś 50 lat wokół jego krótkiego panowania. Obeszliśmy biblioteki i poznaliśmy jego genealogię, karierę, życie polityczne, wojskowe, rodzinne i erotyczne oraz nazwiska ludzi odgrywających wtedy jakąś rolę w Rzymie i w prowincjach, senatorów, konsulów, prefektów. Kiedy uznaliśmy, że jesteśmy już porządnie obznajomieni z tematem, nietrudno nam było sprowadzić jakimiś uwagami rozmowę starszych na epokę nas interesującą. Siedzieliśmy niedaleko od siebie, ale z przeciwnych stron stołu, tak że musieliśmy mówić dość głośno. Rozmowa polegała na tym, że pytałem Jacques'a czy pamięta jak się nazywał konsul w takiej czy innej prowincji. Po krótkim, sztucznym namyśle, wymieniał jakieś autentyczne nazwisko i pytał przy tym czy wiem o skandalu jaki wywołał jego romans z żoną pewnego senatora. I tak przez parę minut, żeby towarzystwa nie znudzić, skakaliśmy po 50 latach historii Rzymu czwartego wieku. Po minucie wszelkie rozmowy na inne tematy zupełnie ucichły i wszyscy z rozwartymi oczyma słuchali specjalistów dużo więcej wiedzących od nich o historii imperium. Od tego czasu już nam nie kiwano tylko głową na przywitanie, traktowano nas naprawdę serio. Jak wszyscy studenci, włóczyliśmy się po antwerpijskim Quartier Latin. Między innymi uczestniczyliśmy w popularnej zabawie polegającej na tym, że w nocnych lokalach proponowano klientom wypicie 12 kufli „demi" (półlitrowych) piwa o północy, po jednym na każde uderzenie londyńskiego Big Bena. Podziwiałem ludzi, którzy potrafili to zrobić, żeby dostać te piwa za darmo. Trenowaliśmy do tej kompetycji bardzo wytrwale, ale bez spektakularnych rezultatów. Raz udało mi się dojść do dziesięciu piw, za co, jako najmłodszemu w naszej kompanii, przyznano mi piwo za pół ceny, to był jednak koniec entuzjazmu do tego sportu. Prowadząc życie studenckie musiałem jednak trochę uważać, co robię, bo przed 1939 rokiem tak zwane towarzystwo belgijskie było niezmiernie snobistyczne. Jako prince i krewny de Ligne'ow etc. miałem wszystkie drzwi 56 57 TAK BYŁO otwarte i byłem zapraszany na wszelkie imprezy do klubów oraz na reduty czy szykowne obiady w domach bien, więc nie mogłem przesadzać i „narobić na własny próg". To wszystko było dla mnie trochę nudne na co dzień, ale nie mogłem zupełnie zrywać z moim towarzystwem. Dla młokosa wędrówki po Qu-artier Latin z kumplami i znajomości z panienkami barowymi były dużo bardziej pociągające niż życie towarzyskie w internacie, czy studia w Instytucie. Nie chwaląc się, byłem ogromnie popularny wśród tych pań, choć nie korzystałem z ich usług, ale traktowałem je jako koleżanki do zabawy. Czasami, jeśli miałem parę groszy w kieszeni, zapraszałem którąś na obiadek do porządnej restauracji. Kiedyś z Jacquesem urządziliśmy z paroma panienkami wycieczkę samochodową w Arcłeny, gdzie spędziliśmy przemiły dzień wśród śmiechu, nie potrzebując liczyć się z grubością opowiadanych kawałów ani uważać jak i co się mówiło. Była to po prostu zabawa wśród kolegów i koleżanek. Oczywiście, nie wszystkie te panie nadawały się do koleżeństwa, ale z takimi po prostu nie zadawaliśmy się. Te, z którymi bawiliśmy się, były bardzo miłe, wesołe, choć może niezbyt grzeczne. Miło było przechodzić wieczorem po ulicach przed jakimś lokalem, kiedy drzwi się nagle otwierały i wyskakiwała panienka, żeby mnie złapać, zafundować mi piwko i pośmiać się ze mną. Dwa lata później, po klęsce wrześniowej, Tante Madeleine pracowała w jakimś komitecie charytatywnym pań z towarzystwa na rzecz pomocy polskim więźniom. Główną robotą była zbiórka darów na paczki do obozów jenieckich. Jakie było jej zdziwienie, kiedy pewnego dnia przyszła grupa „tych" pań przynosząc prezenciki pour notre Eustachę, a więc czekoladę od Mii, papierosy od Janinę, wełniany fular od Francine, skarpetki od Domie, rękawiczki od Meli. Dowiedziały się, że la baronne zna mój adres w obozie i uchwaliły między sobą, że mi wyślą paczkę. Papa Charles oburzał się na niektóre zabawy, zwłaszcza jeśli w nich brali udział jego synowie, ale sam też potrafił robić kawały. Kiedyś kupiłem sobie piżamę z nieprawdopodobnie ozdobnym pasem. Przywiozłem ją do Deurne, żeby się nią pochwalić, pokazując wszystkim ten bogaty pas w trzech bardzo żywych kolorach i z wspaniałymi frędzlami na końcach. Śmialiśmy się z tego wszyscy, a Papa w pewnej chwili powiedział, że można by ten pas nosić jako wstęgę do jakiegoś orderu i że ma na to nawet dobry pomysł. Musimy to tak przygotować, aby ludzie wiedzieli, że mam jakieś egzotyczne odznaczenie i przedstawić mnie z odpowiednią przedmową. Gadu gadu i postanowiliśmy coś takiego urządzić. Wydostaliśmy z jakiegoś magazynu teatralnego nieznany nikomu order, a Papa Charles postanowił, że sam mnie odpowiednio przedstawi, ale nie w Antwerpii bo tam jest wszystkim znany. Wyrobiliśmy sobie zaproszenie na redutę do Gandawy i Papa napisał do paru znajomych czy krewnych, oznajmiając swój przyjazd z polskim księciem, który na wszelkich oficjalnych okazjach występuje w pełnej gali; żeby nas podtrzymać na duchu wybrała się z nami Nane de Bronne, narzeczona Fran-cisa Cogelsa. Jechaliśmy ogromnie wyfraczeni, w szapoklakach i z białymi jedwabnymi szalikami na szyjach, ja z moim orderem odpowiednio przypiętym i z pasem od piżamy jako wstęgą. Zostaliśmy z Nane na chwilę w samochodzie, podczas gdy Papa Charles gramolił się na piętro wspaniałej rezydencji, w której odbywała się reduta, żeby oznajmić mój przyjazd gospodarzom. 58 ____________________________________STUDIA____________________________________ Kiedyśmy z Nane bardzo godnie wchodzili po schodach, na górze stała już grupka poważnych osób z gospodarzami reduty i Papa Charles z ogromną powagą przedstawił mnie różnym starszym osobom ze śmietanki towarzyskiej Gandawy. Jedna z pań bardzo pięknie zrobiła klasyczny reverence. Wprowadzono mnie na główną salę, gdzie masa ludzi zaczęła mi się przedstawiać - szopka na całego. Cały czas mieliśmy wszyscy troje pietra, że w pewnej chwili może się ktoś znaleźć, kto przekłuje ten balon, więc po wypiciu paru kieliszków szampana i zjedzeniu paru kanapek, Papa wytłumaczył gospodarzom, że son altesse nigdy nie zostaje dłużej niż pół godziny i że musimy się spieszyć z wyjazdem. Pożegnaliśmy się szybko, ulotniając się bardzo dyskretnie. Mnie ta zabawa nie mogła bardzo zaszkodzić, ale biedny Papa Charles przez parę tygodni się bał, by ktoś nagle nie zaczął go indagować jak, kto i co? Na szczęście cała ta maskarada rozeszła się po kościach. W pewien piękny czerwcowy dzień 1938 roku pojechaliśmy z Jacquesem gdzieś na głęboką prowincję Belgii, gdzie w majątku jego przyjaciół urządzono drague (bieg konny z psami za przynętą ciągniętą), pokazy i konkursy hippiczne oraz przyjęcie z okazji jakiejś rocznicy. Jacques właśnie był kupił sobie nowy (ale z drugiej ręki) duży samochód i uradowany, chciał koniecznie się w nim pokazać, bo wiedział że będzie tam masa jego wujów i ciotek, których chciał zgorszyć widokiem swojej rozrzutności, co mu się zresztą w zupełności udało. Sami nie braliśmy udziału w wyczynach końskich, ale jako, że Jacques znał moc ludzi, więc bardzo prędko siedzieliśmy z kieliszkami jakiegoś ponczu w ręku, wśród dużej grupy młodzieży, przyglądając się pokazowi ujeżdżenia koni. W pewnej chwili na maneż wyjechało bóstwo. Siedziała po damsku na bardzo pięknym karogniadym koniu, ubrana bez pudła w czarną amazonkę z tricor-nem na głowie, a była przy tym nieprzeciętnie piękna, tak że wśród obecnych \za-padła głucha cisza. Widać było, że jeździ doskonale, konia ma świetnie ujeżdżonego, jest w swoim żywiole oraz zdaje sobie doskonale sprawę z wrażenia, jakie zrobiła na publiczności. Przerwano wszystkie rozmowy, mogłem więc wstać i przejść do pierwszego rzędu widzów. Jacques zaśmiewał się ze mnie i obiecał, że zaraz pójdzie się dowiedzieć kto to jest. Okazało się, że wcale nie było to takie łatwe, bo nikt ze znajomych nie wiedział, skąd się zjawiła i kto to może być. Dowiedzieliśmy się dopiero od gospodarzy, że nazywa się Edme d'Oulmont i mieszka w Brukseli. Mimo, że porzuciłem szybko całe towarzystwo, nie zdołałem jej odnaleźć, gdyż zaraz po pokazie wyjechała samochodem ze swym bratem. W parę dni później opowiadałem o tym w Deurne i okazało się, że oczywiście Tante Madeleine doskonale wszystko o niej wie. Jej ojciec, podobno przemiły zabijaka i bawidamek, przepuścił niezłą fortunę i teraz matka z synem i córką mieszkają bardzo skromnie w swoim mocno podstarzałym hotel de ville gdzieś w Brukseli. Po wysłuchaniu tej informacji, Papa z błyskiem w oku z miejsca powiedział: - Je pań une bouteille de champagne, que tu ne lui telephonerai pas pour I'inviter a dejeuner avec toi. Oczywiście cała rodzina wmieszała się do rozmowy i w końcu przyjąłem zakład o butelkę dobrego szampana. Miałem zadzwonić z telefonu w salonie, żeby wszyscy mogli słyszeć jak dam sobie z tym radę. Znaleźliśmy w „High Life" telefon i adres i pod obserwacją co najmniej pięciu par oczu, plus jednego oka Papy zadzwoniłem. Po trzech dzwonkach odezwał się bardzo grzeczny męski głos, oznajmiający że jest to rezydencja baronne d'Oulmont i pytający kto mówi. 59 TAK BYŁO - Prince Eustachę Sapieha, je voudrais parler a mademoiselle EdmL - Un moment. Po chwili odezwał się poważny głos damski: - Avec qui ai je le plaisir de parler? - Cest Eustachę Sapieha, madame, je voudrai parler avec mademoiselle EdmL - Cest sa mere qui vous parle, je vais appeler ma fille. - Merci madame. W końcu skończyły się grzeczności i doszedłem do celu. - lei Edme d'Oulmont Nie mogłem na nowo zacząć się przedstawiać i po prostu powiedziałem, że widziałem ją u przyjaciół, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie jako najpiękniejsza amazonka i że bardzo chciałbym ją poznać i czy zgodziłaby się zjeść ze mną obiad w niedzielę. - Avec le plus grand plaisir. Umówiliśmy się, że przyjadę po nią o 12.30 i pojedziemy coś zjeść do „Złotej Kaczki", czyli Le Canard d'Or. Przy oklaskach wszystkich Cogelsów wspomniałem Papie o butelce szampana, ale nie powiedziałem mu, że z przyjemnością bym mu dał dwie, taki byłem szczęśliwy. Dwa dni potem pojechałem do Brukseli, do reprezentacyjnego mieszkania Cogelsów na 54, avenue des Arts. Coś tam zjadłem wieczorem popiwszy szklanką piwa i o siódmej rano zacząłem się przygotowywać na randkę mojego życia. A więc kąpiel, golenie, dobieranie koszuli i krawata, czyszczenie butów - po prostu wszystko co tylko mogłem wymyślić. Poszedłem na Place de la Toison d'Or, żeby kupić najpiękniejsze róże, wybrałem najlepiej wyglądającą taksówkę i wyruszyłem na poszukiwanie rezydencji, co okazało się bardzo łatwe, bo była w znanej mnie i taksówkarzowi dzielnicy. Wjechaliśmy przez trochę zardzewiałą bramę, ze szpalerem po obu stronach, nie bardzo ostatnio przycinanym i szutrowanym podjazdem, przez nieduży parczek, zajechaliśmy pod dom, który nie tyle był obdrapany, ile potrzebował trochę farby, ale oprócz tego był niemały i ładny. Drzwi się otworzyły i ukazał się stary, też trochę potrzebujący odnowienia, lecz bardzo stylowy służący. Zatrzymałem taksówkę i poprzedzony przez butle-ra wszedłem po pięknych schodach na pierwsze piętro. Po drodze coś mi w brzuchu zaburczało i w głowie mi się zakręciło. Służący z całą godnością otworzył drzwi i poważnym głosem oznajmił: „le prince Sapieha". Teraz musiałem się już wziąć w garść mimo mdłości. Wszedłem do salonu, gdzie wśród trochę wypłowiałych, ale bardzo ładnych mebli, obrazów, dywanów i innych ozdób, siedziała na kanapie bardzo godna starsza pani, matka mojej wybranki. Szarmancko (miałem 21 lat) ucałowałem ją w rączkę i ofiarowałem mamie róże. Jak zawsze le baise main zrobił wrażenie. W tej chwili wszedł do pokoju dość sztywno, ale porządnie wyglądający młody człowiek i przedstawił się jako brat Edme. Służący wniósł na srebrnej tacy 4 szklanki i butelkę Cinzano (którego bardzo nie lubię), ale przyjąłem z radością domyślając się, że prawdopodobnie domu w tej chwili nie stać na bardziej wyszukane napitki. Ciągle czułem się bardzo niedobrze, w środku coś mi burczało, bezwzględnie musiałem się czymś podtruć. Dano mi do zrozumienia, że panna zaraz się zjawi, a przez ten czas zabijaliśmy czas towarzyskim mieleniem języka. W końcu STUDIA drzwi się otworzyły i weszło moje cudo, jeżeli to w ogóle możliwe, wyglądające jeszcze lepiej, niż przed paroma dniami na koniu, ubrana bardzo prosto, ale w pierwszorzędnym stylu. O mało mnie nie przewróciło z wrażenia. Na moje szczęście, widząc przez okno stojącą taksówkę, oznajmiła, że jest bardzo głodna i mogliśmy się wyłuskać spod opieki rodziny. Le Canard d'Or była jedną z najdroższych restauracji w Brukseli, na którą nie bardzo było mnie stać. W taksówce czułem się coraz gorzej, ale jakoś mogłem jeszcze coś z siebie wydukać. Kiedy usiedliśmy w Złotej Kaczce, w jednym z niby osobnych pokoików, poprzedzielanych parawanikami, wiedziałem już, że długo nie wytrzymam, bo czułem się naprawdę chory. Wstałem i przeprosiwszy znalazłem maitre d'hotel, z którym umówiłem się, żeby na każdy dany znak meldował, że jest do mnie telefon. Komedia ta trwała przez całe obfite śniadanie, które moje bóstwo zjadło z widocznym apetytem, a ja skonsumowałem tylko filiżankę herbaty, którą natychmiast (telefonując) oddałem. Nieszczęśliwy, odesłałem pannę taksówką, a sam ledwie do-lazłem do łóżka, gdzie chorując na wszystkie strony, z trudnością dożyłem do następnego dnia. Załamany byłem zupełnie i zachowałem się jak zwykły smarkacz, nie mając odwagi zatelefonować i nigdy więcej Edme nie widziałem. Dwa lata później, w jednej z paczek jenieckich z prezencikami od moich antwerpijskich panienek, Tante Madeleine przysłała jakiś pakiecik z czekoladkami, z którego wypadła odręczna kartka: Idiot, pourquoi tu ne ma plus contacte, Edme. Cały ten pobyt w Belgii miał jedną tylko złą stronę: odległość od Spuszy i koszt przejazdów pociągiem na wszelkie wakacje. Pierwsze Boże Narodzenie musiałem spędzić na zachodzie, więc zdecydowałem, że pojadę do Anglii, gdzie już wtedy ambasadorem był Edward Raczyński. Koszt tej jazdy był minimalny i miałem tam paru znajomych, którzy mnie zapraszali. Wyjeżdżało się statkiem z Ostendy do Dover, ale pogoda była okropna i żaden statek przez trzy dni nie mógł wypłynąć z portu. Dopiero w Wigilię morze na tyle się uspokoiło, że można było wybrać się w podróż. Pasażerów było bardzo mało, a i ci siedzieli chorzy w swoich kabinach. Ja tkwiłem sam jak palec w sali jadalnej, gdzie dołączyli do mnie szef steward i jakiś oficer, marynarz. Zjedliśmy parę podłych kanapek, wypiliśmy kieliszek czegoś i w Dover szybko wyskoczyłem, żeby złapać pociąg do Londynu. Zadzwoniłem do drzwi ambasady, kiedy właśnie wszyscy siadali do wilii. Na szczęście pozwolili mi zasiąść na tradycyjnym wolnym miejscu przy stole z sianem pod obrusem i nie kazali mi się przebierać w smoking. Spędziłem z Edziami dwa dni, podczas których sprowadzili mi spensjonowanego już Holmesa, naszego starego butlera, który w meloniku przyjechał własnym samochodem, co mi ogromnie zaimponowało. Uradowany opowiadał mi jakieś szczegóły naszego pobytu sprzed prawie dwudziestu lat, których oczywiście nie mogłem pamiętać poza moją kąpielą w Serpentynie. Następnych kilka dni spędziłem na wsi w ślicznym domu Violet Mason, żony Wickhama Steeda, znanego dziennikarza, wielkiego przyjaciela Lloyd Gsor-ge'a i jak on nie znoszącego Polski. Violetka była jego odwrotnością, wielka przyjaciółka Mamy z czasów jeszcze londyńskich, kochała Polskę i Polaków, przyjeżdżała do Polski parę razy i napisała o niej książkę („Land of the Rainbow"). 60 61 m TAK BYŁO Zima była ostra i kiedy służący rano przynosił mi do pokoju w dzbanku gorącą wodę, musiał rozbijać w miednicy cienką warstewkę lodu. Mimo to spędziłem bardzo miłe święta, ale obiecałem sobie, że zrobię co będę mógł, żeby nigdy więcej nie być gdzie indziej na wakacjach, tylko w Spuszy. Nie wszyscy wiedzą, że większość handlu diamentowego w Antwerpii była w rękach Żydów, obywateli polskich. Na tak zwanych diamentowych ulicach przy stacji słyszało się na równi języki flamandzki, jidysz i polski. Antwerpia i Amsterdam były wtedy diamentowymi stolicami świata i ci ludzie, bardzo zamożni, jeździli do „ojczyzny", czyli Polski, przy każdej okazji. Orbis urządzał im wycieczki i musiał do każdej dodawać swojego przewodnika, bo Niemcy robili tym grupom ogromne trudności. Skontaktowałem się z głównym przedstawicielem Orbisu w Brukseli i zaproponowałem mu współpracę, bezpłatną poza przejazdem sleepingiem pierwszej klasy do Warszawy. Orbis płacił wysokie gaże zawodowym przewodnikom za cały czas spędzony w podróży i w Polsce, plus ten sam transport, więc natychmiast podpisali ze mną roczny kontrakt z możliwością przedłużenia, na bardzo dobrych warunkach dobierania czasu i dat moich podróży. Po pierwszym przejeździe nauczyłem się wszystkich trików i od tego czasu, przez trzy i pół roku, jeździłem prawie, kiedy chciałem, bo wycieczki były co najmniej dwa razy na miesiąc. Orbis nie chciał podawać faktu zatrudnienia specjalnego przewodnika do publicznej wiadomości, a mnie to też dogadzało, więc ludzie się dziwili skąd młody student może sobie pozwolić co roku na trzy wakacje w kraju i to sleepingiem pierwszą klasą. Lew, na przykład, musiał się trochę wysilać, żeby przyjeżdżać z uniwersytetu w Poznaniu czy potem ze Lwowa i regularnie spędzać wakacje w Spuszy. Niemcom to bardzo dogadzało, bo mieli do czynienia tylko z jedną osobą. Musiałem trzymać paszporty, wizy czy inne dokumenty całej grupy i wykłócać się, jeśli były jakieś trudności, ale zazwyczaj takowych w Niemczech nie było, mimo wrogiego nastawienia władz. Kłopoty zaczynały się dopiero w Zbąszyniu na granicy polskiej, ale na szczęście mnie one już nie dotyczyły, bo mój kontrakt opiewał tylko na przewodniczenie wycieczce w Niemczech. Celnicy polscy nie dawali się łatwo nabierać na rozmaite sztuczki wycieczkowiczów. Z chwilą wyjazdu pociągu z Berlina zaczynały się gorączkowe przygotowania na ich spotkanie na granicy polskiej. Raz jakiś pan przechodził przez wszystkie przedziały wagonów Bruksela - Warszawa i ofiarowywał paniom czekoladki, ażeby zgodziły się na przejazd przez granicę ze srebrnym lisem na szyi. Udało mu się ulokować 10 lisów, ale pozostało mu jeszcze kilka i w Zbąszyniu celnicy zatrzymali go do następnego pociągu, a panie pojechały uradowane dalej do Poznania ze srebrnymi lisami. Jako, że przemytnik z jakichś względów nie podał swego adresu, bardzo zadowolone uważały, że mogą „prezent" zatrzymać. Kiedyś, znów zaraz po Berlinie, zaczęła się bieganina po korytarzach wagonów w poszukiwaniu doktora, podobno któraś z pań zaczęła rodzić. Zamknięto drzwi od przedziału przed którym zebrał się tłumek i wjeżdżając na stację w Zbąszyniu wołano przez okno, żeby szybko znaleźć doktora. Doktor się znalazł, prawdopodobnie z góry zamówiony, ale nim go do przedziału wpuszczono, celnik zdecydował, że musi ten poród zbadać. Bezceremonialnie uderzył patyczkiem po brzuchu przyszłej matki i kazał jej wyjść na peron, gdyż była owinięta w metry jedwabiu. Prawie za każdym razem coś takiego się działo, więc poza darmową jazdą miałem w dodatku darmowy teatr. 62 SZCZĘŚLIWE DNI Mimo studiów belgijskich nigdy nie przerwała się mocna nić, wiążąca mnie z domem dzięki temu, że udało mi się spędzać tam regularnie wakacje. Trudno, abym dziś dokładnie pamiętał wszystko z tych czasów, ale niektóre epizody pozostały jako bardzo wyraźne. Gdzieś na początku tego okresu pojechałem z Tatą do Różany, którą nie tyle miał objąć w posiadanie, bo to już się stało, ile chciał poznać osobiście ludzi, pracowników, jak również samemu dać się im poznać. Dotychczas, jeśli bywał tam, to tylko z urzędnikami państwowymi lub leśnikami dla oceny możliwości eksploatacyjnych, ale nigdy nie był w miasteczku Róża-nie, nigdy nie poznał proboszcza, burmistrza czy doktora. Jechaliśmy naszym otwartym, mocno podrapanym, ale ogromnym Austro-Da-imlerem ż szoferem La-skowskim, nie spiesząc się, aby móc poznać drogę i kręciliśmy się trochę po okolicy, którą też chcieliśmy poznać. Byliśmy w Wołkowysku, Wołpie, byliśmy w Słonimiu i Nowogródku, skąd pojechaliśmy do Switezi, gdzie niestety nie widzieliśmy żadnych rusałek. W Nowogródku była sławna na okolicę restauracja, której nazwy niestety nie pamiętam, należąca od pokoleń do jakiejś rabinackiej rodziny. Wracając około południa znad Świtezi do miasta, w którym mieliśmy się zatrzymać na noc, postanowiliśmy odwiedzić ten przybytek gastronomii. Kiedyśmy się tam zjawili, drzwi otworzył i wyszedł nam naprzeciw poważny starszy Zyd, a dowiedziawszy się kim jesteśmy i że chcemy zjeść obiad oświadczył, iż to nie ten adres i wskazał drogę do właściwego wejścia (pierwsza ulica na lewo i trzeci dom na lewo, tam proszę głośno zapukać). Zastosowawszy się do tych wskazówek, zastukaliśmy do dużych drewnianych wrót, które nam otworzyła młoda dziewczyna i wpuściwszy nas na podwórze zamknęła je za nami. Zaraz potem starsza, "porządnie wyglądająca Żydówka, wyszła do nas i poprosiła, abyśmy przeszli przez podwórze i weszli na pięterko po schodach, bardziej przypominających drabinę Auslro-Daimlą siedzi Tata, stoją: lama, Pierre Carton, ja i Jasiek 63 TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI z poręczą, niż schody. U góry, przechodząc przez mały przedsionek, zobaczyliśmy czyściutką kuchnię zapchaną nieprawdopodobną ilością nieznanych nam utensyliów gastronomicznych. Gospodyni wprowadziła nas do niedużej salki jadalnej, gdzie stało tylko parę stolików. Po chwili zjawił się nasz godny Żyd i przyciągnąwszy krzesło przysiadł się do nas i opowiadał jak to pod koniec XVIII wieku jego prapradziadek osiadł w Nowogródku i założył oberżę tam właśnie, gdzie się najpierw zatrzymaliśmy. Rodzina była pracowita, więc karczma prosperowała dobrze. Podczas pochodu Napoleona z wielką armią na Moskwę przez dłuższy czas stacjonowali tu francuscy oficerowie, z którymi jego dziad się zaprzyjaźnił i od których dużo się nauczył z dziedziny gastronomii. Po wojnach i kongresie wiedeńskim rodzina postanowiła wysłać jednego z młodych jej członków na studia do Francji, gdzie miał przy sposobności uczyć się restauratorstwa. Od tego czasu każdy kolejny właściciel studiował na Sorbonie, mówił bezbłędnie po francusku i uczył się we Francji sztuki kulinarnej. Nie znaczyło to, że restauracja była francuska; te kulinarne utensylia, któreśmy wchodząc widzieli, to podobno była najbardziej kompletna w Polsce kolekcja polskich statków kuchennych, nie wyłączając egzemplarzy muzealnych. - Dlaczego restauracja jest za podwórzem z kaczkami, kurami i indykami? - spytaliśmy. - Proszę panów przejść się po prawdziwej restauracji i zobaczyć klientelę z której żyjemy. Przecie to urzędniczyny z miejscowej administracji, jakieś oficerki, czy ja wiem, panowie nazwaliby to hołotą. Upija się to i krzyczy, wyklinając na nas, a o kuchni wiedzą tyle, co konie czy osły. Oni nie wiedzą nic o Mickiewiczu ani o Grażynie, ani o prawdziwym litewskim chłodniku, który należy „milczkiem żwawo jeść". Nasz gospodarz wiedząc już, kim jesteśmy, ucieszył się, że jedziemy do Różany, gdzie miał jakiegoś krewnego, którego postanowił zaraz zawiadomić Przedwojenne miasteczko żydowskie, zbiory F.1.Ż 64 o naszym przyjeździe, bo jego syn miał tam po obiedzie jechać. Mówił bezbłędnie kulturalną polszczyzną, prawie bez żydowskiego akcentu, także po francusku. Spytał co chcielibyśmy zjeść, na co powiedzieliśmy mu, że zdajemy się na jego wybór, ale nie przyszliśmy tu, aby jeść po francusku. Wyszedł na chwilę do kuchni, gdzie coś poszwargotał z żoną i wrócił do nas, żeby nam dokończyć historię swojej restauracji. - Proszę panów, czy ja mam tłumaczyć tym ludziom z dolnej restauracji, co to jest „un fillet mignon" czy „sauce Bearnaise", przecie oni o tym nic nie wiedzą i nigdy o tym nie słyszeli. Oni jedzą zrazy z kaszą, rosół z uszkami, pierogi z kapustą lub z mięsem, a my jesteśmy w tym wszystkim specjalistami, więc dajemy im dobrze jeść. Zjeżdżają się tu z całej okolicy i ja z nich żyję. Tu, po kaczkach, kurach i drabinie nie będą chodzili, bo to ich godności ubliża, a do tego po co? Po pierwsze, za drogo, a po drugie, jakieś potrawy wymyślne i nie znane. Ja teraz panom dam tak zjeść jak myślę, że panowie będą lubili. Zaczęło się od wódki, po którą, na jego prośbę poszliśmy z nim do piwnicy, gdzie rzeczywiście warto było się wybrać. Stały tam rzędami beczułki z metryczkami, najstarsza z datą z końca XVIII wieku. Nasz gospodarz poradził nam, żebyśmy wzięli jedną z drugiej połowy XIX, bo uważa, że starsze można trzymać jako drogie zabytki historyczne, ale nie mają one żadnych specjalnych walorów smakowych. Trudno mi po sześćdziesięciu latach powiedzieć, cośmy dostali na zakąskę i jakie było nasze bardzo dobre menu. Wiem, że wino z jego bogato wyposażonej piwnicy było pierwszorzędne i że Tata za to drogo zapłacił, to pamiętam. Do Różany (miasteczka) dojechaliśmy w niedzielę rano akurat na sumę. Nie wiem czy przyjazd Taty był zapowiedziany przez syna naszego nowogrodzkiego restauratora. W każdym razie ksiądz proboszcz o tym wiedział i z kazalnicy obwieścił to całej kongregacji, a po mszy św. poprosił Tatę, aby podszedł do ołtarza, gdzie go pobłogosławił i podał mu krzyż do pocałowania. Co tu dużo mówić, ale dla takiej mieściny jaką była Różana, powrót po stu latach rodziny, która miasteczko zbudowała i z niego przez pewien czas dosłownie rządziła samozwańczo Litwą, był niecodzienną sensacją. Kościół, cerkiew, klasztor, budynki administracyjne itd., wszystko było stawiane przez Sapiehów, a najwspanialszy był wielki zamek-pałac, górujący kiedyś nad miasteczkiem, z którego niestety zostały tylko ruiny. Większość ludzi pewnie mało znało historię, ale wiedzieli, że Różana to Sapiehowie. Po mszy przed kościołem zrobił się mały tłumek, bardzo poważny, ale radosny. Ludzie przychodzili ściskać nasze dłonie, wielu prostszych po prostu całowało ręce Taty. Wszyscy witali nas i życzyli szczęścia i wielu lat ponownego zamieszkania w gnieździe rodzinnym. W pewnej chwili, tak jak w Nowogródku, podszedł do nas starszy, poważny Żyd z długą brodą, i kłaniając się z wielką godnością, poprosił do siebie, 65 obywatel małego miasteczka TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI Kościół w Mianie, Funkcja Sapieiyńsk, mi w. bo ma Tacie coś bardzo ważnego do powiedzenia. Po zakończeniu powitań i krótkiej wizycie w plebanii, poszliśmy do wskazanego nam domu. Przedstawił się nam jako Pines, poczęstował nas herbatą z jakimiś bajgiełe i opowiedział historię swojej rodziny, która osiedliła się w Różanie na początku XVIII wieku. Okazało się, że krótko przed Powstaniem Listopadowym jego dziad, z moim pradziadem Eustachym, spisali umowę kupna sprzedaży Zamku Różańskiego, który później przez jego dziada został przemieniony na fabrykę włókienniczą. Nasz rozmówca schylił się i z dolnej szuflady starego biurka wyciągnął oryginał aktu sprzedaży, z którego wynikało, że kupiec zapłaci tyle, ile mu się uda szybko zebrać w ciągu jakiegoś tam czasu, pod warunkiem jednak, że jeśli kiedykolwiek, jakiś Sapieha, prawy spadkobierca kontrahenta wróci do Różany, pałac ma być mu oddany za tę samą cenę. - Książę w tej chwili obejmuje swój prawy spadek, więc kontrakt jest ważny i oddaję księciu własność według umowy. Ja wiem, że teraz książę nie będzie tego odbierał, bo to tylko zupełnie nic nie warta ruina, ale kontrakt jest kontraktem i chciałem o tym księcia zawiadomić. W końcu dowiedzieliśmy się, że dziad Eustachy przystępując jako ochotnik do Powstania Listopadowego, dobrze wiedział, że jest ono tylko patriotycznym zrywem, który nie może się udać i wiedział też, że do Różany i innych dóbr nie wróci. Niestety, często się jednak słyszy, że Sapieha sprzedał swoje gniazdo rodzinne Żydom, by mieć pieniądze na rozpustę. Niedługo potem Jaśkowie przenieśli się do Puszczy Różańskiej na stałe. Dziś już nie pamiętam w jakiej kolejności zmieniali przedtem mieszkania w Spuszy, ale wiem że przez krótki czas mieszkali w Protasowszczyźnie, bo jechałem tam do nich na rowerze i wyjeżdżając na szosę wywróciłem się i złamałem sobie nos. Była wtedy w Spuszy Lola, zdaje się, że z małą Wandą i bardzo się mną po tym wypadku opiekowała i pewno dlatego pamiętam to złamanie nosa. Jedynym pomieszczeniem jakie w Różanie zastali, to była leśniczówka średniej wielkości, z której administrowano puszczą. Zarząd państwowy przeczuwał, że trzeba będzie oddać dobra zagrabione przez Rosjan, a odziedziczone przez rząd polski, więc gospodarował takowymi, jak wszystkie organizacje publiczne - w sposób niedbały i oczywiście nieudolny. Kiedy już przeszła sejmowa ustawa o zwrocie dóbr powstańczych potomkom właścicieli, Lasy Państwowe rzuciły się na puszczę i wszelkie inne lasy (Świsłocz etc.) w sposób całkowicie rabunkowy, wycinając całe połacie, trochę na zasadzie amerykańskej scorched earth policy. Oczywiście nic nie robiono, ażeby te obszary na powrót zalesić, więc takie cięcia leżały odłogiem, pokryte chwastami i kompletnie zapędraczone. Jak zawsze w takich wypadkach, dosłownie w kilka miesięcy po przejęciu puszczy, zjawiła się komisja urzędnicza, która orzekła, że te tereny należy natychmiast zalesić (było tego dobrze ponad 1000 hektarów). Nie pomogły żadne tłumaczenia,że to wina ich własnej gospodarki oraz kompletnego braku szkółek z sadzonkami. Urzędniczyny uradowane swoją władzą zdecydowały, że trzeba szkółki natychmiast założyć i sadzić 200 hektarów rocznie. Cała ta miła robota spadła na mojego biednego brata. Jasiek jednak kończył leśnictwo na uniwersytecie poznańskim i kochał swój zawód, więc mimo trudności rzucił się do pracy. Całe młodzieńcze życie, już w szkołach w Anglii, studiował dla przyjemności ornitologię, botanikę a później zajął się owadami-szkodnikami leśnymi specjalizując się chrząszczach (tęgo-pokrywych). Prawie od dzieciństwa zbierał jajka ptasie i kiedy przywiózł do Różany swoją kolekcję, mieściła się w dwóch szafkach z szufladkami z niezliczonymi przegródkami, w których leżały na wacie jajeczka wszystkich ptaków środkowoeuropejskich, z wyjątkiem sześciu. I wtedy przeszedł na kolekcjonowanie chrząszczy. Odpędraczenie terenów przeznaczonych do przyszłego zalesienia polegało na różnych zabiegach, przede wszystkim na kopaniu rowków, głębokości jakichś 40 i szerokości 25 centymetrów. Służąc odpę-draczaniu, były też świetną pułapką na wszelkie szkodniki leśne, a szczególnie na tęgopokrywe, które co rano Jasiek łapał do słoików z trucizną. W 1939 roku miał już jedną z największych, jeśli nie największą, kolekcję szkodników leśnych w Polsce. Prowadził korespondencję z wszelkimi instytucjami leśnymi w całej Europie i wiem od jednego austriackiego leśnika-naukowca, że spotykał w spisach łacińskich różnych żuczków dodatek „Sapiehana" przy nazwie jakichś owadów przez Jaśka odkrytych. Jasiek zrobił nowe szafki z dużo mniejszymi przegródkami, w których leżały odpowiednio spreparowane robaczki, czasami wielkości jednego milimetra. Podobno (ale nie bardzo w to wierzę), Rosjanie wywieźli te jego kolekcje do Moskwy. W Spuszy Tata kolekcjonował motyle, a Mamę całe życie pasjonowała botanika, szczególnie traw. W zbieraniu ich już po wojnie w Nairobi pomagała Starzeńskiemu, który tworzył kolekcję traw afrykańskich, później podarowaną uniwersytetowi krakowskiemu, gdzie podobno jest umieszczona w specjalnej sali imienia Starzeńskiego. Cała rodzina ma chorobliwą pasję zbierania. Nasza siostra Izia (Elżbieta Rufener-Sapieha), poza wieloma innymi rzeczami, od wielu lat zbiera systematycznie wycinki z gazet z całej Europy na tematy polskie w pięciu językach i przesyła do Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. Ja osobiście również nie jestem wolny od pasji kolekcjonerskiej. Studiując przez ponad czterdzieści lat materiały do opracowania książki „Dom Sapieżyński", zacząłem zbierać fotografie portretów i podobizn Eustachy Kajetan Sapieha, powstaniec-emigrant (1797-1860) 66 67 TAK BYŁO Sapiehów. Mam ich już ponad 570, co stanowi bezwzględnie największą kolekcję w kraju i za granicą O mojej kolekcji znaczków obozowych napiszę później. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem na wakacje do Spuszy byłem trochę starszy, ale jak powiedziałem nasze domowe zwyczaje bardzo mało się zmieniały. Jedyna większa różnica powstała po zmianie sytuacji finansowej, w związku z odzyskaniem skonfiskowanych majątków. Może nie zmieniło to stylu życia, ale umożliwiło dobudowanie większego domu, na który rodzice czekali od pierwszej wojny. Plan ogólny naszkicował Tata i jakiś architekt wykonał odpowiednie rysunki dla budowniczego. Trzeba było budować w stylu zakopiańskim, żeby budowlę dopasować do całości, z tą różnicą, że teraz budynek był murowany. Połączono go z istniejącym domem i mimo robót, rodzina, trochę obozując, jakoś mieszkała tam dopilnowując roboty. Ja, kiedy przyjeżdżałem i tak od lat mieszkałem w oficynie, gdzie miałem dwa połączone pokoje z kominkiem, ale za to bez łazienki. Dobudowano 8 pokoi i jeden ogromny na poddaszu, z oknami mansardowymi, który miał kiedyś, komuś służyć jako studio. Inną zmianą, tym razem personalną, było małżeństwo Jaśka z Maryś, którzy już w domu nie mieszkali i przenieśli się na stałe do Różany. W 1937 roku Lew ożenił się w Wysocku z Zosią Szembek i przeniósł się na stałe do Biłki Szlacheckiej pod Lwowem, gdzie administrował dla mieszkającej w Szwajcarii siostry Taty, cioci Sewerci Vogeleisern. W Spuszy po 1937 roku z dzieci zostały więc tylko Lorcia, Izia (w szkole w Szymanowie) i ja, dojeżdżający z Belgii. Lorcia „bywała" w Warszawie, gdzie przyjmowało się w naszym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich. Zjeżdżaliśmy się w domu trzy razy w roku na wakacje. W 1936 roku odbywał się w Osieku Sierakowskich ślub Reni, najstarszej córki, z Tadeuszem Gniazdowskim. Pojechaliśmy Daimlerem na tę okazję, wszyscy poza Jaśkiem. Osiek nie był dużym domem, więc nie zaproszono dużo osób, poza krewnymi i bliskimi sąsiadami. Ślub odbył się w kościele SZCZĘŚLIWE DNI Spusza, przebudowany „paląc", 1935-1939 68 osieckim, panowie ubrani na bardzo ciemno, panie w długich sukniach. Wuj Staś Sierakowski prowadził Renie do ołtarza w tużurku w którym, wyglądał wspaniale poza jednym detalem: odmówił kategorycznie włożenia butów i wystąpił w sandałach bez skarpetek. Wiadomo było, że za młodu siedział gdzieś w Afryce, gdzie nabrał trochę dziwnych zwyczajów. Po ceremonii, czekając na obiad, siedzieliśmy wszyscy na werandzie pijąc jakieś chłodzące napoje. Brat Tadeusza, Kazik Gniazdowski, pokazywał sztuczki i tak się złożyło, że zaczęliśmy się siłować. Rozbawione towarzystwo zaraz wzięło strony i przy okrzykach - Kazik, nie daj się Litwinowi! i - Stach, uduś tego Kujawiaka! - staliśmy w objęciach jeden nad drugim, starając się wziąć górę. W pewnej chwili poczułem, że mi Kazik coś w rękach mięknie, więc puściłem go, a on upadł jak worek na ziemię. Okazało się, że jakimś cudem złamałem mu nogę. Oczywiście zepsuło to trochę nastrój, ale po szybkim przyjeździe miejscowego doktora, położono Kazika do łóżka, nogę zagipsowano, dano mu kieliszek wina i podano obiad. W połowie festynu wpadł ktoś z folwarku prosząc, aby przyjść szybko, bo coś tam złego się dzieje z naszym szoferem Laskowskim. Poszliśmy obaj z Lwem i wchodząc na duże podwórze folwarczne zastaliśmy scenę zupełnie jak z filmu 0 Dzikim Zachodzie. Na środku podwórza stał Laskowski z pistoletem w ręku, a za rogami budynków chowali się miejscowi ludzie, prawdopodobnie fornale osieccy. Kiedy nas Laskowski zobaczył, zaczął wołać: -Ja tych wszystkich sukinsynów wystrzelam, niech nie mysią, że mogą z Laskowskim zadzierać! Pijany jak bela, wyglądał niebezpiecznie. Podeszliśmy spokojnie, mając jednak trochę duszę na ramieniu i wyperswadowaliśmy mu, żeby oddał pistolet 1 po chwili uspokoiliśmy całe bractwo. Odprowadzono Laskowskiego do pokoju, gdzie w łóżku spędził czas spokojnie do następnego dnia. Po prostu na folwarku również świętowano z okazji ślubu, ale wódką czy samogonem i nie tylko Laskowski się zalał. Do dziś jeszcze starsze niedobitki ziemiaństwa kujawskiego wspominają najazd Litwinów na Osiek. Gdzieś w tym czasie przyjechali do Spuszy z wizytą moi dwaj koledzy z Antwerpii, Pierre Carton de Wiard i Jocelin Clark. Pierre jak Pierre, był to mój bardzo dobry przyjaciel i un Monsieur, tak że z miejsca wszedł w atmosferę kresowego dworu i życia spuszańskiego jak do pary starych wygodnych butów. Jocelin mimo swej miłej osobowości, nie bardzo pasował do ducha wsi polskiej. 69 Stub item Sierakowskiej z Tadeuszem Gniazdowskim w Osieku TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI Ciągle się dziwił, podziwiał lub wydziwiał, ale myślę, że tak naprawdę chyba dobrze się bawił. Raz, siedząc na płocie w Dziembrowie gdzieśmy przyjechali konno i patrząc jak przepędzano konie, żeby Tata mógł się przyjrzeć remontom, Clark tylko potrafił porównać to do filmu kowbojskiego; to jednak nie było miłe - trochę zgrzytało. W 1937 roku, jak już wspomniałem, odbył się w Wysocku ślub Lewka z Zosią Szembek. Był to rok i moment mojego pierwszego wielkiego szoku w życiu. Pamiętam go bardzo dobrze, bo to wtedy Lola, nie patrząc mi w oczy, powiedziała, że zaręczyła się z Pierrem Cartonem de Wiard. Po tym oświadczeniu wyszła płacząc. Jedynego wytłumaczenia tych zaręczyn można chyba doszukać się w „szkole nauk socjalnych", gdzie najadła się różnych teorii o skutkach małżeństwa wśród bliskich krewnych. Nigdy więcej sam na sam z nią nie byłem, aż do pierwszego roku po wojnie, kiedy ją odwiedziłem ciężko chorą, leżącą w łóżku w domu rodzinnym Pierre'a w Brukseli. Była wtedy matką bodajże sześciorga dzieci. Umarła parę lat później, trzymając podobno w zaciśniętej dłoni maleńkiego szklanego pieska, którego dałem jej w Parami w 1924 roku, gdzie go kupiłem za 50 centów w drewnianej budce na plaży. Tak skończyły się nasze dziecięce sny. W 1937 roku byłem na szczęście dość młody i długo nie cierpiałem. Potem bardzo prędko odbył się ślub w Ossolineum, wydany przez Babiś. Na tę uroczystość przyjechali brat Pierre'a biskup, drugi brat pułkownik Francois, któraś z sióstr i paru krewnych. Wszystkim Belgom zbielały oczy na przyjęciu przedślubnym. Na zachodzie Europy przestano już dawno nosić dużo biżuterii. Skarby rodzinne trzymano w kasach bankowych lub sprzedawano za gotówkę, za którą kupowano, powiedzmy, samochód. Myśmy nie zdawali sobie sprawy, że w Polsce, po tylu złych doświadczeniach, ludzie trzymali biżuterię jako zabezpieczenie na wypadek następnej pożogi wojennej, kiedy wszystko się traciło, tylko tych parę świecidełek mogło uratować od głodu czy mrozu. Zwyczaj ten był specjalnie żywy na kresach wschodnich, gdzie w ciągu jednego pokolenia ludzie tracili po trzy razy wszystko. Kiedy zeszły się wieczorem najróżniejsze galicyjskie damy, oczy II Ślub Lewku Z Zosi} Szembek. Druhny: Dunia i Inia Szembek, państwo młodzi, Lola Sierakowska i siostra Izia dosłownie bolały od blasku takich czy innych, ale zawsze prawdziwych, kamieni. Brat Pierre'a - biskup, wziąwszy mnie na bok, spytał, dlaczego ludzie jeszcze noszą takie rzeczy i dlaczego nie spieniężą tego; to przecie niebezpiecznie takie rzeczy trzymać. Starałem się mu wytłumaczyć miejscowy punkt widzenia, ale wątpię czy go przekonałem. Przypominam sobie, że kiedyś byłem u niego w Gandawie, zaproszony na bardzo dobrą kolacyjkę i żeby posłuchać koncertu des carillons, czyli dzwonów w jego cudnej diecezjalnej katedrze. Biskup (wtedy najmłodszy w kościele katolickim) miał mieszkanie na placu przed katedrą, tak że trzeba było siedzieć przy zamkniętych oknach, bo bębenki by pękły człowiekowi w uszach. Biedny, musiał iść do katedry, aby przywitać dostojnych gości sproszonych z całej Europy i palnąć przy tym mowę, a miał straszny katar i lało mu się z nosa. Powiedziałem mu, że na te pół godziny mogę go zupełnie wyleczyć. Obiecał mi butelkę Dom Perignon do obiadu jeśli to mi się uda. Trochę ze strachem, starłem suchy pieprz z solą i kazałem mu to wciągnąć do nosa. Biedak o mało nie zemdlał, ale po pięciu minutach zupełnie uzdrowiony, poszedł powitać gości w katedrze. Wrócił uradowany i rzeczywiście mieliśmy butelkę Dom Perignon do obiadu. Les Carillons są typową specjalnością Flandrii i Holandii, gdzie w starych gotyckich katedrach są zainstalowane dzwony w taki sposób i w takiej liczbie, że można na nich grać zupełnie swobodnie różne melodie. Niestety, nie wiem w jaki sposób mistrzowie tej sztuki się ćwiczą, bo dzwony słychać w pogodny dzień na kilometry wkoło. Wiem, że już wtedy takich maestrów chodziło po świecie bardzo mało, więc jak był zapowiedziany koncert, stawało się to sensacją i ludzie zjeżdżali z daleka. Trudno powiedzieć, jak długo można by tego słuchać nie narażając się na pęknięcie bębenków, ale bezwzględnie robi to niebywałe wrażenie. Trochę przed tym czasem, bo pamiętam, że byłem jeszcze bardzo naiwny i głupi, Lorcia studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i na któreś letnie wakacje sprowadziła sobie zawodową modelkę z Warszawy. Trzeba było jednak się jej pozbyć, bo jakieś baby pracujące w parku podejrzały ją pozującą Lorci na golasa i zrobiły z tego straszny szum. Spusza była jeszcze bardzo daleka od pogodzenia się z takimi bezbożnościami i mogło to się źle skończyć i dla artystki, i dla modelki. Ja zaś byłem wtedy jeszcze bardzo młody i tak dziecinny, że o mało mnie baba nie zgwałciła, co by mogło nas drogo kosztować. W każdym razie zapakowano ją do pociągu i odesłano do domu. Lorcia zaś więcej w Spuszy aktów z natury nie malowała, ale talent miała duży do malarstwa, muzyki, fotografii i czy ja wiem, pewnie do wszelkich innych sztuk. Wśród ziemian w Polsce, jednym z głównych sportów, który wszyscy uprawiali było myślistwo. Spusza miała świetny stan zwierzyny, ale niezbyt liczny, toteż mieliśmy dla niej ogromne uszanowanie. Właśnie ze względu Trzej bracia, 1938 70 i 71 TAK BYŁO na ów niski stan zwierzyny drobnej w naszych okolicach, nie mogliśmy się równać w strzelaniu śrutem z młodzieżą pochodząca z Poznańskiego czy Małopolski. Jasiek i Lewek bardzo prędko poprawili swój poziom strzelania, kiedy studiując w Poznaniu czy Lwowie, byli zapraszani przez kolegów na wielkie pędzone polowania na zające, bażanty, kuropatwy czy króliki. Ja siedząc w mojej Belgii takiej praktyki nie przeszedłem i nigdy nie byłem żadnym specjalistą od „śrutu", ale wstydzić się nie potrzebowałem i ducha myśliwskiego miałem takiego samego jak reszta rodziny. Prawie każdą wolną chwilę spędzałem ze strzelbą w ręku. Polując przez całe życie, czy to aktywnie, czy pasywnie, prywatnie lub zawodowo, dla przyjemności bądź dla zarobku, w osiemdziesiątych latach mojego życia mam już tylko trzy miłości myśliwskie. Są to słonka, głuszec i cietrzew. Zabierzcie mi wszystkie słonie, lamparty, lwy czy bawoły, a dajcie mi usiąść na pniaku w wiosenny wieczór, kiedy jeszcze trochę plam topniejącego śniegu widać w cieniu, pod gęstym jałowcem, gdy na bardziej usłonecznionych miejscach pokazują się już mgiełki zieleni jakichś roślin starających się wybić, ażeby popatrzeć na słońce z wczoraj jeszcze zamarzniętej ziemi. Bylebym mógł tylko usłyszeć chrapnięcie i gwizd ciągnącej słonki i miał w rękach strzelbę, z której na pewno bym nie strzelił, nie tylko dlatego że miałbym oczy zamglone, bo i po co? Chwalę się (w każdym razie przed samym sobą), że jestem myśliwym który poluje tylko dla przyjemności polowania, a nie dla strzelania. Nie muszę bynajmniej strzelać, ale chcę polować, a tego bez broni nie da się zrobić i muszę ją mieć przy sobie, z pełnym prawem użycia jej w danej chwili i w danym miejscu. Jeśli tego nie mam, czuję się turystą, liżącym cukier przez szybkę. Nie lubię jeździć po parkach czy rezerwatach narodowych, nie lubię zwiedzać tylko dlatego, że jakiegoś kraju czy nawet kontynentu jeszcze nie widziałem. Bardzo lubię pojechać gdzieś, gdzie jest coś, co mnie specjalnie interesuje, może to być maleńki przedmiot, obraz, drzewo czy przyjaciel. Nawet gdyby mi opłacono jazdę pierwszą klasą i najbardziej luksusowe hotele, nie chcę zobaczyć Hongkongu, Sydney, Bali czy Buenos Aires - a po cholerę? Nic mnie tam nie interesuje. Jeśli chodzi o głuszce, to ich w Spuszy nie było, ale za to z chwilą objęcia Różany, mieliśmy głuszców ile dusza zapragnie z tym, że Jasiek ułożył doskonały plan gospodarki zwierzyną w całej puszczy. Na szczęście przed 1939 rokiem nie musieliśmy liczyć na opłacalność myślistwa. Gdyby nie wojna, zgodnie z tym jak rozwijały się jego plany, mógłby śmiało liczyć na 400 grających kogutów w 1943 roku. W 1939 roku, gdyśmy skakali na tokach, Jasiek oceniał ich liczbę na podstawie własnych bardzo dokładnych badań, na czterysta krech-tunów i 60 grających ptaków i to tylko na terenach gdzieśmy skakali. Były jeszcze miejsca odległe od jakichkolwiek dróg czy leśnych przesmyków, do których bardzo rzadko mógł dotrzeć i to tylko piechotą, gdzie widział i słyszał głuszce. Rząd, gospodarując puszczą przed nami, łowisk nie zniszczył, bo mało się zajmował dzikimi ostojami i nawet nikt nie wiedział o bogactwie terenu. Polowanie było wynajmowane, ale na szczęście nie małym lokalnym kółkom myśliwskim, ale ludziom, którzy przyjeżdżali, powiedzmy, dwa razy na rok, robili dużo hałasu, urządzali parodniowe polowania podczas których poza strzeleniem 72 SZCZĘŚLIWE DNI sporej ilości zwierzyny nie ruszali jej ani straszyli ciągłym bywaniem w łowisku. Puszcza była mało dostępna i tak odległa od miejscowości, gdzie mogłoby powstać kółko myśliwskie, że to ją uratowało. Nie było tu żadnego dworu ani rezydencji. Sławny zamek-pałac Różana stał w zupełnej ruinie na wzgórzu nad miasteczkiem o 10 kilometrów od puszczy, zamieszkały jedynie przez szczury i nietoperze. Podczas którejś z moich wizyt pojechaliśmy, żeby z bliska się mu przyjrzeć. W tych latach stały jeszcze z obu stron bramy wjazdowej dwie małe oficynki czy kordegardy nawet dobrze utrzymane, skąd wzięliśmy jakiegoś chłopaka, który przy tych ruinach się urodził i znał je jak swoją kieszeń. Nie chodziło nam tyle o przewodnika, ile o kogoś kto mógł nas ostrzec przed ścianą, któraby mogła się nam na łeb zwalić. Gdy się stanęło na ogromnym dziedzińcu i patrzyło na główny korpus, ruina była rzeczywiście imponująca. Zewnętrzne ściany centralnego budynku, czyli samego pałacu, może nie kompletne, ale jeszcze istniały. Z dwóch ogromnych oficyn, ta po lewej stronie została już dawno do cna rozebrana, ta z prawej zupełnie spalona, ale jej ściany jeszcze jakoś stały. Wszystko razem łączyły kiedyś z pałacem stojące po części arkady, trochę przypominające, oczywiście w zmniejszeniu, plac Sw. Piotra w Rzymie. Nie bardzo dziś pamiętam detale sal wewnątrz pałacu, ale można było łatwo wywnioskować, iż pośrodku gmachu istniały kiedyś trzy ogromne sale, prawdopodobnie tej samej wielkości, jedna nad drugą. Pierwsza była pod poziomem podwórza, następna wzniesiona trochę ponad poziom dziedzińca, a trzecia na pierwszym piętrze. Wyobrażam sobie, że była to kuchnia, sala recepcyjna czy jadalna i salon, czyli bawialnia. Wydostaliśmy się jakoś na pierwsze piętro, po drabinie czy jakichś szczątkowych schodach i stamtąd zauważyłem wysoko niewielką niszę, wyraźnie umieszczoną pośrodku ściany, wielkości około 50 x 40 cm. Myślę, że w tej niszy stał wiele razy opisywany, sławny puchar „Iwan", któremu król Władysław W nadał ten przywilej, że wolno go było królowi podawać, by z niego pił, tylko „z wielką paradą, przy dźwiękach skocznej muzyki i biciu z armat". 73 Zamek w Różanie (z litografii Napoleona Ordyj SZCZĘŚLIWE DNI TAK BYŁO Kiedy Moskale rabowali i konfiskowali Różaną i drugą rezydencję Dere-czyn po Powstaniu Listopadowym, „Iwan" zaginął. Przypuszczam, że znajduje się w zbiorach Ermitażu, bo jeśli nie rozbito go wtedy, to musiał być przewieziony do Moskwy z mnóstwem innych wartościowych przedmiotów, które na osobisty rozkaz cara zostały zabrane do Petersburga. Istnieją spisy tych rzeczy, wśród których figurują jakieś kryształowe puchary, ale oczywiście ten kto robił te spisy, nie miał pojęcia, że jednym z nich mógł być „Iwan". Jaśkowie mieszkali w jedynej na całym terenie leśniczówce (około 20.000 hektarów lasu). Poza tym jedynym budynkiem była tylko duża liczba gajówek rozrzuconych po całej puszczy. Całość była solidnym blokiem lasów, chaszczy, cięć i bagien, z paroma łąkami, ale bez enklaw. Młodników było bardzo mało z powodu dewastacyjnej gospodarki poprzedniej administracji. Trzeba było na gwałt zakładać wiele dużych szkółek leśnych, do czego Jasiek natychmiast się zabrał i już w 1938 roku zalesiał ogromne obszary własnymi sadzonkami. Przyjechałem wtedy, żeby zobaczyć jak się to odbywa. Zaangażowano kilkaset bab, dla których postawił ogromny obóz wypożyczony z wojska, dostał też kuchnie polowe i wszelki sprzęt obozowy. Całość robiła imponujące wrażenie, gdyż zorganizował to nienagannie z gromadą gajowych i dwoma leśniczymi, doglądającymi wszystkiego. W czasie sadzenia Jasiek prawie tam mieszkał. Maryś bardzo ładnie urządziła i umeblowała ich leśniczówkę, ale było to jednak dość małe. Dom stał na jedynym w całym majątku zaoranym dwudziestohektarowym kawałku marnej ziemi i nie pamiętam, czy i co tam sadzono czy siano. Trzy razy, co nie było dla mnie takie łatwe, udało mi się przyjechać na wiosenne tokowiska. Wyjeżdżało się około czwartej po południu do z góry przygotowanego budanu, czyli do słomianego daszka z trzema ściankami też ze słomy. Przed zachodem słońca wychodziło się na tzw. zapady. Głuszce, stare koguty, po całodziennym żerowaniu, zapadają na noc na upatrzone miejsca na gałęzi, stosunkowo wysoko - jakieś 4-6 metrów od ziemi. Będąc jednak bardzo dużym ptakiem, kogut robi taki łopot i hałas przy lądowaniu, że bardzo łatwo, stojąc o sto czy sto pięćdziesiąt metrów od niego, zorientować się, gdzie ptak usiadł. Raz usadowiony na swojej gałęzi, głuszec prawie zawsze przesiedzi na niej do rana, więc kiedy idzie się na tok, ma się jakąś wskazówkę. Pozostawało tylko przeczekać do ciemności, żeby się ostrożnie i cichutko wycofać. Ze wszystkich kuraków, czyli grzebiących ptaków, głuszec jest bodaj najczujniejszy. Jako, że cała ta zabawa odbywała się wczesną wiosną, temperatura po zachodzie słońca spadała poniżej zera i człowiek wracał z radością do budanu, przed którym paliło się ogromne ognisko. Leżąc na sianie czy słomie wyciągało się do ognia często bardzo zmarznięte nogi. Jajecznica smażona na maśle z kiełbasą, kawał czarnego razowego chleba, 2-3 wódki i wieczorna pogaduszka ze starszym bratem. Nie pamiętam, abym był na tokach w większym towarzystwie niż we dwójkę. Oczywiście długo nie gadaliśmy w tej słomie czy sianie. Okryci ciężką burką, patrząc na skaczące cienie na słomianym dachu, zasypialiśmy prawie od razu. Na szczęście zawsze ktoś się budził wcześniej, ażeby w kompletnej jeszcze ciemności podrzucić parę gałęzi do ognia i przygotować kubek gorącej słodkiej herbaty z mlekiem. Szliśmy teraz każdy w inną stronę, do swojego zasadzonego głuszca w zupełnych ciemnościach. Jeśli nie było księżyca, trzeba było przywiązać się paskiem do gajowego, 74 I który znał swój rewir i potrafił znaleźć jakieś przejście pomiędzy jedną gęstwiną a drugą. Trzeba było teraz dojść znowu na jakieś sto pięćdziesiąt kroków od miejsca, w którym ptak zasiadł i przeważnie marznąć z bijącym sercem, stać bez ruchu czasem bardzo długo, czekając na początek koncertu. Raz, gdyśmy tak stali, przeszła koło nas łosza, a raz koło Jaśka trzy jelenie i wataha dzików. W końcu ptak budził się trzepiąc skrzydłami, pewnie żeby odpędzić sen, dając znać wszystkim dookoła, gdzie się znajduje. Jeśli wszystko szło według programu, prędko po tym, po paru klapnięciach, rozpoczynał się tok. W Ró-żanie, z tą ilością ptactwa i zwierzyny, zanim głuszec się zdecydował na tok, człowiek miał cały chór, który już grał i śpiewał. Nie zamierzam tu opisywać pieśni ptaka. Trzeba jednak wyjaśnić, że w czasie tzw. szlifowania, kiedy głuszec jest zupełnie głuchy, przez 3-5 sekund można skoczyć dwa czy trzy kroki. Przy podchodach czasem szło się stosunkowo łatwo, bo teren, choć dość gęsto podszyty, był twardy. Czasem znów grząskie bagno z trudem pozwalało się ruszyć. Zasadą Jaśka było strzelenie nie więcej niż jednego ptaka rocznie, ale można było polować czy skakać choćby codziennie. Przez te trzy wiosny, podczas których polowałem, skakałem sześć czy siedem razy i doszedłem głuszca ze cztery razy, a strzeliłem tylko jednego, ażeby wziąć trofeum do domu. Było ustalone, że liczyliśmy sobie jako strzał dotknięcie krzaka pod drzewem, albo samego drzewa, na którym ptak tokował. Po co strzelać, kiedy strzał był tak łatwy, że żadnej przyjemności nie dawał, a poza tym, gdzie powiesić drugie trofeum? Całe życie polowaliśmy dla radości podchodu czy samej akcji polowania, ale strzelać, żeby strzelać? Po co zabijać coś, co do niczego nie służy? Grający głuszec już jest dość stary, niespecjalnie dobry w smaku i przeważnie twardy jak podeszwa, nadaje się najwyżej do psiego garnka. Głowę mojego głuszca, na tle ułożonego w wachlarz ogona, miałem na ścianie mojego pokoju, ale po co wieszać drugiego? Zęby na siebie patrzyły? Ten cudny i dziś już niezmiernie rzadki ptak miał dużą przyszłość w Ró-żanie, bo wszyscy wyznawaliśmy te same zasady polowania, a gości mógł Jasiek łatwo utrzymać w ryzach. Nie wszystkie skoki były tak łatwe, w 1939 roku jeden podchód był więcej niż trudny, bo w kompletnym bagnie, ale takie podchody są zawsze najciekawsze. Trzeba było mieć w ręku dwumetrowy kij na podpórkę, bo bagno, może nie będące jeszcze topielą, było na pewno po pas. Dojście do tokowiska, umożliwiały dwie tak zwane kładki, czyli dwa zabłocone mokre okrąglaki, na wpół zatopione, z których kora dawno zeszła, a więc straszliwie śliskie. Iść po tym, w zupełnych prawie ciemnościach, mając najwyżej możliwość zrobienia dwóch czy trzech kroków co dwie minuty, było niemałą sztuką. Zrobił człowiek te dwa kroki i nogę podniósł do trzeciego, a tu bestia głuszec właśnie uciął szlifowanie (głuchą pieśń). Stało się teraz na jednej nodze, nie śmiąc drugiej postawić, bo coś może zabulgotać, a wiadomo, że ptak właśnie w takich przerwach jest czujny jak ryś. Świt już blisko, kładka czy nawet ziemia powoli zapada się, woda już przeszła kolana. To są te chwile za które, gdybym fizycznie mógł je dziś wytrzymać i gdybym miał na to pieniądze, zapłaciłbym dużo. Do pewnego stopnia można to samo powiedzieć o polowaniu na cietrzewie, choć samo polowanie było zupełnie inne i było więcej zimna niż ruchu. W Spuszy mieliśmy ich dosyć, aby jeździć na toki i cieszyło nas, kiedy mogliśmy dwa ptaki 75 TAK BYŁO przywieźć do domu, bo bardzo nadawały się do kuchni. Na rojstach i łąkach Byczkowszczyzny budowało się maleńkie buciki z gałęzi, do połowy wkopane w ziemię, żeby mieć gdzie nogi podziać, siedząc na przyniesionej desce. W takiej budce o średnicy maksimum jednego metra, trzeba było zasiadać dobrze przed ju-trzenką-świtem. W bezruchu, bo zimno było jak jasna cholera i nie dziw, że brałem ze sobą zawsze jakąś małą butelczynę oraz parę kanapek. Staraliśmy się zawsze namówić kogoś do towarzystwa, gdyż zawsze cieplej we dwoje, bo można się przytulić; panie, goście, kuzynki też lubiły słuchać buchania budzącej się Tokujący glusm, mai A. Łephwski i 76 SZCZĘŚLIWE DNI przyrody na wiosnę, gdzieś na początku kwietnia. Już długa jazda bryczką ciemną nocą po piaszczystej leśnej dróżce i potem ciche podejście do budki, bez potrzeby żadnego przewodnika, gajowego czy strzelca, była sama w sobie przeżyciem. Normalnie oczekiwanie w zamrożeniu trwało około pół godziny. Jasno się robiło, jakiś bąk odezwał się w bagienku, słonka przeleciała świszcząc i chrapiąc, sarna pasąca się z drugiej strony łąki powoli podniosła głowę, obserwując okolicę dla upewnienia się, że nie ma niebezpieczeństwa, lis wyszedł na śniadanie węsząc ze spuszczonym nosem w trawie, kaczki przeciągnęły nad głową i nagle łopot skrzydeł oznajmiał przylot pierwszego śpiewaka-tancerza. Jeśli działo się to bardzo wcześnie, to czasem niełatwo było nawet dojrzeć, gdzie usiadł, ale przygotowując swój występ robił zwykle dużo hałasu. Robił to zresztą celowo, dając dobrze znać, gdzie dzisiejsze tańce i śpiewy się odbędą, żeby przywabić cietrzewie kury, które miały podziwiać jego wyczyny. Byłem wiele razy w budce, o ile pamiętam, strzeliłem 4-5 kogutów, prawdopodobnie mogłem strzelić 15-20, jedno trofeum miałem w moim pokoju obok głuszca, po co więcej?. Nie mam nic przeciwko polowaniu na większą ilość zwierzyny, a dobrze zorganizowane polowania pędzone w Poznańskiem czy w Małopolsce miały dużo swoistego uroku; człowiek nawet złościł się na pudlarzy, ale to był zupełnie inny sport, który polegał na precyzji i umiejętności szybkiego strzelania i byli specjaliści tej sztuki. Czasem, zamiast strzelać samemu, stało się podziwiając takiego asa. Trzeba przy tym dodać, że ci panowie wydawali czasem fortuny na powiększenie stanu zwierzyny w łowiskach, przeważnie we własnych majątkach, gdyż była ona też źródłem dochodów gospodarstw rolnych. Z powodu studiów za granicą rzadko miałem okazję praktykować strzelanie śrutem na tych polowaniach. Miejscem, gdzie trochę więcej strzelałem, był Przeworsk. Dziadzio Andrzej urządzał tam polowania nie takie znowu wielkie, ale bardzo miłe i dobrze prowadzone. Cietrzewie, mai. A. Łepkowski 77 TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI Takich ludzi, jak Dziadzio nie spotykało się często, chodząca dobroć i prostota, z tym że będąc człowiekiem wesołym, nie miał wcale poczucia humoru. Po każdym usłyszanym kawale pytał po prostu „no i co?". Miał jeden wielki talent: przez całe życie potrafił sobie dobierać mądrych, pracowitych, a może co najważniejsze - uczciwych współpracowników. Mając nieprawdopodobną energię i jakąś siłę twórczą, potrafił zrobić z Przeworska złote jabłko. Ordynacja, kiedy ją przejął, nie była biedna, była pięknym majątkiem, ale to on wyniósł ją do szeregu najlepiej zagospodarowanych i prowadzonych majątków w kraju. Potrafił wbrew ogromnym trudnościom stworzonym przez zaborców, postawić przed pierwszą wojną jedną z największych cukrowni w Galicji, wybudować tak zwaną kolej dynowską (do Dyno-wa), za którą do śmierci miał darmowy bilet pierwszej klasy po całej Polsce. W ordynacji były trzy obory zarodowe, duża serownia, dwie gorzelnie, fabryka likierów, stadnina i wysoko postawione i bardzo dochodowe duże ogrody warzywno-owocowe (zdaje się pod zarządem Babiś). Dziadzio był troszkę dziwak, zwariowany na punkcie polowania (niestety trochę z akcentem na strzelectwo), wiecznie zainteresowany najnowszymi gadżetami; chodził na przykład zawsze z pedometrem, który mu wskazał, że przeszedł piechotą półtora raza naokoło świata. Nosił też zawsze ze sobą mały przyrząd, który ściskany w ręku pokazuje jaką się ma w niej siłę. Obojętnie kogo i gdzie spotkał, przedstawiał mu się i prosił o ściśnięcie tego siłomierza, po czym w specjalnym notesie, który zawsze nosił ze sobą, wszystkie dane skrupulatnie zapisywał z nazwiskiem, datą, telefonem i adresem. Po pięciu czy dziesięciu latach, spotkawszy jegomościa, prosił o ponowne pociśnięcie, żeby mu powiedzieć czy nabrał siły, czy też ją stracił. Jechałem kiedyś z Dziadziem pociągiem sławną, chyba najdłuższą prostą linią kolejową w Polsce, przez cara linijką na mapie wyznaczoną, z północy na południe przez całe Polesie. Był to świat zupełnie zagubiony, kolej szła groblą, odcinkami dziesięcio- czy pięćdziesięciokilometrowymi z bagnem lub wodą z obu stron. Jechaliśmy nocą, ale na moje szczęście nie w jednym przedziale. Dziadzio jechał sam ze swoją wyżlicą Korą w pierwszej klasie, a ja skromniej - w drugiej. Jak zawsze, Dziadzio wdał się w dłuższy spór z konduktorem o bilet dla Kory. Mając w kieszeni dwa bilety pierwszej klasy - jako poseł na sejm i jako fundator kolejki dynowskiej - uważał, że Kora ma pełne prawo jazdy za darmo, szczególnie w pustym przedziale. Biedny konduktor nie bardzo mógł się z tym zgodzić. Takie dyskusje bywały za każdym razem, gdy wsiadano do pociągu z Korą, czyli prawie zawsze, bo Dziadzio zawsze tak dobierał sobie podróże w oficjalnych sprawach, aby można było przy sposobności zapolować u kogoś z pieskiem. Dziadzio Andrzej Lubomirsh Ale rzecz, której do czasu owej podróży nigdy jeszcze nie widziałem, to spotkania na dworcach gromad ludzi, którzy zawiadomieni z góry przez Dziadzie 0 jego przejeździe, przychodzili na dworce o godzinie przyjazdu pociągu -a więc czasami i o trzeciej w nocy - w jakichś Ołomuńcach pińskich czy innych Baranowiczach. Dziadzio miał oczywiście zapisane wszystkie dane o nich, czasami sprzed wielu lat, które studiował po drodze. Warto było widzieć zdziwienie na twarzy człowieka będącego, powiedzmy, dróżnikiem w Kostomłotach, przejętego tym, że dostał list od księcia ordynata Lubomirskiego, posła do sejmu, kiedy ów książę ściskał mu rękę przez okno pociągu. Dziadzio pytał go przy tym, jak się miewa szanowna małżonka pani Marysia i czy Janek skończył dobrze szkołę i prosił o pociśnięcie maszynki i żeby zobaczyć, czy zdrowie rozmówcy dopisuje, czy też wiek nadwątlił mu siły. Podobno kiedyś Dziadzio, nudząc się strasznie podczas jazdy, tym samym pociągiem, ale dziennym - wyciągnął strzelbę z futerału i spokojnie zaczął strzelać przez okno do wron czy gawronów siedzących na słupach telefonicznych. Po chwili ktoś pociągnął za hamulec i zatrzymał pociąg myśląc, że to napad bandytów. Wynikła wielka awantura, zebrali się konduktor, jakiś policjant jadący na urlop, maszynista i czy ja wiem kto jeszcze. Dziadzio, rozdając wszystkim swoje wizytówki, zaczął tłumaczyć, że krzywdy przecie nikomu nie zrobił, a wrony zabijają ptaszki w gniazdach. Wyobrażam sobie jak musiał im to wszystko spokojnie klarować, prosząc każdego, ażeby mu na maszynce wycisnął swoją siłę i podał imię, nazwisko, skład rodziny i adres. Będąc jeszcze w Antwerpii, przechodziłem raz przez niedawno otwarty tunel pod rzeką Skalda, czyli pod portem antwerpijskim. Jako, że zbudowany był bardzo głęboko pod wodą, zjeżdżało się do niego z obu stron bardzo długimi, ruchomymi schodami. Po przejściu całej długości tunelu, wjeżdżałem w górę i nagle zobaczyłem, że na schodach zjeżdżających w dół stoi Dziadzio. Nie miałem pojęcia, skąd się tu wziął i dokąd się wybierał, więc na górze wskoczyłem na zjeżdżające schody, żeby go w tunelu dogonić, ale jadąc zobaczyłem, że on jedzie już w górę. Dałem mu znać, żeby poczekał na mnie u góry i zmieniwszy na dole po raz trzeci kierunek jazdy, wjechałem na górę, gdzie znalazłem go uradowanego ze spotkania, ale jeszcze bardziej z jazdy na ruchomych schodach. Okazało się, że zatrzymał się specjalnie w Belgii, żeby sobie na nich pojeździć, bo czytał o nich jako o czymś bardzo specjalnym (rok 1936-37), a że był człowiekiem, który chciał wszystkiego w życiu spróbować, musiał to zobaczyć; wjechał 1 zjechał już trzy razy. Będąc w Szwajcarii sprowadził raz Lwa, bo mu chciał pokazać coś, czego ten na pewno w życiu nie widział, a sam przyjechał tam tylko po to, żeby to coś zobaczyć. Okazało się, że w jakimś schronisku stojącym tuż nad przepaścią, właściciel wychodzi na krawędź i na pięćdziesięcio-metrowym sznurze spuszcza ogromny szwajcarski ser jako jojo i bawi tym publiczność. Dziadzio wyciągnął Lwa na górę i chciał tam jeszcze zostać na drugi dzień, bo nie mógł dość się temu napatrzyć. Mimo tych dziwactw był to człowiek o gołębim sercu, który w życiu wiele pracował, dużo zrobił i na pewno nikomu nigdy krzywdy nie wyrządził. Umarł w Brazylii u swojej bratanicy Ilji Bourbon, w wieku 92 lat. 78 79 TAK BYŁO W 1936 roku odbyło się w Przeworsku złote wesele Babiś i Dziadzi. Zjechała się więc cała rodzina, trzy córki z mężami i dziećmi, wuj Jerzy, siostra Dziadzi Marynia Tyszkiewiczowa z mężem, wujem Benkiem i z czterema dorosłymi synami. Zaproszono tylko najbliższych sąsiadów, czyli Zarzecze z chmarą Dziedu-szyckich i Łańcut. Uroczystość była bardzo rodzinna. Po rannej mszy w kaplicy domowej, po której pracownicy ordynacji złożyli jubilatom życzenia, urządzono ogromne posiedlisko w parku z winem, szampanem, przyjmowaniem gości, a o 12.30 wszyscy udaliśmy się na obiad po paradnych schodach, na szczycie Tiote wesele w Przeworsku w 1936 r. 15 wnuków + Marys'Jaśkowa Kazio Potulicki, Anton Fotulicki,WandaiLola Sierakowskie, siostra Lorcia, ja, Andrzej Sierakowski, brat Lew, jubilaci, brat Jasiek zimą, Ahm i Renta Sierakowscy, siostra Izia, Marycba i Jaga Sierakowskk, których stał Marcin, butler Lubomirskich, najlepszy służący jakiego w życiu znałem. Teraz stał ze srebrną tacą, na której leżał kawał czarnego chleba i sól, tak jak jest to w zwyczaju w Polsce przy powitaniu w domu nowożeńców. Z najpoważniejszą miną Marcin skłonił się „młodej parze" i głośno powiedział: - Zdaje się mi, że to nie jest złote wesele, ale pięćdziesięciolecie wojny domowej. Wszyscy razem z jubilatami wybuchnęli śmiechem. Każdy dobrze wiedział, że Dziadziowie żyli każde swoimi zainteresowaniami, w najzupeł-niejszej zgodzie i wzajemnym poszanowaniu, ale w zupełnie innych światach. Po południu odbyły się dla dorosłych pięciu wnuków zawody w strzelaniu do różnych stałych i ruchomych celów. Dziadzio miał w parku prawdziwą zawodową strzelnicę i mimo, że miał to być konkurs, okazało się, że wszyscy dostali nagrody i to nie byle jakie, bo każdy otrzymał sztu-cer albo strzelbę. Pod wieczór poszliśmy z Lolą (było to jeszcze przed naszym rozstaniem) do tak zwanej Ameryki, czyli do górnego parku, gęsto zarośniętego starodrzewiem na wysokości murów nie istniejącego już zamku. Tu nie było żadnych kwietnych rabat, rosła tylko aleja starych lip, pod którymi od czasu do czasu stała ławka. Siedząc na jednej z nich ze zdziwieniem zobaczyliśmy idącą ku nam Babiś. Musiała się też wyrwać od całego towarzystwa i przyszła tu, by odpocząć w cieniu. Babiś była bardzo dobra, ale dla siebie i dla innych ogromnie surowa. Jako wnukowie czy wnuczki wszyscy czuliśmy przed nią nie tyle strach, ile ogromny respekt. Wszystko wkoło 80 SZCZĘŚLIWE DNI niej było zawsze uregulowane, każdy ruch, każda czynność miały swój powód i sens. Panna Jarochowska, od lat jej prywatna sekretarka, tak zwana Paninia, była rodzajem cerbera pilnującym, aby każde polecenie czy rozkaz Babiś był natychmiast wykonany. Kiedy znaliśmy ją jako dzieci, była już trochę ceremonialna, ale Mama i jej siostry zawsze nam mówiły, że za ich dzieciństwa była bardzo kochającą i czułą matką i że zesztywnienie przyszło trochę z wiekiem; myśmy jej innej nie znali. Idąc z parasolką w naszym kierunku, zobaczyła nas z daleka i dała znak, że idzie do nas i żebyśmy nie zrywali się z miejsca. Wstaliśmy jednak, a ona podeszła do nas i objąwszy nas rękami siadła między nami na ławce. Nig-dyśmy jej takiej nie widzieli. Zaczęła nam opowiadać wspomnienia sprzed (dla nas) stu lat, ze swojego dzieciństwa, młodości i życia w Przeworsku. Sroga, trochę zimna i sztywna Babiś opowiadała nam, gdzie nie można było chodzić, bo dzikie pszczoły miały gniazda, na które drzewa, gdy nikt nie widział, można było najłatwiej się wdrapać, a w pewnej chwili wzięła nas za ręce i wstała mówiąc: Chodźcie, coś warn pokażę. Poszliśmy aleją, gdzie mur skręcał w lewo i biegł już nie nad gazonem dolnego parku, ale nad jakąś publiczną dróżką. Babiś się rozejrzała i zaciągnęła nas pod jedną z bardzo starych lip, której poskręcane masywne gałęzie zwisały nad dróżką. To była moja furtka, popatrzcie jak łatwo można się na tę lipę wdrapać: po tamtej gałęzi można bez trudu wejść nad uliczkę, a jeśli ktoś tam stoi i podstawi ci konia, to bez trudu i hałasu jedziesz w pole i nikt nie wie o niczym. Odprowadziła nas z powrotem do ławki i powiedziała, że musi wracać do domu, ucałowała nas i na odchodnym szepnęła: Me musicie się spieszyć, kolacja jeszcze daleko, a warn tu jest dobrze. Siedzieliśmy tam przez jakiś czas pod wrażeniem tego spotkania i oboje pokochaliśmy tę bardzo starą osobę, która przestała być dla nas sztywną i trochę obcą. Z wybuchem wojny Babiś przez Rumunię wyjechała do Francji, skąd już nigdy do Przeworska nie mogła wrócić i umarła bardzo prędko w jakimś klasztorze u siostrzyczek, a my nawet dokładnie nie wiemy, gdzie jest pochowana. Wzięła z sobą całą swoją bardzo cenną biżuterię i nikomu nie udało się jej doszukać - zginęła. Jedyną rzeczą, która nam po niej została jest srebrny krzyżyk z kryształowym okienkiem z dokumentem wydanym z kancelarii papieskiej Leona XIII zaświadczającym, że w okienku tym znajduje się odłamek Krzyża Św. Na kopercie Babiś napisała, że krzyżyk ten zostawiła podczas pierwszej wojny światowej w Przeworsku, żeby uchronić dom od nieszczęść. Wisi on u mnie w pokoju sypialnym. Zdaje się, że kiedy w 1937 roku prezydent Rzeczypospolitej objeżdżał wschodnie tereny kraju, Mama była w Spuszy, więc wybrała się sama na powitanie Mościckiego w Żołudku. Wzmiankowałem poprzednio, że mieliśmy w domu tkacza Parczewskiego, który tkał dla Mamy materiały wełniane, ale nie Lola Sierakowska, Osiek 1937 81 TAK BYŁO dodałem, że miał on bezrobotnego brata, który niby to umiał prowadzić samochód. Był to istny niedorajda i zatrudniano go od czasu do czasu, głównie, żeby zrobić przyjemność i ulżyć tkaczowi, który brata utrzymywał. Tata z Laskow-skim był Lincolnem w Warszawie, więc Mama wzięła Parczewskiego jako szofera i pojechała Austro-Daimlerem do Zołudka. Prowadziła całą drogę oczywiście sama, ale kiedy dojechała do bramy żołudzkiego parku, zatrzymała się by się trochę oporządzić (samochód był przecie otwarty) i żeby zajechać godnie przed pałac, siadła na tylnym siedzeniu, oddając kierownicę Parczewskiemu. Wszystkie inne, przeważnie przedpotopowe pojazdy mechaniczne szczu-czyńskich władz powiatowych oraz okolicznych ziemian, zajeżdżały właśnie sznurem przed taras pałacowy. Powoli, w ogonku, jedne za drugimi, zatrzymywały się przed tarasowymi schodami, wypluwając swą pasażerską zawartość w ramiona dwóch czy trzech reprezentantów rodziny Czetwertyńskich, którzy z kolei przekazywali przybyłych do wielkiego hallu, gdzie znowu przyjmował ich i przedstawiał prezydentowi wuj Lesio. Jechał w ogonku i nasz Austro-Da-imler w którym siedziała już „wysztafirowana" na tę okazję Mamcia. Biedny Parczewski, pocąc się nieprzytomnie, zatrzymywał się i ruszał z całą kolumną aż przez pomyłkę, przy zmianie biegów, włączył bieg tylny zamiast pierwszego. Kiedy ogromny wóz o wadze zbliżonej do czołgu palnął w pojazd jadący za nim, ten odskoczył jak z procy, uderzając w wóz pchający się z tyłu. Nastąpiła reakcja łańcuchowa w której ucierpiały nosy i tyły paru samochodów. Biedna Mamcia wyskoczyła, żeby przepraszać poszkodowanych, lecz na szczęście obeszło się bez poważniejszych skutków. Daimler oczywiście miał tylko trochę podrapany zderzak, a że miał już wtedy za sobą 10 lat pracy po wertepach i drogach Kresów, nie można powiedzieć, że stracił wiele na urodzie. Podczas tej podróży Mościcki zawitał do Różany, gdzie pod powitalną bramą witał się z miejscową ludnością. Po jego wyjeździe Jasiek spytał się jednego z okolicznych mieszkańców co myśli o tej wizycie. - Pan Prezydent! Tfu, kakoj on Prezydent kak mienia muzyku ruku padał. Uważam, że ta uwaga jest warta „pomyślunku". Pałac żołudkowski został uszkodzony podczas pierwszej wojny światowej i mimo, że od zewnątrz wyglądał porządnie nie można było w nim mieszkać z powodu uszkodzeń centralnego ogrzewania i wodociągów. Używano go tylko w lecie na takie właśnie okazje jak wizyty czy przyjęcia.Inną historię miał, w stylu bardzo podobny, niezbyt piękny pałac Druckich-Lubeckich w Szczuczynie. Stary książę Lubecki, gdzieś na przełomie wieków, uznał że jest mu niewygodnie w dotychczasowej rezydencji i postanowił wybudować nową. Zaprosił więc na parę dni jakiegoś architekta, kazał służbie wyciągać po kolei meble ze starej rezydencji na duży gazon, a sam siedząc z gościem na fotelach, ustawiał te meble tak, jak chciał je mieć w pokojach. - Stół proszę przesunąć na lewo, o tak, a kanapę pociągnąć do tylu, też na lewo. Drzwi muszą być między kanapą a tą szafką lustrzaną, którą proszę cofnąć trochę do tylu. Drzwi muszą prowadzić do sieni lub hallu, a nie do jadalnego jak teraz. Wszystko zostało zaznaczone z góry przygotowanymi palikami. Panowie przechodzili potem do innych pokoi (wciąż na gazonie), stawiali łóżka, kładli dywany itd. Kiedy książę skończył dawać te dyrektywy, polecił architektowi 82 SZCZĘŚLIWE DNI zmierzyć tak postanowione odległości, zrobić z tego plan wstawiając w odpowiednich miejscach ściany, wszystko otoczyć głównym zewnętrznym murem budynku, zaprojektować cztery fasady oraz dach i wybudować mu ten dom. Był to podobnie jak w Zołudku, ciężki, niespecjalnie ładny, XIX-wieczny pałac. Ściany wewnętrzne przebiegały dość dziwnie, ale ogólnie mówiąc, był obszerny i wygodny. Tak się złożyło, że obie te budowle przetrwały wojnę, nie wiem co jest w Żołudku, ale w Szczuczynie stoi białoruskie wojsko. Wzmiankowałem, że Tata z Laskowskim byli wtedy w Warszawie Lincolnem. Wspaniały na owe lata, 12-cylindrowy wóz, został kupiony przez Tatę podczas jego podróży do Biarritz na pogrzeb Ludwika Sapiehy. Niestety, muszę tu zrobić wtręt historyczny. Mój prapradziadek Franciszek Sapieha rozwiódł się w 1809 roku z żoną Pelagią z Potockich, która z miejsca wyszła po raz drugi za mąż za Pawła Sapiehę, z linii kodeńskiej. Paweł w żaden sposób nie miał możności utrzymania żony na poziomie, do którego była przyzwyczajona jako panna w sławnym Tulczynie Potockich, czy jako mężatka w Dereczynie swego pierwszego męża. Franciszek wobec tego zgodził się przekazać jej, jako wiano rozwodowe bardzo bogaty klucz Wysokie Litewskie, gdzie młoda para wybudowała sobie piękną nową rezydencję. Wysokie było w rękach Sapiehów różańskich od drugiej połowy XVII wieku i stał tam jakiś zamek, który się rozleciał i została po nim jedynie brama wjazdowa uwieczniona przez Ordę w jego ogromnej serii litografii obrazujących historyczne rezydencje. Linia po Pawle i Pelagii miała swego rodzaju kompleks winy aż do ostatniego jej reprezentanta, właśnie Ludwika, na którego pogrzeb Tata pojechał. Kiedy syn Franciszka, mój pradziadek Eustachy, stracił dosłownie wszystko po Powstaniu Listopadowym i musiał emigrować, Pawłowie mieszkali w jego byłym rodzinnym majątku, bo nie brali udziału w walkach powstańczych. Żyli bardzo wystawnie, budując sobie drugą rezydencję w Pęcicach pod Warszawą. Miano im to nie bardzo słusznie trochę za złe, wiedząc, że Eustachy, klepie biedę w Paryżu. Po Powstaniu Styczniowym, wnuk ich Ksawery oddał Wysokie swojej córce Marii Potockiej i sam wyemigrował do Francji i w ten sposób powstała nowa linia Sapiehów z Biarritz. Ci, zawsze starali się utrzymać jak najlepsze stosunki, nie tyle ze swoimi krewnymi z linii kodeńskiej, ile szczególnie z moim dziadkiem i ojcem. Ludwik umarł i piękna posiadłość w Biarritz przeszła naturalnie w spadku na jedyną jego córkę Celinę Candela. Z niewielkiej gotowizny, którą pozostawił, zapisał pewną sumę Tacie razem z kilkoma przedmiotami po wspólnej prababce Pelagii (między innymi pieczęć podkanclerzego Michała Sapiehy). Wówczas to Tata kupił Lincolna, być może z pieniędzy spadkowych. Resztki pieniędzy z tego źródła dostał w 1948 roku już w Kenii, co bardzo pomogło nam wszystkim przeżyć owe ciężkie finansowo chwile. W tymże 1937 roku ja przeszedłem z St.Ignace na Universite Colonial de Belgique, też w Antwerpii. Nie bardzo widziałem siebie w roli handlowca, po prostu nie miałem żadnego pociągu do kupowania czy sprzedawania czegokolwiek. Zdecydowałem, że po dwóch latach studiów wiem dosyć na ten temat i że dalsza nauka będzie tylko straconym czasem. Poszedłem więc w stronę, która mnie dużo bardziej interesowała - Afryka. 83 TAK BYŁO Już wtedy miałem ku niej mocne ciągoty, a ów Universite Colonial bardzo mało zajmował się jakimikolwiek naukami teoretycznymi. Miał na celu kształcenie przyszłych kolonów lub administratorów Konga Belgijskiego i co za tym idzie, uczył praktycznie życia w zupełnie wtedy nieznanych zwykłemu śmiertelnikowi warunkach. Po prostu powiedziałem sobie - jadę do Afryki. W tym czasie odbywała się w Paryżu wystawa światowa (I'Exposition Mondiale). Poprzerabiano Trocadero, połączono architektonicznie całość z Wieżą Eiffla, wybudowano wspaniałe pawilony i jak zawsze z tej okazji pół świata przyjechało na zwiedzanie wystawy. Nawet Mamcia wybrała się, a jadąc do Francji zatrzymała się w Belgii i namówiła mnie, abym z nią pojechał, fundując mi jazdę i pobyt w Paryżu. Będąc już na miejscu, powiedziała, że chce mi ofiarować jakiś prezent na moje zbliżające się 21. urodziny. Poszliśmy więc na rue St.Honore czegoś szukać. W tych czasach istniały tam jeszcze małe antykwariaty, gdzie można było grzebać i szperać w jubilerskich bric-a-brac i znaleźć jakąś prawdziwą okazję. Przechodziliśmy właśnie przed takim sklepikiem i zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć co leży w nieczyszczonej srebrnej miednicy, pełnej też nie czyszczonych różnych puzderek, papierośnic i puderniczek, wyglądających jakby je ktoś z worka wysypał. Weszliśmy i obejrzałem papierośnicę, która już z ulicy mi się podobała. Dziś mało kto nosi papierośnice, bo pudełka od papierosów są tak zrobione, że nie łamią się gniotąc w kieszeni papierosy. W 1937 roku pudełka były słabe, a do tego w Polsce paliło się papierosy robione ręcznie w domu (w gilzach z munsztukiem, do których pakowało się tytoń ręczną maszynką). Biorąc papierośnicę do ręki wiedziałem, że się nie pomyliłem i że słusznie ją wyróżniłem. Sprzedawca nawet nie patrząc, powiedział, że wszystkie rupiecie z tej miednicy idą za 100 franków sztuka. Włożyłem papierośnicę do kieszeni, żeby się jej przypadkiem bliżej nie przyjrzał i Mama zapłaciła, prosząc o pokwitowanie. Teraz dopiero poprosiłem go, żeby mi ją porządnie wyczyścił, na co się z uśmiechem zgodził. Kiedy zjawiliśmy się ponownie, żeby ją odebrać, powiedział ze smutkiem, że jest idiotą i dał się nabrać jak dziecko, ale że nie ma do nas najmniejszej pretensji, bo to jego wina, że nie przejrzał tej kupki przedmiotów, którą mu jakiś przemytnik przywiózł parę dni przedtem z Rosji. Moja papierośnica była platynowa z 18 karatowymi złotymi paskami, z małym szlifowanym w cabochon rubinkiem w przycisku do otwierania i co najważniejsze sygnowana Faberge, czyli warta dziesięć razy 100 franków. Mogłem teraz imponować kolegom, co zawsze jest przyjemne, kiedy się jest głupim 21-letnim smarkaczem. Radośnie zwiedzaliśmy z Mamą całą Exposition Mondiale. Mamcia uradowana, że chodzi po Paryżu z synem, któremu może pokazywać i tłumaczyć wiele rzeczy, których dopiero się uczył, ja zaś zachłystywałem się swoją pierwszą wizytą w Paryżu i z wybałuszonymi oczyma patrzyłem na ten nieznany mi cudowny świat. Najlepiej zabawiliśmy się w pawilonie rosyjskim. W jednej z sal Sowieci wywiesili kolekcję obrazów z Ermitażu, między którymi było parę oryginałów Fragonarda, (znanych powszechnie ze sztychów kolorowych Błota). Mamcia popatrzyła na nie i niewiele myśląc przyczepiła, tak, żeby nikt nie zauważył, obok nich karteczkę, na której szybko nagryzmoliła: „Ukradzione z Łazienek w Warszawie, własność króla Stanisława 84 SZCZĘŚLIWE DNI Augusta". Mama wiedziała bardzo dużo o wielu rzeczach i teraz powiedziała mi, że te obrazy król kupił specjalnie do Łazienek i że na odwrocie własną ręką napisał instrukcje, gdzie mają wisieć. Nie czekaliśmy, ażeby zobaczyć jak długo kartka (po francusku) wisiała, ale stojąc w pewnym oddaleniu, widzieliśmy jak zwiedzający czytali ją i pokazywali innym. Nie byliśmy wtedy jedynymi, którzy robili kawały Ruskom, bo cała wystawa zaśmiewała się z jakiegoś ich samochodu, któremu zdjęto maskę w ten sposób, że nie było łatwo ją zamknąć i to odkrywało motor, zdaje się Forda. Musiano zamknąć tę salę, żeby ten skandal zlikwidować. Powróciłem na stałe z Antwerpii w czerwcu 1938 roku i spędziłem cały następny, może najszczęśliwszy rok życia w Polsce. Nam młodym, związanym jeszcze ze Spuszą, ułatwiał znacznie życie Lincoln. Poczciwy stary Daimler już nie bardzo nadawał się do dalszych podróży, tym bardziej, że był otwartym samochodem, wprawdzie z brezentowym dachem, ale już dziurawym. Lincoln natomiast był jednym z najwyżej wtedy szacowanych samochodów amerykańskich. Szybki, nowy, nie potrzebował ciągłych napraw i był limuzyną, czyli kiedy padał deszcz nie było kłopotów, które nastręczał Daimler. Mogliśmy się więc łatwo decydować na przyjęcie zaproszenia do złożenia wizyty przyjaciołom czy krewnym i nie musieliśmy w tym celu studiować rozkładu jazdy pociągów. W bliższe i dalsze sąsiedztwo nie zawsze jeździliśmy nowym wozem, bo nie był w stanie wytrzymać naszych kresowych, piaszczystych czy na wpół bagiennych dróg. Ponadto na Polesiu drogi były często wybrukowane tak zwanym pruskim brukiem, czyli palami drewnianymi położonymi w poprzek drogi, kładzionymi podczas pierwszej wojny przez Niemców, czyli że gniły w ziemi już ponad dwadzieścia lat. Daimler brał je z największą łatwością. Przez parę tygodni pomagałem rodzicom w likwidowaniu naszego mieszkania w Alejach Ujazdowskich, po czym pojechałem do Spuszy, gdzie mieszkałem już w nowym domu z Miską i Winią Szembek, siostrą Zosi Lewkowej, która była w Spuszy na praktyce gospodarczej. Meble z Alei Ujazdowskich przeznaczone do salonów, jadalnego i pokoi rodziców miały przyjechać pociągiem do Skidla. Jesień była cudna, chodziłem z psem na polowanka, wykończaliśmy malowanie domu, pracowałem w ogrodzie z Miską, jednym słowem pędziłem rajskie życie. Późnym listopadem dostałem zawiadomienie ze stacji, że wagon z meblami w końcu dojechał. Niestety, właśnie ścisnął siarczysty mróz, po miesiącu pluchy i to bez śniegu. Gruda była niesłychana, koleiny w błocie zamarznięte na kamień, jazda paroma wozami ze zmarzniętymi fornalami, wyładowywanie ciężkich gdańskich szaf i innych mebli z wagonu i ładowanie tego na wozy było zupełnym koszmarem, ale o zmierzchu wozy podciągnęły pod dom. Następnego dnia od rana zaczęło się wyładowywanie zamarzniętych mebli, które od dwudziestu pięciu lat stały w mieście. Mimo, że nasze mieszkania były przecież czyste i utrzymywane w porządku, to dopiero, gdy „miejski walor" widzi się na wsi, zdaje sobie człowiek sprawę z tego, czym jest miasto. Otóż ogromne szafy gdańskie, stół i krzesła z pokoju jadalnego, wielkie skórzane fotele musiano myć ciepłą wodą z mydłem, by ryżową szczotką zdrapać zaskorupiały, miejski brud. Po paru dniach dopiero udało mi się wszystko już czyste wnieść do domu i w końcu zobaczyć salę jadalną, salon i hall-bibliotekę porządnie urządzone. Meble też się musiały cieszyć, bo od prawie dwudziestu 85 TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI pięciu lat czekały na to, żeby mógł je ktoś oglądać, a niektóre z nich nawet podziwiać. Znudziło się już im stanie w jakichś mieszkaniach odwiedzanych jedynie co parę miesięcy. Skrzyń ze szkłem, porcelaną, obrazami i drobnymi przedmiotami nie otwierałem, wiedząc że Mama będzie szalała z radości mogąc te rzeczy sama ustawiać, wieszać czy układać. Pogoda trochę się poprawiła i zaczął padać śnieg, więc położywszy na nim dywany, trzepaliśmy je cały dzień. Po tym zabiegu wyglądały jak nowe. Mama przyjechała do Spuszy na dobrych kilka dni przed Świętami i przez ten czas układaliśmy porcelanę i szkło, wieszaliśmy obrazy, jakieś makaty i trofea, ustawialiśmy meble, kładliśmy dywany i na Boże Narodzenie dom był gotowy, choinka stała. W dzień wigilijny pojechałem z Tatą na zające, a panie (Lorcia z Kukulą oczywiście już przyjechały) stroiły drzewko. Przy wieczerzy jak zawsze dzieliliśmy się opłatkiem, siano było pod obrusem, było też wolne miejsce dla niespodziewanego przejezdnego, nie wiedzieliśmy tylko, że był to ostatni raz... Teraz rozpoczęły się dla mnie, pierwszy raz w życiu, trzy cudowne miesiące bez studiów, bez obowiązków, bez opiekunów, podczas których mogłem robić co chciałem. Nie był to czas, żeby rozpoczynać jakąś pracę czy inne zajęcie, bo w sprawie wyjazdu do Afryki, czekałem na rozmowę, którą miałem umówioną dopiero na pierwszą połowę kwietnia w Warszawie. Te dwa miesiące poświęciłem więc polowaniu na zwierzynę grubszą niż rogacz, zając, kaczka czy głuszec. Oczywiście, że i te polowania były zaprogramowane; byłem sam w Spuszy z Miską i prawie codziennie wyjeżdżałem saniami z Pro-cenką i strzelcem Kempskim na zajączka czy lisa. Zima była wspaniała, śnieg leżał prawie wszędzie po kolana, więc sama jazda małymi saneczkami zaprzężonymi w Portosa po zaśnieżonym lesie dawała już dosyć radości i bez zająca na rozkładzie. Miałem trzy zaproszenia na poważne polowania, więc nie było mi trudno dotrzymać obietnicy danej Tacie, że nie dotknę dzików czy wilków przed dużym zimowym polowaniem mającym się odbyć 12 lutego. Postanowiłem też pobić rekord wigilijny siedmiu zajęcy i pojechałem do gąszczów leśnych koło Protasowszczyzny, gdzie nie pamiętałem byśmy kiedykolwiek polowali. Zaprosiłem więc pana Pawłowicza i leśniczego i z paroma naganiaczami i dwoma strzelcami wybraliśmy się tam wcześnie rano. Okazało się, że słusznie zrobiłem, bo poza dwoma ślicznymi bielakami i lisem, strzeliliśmy jedenaście dużych leśnych zajęcy. Byłem z siebie tak dumny, że tego samego wieczoru, chcąc się podzielić nowiną z ojcem, zadzwoniłem do niego do Warszawy; wiadomość tę przyjął z niedowierzaniem. Czetwertyńscy z Zołudka zaprosili mnie na dziki z szansą spotkania wilków, więc wziąłem swój „wygrany" na konkursie w Przeworsku sztucerek i wybrałem się Austro-Daimlerem na proszone łowy. Na polowaniu, które prowadził najstarszy z braci Izio, byli jacyś ważni goście. W drugim pędzeniu było otropione małe stadko dzików i dwa wilki. Wszyscy starali się coś wymyślić, żeby wilki wyszły na tych ważnych gości. Nie było żadnych fladr, więc trzeba było losować pomiędzy tymi wybranymi trzy najlepsze miejsca. Razem było nas 7 strzelb, a stanowisk przyzwoitych tylko 6. Izio wziął mnie na stronę i powiedział, że jestem najmłodszy, że mamy wilki w Spuszy, że mogę je tam strzelić, więc poprosił mnie, żebym poszedł w>jfiłi naganiacz, «ul. A. Lepkowski na prawą flankę koło samochodów i sań. Idąc tam zobaczyłem, że coś przemyka się w głębokim śniegu w podszyciu. Pomyślałem, że może dziki już się ruszyły, więc puściłem się biegiem. Dobiegając do zgrupowanych pojazdów, zobaczyłem wilka, który przebiegał przez otwartą przestrzeń na tle sań, tak że mowy nie było, żebym mógł strzelić, ale w tej chwili zobaczyłem drugiego w krzakach biegnącego równolegle do trasy mojego biegu. Strzeliłem go, nim mógł przeskoczyć drogę z pojazdami w tle. Na szczęście dziki wyszły na gości i padły dwa wycinki, więc nie było za dużo zazdrości. Ten miot rozpoczął moją szczęśliwą serię w tym polowaniu, bo już w następnym miocie dostałem niezłego odyńca, a po obiedzie strzeliłem lisa. Parę dni po tym dostałem telefon od Jasia Lubeckiego, który zaprosił mnie na polowanie do Szczuczyna. Prosił, abym przywiózł z sobą sztucer i strzelbę. Jaś zdecydował się sprzedać Szczuczyn, bo chciał spłacić swoje siostry, które dziedziczyły jakieś tam części majątku, a on sam i tak siedział dużo częściej gdzieś pod Warszawą, gdzie miał też rezydencję i gdzie ufundował franciszkanom - „Niepokalanów" i głównie tym się zajmował. Znaleźli się kupcy i miało nastąpić przekazanie prawa własności już za miesiąc czy dwa. Jaś niedużo polował w tamtejszych lasach i miał z tego powodu pierwszorzędne łowisko, prawie „nie naruszone ludzką stopą". Jako, że miał teraz to wszystko opuszczać, postanowił popolować sobie przez parę dni w trójkę ze mną i swoim kuzynem Bogdanem, którego nawet nie znałem. Oczywiście, byłem uradowany nie tylko z zaproszenia na polowanie, ale z wyróżnienia mnie smarkacza przez człowieka należącego prawie do generacji moich rodziców, w każdym razie dobrze starszego ode mnie. Przyjechałem do Szczuczyna o zmierzchu i spędziliśmy cały wieczór na pogaduszkach z kieliszkami w rękach. Bogdan przyjechał parę godzin przede mną i teraz zostaliśmy powiadomieni, że będziemy polowali na wszystko prawnie dozwolone, a więc: dziki, wilki, lisy, sarny i wszelkie ptactwo. Dostaniemy każdy jednego strzelca-po-mocnika, który będzie nosił zapasową broń. Bardzo wczesnym rankiem wybraliśmy się w las saniami, ciągle jeszcze przy cudnej zimowej pogodzie. Było jakieś 4—5 stopni mrozu, głęboki śnieg ze słońcem świecącym z niesamowicie niebieskiego nieba. Pławiliśmy się w tym raju przez dwa dni i na rozkładzie mieliśmy dwa czy trzy dziki, jednego wilka, dwa lisy, parę zajęcy, jednego rogacza, dwa jarząbki, kilka cietrzewi i kaczorków. Kończyliśmy miot, kiedy otrzepując się ze śniegu naganka już wychodziła na linię i wówczas prawie spod nóg jednego z naganiaczy wyrwał się jarząbek i na oczach wszystkich siadł na świerku stojącym samotnie na małej polance. Podeszliśmy więc i zaczęliśmy pogwizdywać, 86 87 TAK BYŁO klaskać i pokrzykiwać, ale ptak się nie ruszył. Zaczęliśmy stukać o pień świerka, rzucać kulami śniegu, a Jaś czy Bogdan strzelił nawet raz w górę, ale nadal nie było żadnego efektu. Jeden z chłopaków zaczął włazić na drzewo, myśmy zaś powiedzieli, że do takiego odważnego ptaszka nie będziemy strzelali, ale musimy dowiedzieć się co się z nim stało. Dopiero, kiedy chłopak wyciągnął rękę, żeby chwycić za następną gałąź, i dotknął palcami jarząbka przytulonego do pnia świerka, ten w końcu zdecydował się na odlot. Tak jak postanowiliśmy, ptak poleciał wolny, biliśmy mu brawo. Od niepamiętnych dla nas czasów młodości Taty i wuja Adama Stadnickie-go, jeździli oni co roku do siebie nawzajem na polowania dzicze. Nie pamiętam polowania w Spuszy bez wuja Adama i nie pamiętam, żeby Tata kiedykolwiek nie pojechał na polowanie do Nawojowej. Pierwszy raz zdarzyło się to w 1939 roku, kiedy zdecydował, że noga go za bardzo boli, by mógł biegać po górach. Zaproponował więc wujowi, żebym ja pojechał na jego miejsce. Była tam kupa młodzieży, mniej więcej w moim wieku, a ich syn Józio też polował, więc nie czułbym się zagubiony. Wuj się zgodził i pojechałem uradowany, w bardzo mroźną pogodę. Pamiętam to stąd, że musiałem się ubrać trochę - powiedzmy - po kresowemu, bardzo praktycznie na polowanie, ale niezbyt odpowiednio jak na dworzec w Warszawie, gdzie się przesiadałem. Na nogach miałem tzw. filce, czyli grube filcowe buty sznurowane od stóp do kolan z noskami i piętami skórzanymi, tweedowe (spuszańskie) ubranie z „pumpami", czyli golfowe plus fours'y angielskie, a na wierzch tego wszystkiego założyłem świtkę z popielic syberyjskich - normalny spadek po przodkach, znajdujący się prawie w każdym zamożniejszym dworze kresowym. Na głowie miałem rysią czapę oraz wiszącą na skórzanym pasku myśliwską futrzaną mufkę, pod ramieniem zaś sztu-cer. Musiałem wyglądać dosyć teatralnie, w każdym razie tak się czułem pod spojrzeniami ludzi stojących na peronie. Było to moje pierwsze wielkie polowanie, daleko od sąsiadów czy krewnych spuszańskich, a przy tym polowania w Nawojowej były jedne z piękniejszych w Polsce. Ogromne połacie gór pokrytych bukowymi i jodłowymi lasami były tego roku zasypane świeżym śniegiem sięgającym do kolan. Trzykwadransowe pędzenia z psami, samo dojście na stanowiska gdzieś na szczytach, na które trzeba było się drapać w głębokim śniegu, wszystko to stwarzało nastrój jedyny, niepowtarzalny, niespotykany nigdzie poza górami. Jeśli się doda do tego urok wuja i całej rodziny Stadnickich, było to dla mnie niezapomniane przeżycie. Stojąc w gęstwinie prawie u szczytu góry, na którą musiałem wygramolić się sam po jakiejś ledwo widocznej ścieżce w zupełnej ciszy, którą tylko śnieg może stworzyć, było mi błogo, ciepło i czułem się szczęśliwie. To czekanie trwało bardzo długo, psy dały już dawno głos, tak że wiedziałem którędy zwierz szedł i zdawałem sobie sprawę, że cały gon poszedł w lewo i że ja już w tym miocie nie mam żadnej szansy. Po chwili, gdzieś z zaświatów u podnóża mojej góry odezwała się trąbka: dziki wyszły z miotu. Stałem mimo to, żeby „nażyć" się jeszcze trochę tym nastrojem, kiedy nagłe na stoku pode mną odezwały się ponownie psy. Nie musiałem się długo zastanawiać, żeby zdać sobie sprawę, że dziki walą prosto na moje stanowisko. Świtkę odrzuciłem na plecy i z walącym sercem stałem, oczekując na duże spotkanie. 88 SZCZĘŚLIWE DNI Tata, mimo że był zawsze dla nas bardzo hojny i pożyczał nam moc swoich rzeczy, nigdy nie ulegał naszym prośbom o wzięcie Jego pary ekspressów Rigby. Musiałem się więc zadowolić drylingiem Hayma, którego nie lubiłem, bo w ogóle nie lubię drylingów i uważam je za trzeciorzędną broń, a ten był do tego ciężki jak licho. Właśnie wrócił z przeglądu u bardzo wysoko szacowanego lwowskiego rusznikarza Dmytracha, z dodanym pudełkiem amunicji, i nie miałem nawet czasu go wypróbować. Wyraźny łomot, choć zagłuszony śniegiem, szedł wprost na mnie i już wiedziałem, że dziki muszą przejść zasypanym strumyczkiem czy rowkiem o jakieś dziesięć metrów na prawo ode mnie. Wyszły - pierwszą sztuką była duża locha zanurzona do połowy w śniegu; torowała pozostałym drogę krokiem powolnym, bo śnieg głęboki, a za nią pięć wycinków, wszystko zmęczone długim biegiem pod górę po stromym zboczu. Sześć dzików o 15 kroków, idących bardzo wolno, można było je kijem bić. Niedoszły kumtuplet w Nawojowej, mai J. Łepfawski Trzymając w ręku dwa zapasowe naboje, zmierzyłem się do pierwszego wycinka, postanowiłem iż lochy nie będę strzelał, bo i po co, kwintu-plet sam wchodzi mi pod lufę. Ciągnę za spust - kłap, cisza, celuję do drugiego, ciągnę za spust - kłap, cisza. Jakoś udaje mi się bez nerwów zmienić naboje, znowu dwa niewypały, tym razem już trzęsąc się, zdążyłem wsunąć jeden nabój. Dziki, mimo że szły wolno, teraz już weszły w gąszcz i zdążyłem złożyć się do ostatniego, piąta kula poszła i dzik został na miejscu. Ze wstydem się przyznaję, że wziąłem dryling za lufę i cisnąłem za odchodzącym stadkiem. Okazało się, że Dmytrach dostał skądś starą amunicję, do czego się przyznał wujowi Włodkowi Dzieduszyckiemu, obiecał przysłać w zamian podwójną ilość, ale jedyna szansa w życiu zrobienia łatwo kwintupleta przeszła koło nosa, żeby nigdy się już nie powtórzyć. 89 TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI Dwa rysie, Tata z Jaśkiem -Mianami Przed końcem lutego udało mi się ku zazdrości rodziny i przyjaciół strzelić, tym razem w Spuszy, jeszcze dwa wilki i dzika. Wchodziłem do grona dorosłych myśliwych już jako taki, o którym się mówi „szczęściarz". Skoro już jestem przy temacie polowań, to muszę tu wspomnieć, że gdzieś w tym czasie Jasiek urządził bardzo udane, zdaje się, że pierwsze duże polowanie w Różanie, o którym zawiadomił Tatę, mówiąc że ma dwa otropione rysie. Poszli we dwójkę z paroma ludźmi, obeszli miot -o ile wiem wszystkie były 1000 x 1000-metrowe. Jeden zdecydował się stanąć tam, gdzie jak myślał ryś może wyjść, a drugi w drugim końcu o wiele dalej. Teraz na trop wszedł strzelec z dwoma ludźmi i po 10 czy 15 minutach rysie wyszły dokładnie tam gdzie, się ich spodziewano, obaj strzelili po jednym. Nie ma to jak wiedzieć co się robi i znać się na tej robocie. Po mojej wizycie u Jaśków i polowaniu na głuszce trzeba było się wziąć do czegoś poważniejszego. Pojechałem do Warszawy i po paru rozmowach z ludźmi wiedzącymi więcej ode mnie, zdecydowałem się na wyjazd do Afryki w jesieni. Dziś nie bardzo można sobie wyobrazić, że do trzydziestych lat dwudziestego wieku arystokracja (głównie polska i węgierska), prawdę powiedziawszy, nie dorosła jeszcze do XX wieku, a w każdym razie do jego mentalności i żyła sobie spokojnie życiem wieku XIX. Mówię tu o szczycie drabiny socjalnej, który wcale nie był szczytem kierowniczym, finansowym czy moralnym. Pieniędzy mogło brakować, ale pracować w jakimś biurze, wziąć posadę, a broń Panie Boże handlować, to nie były rzeczy zabronione - po prostu nie istniały. Można było gospodarować na mniejszej lub większej roli, można było robić karierę dla „dobra ojczyzny", więc w dyplomacji, wojsku, kościele czy wyższej polityce, ale w administracji, a co dopiero w innych zawodach, fee! Tego się nie robiło. Ziemiaństwo, zwłaszcza poznańskie, wzięło się już do roboty, ale świecznik społeczny jeszcze się nie załamał, mimo że starał się świecić jak najmocniej. Może w Galicji układało się trochę lepiej, bo tam pracowano jednak politycznie, patriotycznie, choć trochę konserwatywnie pod panowaniem „Najjaśniejszego Pana" i ludzie nabrali nieco innych pojęć. Kiedy powziąłem decyzję pójścia na studia handlowe w 1935 roku, patrzono na to z wielkim zdziwieniem, ale kiedy przeszedłem do uniwersytetu kolonialnego, wszyscy przyklasnęli. Miałem w tych dzikich krajach zarządzać jakąś dużą farmą, sadzić palmy oleiste czy kakaowe albo kierować zbiorem kawy lub herbaty, strzelać lwy czy słonie. Wszystko to pasuje do wychowania młodego człowieka, który po powrocie do kraju jako wyrobiony mężczyzna będzie mógł przejąć administrację dóbr spuszańskich. Nikomu nie przyszło do głowy, że studiowałem w belgijskich szkołach, że miałem 22 lata, że poznałem ludzi z naszej sfery, którzy pracowali, handlowali, urzędowali, zarabiali i nikomu z tego powodu korona z głowy nie spadła. Kiedy postanowiłem wziąć jakąś praktykę w firmie eksportowej w Warszawie, różne ciotki kiwały głowami i zaczęły chodzić plotki, że jeden z młodych Sapiehów poszedł na lewo. Co dopiero, kiedy ogłosiłem, że załapałem się na trzymiesięczną praktykę w firmie Jechiel Nachari Międzyrzecki. Moi rodzice byli uradowani, doskonale zdawali sobie sprawę, że przyszłość należała do tego kto potrafi zerwać z nawykami XIX wieku i ogromnie chwalili moją decyzję i śmiali się do rozpuku, kiedy opowiadałem im o moim nowym życiu. Tę pracę wynalazł mi ojciec Tadzia Lotha i żeby mi dodać otuchy zaprosił mnie i parę osób na kolację przed moim zgłoszeniem się na praktykę. Następnego dnia o ósmej rano zjawiłem się przed drzwiami biura i pierwszą rzeczą, którą zauważyłem była mała dziurka w drzwiach, w której umieszczono zwitek papieru. Później dowiedziałem się, że jest to tzw. mezuza, wersety z Pisma, które powinny znajdować się u wejścia do każdego domu, trochę jak u katolików krzyż na ścianie. Moja pierwsza rozmowa z panem Między-rzeckim była bardzo zabawna. Przed wojną w Polsce wśród, jak się to dzisiaj mówi, „biznesmenów" chyba 90 procent było Żydów. Osobiście nigdy nie spotkałem goja, czyli chrześcijanina pracującego w firmie u Żyda. Wynikało to nie tyle z powodu obopólnej niechęci, ile po prostu z tego powodu, że Żydzi mając głównie kontakty w kraju i za granicą z innymi Żydami, woleli mieć „współwyznawców" jako pracowników biurowych. Językiem handlowym prawie całej środkowej, a w każdym razie wschodniej Europy był jidysz. Pojawienie się więc w biurze goja i to do tego Sapiehy (wszyscy doskonale wiedzieli ktom zacz), zrobiło swojego rodzaju sensację. Międzyrzecki przez cały czas mojego pobytu w jego firmie pokazywał mi później listy od klientów z całego kraju pytających się jak daje sobie radę książęcy goj. Podczas naszego pierwszego spotkania z panem Międzyrzeckim rozmowa brzmiała mniej więcej tak: - Czy książę wie co robi? - Panie Międzyrzecki, przychodzę tu jako pan Sapieha praktykant i chcę się nauczyć jak najwięcej, po prostu dlatego, że chcę pojechać do Afryki i chciałbym wiedzieć czym, jak i gdzie Polska tam handluje. Pańska firma jest jedną z bardzo niewielu, które mają kontakty w Afryce tak zwanej Czarnej. Zamport i Pluton są firmami głównie zainteresowanymi importem kawy i kakao i nie są tak aktywne w innych dziedzinach. U pana jako importera i eksportera mogę się nauczyć dużo więcej, tym bardziej, że firma handluje z Mozambikiem, do którego mam już wyrobioną wizę. Poza tym mają panowie kontakty z Dalekim Wschodem, co daje mi możność wejrzenia w nieznany świat. - Panie Sapieha, rozumiem teraz o co chodzi, ale dlaczego to robi taki człowiek jak pan? Zostałem przyjęty na trzymiesięczną praktykę, dostałem klitkę o wymiarach 3 x 3 m ze stołem-biurkiem z sosnowych desek i dwoma krzesłami oraz półką biegnącą wokół tej ubikacji na wysokości podniesionej ręki. Po niewielu dniach wpadłem w rutynę pracy i bardzo szybko wydostałem ze składu próbki paru przedmiotów, którymi firma handlowała z Mozambikiem i obu Rodezjami. 90 91 TAK BYŁO Miałem więc na półce: rondle różnych wielkości, wiadra, garnki, emaliowany nocnik i drewniane sedesy fabrykowane w tartaku wuja Adama w Nawojowej. Kiedy powiedziałem, że znam ten tartak, Międzyrzecki zaraz spytał: -A może pan zna hrabiego? - Tak, to mój wuj, polowałem tam parę tygodni temu. -1 pan u mnie pracuje! Starałem się prosić jak najwięcej znajomych z którymi miałem się widzieć, żeby przychodzili do mnie do „biura", bo pracuję i nie mam czasu na wychodne. W parę dni zawrzało w towarzyskiej Warszawie. Pisano listy do moich rodziców, że świat się wali, że póki czas trzeba ratować sytuację, bo to skandal, żeby Stach pracował u Żydów, którzy go obwiesili nocnikami i sedesami. Ludwik Wielowiejski z Zamportu i właściciel Plutonu gratulowali mi odwagi, (żona tego drugiego, z domu Siemiaszko, była jedną z najpiękniejszych pań w Warszawie i gdy na nią patrzałem, oczy zachodziły mi mgłą). Po tej całej negatywnej reklamie, chodziłem dumny jak paw. Uczyłem się z entuzjazmem jidysz dla własnej przyjemności i niebawem potrafiłem już napisać parę słów w tym języku (i to alfabetem hebrajskim). Było to straszne, nie gramatyczne i nie ortograficzne, ale było. Kiedyś trzeba było napisać do kogoś w sprawie grochu do Baranowicz. Poprosiłem sekretarkę, żeby mi ten liścik napisała, ale któryś z partnerów firmy powiedział, żebym list sam napisał. Panie Sapieha, pan wie, jak my Żydzi piszemy po polsku, same błędy, a jednak wy to czytacie i rozumiecie. Pan myłli, że Liwszyc z Baranowicz jest głupszy od was? Pisz Pan jak umisz i zobacz co będzie. Mój hebrajsko-żydowski list brzmiał mniej więcej tak: Panie Liwszyc, Wiefiel kostet FOB Bannhoff Baranowicze ein Centnar żółty groch, Wir wollen 10 Ton. E. Sapieha. Efekt był piorunujący. List dotarł do Baranowicz po trzech dniach, Liwszyc zaraz telefonicznie dał odpowiedź, cenę ubito i sprzedawca oznajmił swój natychmiastowy przyjazd do Warszawy. To była pierwsza i jedyna okazja w jego życiu, żeby mu taki list goj i do tego kniaź napisał i on musi tego goja na własne oczy zobaczyć. Powiedział Międzyrzeckiemu, że list wisi na ścianie w jego biurze na pamiątkę. Prawdę powiedziawszy, bawiłem się świetnie, mnóstwo się nauczyłem, szczególnie sposobu bycia w tak zupełnie innym towarzystwie, żydowskim, handlowym, miejskim i to mówiącym prawie wyłącznie w jidysz. Ta „polszczyzna" bezpowrotnie zginęła w holocauście lub rozpłynęła się w setkach miejscowości do których uciekinierzy zbiegli. Pracę zacząłem gdzieś w marcu, a już w czerwcu układałem się z Zamportem, szukając dalszej możliwości praktyki. Firmę J.N. Międzyrzecki opuszczałem prawie ze smutkiem, żegnali mnie wszyscy życząc powodzenia, dawali mi adresy swoich kontaktów w Afryce, proponując przyszłą współpracę. Był to pewno ostatni raz, kiedy słyszałem tę polszczyznę, o której mówiłem poprzednio i która ludziom w moim wieku może łzy wyciskać z oczu, przecie to polszczyzna wszystkich małych miasteczek naszej młodości. W pięćdziesiątych latach znajomi z Południowej Afryki mówili mi, że mój Międzyrzecki tam w jakiś sposób wylądował. Przez swoje kontakty szybko 92 SZCZĘŚLIWE DNI wypłynął na wierzch i ogromnie Polakom pomagał, podobnie jak jego współwyznawcy starali się nam pomagać w Kenii. Był cudowny początek lata, miałem teraz parę tygodni podczas których, bawiłem się jak król. Mieszkałem przy alei Szucha 11 w ładnym, maleńkim mieszkanku Mamy, ślicznie urządzonym i umeblowanym i obwieszonym pierwszorzędnymi kolorowymi sztychami. Mogłem tam zapraszać przyjaciół na „drinki", a poza tym tańczyłem po różnych „Adriach", chodziłem na randki przeważnie do Parku Łazienkowskiego; łaziłem też po antykwariatach żydowskich, przeważnie na Świętokrzyskiej, szukając staroci, bo już wtedy miałem zamiłowania do tego rodzaju rzeczy. Byłem w stałym kontakcie ze Spuszą, gdzie robiono ostatnie przygotowanie do ślubu Lord. Ciągle musiałem wyszukiwać i kupować takie czy inne detale do domu, w którym, mimo że był przez nas w pełni używany i zamieszkały, zawsze trzeba było jeszcze coś uzupełnić, żeby go zapiąć na ostatni guzik; ślub miał być zarazem la pendaison de la cremaillere, czyli oficjalnym otwarciem „pałacu". W tym czasie dostałem zaproszenie na śniadanie (lunch) do wuja Rajnolda (Renosia) Przezdzieckiego. Renoś, dawny szef protokołu, esteta, historyk sztuki, był autorem paru dzieł pisanych głównie po francusku, gdyż uważał, że trzeba więcej uświadamiać i uczyć zagraniczników niż Polaków. Jego historia dyplomacji polskiej oraz protokołu na polskim dworze wyszła w dwóch tomach po francusku. Jego dyplomatyczne przygody w Polsce ukazały się po angielsku, a „Varsovie" znowu po francusku. Był to stary kawaler, mieszkał w rezydencji Przezdzieckich w Warszawie na Foksal, o ile pamiętam na drugim piętrze, bo na innych urządził muzeum rodzinne, bibliotekę i jeśli się nie mylę, jakiś instytut naukowy. Okazją do tego przyjęcia była wizyta cioci Biszety Radziwiłłowej. Jego bardzo piękne mieszkanie było też czymś w rodzaju muzeum, tak że zaproszenie to było dla mnie wielką przyjemnością. Wuj powiedział mi, że goście są bardzo poważnymi osobistościami, sami ambasadorowie, troszkę podsypani jakimś ministrem, grubą fiszą z MSZ, profesorem uniwersytetu, literatem oraz biskupem. Zapraszając mnie do tego dostojnego towarzystwa, podkreślił bardzo emfatycznie, że nie myśli, żeby to mnie bawiło, ale właśnie przyjechała z Litwy jego siostrzenica, a moja siostra cioteczna Bisia, córka cioci Manci, którą zaprosił na wakacje do Polski i która będąc w moim wieku też by się czuła trochę zagubiona w tym towarzystwie. Miałem więc towarzyszyć jej w tej biedzie, ale że była miła, ładna i wesoła bardzo mi to pasowało. Jako, że ciotka mieszkała na stale w Rzymie, więc najważniejszym gościem miał być ambasador włoski. Miało nas być przy stole dwanaście osób, toteż śniadanie było nie w kij dmuchał. Przed przejściem do stołu, odbębniłem obowiązek (bardzo łatwy) rozmowy grzecznościowej z ciocią, którą stosunkowo mało znaliśmy, ale była bardzo popularna i lubiana w Spu-szy. Po paru zdaniach opowiedziałem jej jakiś dowcip, bo wiedziałem, że starsza pani bardzo to lubi i z którego bardzo się śmiała. Z miejsca szepnęła mi na ucho, żebym jej dalej opowiadał kawały, im bardziej słone, tym lepiej, bo okropnie się nudzi w tym sztywnym towarzystwie ludzi prawie jej nie znanych. Po paru dowcipach dosłownie kwiczała z radości i w typowy dla swojego stylu bycia sposób, zawołała wuja Renosia i oznajmiła mu, że chce, żebym siedział przy stole koło niej, bo ją jego protokolarne reguły nudzą. 93 TAK BYŁO Maria z, Wtadyskwowa Branicka, pani na Bialocerkwi, szkic olejny F. Wmterhaltera Biedny wuj wił się jak piskorz, tłumaczył, że ambasador, minister, biskup, że wiek - długo to trwało, bo Biszecie niełatwo mówiło się NIE. W końcu jakoś się to załatwiło, siedziałem koło Bisi, skandal protokolarny został zażegnany, a ja na tym dobrze wyszedłem. Ciotka zaprosiła mnie nazajutrz do Wilanowa, gdzie mimo, że była gościem, to z powodu swojej osobowości, wieku i pozycji, czuła się do pewnego stopnia panią domu. Od tego czasu byłem trzy razy zapraszany do Wilanowa, co było o tyle męczące, że musiałem biegać jak kot z pęcherzem po Warszawie w poszukiwaniu nowych słonych dowcipów. Ciotka, Maria, „Bichette" (sarenka) Radziwiłł, była to postać ze wszech miar niezmiernie ciekawa. Córka Władysława Branic-kiego i Marii z Sapiehów (siostry Jana, mojego dziadka) z Białej Cerkwi, należącej do najbogatszych latyfundiów i rezydencji w Europie. Jako młoda panna była podobno śliczna, stąd też i przydomek, oraz pewnie dość popsuta, przemiła, niegrzeczna, wesoła i przez wszystkich lubiana. Wyszła wcześnie za mąż za Jerzego Radziwiłła ordynata nieświeskie-go, który umarł w roku 1914. Ludzie, którzy ją lubili i bywali w Nieświeżu, opowiadali, że raz na wydanym przez siebie przyjęciu weszła na salę, gdzie wszyscy na nią czekali, wsparta na ramieniu jakiegoś pana i gromkim głosem oznajmiła, że to jest jej amant i żeby przestali „szuszo-tać" po kątach, bo nie chce słyszeć szeptów, podśmiechiwań ani plotek. Nie wiem, kiedy przeniosła się na stałe do Włoch. Do śmierci podczas drugiej wojny światowej mieszkała w, zdaje się własnym, małym pałacyku w Rzymie, prowadząc bardzo ruchliwe życie towarzyskie. Nie bała się nikogo, znała wszystkich, wszystkie Altesses royale i całą kurię papieską. Ubierała się jak chciała, czasem wyglądała jak strach na wróble, bo uważała, że jeśli płaszcz czy suknia były wygodne 20 lat temu, to dlaczego nie ma ich dziś używać. Tu trzeba jednak dodać, qu'elle etait une tres grandę damę. W 1939 roku dawno już biedaczka straciła linię sarenki nabierając wyglądu beczułki dobrego wina, tak że nie było można przysiąść się do niej na dwuosobowej kanapce, gdyż zajmowała ją całą z dodatkiem pudełka czekoladek, które zawsze lubiła mieć przy sobie. Nie mam pojęcia dlaczego miała w Rzymie 24 podobizny czterech generacji Sapiehów (zacząwszy od swojej matki) pochodzących z Białej Cerkwi. Przecie, jako z Branickich Radziwiłłowa, mogłaby mieć jakieś portrety tych rodzin, ale nigdy o takich portretach nie słyszałem. Po jej śmierci odbyła się licytacja jej rzeczy w Rzymie, ale że było to w czasie wojny, polskie rodzinne portrety, mimo że parę z nich było bardzo dobrych, nie znalazły wielu amatorów, więc siostra mojego ojca - Seweryna, żona Szwajcara Vogeleiser-na, kupiła je wszystkie bardzo tanio. Po wojnie wyemigrowała z mężem do 94 SZCZĘŚLIWE DNI Południowej Afryki i umierając zapisała mnie i braciom po 8 portretów każdemu. Biszeta miała siostrę, ciocię Sophinette, księżnę Strozzi, secundo vo-to Karolową Halpertową. Tę znaliśmy mniej, ale też lubiliśmy ją, bardzo możliwe, że dlatego, iż dała kiedyś Jaśkowi na Boże Narodzenie pociążek na szynach, który wspaniale jeździł jakimś swoim napędem. Była zupełnie inna od Biszety, mam ją w oczach, kiedy miałem jakieś siedem czy osiem lat. Zdaje się, że mieszkała głównie za granicą, bodaj że we Francji, w każdym razie była w Paryżu jako żona Halper-ta i tam zdarzył się jej przykry wypadek. Nie wiem co jej było, ale wyglądała zawsze troszkę połamana, chodziła o lasce ze srebrną okrągłą główką, a siadając opierała na niej obie ręce i brodę i to robiło z niej zupełną ropuchę. Otóż w Paryżu, gdzie Hal-pert robił coś w polskiej ambasadzie, biedną ciotkę trochę przypiliło i poszła do pewnego miejsca, gdzie królowie chodzą piechotą, zamknęła drzwi na klucz i wtedy złamała się pod nią muszla. Z powodu swojej niezdarności nie mogła wstać i dosięgnąć do drzwi, żeby je otworzyć. Jako że narobiła przy tym masę krzyku, a służba nie mogła pomóc, cała kamienica dowiedziała się 0 nieszczęściu. Musiano zawołać straż pożarną, les pompiers, którzy jakoś drzwi otworzyli czy wyłamali i biedną ciotkę z muszli wyciągnęli. W czasie moich wizyt u Cioci Biszety miałem okazję i dużą przyjemność poznania Pałacu Wilanowskiego jeszcze jako prywatnej rodzinnej rezydencji Branickich. Mimo swojej majestatyczności był to dom żyjący i przedmioty oraz dzieła sztuki wyglądały jakby były szczęśliwe, że są kochane i podziwiane przez ludzi dla których i przez których były stworzone, zebrane i używane. Kilka lat temu odwiedziłem Wilanów jako turysta. W jakiś sposób Łańcut, Nieborów 1 Wilanów, jako jedyne, przetrwały Niemców, Rusków i 40 lat naszego PRL, ale dusze z nich niestety musiały ulecieć i zostały z nich tylko śliczne mumie. Pomyśleć, że to są jedyne trzy takie miejsca w całym kraju, które przeżyły te trzy niszczycielskie plagi. Wróćmy do roku 1939. Czas ślubu Lorci zbliżał się, więc mimo złych wiadomości o mobilizacji zwinąłem moje manatki i pojechałem do Spuszy. Zaczęli się zjawiać pierwsi goście, zaproszonych było jednak około stu osób, więc trzeba było robić masę przygotowań, aby rozmieścić wszystkich w domu, oficynie, administracji i po sąsiadach. Siostra Mamci, ciocia Halka Sie-rakowska przywiozła swoje srebro wyprawne, identyczne jak Mamy, żeby cały stół wyglądał ładnie, ale też chciała je zostawić u nas, „bo wy jesteście dalej od granicy niemieckiej, więc powinno to bezpiecznie przeczekać w razie jakichś trudności". Poza tym przywiozła ogromną skrzynię z kompletną zastawą, zdaje się na 36 osób - vermeil Katarzyny Wielkiej oraz parę innych skrzyń z różnymi cennymi rzeczami z Waplewa, nie mówiąc nam co zawierają; wszystko to złożono w piwnicy. Izia-Kukula widziała jak parę dni po wejściu wojsk sowieckich, do Spuszy zajechała ogromna wojskowa Maria „Bichette" z Branickicb Radziwiłłowa, mai C. Chaplin 95 f TAK BYŁO SZCZĘŚLIWE DNI Ślub Lorci z Krzysztofem Czamieckim, 18 sierpnia 1939 r. Stoją od lewej: Siostra Izia, ja, brat Lew z żona Zosi); siedzą: państwo młodzi, Maryi, brat Jasiek i ich dzieci - Jerzyk i Jaś ciężarówka i żołnierze wynieśli wszystko co lepsze z domu, oczywiście nie wyłączając skrzyń cioci Halki. Pojechał ten cały nasz i jej dobytek w siną dal na wschód i zdobi pewnie mieszkania jakiejś złodziejskiej nomenklatury, albo leży gdzieś w składach któregoś z rosyjskich muzeów. Dawny kucharz Olszówka na starość trochę zdziwaczał, więc został spen-sjonowany i mieszkał od roku z zamężną córką gdzieś w dobrach spuszań- skich, ale nie przy domu. Dowiedział się o ślubie Lorci i zjawił się, mówiąc, że nie zgadza się, żeby kto inny przyrządzał potrawy na weselny obiad księżniczki. Nowa wspaniała kuchnia stała o 20 metrów od domu, Olszówka tam wlazł, nowego kucharza czy kucharkę wygonił ogromnym kuchennym nożem, kuchcika zapędził do roboty i zabronił komukolwiek mieszać się do kuchni. Łaskawie zgodził się na menu Mamy i powiedział, żeby mu nie przeszkadzać, bo kilkadziesiąt gości to dużo. Pogoda była wspaniała, ani chmurki na niebie, więc stoły postawiono na tarasie przed domem. Samochodami, powozami i bryczkami całe towarzystwo pojechało do Dziembrowa, gdzie w parafialnym kościółku osiemnastego sierpnia 1939 roku odbył się ślub. Nie żyliśmy jeszcze w epoce Coca-Coli, więc po powrocie do domu piliśmy naturalne soki, poncz i szampana. Wielkimi krokami zbliżał się koniec epoki, nikt jednak tego nie czuł, choć ciągle się o wojnie mówiło i mimo normalnej radości i wesołości jak to przy takiej okazji, dużo z nas młodych słuchało wiadomości z radia. Obiad bardzo się udał, siedzieliśmy wszyscy przy jednym bardzo długim stole. Na zakończenie Henryk Roztworowski wygłosił mowę „kochajmy się". Lubiany i popularny Heniś rzadko opuszczał jakiś ważniejszy ślub, więc wraz z bratem Fafanem znaleźli się i tu. Wiedząc, że umie mówić, poproszono go o tę mowę i bez zająknienia palnął ją wierszem. Potem na ogromnym półmisku przykrytym ciężką srebrną pokrywą wniesiono deser, ale Olszówka zapowiedział, że sam to dzieło przedstawi pannie młodej i że nie wolno pod żadnym pozorem zaglądać pod pokrywę. I rzeczywiście zjawił się w białym kitlu i w ogromnej białej czapie stanął obok Lorci i składając jej życzenia, podniósł przykrywę. Ku ogólnej radości wyfrunęły spod niej dwa białe gołębie, ale z niespodziewanym skutkiem: przeleciały jeden w prawo a drugi w lewo wzdłuż stołu nad gośćmi, załatwiając się im na głowy. Śmiechu było dużo, ale nie pamiętam czy brali w nim udział ci, których gołębie ochrzciły. Następnego dnia wróciłem do Warszawy, gdzie miałem się spotkać z Wielowiejskim na rozmowę o stażu w Zamporcie. Do spotkania nie doszło, ludzie mieli ważniejsze sprawy do załatwiania. Nie miałem nic ważnego do roboty, więc odwiedziłem paru przyjaciół, a na drugi dzień rano obudził mnie dzwonek do drzwi, w których stał listonosz z powołaniem mobilizacyjnym. Musiałem wyjeżdżać następnego dnia rano, więc zadzwoniłem do wielkiej przyjaciółki naszej całej rodziny Jadzi Ciechanowieckiej i umówiłem się z nią do knajpy tańczącej, której nazwy już dziś nie pamiętam. Chodziliśmy tam często bawić się z przyjaciółmi, lubiłem tę dziurę, bo była swojska. Znali mnie tam już jak zły szeląg, bo z zasady wchodząc, posyłałem orkiestrze buteleczkę i dyrygent przychodził zaraz do stolika, pytając o zdrowie i o to co ma zagrać na początek wieczoru, odsłaniając przy tym w promiennym uśmiechu wielki złoty ząb. Następnego dnia siedziałem w pociągu do Grodna - Skidla, gdzie czekał na mnie Laskowski. W domu wybrałem to, co myślałem, że przyda mi się na WOJNIE. Pamiętam jak zastanawiałem się nad tym czy warto brać ciepły sweter, bo przecie zima daleko, a wojna na pewno przed nią się skończy. Ostatecznie sweter wziąłem i jak idiota zabrałem jeden herbowy srebrny nóż stołowy z wyprawy Mamy, tępy, bo do owoców. Noszony za cholewą przetrwał przez całą wojnę i dziś leży w gablotce w pokoju stołowym. Tak wyekwipowany, pożegnałem się z wszystkimi w domu i nazajutrz zameldowałem się na wskazany czas w pułku w Suwałkach. Tego samego dnia przyjechali wszyscy koledzy, był więc Tadzio Loth, Heniś Rostworowski, Ludwik Holnicki etc. Tego samego dnia dostałem rozkaz wyjazdu do Wilna, gdzie miałem odebrać parę już załadowanych wagonów z jakimś ekwipunkiem dla pułku. W dobrze funkcjonujących urzędach wojskowych w Wilnie udało mi się bez trudu odebrać wszystkie papiery oraz sam ekwipunek i 31 sierpnia późno wieczorem wgramoliłem się na wierzch środkowego otwartego wagonu konwoju i ległem na brezencie, pod którym było zapakowane wszystko, czego miałem doglądać. Jako, że miałem ze sobą moją kawaleryjską pelerynę i koc, a noc była ciepła i pogodna, więc leżałem na tym wszystkim, patrząc się w gwiazdy. Do Grodna dojechaliśmy, gdy było jeszcze ciemno, w podziwu godnym porządku i bardzo szybko moje cztery wagony zostały przewek-slowane i doczepione do pociążku jadącego do Augustowa i Suwałk. Grodno, most na Niemnie, Jtu zaczęła się dla mnie wojna 97 TAK BYŁO Kiedy przejeżdżaliśmy przez most na Niemnie, zaświeciły pierwsze promyki słońca. Grodno nie było pięknym miastem, ale w tym bardzo wczesnym świetle jakoś mi się podobało. Zamek, wieże kościelne, domostwa nad rzeką - miało to wszystko swój wdzięk. Nagle ukazał się nad mostem klucz trzech samolotów lecących w kierunku miasta, coś się z nich urywało i maleńkie z tej odległości cygarka zaczęły wolno opadać na ziemię. Zanim zorientowałem się o co chodzi, obłoczki dymu wzniosły się nad miastem i po chwili usłyszałem pękające bomby. Tak dla mnie rozpoczęła się wojna. WRZESIEŃ 1939 rys. pmf. L. Macąg 98 99 TAK BYŁO WRZESIEŃ 1939 Na szczęście, całość działań naszej Suwalskiej Brygady Kawalerii została już opracowana i opisana, więc tych moich parę słów nic istotnego nie wniesie, ale może dodać trochę kolorytu do tego smutnego obrazu. Mieliśmy dowódców, że trudno mieć lepszych. Przeszliśmy szkołę wojskową, w której wbili nam dyscyplinę do głowy tacy ludzie, jak wachmi-strzowie Łopata, Dzierżą, Kuc, byliśmy żołnierzami z prawdziwego zdarzenia, nie wierzącymi w cuda. Nie byliśmy bohaterami, ale spełnialiśmy swój obowiązek. Ktoś kiedyś powiedział, że wypełnienie obowiązku daje szczęście. Szczęśliwi nie byliśmy, ciężko było bardzo, ale nigdy nie pogrążaliśmy się w beznadziejności. Jeśli ktoś mnie spyta jak było na tej wojnie, to powiem, że było dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy, szkoda tylko, że ją przegraliśmy. Oczywiście cała sprawa ciosu nożem w plecy, sprawa nieopisanej przewagi nieprzyjaciela, tragedia ludności cywilnej, to jest zupełnie coś innego i o tym nie ma tu teraz mowy. Niech mi nikt nie śmie niczego powiedzieć przeciwko wojsku - rozleciało się, bo musiało się rozlecieć. Żołnierze i dowódcy polowi byli pierwszorzędni, w każdym razie u nas, można powiedzieć, bez skazy. Po siedemnastym września, mimo uczucia rozpaczy z powodu sytuacji, sam udział w akcji sprawił, że byłem jednak szczęśliwy. Drugiego czy trzeciego dnia wojny pułk maszerował wzdłuż jakiejś szosy, ściemniało się, było już za późno na naloty, więc wszyscy siedzieli na człapiących koniach trochę odprężeni, gdy w pewnej chwili odezwała się trąbka plutonowego Ganki: „Stać". Dostałem rozkaz zameldowania się w dowództwie na czole kolumny. - Panie podchorąży, na rozkaz pana pułkownika proszę zawiadomić dowódców szwadronów, aby nakazali zebrać wszystkie lance i złożyć je w jedno miejsce, na lewo przy dowódcy szwadronu. Odmeldowałem się i w parę minut rozniosłem rozkaz wzdłuż kolumny. Wracając stępa, zobaczyłem grupki ułanów kopiących w polu doły wzdłuż drogi. Nagle zdałem sobie sprawę, że przed moimi oczyma kopie się groby dla jednej z najświętszych broni kawalerii, która wraz z szablą czy mieczem, zawsze była Pogrzeb lanc, rys. prof. L Mtuię najważniejszym emblematem wojen konnych od czasów krzyżowców i hu-sarzy, po lansjerów, czy szwoleżerów i ułanów. Z ciszy wśród szeregów zrozumiałem, że nie tylko mnie ta scena wzruszyła. Pogrzeb trwał około dwudziestu minut i tylko zasypane rowy świeciły świeżo skopaną ziemią; ułani skakali po niej, starając się, zatrzeć ślady. Trąbka Ganki nakazała dalszy pochód. Nazajutrz, gdy było już prawie ciemno, zatrzymaliśmy się gdzieś przy jeziorze. Kuchnie polowe wydawały wieczorną strawę, nie spodziewaliśmy się nalotu o tej godzinie. Koniowodni odprowadzili konie do lasu, trochę dalej od brzegu wody. Messerschmitt zjawił się zza drzew jak diabeł. Musiał sam być zaskoczony całym tym tłumem i miał tylko czas wypuścić jedną bombę, ale nie mógł na tak krótkiej odległości zmienić kierunku lotu. Bomba wpadła do wody, a raczej do płycizny i podniosła tylko ogromną fontannę błota, pokrywając nim wszystkich w pobliżu, razem z ich jedzeniem w menażkach - wyglądali dosłownie jak uciekinierzy z piekła. Mnie i tym, którzy stali trochę dalej, udało się i mogliśmy choć zupę zjeść spokojnie. Niemiec już nie zawrócił, widocznie doszedł do wniosku, że jest za późno. Dziewiątego września brygada stała nad Narwią, a nasz pułk trzymał bardzo duży odcinek, sięgający aż po most w Wiźnie, broniony przez batalion piechoty. Zostałem wysłany łazikiem przez dowódcę pułku, by nawiązać łączność z tą jednostką. Wychodząc z chałupy, w której kwaterowało dowództwo pułku, wpadłem na adiutanta Tadzia Ruszkiewicza, którego poprosiłem o parę granatów „na wszelki wypadek". - Czyś' zwariował, przecież jedziesz z tej strony rzeki, czyli naszej. Granaty najwyżej gdzieś' po drodze wytrzqs'niesz i jeszcze wylecisz z łazikiem w powietrze. Była już wtedy zupełna noc i jechaliśmy po grobli bez żadnych świateł. Już z daleka zobaczyliśmy długi rząd czerwonych światełek dużej kolumny pojazdów. Przekonani, że dojeżdżamy do naszego batalionu piechoty przy moście, zatrzymaliśmy łazika o jakieś dziesięć metrów przed końcem kolumny i wyskoczyłem z wozu. Niestety, nie zorientowałem się od razu, że siedzimy na ogonie kolumny niemieckiej. Wszystko, co widzieliśmy, to ten długi wąż czerwonych światełek. Musiałem przejść mniej więcej koło dwóch czy trzech pojazdów w zupełnej ciemności, kiedy nagle usłyszałem, tuż za sobą, parę słów po niemiecku. Ktoś się pytał, co to za wóz zajechał przed chwilą, ktoś inny odpowiedział, że nie ma pojęcia, a jeszcze ktoś przeklinał, że w takich ciemnościach można sobie łeb rozbić, a mnie zimny pot oblał. Paru Niemców już wyszło ze swoich wozów i przechodzili koło mnie, ocierając się o mój płaszcz. Zaczęło się robić bardzo nieprzyjemnie i ciasno. Wyciągnąłem mojego waltera i kurczowo trzymałem go na wysokości pasa. Mówi się, że w takich chwilach człowiek ma stracha - nieprawda, człowiek umiera ze strachu, ale tego nie odczuwa, umysł jest krystalicznie jasny, mimo że myśli przepływają z szybkością błyskawicy. Wiedziałem, że w tej chwili byłem jedynym, który zdawał sobie sprawę z sytuacji, i że mam szansę wydostania się z tego towarzystwa, ale co dalej z samochodem? Staliśmy na wysokiej grobli i doskonale wiedziałem, że nie ma 100 101 TAK BYŁO mowy o zawróceniu wozu. W pewnej chwili (cała ta scena nie mogła trwać więcej niż jakieś dziesięć do dwudziestu sekund) ktoś na mnie wpadł i głośno zakląwszy spytał co to za oferma stoi na środku drogi. Wiedziałem, że cała moja przewaga w tej chwili znikła. Gdybym miał te granaty, o które Tadzia prosiłem, sytuacja byłaby jasna, ale ich nie miałem, a Niemcy zaczęli się nagle złazić, może nie wiedząc o co chodzi, ale czując coś dziwnego. Byłem teraz odcięty od łazika, do którego musiało być jakieś 20-25 metrów, ale po drodze było pięciu czy dziesięciu Niemców. Zrobiłem rzecz, do której się wtedy nie przyznałem; był to przecież początek wojny i człowiek nie był przyzwyczajony do mordu na zimno, ałe podświadomie wiedziałem, że jeśli z tej sytuacji nie wybrnę, będzie to dla mnie koniec, bo wyjścia tu nie ma. Jakoś nie mogłem się zdecydować na strzał na wysokości piersi czy brzucha, skierowałem więc lufę waltera w tego, który na mnie wpadł i strzeliłem na wysokość uda. Rezultat był natychmiastowy, strzał i ryk postrzelonego zrobiły takie zamieszanie, że mogłem rzucić się pomiędzy ten ruchomy tłumek. Przypadłem do samochodu, w którym kierowca już zapalił motor. W tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że nie ma możliwości zawrócenia i ja też o tym nie myślałem i zamiast kazać skakać natychmiast z grobli, wyciągnąłem rękę przez okno i jak idiota chciałem jeszcze strzelać do kłębiącej się kupy Niemców. Oczywiście, waiter się zaciął, mimo że czyściłem go poprzedniego dnia. Od tego dnia nigdy nie wziąłem do ręki automatycznej broni krótkiej. Czy zaciął się, bo był produkcji niemieckiej, czy ze zwykłej złośliwości rzeczy martwych - nie wiem, ale zaciął się bezapelacyjnie. Od strony Niemców padły pierwsze strzały z broni krótkiej, trochę chaotyczne i niecelne z powodu ciemności, zamieszania i ruchu samochodu. Nie trwało to długo, ktoś zaświecił ręczną latarkę i padła pierwsza seria z ręcznej broni automatycznej. Widok linijki dziurek, powstającej błyskawicznie na szybie samochodu (i to tuż nad naszymi głowami) otrzeźwił mnie natychmiast. - Urbanowicz, kłaść się na siedzeniu. Wyłazimy i skaczemy z grobli. W tej chwili ciche „uch" powiedziało mi, że druga seria była celniejsza i biedny Urbanowicz został ranny. Jakoś pomogłem mu wydostać się z wozu i udało nam się stoczyć z grobli w małe chaszcze. Podtrzymywałem Urbanowicza i zaczęliśmy biec wzdłuż grobli, nieco się od niej oddalając. Różne krzaczki czy szuwary trochę nas zakrywały, na wypadek gdyby ja'-" kaś latarka czy reflektor nas szukał, ale Niemcy byli bardziej zajęci ostrzeliwaniem łazika, który w pewnej chwili stanął w płomieniach, dając akurat dość oświetlenia, żeby nas można było zobaczyć. Na szczęście ogień oślepiał ich, co dało nam możność przesunięcia się trochę dalej. Ponieważ karabin, który Urbanowicz ciągnął za sobą, wyrzuciłem jeszcze na górze grobli, jako zupełnie niepotrzebny ciężar, byliśmy zupełnie bezbronni. Nie bardzo się tym przejmowałem, bo jeden karabin i tak niewiele by nam pomógł w razie gdybyśmy musieli się bronić przed całą kolumną pancerną. Dużo ważniejszą rzeczą było ratowanie starszego ułana, który zaciskał zęby starając się nie wydawać żadnego dźwięku . Przy świetle gwiazd zobaczyłem, że jesteśmy na parometrowej pustej łatce, pośród dość gęstych 102 WRZESIEŃ 1939 chaszczy. O sto metrów od nas dwa nie oświetlone motocykle niemieckie posuwały się wolno wzdłuż grobli, prawdopodobnie w pościgu za nami. Zorientowałem się, iż najgorsze już minęło i trzeba teraz tylko uważać, a pchając się dalej powinniśmy dotrzeć do swoich. Napięcie nagle spadło, jak gdybym zdjął kolczugę z piersi i ledwie zdążyłem spuścić spodnie. Zrozumiałem wtedy, jak prawdziwe jest powiedzenie „zes... się ze strachu". Teraz już wolniej zaczęliśmy iść wzdłuż grobli, ciągle trzymając się od niej o jakieś sto metrów. Po chwili oba motocykle wróciły, rezygnując z dalszego pościgu. Musieliśmy się pchać przez krzaki, jakieś kartofliska, trochę błota, jakieś dobre dwie, trzy godziny. Mimo, że szliśmy wolno, Urbanowicz nie bardzo nadawał się do dalszego marszu. Odczuwałem wewnętrzną panikę, myśląc o jego losie. Trzymał się świetnie, ale już przestał powtarzać: „To nic, to nic, wytrzymam". Mimo tych zapewnień, że to nic, to wcale nie było nic. Dziś już nie pamiętam, gdzie i w co był ranny, wiem tylko, że na szczęście rana, którą zatkaliśmy kawałkiem urwanej koszuli, nie bardzo krwawiła. Zaczęło się w końcu rozjaśniać. Gdzieś na prawo, daleko z drugiej strony grobli, która teraz zmieniła się w zwykłą szosę, odezwały się jeszcze bardzo sporadyczne strzały, czasem krótkie serie z karabinów maszynowych, wskazujące, że jakaś akcja się rozpoczęła. Nie pamiętam dokładnie jak dostaliśmy się w końcu do swoich, ale udało mi się oddać wyczerpanego Urbanowicza w ręce pomocy sanitarnej. Teraz chodziło mi tylko o skomunikowanie się z brygadą. Jednostka, na którą trafiliśmy, była wysuniętym oddziałkiem piechoty. Zgłosiłem się do dowodzącego oficera, mizernie wyglądającego podporucznika rezerwy, zdenerwowanego i wyraźnie przerażonego. Z miejsca chciał mnie aresztować, krzycząc, że muszę być szpiegiem. Kazał mnie obszukać, ale całe jego zachowanie było tak nieprzekonywujące, że kiedy nadszedł sierżant z prawdziwego zdarzenia, z miejsca mogłem wytłumaczyć moje zjawienie się od strony nieprzyjaciela. Dosłownie w parę minut dostałem się do polowej radiostacyjki i po paru próbach mogłem nadać do brygady odpowiednie raporty o sytuacji. Okazało się, że pojęcia jeszcze nie mieli o przedarciu się Niemców przez Narew. Potem dowiedziałem się, że mój meldunek uratował całą brygadę od bocznego uderzenia i odcięcia od reszty. Tu znowu urywa mi się ciągłość wydarzeń i stoją mi przed oczyma tylko krótkie obrazki. W pewnej chwili brygada została rozdzielona i przez dwa czy trzy dni byłem przy naszym Dywizjonie Artylerii Konnej, odcięty z jednym szwadronem naszego pułku i kawałkami taborów. Byliśmy jednak w łączności radiowej z dowództwem brygady, ale pomiędzy nami były duże oddziały pancerne niemieckie. Dowódca DAK-u, pułkownik Anders (brat generała), zdecydował przedrzeć się nocą jakimiś dróżkami leśnymi, aby połączyć się z brygadą. Rzecz nie była łatwa, bo ciągnąć armaty i wozy taborowe przez tereny zajęte przez nieprzyjaciela, to nie w kij dmuchał. Szwadron kawalerii postanowiono umieścić w środku kolumny. Jedną sekcję wysłano na szpicę z rozkazem trzymania łączności. Anders, człowiek bojowy, powiedział, że osobiście przeprowadzi cały oddział przez dużą szosę, która służyła Niemcom za oś transportową i która musiała być w jakiś 103 TAK BYŁO sposób przez nich ubezpieczona. Wlekliśmy się więc kolumną leśnymi dróżkami - trochę w piachu, trochę w błocie, w kompletnych ciemnościach. Po dwóch czy trzech godzinach zaczęliśmy wyraźnie słyszeć przed nami szum na szosie. Ale były w tym szumie dziesięcio-piętnastominutowe przerwy i na to liczył Anders. Teraz zsiadł z konia i zawołał mnie i dwóch ułanów niosących rusznice przeciwpancerne. Anders szedł pierwszy, ja koło niego, obaj nieśliśmy karabinki kawaleryjskie. Za nami szli dwaj ułani z rusznicami. Noc była ciemna choć oko wykol. Z tyłu o jakieś sto metrów ciągnęła kolumna. Jako, że był rozkaz, aby maszerować jak najciszej, a droga była miękka, leśna, piaszczysta, to prawdę powiedziawszy prawie nic nie było słychać. Ułani prowadzili konie wierzchowe i taborowe za uzdy i poza sporadycznym skrzypnięciem wozu czy stuknięciem kół armatnich o korzenie, całość posuwała się jak duchy. Po pół godzinie takiego wolnego marszu zjawił się nagle przed nami goniec ze szpicy meldując, że doszli do szosy i że nasza dróżka wchodzi w nią pod bardzo ostrym kątem, tak że jeśli zatrzymamy się - powiedzmy - o sto metrów, to jadący szosą nieprzyjaciel nie może nas widzieć. Podeszliśmy więc jak najbliżej i zatrzymaliśmy się. Rozniosłem rozkaz pułkownika, ażeby na hasło do marszu przejechać przez szosę, jak najszybciej, choćby galopem, nie zważając na hałas. Po paru minutach nasłuchiwania usłyszeliśmy pomruk zbliżającej się zmotoryzowanej kolumny. Zamarliśmy w ciszy i Niemcy przejechali o sto metrów, jakieś kilkanaście pojazdów. Po minucie przeskoczyliśmy z pułkownikiem i rusznicami przeciwpancernymi szosę i położyliśmy się w taki sposób, żeby mieć w zasięgu strzału szosę z lewej i prawej strony. Anders dał znać gwizdkiem i dosłownie po paru sekundach pierwsze wozy przeskoczyły szosę, a za nimi szwadron kawalerii. Armaty, tzw. siedemdziesiątki piątki, przewaliły się na końcu, ale ostatnia zaczepiła w ciemności o drzewo i stanęła jakieś pięćdziesiąt kroków od szosy. W tym momencie usłyszeliśmy warkot motorów i na szosie ukazało się parę motocykli z jakimś pojazdem. Jechali oczywiście bez oświetlenia, tylko ze światłami postojowymi. My w czwórkę, leżąc w trawie o dwadzieścia metrów od nich, trzymaliśmy ich na muszkach. O trzydzieści metrów za nami stało zastopowane działo z paroma ułanami trzymającymi konie przy pyskach. Na szczęście oddziałek nic nie zauważył i przejechał spokojnie dalej, nie wiedząc, jak bliski był zguby, a my na gwałt wypchaliśmy działo. Po godzinnym marszu pułkownik zatrzymał nas na krótki odpoczynek. Połączyliśmy się z brygadą i choć już mocno poturbowani, tworzyliśmy znowu porządnie zorganizowaną jednostkę bojową. Bitwa rozpoczęła się późnym popołudniem. Nacieraliśmy spieszeni w dół na pozycje niemieckie. Dość duża jednostka niemieckiej piechoty zmotoryzowanej zajęła pozycje wzdłuż szosy. Patrząc z góry na ich pospiesznie wzniesione pozycje w rowie przy szosie, widzieliśmy tylko parę gniazd cekaemów, ale żadnej cięższej broni nie było. Zwiad wysłany do lasu na prawo zameldował, 104 WRZESIEŃ 1939 L że stoi tam duża kolumna transportowa zupełnie nieubezpieczona. Nasze dowództwo wysłało z miejsca nieduży oddział, który miał za zadanie zniszczenie jak największej liczby pojazdów. Nasze natarcie szło naprzód, ale z trudem, bo Niemcy mieli dużą przewagę ogniową w broni automatycznej, choć nasz DAK mocno ich jednak trzymał przy ziemi. Nie musieliśmy czekać długo. Oddział wysłany do lasu doszedł do linii postoju ich ciężarówek i zanim Niemcy potrafili się zorientować i zorganizować jakąś obronę, wysadzono granatami dużą część ich pojazdów. Oczywiście przerzedziło to ich pozycje wzdłuż szosy i pozwoliło nam posunąć się naprzód. Tymczasem zaczęło się ściemniać, aż zrobiła się zupełna noc. Leżeliśmy w dołkach przez siebie wykopanych, które teraz mogliśmy trochę ulepszyć. Przyniesiono nam coś do zjedzenia, DAK podsunął bliżej działa i nastała chwila względnej ciszy, bo u Niemców też nie słyszeliśmy ruchu. Zostaliśmy uprzedzeni, że mamy być przygotowani do szybkiej akcji. Wiedzieliśmy, że podciągnięto jakiś oddział za nami i że czekamy, aby dołączył do nas. Wyobrażaliśmy sobie, że wkrótce będziemy biegli pod ochroną ciemności i po raz pierwszy doświadczymy, czym jest walka wręcz, ale całym oddziałem. Niestety, niedługo trwały nasze marzenia o przewadze nad wrogiem i lepszej pozycji. Szum motorów i chrzęst żelaza wyraźnie dały nam do zrozumienia, że sprowadzono duży oddział broni pancernej dysponujący przewagą ogniową nowoczesnych szybkostrzelnych dział. Niemcy ponadto ściągali posiłki w ludziach, bo z lasu dochodziły nas odgłosy dużej aktywności. Cekaemy, wstrzelane w nasze pozycje jeszcze podczas dnia, mimo ciemności zaczęły gęściej nas okładać. Zawsze nadchodzi taka chwila, gdy zmienia się nagle duch całego oddziału. Cała nasza akcja podczas tego dnia była ochroną przejścia jakiejś naszej większej jednostki. Myśl trwania w tym miejscu i ewentualnego uderzenia na pozycje niemieckie zrodziła się z chęci wykorzystania naszej sytuacji. Z chwilą pojawienia się tak dużych sił nieprzyjaciela byłoby zwykłym szaleństwem prowadzenie dalszej akcji. Byliśmy tu już zupełnie niepotrzebni, bo jednostka którą osłanialiśmy już przeszła. Jednakże patrząc wkoło, wyczuwało się ogromne napięcie wśród ludzi - jeden dosypywał ziemi przed sobą, drugi kopał butem za sobą, żeby pozbyć się jakiejś przeszkody, ktoś pytał kolegi czy nie słychać jakichś rozkazów. Stan napięcia stal się nagle niemal namacalny. W tej chwili rozkaz cofania się rozpędziłby ludzi jak stado kuropatw. Niemcy podpalili jakieś budynki, z rzadka stojące pomiędzy naszymi i ich pozycjami, oświetlając tym do pewnego stopnia nasze okopki. W tej chwili za mną podniosła się wielka, wspaniała postać w długiej kawaleryjskiej pelerynie. Był to nasz „Plis", który tubalnym głosem oznajmił, że te durnie jeszcze nie nauczyły się strzelać. Po chwili do „Plisa" dołączyło parę innych postaci - generał Zaza Podhorski, pułkownik, dowódca pierwszego pułku ułanów, którego nazwiska nie pamiętam, bo objął dowództwo zaledwie przed kilkoma dniami, po śmierci pułkownika Litewskiego i jeszcze paru wyższych oficerów brygady. Pożar trochę przygasł, strzechy czy drewniane dachy wypaliły się bardzo prędko i Niemcy nie mieli już tak dobrej widoczności. Dowódcy rozmawiali bardzo głośno i wyraźnie, 105 TAK BYŁO jakby byli na spacerze, tak że leżący ułani mogli dokładnie słyszeć ich rozmowę - ani jeden z oficerów nie schylił głowy, choć kule świszczały. - Panie pułkowniku, nic tu nie mamy do roboty, proszę powoli odskoczyć do tyłu, nasze cekaemy maja strzelać i trzymać ich gniazda bez przerwy, koniowodni już podprowadzili konie zaraz za tą górką. Rozkazy wydawane przez Podhorskiego słyszeli wszyscy i spokój jego głosu, jak również odpowiedzi oficerów, w jednej chwili zmieniły samopoczucie leżących ułanów. Z kupy wystraszonych przed chwilą ludzi znowu zrobił się zwarty oddział walczących żołnierzy. Zrozumiałem wówczas na czym polega sztuka dowodzenia. W jakieś dziesięć minut cały stok został opróżniony, działa ściągnięte i na koniec cekaemy w mgnieniu oka zamilkły. Po godzinie jechałem obok „Plisa". Nerwy już przeszły, byliśmy bardzo zmęczeni. - Myślałem, że się zes... ze strachu, popatrz czy raczej wyczuj tę dziurkę w pelerynie, ta kulka przeszła jednak za blisko jak na mój gust. Głos „Plisa" był poważny, spokojny, ale zmęczony. Nie pamiętam nazwiska wachmistrza czy plutonowego, słowa utkwiły mi w pamięci. - I jak tu się nie bić, kiedy nami dowodzą chłopy z takimi jajami. Storch nadleciał jak kaczka na ciągach Zatrzymaliśmy się na chwilę na ślicznej polance w lesie, już gdzieś w okolicy Puszczy Białowieskiej. Od samego rana pchaliśmy się przez ten las, koniom i ludziom potrzeba było chwili wytchnienia, bo noc była ciężka. Miejsce idealne, cicha, otoczona lasem polana, jakby schowana przed wojną. Leżąc na brzuchu gryzłem soczyste łodyżki trawy, jakbym był w Spuszy rankiem na konnym spacerze. Nikt nie gadał, wszyscy byli pod urokiem spokoju, zakłócanego jedynie chrupaniem trawy i parskaniem koni. Identycznie jak parę dni przedtem, samolot zjawił się znikąd, tylko nie pędził jak szatan, ale leciał wolno, dotykając prawie wierzchołków drzew. Mały zwiadowczy Storch miał dość czasu, żeby puścić serię z karabinu maszynowego. Na wpół zaspani ułani ciągnęli konie między drzewa, rozkazy krzyżowały się chaotycznie na wszystkie strony, ktoś klął, bo dostał biedak kulkę, jakiś koń przez nikogo nie trzymany wierzgał, bo przednie nogi zaplątały mu się w wiszących luzem cuglach. Nie minęła minuta, kiedy Storch pojawił się znowu i pokropił nas po raz drugi. Ludzie wprowadzili już konie w gąszcz i w kilkunastu przypadliśmy na samym skraju polanki, trochę przykryci gałęziami. Nie czekaliśmy długo. Pilot nadleciał znowu, jak kaczka na ciągach, prosto nad naszymi głowami. Musiało nas chyba z dziesięciu strzelić równocześnie i samolot, jak strzelony bażant runął niewiele 106 WRZESIEŃ 1939 dalej niż sto metrów od nas. Pilot upadł na drążek i ciężarem ciała popchnął go w dół. Lecąc tak nisko, spadł jak kamień. Prawdę powiedziawszy, staliśmy nad roztrzaskanym samolotem przez chwilę prawie ze smutkiem. Młodziutki oficerek, wymuskany, ogolony, wymyty, leżał jak żałosna kupka, razem ze swoją głupotą i odwagą. Storchy były samolotami zwiadowczymi, bez żadnego uzbrojenia obronnego i trzeba było być bardzo niedoświadczonym pilotem, żeby najechać na nas po raz trzeci. W tamtej chwili myślałem tylko o tym, że celowałem dobrze przed nos samolotu i na pewno wpakowałem mu kulę, mógłbym więc go wpisać do dziennika myśliwskiego jako swoje trofeum, chociaż nie wiadomo czyja kula go zwaliła. Parę dni przedtem jakiś niemiecki moździerz rozwalił nam ostatnie wozy taborowe i nie miałem już nic, poza tym, co na sobie. Tymczasem w samolocie były dwie walizki młodego pilota. Okazało się, że biedak był bardzo dobrze wyekwipowany na wojnę. Przy podziale dostałem nową koszulę i gacie oraz parę skarpetek. Zasypiałem tej nocy na słomie, a myśl o tym strzale i samolotowym trofeum nie dawała mi spokoju. Bodajże następnego dnia, posuwając się linią leśną, usłyszeliśmy szum motorów. Właśnie przeszliśmy skrzyżowanie i po pół minucie zorientowaliśmy się, że prostopadłą linią, którą minęliśmy, musi iść jakaś jednostka pancerna. Szwadron w jednej chwili zniknął w lesie, a na drodze została tylko jedna armatka przeciwpancerna, najpiękniejsze narzędzie śmierci jakie znam, jak dziecinna zabawka. Jeden ułan trzymał trójkę koni pociągowych w krzakach o parę stóp od działka, przy którym klęczało dwóch ułanów gotowych do strzału. Ja z „Plisem" i dowódcą szwadronu staliśmy z tyłu z lornetkami, czekając, co pancernego ukaże się na skrzyżo- Na linii w lesie, waniu. Prawdopodobnie wczorajszy pilot zdążył przed śmiercią zawiado- rys.pmf.Lt/iacug mić o naszej obecności w lasach i zbliżająca się jednostka chciała nas znaleźć. Po chwili czołg pojawił się i skręcił w naszą linię, ale w przeciwną stronę, tak że pewno nas nie zobaczył. Nie ujechał więcej niż parę metrów, kiedy działko kaszlnęło. Brzuch czołgu się wypuczył, czołg stanął i tylko dym z niego poszedł. Na nasze szczęście następny czołg tego nie widział, 107 TAK BYŁO WRZESIEŃ 1939 bo wyjechał najspokojniej na skrzyżowanie i dostał ten sam podarunek. Zdecydowaliśmy, że na jeden raz to dosyć i nie czekając na dalszy rozwój wypadków, wskoczyliśmy na koń i zniknęliśmy jak najszybciej. Dla niskiego rangą wojskowego bitwa jako całość jest niezrozumiała. Nas obchodził jedynie odcinek, na którym walczyliśmy, atakowaliśmy lub którego mieliśmy bronić. Co naprawdę działo się pod Kockiem, nie miałem pojęcia. Słysząc siłę ognia wiedzieliśmy, że to nie przelewki, że w tym boju biorą udział z naszej strony siły większe niż nasza dywizja, że nie jesteśmy tym razem grupą kawalerii zdaną na własne siły i amunicję, której mieliśmy już bardzo mało. Gdy całą brygadą biegliśmy ze wsi, żeby zająć stanowiska obronne na kartoflisku, dostaliśmy rozkaz trzymania się jak długo będziemy mogli, bo chodziło o to, by zdążyła nasza piechota, która forsownym marszem podchodziła, by przejąć nasze stanowiska. Leżeliśmy więc, częściowo wkopani z lizjerą jakichś chaszczów na lewo i wioską czy osadą, z której wyszliśmy, na prawo. Teraz już zaczęły się z niej podnosić pierwsze dymy pożaru. Przed nami zza pochyłości powoli wychodziło natarcie niemieckiej piechoty, wsparte silnym ogniem karabinów maszynowych, ale na nasze szczęście bez żadnej broni pancernej. Niedługo czekaliśmy na pierwsze pociski artyleryjskie, znowu na nasze szczęście niezbyt celne, ale padające wkoło nas dość gęsto. Byliśmy pod tym ogniem już dłuższą chwilę i leżeliśmy jak wgryzieni w ziemię. Nasze ceka-emy szczekały gdzieś za nami jak psy, ale krótkimi seriami. Ułani nabrali już dość wprawy, by nie ciągnąć długich serii, lecz oszczędzając amunicję, strzelać tylko do pewnych celów. Leżąc, patrzyliśmy na unoszący się po tych strzałach obłoczek kurzu, ciesząc się za każdym razem, gdy było widać, że przechodził przez grupę szarych hełmów niemieckich żołnierzy, leżących na ziemi albo skaczących w naszym kierunku. Nasze kopczyki z ziemi i naci kartoflanej nie były wielką ochroną i niepokoiła nas uporczywa myśl, czy i kiedy pokażą się czołgi. Jeśli byłyby lekkie, to być może nasze działka potrafiłyby utrudnić im postęp, ale jeśli ciężkie? Niedługo moglibyśmy tu wytrwać. Dotychczas obrona była dość skuteczna, natarcie posuwało się powoli, z trudnością. Mieliśmy rozkaz strzelania nie dalej jak na sto metrów. Oceniałem, że Niemcy doszli już na jakieś sto pięćdziesiąt. Jak zawsze, człowiek dostaje stracha, kiedy musi być bezczynny.Ułani podciągali karabinki do ramion, przymierzali się, jakby wybierali sobie już cele, a szkopy podchodziły coraz bliżej. Niestety, ogień nieprzyjaciela stawał się coraz gorętszy i skuteczniejszy. Artyleria domacała się nas, zaczęło być coraz mniej przyjemnie. Coraz częściej słyszało się czyjś krzyk, coraz trudniej było wychylić głowę, by przymierzyć się do strzału, a wiedzieliśmy, że za chwilę padnie rozkaz : „OGNIA" i gdy padł cała linia odetchnęła. Ulani zaczęli strzelać jak na strzelnicy i to z wyraźnym skutkiem, bo wiedzieli, że teraz chodzi o ich życie. W tej pełnej napięcia chwili coś za nami się zmieniło; do szczekania naszych cekaemów dołączyło się parę nowych i przed 108 Nxierali jak u (unagniacb, j pod Kockiem nosami Niemców zaczął unosić się coraz gęstszy kurz i mimo piekielnej strzelaniny ze wszystkich stron, dochodziły nas wyraźnie krzyki Niemców. Szkopy poczuły w końcu to, co my czuliśmy od dawna. Ktoś w naszej linii krzyknął, że widzi naszą piechotę za nami i po chwili doszedł nas rozkaz, aby pojedynczo spływać do wsi na prawo. Zajęło to jednak sporo czasu, zanim ostatni ułan dopadł skulony do palących się domostw. Stałem teraz za płonącą chałupą, która zasłaniała mnie od ognia niemieckiego. Przede mną widniał dokładnie pas naszych byłych, niestety niezupełnie opuszczonych, stanowisk. W niektórych dołkach leżały nieruchome postacie ułanów, którzy już nie mogli usłyszeć rozkazu zejścia z pozycji. Palba wzmogła się znowu. Na lewo, niedaleko od naszych pozycji, szło natarcie naszej piechoty. Patrzyłem jak urzeczony z podziwem na tych świetnie wyćwiczonych żołnierzy, idących w natarciu jak podczas koszarowych ćwiczeń. Po kolei każdy zrywał się, biegł parę kroków, padał, oddawał strzał, wgryzał się w ziemię, aby za chwilę znów się poderwać i w końcu dotrzeć do celu, albo paść po drodze i już więcej nie wstać. Już po chwili natarcie doszło na moją wysokość, tak że mogłem widzieć dosłownie każdą twarz usmarowaną ziemią, do której się tuliła, żeby choć na chwilę skryć się w naci kartoflanej. Nagle, kilkanaście metrów ode mnie pojawiła się jakaś postać biegnąca do żołnierza, który przed chwilą krzyknął: „O Jezu, dostali mnie"! Sanitariusz z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie biegł pod tym szalonym ogniem, przyklękał, opatrywał rannego i biegł do następnego. Przycupnął właśnie o parę metrów ode mnie, tak że dobrze widziałem tę brudną, zalaną łzami twarz o semickich rysach. Ten człowiek wyraźnie płakał i to na pewno ze strachu. Wyciągał coś z przewieszonej przez ramię torby, coś zawinął, zakleił i już zerwał się z tego przycupu i lekko schylony podbiegł do następnego. Takiego męstwa w przerażonym śmiertelnie człowieku w życiu nie widziałem i na pewno nie zobaczę. Podświadomie rozglądałem się wkoło siebie czy nie ma któregoś ze starszych oficerów, kto miałby baretkę Virtuti Militari czy Krzyża Walecznych. W takich chwilach człowiek nie myśli logicznie, chciałem dobiec do tego bohatera i przypiąć mu taką baretkę, póki jeszcze żył, bo szans na przeżycie nie miał chyba żadnych. Wiem, że „Plis" myślałby tak samo, ale nikogo nie było. Nie zastanawiałem się czy 109 TAK BYŁO WRZESIEŃ 1939 Sztandar 2 Pułku Utanów Grochowskich przeszmuglowany do instytutu Sikorskiego w Londynie starczyłoby mi odwagi, aby to zrobić. Koniowodni dawno podprowadzili konie. Mój luzak ze zdziwieniem patrzył na mnie, bo reszta już odjechała. Wieś dogorywała, za płomieniami strzelanina nie słabła. Gdy wskakiwałem na konia, sanitariusz klęczał przy następnym rannym. Rozkaz złożenia broni, wydany przez generała Kleeberga po wygranej bitwie pod Kockiem, zastał nas w przysiółku Turzystwo w Woli Gułowskiej. Można sobie wyobrazić w jakim nastroju byliśmy wszyscy - tragicznie smutnym. W chacie, w której siedzieliśmy, panowała grobowa cisza. Jedynie czasem powracała dyskusja na temat polecenia (nie rozkazu), aby oficerowie nie opuszczali szeregowych, którzy będą wywiezieni do jenieckich obozów pracy. Czy oficerowie mają gremialnie ich opuścić? Wiedzieliśmy, że przez następnych parę dni będziemy mieli możliwość ucieczki podczas chwilowego bałaganu, który musi powstać. Poruszyłoby to jednak opinię kraju. „No tak, - mówiono by - żołnierzy zabrano do pracy, a panowie oficerowie zwiali sobie do domów". Plisow-ski, teraz dowódca brygady, w pewnej chwili wstał i oznajmił, że jest bardzo dużo rzeczy do załatwienia, gdyż jutro Niemcy obejmą komendę. Jako, że kasa mimo zupełnego zniszczenia taborów ocalała, należy wypłacić żołd wszystkim ułanom, nie licząc zbyt dokładnie należności, bo na to nie ma czasu. Oczywiście, to samo dotyczyło oficerów i podoficerów. Z „Plisem", Tadziem Lothem, Tadziem Ruszkiewiczem i Henisiem Rostworowskim spędziliśmy prawie całą noc na segregowaniu dokumentów z uratowanej kancelarii pułkowej oraz przedmiotów takich, jak pieczęcie, proporczyk dowódcy pułku itd. Wszystko to, owinięte w jakieś papiery i natłuszczone szmaty, zamknęliśmy w skrzyni od amunicji. Do dwóch innych wrzuciliśmy lornetki, pistolety - przeważnie visy - i tym podobne rzeczy, które nie powinny się dostać w ręce Niemców. Trzy skrzynie zakopaliśmy w pewnej odległości od rogu domu, w którym się to odbywało. Heniś wymyślił wtedy dwuwiersz: „koło dyni tur się żyni", bo twierdził, że na pewno zapomnimy co i gdzie zakopywaliśmy, a taki głupi rymek pomoże nam zapamiętać, że było to u Kołodyńskiego w Turzy-stwie. Okazuje się, że miał stuprocentową rację, choć byłem jedynym, któremu to zostało w głowie. W 1963 czy 1964 roku napisałem do Ruszkie-wicza czy pamięta to wszystko. Po paru tygodniach dostałem wycinek 110 z „Expressu Wieczornego" z artykułem „List z dalekiej Kenii prowadzi na ślad pamiątek ostatniej bitwy kampanii wrześniowej". Okazało się, że Ko-łodyńscy brali czynny udział w ruchu oporu i Jan, przy którego domu zakopaliśmy skrzynki, niestety zginął, zaś dom został spalony. Ekspedycja, finansowana przez warszawskie Muzeum Wojska, znalazła wiele innych przedmiotów, ale na nasze skrzynki nie natrafiła. Tu należy dodać, że sztandar pułkowy, został wyniesiony przez jednego z oficerów drogą przez Litwę i dziś wisi w Instytucie Sikorskiego w Londynie. O ile mi wiadomo, Niemcy w kampanii wrześniowej zagarnęli tylko jeden sztandar z wszystkich pułków kawalerii. Rozkaz kapitulacyjny został odczytany przed frontem brygady, gdy już się ściemniało. Szwadrony, a raczej to co z nich zostało, stanęły pieszo, ustawione w czworobok, z dowódcami przed frontem. Naprzeciwko wyprężonych na baczność ułanów - w równie nienagannej postawie - stanął konno pułkownik Plisowski w otoczeniu kilku oficerów i odczytał z konia dokument, oświetlany latarką przez Tadzia Ruszkiewicza*: „Żołnierze! Z dalekiego Polesia, znad Narwi, z oddziałów, które się oparły demoralizacji, zebrałem was pod swoją komendę, by walczyć do końca. Chciałem iść najpierw na południe, gdy to stało się niemożliwe - nieść pomoc Warszawie. Warszawa padła, nim doszliśmy. Mimo to nie straciliście nadziei i walczyliście dalej. Wykazaliście hart i odwagę w masie la wasiĄ postawę i męstwo dziękuję warn ulani, rys. prof. L Maciąg " M. Sadzewicz „Ostatnia bitwa kampanii 1939 roku", Watszawa 1971 r. 111 TAK BYŁO zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca. Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja i żywność są na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje nadziei, tylko rozleje krew żołnierską, która jeszcze przydać się może. Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili - każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremnie. Dziękuję warn za wasze męstwo i waszą karność - wiem, że staniecie, gdy będzie potrzeba. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie. Powyższy rozkaz przeczytać przed frontem wszystkich oddziałów. Dowódca Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie" Kleeberg, generał brygady". W panującej ciszy „Plis" zwrócił się do oddziałów w bardzo krótkich słowach: - 7jx waszą postawę i męstwo dziękuję warn, ułani Cicho, łamiącymi się glosami, brygada odpowiedziała przepisowo: - Ku chwale Ojczyzny, panie pułkowniku Teraz „Plis", bardzo głośno wydał rozkaz: - Panie wachmistrzu Gańko, proszę odtrąbić. Przez chwilę Gańko ani drgnął. Wszyscy wiedzieli, że przed paroma miesiącami po raz któryś z rzędu został zdegradowany za jakieś pijackie niesubordynacje i burdy. Był w pułku od wojny bolszewickiej w dwudziestym roku, od smarkacza-dobosza do pułkowego trębacza w stopniu wachmistrza. Degradowany, był jednak zawsze uznawany za bardzo dobrego żołnierza i po kilku latach potrafił dochrapać się swojego wachmi-strzostwa. Na wojnę wyruszył w stopniu plutonowego. Teraz wyjechał przed pułkownika z trąbką podniesioną w górę. Już w prawie zupełnej ciemności zatrąbił „OD-TRĄBIO-NO", ale mu trzy razy nie wyszło, po prostu szlochał. Podobno palnął sobie w łeb tego wieczora. W Turzystwie skończyło się nasze wojowanie. Knyże Waleczttych mój i Didi. Nie musimy się wstydzić wojny oowtJozTwolśln.Cbrony Naród. TfydŁtal CdsnacŁeil LEGITYMACJA tfaołm.pchor. SlPIEHA Eustachy (OdrilMl 2 p.Uł. j iPr,„,..o.,.n. "" ''"piilrimzy i jsporas arugl 'IN iPSAW BOISKOWYCH B , „„, 30.12 !M»r 112 NIEWOLA Następnego dnia złożyliśmy broń na wyznaczonym miejscu. Przechodząc koło dużego ogniska zauważyłem, że było pilnowane przez paru jeszcze uzbrojonych żołnierzy. Dogorywało już i jeden z nich popychał niedopałki patykiem. Paczki stuzłotówek paliły się łatwo, ale jeszcze łatwiej byłoby żołnierzowi zebrać je i wsadzić do kieszeni, a co dopiero tym wszystkim oficerom, którzy przez całą noc wypłacali żołd - spalono tam miliony. Nie było to zbyt mądre; można było rozdać pieniądze żołnierzom, ale nie wiedziano wtedy, że Niemcy nie wycofają tych złotówek przez długi czas i że była to istna fortuna. Późnym popołudniem ogromna kolumna ciężarówek zabrała oficerów. Rozkazem Kłeeberga jako dowódcy armii, wszyscy podchorążowie w stopniu sierżanta lub wachmistrza zostali mianowani podporucznikami, aby ich uchronić od wywozu na roboty do obozów pracy. Rozstanie z ułanami i końmi było ostatnią kroplą w naszym kielichu goryczy. Zawieziono nas do Radomia, gdzie w odrutowanym obozie siedzieliśmy przez parę dni i następnie wywieziono nas na zachód. Z jakiegoś powodu zatrzymano konwój we Wrocławiu, gdzie zmotoryzowana jednostka kawalerii niemieckiej zaprosiła naszych kawałerzystów do swojego kasyna. Trudno mi dziś powiedzieć jak to się stało, ilu nas tam było, bo przecie całego transportu nie mogli przyjąć, ale było wielu. W 1939 roku armia niemiecka nie miała jeszcze prawie żadnych dobudówek SS i była wtedy prawdopodobnie najlepszą armią na świecie, z dużymi tradycjami, nie napompowana całą propagandą nazistowską. Traktowali nas zupełnie na równi, salutując i stając na baczność przed naszymi wyższymi rangą oficerami. Nie było to żadne braterstwo broni, ale podziw dla skazanej na śmierć armii, walczącej pod Kockiem do ostatniego naboju. Tam dowiedzieliśmy się, że pułk piechoty niemieckiej, który na nas nacierał, został dosłownie zlikwidowany właśnie przez ten atak naszej piechoty. Niestety przerwa w podróży nie trwała długo. W bydlęcych wagonach dowieziono nas do tymczasowego obozu jenieckiego w Sandbostel. Był to obóz pod namiotami, przeznaczony chyba dla dziesiątków tysięcy ludzi. Bardzo prymitywny, ale bez żadnego bałaganu. Dewiza Ordnung muss sein była w pełni przestrzegana. Zaczęły się chłody, a naszą jedyną rozgrzewką była tzw. zupa, czyli prawie sama woda. Poza paroma kawałkami brukwi pastewnej nic w niej nie można było znaleźć. Ważne jednak było to, że była dosłownie wrząca. Jako suchą strawę dawano nam codziennie to samo, czyli gotowane kartofle w bardzo małych ilościach. Co tu dużo mówić, chodziliśmy głodni. Byliśmy jednak młodzi albo w sile wieku, zdrowi, więc nie pamiętam, żeby ktoś z mojego otoczenia był chory, przeziębiony czy miał biegunkę. 113 U TAK BYŁO Byliśmy ciągle w naszej grupie pułkowej. Paru tylko znikło w Radomiu. Ci, którzy zostali, trzymali się razem. Na noc kładliśmy się w siedmiu czy ośmiu w kupę, żeby się ogrzewać jeden od drugiego. Spaliśmy na cieniutkiej wiązce słomy, przykryci wszystkimi derkami i płaszczami, temperatura w nocy spadała do około minus 5 stopni; było mroźnie, choć dni były przeważnie słoneczne. Jak powiedziałem, obóz musiał mieścić tysiące ludzi. Przedzielony był wysokim drutem kolczastym na dwie części, większą dla żołnierzy i podoficerów i dużo mniejszą dla oficerów. Drut kolczasty kończył się chytrze na obozowej latrynie, którą też dzielił na dwie części. Była to konstrukcja dość oryginalna. Jakby ogromne kurze grzędy z drewna, wysoka na sześć kondygnacji, była widoczna z każdego miejsca w obozie. Oficerowie mieli dość miejsc dla około sześćdziesięciu ludzi, a żołnierze co najmniej dwa razy tyle. Jako że była to solidna niemiecka budowla, chyba ze słupów telefonicznych, wytrzymywała pełen kontyngent osobowy, który nigdy nie zawodził około siódmej rano i piątej po południu. Gigant nie miał żadnych ścian i stał w szczerym polu, przeto przy październikowej temperaturze i mocnym wietrze, okupanci owego locum zmieniali się szybko i kolejki, bo i takie były, posuwały się z ogromną szybkością. Osobiście, ze zrozumiałych powodów, chodziłem na najwyższą grzędę. Pewnego razu, siedziałem właśnie na tej najwyższej grzędzie przy samych drutach, a jakaś postać opatulona w koc tkwiła obok mnie z drugiej strony przegrody. Nie było to miejsce ani chwila do rozpoczynania rozmowy, więc zdziwiło mnie, gdy sąsiad, wyłuskawszy twarz z szala, dotknął mego ramienia ¦ i z rozpromienioną miną pozdrowił mnie słowami: Moje uszanowanie księciu panu, tym razem spotykamy się na tym samym Rostworowski, i i ¦ i c i_ r • i szczeblu socjalnym. Eustachy Sapieha, * ' y . .,.,.., , . . . , Stefan Czetwertyński, *>yłto narmonista z knajpy, w której tańczyliśmy z Jadzią w dzień mojego ludwik Kamkowski wyjazdu mobilizacyjnego. Mimo, że pozycja i druty temu nie sprzyjały, uściskaliśmy się i myślę, że pierwszy raz od tygodni uśmiałem się serdecznie. Na następne pięć miesięcy zostaliśmy ulokowani w starym budynku szkolnym w miejscowości Weilburg am Lahn. Była to olbrzymia harhara, otoczona murem i drutem kolczastym. Umieszczono nas po kilkunastu w pokojach szkolnych na trzypiętrowych łóżkach i poza dokuczliwym głodem było nam zupełnie dobrze. Głód był bezwzględnie ostry, ale po dwóch miesiącach zaczęły przychodzić paczki z zachodniej Europy, która podczas tej dróle de guerre zorganizowała się i zaczęła pomagać jeńcom polskim. Tam właśnie dostałem paczkę z Belgii od moich panienek i kartkę od Edme d'Oulmont. Niemieckim komendantem obozu był emerytowany pułkownik, właściciel okolicznej winnicy. Musiał się chyba ugodzić z swoimi władzami, aby dały mu pozwolenie na 114 Od lewej - Henryk Rostworowski, NIEWOLA sprzedaż wina w naszym obozie. Według konwencji genewskiej, jeńcy mieli otrzymywać pewną (zresztą bardzo małą) sumę miesięcznie jako żołd. Wypłacano go bardzo regularnie w markach obozowych. Miały one wartość pełnej marki niemieckiej, ale tylko w obozie. Niemiec, który dostał koncesję na sprzedaż czegokolwiek w obozach, mógł wymieniać je w banku w stosunku jeden do jednego. Przez całą niewolę tylko ten jeden komendant mógł cokolwiek sprzedawać w obozie i musiał na tym zarobić miliony; poza nim koncesje dostały tylko księgarnie. Korzystał z tego głównie Lipsk, jedna z największych centrali wydawniczych Niemiec. W Weilburgu byliśmy jeszcze za mało zorganizowani, aby myśleć poważnie o kupowaniu książek, więc wino lało się strumieniami w zgłodniałe żołądki ku oburzeniu mieszczuchów weilburskich. Szkoła stała na skraju miasta przy drodze, która w soboty i niedziele była miejscem spacerów rodzinnych. Poważni panowie doktorzy, aptekarze, notariusze czy sklepikarze, ubrani na czarno, prowadzili pod rękę swoje ubrane odświętnie żony, z czysto odzianymi dziećmi, z pieskami na smyczy. Przechodząc pod oknami dawnej szkoły, towarzystwo to oburzało się, słysząc nasze śpiewy i krzyki przy ostrym piciu wina. Ducha jeńców podtrzymywała wiara w bliski koniec wojny, kiedy to Francuzi i Anglicy zmiotą szkopów jak śmiecie. Kiedy na wiosnę ruszyła niemiecka ofensywa, wiadomości z frontu spowodowały w obozie zupełną konsternację i załamanie chyba gorsze niż własna klęska w 1939 r. Przez te pół roku wszyscy byli pewni, że tylko parę miesięcy dzieli ich od powrotu do domów. W kilka dni po rozpoczęciu ofensywy obóz dostał rozkaz załadowania się w pociąg i znowu w bydlęcych wagonach zaczęto nas wozić po nieznanych nam okolicach, z parogodzinnymi przystankami na jakichś bocznicach w nieokreślonych miejscowościach. Przez całą tę podróż mijaliśmy ogromne transporty wojskowe jadące na zachód, pełne młodych żołnierzy śpiewających Wir fahren, wir fahren gegen Frankreich. Dwa razy spotkaliśmy transporty jeńców francuskich, wyglądających chyba gorzej od nas. Jedyne słabe słowa pocieszenia, które czasami się słyszało, to uwagi na temat długości oporu. Ci Francuzi, z pomagającą im armią angielską, w porównaniu do nas uzbrojeni po zęby, zmotoryzowani, z lotnictwem, schowani za najpotężniejszą na świecie fortyfikacją, którą była Linia Maginota, nie wyciągnęli żadnych wniosków z naszej porażki, co najwyżej opowiadali uśmiechnięci o wariatach polskich, szarżujących z szabelkami na czołgi. Nie wytrzymali nawet dwóch tygodni ataku niemieckiej armii. Na nasze dobrze wyszkolone, ale niedozbrojone wojsko uderzyły dwie najpotężniejsze armie świata i trzymaliśmy się miesiąc, słaba pociecha, ale zawsze pociecha. W końcu wyładowano nas znowu w jakimś tymczasowym obozie, którego nazwy nie pamiętam. Drewniane baraki i cały wygląd tego miejsca był zupełnie niepodobny do naszych „luksusowych" pomieszczeń szkolnych. Tym razem naszym komendantem był emerytowany generał-kawalerzysta. Bardzo często przyjeżdżał konno Przeciętny tvygl&d jeńców, ryt. E Cztmecki 115 TAK BYŁO NIEWOLA do obozu przed barak kawalerzystów, specjalnie, żeby porozmawiać o koniach i pochwalić się swoim wspaniałym wierzchowcem. Był to rok 1940, dotychczas pozostawaliśmy pod administracją prawie wyłącznie wojskową. Tu, po raz pierwszy, mieliśmy wizytę innych władz -SS. Panowie ci przyjechali, żeby zbadać, czy oficerowie o podejrzanie brzmiących nazwiskach nie są Żydami. Dotychczas karty ewidencyjne jeńców były bardzo niedokładnie wypełniane, pewnie z powodu ciągłego napływu nowych jeńców, czy to przywożonych z innych obozów, czy złapanych w kraju. W każdym razie, poza ścisłą kontrolą liczebną „dusz", Niemcy nie mieli pewności kto jest kim. W Polsce Żydzi, jeśli nawet nie byli starozakonni, to pochodzili z rodzin bardzo mocno utwierdzonych w wyznaniu mojżeszowym i bez najmniejszej wątpliwości byli wszyscy „nożem ochrzczeni". Panowie z SS podali więc listę nazwisk oficerów, których chcieli poznać, a ci mieli się stawić na tak zwaną przez nich Schwanz-parade. Spadła na nas ta wiadomość jak piorun z nieba. Mimo konwencji genewskiej, zabraniającej wszelkiej dyskryminacji politycznej czy rasowej wśród jeńców, wiedzieliśmy że Niemcy, wygrywający w tej chwili wojnę, nie bardzo się przejmują konwencją i robią, co chcą. Nasze polskie dowództwo natychmiast dało nam znać - bo o żadnych poleceniach, czy nie daj Boże rozkazach, nie było mowy - że ochotniczo wolno kolegom pomagać, ale ostrzegało o niebezpieczeństwie z tym związanym. Z naszego baraku zgłosiło się zaraz pięciu oficerów, w tym dwóch braci, o ile dobrze pamiętam Mineyków, rotmistrzów 13 Pułku Ułanów Wileńskich. Wysocy blondyni, z długimi wiszącymi wąsami, byli obaj uosobieniem Longinusa Pod-bipięty. Poza nimi zgłosili się jeszcze dwaj oficerowie i ja. Oczywiście, było jeszcze dość kandydatów z innych baraków, aby wypełnić listę podaną przez Niemców. Każdy z nas nauczył się dobrze danych personalnych tych kolegów, których reprezentowaliśmy i stanęliśmy w długim rzędzie do przeglądu. Widok braci Mineyków - chudych, długich dryblasów z tymi wiszącymi smętnie wąsami, stojących ze spuszczonymi spodniami był tak zabawny, że trudno nam było utrzymać powagę, gdy wkroczyli inspektorowie. Parada odbyła się bez przeszkód. Trzech panów z SS przyglądało się dowodom naszego aryjskiego pochodzenia bardzo poważnie. Jeden z nich, bardzo elegancko się trzymający kapitan z cwikierem na nosie, nie dość dokładnie widział to, co chciał zobaczyć, więc ponieważ był wysoki, szedł zgięty w pół, z nosem prawie na wysokości celu swych obserwacji. Kiedy wróciliśmy w końcu do baraków, byliśmy też zgięci w pół, ale ze śmiechu. Gdzieś pod koniec 1940 roku przeniesiono nas znowu, tym razem na stałe, do Woldenberga (dziś Dobiegniewo). Dziesiątki drewnianych baraków w szczerym polu, otoczone dookoła drutami kolczastymi z wieżami strażniczymi. Na zewnątrz stały niemieckie baraki administracyjne. Tu spotkaliśmy się, ku naszej obopólnej radości, z moim bratem Lwem. Wszystkie baraki były podzielone na dwie części, w których na trzypiętrowych łóżkach gnieździło się około 150 oficerów. Obóz mieścił prawie 6000 jeńców. Barak był podzielony pośrodku przez dwie umywalnie, składające się z szeregu kranów z zimną wodą oraz miejsce na zajęcia gospodarcze, czyli mały pokoik, gdzie można było wymyć garnki, a później stawiać kuchenki koksowe. 116 ifa Woldenberg, * IM. stan 1998, Muzeum •• Dobiegniewie Nasz barak nr 15 A był tak zwanym barakiem kawaleryjskim, mimo że oprócz kawalerii, w drugiej połowie siedziała cała nasza marynarka wojenna, z admirałem Unrugiem na czele. Co było jednak ciekawe, to że barak ten do końca niewoli trzymał coś w rodzaju fasonu. Grudziądz, przez który przeszła ogromna większość kawalerzystów, wpoił swoim wychowankom poczucie godności. Po Westerplatte, kiedy marynarka wpadła w ręce niemieckie, admirał Unrug kazał swoim oficerom wziąć z sobą do niewoli mundury wyjściowe, tak że nawet, kiedy przychodzili do niego, do jego pryczy w baraku, wyglądali porządnie i czysto. Sam admirał, wraz z lotnikiem Richthofe-nem, był przez Niemców uważany za ich największego bohatera pierwszej wojny światowej. W 1918 roku, kiedy odrodzona Polska tworzyła własne siły zbrojne, 95 procent wyższych kadr oficerskich pochodziło z trzech armii zaborczych, w których wielu Polaków otrzymało wykształcenie i służyło zawodowo. Unrug, będący bardziej Polakiem niż Niemcem, wstąpił natychmiast do powstającej marynarki polskiej i można powiedzieć, że to on ją stworzył. Przez całą niewolę najróżniejsi niemieccy notable przychodzili do niego i stojąc przed nim wyciągnięci jak struna tłumaczyli, że może natychmiast wracać do domu z pełnymi honorami. Admirał zawsze bardzo opryskliwie ich wyrzucał. Podczas codziennych apeli stał osobno, a podchodzący Niemcy sprawdzali czy mają wszystkie guziki zapięte, bo jeśli stawali przed nim uchybiając w jakikolwiek sposób regulaminowemu wyglądowi, rugał ich jak psy. Czas zaczął się nam dłużyć. Niektórzy ludzie zachowywali się coraz dziwaczniej, większość jednak robiła, co mogła, by zabić nudę. Profesorowie uniwersytetów i oficerowie sztabowi prowadzili wykłady, nauczyciele uczyli, politycy dyskutowali, aktorzy urządzali przedstawienia teatralne, sportowcy trenowali i urządzali najrozmaitsze mecze, jednym słowem sztuczne życie układało się i organizowało. Jednakże, mimo tej całej aktywności, wielu ludzi skarżyło się po wojnie na straszne skutki niewoli w sferze psychicznej. Ponieważ jestem człowiekiem, który nie lubi organizowanych ćwiczeń i sportów, chodziliśmy z Lwem najwyżej na spacery, czyli obchodziliśmy obóz wzdłuż drutów kolczastych, jak biedne zwierzęta w ogrodzie zoologicznym. Lew spędzał czas na dyskusjach ekonomicznych i politycznych. Szlag ludzi trafiał, bo robił to tylko dla zabicia czasu i występował raz jako konserwatysta, raz jako socjalista, zależnie od organizatorów, byle wywołać dyskusję. Zajmował się też nauczaniem angielskiego i pisaniem książki „Dolina Babel". Jednym z naszych uczniów (bo ja też pomagałem mu w angielskim) był Jerzy Michałowski, późniejszy ambasador PRL w Londynie. Przez dwa lata studiowałem egiptologię pod kierownictwem profesora Kazimierza Michałowskiego. Byłem 117 Nalega profesor jeny Hryniewiecki, ryt. E Czarnecki TAK BYŁO NIEWOLA / z prof. Kazimierzem MKhalowskmt prawdopodobnie jego najpilniejszym uczniem. Spędzałem na tych naukach co najmniej 3—4 godziny dziennie. Moje studia ograniczały się jednak tylko do hieroglifów i historii starożytnego Egiptu do czasów Kleopatry. Jako, że potrafiłem dobrze, czysto i dokładnie kreślić czy rysować hieroglify, już na początku 1943 roku zacząłem pracować nad słownikiem polsko-hierogli-ficznym i egipsko-polskim. Biblioteka obozowa w tym czasie rozrosła się już do bardzo poważnych rozmiarów. Prof. Michałowski dbał, żeby jego kochana egiptologia była dostatnio reprezentowana, tak że praktycznych __ __ wzorców mi nie brakowało. Pod jego ' *~ ^ — kierownictwem doszedłem do około tysiąca hieroglifów. Potrafił mi przekazać bardzo dużo swojego entuzjazmu i zrozumienia całej tej kultury. Gdyśmy wychodzili z obozu, zupełnie poprawnie mogłem czytać i pisać bardzo skomplikowane teksty i gdybym nie miał ważniejszych zadań na głowie, mógłbym łatwo zostać naukowcem i specjalistą w tym kierunku. Drugą dziedziną moich zainteresowań były wykłady profesora Karola Górskiego z nauk pomocniczych historii, jak dyplomatyka, heraldyka, sfragistyka i genealogia, Z tych wszystkich nauk dziś niewiele mi zostało. Od profesora Górskiego dostałem jednak po wojnie dyplom ukończenia studiów. Michałowski nie miał oficjalnych wykładów uniwersyteckich, więc żadnego dyplomu od niego nie otrzymałem, ale powiedział mi, że na tych studiach przyswoiłem sobie dużo więcej, niż dałyby mi normalne wykłady. Notabene w 1965 roku złożyłem mu wizytę w jego biurze w Muzeum Narodowym w Warszawie. Zaraz po serdecznym powitaniu powiedział mi, że moja praca słownikowa zginęła z dużą częścią biblioteki obozowej, ale w opracowaniu jest już nowy słownik. Pokazywał mi wtedy swoje nowe prace i materiały pozyskane z wykopalisk w Fayum, ale mnie już wtedy mało to interesowało. Dla rozrywki zajmowaliśmy się, razem z moim przyjacielem Antosiem Domaradzkim, kolekcjonerstwem najróżniejszych śmieci. Antoś, herbu Miesiąc Utajony, jeden z najmilszych ludzi jakich znałem, był mały, chudziu-teńki i chodził w prunelkach. Było to jego jedyne obuwie, a otrzymał je z jakiejś paczki. Przed wojną, jako urzędnik na poczcie w Wilnie, wyrobił sobie pozwolenie na poszukiwanie „skarbów" na całej Wileńszczyźnie. Według prawa polskiego wszystkie wykopaliska czy znaleziska należały do państwa. Jak wszystkie takie „państwowe" bezprawia doprowadziło to do tego, że dziewięćdziesiąt Jedyna moja gimnastyka - >(• ryt. E Cmmeda procent wszelkich znalezisk ginęło bezpowrotnie. Chłop, który wyorał w polu garnuszek z trojakami, szedł do miasteczka i tam karczmarz, po nastraszeniu go policją, dawał mu dziesiątą część wartości i wszystko co było srebrne czy złote, wkładał do tygla i topił tego samego dnia. Antoś przed wojną, już jako bardzo światły numizmatyk, przez całe coroczne wakacje jeździł po wioskach w wózeczku z hołoblą i uświadamiał „lud". Ofiarowywał chłopom za szlachetne metale pełną wartość wagi i nie starał się ich okradać. Litwa i Białoruś należały pod tym względem do najbogatszych dzielnic Rzeczypospolitej. Pograniczne te kraje były od wieków najeżdżane przez Jaćwingów, Prusów, Krzyżaków, Szwedów, Moskwę, Napoleona, Niemców czy bolszewików. Za każdym razem Litwin, Polak czy Białorusin, jeśli był biedny, zakopywał swój garnuszek z garścią trojaków gdzieś w polu, jeśli był bogaty, to zamurowywał swoje bogactwa w jakiejś piwnicy lub zakopywał w ogrodzie. Jako, że prawowity właściciel rzadko powracał, bo albo ginął, albo tak długo go nie było, że wnuki nie wiedziały, gdzie „skarb" był schowany, więc leżał aż do chwili, kiedy po dwudziestu, stu czy trzystu latach ktoś go znalazł. Antoś w ostatnich trzech latach przed wojną natrafiał przeciętnie na trzydzieści skarbów rocznie. Oczywiście tylko parę z nich było coś warte. Czasami trochę srebra lub srebrnych monet, jakaś garstka kamyczków, przeważnie niskiej wartości, jakiś kryształ - to wszystko, co dany właściciel uzbierał od czasu ostatniej pożogi. Antoś, współpracując z władzami i instytucjami naukowymi, stał się z czasem cenionym znawcą numizmatów. Po ostatniej wojnie współpracował z różnymi instytucjami naukowymi i umarł jako uznany autorytet i senior polskiej numizmatyki. W obozie oczywiście nie było mowy o numizmatyce, ale Antoś zabrał się do filatelistyki, w której to dziedzinie też został autorytetem, gromadząc wspaniałą kolekcję znaczków obozowych. Poza tym zainau- -:...... gurował kolekcjonerstwo tzw. salmonów, czyli nalepek na • puszkach z łososiem, pochodzących z paczek Czerwonego Krzyża z Kanady. Mimo, że nie dostawaliśmy tych paczek dużo, to jednak przy sześciu tysiącach jeńców, nawet jeśli każdy dostawał jedną na trzy miesiące, wypadało około 65 paczek dziennie. Antoś stał przy każdym rozdzielnictwie i natychmiast kupował za puszki konserw i za papierosy każdy nowy model naklejki. Pomagałem mu w kompletowaniu zbioru, który wnet urósł do kilkuset sztuk w kilku albumach. Wiem, że wyniósł tę dziwaczną kolekcję i na plecach dotargał ją do kraju, po czym złożył w jakimś wojskowym muzeum, chyba jako dowód dziwactwa obozowego. Poza tymi zabawami, teatrem mniej więcej raz na miesiąc, zawodami sportowymi, pogrzebami i planowaniem ucieczek, nuda była straszna. Zostało mi w pamięci tylko parę epizodów. W obozie był dziki, bezpański kot. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkał, gdzie spał, skąd się wziął i dokąd chodził. Obóz podzielił się na dwie części: zwolenników i przeciwników kota. Pierwsi niemal ze łzami w oczach mówili, że jest on symbolem wolności, jedyną istotą, która Łajzy nie oficerowie, ryt. L Czamecki i 118 119 TAK BYŁO Ł Kontrowersyjny kot może, kiedy chce, wchodzić i wychodzić z obozu - jest więc uosobieniem naszych marzeń. Drudzy twierdzili, że sra po barakach, przynosi pchły, miauczy po nocy, budzi słabo śpiących kolegów, dla których te parę godzin snu było jedyną chwilą oderwania się od czarnych myśli. Twierdzili też, że celem jego nocnych wizyt była kradzież ostatnich kawałków chleba czy innej okruszyny nędznego wyżywienia. Wyżywienie było nędzne, to prawda. Nie zmieniały tego faktu paczki otrzymywane raz na dwa miesiące, choć niewątpliwie sprawiały wielką radość. Najbardziej brakowało nam mięsa, bo nie dostawaliśmy go od lat. Od czasu ofensywy rosyjskiej i kolejnego odpadania „kolonii" niemieckich na poprzednio zdobytym wschodzie, sytuacja zaczęła być trudna. Zawsze dotąd jakaś matka, żona, narzeczona czy siostra uzbierała trochę kaszy, kawał suchej kiełbasy czy szynki, trochę mąki czy klusek i przysyłała te prowianty, które stanowiły bazę, uzupełnianą przez delikatniejsze paczki z zachodu. Po upadku Powstania Warszawskiego, wraz z napływem nowych jeńców, sytuacja stała się poważna. W tym czasie wśród paru kolegów powstała myśl o zrobieniu pieczeni z kota. Jako że byli to ludzie, z którymi wraz z Lwem byliśmy w najlepszej przyjaźni, dołączyliśmy do spisku. Szajka przyszłych morderców kota została podzielona na trzy ekipy: zabójców, skórozdzierców i kucharzy. Dziś można się temu dziwić, ale było to przedsięwzięcie bardzo trudne. Złapać kota, unieszkodliwić, uśmiercić, zdjąć skórę, wypatroszyć i ugotować wśród stu pięćdziesięciu ludzi w baraku, śpiących na trzypiętrowych łóżkach nad nami i mających do dyspozycji po dwa metry kwadratowe przestrzeni życiowej -było to zadanie niełatwe. Poza tym, tak jak cały obóz, barak dzielił się na dwie partie: zwolenników i przeciwników kota. Obrońcy biednego zwierzęcia dopuściliby się morderstwa w jego obronie. Na mnie i jednego z kolegów spadła rola kucharzy. Wiedzieliśmy, że gotowanie też będzie niezmiernie trudne i ryzykowne. Na okazję złapania kota trzeba było czekać dobrych parę dni. Na szczęście kot zaczął przychodzić do naszego baraku prawie codziennie o jakichś nieprawdopodobnych godzinach, okradał wszystkich i miauczał jak najęty. Partia antykocia bardzo się wzmocniła. Ekipa mająca złapać kota zdobyła w jakiś sposób zastrzyk usypiający, kupiony prawdopodobnie od Niemców z ich izby chorych, bo w naszej nigdy by czegoś takiego nie znaleźli. Chodziło nam też o to, by nie zwracać uwagi innych, znajdujących się najdalej o dwa metry obok. Nie było to łatwe, bo przy strasznej jednostajności i nudzie naszego życia, każda rozmowa między paroma osobami, zwłaszcza zaś cicha, wzbudzała zaciekawienie. Może mają jakieś nowe wiadomości, może zdobyli kontakt z tymi, którzy mają dostęp do słuchaczy tajnego radia, może planują ucieczkę. Rozmawialiśmy tylko na spacerach dookoła obozu i to najwyżej w trzy osoby, bo cztery robiły już tłum na ścieżce i wszyscy by podejrzewali, że ta grupka coś planuje lub wie. W końcu kot został zlikwidowany za pomocą zastrzyku, cegły na sznurku i noża. Można sobie wyobrazić jak ekipy skórozdziercza i potem patrosząca, pracowały lawirując pomiędzy dziesiątkami ludzi idących do świetlicy, do kaplicy, na zebrania, do izby chorych, lub po prostu spacerujących wkoło. W każdym razie po południu dostałem do rąk mięso, już fachowo podzielone i czyste. Do dziś pamiętam to szalone podniecenie 120 NIEWOLA - pierwszy raz od czterech lat widzieliśmy mięso, trzymałem w ręku kilogram czy dwa czegoś, co wyglądało na królika bądź zajączka. Przygotowałem się na tę chwilę bardzo dokładnie. Nasze prywatne kuchenki na węgiel lub koks były patentem obozowym i działały na zasadzie jak najsilniejszego podmuchu powietrza. Były umieszczone w specjalnym pudle, do którego była przyczepiona dmuchawka na korbkę. W pomieszczeniu wielkości czterech na sześć metrów pracowało z dziesięć takich kuchenek, z ekipą co najmniej dwóch na każdą - dmuchacza kręcącego korbą i kucharza. Ci byli niezbędni, ale przy nich stało zawsze ze dwóch pomagierów obserwujących, czy kucharz zbyt często nie próbuje potrawy, czy dla nich zostanie dosyć, czy korbkarz dość szybko kręci korbą, żeby kasza prędzej się ugotowała. Wyglądało to trochę jak dziecięce wyobrażenie piekła, z tym ściskiem, smrodem i dymem z węgla czy koksu. Oczywiście wszyscy zaglądali do cudzych garnków, żeby zobaczyć, czy nie gotuje się coś innego niż kasza lub zupa z kostki Knorra, co i tak było już wytworną kuchnią. Bardzo rzadko zdarzało się, że ktoś coś smażył, bo wyszabrował gdzieś czy dostał z domu parę cebul lub w zimie kawałek twardej kiełbasy - i smród się wzmacniał i tłok się zwiększał, bo inni podchodzili, żeby przynajmniej powąchać. Siedząc na łóżku z dwoma pochylonymi nade mną kolegami, wrzuciłem kocie mięso do garnka, szybko zasypałem kaszą, posoliłem i posypałem suszoną pietruszką. Przeczekawszy największy tłok, zaniosłem garnek do umywalni, gdzie Lew już hajcował kuchenkę: chodziło o to, żeby jak najprędzej wydostać się z niebezpiecznego miejsca. Póki woda nie zawrzała, wszystko szło jak z płatka, ale jak zaczęła się gotować, kotek też zaczął się gotować i zapach rosołu rozszedł się naokoło. Poprzedniego dnia, spodziewając się tego, wymieniłem u kogoś w innym baraku naszą zwykłą kostkę Knorra czy Maggi, którą wszyscy znali, na jakąś inną specjalną, z Ameryki, Szwajcarii czy Kanady. Kiedy intensywność zapachu zaczęła niebezpieczne wzrastać, zacząłem bardzo głośno z kimś tam rozmawiać o przewadze tej zagranicznej kostki nad innymi. Po chwili ktoś dołączył do rozmowy dodając, że też słyszał od kogoś o wyraźnej różnicy pomiędzy tą a tamtą kostką. Niestety przez mieszanie w garnku mięsko wychodziło na wierzch i już nie tylko woń zdradzała sprawę. Był już najwyższy czas, aby wynieść garnek. Nie przy żadnym stole, ale na moim łóżku spałaszowaliśmy kota z kaszką. Jako że wszyscy byli pochyleni nad garnkiem, nikt nie mógł z zewnątrz podejrzeć co się w nim znajduje. Dopiero po jakimś tygodniu zaczęto się dopytywać w obozie czy ktoś nie widział ostatnio kotka. Po paru dniach rozniosła się wieść, że podobno w którymś baraku w zachodniej części obozu podejrzewają paru mieszkańców Jak w tym tłumie zjeść kota? Ryt. E Cumecki 121 TAK BYŁO Poczta o pożarcie zwierzaka, bo głupcy rozmawiali o tym parę miesięcy przedtem. Jako, że nasz barak stał w części wschodniej, czuliśmy się zupełnie bezpiecznie. Tymczasem ogólna sytuacja na frontach szybko się zmieniała, więc panowie oficerowie przestali myśleć o kocie. Jak powiedziałem, w obozie było około 6000 oficerów, teoretycznie gramotnych, więc trzeba było stworzyć jakiś system wzajemnej komunikacji. Były rozkazy komendy niemieckiej, które trzeba było przekazać, były zawiadomienia komendy polskiej. Trzeba było informować wszystkich 0 najrozmaitszych imprezach publicznych i prywatnych, jak odczyty, wykłady itd. Wszystko to odbywało się za pomocą umyślnych, a z oficerów robić umyślnych nigdy nie było łatwo. Poza tym ciągle myślano o tym, jak zbierać pieniądze na Fundusz Wdów i Sierot. Wszystkie imprezy w obozie były zawsze płatne, niewysoko, ale płatne, a uzbierane pieniądze były przekazywane do kraju dla naprawdę potrzebujących. Niemcy pozwalali to robić 1 akcja szła zupełnie dobrze, tylko pieniędzy było zawsze mało. W 1942 roku spróbowano stworzyć jakiś rodzaj poczty obozowej. Nie było to zadaniem łatwym, bo nie było ani papieru do pisania, ani niczego na czym możnaby drukować, odbijać lub malować znaczki. Na Wielkanoc wypuszczono parę próbnych, bardzo prymitywnych znaczków, ogłaszając, że można teraz sobie wysyłać życzenia świąteczne. Było to coś nowego i impreza udała się znakomicie. Stworzono więc urząd poczty obozowej. Pozbierało się po ludziach trochę kartek białego papieru i już w maju wydrukowano pierwszą serię znaczków. Były to okazy też bardzo prymitywne, na niezliczonych gatunkach papieru, w trzech marnych kolorach. Sukces był pełny, plejada artystów wzięła się do roboty, rozpisano listy do rodzin prosząc o papier, farbę drukarską itd. Do drugiej serii znaczków, już dużo lepiej wykonanych, użyto jeszcze papieru zbieranego w obozie, głównie z białych krawędzi gazety Voelkischer Beobachter, co wyraźnie widać na odwrocie znaczków. Na szczęście zainteresowałem się tym przedsięwzięciem od początku i udało mi się zebrać pokaźną kolekcję. Z tego ciemnego pasma nudy zostały mi w pamięci jeszcze dwa obrazy. Mieliśmy dwóch kolegów, przemiłych braci, Żydów. Z zawodu byli tzw. taperami, czyli pianistami grającymi do niemych filmów; siedzieli przed czy pod ekranem i grali odpowiednią muzykę. Okazuje się, że istniały tomy partytur, które były alfabetycznie ułożone pod takimi tytułami jak: „twarz kobiety płaczącej", „gniew", „dym z papierosa", „galop koński", albo „galop stada dzikich zwierząt". Teraz w obozie grali na cztery ręce i przy współpracy któregoś z aktorów lub lektora dawali małe przedstawienia. Siedział człowiek na tych seansach z zamkniętymi oczyma, okazywało się bowiem, że nieświadomie melodie te przez osłuchanie były zakonotowane gdzieś w głowie i widziało się w wyobraźni każdą scenę. Trzeba pamiętać, że do piętnastego roku życia oglądałem tylko nieme filmy. Mówiono mi, że do dziś używa się bardzo dużo tych kawałków przy tworzeniu muzyki filmowej. 122 NIEWOLA Jeden z braci dostał pewnego dnia wiadomość, że Niemcy zamordowali mu żonę i dzieci. Niedługo potem powiesił się na rurze w łazience. Drugi, młodszy, chory na serce, po jakimś czasie także dostał wiadomość, że oboje rodziców, już bardzo starych, wywieziono do Treblinki czy Oświęcimia. Oświadczył kolegom, że z chorym sercem nie przetrzyma niewoli, że i tak nie ma po co żyć, bo wszyscy jego kochani już nie istnieją. Nie chciał widać robić kolegom przykrości przez wieszanie się czy podcięcie żył i wybrał inną formę samobójstwa. Wystarał się o dwie puszki Nescafe z nadsyłanych paczek, zaprosił paru przyjaciół na kawę a sobie zrobił kremik kawowy z całej puszki, czyli z 26 filiżanek. Dwa dni potem stałem z całym obozem asystując, przy dźwięku marsza żałobnego Chopina, przy jego pogrzebie. Na naszym „prywatnym" cmentarzu wyrosła jeszcze jedna mogiła. Słyszałem, że ten cmentarz w Dobiegniewie istnieje i że jest porządnie utrzymany; mam nadzieję, że to prawda. Muzeum w Dobiegmewte Miałem raz mały wypadek z żelaznym narzędziem, które mi zrobiło dziurę w lewym goleniu. Jako, że byliśmy bardzo chudzi i niedożywieni, organizm nie miał siły, żeby sam się z tym uporać. Noga nie chciała się goić, bolała mnie i jątrzyła się tak, że widać było kość. Nasi naprawdę bardzo dobrzy lekarze z izby chorych powiedzieli mi po prostu, że nie ma możliwości poprawy, bo brak wszelkich leków i że za jakiś czas trzeba będzie prawdopodobnie nogę amputować. Według nich jedynym sposobem byłoby porządne od-karmienie, tylko nie kartoflami i kaszą, ale pełnowartościową żywnością. Dobrze to mówić, ale z skąd ją wziąć? I w dodatku za jaką cenę? W obozie była też grupa szeregowców, których Niemcy używali do służb porządkowych, sanitarnych itd. Kiedy nie było dla nich pracy w obozie, wysyłano ich do roboty w okolicznych wsiach. Wśród tych żołnierzy był niejaki Pałubiński. Pochodził gdzieś z naszych białoruskich stron, miał twarz jakby wyjętą z obrazu Fałata, z długimi wąsami i błyszczącymi oczami; niebywały spryciarz potrafiłby znaleźć i przeszmuglować do obozu wszystko, na zamówienie mógłby przyprowadzić nawet krowę. Tak się dogadał z wachmanami, że prawie codziennie jechał do pracy gdzieś na wieś. Musiał mieć tych strażników drogo przekupionych, bo wnosił do obozu wszystko, co mógł sprzedać. Jako, że wielu jeńców nie 123 TAK BYŁO NIEWOLA paliło, zawsze były papierosy na sprzedaż, nadto Nescafe, herbata, czekolada i masa zupełnie niepotrzebnych dla wielu jeńców drobiazgów. Niemcy by duszę oddali za takie specjały, z kolei na wsiach zawsze można było kupić kurę, jajka, słoninę itp. Lekarze oświadczyli, że ich zdaniem powinienem zjeść około dziesięciu kilogramów prawdziwej, bogatej żywności w ciągu około dwóch tygodni, a wówczas natura sama wyleczy nogę, bo rana nie goi się po prostu z osłabienia organizmu, wywołanego stałym niedożywieniem. Ponieważ już nie bardzo mogłem się poruszać, wsadzono mnie do izby chorych. Pobyt w niej od normalnego życia obozowego różnił się jedynie tym, że nie trzeba było chodzić na ranne i wieczorne apele i nie było pluskiew w łóżkach. Uchwaliliśmy z Lwem, że należy zawołać Pałubińskiego, bo sytuacja jest poważna. Ta niebywała postać zjawiła się w izbie chorych i odbyła się poważna konferencja. Stary, po podrapaniu się w głowę, w swojej polszczyźnie mocno podlanej sosem białoruskim, w krótkich słowach zaproponował: - Kniazja, ja starego kniazia znaju, ja i Spuszu znaju, ja warn wierzę. Wy mienia bumażkę podpiszcie, że po wojnie, z pierwoho zbioru dwa wagony pszenicy dacie, a ja warn dziesiat' kilogramy przyniosę. Musieliśmy tylko wykłócić się, że damy dwa wagony nie pszenicy, ale żyta, bo pszenica na spuszańskich piaseczkach nie rosła. Cyrograf został spisany, nasze podpisy uwierzytelnione przez oficera sztabowego i Pału-biński z papierem w kieszeni poszedł na łowy. Leżałem więc przez następne kilka dni oczekując zbawienia, czytając jakąś niemiecką egiptologiczną książkę i przez ten czas, rano i wieczór słuchając z ciepłego łóżka: Obóz na moją komendę, do modlitwy! Kiedy taki tłum ludzi w listopadowych ciemnościach śpiewa, zaczynając dzień, „Kiedy ranne wstają zorze...", człowiek zakrywa sobie twarz, żeby nie okazywać wzruszenia. Nie dziwię się, że Niemcy prawie zawsze wtedy stawali i nieruchomieli, a nawet widziałem ich zdejmujących nakrycia z głowy. Jest to potężna pieśń. W końcu, któregoś popołudnia wszedł Lew z koszykiem w ręku o cudownej zawartości: bochen prawdziwego czarnego chleba, pieczona kura, jajka, kostka żółtego masła, połeć słoniny, duża kiełbasa-metka, słój marmolady śliwkowej - coś zupełnie nie do uwierzenia. Pałubiński oświadczył, że to pierwsza połowa, że nie mógł więcej unieść i bał się, żeby się coś nie zepsuło. Lew wszystkie te tłumaczenia przyjął z poważną miną, starając się nie pokazać, że mnie ratuje i że gotowiśmy prawie mu ręce całować. Biednemu Lwu dosłownie ślina z gęby kapała, kiedy mnie karmił, i musiałem naprawdę siłą wpychać mu do ust choćby maleńkie kawałki tych specjałów, uparł się bowiem, że mnie wyleczy i że muszę sam to wszystko zjeść. Po paru dniach Pałubiński zjawił się znowu z repetą. Przez te dwa tygodnie żarłem, a nie jadłem, doktorzy mnie zważyli i oświadczyli, że przybyło mi sześć kilo. Noga rzeczywiście po paru dniach zaczęła się goić, wypuszczono mnie z izby chorych i dziś nie mam nawet śladu po tej ranie. Co się stało z Pałubińskim - nie wiem, już chyba dawno umarł; mam nadzieję, że gdzieś tam został wynagrodzony. Właściwie to dzięki niemu Wyru literatura t WO km marszu zdaliśmy sobie sprawę, ile jest warte dobre imię - zwłaszcza, gdy nosi się nazwisko Sapieha - i jak trzeba uważać, żeby tego nie spaskudzić. W obozie zaczęło teraz wrzeć. Wiedzieliśmy, że lada dzień wszystko się zmieni. Czerwona ofensywa zbliżała się i albo obóz zostanie wyzwolony, albo Niemcy nas stąd zabiorą. Mieliśmy z Lwem starszego od nas kolegę, Jurka To-maszewskiego, który był w podobnych sytuacjach podczas wojny bolszewickiej. Nie mieliśmy najmniejszej chęci dostać się w łapy czerwonych, po których mogliśmy spodziewać się w najlepszym wypadku dziesięciu lat na Sybirze - za samo tylko nazwisko. Razem z Jurkiem zdecydowaliśmy, że przy pierwszej okazji wiejemy na zachód jako Kanadyjczycy. Niemcy swego czasu wydali nam zdobyte gdzieś battledresy, więc pozbywaliśmy się wszystkich możliwych oznak wojska polskiego wiedząc, że ani Rosjanie, ani Niemcy nas nie kochają. Kanadyjczycy nie byli w żaden sposób zaangażowani w sprawy Europy Wschodniej. Lew wziął tylko jeden dowód polskości - swoją „Dolinę Babel". Ja z kolei nie mogłem się pozbyć moich kawaleryjskich butów oficerskich od Niedzińskiego oraz moich znaczków. Jurek, jako że niewiele go interesowały jakieś sentymentalne pamiątki, nie miał nic, bo pozbył się wszystkiego poza nie podpisaną fotografią żony. Cokolwiek nadawało się do zamiany, wymieniliśmy na papierosy, kawę, i herbatę. Ponadto wyczyściliśmy jeden duży garnek aluminiowy, by móc gotować wodę. Każdy z nas pozbył się wszystkich dodatkowych ubrań, spodni, wojskowych kurtek, wzięliśmy tylko po dwie dobre koszule i gacie, trochę skarpet i chustek. Jako, że zima trzymała bardzo mocno, zostawiliśmy sobie do włożenia na drogę wszystkie swetry i płaszcze, wiedząc, że możemy je wyrzucić w każdej chwili, kiedy mrozy puszczą. Uszyliśmy z jakichś szmat maleńkie plecaki, do których tych parę rzeczy łatwo się zmieściło. Z kocem i menażką byliśmy chyba najlżej obładowanymi ludźmi w obozie. W kieszeni miałem maleńką niemiecką książkę „Porzellan-ABC", żeby móc się czasem oderwać od realiów przyszłego marszu (mam ją dotychczas w swej bibliotece). Bramy obozu otworzyły się po raz pierwszy od trzech lat 25 stycznia 1945 roku. Mróz trzaskający, śnieg po kostki na szosie i dużo głębszy na polach. Krzyczący, klnący wachmani z psami, starali się pchać ten pochód ludzkich karykatur, w spowitych szmatami płaszczach wojskowych, z tobołami na plecach, w rękach, na wózkach czy saneczkach zbitych naprędce z jakichś puszek czy kartonów i ciągniętych na sznurkach. Niektórzy krzyczeli „hurra", jedni machali rękami do gapiących się autochtonów, inni gardłowali, że takiego tempa nikt nie wytrzyma, bo mają za ciężkie bagaże. Kolumna coraz bardziej się wydłużała i wachmani zaczęli się denerwować. W pewnej chwili poszły w ruch kolby, padł nawet jakiś strzał, ale tylko w powietrze. Powoli kolumna zaczęła się posuwać. Szliśmy z Lewkiem z rękami w kieszeniach, z leciutkimi plecakami, w których 124 125 TAK BYŁO prawie nic nie było i mogliśmy swobodnie patrzeć na to beznadziejne mrowie. Z przyjemnością skonstatowaliśmy, że postąpiliśmy niezwykle inteligentnie. Teraz było bardzo wyraźnie widać, że wszyscy ci, którzy tak jak my pozostawili za sobą wszystkie te idiotyczne, niepotrzebne przedmioty, do których na swoje nieszczęście większość kolegów się przywiązała, szli uśmiechnięci i pełni radości chwili. Patrzyliśmy na ten niby to wolny świat naokoło nas. Pomorskie puste pola, zawiane śniegiem, zastygłe w mrozie, nie bardzo podnosiły nas na duchu. Przed samym wyjściem powtórzyliśmy sobie umówione plany. Postanowiliśmy zorientować się w sytuacji, już po paru krokach jakiś Polak, wzięty tu na roboty, przechodząc obok drogą krzyknął na cały głos: - Ale w dupę dostają, już artylerię słychać. Któryś z wachmanów wyskoczył z psem i kolbą, ale chłopak był pewno o trzydzieści lat młodszy i uciekł przez głęboki śnieg. - Możesz mnie w dupę pocałować - i tak cię za parę dni powieszą! — zawołał. Wachman zawrócił na pięcie. Nie wiem czy zrozumiał, ale minę miał nietęgą. Niemcy wyraźnie się denerwowali i starali się nas popędzać, ale niewiele mogli zrobić. Po godzinie coraz więcej tobołów leżało porzuconych obok drogi. Niektóre nawet bardzo dobrze powiązane, świadczyły o głupocie ludzi, którzy teraz dopiero zaczęli zdawać sobie sprawę, że nie ma sensu dźwiganie ciuchów, garnków, zapasowych holenderskich sabotów, kawałków drewna na rozpałkę i tysiąca innych bambetli, które po latach niewoli wydawały się konieczne do życia. Niestety, już i paru ludzi leżało w śniegu. Jakiś pojazd ich zbierał i podobno miał zawieźć pod opiekę lekarską. Zatrzymano nas w jakimś folwarku, wepchano do paru stodół i dano gorącą wodę zabarwioną brukwią. Ludzie byli tak zmęczeni, że po pół godzinie słychać było tylko chrapanie, nikt nie czuł ostrego mrozu, a ktoś powiedział, że smród też grzeje. Przez trzy dni pchano tak na zachód kolumnę co dzień sprawniejszą z powodu ubytku tobołów. Na postojach gorączkowo wyrzucano, przebierano paczki, tak że po naszym wyjściu podwórza wyglądały jak ogromne śmietniska. Już po pierwszej nocy Niemcy zorientowali się, że nie dadzą sobie rady z prowadzeniem tak ogromnej kolumny i rozdzielili ją na dwie części, zachowując podział obozowy na wschód i zachód. Wschód, w którym myśmy się znaleźli, nocował 28 stycznia 1945 w folwarku Deetz (dziś Dziedzice). Następnego dnia rano obudziły nas strzały i kiedy zaczęliśmy się gramolić ze słomy, pocisk artyleryjski wpadł przez dach do stodoły, w której znajdowało się kilkuset oficerów co miało tragiczny skutek. W bramie folwarku stał sowiecki czołg. Byliśmy uwolnieni od Niemców. Wiedzieliśmy, że nasza chwila wybiła i siedzieliśmy z Lwem i Jurkiem na cembrowinie studni, w pełni gotowi. Wkrótce krzyki biednych rannych w stodole, wrzaski radości ludzi ściskających załogę czołgu, wszystko to słabło nam w uszach, gdyż zgodnie z umową zwialiśmy, kiedy się tylko dało, zatrzymując się dopiero o dwa kilometry dalej, przy głębokim rowie zawianym śniegiem. Wkopaliśmy się w ten śnieg i przeleżeliśmy tak przez parę godzin. Jako, że byliśmy zupełnie na uboczu, tylko parę pojazdów, dwa czołgi, parę pojedynczych osób i kilka grupek przejechało czy przeszło koło nas. Nikt nas nie zauważył. Kiedy zaczęło szarzeć, wygramoliliśmy się z rowu i śniegu i jako tako otrząsnąwszy się, ruszyliśmy w dalszą drogę. Po jakiejś pół godzinie doszliśmy 126 NIEWOLA h Metropolity, «¦* S. Brukalski I do dużej zagrody bauerskiej. Zaczęliśmy delikatnie stukać w bramę i nagle dostaliśmy napadu śmiechu. Przez wszystkie te lata obiecywaliśmy sobie w jaki sposób będziemy traktować tych bydlęcych szkopów za to wszystko, co robili podczas okupacji, a teraz stoimy przed tą zagrodą i delikatnie pukamy, bo tam wewnątrz siedzą drżący ze strachu ludzie. Kiedy otworzyła nam drzwi starsza, wyraźnie przerażona gospodyni, za którą stał wąsaty mąż, powiedzieliśmy guten Abend i zażądaliśmy noclegu i gorącej wody. Wystraszeni domownicy dali nam dużą izbę i z pomocą jakieś dziewczyny wtaszczyli ogromny ceber, do którego wlali gorącą wodę. Po godzinie wszyscy trzej byliśmy wymyci, bez poszturchujących nas tyłków czy kolan, jak to bywało w prysznicach odwszalniczych. Przez ten czas gospodarze przygotowali ogromną wieczerzę, może prostą w doborze potraw, ale tak obfitą, że mieliśmy obawy, czy nasze nie przyzwyczajone żołądki, po tylu latach głodowania wszystko to wytrzymają. Nic nam się nie stało i położyliśmy się spać jak dzieci. Wcześnie rano stół już był dla nas przygotowany i znów uginał się pod ciężarem wiktuałów. Biedacy powiedzieli nam, żebyśmy wzięli, ile chcemy na drogę. Podziękowaliśmy i nie chcąc ich straszyć, nie powiedzieliśmy co może się z nimi stać jeszcze tego dnia. Poradziliśmy jednak, żeby zaraz schowali część zapasów, bo zwycięska armia może być dość głodna, więc lepiej mieć trochę żywności schowanej na jutro. Mróz tego dnia trochę zelżał Z jednej strony byliśmy z tego zadowoleni, jednak zdaliśmy sobie sprawę, że może przyjść odwilż, a wtedy wędrówka po bocznych, nie brukowanych drogach będzie trochę utrudniona. Pierwszego dnia szliśmy taką dróżką. Jakaś kobiecina stanęła o kilkanaście kroków od drogi i przyglądała się nam. Bez pudła była Polką, nie można się było pomylić. Z całej jej postaci biła polskość, pewno jakaś wieśniaczka wywieziona na roboty. Nawet nie myśląc powiedziałem: - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków amen - odpowiedziała i duży uśmiech rozjaśnił jej smutną postarzałą twarz. Podeszła do nas i szybko zaczęła się dopytywać o nowiny. Mogliśmy jej tylko powiedzieć, że za dzień, dwa będzie mogła wyruszyć do domu. - Daj Boże, daj, już czas. Od roku tu siedzę, jeden list od córki tylko przyszedł, zanim Ruskie doszły. Na pytanie skąd pochodzi, podała nam nazwę jakiejś wsi gdzieś pod Krakowem. W tej chwili Lewkowi strzelił pomysł do głowy. - Księdza metropolitę znacie? - A skądże ja mam go znać? Raz był u nas na wizytacji parafii, ale ja z nim przecie nie mówiłam. A dlaczego? - No, bo my mamy prośbę, my do Polski dojdziemy dużo później od was. Tu jest książka pisana przeze mnie, a mój brat ma trochę takich pocztowych znaczków z obozu. Chcielibyśmy to księdzu metropolicie posiać, czy można poprosić? 127 TAK BYŁO NIEWOLA Tu ja wtrąciłem się do rozmowy: -A syna macie? - Mam dwóch i chyba żyją, bo córka pisała, że miała od nich z robót wiadomości. Niewiele myśląc wepchałem jej do rąk moje buty od Niedzińskiego i maleńką paczkę z moimi znaczkami w pudełeczku z bardzo ładną intarsją, zrobioną w obozie przez architekta Stanisława Brukalskiego. Podarował mi to pudełko na jakieś imieniny i teraz służyło jako opakowanie mojej kolekcji. - A to po co? - spytała oglądając buty. - Dla syna, niech mu się szczęśliwie w nich chodzi. Babinie aż się oczy zaświeciły z radości. Tomaszewski dodał kopertę z paroma fotografiami dla żony i rozstaliśmy się w imię boże z obustronnymi życzeniami szczęścia. Dopiero gdzieś w 1949 roku, będąc już w Afryce, dostałem list od kardynała Adama Sapiehy z wiadomością, że jakaś kobiecina oddała mu paczuszkę z pudełkiem znaczków z Woldenbergu. Jako że pudełko miało herb Lis, a kobieta opowiedziała mu jak je dostała, ponadto wiedząc, że byliśmy więzieni w Woldenbergu, domyślił się o kogo chodzi. Podczas naszej z nią rozmowy nie wymienialiśmy żadnych nazwisk, nie była to pora na wyjawianie tożsamości. Byliśmy uradowani, że pozbyliśmy się ostatnich dowodów naszej narodowości i mogliśmy teraz naprawdę udawać Kanadyjczyków. Mieliśmy też nadzieję, że nasze skarby nie zginą. Niestety, rękopis Lewka „Doliny Babel" jakoś nie dotarł. Może babinie cenzura zabrała reakcyjny manuskrypt, może kardynał nie chciał o tym pisać, bo przypuszczał, że jego korespondencja była cenzurowana (miał rację, bo koperta była otwierana). Jako, że wkrótce umarł, sprawa książki też umarła. Pałac biskupi został natychmiast po jego śmierci zajęty przez bezpiekę. Na szczęście wszystko, co wtedy w pałacu skonfiskowano, zostało przekazane na Wawel, jednak w spisie tzw. depozytu krasiczyńskiego „Doliny" nie ma. Zawiadomiliśmy wtedy o znaczkach Micie, matkę Diduni i ta poszła do kardynała, odebrała paczkę i przesłała mi ją. Mam te znaczki dotychczas i myślę, że jest to najlepsza kolekcja tych znaczków za granicą, bo wiem, że w kraju jest kilka trochę lepszych, uratowanych przez ludzi, którzy prowadzili pocztę obozową. Niestety, zapasy żywności otrzymane od gospodarzy nie starczyły na długo i głód zaczął nam mocno doskwierać. Poza topionym śniegiem nic w ustach nie mieliśmy, a będąc w ciągłym marszu bardzo potrzebowaliśmy czegoś więcej i to gorącego. Sposobność nadarzyła się, kiedyśmy pod wieczór podeszli do jakiejś zagrody. Podpatrzyliśmy, że gospodarz wynosił gorące, parujące wiadra kartofli dla świń. Przeczekaliśmy do nocy i po przeskoczeniu płotu, spokojnie weszliśmy do ciepłej izby przy chlewie i kurniku. Sam zapach świeżo parzonych kartofli dosłownie nas upajał. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy znaleźliśmy na ławie parę bochenków świeżo upieczonego chleba. Obżarliśmy się kartoflami z koryta i zakąsili chlebem. Na szczęście nie było żadnych psów, więc mogliśmy buszować po całym niemal obejściu. Znaleźliśmy trochę słomy nad chlewem i objedzeni jak bąki ułożyliśmy się na pierwszy ciepły nocleg od wielu dni. Lew leżąc pogłaskał się po brzuchu 128 I i oświadczył, że „Może Lewek w chlewku, ale chlebek w Lewku". Rankiem, zanim wstali domownicy, byliśmy już w drodze. Dwa dni później pod wieczór doszliśmy do jakiegoś Schlossu. Jako że front znowu się zbliżył i ludność była zdezorientowana, zaryzykowaliśmy pokazać się znów otwarcie. Mundurowy strażnik puścił nas bez słowa przez bramę. Mieliśmy już dokładnie omówiony system zachowania się. Głównym problemem był Tomaszewski, który gdyby otworzył usta i powiedział Good morning, to największy jełop niemiecki wiedziałby, że nie może być żadnym Kanadyjczykiem. Wobec tego podzieliliśmy role. Głównym rozmówcą z Niemcami, byłem ja. Z Lewkiem rozmawiałem po angielsku albo po francusku, jako że mieliśmy pochodzić z Quebeku. Lew miał zwracać się do Tomaszewskiego po angielsku, który tylko miał kiwać głową. Obcym mieliśmy tłumaczyć, że Jurek już od roku poprzysiągł nie otworzyć ust, aż wyjdzie na wolność. Właściciel zamku czy pałacu pokazał się w drzwiach i nie musieliśmy nic tłumaczyć, bo wydał dyspozycje, żeby nam dać coś do zjedzenia i pokój do spania. Było to dla nas najlepsze rozwiązanie, w paru słowach powiedzieliśmy mu, że jesteśmy Kanadyjczykami z rozbitego obozu i idziemy na zachód, bo nie chcemy wpaść w ręce rosyjskie. Wszystko było w porządku do godziny dziesiątej, kiedy to do pokoju wpakował się kapral z dwoma uzbrojonymi żołnierzami i w niedwuznacznych słowach kazał nam się ubrać i zabrał nas ze sobą. Nie bardzo to się zgadzało z naszymi planami na przyszłość, ale co robić. Właścicielowi życzyliśmy cichutko po polsku rychłych i miłych odwiedzin Rusków. Prawie wypchano nas za drzwi i pomaszerowaliśmy ścieżką w las. Odwilż nastała już zupełna i brodziliśmy po kostki w śnieżnobłotnej mazi .Blady księżyc oświecał nam drogę wśród nędznego lasu, bardziej przypominającego nasze rojsty niż las. Było zimno, prawdopodobnie około zera stopni. Mokrzy do łydek brnęliśmy w tym na poły bagnie, przy bladoniebieskim oświetleniu. Zaczęło nam się robić bardzo nieprzyjemnie. Szliśmy za kapralem, Tomaszewski na przedzie, za nim my dwaj, a za nami żołnierze z karabinami w pogotowiu. W pewnej chwili zatrzymał nas rozkaz „Halt" Ścisnąłem Lewka za rękę i szepnąłem mu, że jeśli z tego wyleziemy, to postawię Bozi kościół. Okazało się, że zatrzymano nas tylko po to, żeby kapral mógł się wysiusiać. Po chwili ruszyliśmy dalej. Po pół godzinie doszliśmy do jakichś zabudowań i kapral znikł. Wrócił i tym razem grzecznie poprosił nas, żebyśmy poszli za nim. Domostwo było duże, coś w rodzaju dworu, kapral wprowadził nas do obszernego pokoju, w którym przy stole siedziało czterech niemieckich oficerów: kapitan z Żelaznym Krzyżem z Mieczami i trzech poruczników.Wszyscy wstali i przywitali się z nami. Kapitan, o męskiej, mocno zmęczonej twarzy, z miejsca przypadł mi do gustu. Żadnych pytań, żadnych indagacji - wskazał nam wolne miejsca przy stole. -Myślę, że panowie by się czegoś gorącego napili. Niestety w naszym „kasynie oficerskim" nie mamy dużego wyboru, ale gorąca grochówka się znajdzie. Oczywiście zgodziłem się, bo po naszym spacerze byliśmy mocno przemoczeni i nic lepszego nie mógłby nam zaproponować. Tym razem trzeba było trzymać się bardzo dokładnie naszej umowy kto z kim mówi, byłem więc 129 TAK BYŁO NIEWOLA zmuszony prowadzić całą rozmowę. Wytłumaczyłem naszą sytuację zgubionych owieczek kanadyjskich z rozbitego obozu, z którego wydostaliśmy się, gdyż nie chcemy pójść w gościnę do Rosjan. Postawiłem na dość ryzykowną stawkę. Jako, że jednostka, do której nas przyprowadzono, była wyraźnie jednostką bojową, było więcej niż prawdopodobne, że nie miała żadnych kontaktów z lokalnymi władzami i nie mogła mieć rozeznania gdzie, kto i jak siedział w obozach jenieckich. Okazało się, że dobrze trafiłem. Pojęcia nie mieli, co się dzieje dokoła nich samych, a co dopiero o jakichś przerzutach jeńców na zachód. W chwilę później zajechał jakiś pojazd, ktoś wszedł i coś zameldował, kapitan wysłał dwóch poruczników, którzy wychodząc kiwnęli nam głowami, bardzo porządnie zasalutowali swemu dowódcy i po chwili samochód odjechał. Teraz, poza dość odległym grzmotem artylerii, panowała cisza. Piliśmy z kubków coś gorącego, co miało przypominać kawę. Wyciągnęliśmy Neskę i poczęstowaliśmy kapitana, ku jego wyraźnej radości. Wiedzieliśmy, że gdzieś w tej okolicy był obóz kanadyjski, więc spytaliśmy czy możnaby się tam dostać. Znaliśmy nazwę miejscowości, więc po przyjrzeniu się mapie, kapitan znalazł ją natychmiast. -Ale macie szczęście, jutro odeślę was do Szczecinka, o dziewiątej powinna zjawić się ciężarówka, bo ktoś stamtąd przywozi mi trochę amunicji, wóz odsyłam natychmiast z powrotem i w Szczecinku będzie jakiś transport do Szczecina, a wasz obóz znajduje się według tej mapy po drodze. Słuchaliśmy tego wszystkiego z niedowierzaniem. Poza tym, że cały ten transport nie bardzo nam pasował, byliśmy zdumieni, że w trakcie cofania się całej, już mocno rozbitej armii, Niemcy mieli zorganizowany transport amunicji o wyznaczonych godzinach do takiej maleńkiej jednostki gdzieś w pomorskich krzakach. Oficer zauważył nasze zdziwienie i powoli zaczął nam tłumaczyć: - Przez dyscyplinę i porządek Niemcy w tej wojnie tylko tracą. Każdy inny naród dawno już by tak czy inaczej ułożył się z wrogiem, po prostu już by się dawno wszystko rozleciało. Amy? Nie myślcie, że ktokolwiek z nas jest bohaterem, wszyscy dawno poszlibyśmy do domu i nie tracili setek ludzi dziennie, ale Befehl ist Befehl und Ordnung muss sein. Góra powariowała, a my musimy się bić i powstrzymywać napór rosyjski. Chcecie zobaczyć czym zatrzymujemy rosyjską ofensywę? Jak wróci wóz, podwiozę was na naszą linię obronną. Okazało się, że kapitan, będąc od trzech lat na froncie wschodnim, po bitwie pod Stalingradem w której nie brał udziału, cofa się metr po metrze, kilometr po kilometrze, bez przerwy od miesięcy. Z dawnego oddziału z którym wyruszył w ten smutny odwrót, zostało tylko kilku ludzi. Dziś dowodzi batalionem, który składa się z niedobitków paru rodzajów broni. Sam pochodzi z Hamburga i jest synem przedsiębiorcy budowlanego. Warkot motoru przerwał opowieść i kapitan wyprowadził nas do wozu. - Myślę, że to co robię, nie jest całkiem regulaminowe, ale jesteśmy oficerami i wy, i my. Dla przyzwoitości bierzemy z sobą waszego poprzedniego strażnika. W pewnej chwili samochód się zatrzymał i wygramoliliśmy się znowu w błoto. Przy świetle księżyca mogliśmy widzieć linię kopczyków ziemnych, za którymi leżeli ludzie, tak jak myśmy leżeli kiedyś pod Kockiem. Różnica była 130 tylko ta, że tu, gdzieś w ciemnościach, podobno o sto metrów, płynęła jakaś bagnista rzeczka, która miała przyhamować ewentualne zmotoryzowane natarcie. Hauptmann kazał sierżantowi przyprowadzić paru żołnierzy zza najbliższych kopczyków; na pięciu czy sześciu, którzy się zameldowali, przypadały mundury trzech różnych rodzajów broni. Tej nocy spaliśmy na świeżej słomie w pokoiku na końcu korytarza. Kapitan mocno się tłumaczył, że niestety musi kazać zamknąć drzwi i postawić wartę, bo jednak jesteśmy jeńcami wojennymi. Kiedy poszedł spać, do drzwi zapukał nasz stróż i kładąc palec na ustach szepnął: - Hasło „Lubeka", odzew „Gdańsk". Nad ranem był mały alarm, bo gdzieś się ukazał rosyjski patrol, ale go odparto. Koło dziesiątej zjawiła się jednak obiecana ciężarówka z amunicją i Hauptmann wpakował nas na nią, dając kierowcy rozkazy do wykonania po naszym przyjeździe do Szczecinka. Pożegnał się z nami jak ze starymi przyjaciółmi. W Szczecinku kierowca po prostu wysadził nas na ulicy i powiedział, że mamy iść geradeaus i za kilkaset metrów skręcić w prawo; tam znajdziemy punkt zborny. Nie spieszyło się nam wcale, doszliśmy jednak do wniosku, że musimy dojść do Szczecina, skąd podobno można było przeskoczyć do Szwecji. Siedli-śmy sobie na ulicznej ławeczce pod bezlistnym drzewem. Szczecinek, jak setki innych niemieckich miasteczek, był czysty, z małymi willami w maleńkich zadbanych ogródkach, otoczonych żelaznymi ogrodzeniami. Przy bramkach, na małych metalowych lub emaliowanych tabliczkach były wypisane nazwiska i zawody mieszkańców domu. Przed nami mieliśmy dwóch doktorów, notariusza, weterynarza i jakiegoś przedsiębiorcę budowlanego. Czy już uciekli, czy siedzieli za firankami i przyglądali się nam przez szpary, jak zwiastunom nieszczęść, jakie miały ich spotkać? Na ulicy nie było nikogo. Przed wyjazdem wyfasowano nam po kawałku bardzo czarnego żołnierskiego chleba, który teraz zjedliśmy i nie spiesząc się, poszliśmy szukać punktu zbornego. Kierowca powiedział nam, że jutro o ósmej rano mamy przyjść na miejsce, gdzie nas zostawił, bo jedzie po jakieś zapasy za Odrę i wysadzi nas po drodze w kanadyjskim obozie. Wcale nas to nie cieszyło, ale jednak przerzucało o dobrych parę kilometrów na zachód. Front już był bardzo blisko, artyleria grzmiała złowrogo i nie chcieliśmy pchać się znowu po krzakach, żeby uniknąć ciżby uciekinierów. Kiedy skręciliśmy na prawo, ulica zmieniła się zupełnie. Znikły domki w ogródkach i pojawiły się sklepy i parę budynków urzędowych, wszystko pozamykane, z zasłoniętymi oknami, ani psa z kulawą nogą poza jakimś patrolem z trzech ludzi. Nie było trudno znaleźć nasz cel, o paręset metrów tłum ludzi kręcił się przed dużym budynkiem szkolnym czy fabrycznym; był to punkt zborny. Szosą idącą ze wschodu ciągnął korowód uciekinierów. Szli pieszo, pchali wózki z ciuchami, wysoko załadowane pakunkami. Pomieszani z ludźmi w mundurach, owinięci w koce, płaszcze, w chustkach na głowach. Parę samochodów na gaz drzewny, parę motocykli, rowerów (cała gehenna naszych szos na nowo odegrana). Nasi w roku 1939 wyglądali tak samo, a więc dobrze im tak. Zrobiło mi się jednak jakoś markotno. Tu też można było wyczuć, że to koniec epoki, że ten ich świat, zapada się w przepaść na zawsze. Nagle zrobiło mi się prawie żal tych mieszczańskich domków, które za dzień, dwa będą stały odarte ze wszystkiego, co dla nas przedstawia jakąś wartość, a dla dzikiej hordy 131 TAK BYŁO posuwającej się za tymi wystraszonymi ludźmi stanie się celem zabawy. Po ukradzeniu wszystkiego, co można z sobą zabrać, resztę trzeba zniszczyć, powystrzelać, połamać - przypomniały mi się słowa bardzo nieprzyzwoitej piosenki z czasów wojny bolszewickiej: „i w pianino my nasrali, sławno wre-mia prawieli". Okazało się, że naszym celem był Gemeindehaus. Dwie ogromne sale, wielkie jak stodoły, były już nieźle napchane, ale udało nam się znaleźć w głębi pod ścianą miejsce na podłodze. Na dworze był bałagan, tłok, wrzawa głosów, krzyki, przeklinania, a tu panował prawie spokój. Dwóch starszych sierżantów, jeden z ręką na temblaku, a drugi mocno kulawy, utrzymywało jaki taki porządek. Ta pędzona mizerota germańska rozumiała słowa Rube i Ordnung tak długo, dopóki były wydawane przez kogoś w mundurze i głosem rozkazującym. Przy jednej ścianie stało parę kobiet, które z ogromnych cebrów chochlami wydawały jakieś pożywienie. Stanęliśmy z naszymi menażkami w kolejce i dostaliśmy ogromną porcję gęstej grochówki z krupami. Siedząc w ciężarówce, a potem na ławeczce, przemarzliśmy na wskroś i ta gorąca zupa była błogosławieństwem. Sierżanci z czyjąś pomocą przymocowali na oknach czarne płachty do zaciemnienia, skądś znalazło się kilka naftowych lamp i powoli ludzie wyczerpani całodzienną mordęgą zaczęli się układać do snu na cementowej podłodze. My, rozgrzani zupą, też się położyliśmy przytuleni do siebie dla ciepła. Było ciasno, z wonią grochówki mieszał się smród brudnych ciał - prawdziwy Ar-me Leute Geruch. Co chwila, ale coraz rzadziej, przez drzwi wpychali się nowi przybysze, ktoś zawsze krzyczał „zamykać drzwi", ktoś gadał bez przerwy, ktoś kaszlał. Naftowe lampy nie świeciły mocno, ale dostatecznie, by widzieć siedzące na ziemi postacie owinięte w koce, zakryte płaszczami, rysujące się niewyraźnie w dymie śmierdzących papierosów. Mówiliśmy między sobą szeptem, bo nie chcieliśmy się afiszować swoją polskością w tym tłumie przerażonych ludzi uciekających przed słowiańszczyzną. O ile wczoraj musieliśmy do pewnego stopnia podziwiać subordynację Niemców wobec dowództwa, to tu wychodziło z nich zupełne ogłupienie trzody bez pasterza. Kulawy Wachmeister kusztykał na drewnianej nodze pomiędzy tymi na wpół siedzącymi, na wpół leżącymi ciałami. Szedł zdaje się uspokoić jakieś pijackie kłótnie toczące się między byłymi żołnierzami z drugiej strony sali. Tak jak wczoraj, mieszało się tu wszystko, piechota, czołgiści, marynarze, lotnicy, chyba każda formacja była reprezentowana, ale broni jakoś nie można było zauważyć. Może i była, ale w tej chwili schowana pod płaszczami. Wszystko to ruszało się teraz leniwie, zasypiało w ścisku. Szmer rozmów powoli ustawał. Z tego cośmy zdołali usłyszeć, głównym tematem było przeklinanie wszystkiego, począwszy od Hitlera, poprzez dowództwo, Rosjan, pogodę, narzekanie na co się dało. Ten tłum uciekinierów, żołnierzy, dezerterów, kobiet z dziećmi na rękach,dawał się jednak do pewnego stopnia kontrolować, mimo głodu, zmęczenia, brudu i świadomości grożącego w każdej chwili wejścia Rosjan. Nagle zjawiły się trzy baby z workami i mokrymi szmatami na kijach. Ktoś wydał rozkaz, że trzeba sale posprzątać, więc baby zaczęły zamiatać podłogę pomiędzy tymi dziesiątkami ludzi, zgarniając papiery, szmaty, plwociny, pudełka i nieokreślony brud. I znów zadziałało pruskie Ordnung muss sein. 132 NIEWOLA Leżeliśmy z głowami blisko siebie. Powoli wszyscy, a było w budynku chyba paruset ludzi, cichli. Jeszcze, rzadko, przy wtórze tych samych pokrzykiwań 0 zamykanie drzwi, ktoś wchodził czy wychodził. Ktoś, chyba Ukrainiec w niemieckim mundurze, wyciągnął z kieszeni ustną harmonijkę i zaczął grać jakby dumkę. Nastrój zrobił się zupełnie jak zaaranżowany do filmu. Blisko nas leżała grupa żołnierzy paplająca bez przerwy, wszyscy oczywiście w bardzo źle utrzymanych najrozmaitszych mundurach, na sto procent banda dezerterów wiejących przed Rosjanami. Leżeli dostatecznie blisko nas, byśmy mogli słyszeć każde słowo, które powiedziane jeszcze parę miesięcy temu, groziło kulką w łeb. Oczywiście mówili po niemiecku i bynajmniej nie krępowali się mówić głośno. Rozmowa trwała już długo, paru obszarpanych cywili podsunęło się do gadających. Przysiedli jak kto mógł, na własnych tobołkach, oparci o ścianę, część stała, byle słyszeć co tamci mówią, może wiedzą coś więcej od nas? Wszyscy wyglądali ponuro albo nawet niebezpiecznie. -Mam ich wszystkich w dupie, jeśli mnie jakiś policjant będzie o coś pytał, to mam mojego waltera, w brzuch mu walnę, żeby go bolało, żeby mógł jak ja przeklinać te zasrane władze, które nas do tego doprowadziły. O, ten tam kapral z przeciwlotniczej może potwierdzić, bo już parę dni wleczemy się razem. Słyszeliśmy jak jakaś oferma pułkownik gadał przez radio o obowiązku, patriotyzmie, poświęceniu, czy ja wiem jakie jeszcze brednie wymyślał. Patriotyzmu mu się zachciało, co? Dla Gross Deutschland? Ty z Bawarii, a ty tam z Schleswicku, ten tu z Prus, ja z Lotaryngii, a kto inny może z Wiednia - my to wszystko mamy już w dupie. To wszystko pomysł tego Arsch Locha, który nas do tego namówił, obiecywał, że panami świata będziemy. Ja warn jeszcze raz mówię, nie ma takiej rzeczy na świecie jak patriotyzm, to tylko taka trutka dla durniów jakimi myśmy byli. Taaak, śpiewaliśmy „Wir fahren, Wir fahren" - gegen was? Ktoś zamruczał: - Ja, Ja, das ist wahr. -Jak mojemu kumplowi rękę odstrzeliło, pytał czy myślę, że mu ją znowu przyszyją, bo kiedy koledzy go nieśli, wrzucili mu ją na nosze, nie była tak bardzo połamana. Myślicie, że on myślał o swoim patriotyzmie dla Gross Deutschland? Ja bym ich tam w Berlinie, czy gdzie oni są w jakimś schronie, razem z ich poświęceniem za Vaterland, za ich głoszoną do niego miłość, za te dzidzie, które im na kolanach siedzą - bez wyjątku wszystkich za jaja na płocie powywieszał. Któryś, leżący na betonie z głową na zawiniątku, podniósł się trochę, podparł na łokciu i dłubiąc w zębach kawałkiem zapałki przysłuchiwał się tej tyradzie, ciągle na ten sam temat, przyglądając się rozmawiającym. W pewnej chwili obrócił się na brzuch i teraz, z głową podpartą na obu łokciach, patrząc ponad nich przed siebie, zaczął grobowym głosem: - Tak, w wielu rzeczach macie rację, ale w jednej nie macie. Nie mówcie mi, że patriotyzm nie istnieje. Lew chwycił mnie pod kocem za rękę, włosy zaczęły stawać mi na głowie. Podświadomie wiedzieliśmy co powie. - Ja byłem w jesieni w Warszawie, ja musiałem się tam bić z babami 1 z dziećmi, ale nie takimi z Hitlerjugend, z prawdziwymi dziećmi, ledwie 133 TAK BYŁO NIEWOLA większymi od karabinu, które lepiej walczyły, dużo lepiej od nas. Wymyślili sobie powstanie, wierząc, że im przyjaciele pomogą. Gówno im pomogli i sami musieli walczyć. Biegli z butelką jakiejś benzyny na nasze czołgi plujące ogniem, czepiając się pazurami każdego kamienia, żeby go nie oddać. Ja służyłem przez całą wojnę w jednostce transportowej na froncie wschodnim, przejechałem tę ich Polskę sto razy i nie mówcie mi, że patriotyzmu nie ma. Jak śpiewają, to do Boga, a te swoje „noch ist Polen nicht ver-loren", to oni noszą zawsze gdzieś przy sobie za pazuchą. Oni myślą, że teraz uratowali tę swoją Polskę. A gówno, Rosjanie im ją wezmą i nic z tego nie będą mieli za rok, dwa, za dziesięć czy sto może, ale oni bić się o to będą ciągle i zawsze. Może ten wybuch nie zrobił wielkiego wrażenia na słuchaczach, ale wiem, że my trzej, trzymając się za ręce, chowaliśmy twarze, żeby nie pokazać ciurkiem płynących łez. Mimo, że rano wpadły do miasta dwa czołgi rosyjskiego patrolu i chyba dla zabawy przestrzeliły jakiś fabryczny komin na peryferiach, nasza umówiona ciężarówka zajechała na miejsce prawie co do minuty. Już była napchana ludźmi, ale kierowca z jakimś nowym wachmanem wepchał nas na stojące miejsce i ruszyliśmy w drogę. Ucie- Pomnik kinierów, którzy starali się doczepić, musiano dosłownie spychać. Wyto-miego powstańca czyliśmy się z ostrzeliwanego już miasta. Trudno byłoby nazwać te dwie wmówię godziny rozrywkową wycieczką, ale bezwzględnie była to podróż pouczająca. Taktyka rosyjskiej ofensywy nie miała w programie ostrzeliwania cywilnej ludności na drogach, jak to robili Niemcy w 1939 roku. Nie widzieliśmy rozbitych samochodów, czy wozów po rowach. Owszem, było dużo wehikułów wojskowych, które musiały być już wcześniej roztrzaskane i teraz odciągnięte leżały po rowach. Trupów nie widzieliśmy, ani ludzi, ani zwierząt gnijących wzdłuż szosy. Porzuconych przedmiotów i ekwipunku było może tyle samo, ale ludzie wyglądali gorzej, bo uciekając podczas zimy musieli ubierać się w co popadło, koce, płaszcze, czy nawet obrusy albo worki. Zatrzymaliśmy się po drodze przed bramą do obozu kanadyjskiego. Nowy strażnik wygramolił się i po chwili przyszło dwóch innych i wprowadzono nas do wewnątrz. Okazało się później, że większość z jeńców w 1942 roku brała udział w sławnym desancie kanadyjskim na Dieppe. Hitler dostał wtedy szału, bo nie tylko zniszczyli jakieś bardzo ważne urządzenia militarne, ale też jego żołnierze okazali się bardzo źle przygotowani. Kazał więc wszystkich jeńców skuć kajdankami po dwóch; podobno siedzieli tak przez dwa lata. Z miejsca, ale bardzo grzecznie, wsadzono nas do obozowego mamra i dano nam gorącą zupę. Dowiedzieliśmy się, że obóz jest przeznaczony tylko dla szeregowych i podoficerów i że nie ma tu ani jednego oficera, a starszym obozu ze strony jeńców jest podoficer w stopniu starszego sierżanta. Wiadomości 134 te przyjęliśmy dość obojętnie, bo w celi mieliśmy wyścielone słomą prycze, na których zasnęliśmy jak trupy. I to było dla nas w tej chwili najważniejsze. Rano drzwi się otworzyły i wraz z dwoma podoficerami wkroczył starszy sierżant, który zameldował się bardzo służbowo. Niemiecki strażnik został na korytarzu. Wiedzieliśmy już wieczorem, że strażnik nie rozumie po angielsku, teraz stał na zewnątrz, więc zaryzykowałem i cicho powiedziałem, że nie jesteśmy Kanadyjczykami i że wszystko wytłumaczymy kiedy nas wpuszczą do obozu. Ani nie mrugnęli, znowu służbowo odmeldowali się zaznaczając, że czekają na nas z radością w obozie. Nie mieliśmy żadnych papierów, więc wytłumaczyliśmy, że wszystko zginęło w chwili opuszczenia naszego obozu, ale Niemcy wyraźnie już w portki robili, więc wpisali nasze zmyślone nazwiska i bez żadnych trudności wpuścili do obozu. Starszy czekał na nas i poszliśmy z nim na spacer wzdłuż drutów. Wytłumaczyliśmy mu naszą sytuację, na co powiedział, że dwaj podoficerowie którzy z nim razem byli u nas rano, nie puszczą pary z gęby i że w jednym z baraków przygotowano dla nas trzy prycze. W obozie wrzało, bo rano przyszła wiadomość, że Rosjanie niedługo już wejdą i że obóz nie będzie ewakuowany. Kanadyjczycy po prostu szaleli. Wyciągnęli wszystkie chomikowane zapasy, pozostałe z paczek Czerwonego Krzyża i gotowali je teraz, żeby po pierwsze najeść się porządnie, a po drugie godnie przyjąć zwycięskich aliantów. Nas ta wiadomość nie bardzo uradowała. Nadzieje na ewakuację za Odrę rozwiały się, a za nic nie chcieliśmy się dostać w ręce naszych wschodnich sojuszników. Postanowiliśmy uderzyć się w piersi i powrócić do jakiegoś obozu, żeby przedostać się przez Odrę. Jadąc wczoraj ciężarówką, dowiedzieliśmy się, że niedaleko nas maszeruje na zachód jakiś polski obóz. Trzeba się było decydować szybko, bo było już słychać artylerię. Rada w radę, wybraliśmy się z Lwem do komendantury. Tam poprosiliśmy wartownika, aby nas poprowadził do Herr Kom-mandanta, bo mamy dla niego bardzo ważny meldunek. Wartownik znikł i po chwili wrócił zawiadamiając nas, że Herr General chce nas-widzieć. Tytuł ten od razu poprawił nam humory, bo generałowie pełniący funkcję komendantów obozów byli zazwyczaj w wieku bardzo emerytalnym, rzadko należeli do zwolenników reżimu i stosunkowo nieźle odnosili się do ludzi będących w naszej sytuacji. Wprowadzono nas do lokalu dowództwa, gdzie zastaliśmy pana generała w całej krasie nieskazitelnego munduru; poza nim byli jeszcze dwaj niemile wyglądający umundurowani urzędnicy. Bardzo sztywno zameldowaliśmy się generałowi, który przyjął to poprawnie i poprosił, żebyśmy powiedzieli, o co nam chodzi. Odpowiedziałem, że nasza sprawa jest bardzo poufna, tylko do wiadomości pana generała i chcielibyśmy ją przedstawić bez świadków. Musieliśmy się o to trochę wykłócić, ale w końcu oba fagasy zostały wypłoszone. Generał wcale nie wyglądał na niezadowolonego z tego faktu. - No, co macie mi do powiedzenia? Odpowiedź ułożyliśmy z Lewkiem, znając trochę mentalność pruskich wojskowych. - Me jesteśmy żadnymi oficerami kanadyjskimi, tylko polskimi arystokratami, którzy nie chcą wpaść w ręce bolszewików. Ja jestem Eustachy, książę Sapieha, a to mój brat Lew. 135 TAK BYŁO NIEWOLA Książe Kardynał metropolita krakowski, Adam Stefan Sapieha W generała jakby piorun strzelił. - Nie mówcie, że jesteście krewnymi Pawła Sapiehy z Siedlisk! - Oczywiście, to ta sama rodzina. Paweł to mój ojciec chrzestny - I arcybiskup metropolita krakowski? Nocowałem u niego w lutym 1939 roku przez dwa dni, chyba po czwartym polowaniu w Siedliskach, u Pawia. Osobiście pokazywał mi Kraków. - No to pan generał rozumie o co chodzi- - Naturalnie. Pewno już pojutrze będę w tej samej sytuacji, ale co mogę teraz dla was zrobić? - Panie generale, wiemy, że gdzieś tu niedaleko idzie kolumna jeńców polskich. Jeśli to możliwe, można by posiać motocyklistę na zwiady, ten by się dowiedział od wachmanów, kiedy kolumna będzie przechodzić najbliżej obozu. Pan general nas pośle pod eskortą do kolumny i po krzyku. - Widzę, że umiecie sobie dawać radę w tym burdelu, jaki tu mamy. - Człowiek żyje i uczy się. Byłe za Odrę, a my już sobie dalej poradzimy. Kiedy wróciliśmy do Tomaszew-skiego i opowiedzieliśmy o naszej wizycie w komendanturze, o mało nie wywrócił się ze śmiechu. Okazało się, że generał nie zasypiał gruszek w popiele. Jeszcze przed obiadem przyszedł podoficer, żeby nas zawiadomić, abyśmy byli gotowi na wyprowadzenie z obozu o jedenastej w nocy. Nie było sensu udawać teraz Kanadyjczyków. W baraku powiedzieliśmy wszystkim, że jesteśmy polskimi oficerami i że wychodzimy jeszcze dziś z obozu. -Jak to, jak wychodzicie i dlaczego? W ich oczach byliśmy albo wariatami, zdrajcami, albo w specjalnej misji. Otoczyli nas i pytaniom nie było końca. W końcu Lew oświadczył, że jeśli chcą, to po zapadnięciu ciemności, kiedy będą zamknięci w baraku, postara się im z grubsza wytłumaczyć o co chodzi. Zgodzili się zaraz. Zaprosili kolegów z innych baraków i rzeczywiście, koło piątej czy szóstej, przygotowali dla Lwa miejsce na górnej pryczy, a sami usadowili się bądź pokładli na swoich pryczach, stołach, krzesłach czy na podłodze. Po dwóch latach ktoś miał im powiedzieć o co chodzi w tej niezrozumiałej i obcej im wojnie, na którą ich posłano. Wiedzieli tylko, że są po stronie Anglików i że teraz za nich tu cierpią oraz że lada chwila mają być uwolnieni przez Rosjan, którzy byli wrogami, a teraz są wybawicielami. Co w tym wszystkim robi- 136 i ła Francja, Austria, Polska czy Norwegia, nie mieli pojęcia. Rosja pomaga Anglikom? Brawo! Za parę dni odwiozą nas samolotami do Kanady - taki był mniej więcej poziom ich uświadomienia i trudno się temu dziwić. Lew umiał mówić, potrafił dużo wytłumaczyć, przedstawiając zarówno europejski, jak i polski punkt widzenia. Przez co najmniej dwie godziny trzymał całe towarzystwo w kompletnej ciszy. Kiedy skończył, dostał oklaski jak najlepszy aktor w teatrze. Ludzie okrążyli nas, pytali, karmili, dziękowali za wizytę, która w przeddzień uwolnienia uświadomiła im, po co wysłano ich na tę wojnę. Wszyscy chcieli, żebyśmy im dali swoje adresy. Kiedy się dowiedzieli, że nie wiemy w jakim państwie znajdziemy się po wojnie, nawet na jakim kontynencie, wybałuszyli oczy i cała gromada z miejsca zaczęła wciskać nam swoje adresy, zapraszając nas do siebie. Jakiś żurnalista zapytał Lewka, czy wolno mu będzie wspomnieć ten wieczór i treść pogadanki w książce, którą pisze. Dużo później ktoś dal nam znać, że czytał o nas w jakiejś książce wydanej w Kanadzie - myślę, że to musiało być to. Dokładnie o jedenastej zjawił się w baraku uzbrojony wachman i zostaliśmy wyprowadzeni z obozu na szosę. Siedząc na przydrożnych kamieniach, nawet niedługo czekaliśmy. Przechodząca kolumna (był to jedyny raz, kiedy widziałem jeniecką kolumnę maszerującą w nocy) nie zatrzymała się na nasze przywitanie. Niemcom już bardzo się spieszyło. Wachman oddał dowodzącemu list generała i zanim cokolwiek zostało oficjalnie załatwione, włączyliśmy się do tej ogromnej gromady człapiących ludzi. Noc była jasna, szedłem obok jakiejś wysokiej postaci. Spoglądając w górę, zobaczyłem na tle jasno świecącego księżyca ogromny nos. - Czołem Wiktor! -A ty kto? - Stach Sapieha ze Spuszy, a ty przecie Wiktor Plater. - A skąd wiesz? - Takiego drugiego nosa w Polsce nie ma. Przeszliśmy Odrę po ostatnim zachowanym moście. Jakiś oddzia-łek, dobrze zakamuflowany, leżał na brzegu po zachodniej stronie. Wyraźnie czekano do ostatniej chwili, żeby most wysadzić. Zdaje się, że przechodziła z nami jakaś jednostka własowców. Następnego dnia słyszeliśmy jak most wysadzono. Spaliśmy tylko o parę kilometrów od przejścia i nasza trójka wepchała się do dużej sterty zboża. Jako, że o tej porze nikt nam żadnego jedzenia nie przynosił, kruszyliśmy w dłoniach kłosy i jedliśmy ziarna, trochę twarde, ale młode zęby nie protestowały. Mieliśmy tej nocy jedną przyjemność. Na naszych oczach odbywało się bombardowanie Szczecina, odległego o około 20-30 km. Wybuchy na tle 137 Nocne bombardowanie Szczecina 1 V TAK BYŁO NIEWOLA oświetlonego nieba brzmiały nam jak bardzo przyjemna Tafel Musik. Następnego dnia udało nam się dość łatwo wymknąć znów z kolumny i pod wieczór dotarliśmy do Szczecina, ale tym razem we czwórkę, bo dołączył do nas człowiek, który od jakiegoś uciekiniera dostał adres organizacji zajmującej się szmuglowaniem ludzi łodzią do Szwecji. Rzeczywiście, znaleźliśmy pod tym adresem kogoś odpowiadającego podanemu opisowi, znającego hasło i odzew. Dostaliśmy posiłek i położyliśmy się spać na słomie z błogą nadzieją, że następnego dnia spotkamy jegomościa urządzającego przerzuty. O piątej rano nasz gospodarz wyprowadził nas na miasto. Wśród ruin powstałych po ostatnich bombardowaniach włóczyło się tylu uciekinierów, a także pewno i złodziei w najrozmaitszych ubiorach i mundurach, że nikt nie zwracał uwagi na czterech mężczyzn w battledressach. W końcu doszliśmy do celu i po krótkiej wymianie haseł i odzewów, wpuszczono nas na jakieś podwórko. Tam nas przywitał człowiek, który na pewno nie był rdzennym Niemcem, aleśmy się go o rodowód nie pytali. Powiedział, że reprezentuje podaną organizację, ale musi nam powiedzieć, że spóźniliśmy, się bo łódka czy też motorówka, która miała wypłynąć następnego dnia, niestety oberwała podczas wczorajszego nalotu i leży na dnie morza. Druga, znajdująca się obecnie po szwedzkiej stronie, nie ma najmniejszej szansy wrócić wcześniej niż za jakieś pięć dni, a wtedy Szczecin będzie już prawdopodobnie okupowany przez Rosjan. W bardzo smutnym nastroju, już w jasny dzień, wracaliśmy do naszego legowiska na słomie. Po drodze stwierdziliśmy, że nie ma co, trzeba dołączyć znowu do jakiegoś obozu i iść jak najdalej na zachód, a tam zobaczymy co da się zrobić. Nagle, na rogu jakiejś ulicy wpadliśmy nos w nos na pięciu wachmanów z Woldenberga. Naszym wachmanom udało się zwiać z Deetz po zajęciu go przez Rosjan i dotarli do Szczecina z inną jednostką wojskową, a teraz mieli rozkaz dołączenia do którejś z maszerujących kolumn. Spotkanie to było korzystne dla obu stron. Oni mieli przyjemność chwalenia się i opowiadania jak to było im trudno złapać w Szczecinie uciekających jeńców, a my dostaliśmy służbowy transport do kolumny. Marsz trwający do połowy kwietnia, choć ciężki, nie zostawił po sobie żadnych ciekawych wspomnień. Jedyny postój, dwu- czy trzydniowy, był w Sandbostel gdzieśmy się połączyli z masą innych obozów, gdyż było to miejsce spędu jeńców z całych Niemiec. Musiały tam być tysiące samych Polaków, nie licząc mrowia innych. Było to już dobrze po ostatniej ofensywie Rundstedta w Ardenach. W tym czasie spotykaliśmy na drogach najróżno-rodniejsze kolumny jenieckie, jak też jakichś ludzi wywiezionych na roboty, nawet kolumny żołnierzy włoskich, dawnych sprzymierzeńców, którzy po podpisaniu przez Badoglia we wrześniu 1943 roku pokoju z Aliantami, byli już teraz po przeciwnej stronie. Spotkaliśmy też parę niewielkich kolumn jeńców amerykańskich, dosłownie nędzarzy i ten widok był najsmutniejszy. Mogą mi ludzie mówić co chcą, ale Amerykanie w 1945 roku nie nadawali się na żołnierzy. O ile ich organizacja, ekwipunek, podobno kadra oficerska oraz lotnictwo i marynarka z dziś już sławnymi marines, zbawiły może świat - o tyle żołnierze byli z nich „jak z koziej dupy trąba", jak mawiał wachmistrz Dzierżą. Trenowani twardo, ale na baletową wojnę, z minimum dyscypliny i maksimum wygody, plus Coca-cola, dostawy pożywienia na czas z gorącą kawą i sokami owocowymi. To roześmiane wojsko poszło na zwycięską wojnę, ale gdy nagle oberwali podczas ofensywy Rundstedta, radość wygrywanej wojny zgasła. Oddziały, na które uderzyli Niemcy rozleciały się jak puch, skończyła się dostawa papierosów, Coca Coli, przyszło brać kopniaki, spać na ziemi, marznąć w przemoczonych mundurach. Duch w narodzie zginął bez śladu. Amerykanie nie umieli przegrywać, a podczas wojny trzeba być przygotowanym na wszystko. Mijając jedną taką kolumnę zobaczyliśmy, że dwóch żołnierzy leżało na ziemi i poza jednym, który stał nad nimi, pozostali przechodzili dalej, potykając się o nich w błocie. Jako, że wachmani już od dawna przestali pilnować porządku marszu, podeszliśmy do leżących, pytając w czym moglibyśmy pomóc. Dwa byki leżały na ziemi, jeden zawodowy sportowiec od amerykańskiego futbolu, a drugi mechanik. Ten który stał nad nimi, pilnował, żeby koledzy nie wdeptali ich w błoto. Prawie z płaczem opowiedział jak straszne chwile przeżywają. Od wczoraj wieczorem nie dano im jeść (była dziesiąta rano), kazano im spać na słomie na cemencie, a w słomie były jakieś robaki, nie dano im nic do picia poza wodą i to nie wiadomo czy czystą. Prosili wachmanów o rozmowę z dowódcą, na co dostali odpowiedź, żeby się odczepili. Wobec tego zażądali zatrzymania się w najbliższej miejscowości, bo chcą zwrócić się do adwokata, na co jeden z dwóch leżących dostał kopniaka w tyłek. Teraz są już tak wyczerpani, że ci dwaj się wywrócili i nie mają siły się podnieść. Zobaczyliśmy, że nie ma co ani współczuć, ani pomagać lub radzić, więc odeszliśmy. Jeśli takie wojsko miało nas wyzwolić, to wiarę w przyszłą wolność ci panowie mocno w nas wtedy podważyli. Już pod koniec kwietnia doszliśmy nad Łabę. Ostatnie dni marszu były prawie przyjemnością. Kraj, na oko prawie nie dotknięty wojną, od setek lat był centrum sadownictwa, a była właśnie pora kwitnienia. Jak okiem sięgnąć widziało się morze kwitnących drzew owocowych otaczających zamożne gospodarstwa, czyste, porządnie utrzymane. Ludność spodziewająca się wejścia wojsk alianckich, już od dłuższego czasu przestała okazywać jakąkolwiek wrogość. Zatrzymaliśmy się na samym brzegu Łaby i zawiadomiono nas, że następnego dnia rano mają przyjechać po nas parowe promy. Tymczasem zostaliśmy zakwaterowani, czyli wepchani do stodoły, gdzie było tak ciasno, że mogliśmy tylko stać. Wachmani obiecywali, że nas później wypuszczą, ale tymczasem musimy zniknąć z oczu, bo wzdłuż Łaby są ciągłe przeloty lotnictwa angielskiego, które ostrzeliwuje każdą kolumnę, nie patrząc czy to wojsko, jeńcy czy cywile. Powtórzyła się znowu ta sama, wielokroć przeżywana scena: - Co za idiota zapala papierosa, zobaczą światło i spuszczą na łeb bombę. - Nie byliście w Deetz, nie wiecie co to jest, tam leżeli na słomie, tu stoimy jeden koło drugiego zapakowani jak śledzie, jedna bomba wystarczy na wszystkich. - Czyście zwariowali, żeby palić, zadusimy się, powietrza i tak za mało. 138 139 TAK BYŁO - Czy smród ludzki warn nie wystarcza? Ostatnio maszerowaliśmy w innym składzie. Jurek znalazł sobie jakichś przyjaciół, a myśmy teraz szli z naszym szwagrem Krzysztofem Czarnieckim, z Turkiem Tarnowskim i przyjaciółmi Turka z jego obozu. Już od dawna towarzyszyło nam wielu znajomych, może nie tyle z powodu naszych osobistych zalet, ale po prostu dlatego, żeśmy mieli duży aluminiowy garnek, w którym łatwo było gotować zupę, kaszę, kartofle czy cokolwiek, co się po drodze zachapało. Garnek nazywał się „Mamką" i wszyscy wiedzieli, że jest zawsze do wynajęcia za porcję tego, co się w nim gotowało. W tej chwili „Mamka" znajdowała się na mojej głowie, bo nie bardzo było gdzie ją trzymać, po prostu miejsca nie było, tak bardzo byliśmy ściśnięci. W pewnej chwili Lew zdjął furażerkę i przetarł twarz. - Strasznie mi się słabo robi. Nagle zaczął na gwałt rozpinać pas i spodnie, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zwalił się na Turka. Nie zdążył biedak, zaczęło się z niego lać. Okazało się, że dostał straszliwej krwawej biegunki. Nie będę opisywał całej tej sceny, wspomnę tylko, że udało się nam rozepchać całe towarzystwo i podłożyć mu „Mamkę". Można sobie wyobrazić jakie były komentarze. Najprostszy brzmiał: - Hej, ktoś się ze strachu zesral. - Świnia jakaś, musi dodawać do tego zaduchu. Nie można wytrzymać, otwórzcie drzwi. Kolo nas cała grupa odmawiała „Kto się w opiekę", a z drugiej strony stodoły zaczęto śpiewać „Serdeczna Matko". Z biednym Lewkiem, siedzącym pod naszymi nogami na Mamce i osłaniającym głowę rękoma, dostaliśmy nagle z Turkiem takiego ataku śmiechu, że wszyscy obrócili się w naszą stronę myśląc, że zwariowaliśmy. Jak człowieka złapie prawdziwy fou rire, to nie ma sposobu go przerwać. Ktoś zaczął się uśmiechać, za nim ktoś inny i po chwili wszyscy dokoła nas zaczęli się uśmiechać i w końcu śmiać, gadać i makabryczny nastrój pękł. Wreszcie ktoś koło drzwi powiedział, że ma tego dość i zaczął otwierać ogromne wrota stodoły. Wartownicy dookoła zaczęli krzyczeć: Halt, Halt, verboten, ale nikt ich już nie słuchał. Lewka trzeba było prawie wynieść na rękach. Położyliśmy go na ziemi i rozebrawszy do pasa, wodą z rzeki wymyliśmy go z brudu i krwi i owinęliśmy kocem. Był prawie nieprzytomny. Kiedy nadeszły promy, wnieśliśmy go na pokład i wówczas dowiedzieliśmy się z radością, że po drugiej stronie rzeki mamy się zatrzymać na całodobowy odpoczynek. Stanęliśmy we wsi, wtaszczyliśmy Lewka na jakieś poddasze i położyliśmy na słomie. Z Henisiem Roztworowskim i Karolem Szumanem poszliśmy szukać jakiegoś odzienia. Nawet mieliśmy czym płacić, bo w Sandbostel dotarła do nas ekipa szwedzkiego Czerwonego Krzyża z paczkami, więc znalazło się parę pudełek Neski, papierosów i czekolady. Niemcy takich specjałów nie widzieli od lat i można było za to dostać dużo rzeczy. Zaraz znalazł się ktoś, kto powiedział, że o cztery domy dalej mają spodnie na sprzedaż. I owszem mieli, ale okazało się, że były to spodnie Lwa, nawet nie uprane. Rozglądaliśmy się czy ktoś już nie gotuje w „Mamce", którą z bólem serca zostawiłem w stodole. Po długim poszukiwaniu i targach przynieśliśmy Lwu spodnie, gacie i skarpetki z butami tylko trzeba było coś wymyślić, bo po pierwsze, na wiosnę 1945 roku nikt w Niemczech nie miał butów na sprzedaż, 140 NIEWOLA a poza tym na ośmiogodzinny marsz trzeba mieć buty, które nie piją. Mądry Andrzej Prądzyński wykombinował od jakiegoś Niemca ciężarówkę napędzaną gazem drzewnym, która miała towarzyszyć nam do Lubeki, wioząc pakunki słabszych kolegów. Zaproponowałem Lwu taką podwo-dę, za co mnie opieprzył, bo przecie - twierdził - nie jest już chory i w nowo nabytych spodniach może doskonale iść, jak wszyscy inni. Z Turkiem namawialiśmy Krzysztofa, żeby się pozbył ogromnej kołdry, którą od Gross-born czy Murnau taszczył na plecach. Biedny Krzysztof, jakkolwiek wielki, nie miał mocnego zdrowia i taszczył tę watę, żeby móc w nocy ciepło się wyspać; rozumieliśmy go, ale był straszną zawadą w marszu. Po długich perswazjach zgodził się w końcu wyrzucić kołdrę, bo jednak noce teraz nie były już takie zimne. Lew, jak powiedział, tak i zrobił. Wyglądał trochę jak śmierć na urlopie, ale trzymał się doskonale. Przechodziliśmy właśnie przez miejscowość Grabau, kiedy ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy zatrzymani przez wspaniale wyglądającego oficera niemieckiego w otoczeniu kilku czy też kilkunastu umundurowanych ludzi. W czasie marszu widzieliśmy dużo koni na pastwiskach i domyśliliśmy się, że to jakaś stadnina, ale jakie było nasze zdziwienie, kiedy Niemiec salutując, krzyknął dobrą polszczyzną: - Czołem, oficerowie kawalerii polskiej! Okazało się, że wszyscy otaczający go ludzie są Polakami i że cała stadnina jest polska. Po pertraktacjach między dowódcą naszej eskorty a komendantem stadniny, zdecydowano, że grupa oficerów kawalerii zostanie na parę godzin w Grabau, po czym jakimś pojazdem oficerowie zostaną odesłani za kolumną. Nie wiem jak to obliczono, ale zostało nas tylko kilkunastu. Nasz gospodarz, Rittmeister Clemens Freiherr von Nagel-Doornick, jeden z czołowych olimpijskich jeźdźców niemieckich, zaprosił nas na obiad do zamku i z dumą pokazał stado, a raczej te konie, które znajdowały się najbliżej, bo w tym państwowym majątku stało około 600 koni i 215 ludzi. Wszyscy masztalerze byli Polakami ze stadnin polskich, albo podoficerami z polskich pułków kawalerii, głównie z 17. pułku z Leszna. Trzeba tu dodać, że wszyscy ci ludzie, jak jeden mąż, stanęli w obronie rotmistrza Naglą i wymogli na władzach okupacyjnych jego natychmiastowe zwolnienie i odwiezienie do jego majątku gdzieś w Nadrenii. Twierdzili, że byli najlepiej traktowanymi Polakami w całym Reichu. Przechodząc przez stajnie, spytałem jakiegoś podoficera ułanów leszczyńskich czy są przygotowani na rychłe wejście sojuszników. Powiedział mi, że nie bardzo wiedzą co robić, bo przecie Rittmeistra już nie będzie. Mają trochę broni schowanej na wszelki wypadek - tu wskazał dość odosobniony budynek, w którym cały ten niewielki arsenał był ukryty. Powiedział mi też, że w razie czego paru ludzi będą mogli ubrać w czystą bieliznę i dać im nowe battledresy. Powiedziałem mu na odchodnym, że mam nadzieję jeszcze się z nimi wszystkimi spotkać. Kiedy staliśmy z Turkiem na ulicy, nadjechał nagle wehikuł Prądzyńskiego z naszymi bambetlami. Turek z miejsca zdecydował, że jest to chwila, by pozbyć się na zawsze kołdry Krzysia, który dostał na jej punkcie bzika i trzeba go z tej choroby wyleczyć. Niewiele myśląc, zatrzymał pojazd i zdjął z niego kołdrę. Przy pobliskim domku stała młoda, przystojna kobieta, której zaofiarował swój towar. Po paru minutach targu 141 TAK BYŁO zgodziliśmy się na cenę dwóch butelek wódki. Dostaliśmy dwie butelki koniaku i to dobrego. Kiedy w Lubece dołączyliśmy do naszej grupy, Krzysztof był wyraźnie niezadowolony z naszego handelku. Wszyscy jednak już wiedzieli, że najwyżej za trzy, cztery dni będzie koniec wojny, więc nastrój był tak wesoły, że skończyło się wspólnym wypiciem koniaku i Krzyś śpie- Trasi naszego marszu, Muzeum w Dobiegniewie wając poszedł spać na słomę, owinięty tylko cienkim kocem. Po paru dniach tworzące się w Lubece władze polskie zdecydowały, że należy natychmiast objąć Grabau, zanim zrobią to Anglicy. Tak się złożyło, że zostałem wyznaczony do tego zadania. GRABAU Drugiego maja 1945 roku wydostałem się z obozu w Lubece. Nie było to trudne, bo Niemcy pilnowali nas już tylko dlatego, aby przekazać administrację obozu władzom alianckim, kiedy te się zjawią, a przez ten czas dostarczali żywność i to trzymało jednak tych parę tysięcy ludzi w jednym miejscu. W obozie zorganizowało się już polskie dowództwo, które godziło się z tą sytuacją, gdyż wypuszczenie tłumu głodnych ludzi na miasto mogłoby bardzo źle się skończyć. Andrzej Prądzyński, który się tym specjalnie interesował, przekonał naszych wodzów, że jednym z najważniejszych zadań w tej chwili było przejęcie polskich stadnin, któreśmy widzieli podczas naszego marszu. Chodziłoby o zrobienie tego, zanim Anglicy się połapią i zagarną wszystko. Jako, że wiedziano, iż mówię bardzo dobrze po angielsku, że jestem pyskaty i mam po temu odpowiednie kwalifikacje - zostałem wyznaczony do przejęcia kierownictwa nad stadniną do czasu utworzenia odpowiedniej organizacji. Dostałem rozkaz wyjścia z obozu i spotkania się z porucznikiem Sołtysińskim, który miał na mnie czekać z motocyklem. Sołtysiń-ski pracował przy koniach, kiedy Niemcy zatrzymali go i wywieźli ze stadniną Racotu do Grabau, gdzie wraz z innymi wywiezionymi pracownikami zajmował się polskimi końmi przez całą wojnę, a zatem znał okolicę jak własną kieszeń. Kiedy spotkaliśmy się, była już czarna noc, co nam bardzo odpowiadało. Niemcy jeszcze się oficjalnie nie poddali i Lubeka była w dalszym ciągu w rękach bardzo już niezdyscyplinowanych resztek armii, Anglicy byli dopiero na linii Łaby w Hamburgu. Jeżdżenie nocą motocyklem po drogach zawalonych włóczącymi się niedobitkami wojska nie było zabawą szczególnie bezpieczną. W mieście musiało się już zacząć załatwianie prywatnych porachunków, bo z wszystkich stron słychać było pojedyncze strzały. Włożyliśmy sobie na głowy wyszabrowane niemieckie hełmy, modląc się żeby nie wpaść w tym przebraniu w ręce Anglików. Jakoś bez przygód Grabau. Początek nowego życia 142 143 TAK BYŁO dojechaliśmy do Grabau, gdzie Sołtysiński zostawił mnie przed budynkiem, o którym mi mówił parę dni przedtem jeden z podoficerów i któremu powiedziałem, że może się jeszcze zobaczymy. Teraz zjawiłem się nagle w środku nocy jako nowy komendant całości. Tak jak mi wtedy ów podoficer obiecał, znaleźli mi czysty, prawie nowy battledress i wszystkie potrzebne dodatki wraz z beretem i pistoletem. Będąc już porządnie umundurowany, wybrałem się do domu rotmistrza Naglą w towarzystwie dwóch podoficerów służących mi za przewodników, którzy nie chcieli jednak być świadkami naszej rozmowy z powodu wielkiego szacunku, jaki mieli dla swego dotychczasowego dowódcy. Powiedziałem już poprzednio, że był to człowiek pierwszorzędny, który bronił Polaków przez całą wojnę. Przed samym wyjazdem powiedziano mi w Lubece, że przez Prądzyń-skiego skontaktował się już z naszym dowództwem w celu przekonania naszych władz o konieczności ratowania „jego" ukochanych koni przed przejęciem ich przez przyszłe władze okupacyjne. Wchodziłem więc do jego domu jak do przyjaciela. Przywitał mnie w drzwiach i ceremonialnie salutując powiedział, że w ciągu ostatnich paru dni sytuacja bardzo się zmieniła i że tym razem on jest jeńcem i ma tylko nadzieję, że konie przechodzą w dobre ręce, bo w bałaganie który niewątpliwie za chwilę się zacznie będzie bardzo trudno je utrzymać i wyżywić. Poprosił mnie o decyzje i zawiadomił, że mieszka z nim od paru dni pułkownik Rau, kierownik wszystkich wojskowych stadnin w Niemczech. Powiedziałem mu, że nie ode mnie będzie zależała ich przyszłość, że rzeczywiście są od tej chwili jeńcami, ale teraz mogę tylko zaproponować wypicie kieliszka za zdrowie polskich koni, a szczególnie sławnych janowskich arabów, które zostały tu w całości przewiezione ze stadniny w Janowie i pod jego opieką, przetrwały całą wojnę. Pomysł utrzymania stadnin polskich jako takich, a nie włączenia GRABAU Zamek Ctabau 144 ich do stad niemieckich i pomieszania z końmi niemieckimi, wyszedł od Raua. Poprosiłem obu panów, żeby od tej chwili nie wychodzili poza ogrodzenie parku i czekali na decyzje z Lubeki. Jako, że ode mnie teraz zależało wszystko w tym dużym przedsiębiorstwie, którym były stadniny, postanowiłem nie kłaść się spać, choć nie bardzo mocno stałem na nogach, ale roznosiła mnie wewnętrznie radość. Od czterech lat żyłem jak zwierzę w klatce, a tu nagle, w ciągu dwunastu godzin przekształciłem się w wolnego, uzbrojonego oficera, do tego odpowiedzialnego za kilkuset masztalerzy i wieleset koni. Podczas naszej roz- ------^— mowy zameldował się mój nowy ordynans Janek Musiał, któremu kazałem nalać pełną wannę gorącej wody. Nagel, przewidując rozwój wypadków, przeniósł się już do gościnnego pokoju i kazał z góry urządzić swój dla przyszłego komendanta. Wlazłem więc po szyję do wody i przez dobrych parę minut rozkoszowałem się kąpielą nie znaną mi od tak dawna i zarazem swoją nową sytuacją. Ubrałem się w daną mi dopiero co bieliznę i mundur. Ponieważ cała załoga stadniny dowiedziała się już o moim przyjeździe, zjawił się najstarszy chorąży, którego nazwiska niestety zapomniałem. Od niego dowiedziałem się wszystkiego, co było mi potrzebne. W lesie, po drugiej stronie niewielkiego jeziora, ukryty był dość duży obóz, mający coś wspólnego z rakietami, jeszcze do niedawna używanymi do bombardowania Londynu; pracownikami byli tam jeńcy serbscy. Jako, że był pod komendą i administracją SS, nikt nic konkretnego o nim nie wiedział i wszyscy unikali go jak ognia. Do Grabau nazjeżdżało się w ostatnich tygodniach dużo najrozmaitszych uciekinierów, głównie urzędników państwowych z Hamburga, a poza tym przed paroma tygodniami przywieziono dwie ogromne ciężarówki najróżniejszych alkoholi, zrabowanych przez cofające się wojsko z Francji. Zostały one rozdane za darmo miejscowej ludności. Policji ani uzbrojonych żołnierzy nie było, bo wszyscy uciekli przedwczoraj z obawy przed polską administracją. Do tej chwili rotmistrz von Nagel trzymał stadninę i wioskę w zupełnym spokoju. Kazałem natychmiast uzbroić paru ułanów z 17 pułku, których Niemcy wzięli jako masztalerzy i stworzyć z nich małą sekcję pilnującą bezpieczeństwa. Po wysłuchaniu pobieżnej opinii dwóch czy trzech innych podoficerów, kazałem zaaresztować burmistrza i rzeź-nika ze wsi. Teraz przyszedł czas wydania rozkazu porządkowego. Zabrało mi to trochę czasu, ale dobrze przed siódmą rano na urzędowej tablicy zawieszonej na dużym dębie w środku wsi, pojawił się rezultat moich przemyśliwań (oczywiście po niemiecku). Befehl No.I. Wszystka broń ma być natychmiast przyniesiona i oddana do zamku. Wszystkie zrabowane alkohole rozdane za darmo 15 kwietnia, mają być oddane w komendanturze. Były tam jeszcze jakieś wzmianki o przejściu władzy w polskie ręce i przejęciu przeze mnie komendantury nad stadniną i samym Grabau i tak 145 Oper hord, podobnych było ponad 2000 TAK BYŁO Noivy komendant stadnin w Grabau, 1945 dalej, ale nie sklecę już dzisiaj słów, których wtedy użyłem, jedynie powyższe dwa zdania utkwiły mi wyraźnie w pamięci. Parę minut po ósmej wkroczyłem do sanktuarium władzy cywilnej Grabau, czyli do biura burmistrza, znajdującego się na zamku. Dwie dziewczyny siedziały już przy biurkach, obie podniosły głowy i wlepiły we mnie wrogie spojrzenia. Bliższa mnie, wspaniały okaz rasy aryjskiej, blondynka, niebieskooka, duża, wysportowana, na pewno członkini BDM, wycedziła tylko: -Ja? - Dzień dobry. - Dzień dobry. - Przyszedłem, aby zorganizować odbiór broni od ludności, tu będzie punkt przyjmowania. - Rozkazy i polecenia otrzymujemy tu tylko od pana burmistrza, który chwilowo jest nieobecny. Ton i głos był bezczelny, przymrużone oczy wyrażały całą nienawiść, której bynajmniej nie chciała ukryć. Zaczęło mnie to złościć, podszedłem do jej biurka i oparłszy się na nim obiema rękami wyraźnie, powoli, powiedziałem: - Słuchaj dziecino (Puppchen), zrozum, że „Deutschland ist kaput", twój burmistrz wcale nie jest chwilowo nieobecny, ja go osobiście wsadziłem do ciupy, gdzie przesiedzi tak długo jak nam się będzie podobało. Ja tu teraz jestem komendantem, ja tu teraz wydaję rozkazy, a wy macie ich słuchać, rozumiesz? -Jawohl Herr Kommandant. Niesłychane jak Niemcy, kiedy ich się potraktuje z góry i wyda rozkaz, z miejsca zmieniają się. Dziewczyna stała teraz na baczność i cała bezczelność znikła z jej twarzy. W rogu pokoju stała szafa, w której wisiał łańcuch,jaki każdy niemiecki burmistrz nosi na szyi, kiedy sprawuje takie czy inne oficjalne funkcje. Wyjąłem łańcuch z szafy i powiesiłem jej na szyi. - Teraz jesteś burmistrzem i jazda zorganizować odbiór broni. Ma być sporządzona porządna lista imienna właścicieli. Lista ma być dostępna tu dla wszystkich, których to może dotyczyć, rozumiesz ? -Jawohl, Herr Kommandant. Nie pamiętam, żebym dziewczynę później gdziekolwiek widział, okazało się, że była córką burmistrza, którego kazałem zamknąć. W każdym razie zbiórka broni odbyła się pod jej nadzorem szybko i sprawnie. Przez ten czas dostaliśmy wiadomość przez jakiegoś rowerzystę, że Anglicy zajęli Bad Oldesloe, nasze miasto, nazwijmy to, „powiatowe" i że instalują tam od północy administrację. Wiedziałem, że to jest ostatnia chwila, w której mogłem coś zdziałać. Ta administracja, tak zwany .Milgov, czyli Military Government, była do pewnego stopnia panem życia i śmierci na swoim terenie i jej władzy podlegały też pod względem administracyjnym wszystkie jednostki wojskowe, którym GRABAU właśnie tenże Milgov wyznaczał kwatery i tak dalej. Postanowiłem natychmiast udać się do Bad Oldesloe. Nie miałem jeszcze żadnego wehikułu zmotoryzowanego, więc kazałem się zawieźć otwartym powozem, należącym podobno kiedyś do Wilusia, zaprzężonym w dwa prześliczne araby janow-skie w oryginalnych uprzężach. Dobrze sprawdziłem czy obaj masztalerze na koźle są bez błędu umundurowani i z duszą na ramieniu wybrałem się w drogę. Od tej wizyty mogło zależeć powodzenie całej mojej misji. Janek Musiał oznajmił mi, że Niemcy zwożą taczkami ogromne ilości butelek, więc na wszelki wypadek kazałem wrzucić jedną skrzynkę do powozu, a wszystkie inne układać w mojej piwnicy. Mój przyjazd do Bad Oldesloe powozem zaprzężonym w janowskie ogiery wywołał ogromne zdziwienie i małą sensację wśród żołnierzy wypakowujących graty przed siedzibą Milgovu, który składał się z dowódcy, pułkownika Hyde-Smitha, jego zastępcy kapitana Lycetta, jednego „kanarka" (żandarma) kapitana Crouchera i jego pomagiera - porucznika Statehama. Do tego dochodziło paru podoficerów, kucharz itd. Zacząłem wizytę od bardzo sztywnego zameldowania się siwowłosemu pułkownikowi, typowemu „Blim-powi", z wąsami jak szczotka. Kiedy mu wytłumaczyłem, że jako masztalerzy mam pod swoją komendą około trzystu byłych więźniów wojennych, "wywiezionych na roboty do Niemiec, złapał się za głowę. Przez niedługi czas pobytu w Niemczech dowiedział się co to jest 300 takich ludzi, najniesforniejszy element, najtrudniejszy do ujęcia w jakiekolwiek karby. Oświadczył mi, że niestety, w danym momencie brak mu militarnego personelu do zajęcia się tą sprawą. Powiedziałem mu, że nie musi się tym bynajmniej przejmować, że jeśli mi zaufa i potwierdzi ze strony angielskiej moją komendanturę, to stadnina będzie prawdopodobnie najbardziej zdyscyplinowaną jednostką w jego rejonie. Jedyną rzeczą, której potrzebuję jest status out of bounds dla stadniny, która w ten sposób stanie się jednostką wojskową uznaną przez władze i nikt nie będzie miał prawa mieszać się w jej sprawy ani mieć wstępu na jej teren. Moi ludzie żywią słuszną niechęć do Niemców i jeśli nagle jakaś policja, nie daj Boże niemiecka, nawet pod najlepszą angielską egidą, zjawi się teraz w Grabau, to na pewno zaczną się awantury, a pułkownik wie dobrze czym takie awantury się kończą. Muszę dostać pozwolenie na poruszanie się w terenie, zbieranie paszy dla koni i jej przewożenie. Potrzebuję też pozwoleń na samochody i na benzynę. Zabrało mi to z dwie godziny targów, aby wydostać wszystkie te papiery, w tym najważniejsze z nich - czerwone naklejki z napisem OUT OF BOUNDS. Gdy wszystko się dobrze skończyło, napomknąłem o skrzynce alkoholu w powozie; zadowolenie z mojej wizyty zostało przypieczętowane. Biedny Milgov od trzech dni nie widział butelki, bo sławne NAAFI nie dotrzymywało tempa posuwania się armii. Odżywiano się więc żelaznymi porcjami na sucho, bo nie było czym ich popić. Nasza willa, dawna rezydencja rotm. von Naglą 146 147 TAK BYŁO GRABAU Kiedy wyszedłem na ulicę, okazało się, że była zawalona czołgami i sprzętem pancernym; właśnie przechodziła tam sławna dywizja Desert Rats, czyli Szczurów Pustynnych z kampanii egipskiej Montgomery'ego przeciw Romm-lowi. Opisuję te rzeczy teraz, tak jak bym opisywał spacer po parku, a to przecie był drugi dzień prawdziwej wolności i pierwszy prawdziwej aktywności od lat. Patrzyłem na te Szczury przez mgłę łez radości i chciałem rzucić się im wszystkim na szyję. Dla nas byli oni już legendą, o której słyszeliśmy tylko przez tajne radio w obozie. Byłem półprzytomny ze szczęścia. Wróciłem do Grabau po południu i ku mojemu przerażeniu zobaczyłem na podwórzu tankietkę angielską. Któryś z masztalerzy wskoczył do powozu i ogromnie rozgorączkowany zaczął mi opowiadać, że Anglicy każą im konie wyprowadzać, bo stajnie mają być użyte jako garaże 15. dywizji szkockiej, która zajmuje całe Grabau. Na tarasie zamku zastałem grupę przerażonych masztalerzy. Wyskoczyłem z powozu i wbiegłem po schodach, wyciągając z papierowej teczki naklejki OUT OF BOUNDS. Rzuciłem paczkę któremuś z masztalerzy, każąc mu pędzić do budynku dowództwa stadnin i po kolei nalepiać je na wszystkich drzwiach. Trzech ludzi natychmiast pobiegło, rozdzielając nalepki między siebie. Stojąc przed drzwiami zamku, trzymałem ze sobą jedną taką kartkę, którą zdążyłem nakleić, tłumacząc przerażonej czeredzie, że to jest rodzaj czarnej magii Anglików i że gdzie taka kartka wisi, tam żaden żołnierz nogi nie postawi. W tym momencie przez główną bramę wjazdową wjechały trzy mocno zabrudzone samochody sztabowe, które powoli zajechały przed taras. Stałem na górze schodów i bardzo układnie zasalutowałem wychodzącym z samochodu, typowym angielskim wyższym oficerom sztabowym z trzcinkami w ręku. Odsalutowali od niechcenia, oglądając się wokół z wyraźnym zadowoleniem i rozmawiając między sobą zaczęli wchodzić na schody. - Kim pan jest i co tu wszyscy robicie ? -Jestem dowódcą Polskich Stadnin w Niemczech. Pomocny papierek - świadectwo Milgovu łoi Wbo» it ma$ oon*ern. 501 Mil 8ot Detaofa»ent 16 July 45. It. Prinoe Suatace SAPIEHA i» the ouatódian for Kil Oov, of the POLISH stud at SBABAU, Map E«f 6762 Sheet Kł. Be haa to travel long diatanoea on daty. Hay aaaiatanoe be given to him. »....<, Mówiąc to podszedłem do schodów odsłaniając naklejkę na drzwiach. Jak się to mówi po angielsku, It did the trick. Całe towarzystwo stanęło jak wryte. - Co to jest, cóż to znaczy ? Widząc ich zdumienie i niedowierzanie zdobyłem się na bezczelność. - Milgov zdecydował, że stadniny mają zostać w Grabau i mnie zatwierdzono jako komendanta. Czy mogę panów czymś poczęstować, może panowie wstąpią na filiżankę herbaty ? - Herbaty ! Czy pan oszalał ? Przecie tu za godzinę zwali się cala 15. szkocka dywizja, której wyznaczono Grabau jako miejsce zakwaterowania, to przecie nie do przyjęcia, żeby nas Milgov tak urządził, a pan nam proponuje herbatę ? -Ja mam tylko rozkaz utrzymania tej dużej organizacji w porządku i nie mogę tu o niczym decydować. Myślę, że panowie muszą podjechać jeszcze sześć kilometrów do Bad Oldesloe i tam tę sprawę załatwić. Panowie sztabowi nie weszli na taras, zawrócili na piętach, powłazili do samochodów i odjechali. Oczywiście wcale nie byłem pewny jak się to wszystko skończy, ale wiedziałem, że administracja wojskowa i jednostki bojowe były w stałej wojnie ze sobą, co doskonale rozumiałem, bo dowódcom oddziałów bojowych nieskoro było do słuchania decyzji żołnierzy „biurowych". Miałem jednak nadzieję, że widmo trzystu rozpuszczonych byłych jeńców wojennych oraz kilkuset koni włóczących się po jego terenie odstraszy dostatecznie Hy-de-Smitha i że znajdzie gdzieś jakieś lokum dla szkockiej dywizji. Tak się też i stało; biedne Szkoty dostały XV-wieczny, bardzo wilgotny zamek Blumendorf z ogromnym folwarkiem, gdzie się jakoś rozkwaterowali. Ja tymczasem sam musiałem się jakoś urządzić. Na szczęście Sołtysiński wziął już w swoje ręce samą stadninę i jej administrację, tak że nie potrzebowałem nawet o tym myśleć. Teraz chodziło tylko o załatwienie kwestii stosunków z armią brytyjską. To, że mieliśmy już spokój z zakwaterowaniem, nie dawało nam pewności, że Anglicy nie wymyślą sobie jakiegoś prawa do koni jako zdobyczy wojennej. Mogli zakwestionować nawet nasze prawa do nich. Dowództwo wojskowe mogłoby decyzje Military Government odwołać na podstawie jakichś wyższych potrzeb armii. Pocieszyła mnie jedynie wiadomość, że w Lubece zorganizowano już prawnie władze polskie i utworzono dowództwo stadnin, które miało nazajutrz zjawić się w Grabau. W tej chwili uważałem, że jak na jeden dzień zrobiłem dosyć i że mogę spokojnie pójść się wyspać. Z Sołtysińskim uzgodniłem, że przygotuje odpowiednie kwatery dla całego dowództwa w budynku administracyjnym. Mieszkanie dla dowódcy, pułkownika Rozwadowskiego, było już gotowe. Wróciłem więc do domu, gdzie oczekiwali mnie moi jeńcy - von Nagel i pułkownik Rau. Na-gel był uradowany, kiedy się dowiedział o rezultacie moich rozhoworów z Anglikami. Ten człowiek naprawdę kochał stadninę i swoją pracę z polskimi masztalerzami, więc świadomość, że to wszystko nie idzie na marne, uszczęśliwiła go. Przed wyjazdem do Bad Oldesloe umówiłem się z jego gospodynią, a teraz moją kucharką, żeby przygotowała porządną kolację na co najmniej kilka osób, więc teraz zamiast jeść sam, zaprosiłem obu moich jeńców do towarzystwa. Wyszło mi to na dobre, bo konwersacja z nimi bardzo dużo mi dała. Okazało się, że Grabau było centralą pięciu ośrodków polskich koni, o których teraz 148 149 TAK BYŁO dopiero się dowiedziałem. Poza Grabau konie stały w Nettelau, Schoenbeken, Traventhal i Cleverhof, w sumie około 2000 koni, z czego w samym Grabau stało 700. Bardzo dobre wino i koniak po kolacji zakończyły te rozmowy. Dosłownie rzuciłem się na prawdziwe, bardzo wygodne łóżko z czystą białą pościelą, po raz pierwszy od lat. Nawet nie mogłem się z tego długo cieszyć, bo zasnąłem w pięć minut. O ósmej rano obudził mnie chrzęst kopyt po żwirze. Leżałem jak urzeczony: Procenko czy Jaś (stajenny w Spu-szy) pewno już przyprowadził konie, a za chwilę Mama i Tata zawołają mnie, bo przecie mamy jechać wszyscy razem na całe rano do któregoś z folwarków. Niestety, to miłe złudzenie znikło bardzo prędko. Wyskoczyłem z łóżka jak z procy; pierwszy raz od lat wsiądę na konia i jak nowicjusza, będą mnie bolały wszystkie kości oraz pośladki - pomyślałem. Wczoraj zamówiłem sobie konia i poprosiłem któregoś z masztalerzy, żeby mi towarzyszył, bo chciałem poznać majątek Grabau, w którym stała stadnina. Ten pierwszy spacer konny musiał trwać ze dwie godziny, bo objechaliśmy dwutysięcznohektarowy majątek. Moje ranne przewidywania co do bólu kości i mięśni sprawdziły się, ledwie mogłem powłóczyć nogami. Powóz cesarza Wfash Nie mogłem jednak odpocząć, bo miałem jeszcze dużo spraw do załatwienia. Po pierwsze trzeba było zaopatrzyć się w jakiś pojazd mechaniczny. Samochody, które wczoraj zarekwirowałem, stały na podwórzu folwarcznym, więc dowlokłem się tam, żeby je obejrzeć i wybrać jakiś dla siebie. Chciałem wziąć taki, który należał do któregoś z umundurowanych urzędników uciekających z Hamburga, którzy je tu zostawili. O ile mogłem dowiedzieć się od chorążego, który mi towarzyszył w tej wyprawie, większość z nich już się ulotniła, a w każdym razie ulotnił się szef hamburskiej policji, który zostawił wspaniałego reprezentacyjnego Horcha (dziś Porsche). Wiedziałem, że Rozwadowski nie będzie chciał w czymś tak ostentacyjnym jeździć, więc kazałem go schować 150 GRABAU do stodoły, żeby nie kusił. Mógł się zawsze przydać przy jakichś przyszłych pertraktacjach. Dowiedziałem się także, że w stadninach jest kilku zawodowych szoferów, więc kazałem im się zameldować. Po zapoznaniu się z nimi najbardziej spodobał mi się Wacuś Kaban, z którym wybraliśmy nowiutkiego Opla. Kazałem go wyczyścić i przyprowadzić do mojego ogrodu, gdzie mogłem go wziąć pod klucz. Mówi się, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Koło południa zjawił się pułkownik Rozwadowski z paroma oficerami, przyszłymi pracownikami stadnin. Zameldowałem się i zdałem mu sprawę z moich poczynań, ku jego wielkiemu zadowoleniu. Pozbycie się odpowiedzialności ulżyło mi mocno. Od tej chwili zostały mi przekazane tylko wszystkie kontakty z Anglikami, gdyż w dalszym ciągu byłem jedynym oficerem mówiącym dobrze po angielsku. Pułkownik dał mi do zrozumienia, że im mniej będzie zmuszony do gadania z Anglikami, tym lepiej. Wstydził się swojego dukania, a poza tym uważał, że prowadzenie Grabau plus pięciu innych, mniejszych ośrodków hodowlanych, daje mu dość pracy. Wobec tego, że miałem reprezentować stadniny, zostawiono mi dawną rezydencję von Naglą. Zamieszkał ze mną nowy kwatermistrz, mój przyjaciel Karol Szuman, z czego byłem uradowany, bo był przemiłym, wesołym, zaradnym i pracowitym towarzyszem. Miejsca było więcej niż dosyć, bo willa była duża, miała cztery pokoje sypialne i poza tym stała w ładnym ogrodzie. W budynku sąsiednim zamieszkał Andrzej Prądzyński z funkcją administratora dóbr Grabau, które dostarczały większości płodów rolnych, potrzebnych dla ludzi i koni. Mieliśmy oborę pełną bydła, barany, hodowlę świń, królików, wiele hektarów ogrodów warzywnych w pełnej wiosennej produkcji, wszystkie pola były obsiane. W roku 1945 byliśmy chyba najlepiej zagospodarowanym majątkiem w Niemczech. Nagel umiał gospodarować i odziedziczyliśmy po nim złote jabłko. Pożegnaliśmy się z nim tego rana i odesłaliśmy do Lubeki, gdzie w dwadzieścia cztery godziny został zwolniony i odesłany do swego majątku w Nadrenii, żegnany ze szczerym żalem przez swoich byłych podwładnych, jeńców wojennych, którzy jak jeden mąż podpisali prośbę do władz okupacyjnych o jego zwolnienie. Rau dosta! się w bardzo krótkim czasie do Ameryki, ściągnęli go tam Amerykanie jako jednego ze światowych speców od hodowli koni. Anglia w 1945 roku przechodziła bardzo ciężki okres. Wyniszczona przez pięć lat wojny, ledwo mogła się sama wyżywić, a co dopiero utrzymywać całą armię okupacyjną. Parlament uchwalił, że Niemcy głodują, więc nie można im zabierać wyżywienia. Nie wolno więc było wyjść do ogródka i zabrać ogórka czy rzodkiewki, oczywiście zabroniona też była wszelka „fraternizacja" z tubylcami. W naszym Milgovie w kantynie oficerskiej podawano na śniadanie jajecznicę z jajek w proszku na jakimś suszonym boczku, na obiad i kolację zupy w proszku, suszone jarzyny i mięso z puszek. Wojsko było wyśmienicie wyposażone jedynie w napoje alkoholowe, dowożone przez NAAFI. Nie dziw, że patrzono na stadniny bardzo zazdrosnym okiem. Byli jeńcy otrzymywali od armii Karol Szuman, kwatermistrz i najmilszy przyjaciel Andrzej Fradzyński, zarządca majątku 151 TAK BYŁO GRABAU Po ich wyjeździe zostaliśmy się więc w towarzystwie naszego gościa - „ko-biety-bohater", jak ją przezwał pan chorąży. Rzeczywiście było to młode, śmiejące się i miłe, gadało za trzech i śmialiśmy się do późna w nocy. Nazywała się Didi (Antonina-Maria) Siemieńska, była żołnierzem AK i brała udział w Powstaniu Warszawskim. Poszukiwana przez NKWD, uciekła z Polski przez Odessę i mieszkała u przyjaciół w Paryżu. Przyjechała tu za radą paru oficerów z dywizji Mączka, którzy powiedzieli jej, że w Grabau siedzi niejaki Sapieha i mieszka w meblach rodziny Siemieńskich. Rzeczywiście, założycielem stadniny w Racocie i ostatnim jej przedwojennym dyrektorem był Władysław Sie-mieński, wuj Didi, który podczas ewakuacji stadniny zginął od bomby szóstego września 1939 roku. Gdy Niemcy wywozili stadninę, wywieźli też całe wyposażenie, między innymi meble dyrektora Siemieńskiego, tak że prawdą okazała się wiadomość o meblach jej wuja. Przyjaciółmi Didi w Paryżu byli Szymon Konarski z żoną, którzy ją jakby zaadoptowali i strzegli jak oka w głowie. Pozwolili jej wyjechać do „dzikiej Europy" pod warunkiem powrotu w jakimś tam, ustalonym terminie. Od Brukseli na wschód pociągi nie chodziły według ustalonego rozkładu jazdy i szły już tylko transporty wojskowe. Trzeba było albo jechać autostopem, albo pchać się do tych wojskowych pociągów. W Grabau nocował właśnie ktoś z Lubeki, kto nazajutrz jechał samochodem do Brukseli, więc Didi zdecydowała się przyjąć jego zaproszenie, bo zostały jej tylko dwa dni do ustalonej daty powrotu. Wyjechała i tyleśmy ją widzieli. Tymczasem życie w Grabau toczyło się dalej. Jeździłem po całym kraju załatwiając z władzami najróżniejsze sprawy i nierzadko wyjaśniając drobne grzechy pracowników. Wysiadywałem po urzędach, aby dostać pozwolenia na benzynę na wyjazdy, załatwiać wszystko to, co biurokracja, zwłaszcza wojskowa, może wymyślić, żeby utrudnić życie, niby to w imię dobra ludności. Zawsze starałem się jeździć konno wcześnie rano, a mając w parku pierwszorzędny maneż i tereny do ćwiczeń, trenowaliśmy z Al-raune skoki. Życie armii okupacyjnej też już powoli wracało do normy. Zakaz fraternizacji rozpływał się, zaczęto urządzać najrozmaitsze zawody sportowe i konkursy. Anglicy zawsze byli bardzo zainteresowani końmi, zwłaszcza oficerowie, których bardzo wielu pochodziło z przedwojennych pułków kawalerii. Ci doszli do porozumienia z naszym dowództwem. Zaczęliśmy wypożyczać konie wierzchowe poszczególnym oficerom z tym, że mieliśmy prawo sprawdzać zakwaterowanie masztalerza oraz stajnie dla konia, którego musiał utrzymywać dany oficer. Stadnina miała w ten sposób o jednego konia mniej do wyżywienia, uradowany masztalerz wychodził spod rygoru koszarowego, a Anglik był zadowolony. Jednym słowem, wszyscy na tym wygrywali. Oczywiście głównie na mnie spadał obowiązek sprawdzania poszczególnych kwater, co było jednak bardzo przyjemnym zajęciem. Pewnego dnia wieczorem Michael Lycett przyjechał trochę podniecony i oświadczył, że muszę natychmiast z nim jechać, bo wynikła jakaś grubsza chryja u któregoś z tych oficerów, gdzie masztalerz kogoś postrzelał. Była to sprawa czysto policyjna, gdyż masztalerz był poza terenem out of bounds. Anglicy w tego rodzaju sprawach używali już do pomocy policji niemieckiej, 154 więc trzeba było na gwałt coś zrobić, bo Lycett wiedział dobrze, że Polak bez walki nie da się zaaresztować Niemcowi, a jeśli jednak jakoś go złapią, to grozi mu sąd polowy. Posiadanie broni, a co dopiero strzelanie do ludzi, groziło bardzo ciężką karą, nie wykluczając rozstrzelania. Lycett wiedział też, że ostrzegając mnie, sam się naraża na bardzo przykre konsekwencje za przekraczanie przepisów wojskowych, myślał jednak, że w Milgovie dotąd jeszcze nikt o tej sprawie nie słyszał. Zawołałem Wacusia i już gdzieś koło jedenastej w nocy w dwa samochody wybraliśmy się na miejsce zajścia. Jakieś 200 metrów przed wsią zgasiliśmy światła i wyłączyliśmy silniki. Wygramoliłem się z samochodu i z duszą na ramieniu poszliśmy z Lycettem do wsi, gdzie paru stojących na drodze Niemców szybko opowiedziało mi o przebiegu awantury pomiędzy chłopakami. Oczywiście chodziło o dziewczynę. Wszyscy sobie mocno popili i w pewnej chwili Polak wyciągnął pistolet i zaczął strzelać, ale bez krwawych skutków. Teraz, po rozpędzeniu wszystkich, zamknął się w pokoju i nikogo nie chce widzieć, grożąc pistoletem. Na szczęście znałem masztalerza, podeszliśmy więc do drzwi i jak najbardziej autorytatywnym głosem kazałem mu otworzyć. W odpowiedzi doszedł mnie jedynie jakiś pomruk, kopnąłem więc drzwi i weszliśmy do pokoju. Leżał na łóżku i patrzył na mnie na wpół przytomnymi, zapitymi oczyma. Nie pozwoliłem mu oprzytomnieć, tylko bardzo ostrym głosem kazałem mu oddać broń. Trwało dobrą chwilę, zanim wyciągnął spod poduszki ogromny nagan, który natychmiast chwyciłem. - Wstawaj idioto, cos' ty narobił? Czyś zupełnie zwariował? Zbieraj ma-natki i won mi do samochodu! Wszystkich nas, kretynie, do mamra wpakujesz, a sam możesz na stryczek zarobić. - Panie poruczniku, ale... - Nie gadaj durniu. Spiesz się, bo angielska policja przyjedzie tu po ciebie za chwilę. Mimo, że starał się spieszyć, potykając się i chwiejąc, trwało to jednak trochę, zanim się wygramolił. Mnie teraz chodziło nie tyle o nas, ile o Ly-cetta, który byłby pierwszy nagabnięty przez „kanarki" w tej sprawie, a chodziło o to, żeby o nim nie wiedziano. Na szczęście udało się nam, wrócił spokojnie do Bad Oldesloe, a ja z pijakiem do Grabau, gdzie go oddałem w ręce oficera służbowego do dalszej „obróbki". W parę dni później odwiedziłem w Oldesloe kapitana - kanarka, któremu oddałem naga-n, tłumacząc, że znalazłem go przy sprzątaniu strychu. Przyjął bez słowa. Nie opowiadałem tego nawet Karolom; ot, pojechałem po masztalerza, bo się upił. Anglicy byli już bardzo wyczuleni na broń w nieupoważnionych rękach i im mniej się o tym mówiło, tym lepiej. Następnego wieczora Michael przyjechał do nas na whisky i sprawa została zamknięta. Armia okupacyjna zorganizowała swoją strefę na tyle, żeby móc przekazać znaczną część biurokracji Niemcom i w końcu wojsko, po pięciu latach wojny, mogło zacząć powracać do domu. Gdzieś pod jesień, dowództwo ósmego korpusu miało się ewakuować z Kilonii, przekazując administrację Schleswig-Holsztynu trzydziestej drugiej brygadzie gwardii. Ponieważ stadniny miały bardzo dobre stosunki ze sztabem, więc postanowiono wydać wielkie pożegnalne przyjęcie z różnymi atrakcjami. Zaproszono 155 TAK BYŁO GRABAU około pięćdziesięciu oficerów ze sztabu, z dowodzącym generałem na czele. Zaczęto ogromne przygotowania, ćwicząc konie i ludzi do konkursu hippicznego. Rotmistrz von Nagel miał ambicję stworzenia własnej wyższej szkoły jazdy na wzór Wiednia, więc mogliśmy pokazać pierwszorzędnego kadryla. Specjalną atrakcją miały być pokazy jazdy najróżniejszymi pojazdami, m.in. czwórkami janowskich arabów w tradycyjnych uprzężach. Pozycja wyjściowa do kadrylu Na parę dni przedtem zjawiła się przed domem Didi. Przy całym tym rozgardiaszu panującym dookoła, myśląc o gościach, którzy mieli nazajutrz u nas zamieszkać, nie bardzo grzecznie ją przywitałem. Wiedziałem, że większość gadania spadnie na mnie i naprawdę uważałem, że nie jest nam potrzebna jeszcze jedna osoba, którą trzeba będzie się zajmować i zabawiać. - Tak prawdę powiedziawszy, po jaką cholerę tu przyjechałaś? Tego nam tylko brakowało w tym bałaganie. Pokoje nie tylko u nas, ale w całym Grabau zapchane, gdzie chcesz się podziać? - Dziękuję za miłe przywitanie, ale nie bój się, Hala mnie gdzieś ulokuje i na pewno nie będziesz się musiał wysilać z mojego powodu. Teraz dopiero zauważyłem, że jedną nogę miała zabandażowaną szmatą, na plecach niosła starą wypchaną torbę, była rozczochrana i okropnie umorusana jakąś oliwą. Nagle bardzo mi się spodobała z tymi zagniewanymi oczyma i aroganckim spojrzeniem. - Gdzieżeś ty się tak urządziła? -A co cię to obchodzi, dowiedziałam się przez Meppen, że urządzacie jakiś większy jubel, więc przyjechałam zobaczyć co się dzieje. Nikt samochodem z Brukseli nie jechał, więc wpakowałam się na wojskowy transport kolejowy i w Hamburgu, wyskakując z wagonu wpadłam na jakiś wózek. Przywiozła mnie tu ciężarówka wojskowa - w każdym razie szofer był grzeczniejszy od ciebie. Na to weszła uradowana Hala i zabrała czupiradło do swojego pokoju, mówiąc, że musi ją uprać. Pod wieczór na podwórzu zawieszono ogromną świnię, którą masztalerze potrafili zarżnąć, ale jakoś nikt nie umiał jej poćwiartować. Stałem z grupą ludzi, zastanawiając się, co mamy z tym zrobić, gdy nagle pojawili się Karolowie z Didi, pytając o co chodzi. Didi obeszła dookoła świnię i poprosiła o nóż. Zanim zdążyliśmy się wszyscy zorientować, zaczęła najspokojniej w świecie świniaka krajać. Przyglądaliśmy się temu w nabożnej ciszy. - Co się tak gapicie, nigdy nie widzieliście jak się świnię ćwiartuje? Mama wymagała, abyśmy wszystkie te rzeczy, które mogłyśmy kazać robić innym, umiały zrobić same. Oczywiście, wolu byłoby mi trudno obrobić, takiej dużej świni też nigdy nie cięłam, ale widziałam jak się to robi. Najwidoczniej była uradowana wywołanym zdumieniem i podziwem zgromadzonych. Postałem chwilę, patrząc na to niecodzienne widowisko i powoli poszedłem do salonu, gdzie Karolowie już nalali sobie drinka. Przysiadłem się do nich ze szklanką w ręce, zamyślony, kiedy Karol nagle wyjechał z pomysłem: - Słuchaj, właśnie mówiliśmy o tym z Halą, taka okazja drugi raz ci się nie trafi, bierz ją, ona jest naprawdę świetna, widziałeś jak tę świnię obrabiała? - Dlatego, że świnię potrafi obrobić, ja mam się z nią wiązać na całe życie, czyście zwariowali? Co my o niej wiemy? Tyle, że tu przyjechała, by wyciągnąć od nas meble jakiegoś wuja. Przecie znam ją niecałe dwa dni, dajcie mi spokój z waszymi pomysłami. Didi właśnie weszła do salonu, wycierając świeżo umyte ręce ręcznikiem i oczywiście temat się skończył, a mnie się wydawało, że pokój się rozjaśnił. Wieczór przeszedł nam na śmiechu i opowiadaniach Didi. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, była już zmobilizowana jako szeregowiec z cenzusem. W pierwszej kompanii „Orląt", w zgrupowaniu „Tunguz", pod pseudonimem „Barbara", uczestniczyła w Powstaniu Warszawskim od pierwszego do ostatniego dnia z jednym zadraśnięciem nogi odłamkiem szrapnela i złamanymi dwoma przednimi zębami, tak dobrze jednak naprawionymi, że nic nie było widać. Pod koniec powstania została odznaczona Krzyżem Walecznych i awansowana na starszego szeregowca z cenzusem. Jako, że miała przy sobie wszystkie dokumenty, musieliśmy dać tej opowieści wiarę. Gdy powstanie upadło, nie usłuchała niemieckiego rozkazu opuszczenia Warszawy, więc nie poszła do niewoli. Dalej czynna w AK, w siódmej dywizji częstochowskiej, dołączyła do leśnego zwiadu konnego i służby radiowej. Tak doczekała wejścia Armii Czerwonej i końca działań Armii Krajowej. Niedługo potem została zawiadomiona, że ma natychmiast zniknąć, bo jest poszukiwana przez NKWD. Pod zmienionym nazwiskiem przeniosła się na wieś pod Kielce, do jakiejś chałupy, gdzie mieszkała wypędzona ze swojego majątku i domu jej ciotka Teresa Lipczyńska. W końcu została tłumaczką oraz opiekunką konwoju byłych francuskich jeńców wojennych, których po uwolnieniu Rosjanie przywieźli do Lublina, skąd mieli być odesłani do Odessy i stamtąd odpłynąć do Marsylii. Rosjanie nie bardzo się przejmowali aliantami, więc okazało się, że obecność kogoś zaradnego, mówiącego doskonałą francuszczyzną, kto potrafił znaleźć Francuzom trochę kartofli czy innych cennych dodatków do ich głodowych racji, była zbawieniem. Gdy po dwóch tygodniach ogłoszono, że w końcu konwój ma wyjechać, najstarszy oficer francuski, major Gibault, zaproponował Didi fałszywe papiery francuskie, żeby mogła wyjechać z nimi do Francji, na co bez namysłu 156 157 TAK BYŁO się zgodziła. Podróż wagonami bydlęcymi trwała dobrych parę dni, podczas których musiała się uczyć jak najwięcej o Lilie, gdzie według swoich nowych dokumentów miała być urodzona. Gdy dojechali w końcu do Odessy, czekał już na nich angielski okręt wojenny. Dwa dni zajęło sprawdzanie przez NKWD każdego człowieka i oczywiście najwięcej trudności było z nią. Rosjanie nie byli tacy głupi, czuli że coś jest nie w porządku i przywoływali ją cztery razy, by na nowo zadawać te same pytania. Najgorsza była dobrze mówiąca po polsku młoda Żydówka, która trzy razy wałkowała ją bezlitośnie. Na szczęście Didi nauczyła się dobrze swojej lekcji o Lilie, bo sprowadzono nawet kogoś specjalnego, który ją długo indagował na temat jej życia we Francji. Na jego pytanie czyj pomnik stoi przed dworcem w Lilie powiedziała, że nie pamięta tego pomnika i miała szczęście, bo żadnego pomnika tam nie było. Kapitan angielski szalał ze złości, bo okręt miał już czterdzieści osiem godzin spóźnienia, a jeszcze połowy Francuzów Rosjanie nie przepuścili. W końcu konwój załadowano, Didi puścili jako ostatnią i kiedy już postawiła nogę na pokładzie, któryś z Rosjan skoczył, żeby ją chwycić, krzycząc że musi się jeszcze o coś zapytać. Anglicy go zatrzymali i kapitan spokojnym głosem oznajmił, że okręt jest terenem angielskim i nikomu nie wolno się tu rządzić i ta pani jest już pod opieką marynarki JKM. Dwóch rosyjskich oficerów i paru cywilów NKWD z poprzednio indagującego ich towarzystwa też się zabrało z nimi, jadąc przez Marsylię do ambasady ZSRR w Szwajcarii, wśród tych załadowała się również owa Żydówka. Pierwszej nocy na okręcie Żydówka zapukała do kabiny Didi usiadłszy na łóżku z uśmiechem opowiedziała: „Słuchaj, Antonino Mario Stiepanowno Siemieńska, nie tylko wiem kim jesteś', ale znam bardzo dobrze twoją przeszłość z AK / wiem kto podrobił dla ciebie papiery. Mimo to postanowiłam cię uratować przed na pewno długim pobytem w obozie pracy gdzieś za Uralem z którego mało kto powraca z życiem. Nie myśl, że robiłam to z sympatii, to była tylko spłata długu. W 1943 roku zrzucono mnie w Polsce z ważną misją za linią niemiecką. Niestety, skok mi się nie udał i połamałam trochę kości; znalazła mnie młoda dziewczyna, mniej więcej w twoim wieku. Niemcy wiedzieli o nocnym desancie i przeszukali dobrze wieś, paru ludzi na miejscu rozstrzelali za pomoc dla desantowców. Dziewczyna z narażeniem swojego życia i swej rodziny ukryła mnie, pielęgnowała, karmiła i leczyła. Przysięgłam opuszczając jej dom, że odwdzięczę się ratując, jeśli zajdzie tego potrzeba, polską dziewczynę. Przesłuchując cię tak długo wczoraj, chciałam zyskać na czasie, żeby inni cię nie przepytywali. Nie myśl, że udałoby ci się przedostać przez naszą sieć, nie dziękuj, bo to tylko twoje szczęście, udało ci się być pierwszą, którą mogłam uratować. Zegnam cię i daję dobrą radę, nie wracaj do Polski w najbliższej przyszłości". W Paryżu Didi spotkała swojego brata, który pracował w ambasadzie polskiej i ułatwił jej wyrobienie papierów oraz zapoznał ją z Konarskimi. Tego wieczora poszliśmy spać bardzo późno. Następnego dnia sprawdzaliśmy z Andrzejem Prądzyńskim trasy jutrzejszej jazdy czwórkami arabów; oczywiście Didi musiała być nie tylko obecna, ale jechać w jednym z pojazdów. Jechałem z nią ogromnym brekiem i po pół godziny wariackiej jazdy spytałem się czy nie zechciałaby być matką moich dzieci i zostałem przyjęty, pod warunkiem 158 GRABAU jednak, że ma jeszcze prawo do namysłu, bo w tej chwili jazda jest tak fantastyczna, że nie może dobrze myśleć. Po powrocie do stajen, kiedy rozmawiałem z Andrzejem, znikła i nie widziałem jej aż do kolacji. Wieczorem siedzieliśmy z Karolami w salonie ze szklankami w rękach. Didi nagle wstała, uścisnęła Halę i Karola i podeszła do mnie; otworzyłem ramiona, w które się wtuliła i oznajmiła, że teraz będziemy już wszyscy razem na dobre tu mieszkać. Karol-ki szalały z radości i oczywiście skończyło się tym, żeśmy się dość mocno napili, na szczęście mieliśmy jeszcze parę butelek Muma. Goście z dowództwa 8. korpusu byli zaproszeni na śniadanie w południe. Całe przyjęcie odbywało się przy stadionie, gdzie ustawiono stoły uginające się pod ciężarem półmisków, talerzy i oczywiście butelek. Razem z Naglem przybyła też cała orkiestra pułkowa siedemnastego pułku ułanów z trębaczami, którzy teraz grali, podczas gdy masztalerze wyjechali na stadion i ku zdumieniu patrzących, odstawili całego klasycznego kadryla. Konie zawsze kochają pokazywać się przy dźwiękach muzyki, więc cały kadryl odbył się bez najmniejszej pomyłki, a oklaskom nie było końca. Kadryl Po południu wybraliśmy się na przygotowaną pracowicie przejażdżkę czwórkami. Jechałem z dowódcą korpusu i jego adiutantem, którego posadziliśmy na koźle przy starym janowskim woźnicy, a za nami na specjalnym sie-dzonku siedział ze skrzyżowanymi rękami jeden z masztalerzy, tak że protokół elegancji nie mógł być lepiej zachowany. Kiedy wjechaliśmy na linie pomiędzy pastwiskami i zaczęliśmy w pełnym biegu brać dziewięćdziesięciostopniowe zakręty, generał dosłownie kwiczał z radości, a może też trochę ze strachu, bo narożne słupy ogrodzeń mijaliśmy o parę centymetrów. Po powrocie nie było końca podziękowaniom składanym pułkownikowi Rozwadowskiemu i przyjęcie przy kieliszkach trwało do późna. W pewnej chwili ktoś zaproponował przejście się po stajniach, a były one naprawdę warte wizyty. Stuletnie, ogromne budynki, wspaniale utrzymywane, czyste prawie do przesady, nadawały się 159 TAK BYŁO Stajnie Grabau, tu „narodził" się Sultan doskonale na takie wizyty-pokazy. Z generałem i dużą grupą oficerów poszliśmy więc oglądać to, co mieliśmy najlepszego. Z Sołtysińskim koło mnie, bo najlepiej znał wszystkie konie, musiałem odpowiadać na pytania, opowiadać historie i przedstawiać genealogie poszczególnych zwierząt. Doszliśmy do końca ogromnej stajni, gdzie stały dwa ogiery, araby-ber-bery używane w stadninie jako tak zwane próbniki. Były to konie prawdopodobnie wzięte przez Niemców od spahisów marokańskich podczas kampanii francuskiej. Jeden z nich - siwy -stał właśnie bokiem do nas i zauważyłem, że ma na łopatce dużą bliznę w kształcie gwiazdy. Wszyscy byliśmy nieźle pod muchą i bez zająknięcia palnąłem, że był to koń marszałka polnego Rommla w bitwie pod El Alamein, gdzie dostał kawałkiem szrapnela. Wiadomość ta wzbudziła ogromne zaciekawienie wśród gości, dyskutowano o tym do końca wizyty. Przyjęcie udało się znakomicie, wszyscy goście ogromnie dziękowali, Rozwadowski promieniał. W końcu, w znakomitych humorach powsiadano do samochodów i zostaliśmy sami. Teraz mogliśmy udać się na dobrze zasłużony odpoczynek. Na trzeci dzień zajechał przed nasz dom lśniący wóz i wysiadło z niego dwóch pułkowników sztabowych, których poznałem już kilka miesięcy temu, w czasie jednej z moich wizyt w Kilonii. Bardzo grzecznie poprosili mnie, żebym z nimi pojechał do pułkownika Rozwadowskiego, dla którego mają list od dowódcy korpusu. Jakoś wyczułem pismo nosem i powiedziałem, że już jadę, ale muszę załatwić jeden telefon. Udało mi się złapać pułkownika, którego powiadomiłem o moim głupim kawale z koniem Rommla i o wizycie sztabowców, którzy na pewno w tej sprawie przywieźli list generała. Pułkownik nic o tym nie wiedział, ale uśmiał się i powiedział, że niech go sobie biorą. Okazało się, że miałem rację. W liście, po wylewnych podziękowaniach za gościnę, generał oznajmił, że chyba zgodzimy się, że Sułtan, bo tak się koń nazywał, nie jest polskim koniem i pytał czy może go uważać za zdobycz wojenną, gdyż dla nich jest on bardzo cenny. Wypisano odpowiednie pismo, którym odstąpiono Sułtana ósmemu korpusowi, ale bez żadnej wzmianki o jego pochodzeniu. Pułkownik słusznie nie chciał sobie poparzyć palców. Po paru dniach na podwórze zajechała duża wojskowa ciężarówka grubo wymoszczona słomą i Sułtan wyjechał w nieznane. Nikt go nie żałował, bo był caplerem i mimo, że występował czasami w kadrylu, zamęczał jeźdźca caplowaniem. Pułkownik kazał nam trzymać języki za zębami, w stadninie pracownicy i tak nie mieli zielonego pojęcia, skąd przed trzema laty Sułtan się zjawił, więc nie trzeba ich było uświadamiać dokąd i dlaczego go zabrano. Angielska armia wydawała na powielaczu ilustrowany miesięcznik, który dostawałem od Milgovu. Gdzieś w listopadzie cztery mocarstwa okupacyjne urządziły w zrujnowanym Berlinie pierwszą paradę zwycięstwa. Oczywiście miesięcznik GRABAU opisywał to zdarzenie z wieloma ilustracjami. Tu znalazłem Sułtana. Dwóch szeregowców ze sławnego pułku Scots Greys, w długich szarych pelerynach, prowadziło go (wyraźnie caplującego). Na pewno musieli mu wetrzeć pieprzu pod ogon, bo trzymał go wspaniale, jak na obrazie Kossaka. Pod fotografią była informacja, że dowódca ósmego korpusu ofiarował zdobytego wierzchowca marszałka Rommla marszałkowi polnemu Montgomery'emu jako zwycięzcy w bitwie pod El Alamein. Wrzuciłem gazetę do szuflady biurka w przekonaniu, że było mało prawdopodobne, aby inny egzemplarz znalazł się w stadninach. W maju 1946 roku odbyła się - już na większą skalę - parada zwycięstwa w Londynie, znana niestety z tego, że Stalin wymógł na sprzymierzeńcach, by polskie zachodnie siły zbrojne nie brały w niej udziału. Opisywano ją w gazetach całego świata i Sułtan znowu wystąpił, jak poprzednio, ze swoimi dwoma Scots Greys'ami, ale pod zdjęciem był już inny podpis. Okazało się, że Montgomery, już jako „Earl of El Alamein", ofiarował go JKM Jerzemu VI. Sułtan został przewieziony do Zamku Windsor. Pewien mój znajomy, który zwiedzał park w Windsorze, widział tam siwego konia swobodnie pasącego się pod drzewami w parku i ktoś mu wtedy opowiadał, że koń ten ma jakąś ciekawą wojenną historię; było to w 1949 roku. Już dziesięć chyba lat później, ktoś inny mówił mi, że widział w parku kamień nagrobny dla jakiegoś konia z ostatniej wojny - czy był to Sułtan, - nie wiem. i HOME NEWS «. THE TIMES TUESDAY Monty brought Rommel home as war booty OT.nl ~MoM)hu>iMdtht lima imiWta* tim' * MM. he u*\ nc tt» mW (nuM hi (ran-, bw warn tanfinni h™ TV Mv fc Sit Aithui «k OffiB at Control Ounmii-mth in. ran of -hi. luRor' ------------------m hi RriHin tnmn* had Ki hr nmuwlM diffic rhr luttnrftis hud » itmk t»A K> Unrvny u dlGili ten -haha d* HuriMJ ould ht hutd thai hu lełńimotły dud ¦> wv beh*0 of C«M| totuf fan ¦ SeE ____ffi._ diBkitky łhdul brinpnj him *&L." a Ihnu0ii B h»« humphy ........._.-------- — --------- bM in ihi HdjiI uid ht Ihiuhl *• Ukai (jati on ttui Wlnihot A ipokn- n> me »Mdi Itonnd hud lv aid But mi my itjiah. twty dunnf tht n. Iłc ," KilKHliS 174 BELGIA przewrócił; _ o stojącą przed nią Lady. Pies stanął jak wryty z sierścią zjeżoną, wpatrzony '• v ciemny kąt po drugiej stronie hallu. Po chwili Lady, skomląc, cała drżąca zaczęła się cofać, pchając się między nogi Didi, cały czas z oczyma wlepioi ymi w ten kąt. Nie dziwię się, że biedna Didi nigd/ więcej nie przychodziła na wieczorne pogaduszk^telefoniczne. Tej nocy Lady wlazła jej do łóżka, p'zez dwa dni była nieswoja i mimo, że ją do tego namawialiśmy, nigdy do tego kąta nie chciała wej^ć, nawet w dzień. Na we'kendy wracałem przez Malines, gdzie wsiadałem jv kolejkę wąskotorową, którą się dojeżdżało do r iszego parku. Biedna Didunia siedziała sama z Jankiem na gospodarstwie i zwykle czekała na mnie n;' przystanku w piątki od szóstej wieczorem. Nie byłem jeszcze zdemobilizowany, tylko na bezpłatnyn' urlopie, więc mogłem chodzić w mundurze. Na^szczęście miałem parę porządnych bat-tledressówr. pierwszorzędnie skrojony mundur wyjściowy. Je; :em, zdaje się, snobem pod względem ubioru, wi" c jako że nie miałem pieniędzy na naprawdę do'l>re ubranie, nie kupiłem sobie żadnego. W sob1 ty i niedziele trzeba było zmieniać kompletnie sw(' |ą osobowość. Belgowie byli i są straszliwymi snobami, więc książę, krewny de Ligne'ow i d'Oultremontow, był zawsze pożądanyn" dodatkiem na przyjęciach. Mieliśmy dużo zaproszeń, ale nie bardzo mogliśjiy z nich korzystać, po prostu dlatego, że brakowało nam pieniędzy na nadprogramowe bilety kolejowe czy samochody. Łatwiej nam było „bywać" w Br, kseli, gdzie mieliśmy bazę na 54, avenue des Arts. Na ogół jednak nie mieliśn v zbyt wiele ochoty i czasu na tak zwane życie towarzyskie. Trzeba jednak był< trzymać fason, więc zawsze mogliśmy bardzo skromnie ugościć kogoś u Cog(( sów, którzy nawet bardzo lubili takie wieczory czy podwieczorki. W ten,sposób udało nam się przyjąć Artura Rubinsteina, bo był to po pierwsze j<~den z najmilszych i najciekawszych ludzi, jakich można sobie wyobrazić, a / oza tym to on sam skontaktował się ze mną, dowiedziawszy się, że jesteśmy w'aBrukseli. W roku 1920 podczas wojny bolszewickiej Mamcia urządzała w arflbasadzie w Londynie koncerty towarzyskie, zbierając pieniądze na wysiłek wcjenny. Rubinstein był wtedy początkującym artystą, choć już o dużej renomii". Twierdził, że go Mama lansowała i zaprzyjaźnił się z rodziną. Kiedy przysze Jł na herbatę, siedział do ostatniej chwili przed swoim koncertem, cały czas opowiadając nam historyjki ze swojego życia, tak ciekawe i zabawne, że śmialiśry się bez przerwy. Bywał też Witold Małcużyński, który w owym czasie był". >ardzo modny. Zawsze zapraszaliśmy na takie wieczory ludzi, którym byliśn y wdzięczni za różne grzeczności, a którzy cieszyli się z okazji poznania na prywatnym terenie - bądź co bądź - dość sławnych ludzi. W poniedziałki trzeba było jednak wracać do szarego zarabiania na życie. Dostawa 1 ani skończyła się, więc zrobiliśmy kontrakt z firmą Sterling, która należała dy państwa Chamców, którzy też walczyli o przeżycie. Dostarczali Lady bala się duchów 175 TAK BYŁO konfekcję wełnianą do sklepów. Trzeba było szmuglować wełnę ze Szwecji, wozić ją do trykociarni i potem szyć z tego jakieś pulowery i swetry. Ja jeździłem (głównie tramwajem) z workami wełny czy trykotu, a Didunia szyła lub wykańczała same wyroby. Praca nie była bardzo ciężka, ale zabierała dużo czasu. W tym okresie wszedłem w kontakt z firmą żydowską Stern. Pomagali nam w dostawie wełny, ale mieli różne inne zainteresowania importo-wo-eksportowe. Po pewnym czasie zaprzyjaźniłem się z tą rodziną. Byli bardzo zaangażowani w walkę o tworzenie państwa żydowskiego w Palestynie. Jedyna ich córka wybierała się do kibucu i cały swój posag oddała na ten cel. Jedyną rzeczą, którą zgodziła się przyjąć jako pamiątkę od rodziców, była maleńka złota broszka, przedstawiająca łopatę i grabie. Po pewnym czasie zrozumiałem, że firma ich zajmowała się szmuglem broni do Palestyny. Poprosili mnie, żebym dla nich od czasu do czasu robił trochę tak zwanego public relations w kołach, do których miałem łatwiejszy niż oni dostęp. Jako, że w tym czasie nie byłem bynajmniej zainteresowany angielsko-żydow-sko-arabską polityką na Bliskim Wschodzie, więc jeśli mogłem, pomagałem im. Tymczasem wiosna przemieniła się w lato i Herenthout odżył. Rodzina Co-gelsów co roku przyjeżdżała na wakacje do zamku, więc przenieśliśmy się z Di-di do służbowego mieszkania koło kaplicy nad garażem i stajnią, gdzie nam było dużo wygodniej niż w ogromnym pokoju gościnnym, w którym przeżyliśmy zimę. Dalej pracowaliśmy ze Sterlingiem, ale długie weekendy spędzaliśmy na wsi. Musiałem teraz sprzedać nasze konie i siodła i za namową znajomego, zawodowego gruzińskiego trenera, kupiłem konia wyścigowego o pięknej nazwie Patatras. Nie była to bardzo mądra decyzja inwestycyjna, ale pozbyliśmy się kłopotu i kosztu żywienia naszych wierzchowców. Patatras stał w stajni trenera i rozpoczął z nami karierę od wygrania dwóch wyścigów i przyjściem raz jako drugi. Niestety, nasz trener zachorował, więc sprzedaliśmy Patatrasa, który już potem nigdy nic nie wygrał. Nie wypadało nam już dłużej korzystać z miłej gościny i doszliśmy do wniosku z Didunią, która zaszła w długo oczekiwaną wygrywa drugi wykig BELGIA ciążę, że nie wytrzymamy już drugiej zimy w mroźnym pokoju gościnnym. Ósmego sierpnia 1947 roku, na moje urodziny, wydaliśmy pożegnalne polskie przyjęcie składające się z barszczu, bigosu, flaków i innych tego rodzaju potraw podlanych wódką, zapraszając możliwie najwięcej przyjaciół. Przyjęcie udało się niebywale, poza jednym nieszczęściem. Jankowi powinęła się noga, kiedy wnosił dużą tacę z czternastoma kieliszkami z kolekcji starych szkieł, które za grosze kupiliśmy na licytacji w Grabau. Ani jeden kieliszek się nie uratował. We wrześniu pożegnaliśmy zamek. Tante Madeleine ze łzami w oczach zapytała mnie czy jest coś, co chciałbym wziąć z sobą na pamiątkę. Powiedziałem, iż bardzo dziękuję i że bardzo chciałbym wziąć jedną z poduszek, na których się klęczało w kaplicy. Jakaś jej babka czy prababka, z bardzo marnym gustem, zażyczyła sobie boazerię w jadalnym pokoju i zebrawszy śliczne rodzinne portrety, przycięła je na jedną wielkość i tak wprawiła w ścianę. Wśród tak potraktowanych prawdziwych dzieł sztuki, znalazł się też wczesno siedemnastowieczny brukselski gobelin, któremu obcięto prześliczną bordiurę, przedstawiającą najróżniejsze zwierzęta. Z tej gobelinowej bordiury uszyto poszycia na poduszki do kaplicy. Dostaliśmy wtedy trzy takie powłoczki, które oprawione w ramy; wiszą do dziś dnia w naszej bibliotece i są podziwiane przez znawców. Na szczęście Janek przez ten czas wyrobił sobie renomę pierwszorzędnego służącego i został z miejsca zaangażowany w Antwerpii. Po paru miesiącach ożenił się z córką właściciela jednego z większych przedsiębiorstw obsługujących przyjęcia (traiteurs). Kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Europy z Afryki w 1964 roku, odwiedziliśmy go i przyjął nas jako bardzo poważny i na pewno dużo zamożniejszy od nas właściciel odziedziczonej firmy. Po sprzedaniu wszystkiego co posiadaliśmy, to znaczy kilku mebli i tym podobnych przedmiotów, przenieśliśmy się do Brukseli. Sprzedaż o tyle się udała, że wszystko co było w polskim stylu, a więc czeczotowa gablotka, stolik, dwa krzesła i dwa foteliki oraz parę obrazków, kupiła za dobrą cenę pani de Hagen, wdowa po belgijskim właścicielu przędzalni w Częstochowie. Małżeństwo to było do wojny w dużej przyjaźni z Krzepinem Bordiura gobelinu 176 177 TAK BYŁO BELGIA i starsza pani kolekcjonowała wszelkie ładne polonika. Jej mieszkanie zawsze wyglądało jak wnętrze bardzo gustownego polskiego dworu. W Brukseli wynajęliśmy dwa pokoiki służbowe na czwartym piętrze taniego hoteliku w centrum miasta. W dalszym ciągu pracowaliśmy „w trykotach", więc mieliśmy jakiś skromny dochód. Mama przez ten czas dotarła do Nairobi i połączyła się tam z mężem, czyli moim ojcem. Tata był tam już od dwóch czy trzech lat, wydelegowany przez rząd polski (Londyński) jako przedstawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża. W Afryce Wschodniej znajdowało się około 20 tysięcy polskich uchodźców ewakuowanych z Rosji w 1942 roku. Była to część mniej więcej 115 tysięcy uratowanych z około 1.700.000 obywateli polskich wywiezionych do łagrów ZSRR. Sam Tata, po zaaresztowaniu i wywiezieniu go ze Spuszy do Moskwy we wrześniu 1939 roku, został tam skazany na śmierć i wrzucony do więzienia na Łubiance, gdzie czekał na wykonanie wyroku przez rok, po czym z powodu przejścia ZSRR na stronę Aliantów, „złagodzono" mu karę śmierci na 15 lat ciężkich robót. Przez czas pobytu na Łubiance, dwa razy był zawezwany przez Berię na rozmowy. Gdyśmy się go pytali jakie odniósł wrażenie z tych rozmów mówił, że „ścierwo cholernie inteligentne". Z chwilą tworzenia się armii polskiej, generałowi Andersowi udało się wyciągnąć go z wojskiem z Rosji i przez Bliski Wschód dotarł do Nairobi. Od obojga rodziców dostawaliśmy entuzjastyczne listy, namawiające nas do przyjazdu do Kenii. Ich zdaniem powinniśmy spakować manatki, załadować się na statek i płynąć do Mombasy. Na jakimś przyjęciu dołączył się do tego jeszcze jeden głos nowego znajomego Franziego Windischgraetza, który wraz z żoną właśnie wrócił z Kenii po dużym myśliwskim safari. Oboje zaczęli gorąco nas namawiać, żebyśmy wyjechali do Afryki, gdzie oni już kupili jakąś posiadłość pod Nairobi i zaczęli budować tam dom. Franzi, dorodny, wspaniale zbudowany, wysoki mężczyzna łączył inteligencję z prawie dziecinną, naiwną głupotą, na szczęście mitygowaną przez jego bardzo miłą i inteligentną żonę Ghislaine. Był ostatnim potomkiem cesarza Franciszka Józefa, synem jego jedynej żyjącej wnuczki*. Okazało się, że znał całą plejadę moich krewnych - Sapiehów z Krasiczyna i Dzieduszyc-kich. Jedyną jego pasją życiową było polowanie i miał już przed wojną w całym byłym cesarstwie habsburskim kontrakty na odstrzał najlepszych trofeów i w ten sposób znał doskonale takie łowiska, jak Poturzyca i Krasiczyn. Oboje wiedzieli, że moi rodzice znajdują się w Nairobi i po prostu nie dawali nam spokoju, namawiając do wyjazdu do Kenii. Jako, że w Belgii nie mieliśmy już co robić, ulegliśmy tym namowom i zdecydowaliśmy się w końcu, że wyjedziemy do Afryki. Braliśmy też pod uwagę, że któryś z nas braci i tak musi dołączyć do rodziców, bo po zlikwidowaniu Polskiego Czerwonego Krzyża zostali sami, bez grosza, o pięć tysięcy kilometrów od nas wszystkich. Oczywiście byłem do tego jakby predestynowany, ale powzięcie tej decyzji nie było łatwe. Świat już się nam dwa razy w życiu zawalił. Pożoga wojenna zabrała wszystko cośmy znali " Elżbieta von Habsburg, córka arcyksiccia Rudolfa, zmarłego w tragedii w Mayerling i księżniczki belgijskiej Elżbiety, córki króla Leopolda II, wyszła za księcia Ottona Windisch-Graetza i byta matką Franciszka (Franzi) i kochali. Wojna zmieniła całe nasze życie i sposób podejścia do ludzi, bytowania z nimi. Teraz trzeba było zmienić nawet ramę tego popękanego obrazu. Zostawić za sobą Europę, nie mówiąc nawet o Polsce, zostawić wszystkich znajomych i przyjaciół, wszystkich którzy byli do nas podobni, jeśli niczym innym, to choć kolorem skóry. Mieliśmy poczynić krok, który - wiedzieliśmy to - na zawsze przetnie wszelkie nasze więzy z przeszłością. Dla Diduni było to jeszcze cięższe. Z jej dosłownie szaleńczym patriotyzmem i miłością do Krzepina i rodziców, ten wyjazd był dużo bardziej bolesny, niż dla mnie, któremu spalono Spuszę już sześć lat przedtem, a poza tym miałem się połączyć z rodzicami. Ja jechałem jednak do czegoś, co mogłem jakoś przewidzieć, a ona jechała w nieznane, obce, pod każdym względem. Tu muszę podkreślić, że podchodziła do tego zupełnie spokojnie, mimo że nosiła w sobie już od sześciu miesięcy przyszłą Kasiu-nię i z tego powodu nie czuła się bardzo mocna. Mnie w końcu zaszyto, bo mięśnie na tyle się wzmocniły, że można było zamknąć brzuch. Ostatnia Gwiazdka w Europie nie była wiekopomna. Na pasterkę poszliśmy do jakiegoś kościoła, w którym odprawiono polskie nabożeństwo. Polskie, bo Polaków zeszło się nawet dość dużo i sprowadzono polskiego organistę, niestety był w stanie mocno zaawansowanego nadużycia alkoholu, co też dotyczyło dużej części zgromadzonych. Wigilię spędziliśmy u naszych przyjaciół Ku-bów przy barszczu, śledziu pod wódeczkę, której po dwa kieliszki wypiliśmy z Kubą. Opłatek oczywiście też się znalazł oraz jakaś ludowa szopka, bo jakże mogło być inaczej. Smutne były to Święta i byliśmy w dość markotnych nastrojach. Kuby też zdecydowały się wyemigrować, ale do Australii. Byliśmy, zwłaszcza my dwoje, jeszcze młodzi, więc żadnej tragedii z tego powodu nie robiliśmy. Przed świętami udało się nam wpaść do Londynu, gdzie poza Izią zagnieździło się całe moje rodzeństwo z mężami, żonami i dziećmi, których chcieliśmy pożegnać. Prawdę powiedziawszy, najbardziej chodziło mi o to, żeby moja Didi poznała Miskę i żebym ja mógł ją, po ośmiu latach, zobaczyć i pożegnać, bo byłem pewny, że jej więcej nie ujrzę. Poszliśmy więc we czwórkę rodzeństwa plus Didi, Izi tylko brakowało. Staruszka nie mogła mówić przez łzy szczęścia, trzymała nas za ręce i tylko mówiła: My darling children, how good of God to save you all through all this. We have lost our beloved Poland and Spusza but we are all alive and can live again far away from these wretched Germans, Russians and communists. Ściskała moją Didunię jak swoje ukochane dziecko. You are going to have children with my darling Taffy. If they are going to grow up to be like these now around us, you will be happy, God bless you both. Tak jak przewidywałem, był to ostatni raz, kiedy widziałem Miskę. 92-letnia Miska (72 lata z nami) 178 179 TAK BYŁO Sprzedając naszą chudobę, zatrzymaliśmy sobie dwa ładne srebrne lichtarze i dwa czajniki, trochę miśnieńskiej i berlińskiej porcelany oraz parę sztychów. Moi przyjaciele Sternowie zafundowali nam przejazd pociągiem z Brukseli do Wenecji i podczas podróży dołączyła do nas Kukula na przejazd przez Szwajcarię. W Wenecji musieliśmy spędzić dwie noce w wspaniałym hotelu, chyba pięciogwiazdkowym, całym w pluszach, trochę wyglądających jakby były czyszczone po raz ostatni przed wojną i z tego powodu, oraz sezonu zimowego, zapłaciliśmy bardzo mało. Po dwóch dniach płynęliśmy vaporettem do portu. Część druga AFRYKA 180 TARTAKI kret kompanii „Loyd Triestino" był jeszcze w tym samym stanie, w jakim pływał podczas wojny jako transportowiec wojskowy. Nie mieliśmy dość pieniędzy, żeby płacić za kabiny, więc załadowaliśmy się do czwartej klasy, na piętrowe łóżka, gdzieś pod maszynami. Wyglądało to strasznie, ale swemu celowi służyło dobrze. Na Morzu Czerwonym okazało się, że nasze pomieszczenie było najchłodniejsze na całym okręcie i ludzie z górnych pokładów schodzili do nas, prosząc, aby mogli posiedzieć na naszych łóżkach i choć trochę odsapnąć od upału. W ten sposób poznaliśmy parę osób, które zapraszały nas wieczorem do pierwszej klasy na brydża. Kiedy przekraczaliśmy równik, kapitan z załogą urządzili ogromną zabawę, podczas której wino lało się strumieniami, z czego niestety skwapliwie skorzystałem. Na szczęście Didi, mimo swojego stanu, zdołała mnie jeszcze doprowadzić po drabinach na dół okrętu, do łóżka. „Lunatic Express" Mombasa-Kampala. Railway Museum, Nairobi 183 TAK BYŁO Fakt, że Afryka jest czarnym kontynentem, uderzył mnie nagle dopiero w Mogadiszu. Do tej pory patrzyłem na jej wybrzeże tylko jako na morską granicę starożytnego Egiptu, w niczym nie związanego z teraźniejszą Czarną Afryką. W Mogadiszu okręt zatrzymał się na redzie, nie wchodząc do portu i z molo odbiła motorówka z angielskim oficerem w białym mundurze i kasku kolonialnym. Jako załogę miał trzech czarnych żołnierzy, a przy nim na ławce siedziała mała małpka. Nie wiem dlaczego, ten obraz do dziś mi się przypomina jako introdukcja do Afryki. Po wpłynięciu do portu Kilindini (Mombasa) wyleźliśmy z naszych okrętowych czeluści, wepchaliśmy się w autobus jadący do miasta i tam załadowaliśmy się na często opisywany w książkach pociąg do Nairobi. Po zapłaceniu za bilety i kupieniu paczki papierosów Clippers, zostały nam w kieszeni dwa dolary i dwadzieścia pięć centów. Mieliśmy nadto po jednej małej walizce o wadze jakichś może piętnastu, może dwudziestu kilogramów. Ja osobiście, miałem dwie koszule, poza tą na sobie, jedną parę zapasowych spodni, dwie pary gaci, parę chustek i skarpetek oraz kapelusz, notabene ogromnie elegancki borsalino. Żadnej kurtki nie dorobiłem się, bo w Belgii chodziłem w mundurze, który podarowałem na wyjezdnym któremuś z naszych przyjaciół, Koczorow-skiemu czy Michałowskiemu. Około siódmej wieczorem pociąg wyruszył sapiąc i dymiąc z komina lokomotywy, jeszcze wówczas parowej. Usadowiliśmy się w dwuosobowym przedziale drugiej klasy, podnieceni do najwyższego stopnia. Mieliśmy dwie kuszetki z czystą pościelą i umywalkę z bieżącą wodą. Po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że w Kenii, leżącej na samym równiku, dzień się zaczyna o siódmej rano i kończy o siódmej wieczorem przez cały rok z różnicą najwyżej kilkunastu minut oraz, że zmierzch zapada w ciągu piętnastu minut. Byliśmy przyzwyczajeni do powolnego europejskiego zachodu słońca, więc zdziwiło nas jego zniknięcie i nastanie prawie zupełnej ciemności w czasie pomiędzy wyjściem z autobusu a wejściem do przedziału. Spodziewaliśmy się zobaczyć coś niecoś Mombasy, a tu już świeciły niezbyt jasne lampy i oświetlały biegających boso Murzynów, niosących jakieś pakunki na plecach, głowach czy pchających je na dwukołowych wózkach. Po paru minutach wyjechaliśmy z otoczenia nielicznych budynków w coś, co wyglądało w ciemnościach na puszczę palmową i zaraz potem, zatrzymaliśmy się na pierwszym przystanku oświetlonym tylko dwiema naftowymi lampami. Jeśli mieliśmy tym tempem przejechać 510 kilometrów dzielących nas od Nairobi, to zrozumiałe dlaczego podróż miała trwać dwanaście godzin. Jakiś Murzynek w białym kitlu zjawił się na korytarzu, grając na maleńkich cymbałkach melodyjkę ogłaszającą kolacje. Na szczęście kolacja i śniadanie były włączone w cenę biletu. Wagon restauracyjny wyglądał identycznie jak takie wagony w Europie i dotarcie do niego przez parę wagonów pierwszej czy drugiej klasy przekonało nas, że choć Kenia jest częścią najczarniejszej Afryki, to panuje tu porządek i czystość w stylu kolonialnym. Z nastaniem dnia staliśmy jak dzieci z nosami przyklejonymi do okna. Kolej szła teraz przez bezkresny step, na którym pasły się, widziane przez nas pierwszy raz w życiu, stada zebr, antylop, żyraf czy guźców. Odebrało nam z przejęcia mowę, obrazki z dziecięcych książek o podróżach i przygodach odkrywców Afryki, stały tu żywe przed naszymi oczami. Nagle, pokazały się jakieś budynki i niebawem wjeżdżaliśmy na dworzec w Nairobi, wyglądający tak jak go sobie 184 TARTAKI wyobrażałem. Już przed laty widziałem pocztówki, przeważnie satyryczne, ilustrujące sławną linię Kolei Ugandyjskiej, która na przełomie wieków wywoływała ogromne dyskusje parlamentarne. Zawiadowca stacji, brodaty Sikh w turbanie i we wspaniałym mundurze, dyrygował czeredą pomniejszych pracowników. Tłumy czarnych i brązowych ludzi w najróżniejszych strojach, oczekiwały na peronie pasażerów, którzy dosłownie wylewali się z trzeciej klasy. Przy wagonach pierwszej i drugiej klasy było mniej gęsto i tu stali biali, widoczni z daleka wśród kolorowej masy hinduskich turbanów i sari. Po chwilce zobaczyłem wysmukłą postać Taty, którego nie widziałem od dwudziestego drugiego sierpnia 1939 roku. Oczywiście, że się trochę postarzał i pochylił, Łubianka i zesłanie na ciężkie roboty nie odmładzają ludzi, ale jak zawsze wyglądał świetnie i zdrowo. W tej samej chwili stojąca przy nim Mama zobaczyła nas przez okno. Trudno opisać radość tego spotkania, wszyscy patrzyliśmy na siebie przez mgłę łez radości. Di-dunia rzuciła się w ramiona tego nieznajomego teścia i mało znanej teściowej, których bardzo szybko pokochała ponad wszystko. Bardzo też szybko stała się ich kochaną córeczką, a oni dla niej, kochanymi rodzicami. Nie zawsze i nie wszyscy mają takie szczęście, jakie było naszym udziałem. Pozostaliśmy parę dni w Nairobi, podczas których poznaliśmy trochę przyjaciół Taty spośród miejscowych osadników angielskich oraz wielu Polaków spośród, likwidującej się właśnie, ogromnej kolonii uciekinierów i wychodźców z Rosji. Jeżeli chodzi o Polaków, zaprzyjaźniliśmy się zaraz z Zulą i jej mężem, panem Janem Barańskim, wielkimi przyjaciółmi Tatów. Po zlikwidowaniu ostatnich obowiązków i mieszkanka w starym hoteliku, w którym rodzice ostatnio koczowali, wybraliśmy się do Eldoretu, gdzie Tata umówił się, ze swoimi przyjaciółmi nazwiskiem Hennegrave, że kupimy i przetrzemy drzewa rosnące na ich plantacji kawy. Mama z Didi pojechały pociągiem (315 km jechały cały dzień), a my z Tatą jego starym fordem. Ja prowadziłem zasłuchany w opowiadania Taty o tym kraju i jego czarnych, brązowych i białych mieszkańcach, o ludziach, których spotkał, ostatnich z tych, co to z bronią czy krzyżem w ręku, przedzierali się przez tę najczarniejszą dziką Afrykę. Teraz Kenia była już trochę ucywilizowana, ale jeszcze, z chwilą gdy się wyjechało z Nairobi, była prawdziwą Afryką. Tata pojechał ze mną do Johna Boyda, króla Kikujów. John pod koniec tamtego wieku zdezerterował z imperialnej armii indyjskiej, przyjechał do Kenii i jakoś wlazł pomiędzy Kikujów, a widząc jak ich Masajowie terroryzują, zaczął ich organizować do bardziej efektywnej obrony. W tym czasie Kikuju żyli w gęstych lasach pokrywających prawie cały ich kraj, mieszczący się, mniej więcej na wyżynach w trójkącie Nairobi, Góra Kenia i płaskowyż Aberdare. Mieszkając rodzinami we wsiach oddalonych znacznie jedna od drugiej, padali ofiarą ciągłych napadów Moranów, czyli wojowników masajskich. Taki napad likwidował wieś, mieszkańcy byli wybijani do nogi, tylko młode kobiety i dzieci, nie umiejące jeszcze mówić, były zabierane z całą ży-winą, wieś podpalano i słuch o niej ginął. Brańców wcielano do rodzin masajskich i żyli jako Masajowie. Znałem wielu Masajów, którzy nie mieli kropli krwi masajskiej. Wzięto ich do niewoli jako roczne czy dwuletnie dzieci, więc nie znali ani jednego słowa w innym języku niż masajski. Boyd zorganizował z młodych wojowników coś w rodzaju małej armii i mając jakiś wojskowy karabin potrafił 185 TAK BYŁO obronić parę wsi przed napadami. W końcu został samozwańczym królem Ki-kujów i dopiero, gdy Anglicy zajęli Kenię, zlikwidowali królestwo, a jego wsadzili do więzienia za dezercję, choć długo tam nie siedział. Kiedy go poznałem, był ledwie przytomnym staruszkiem. Wyjeżdżając z Nairobi, wstąpiliśmy na chwilę do przydrożnego katolickiego kościółka. Tata chciał mi przedstawić polskiego księdza - brata Józafata, który wybudował dla irlandzkiego zakonu Św. Ducha prawie wszystkie ówczesne katolickie kościoły w Nairobi. Zdaje się, że był Ślązakiem, mocno starszym, ale jeszcze aktywnym człowiekiem. Trzecim i ostatnim człowiekiem, którego z Tatą wtedy poznałem był Patterson, naczelny inżynier kolei ugandyjskiej tzw. Lunatic Express, bohater tego, zakrawającego w istocie na szaleństwo wyczynu inżynieryjnego. To dzięki jego sile woli, wiedzy i zdolności kierowniczych ukończono tę zwariowaną kolej. Do tego trzeba dodać, że to on w końcu powystrzelał sławne Man-Eaters ofTsavo, czyli ludożercze lwy, które zeżarły dziesiątki robotników kolejowych i prawie na dwa miesiące zatrzymały postęp budowy. Do budowy kolei Anglicy sprowadzili robotników z Indii, bo miejscowi czarni nie nadawali się do tej pracy, po prostu nie umieli jeszcze posługiwać się najprostszymi narzędziami i nie chcieli oddalać się od swoich osiedli. W 1896 roku pracowało tu 3950 Hindusów, a dwa lata później było ich już 13000, z czego większość mieszkała w namiotach wzdłuż budującej się linii i to oni byli na-padani przez lwy. Do dziś dnia potomkowie tych robotników zamieszkują Wschodnią Afrykę i tworzą bardzo silną i bogatą warstwę społeczną trzymającą w rękach większość przedsiębiorstw przemysłowych i dużych firm handlowych. Przed samym wyjazdem pan Chmieliński, ostatni konsul Rzeczypospolitej, z żoną, wręczył nam godło państwowe, czyli Orła Białego z konsulatu z prośbą, żebyśmy go przechowywali. Trzymajcie go gdzieś', żeby go nie zniszczyli albo przemalowali, bo zabiorą mu koronę, wsadzą sierp i miot w łapy. Wygląda na to, że zostaniecie tu na dobre, więc i tak każdy uczciwy Polak będzie was uważał za przedstawicieli zawsze żyjącego ducha Polski, a nie jakiegoś parobka z folwarku konsula, jeśli kiedykolwiek otworzą tu swoje przedstawicielstwo. Teraz po raz pierwszy wyjeżdżałem z miasta i mogłem zobaczyć i dotknąć prawdziwej Afryki. Mimo, że jechaliśmy cały czas przez kraj koloni-zowany już przez Anglików, tak zwane White Highlands, czyli Białe Wyżyny, była to jeszcze Afryka, po której dziś nie ma już prawie śladu - prymitywna i czysta. Kończono właśnie pierwsze sto sześćdziesiąt kilometrów budowy świetnej asfaltowej szosy, pierwszej w całej Czarnej Afryce. Anglicy mogli sobie na taki luksus pozwolić, mając do dyspozycji, jako jeńców, całą włoską abisyńską armię. Co tu dużo mówić, Włosi są najlepszymi budowniczymi dróg i ta szosa była zbudowana bezbłędnie, do tego ślicznie wrysowana w krajobraz. Po raz pierwszy zobaczyłem sławny afrykański Rift Valley, czyli Wielki Rów - pęknięcie skorupy ziemskiej, biegnące od Południowej Afryki do Morza Czerwonego. W dolinie Rowu leżą wszystkie wielkie afrykańskie jeziora. Szosa zupełnie znienacka wpada na krawędź ty-siącmetrowej skarpy, z której schodzi przez dziewięć kilometrów na sam dół. Zatrzymaliśmy się na górze patrząc na dwa wulkany, chyba ze sto kilometrów wzgórz i pasm górskich, wszystko w drżącej upalnej mgiełce. 186 TARTAKI Myślę, że tam i wtedy, zakochałem się w tym kraju. Na dole likwidowano ogromny obóz jeniecki, z którego został do dziś tylko mały śliczny kościółek przy drodze. Asfalt kończył się w miasteczku Nakuru, rolniczej stolicy kolonii. Stąd do El-doretu było 160 kilometrów. Gruntowa droga wspinała się do wysokości trzech tysięcy metrów, przecinała równik, żeby potem obniżyć się do wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziom morza. W tym czasie Eldoret był przez większość mieszkańców zwany Sześćdziesiąt Osiem, bo tylko tak był oznaczony, jako punkt na mapie. O jakieś pięć kilometrów stąd zamieszkiwał niejaki pan Max Bielaw-ski. Nigdyśmy się nie dowiedzieli, kiedy wyjechał z Polski, ale musiało to być przed wojną. Wyjechał pewnie przez Rosję w 1939 roku. Był to Żyd wiążący w sobie cechy dobre i złe. Z dobrych trzeba wymienić gotowość do pomocy, życzliwość i gościnność. Niestety, był to straszny cham i nachał, niezwykle niepopularny wśród białych osadników i bardzo nie lubiany przez miejscową ludność, do której odnosił się gorzej niż źle. Wiedzieliśmy, że przyjechał tu bez grosza i przechodził bardzo ciężkie czasy pracując fizycznie za 5 funtów miesięcznie, bez mieszkania i wyżywienia. Kiedyś opowiadał mi, że chciał się otruć i wsadził jakąś truciznę do kiełbasy, ale w ostatniej chwili wyrzucił ją na dach, gdzie ją znalazł kot, który zdechł, ale przed śmiercią resztę kiełbasy strącił na ziemię, gdzie ją znalazł jakiś pies i też zdechł. W każdym razie Maxowi, kiedyśmy go spotkali, powodziło się już lepiej i zaprosił nas do swojego domu. Był to dość duży drewniany budynek-barak, który odznaczał się tym, że na kominku w pokoju-salonie, hallu, czy jak kto chce to nazwać, stała szklanka z wodą w której tkwiły dwie sztuczne szczęki właściciela. Łazienka, koloru coca dibie, miała nad wanną wymalowaną gołą białą kobietę, wielkości naturalnej, leżącą na czerwonym dywanie ze specjalnie podkreślonymi częściami damskiej anatomii. Budynek ten stał w gęstym lesie akacji australijskiej (wattle), zwanej czarną mimozą, sadzonym już przez Maxa. Cena jej ogromnie poszła w górę w drugiej połowie lat czterdziestych. Z kory tego drzewa wyrabia się bardzo mocny garbnik i Max miał mieć pierwszy zbiór za parę miesięcy, co mu umożliwiło otrzymanie kredytu w banku. Dostaliśmy z Didi duży pokój z łóżkiem, stolikiem, ko-módką i dwoma drewnianymi krzesłami. Czego więcej do szczęścia potrzeba? Pierwszego dnia zbudził nas rano cichutki monotonny uroczy gwizd, sześć czy siedem tęsknych nut, powtarzanych w kółko bez przerwy. Leżeliśmy jak urzeczeni nie mogąc wykombinować skąd ten głos pochodzi. Był to czarny służący Maxa, który coś prasował przed naszym oknem. Didunia nigdy nie zapomniała tego pierwszego ranka w afrykańskiej wsi. Był to początek roku 1948, cena kawy spadła tak nisko, że była prawie tyle warta co worek w którym ją sprzedawano. Plantatorzy zaczęli panikować i wielu po prostu karczowało plantacje, wycinało zacienienie i zamieniało całą posiadłość na pastwiska. Drzewa, któreśmy mieli ciąć nazywały się Gravillea robusta, przez Anglików zaś Silver Oak, czyli srebrny dąb. Deski nie były ani srebrne, ani mocne, twarde i trwałe i nie można było tego porównywać do dębu europejskiego. Ani Tata, mimo szwajcarskiego dyplomu inżyniera leśnictwa, ani ja, bez żadnego technicznego w tym kierunku wykształcenia, nie mieliśmy pojęcia o stawianiu tarczowych pił ani o stu innych kruczkach tartacznych. Mój ojciec był już 187 TAK BYŁO wtedy starszym panem i kulał na jedną nogę. Po roku spędzonym w ciemnicy Łubianki i zesłaniu na roboty nie bardzo nadawał się do fizycznej pracy, zatem musiałem się do niej zabrać sam. Wybraliśmy się wszyscy samochodem do Kipkarenu. Plantacja była już od dłuższego czasu opuszczona, nigdy zaś nie była zamieszkana. Maleńki betonowy budynek składał się z dwóch pokoików i werandy. Było pomieszczenie na łazienkę, w którym wybudowano ogromną betonową, kwadratową balię bez dopływu i odpływu, ale i tak w domu nie było ani wody, ani jednej rury. O żadnej innej ubikacji, składzie czy kuchni budowniczy nie pomyślał. Poza tym, o jakieś sto metrów obok, stał drewniany budynek, coś podobnego do naszych dawnych folwarcznych czworaków, zupełnie niewidoczny, bo zdziczała kawa zbiła się we wspaniały dziki gąszcz, mocno zacieniony gravillea, w której aż roiło się od ptaków i jakichś małych stworzeń. Czekała nas bardzo duża praca i stojąc w tym buszu, trzymając się za ręce aż piszczeliśmy z podniecenia. Nie miało sensu dłuższe bezczynne tkwienie u Maxa i zawadzanie mu w jego prywatnym życiu. Znowu dzięki niemu znaleźliśmy o parę kilometrów od Eldoretu dawne baraki jenieckie, strasznie zapuszczone, ale z dachami nie przepuszczającymi deszczu. Ani wojsko, ani administracja nie zgłaszały żadnych pretensji własnościowych, więc spokojnie objęliśmy je w posiadanie wybierając ostatni barak z rzędu. Mama i Didi mimo ostatnich miesięcy ciąży, doskonale dawały sobie radę w gospodarstwie. Woda była tu poprzednio doprowa- "™"™''"*''' •1'~wudl pracownik i damd nogę) mieszkały w tej samej izdebce, przedzielone jedynie matą z trawy, śpiąc na dwóch, prawie stykających się wiązkach trawy, John dalej jadł przy moim ognisku. Po cholerę ta kobieta chciała, żeby jej mąż miał drugą żonę? Przy budowie dachu tartaku, jeden z ludzi siedział na samej górze, przybijając blachę. Poślizgnął się biedak, spadł na kupę desek, złamał sobie nogę. Przez parę minut nie można było skłonić nikogo do podniesienia jęczącego z bólu faceta. Całe towarzystwo dosłownie tarzało się na ziemi ze śmiechu, jakby czegoś równie zabawnego nigdy nie widzieli. W końcu władowałem go do Forda i zawiozłem do Eldoretu, a oni ciągle się śmiali. Po powrocie, już w ciemnościach, zastałem ich siedzących naokoło ogniska i jeszcze zanoszących się od śmiechu. Przez następnych kilka dni nie można nawet było wymienić słowa „dach", bo wszyscy przerywali pracę i śmiali się do rozpuku. W mojej przyszłej karierze myśliwskiej wielokrotnie miałem się spotkać z tą niebywałą reakcją. Jak już przedtem wspomniałem, w 1937 roku umarł stary Ludwik Sapieha z Biarritz i zostawił Tacie jakiś spadek. Niewiele tego było, ale adwokaci amerykańscy nie dosyć zarobili na pierwszej części, więc przedłużyli sprawę o dziesięć lat i po zjedzeniu większości tego co zostało, w końcu oświadczyli, że przysyłają resztę, czyli jakieś dwa tysiące dolarów. Spadło to nam jak z nieba i z pomocą przyjaciela Johna Lawa, mogliśmy teraz kupić traktor marki John Dear, który miał być siłą napędową tartaku. Przywiozłem całą rodzinę z Eldoretu i krzycząc „Hurra!", puściliśmy w ruch po raz pierwszy wszystkie piły. Umierałem ze strachu czy moja konstrukcja wytrzyma tę próbę, ale wszystko poszło jak z płatka. Po dwóch dniach przyjechał któryś z sąsiadów i poprosił o parę desek. Z uśmiechem mogłem mu je dostarczyć. Za pierwsze otrzymane pieniądze kupiłem butelkę wina i whisky dla Taty i po moim trumfal-nym przyjeździe do domu, zasiedliśmy z Mamą i Tatą ze szklanką w ręce na fotelu i dwóch krzesłach, które Didi gdzieś wykombinowała, Didi kładła się teraz bardzo wcześnie, bo całodzienna praca, głównie w ogrodzie, męczyła ją, ale nie przerywała pracy, bo Micia powiedziała jej, że najlepszą gimnastyką w ostatnim miesiącu jest zbieranie rzodkiewek, truskawek i plewienie, ale nie wolno przy tym siadać, tylko trzeba zginać się w pasie. W końcu przyszedł dwudziesty ósmy marca. Musiała to być sobota czy niedziela, bo byłem w Eldorecie. Wstałem wcześnie, bo coś Didunia się kręciła i poszedłem nastawić herbatę. Mamcia dołączyła do mnie i nagle usłyszeliśmy jak ją Didi cicho zawołała. Przyszły pierwsze bóle, ale nie można jej było wytłumaczyć, że należy szybko siadać w samochód i jechać do szpitala, skąd można było zadzwonić po doktora. Powiedziała, że nie można ludziom zawracać głowy przed siódmą trzydzieści rano i że takie bóle łatwo przetrzyma, a teraz Mamcia ma się 192 193 TAK BYŁO TARTAKI Rodzice chrzestni Kasiuni:J.Barański ubrać i umalować, a ona przygotuje nam wszystkim śniadanie. O ósmej, po kawie, orzekła, że może jechać, więc załadowaliśmy się i bez pośpiechu, pojechaliśmy do szpitala. Siostry na jej widok wpadły w małą panikę i na gwałt zadzwoniły po doktora. Didi wymogła na nich, żeby zrobiły trochę gorącej kawy, bo doktor będzie zaspany i zły, że o tej godzinie w wolny dzień wyciąga się go z domu. O dziewiątej byliśmy już rodzicami córeczki Teresy Jadwigi, od dnia urodzenia zwanej, z nieznanego mi dokładnie powodu, Kasiunią. W następny weekend chcieliśmy Kasiunię ochrzcić i aby to omówić poszedłem do naszego proboszcza, którego dom był po drodze do kościółka. Zastałem go, o jedenastej godzinie chodzącego po ogrodzie i odmawiającego brewiarz. Ksiądz był Niemcem, od trzydziestu lat proboszczem w Eldorecie. Zdziwiony spytałem, dlaczego odmawia brewiarz o tak gorącej godzinie dnia. - Bo mam kaca. - Ksiądz ma kaca ? - Tak. Wczoraj był drugi ślub mojego zakrystiana - Co? Pierwsza żona umarła? - Ach, to długa historia. Proszę wstąpić na kawę to wytłumaczę. W tych czasach, chrześcijańska monogamia napotykała na opory tubylców, bo wielożeństwo było dla nich symbolem zamożności. Biedny zakrystian był pośmiewiskiem okolicy, bo po dwudziestu latach pracy nie dorobił się nawet drugiej żony. Ksiądz postanowił wybrnąć z kłopotu kompromisowo, oświadczając, że druga kobieta pod dachem zakrystiana to pomoc domowa i oświadczył, że tak się z tego cieszy, że pobłogosławi całe towarzystwo zebrane na jej powitanie. Lamalwa urządził z tej okazji wielkie przyjęcie i stąd księżowski kac. - Stary Lamalwa i tak, dużo z tą babą nie nagrzeszy. Tylko proszę o tym nie opowiadać. U Pana Boga to ja się wytłumaczę, ale gdyby biskup się o tym dowiedział, to wątpię żebym dał radę. Teraz wszyscy zaczęliśmy przygotowywać przeprowadzkę na co naj-mniej półtora roku do Kipkarenu. Didi oświadczyła, że może jechać na-tychmiast, ale zdecydowaliśmy, że jednak trzeba przygotować coś więcej niż wiązkę siana i wiadro wody, bo jednak nie jest Maryją. Gromada przyjaciół przywoziła nam pieluszki, łóżeczko, wózek i masę potrzebnych i niepotrzebnych drobiazgów, ubranek, kołderek, koszulek, bucików i nie wiadomo czego jeszcze. Kasiunią była dużo lepiej wyposażona na nowe życie od nas. Na tartaku działała, już od pewnego czasu moja nowa instalacja hydrauliczna. Dotychczas mały czarny golasek ze szmatką na biodrach i podartej koszulce, łapał rano osiołka, któremu sprawiłem dwa skórzane worki związane luźno sznurkami. Zawiązywał mu te worki na grzbiecie, wkładał do każdego dwudziestolitrową blaszaną 194 mam wodna puszkę i z patykiem w ręku, podskakując i śpiewając, prowadził osła do rzeki Kipkaren. Tam wiaderkiem napełniał bańki wodą i trochę wolniej wracał. Wodę wlewał do zbiornika, czyli do tak zwanej wanny bez wypustu, siadał przy ognisku-kuchni Johna, gdzie zawsze można było dostać coś dobrego i po chwili, zawsze podskakując, ruszał znowu nad rzekę. Mnie to wystarczało, ale dla całej rodziny trzeba było jednak ten system usprawnić. Kupiłem więc drugiego osiołka, drugi golasek w podartej koszulce, dołączył do pierwszego i teraz we dwóch, śpiewając i podskakując biegli nad rzekę. Mała ciężarówka wystarczyła zupełnie, żeby przywieźć dobytek starszych księstwa, ich synostwa i wnuczki. Trzy łóżka, stół, stolik Taty do kart, fotelik i dwa krzesła. Do tego dziecinne bambetle, parę walizek i zawiniątek, naszych i Tatów. Z własnych już desek zbiłem stół na werandę, przy którym można było jeść i orzekliśmy, że dom jest mieszkalny i jesteśmy na swoim. Styl mebli został nazwany „Louis la Caisse", bo siadywaliśmy nadal na skrzynkach od butelek. Pod nadzorem Taty został wykopany głęboki dół, który pokryliśmy deskami i postawiliśmy wytworną wygódkę, a obok drugą budkę na „prysznic", czyli wiadro zwisające na sznurze z gałęzi. Gdzieś w tym czasie przyjechała do nas ze Szwajcarii Kukula, więc siła twórcza rodziny ogromnie się zwiększyła. Założono ogródek, zbudowano zagródkę dla świni, której zresztą nikt nigdy nie zarżnął, bo wszyscy ją kochali, próbowano hodować króliki, czy coś tam jeszcze - jednym słowem aktywność nas rozpierała. Didunia wybudowała kuchnię z zebranych wokół kamieni, worka cementu i ogromnej ilości gliny; dobudowała też pół metra komina, żeby kominek lepiej ciągnął. Najbliższą naszą sąsiadką była wdowa, starsza pani Byatt Scott, przez tubylców nazwana Memsab Skoti. Odznaczała się tym, że jeździła przedwojennym, rozlatującym się fordem zwanym „Waltzing Matilda" i miała dwa, wiecznie gryzące się wzajemnie, buldogi. Żyła więcej niż skromnie z małej emerytury po mężu, w małym domku na małej farmie z niewielkim ogrodem. Zawsze wesoła, ze świetnym poczuciem humoru i błyskiem w oku, była doskonałym sąsiadem i kompanem. Raz na tydzień buldogi zaczynały z sobą wojnę, sczepione zębami z szczękami nie do otworzenia, walczyły na śmierć i życie. Memsab Skoti była na to przygotowana. Wyremontowała głęboką i na dwa metry szeroką sadzawkę, przy której leżał trzymetrowy bambusowy kij z poprzecznie przyczepioną deseczką i drugi kij z rozwidlonym końcem. Gdy psy wgryzione w siebie, z wybałuszonymi czerwonymi oczyma, leżały charcząc, kijem z deseczką wtrącano je do sadzawki, a rozwidlonym kijem wpychano głęboko pod wodę. Z chwilą, gdy na wodzie ukazywały się bąbelki powietrza, kij wyciągano i na powierzchnię wypływały dwa, machające ogonami, miłe, przyjazne pieski. 195 Kipkaren. Instalacja wodna na całą rodzinę TAK BYŁO TARTAKI Tartak w końcu pracuje Psy te były doskonałymi stróżami i postrachem złodziei. Pewnego dnia znikły na parę godzin i powróciły do domu całe we krwi, ale widocznie uradowane. Na gwałt chciały coś pokazać swojej pani, więc wziąwszy kij do ręki poszła za nimi. O jakieś dwieście metrów od domu leżał zagryziony lampart. Poszedłem go zobaczyć i tylko raz potem widziałem większego. Teraz, już praca postępowała jako tako naprzód. Odstawiałem deski na stacyjkę Kipkaren, produkowaliśmy też węgiel drzewny, nauczyłem się ciąć gonty, które tu były innego kształtu niż u nas w Polsce. Graliśmy w tenisa w miejscowym klubie, mieszczącym się w maleńkim domku bez drzwi i okien, poznawaliśmy coraz więcej sąsiadów. Nie pamiętam jak długo była u nas Kukula, ale póki była, ogromnie nam pomagała. Żyliśmy oczywiście bardziej niż skromnie. Tartak zaledwie zarabiał na siebie, więc zaczęliśmy kłopotać się, co będzie dalej, bo zasoby „srebrnego dębu" były na wyczerpaniu. Na Boże Narodzenie 1948 roku postawiliśmy na werandzie choinkę, którą zrobiliśmy z cyprysa (do dziś dnia tak robimy). Panie same zrobiły wszystkie łańcuchy i ozdóbki, z drutu zmajstrowaliśmy uchwyty na świeczki i na wilię, przy stole, przykrytym prześcieradłem pod którym było siano, zjedliśmy barszcz, rybę uwędzoną w kominie przez Didunię i kompot z suszonych miejscowych owoców. Opłatek przysłała nam rodzina z Londynu. Wszystko razem bardzo się udało i na drugi dzień świąt sprosiliśmy na „drinka" kupę gości, żeby im pokazać najładniejszą w całej okolicy choinkę z zapalonymi świeczkami. Trzeba było się mocno finansowo wysilić, żeby gościom dać trochę wina, whisky i piwo. Didunia sfabrykowała dobre zakąski; musieliśmy się przecie jakoś odwdzięczyć tym tak dobrym i przychylnym ludziom. Tak jak przewidywałem, nasza gravillea mogła wystarczyć do połowy października, trzeba było już zatem myśleć co dalej? Max tymczasem wpadł na pomysł. Z drugiej strony naszego „dystryktu", na niedużej farmie, mieszkał emerytowany angielski pułkownik, który miał parę hektarów Choinka w Ktpkarrm. Diii z Kasiuniq, Maim i ja dojrzałego, gotowego do okorowania, „wattlu". Dlaczego by mu nie zaproponować kupna lasku i nie podjąć się tej pracy. Zajęłoby mi to jakiś miesiąc, podczas którego Tata z Didi mogliby pilnować tartaku. Bez dalszego zastanawiania się, pojechałem do pułkownika i podpisałem kontrakt, w którym było wyraźnie zaznaczone, że płacę mu po dostawie i sprzedaży kory w fabryce w Eldorecie. Zaangażowałem ośmiu Murzynów, którzy mieli mieszkać w czworaku na miejscu, kupiłem siekiery, piły i pangi (maczety), wszystko to zawiozłem na farmę i rozpocząłem robotę. Mieszkałem z wiktem i opierunkiem u pułkownika w bardzo miłej, starej kenijskiej, kolonialnej rezydencji. Wszystko udało się świetnie i zarobiłem na tym bardzo dobrze. Przez ten czas Kasiunia zaczęła już chodzić i trzeba było stale jej pilnować, bo biegała na pół goła po trawie i krzakach, a węży było tu sporo. O inne niebezpieczeństwa nie bardzo się troszczono. Kiedyś zobaczyliśmy, jak trzymała w rączce zasuszoną kupkę psią i z zadowoleniem ją oblizywała. Didunia śmiejąc się orzekła, że pewno będziemy jeszcze długo dość prymitywnie mieszkać, więc dziecko należy uodpornić i niech się bawi czym chce. Skoro już wspomniałem o wężach, przytoczę pouczające zdarzenie. Pojechałem raz do sąsiada, który miał na podwórzu dół służący jako kanał do przeglądu i naprawy samochodów. Poczciwiec wlazł do dołu, żeby coś zbadać - jako lepszy ode mnie mechanik - przy moim samochodzie i nie zauważył leżącej na dnie dołu kobry. Nim się połapał, kobra rozwinęła się i plunęła mu z bardzo bliska prosto w oczy. Stojąc na górze, usłyszałem nagle z dołu jego krzyk i prośbę, żebym natychmiast nasiusiał mu w oczy. Nie znałem tego sposobu, ale pomyślałem, że on, urodzony w Kenii, wie co robi, więc bez namysłu spełniłem jego życzenie. Zastanawiałem się tylko jakby to było, gdyby właścicielem samochodu była kobieta. Zabieg udał się doskonale, następnym lekarstwem było surowe mleko, którym przemywaliśmy mu przez pół godziny oczy. Sąsiadem naszym na następnej farmie za Mem-sab Scoti był Jim Swainson, któremu pracownicy robili ogromne trudności, bo chcieli, żeby pozbył się swojego kowala. Wszyscy twierdzili, że jest czarownikiem i sprawił, że panuje susza. Duże kwietniowe deszcze zawiodły i sytuacja na farmie Swainsona zaczęła się robić niebezpieczna. Kowala pewnej nocy omal nie zabito i Jim zdecydował pozbyć się go. Biedny człowiek został załadowany wraz z rodziną do samochodu i Jim odwiózł go do Kakamegi, skąd pochodził. Wracając ugrzązł w błocie na własnej drodze dojazdowej. Tego dnia spadł pierwszy, bardzo obfity deszcz. Ludzie oczywiście mówili, że zawsze Bwanie tłumaczyli, by się pozbył kowala i gdy ich posłuchał susza się skończyła. Mniej więcej w tym czasie zbiłem z własnych desek cztery krzesła, ko-módkę i parę półek i kiedy pomalowałem to na biało, orzekliśmy, że teraz jesteśmy umeblowani w stylu „Louis Inconnu". Intensywnie szukałem drzewa w takiej ilości, aby móc postawić tam tartak. W końcu znalazłem je w państwowym lesie „Bahati Forest", na wysokości 2900 metrów, nad Nasz totumfacki Katimba (Kipkosige) 196 197 TAK BYŁO TARTAKI Nmmtmój Nakuru. Zlikwidowaliśmy dotychczasowy tartak, sprzedałem co się dało i załadowawszy na dwie ciężarówki maszyny i sześć wołów, pojechaliśmy do Bahati z Kukulą, która na szczęście była znowu u nas. Rodzice z Didu-nią zostali w Eldorecie, gdzie siedemnastego listopada 1949r. urodziła się nam druga córka, Ma-ria-Gabriela. Z Izią-Kukulą, zainstalowaliśmy się w namiocie, w dziewiczym lesie cedrowym. Niestety dziewiczość jego była trochę podskubana przez nielegalną wycinkę najlepszych drzew i dlatego koncesja jaką otrzymałem od władz opiewała na kilkaset hektarów, co mi zupełnie wystarczało. Cedry afrykańskie zwane pencil cedar (cedry ołówkowe), mimo swej ogromnej wielkości i wysokości, są gatunkiem jałowca. Leżąc wieczorem przy ognisku, owinięci w koce i wdychając zapach dymu jałowcowego, słuchaliśmy setek ptaków, małp, góralków (zwierzątek podobnych do świstaków), żab i czy ja wiem czego jeszcze - całej tej, wtenczas zupełnie nie znanej mi natury. Wprowa- ---------------- dzało mnie to w stan zachwytu, (który mi do dziś nie przeszedł). Niestety, lasy te niemal doszczętnie wycięto. Na samym szczycie Bahati, wtenczas jeszcze zupełnie zalesionej góry 0 wysokości trzech tysięcy metrów, mieszkali Francuzi o nazwisku Richard, właściciele małej plantacji jakiegoś gatunku pelargonii, z których wyciskali wonne olejki. Kiedy dowiedzieli się, że w lesie koczują jacyś biali ludzie, odwiedzili nas i zaprosili mnie na przyszłość z Didunią do siebie. Mieli tam nieduży, nie zamieszkały domek, wybudowany dla ich pomoc- „ ,. , .. .,,...',,„ ; , ., . . -iv Rodzice cbnatio nika, który juz wyjechał. Ceny na wonne olejki ogromnie ostatnio spadły Mary/fc/zu-Kk 1 zamierzali niebawem zwinąć całe swoje „perfumeryjne" przedsiębiorstwo. Na razie spokojnie mieszkali u siebie ______ i bardzo im się podobała myśl, że będą mieli obok kogoś, z kim by mogli choć porozmawiać. Tymczasem Kukula wyjechała do Eldoretu, bo Didunia poprosiła ją na matkę chrzestną Maryjki. Ja nie mogłem się ruszyć, ale przeniosłem się do naszych nowych przyjaciół Francuzów. Z Kipkarenu przywiozłem ze sobą naszego służącego Katimbę, z plemienia Nandich, znanych z tego, że byli jedynymi i ostatnimi, którzy zbrojnie sprzeciwili się Anglikom, kiedy ci zajmowali tę część Afryki. Nandi, poprzednio plemię nomadów, byli teraz w stadium przejściowym do rolnictwa. Smukli, wysocy, bez cech negroidalnych, mieli wiele zalet, ale też i wad z których jedną było pijaństwo. Wszystkie starsze kobiety, które spotkałem, 198 i Francis Bbk-U- 1 paliły fajkę. Katimba nie był wyjątkiem, ale był inteligentny i szybki. Kiedy Didi dołączyła do nas z maleńką Maryjką, Katimba miał już cały dom tak zorganizowany, że nie potrzebowała urządzać wszystkiego od nowa. Miastem, do którego mieliśmy najbliżej było Nakuru - o jakieś pół godziny jazdy w czasie pogody. Gorzej było, kiedy padał deszcz, co na tej wysokości, zdarzało się bardzo często. W środku lasu, w dwustumetrowym zagłębieniu, 0 jakieś dwa kilometry od domu, tworzyło się bardzo błotniste jeziorko i żaden samochód, nawet z napędem na cztery koła, nie mógł przejechać. Musiałem się uporać z tą trudnością. Moje sześć wołów miało tu dużo mniej roboty niż w Kipkarenie. Zbudowałem dla pasterza szałas z trawy w pół drogi pomiędzy tartakiem a bajorem. Jeśli pogoda była dobra, mógł rano przypędzać woły do roboty, jeśli padało, miał je przyprowadzać do błota na drodze. Każdego wieczora mówiło się mu czy nazajutrz chcemy jechać do miasta czy nie, więc w razie deszczu, woły były gotowe na nasz przyjazd. Wsiadając w domu do samochodu, dmuchało się w róg, który wspaniałe trąbił i zawiadomiony jego dźwiękiem opiekun wołów wyprowadzał je na drogę z łańcuchem. Kiedy podjeżdżaliśmy, trzeba było tylko zaczepić hakiem łańcuch do przedniego zderzaka i wio ! - woły przeciągały nas na drugą stronę. Potem puszczano wołki wolno; pasąc się w podszyciu lasu, czekały na nasz powrót 1 przeciągały nas z powrotem. Urządzenie to świetnie działało przez cały czas naszego pobytu w Bahati. Najzabawniejsze, że Richardowie, którzy mieszkali tu od lat i nigdy nie mogli wyjechać z domu w złą pogodę, teraz oczywiście korzystali uradowani z tego wynalazku. W 1951 roku wulkany Nyamulagira i Nyaragongo w Kongu Belgijskim zawsze aktywne, obudziły się na dobre i wybuchły, zalewając przez miesiąc lawą całą okolicę. Największy światowy specjalista, wulkanolog belgijski Tazieff, zjawił się, żeby badać to, mierzyć, filmować i wysyłać raporty. Cała światowa prasa opisywała z detalami przebieg katastrofy. Richardowie pasjonowali się tym wszystkim, a Tazieff był ich dobrym znajomym i przyjacielem. Przez parę tygodni pobytu w Kongu, zrobił wspaniały film, który później oglądałem. Wracając do Europy, wstąpił na parę dni do Richardów. W tych czasach jeżdżenie po Kenii nie było takie proste, a Tazieff chciał zobaczyć jeziora wulkaniczne Baringo i Bogorię. Było to wtedy prawdziwe safari po dzikich ścieżkach w buszu. Richard zaprosił mnie i w trójkę, z dwoma czarnymi wybraliśmy się w drogę. Zabrało to nam cały dzień (dziś trzy godziny asfaltem) i wieczorem postawiliśmy dwa namioty na brzegu jeziora Baringo, gdzie ułożyliśmy się na noc, podczas której byliśmy niepokojeni dalekimi wystrzałami. Obudziliśmy się rano, otoczeni ogromnym stadem kóz, pilnowanych przez młodego pasterza z małego plemienia Jemps. Są spokrewnieni z Masajami, żyjącymi naokoło jeziora i na wysepkach Baringo. Byliśmy trochę zdziwieni, że pasterz nawet nie podszedł do nas, bo zazwyczaj uradowany podbiegłby do białych, żeby się z nimi witać, oglądać samochód, obóz, garnki, ubrania i nas samych. Miałem przy sobie sztucer, więc wybrałem się w zarośla przybrzeżne, gdzie strzeliłem antylopę Granta i z pomocą jednego z Murzynów przyniosłem do obozu. Zastałem obu panów wpatrzonych w naszego pasterza, który teraz zrzucił z siebie szukę, czyli 199 TAK BYŁO dużą czerwoną szmatę, noszoną jako okrycie i stal golusieńki z dzidą podniesioną w wyciągniętej ręce, wpatrzony w wodę, która mu dochodziła do kolan. W pewnej chwili wbił dzidę w wodę i coś zaczęło się pod nią wściekle rzucać. Obiema rękami podniósł dzidę do góry i na jej końcu szamotał się mały półtorametrowy krokodyl. Tazieffowi udało się ten niesamowity obraz sfotografować. Wziąwszy samochód, pojechaliśmy dwa kilometry wzdłuż jeziora do maleńkiej rybackiej wioski, gdzie próbowaliśmy wynająć łódkę, żeby dojechać do wysp, ale jakoś nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by chciał nas przewieźć. Parę miesięcy przedtem przyjechało nad jezioro młode małżeństwo Robertsów. Roberts otrzymał od rządu koncesję na strzelanie krokodyli, ale w ich obozie zastaliśmy tylko dwóch zastraszonych Murzynów. Wszystko to było dziwne, ale ponieważ Tazieff musiał wyjeżdżać następnego dnia, wróciliśmy do domu. W Nakuru kupiliśmy gazetę i tu dopiero zrozumieliśmy dziwne zachowanie Jempsów. Okazuje się, że od pewnego czasu grasował po tej okolicy jakiś „prorok", nawołujący do powstania przeciw białym. Stworzył pogańską sektę, ale na sosie chrześcijańskim, którą nazwał „Dini ya Masamba". Policja miała to towarzystwo na oku, ale nie bardzo się tym przejmowała, bo nie wydawali się być sektą bardzo wojowniczą. Przed paru tygodniami jednak prorok oznajmił, że jest wysłańcem Boga i jak Mojżesz, potrafi za pomocą różdżki rozkazywać wodzie. Na kilka dni przed naszym przyjazdem ogłosił, że pokaże ludziom swoją siłę i wtedy przekaże im odporność na kule białych. Kazał różnym szefom wiosek przybyć na jedną z wysepek na jeziorze Baringo i gdy się tam zjawili, stanął przed nimi z patykiem w ręku i kazawszy im klęknąć, walnął nim w skałę, z której trysnęła woda. Oczywiście nikt nie wiedział, że bardzo sprytnie zatkał czymś małe źródełko i uderzeniem patyka usunął ten korek uwalniając wodę. Wszyscy Wazee, czyli starsi wiosek, oniemieli na ten widok i kiedy im powiedział, że od tej chwili kule białych nie będą się ich imały, wrócili do swoich maniatt (wiosek) i wysłali swoich ludzi na wojnę z białymi. Tłum krzyczących i tańczących wojowników wyruszył teraz na podbój Nakuru, od którego byli jednak oddaleni o dwa dni. Jak zwykle w takich wypadkach, najpierw trzeba było się najeść, więc zarżnięto parę wołów, które upieczono na ogniskach i zanim skończono te przygotowania, policja o wszystkim się dowiedziała. Na spotkanie „Dini" posłano kompanię Kings African Rifles. Pochód zatrzymano, ale niestety wojownicy, przekonani o swojej odporności na kule, zaatakowali żołnierzy i sporo z nich zastrzelono. Podczas tej walki zginął też angielski oficer, co oczywiście podniosło liczbę zabitych sekciarzy, bo wojsko nie łatwo darowuje tego rodzaju straty. Teraz mieliśmy wytłumaczenie dziwnego zachowania się normalnie życzliwej, miejscowej ludności. Kiedyś pracując przy pile, podciąłem sobie środkowy palec u lewej ręki tak, że dosłownie wisiał. Natychmiast pojechałem do domu, gdzie Didunia po obejrzeniu rany oświadczyła, że ryzyko jazdy do Nakuru do doktora, którego możemy nie zastać, jest zbyt duże. Posadziła mnie na krześle na werandzie, wyciągnęła z torby igłę, nawlokła nitkę i wszystko to zanurzyła w spirytusie. 200 TARTAKI Teraz kazała mi wypić duży kieliszek wódki, drugi wylała na palec i zaszyła go jakby cerowała skarpetkę. Myślałem, że umrę na miejscu, ale nie mogłem pokazać, że jestem słabszy od niej. Palec do dziś ma małe zgrubienie, ale działa doskonale. Nie był to jedyny wyczyn lekarski mojej Diduni. Pewnego dnia zjawiła się przed domem zapłakana matka z wyjącym z bólu maleńkim dzieckiem. Wytłumaczyła nam, że gotowała w czymś wodę na ogniu, schyliła się nad naczyniem i dziecko - które nosiła miejscowym zwyczajem w chuście na plecach - przeleciało jej przez głowę i wpadło do naczynia i po prostu podgotowało się. Oparzenia były trzeciego stopnia i to na prawie całym ciele. To że dzieciak żył, graniczyło z cudem. Didi wzięła pangę, poszła gdzieś w krzaki i nacięła naręcze liści aloesu, z którego wycisnęła czy wyskrobała szklankę soku, a raczej coś w rodzaju galaretki. Zwykłym pędzlem pokryła tą mazią całe ciałko dziecka. Następnie ucięła duży kawał moskitiery i wsadziwszy dziecko do środka, zawiesiła na sznurze w kuchni. Po dziesięciu minutach dziecko przestało wrzeszczeć i zasnęło. Matce dała gdzieś miejsce do spania i kazała jej karmić piersią regularnie, nie dotykając dziecka, tylko wpychając sutek do buzi. Kuracja ta trwała jakieś dziesięć dni, całe ciało pokryło się nową skórką i uradowana matka znikła nam z oczu. PuuntDidi Jeszcze w Kipkarenie mieliśmy służącego Labana, który skarżył się, że nie mogą z żoną dochować się dziecka, bo wszystkie umierają najpóźniej po dwóch latach od urodzenia. Mają w tej chwili piątą, półtoraroczną córeczkę, ale i ta jest już chora. Wszystkie dzieci umierały w Eldorecie w szpitalu, niby to pod opieką lekarską. Z tego co opowiadali rodzice, dzieci musiały umierać na gruźlicę. Dowiedzieliśmy się od Mem-sab Skoti, że smarowała gruźlików naftą, twierdząc, że to pomaga. Didi nie uznawała półśrodków, więc widząc, że bardzo już słabe dziecko, nie ma żadnej szansy przeżycia, nie mówiąc matce skąd ma lekarstwo, nabrała z lampy łyżeczkę nafty i spokojnie wlała do gardła dziewczynki. Przez co najmniej parę tygodni kurację tę codziennie powtarzała, ale później z powodu naszej wyprowadzki, jakoś zupełnie o całej sprawie zapomnieliśmy. Jakieś dwanaście lat później, przejeżdżając koło Kisumu, wstąpiłem do znajomych na herbatę, którą wniósł Laban. Prawie rzucił mi się w ramiona z radości, po czym wyleciał z pokoju jak z procy. Po chwili wrócił z dziewczynką mniej więcej trzynastoletnią mówiąc, że to jest pacjentka Didi i że od tego czasu mieli troje dzieci, ale wszystkie umarły. Labano-wie, którzy byli adwentystami, powiedzieli mi, że zawsze modlą się za zdrowie Memsab Didi, bo to najlepszy człowiek i doktor. Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, zjawił się w tartaku młody jegomość i przedstawił mi się jako Cyryl Czarkowski-Golejewski, brat trzech pięknych panien ze Lwowa, w domu których byłem w 1926 roku na dziecinnym balu. Nie znałem go przed wojną, bo był jeszcze dzieckiem, ale bardzo się ucieszyłem, gdy się dowiedziałem, że ożenił się z Angielką panną Napier i teraz mieszkają na własnej farmie w Ol Kalau o 45 minut drogi od nas. Z powodu odludzia, na którym siedzieliśmy, mieliśmy bardzo mało znajomych w okolicy i ogromnie nas ucieszył ten nowy sąsiad. 201 TAK BYŁO Pod opiel Od tego czasu bywaliśmy u Cyrylów co najmniej raz na miesiąc. Poza przyjemnością przebywania w bardzo miłym domu, mieliśmy okazję brodzenia po mokradłach Ol Kalau ze strzelbą w ręku, polując na bekasy i kaczki. Wybrałem się raz z Cyrylem na pierwsze, trzydniowe myśliwskie safari, nie bardzo udane, bo byliśmy obaj zupełnymi nowicjuszami w buszu. 202 ZŁOM W Bahati było niestety bardzo dużo hinduskich tartaczków, mniej lub więcej legalnych i trzeba było się powoli likwidować. Cały handel drewnem był w rękach Hindusów, którzy oczywiście woleli kupować od swoich niż od białego. Tatowie byli na szczęście ulokowani na farmie koło Kakamega, gdzie zaproponowano im mieszkanie, wikt i opierunek plus samochód za przebywanie na gospodarstwie i doglądanie małej hodowli świń. My musieliśmy jednak wymyślić jakieś nowe zajęcie. Franzi Windischgraetz z Ghileną, właśnie skończyli budowę swego domu, do którego się już przenieśli i zaproponowali nam dach nad głową w swoim dotychczasowym prowizorycznym domku w Langacie, przedmieściu Nairobi, na działce należącej do Austriaczki - pani Dekindura. Jako, że po ponownej likwidacji tartaku zostaliśmy prawie bez grosza, przyjęliśmy tę propozycję z radością. Załadowaliśmy manatki na Forda, Katimbę z nową dziewczyną do dzieci Rupiją wsadziliśmy w Nakuru w autobus, a sami pojechaliśmy załadowanym samochodem prosto do naszej nowej rezydencji. Nie można powiedzieć, żeby nasze nowe mieszkanie było luksusowe. Była to stojąca w dużym ogrodzie drewniana chata z jedną dużą izbą za którą, Gospodarstwo i praca starszych księstwa 203 TAK BYŁO ZŁOM maleńkim korytarzem dochodziło się do kuchenki opalanej drzewem i izdebki z kranem i prysznicem. Zamiast okien były drewniane okiennice, sufitów nigdy nie było, a drzwi zamykały się na skobel. Na szczęście, na posesji pani Dekindury było pomieszczenie dla służby. Ustronie nasze było dużą dziurą, nad którą wybudowano ogromny kamienny postument i trzeba było wychodzić na górę, po trzech schodach, a wszystko to było obudowane deskami i przykryte strzechą. Biedni nie mają wyboru, więc Didi z miejsca zaczęła się urządzać, a ja jeździłem do miasta w poszukiwaniu pracy. Po tygodniu zaofiarowano mi posadę biurową w firmie eksportowo-importowej East African Marketing Co. Ltd. należącej do dwóch panów, Zuckermana i Wolffa. Ofiarowano mi pensję trzydziestu funtów miesięcznie, którą przyjąłem z miejsca. Osoba, która mi tę posadę poleciła, Suzy Kordash, ostrzegała mnie, że muszę uważać, bo mimo, iż to jej przyjaciele, są to twardzi Żydzi, którzy będą wymagali ode mnie dużo i na pewno nie będą się ze mną patyczkowali. Biura E.A. Marketing znajdowały się w tzw. dzielnicy przemysłowej, która w tych czasach była przeważnie kupą baraków, starych bud, warsztatów i magazynów kolejowych. Z brukowanej ulicy wjeżdżało się w błotniste podwórze, na którym, po obu stronach, stało kilka drewnianych baraków. Dwa z nich były moim przyszłym miejscem pracy. Gdy zadzwoniłem, ktoś z wewnątrz odpowiedział, żebym się nie fatygował, bo drzwi są otwarte, tylko wiatr je zamknął. Przystojna uśmiechnięta sekretarka poprosiła, żebym poczekał chwilkę i poszła poszukać jednego z dyrektorów. Nie jeden, ale obaj wyszli wraz z sekretarzem. Zuckerman, masywny człowiek z miłą, uśmiechniętą twarzą bandyty, Ted Wolff dużo młodszy, z otwartą, też uśmiechniętą twarzą i sekretarz Suther, typowy urzędnik angielski, ale też miło wyglądający. Odniosłem wrażenie, że znalazłem się w gronie przyjaciół. Atmosfera wydała mi się zupełnie „na luzie", dwóch dodatkowych urzędników i druga sekretarka też się do mnie uśmiechali. Bardzo prędko nauczyłem się rutyny pracy, notabene szalenie nudnej. Po dwóch miesiącach podniesiono mi pensję do pięćdziesięciu funtów. Suther miał wracać do Anglii, więc sprzedał mi bardzo tanio swojego Mini Morri-sa. Forda już nie można było używać, bo się dosłownie rozlatywał. Poza cementem, który firma importowała statkami, jednym z głównych towarów, sprowadzanych z Afryki Południowej, były żeliwne rury kanalizacyjne. Co najmniej raz na tydzień siedziałem cały dzień w jakichś składach, licząc setki kawałków rur. Kolanka lewo- i prawoskrętne, łączniki, przedłużacze i dziesiątki innych kawałków, których polskich nazw nigdy nie znałem. Zuckerman też umierał z nudów i na gwałt szukał innego sposobu dla wyładowania swojej energii. Pewnego dnia kupił kilka wagonów żarówek z demobilu. Wszystko to ściągnął na nasze podwórze, wysypał na ogromna kupę na parę metrów wysoką i najął dwóch robotników. Przez jeden dzień siedział z nimi na ziemi i uczył jak wydłubywać z żarówek jakiś elemencik wielkości główki od szpilki. Po miesiącu przywołał mnie do siebie i dumnie pokazał TedWff, pare lat pacotkwa, pare lat wspólnik, 47 lat przyjaciel cegłę platyny wagi co najmniej dwóch kilogramów. Oświadczył, że ma dosyć siedzenia na tyłku i będzie teraz handlował wszystkim, choćby gównem. Podam przykład, który dobrze ilustruje warunki, w których się wtedy pracowało. Pewnego dnia firma dostała w bardzo brudnej kopercie list z Tanganiki z doczepioną kartką z urzędu pocztowego w Taborze. Kartkę pisał tamtejszy naczelnik poczty, tłumacząc czteromiesięczne opóźnienie przesyłki tym, że posłańca niosącego torbę z pocztą z miejscowości skąd list nadano, zjadł krokodyl, a torbę znaleziono dopiero przed 10 dniami. List wisiał na pamiątkę w biurze do końca istnienia firmy. Przez ten czas Didi urządzała nasz dom, wydzieliła dla nas część pokoju, oddzielając ją matą z szuwarów. Uszyła firanki, wstawiła kwiaty do kilku butelek bez szyjek udających wazony, zawiesiła parę naszych sztychów i całość nabrała charakteru mieszkania. Ludzie byli wtedy przyzwyczajeni do nieprawdopodobnych warunków, w których nowoprzybyli musieli mieszkać, bo większość przeszła kiedyś to samo. Nie potrzeba było się tłumaczyć czy wstydzić skromności warunków życia. Zaczęliśmy poznawać ludzi, zapraszać i być zapraszani, Didunia spodziewała się następnego potomka, więc to życie było jednak spokojne, bez „tańców i swawoli". Przez Barań-skich poznaliśmy kilku Polaków, jak Stefana Tołowińskiego czy Kazia Skwierczyńskiego oraz małżeństwo Wallesów. Poza tymi ostatnimi, spotykaliśmy się głównie, żeby pograć w brydża. Dzięki dawnym znajomościom Taty zaczęliśmy też poznawać coraz więcej miejscowych Anglików. Były to jeszcze czasy kolonialne, z wyraźną segregacją rasową, ale bez apartheidu. Wśród Europejczyków różnice socjalne prawie nie istniały, ale jednak był podział na osadników (settlerów) i urzędników kolonialnych. Te dwie grupy bardzo rzadko spotykały się na gruncie towarzyskim, mając nawet osobne kluby. Wolne zawody ciążyły bardziej ku osadnikom, tak że lekarzy, prawników, kupców czy kiełkujących przemysłowców, łatwiej można było spotkać w settlerskim klubie Muthaiga niż w Nairobi Club, który był bardziej urzędniczy. Oba te kluby były na bardzo wysokim poziomie, jak na ówczesne czasy prawie luksusowym. Zuckerman jak powiedział, tak i zrobił. E.A. Marketing zaczęło się powoli przekształcać w przedsiębiorstwo handlu złomem, tylko import cementu dalej figurował jako bardzo ważny dział. Wiedząc, że nigdy nie będę dobrym handlowcem i że nie bardzo się nadaję do pracy biurowej, Ted Wolff i Zuckerman coraz częściej zaczęli mnie używać do specjalnych zleceń i wysyłać na wyprawy „złomowe". Mnie to bardzo odpowiadało, bo mogłem się trochę włóczyć po całym kraju i poza tym, dodawać do mojej pensji dość znaczne prowizje, które E.A. Marketing płaciło za znaleziony złom. Anglicy już wtedy zrezygnowali z działań wojskowych i zaczęli likwidować różne, wielkie bazy wojskowe, jak Mackinnon Road, czy podziemny arsenał w Gil—Gil. Do firmy dołączyli dwaj bracia Kaufmann i nie było w Kenii aukcji wojskowej na której jeden z nich nie przelicytowałby Hindusów i nie kupił, teraz już ogromnych, idących w setki ton partii złomu, na przykład szyn kolejowych. Nabierałem przy tym coraz więcej wprawy w oszacowywaniu metali czy całych składów, które trzeba było rozbierać, aby móc się dostać do „miodu". 204 205 TAK BYŁO Dla Didi zbliżała się chwila rozwiązania, więc Mama przyjechała, bo ja ciągle byłem w rozjazdach. Kiedy Mama przywiozła ją do szpitala, Didunia tak jak w Eldorecie, oświadczyła, że jeśli doktor ma być przy połogu, to siostry muszą natychmiast go telefonicznie zawołać, bo inaczej spóźni się. Siostry prosiły, żeby się położyła i sugerowały, że może powinna zażyć jakiś środek uspokający. Mama, obecna przy tej rozmowie, sama poszła do telefonu i zawiadomiła doktora, któregośmy na szczęście dobrze znali, prosząc go, żeby natychmiast przyjechał. Didi zamiast się położyć, poszła do pokoju sióstr i nastawiła wodę na kawę dla doktora. Teraz jednak ledwo dowlokła się do łóżka, siostry wpadły w panikę i zaczęły dzwonić po doktora, ale go już oczywiście nie zastały. Wszystko się dobrze skończyło, córeczka urodziła się pięć minut po przyjeździe doktora, któremu siostry przyniosły gotową kawę i obiecały, że jeśli Didi przyjedzie do szpitala następnym razem, to jak tylko będzie wychodziła z samochodu, jedna z nich zadzwoni po doktora. Trzecia córka otrzymała na chrzcie imiona Anna Joanna. Podczas, gdy odbywał się ten teatr, ja siedziałem o sześćdziesiąt kilometrów od Nairobi, w miejscu, gdzie armia brytyjska miała strzelnicę od co naj- Szyny na plantacjach często m złom, EA Standard Archives mniej czterdziestu lat. Wszyscy żołnierze biorący udział w kampanii tanganij-skiej w latach 1914-1918 oraz walczący z włoską armią podczas kampanii abi-syńskiej w latach 1940-1943, ćwiczyli tu pod dużym piaszczystym wzniesieniem, gdzie ja teraz przesiewałem przez sito piasek i wydobywałem z niego dziesiątki kilogramów ołowianych kuł. Trwało to, o ile pamiętam, cztery dni. Jeździłem często po likwidujących się plantacjach sizalu, którego cena w tym czasie mocno spadła i produkcja na wysokości około 1500 metrów przestała być opłacalna. Te ogromne plantacje miały bardzo dużo metalu: kolejki wąskotorowe, biegnące po kilometrach stalowych szyn, duże warsztaty naprawcze i ciężki sprzęt, przeważnie miedziany, do wygniatania, czyszczenia i płukania włókna itd. Kupno jednej takiej fabryki dawało firmie robotę na długi czas. Pracowałem jednak od czasu do czasu w biurze i pewnego dnia Zucki (tak wszyscy nazywali Zuckermana) oznajmił, że następnego dnia zjawi się 206 ZŁOM u nas delegacja armii izraelskiej, która przyjechała z oficjalną wizytą do Kenii w celu zakupów angielskiego sprzętu wojskowego. Rzeczywiście, następnego dnia weszło do biura siedmiu panów, rozmawiających po hebraj-sku, ale w rozmowie z Zuckim przeszli na jidysz. Najstarszy oficer, pułkownik Lewin, w pewnej chwili powiedział, że pochodzi z Polski, na co Zucki z miejsca poinformował go, że ma w biurze pracownika Polaka. Lewin, i czterej oficerowie, natychmiast przyszli do mojego biurka i przedstawili się po polsku. Kiedy usłyszeli moje nazwisko, dwóch złapało mnie za rękę: - Czy może ze Spuszy? - Tak, ze Spuszy - Syn księcia Sapiehy i księżnej ze Spuszy? - Tak, syn księcia Sapiehy ze Spuszy. - To zna pan Joglego? Tak, znałem Joglego.Jeden był z Grodna, jeden z Białegostoku (folo-wał Mamie sukno). Lewin był zdaje się z Warszawy, a pozostali dwaj nie pamiętam skąd. Zucki nie mógł się doczekać swoich gości, gadaliśmy chyba z godzinę i rozeszliśmy się ze smutkiem. Ruaraka, nasz czwarty dom Gdzieś w tym czasie Zucki zaproponował mi stary, obszerny dom na swojej dużej, bo 500-hektarowej, posesji w Ruaraka, przedmieściu Nairobi, po północnej stronie miasta. Było to kiedyś „ranczo", ale właściciel przestał hodować bydło i miał tylko dużą hodowlę węży, z których wyciągał jad, eksportowany do Południowej Afryki w celach medycznych; fabrykowano z niego serum przeciw ukąszeniom węży. Nie wiem co się z tym wszystkim stało, ale Zucki kupił opuszczoną posiadłość. Dom był duży, drewniany, typowo kolonialny, stał na zupełnym wydmuchu i dojeżdżało się tam przez straszne wertepy Ruaraki. Za domem, oddzielony płotem, stał drugi budynek w którym, stary Zyd z Nalewek, wyprawiał skóry. Kiedy dowiedział się o naszym przyjeździe, ofiarował nam bardzo piękne skóry do obicia sześciu krzeseł. Opowiadał nam o swojej ucieczce z Polski i o tym jak wspaniałą miał na Nalewkach garbarnię. Była to już nasza piąta przeprowadzka, ale za to do obszernego, choć dość 207 TAK BYŁO ZŁOM prymitywnego domu, otoczonego od frontu i z dwóch boków szeroką werandą. Znowu Didi musiała zabrać się do urządzania wszystkiego od zera, ale tym razem nie potrzeba było mierzyć ścian, żeby zmieścić stół czy łóżko, miejsca było dosyć. Niestety, żadnego ogrodu nie było, więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy zakładać nowego i tylko wyczyścimy podjazd, dziką trawę przytniemy, żeby udawała gazon, resztę zostawimy w spokoju. Tą resztą był widok na kilometr pustej Afryki, więc po co sztucznie się od niego odcinać, żeby niedługo znowu się przenosić. Będąc w domu, co się rzadko zdarzało, mogłem teraz wziąć strzelbę i wyjść na godzinkę popolować na pantarki, których było sporo nad rzeczką. Strzelanie było poza tym dość pożyteczną czynnością, bo ludzie wokoło słyszeli, że mam broń, a niestety zaczęła ona być konieczną. W plemieniu Kikuju od dłuższego już czasu tworzył się ruch wolnościowy, który przyjął nazwę, do dziś nie wiadomo dlaczego, Mau-Mau. Od początku ruch ten był związany z nazwiskiem Kenyatty, które coraz częściej było wymieniane w gazetach, podczas obiadów w klubach i na przyjęciach w prywatnych domach czy w konsulatach. Nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że ten źle zorganizowany ruch wśród jednego plemienia w stosunkowo małym kraju, zapoczątkuje lawinę, która zniesie kolonializm w całej Afryce. Policja zaczęła przyjeżdżać do osadników z radami jak należy zabezpieczać domy, farmerzy tworzyli coś w rodzaju komitetów samoobrony. Wielu ludzi radziło nam, żeby wynieść się z naszego odludzia, które, mimo że z daleka, ale było jednak otoczone przez biedną ludność miejscową, głównie Kikujów. Będąc w ciągłych rozjazdach, zacząłem trochę się martwić tą sytuacją, ale Didunia za nic nie chciała znów się przenosić. Miała teraz do dyspozycji Mini Morrisa, który został ochrzczony imieniem Józeńnka i jeździła codziennie do pracy do Nairobi. Mieliśmy teraz troje służby: Katimbę, Rupię i kucharza Hatutiego, którzy nie pochodzili z plemienia Kikujów. Robotnicy w garbarni też byli z różnych innych szczepów, więc na razie nie wpadaliśmy w panikę. Pewnego dnia dowiedziałem się, że któryś z Polaków w Nairobi dostał od policji nakaz pozbycia się psa, który atakował ludzi na ulicy. Niewiele myśląc, zadzwoniłem do niego i żona właściciela powiedziała mi, że rzeczywiście muszą się psa pozbyć, gdyż w przeciwnym razie policja, która ma przyjechać za dwa dni zlikwiduje go. Umówiłem się z nią, że przyjadę po południu i psa wezmę. Zajechałem przed domek i zastałem psa leżącego na ganku, na który wiodły cztery wysokie, drewniane schodki. Na wszelki wypadek nie wysiadłem z Józefinki, tylko zatrąbiłem. Właściciel pojawił się na ganku i powiedział mi, że mądrze zrobiłem, bo mogłem być w nielada kłopocie. Spytałem, czy on zawsze wszystkich gryzie? Właściciel psa odpowiedział: - Me, nie gryzie, ale atakuje i to ostro, lecz tylko nieznajomych, niech się pan nie boi zaraz mu pana przedstawię. Budrys, chodź się przedstawić. Budrys zszedł ze swoim panem ze schodów i nie był to piękny pies. Coś w rodzaju wilka, ale chyba tylko po pradziadku, bliżsi przodkowie musieli pochodzić z wielu innych ras, żeby stworzyć coś tak brzydkiego. Poza tym był bardzo pogryziony, z rozdartymi oboma uszami. - Budrys podaj panu łapę, to jest twój przyszły pan. Pies rzeczywiście podał mi łapę, a jego pan, bardzo smutny, powiedział mi że to jest najmilszy pies jakiego w życiu znał i że nigdy by się z nim nie rozstał, ale policja już parę razy go przestrzegała, że musi go zlikwidować, bo jest zbyt niebezpieczny w mieście. Po krótkiej pogaduszce biedny człowiek, prawie ze łzami w oczach, pożegnał się z Budrysem, a ja odjechałem z psem siedzącym na tylnym siedzeniu z łbem oddalonym o parę centymetrów od mojej twarzy. Kiedy przyjechałem do domu, dziewczynki bawiły się na werandzie. Zobaczyły psa przez okno i zanim zdążyłem się odezwać, z krzykiem otworzyły drzwi i wyciągnęły go z samochodu. Po dwóch minutach Budrys leżał na ziemi z czterema łapami w powietrzu, a dzieci po prostu kulały się po nim, krzycząc z radości. Pies od tego dnia nie opuszczał domu, leżąc na werandzie i nie dopuszczał żadnego obcego bliżej niż na dwadzieścia kroków. Musiał kiedyś być tresowany w zawodowej psiej szkole, bo kiedy rzucał się na człowieka, uderzał głową w ramię i swoim ciężarem obalał go! Nim delikwent zdołał się połapać, Budrys siedział spokojnie, z pyskiem nad jego szyją i przy każdym najmniejszym ruchu złowrogo warczał. Nie mogliśmy znaleźć lepszego stróża. Psy są do pewnego stopnia rasistami w zależności od tego komu służą. Jeśli pies jest w domu człowieka białego, prawie zawsze będzie atakował wszystkich innych, ale nie białego. To samo będzie z psem trzymanym przez czarnego czy Hindusa. Budrys jednak nie był rasistą i obojętnie kto podszedł za blisko, natychmiast leżał na ziemi; zrozumiałem teraz, dlaczego policja kazała go wyrzucić z miasta. Tymczasem zaczęło się robić coraz niebezpieczniej. Kenyat-ta został zaaresztowany i wywieziony do więzienia w Kapengurii, trudno dostępnej miejscowości leżącej na północny zachód od Nairobi. Zaczęto napadać na odosobnione farmy białych i nawet jeśli ludzie się obronili, to bydło cierpiało, bo podcinano mu pęciny. Z Anglii przysłano pierwsze oddziały wojska, które nie bardzo chciało walczyć z cywilami biegającymi prawie na golasa po niedostępnych lasach Mount Kenii i gór Aberdare. Zaczęły się tworzyć grupy samoobrony białych, nocami patrolowaliśmy na zmianę naszą dzielnicę. Policja zaczęła łatwiej dawać licencję na broń. Będąc w ciągłych rozjazdach, sprawiłem sobie Colta i przez parę dni ćwiczyłem się w strzelaniu do celu przed domem, żeby wszyscy w okolicy, słyszeli, że jestem uzbrojony. Dzieci zaczęły podrastać i Kasiunia miała iść do szkoły, co nas mocno martwiło, bo szkoły nie były tanie. Didunia wybrała się do matki przełożonej zakonu Loreto, który prowadził szkołę i przedszkole dla dziewcząt. Przełożoną zakonu znaliśmy już z Kipkarenu i na naszą pisemną prośbę o przyjęcie pierwszej z trzech córek odpowiedziała, że chciałaby na ten temat porozmawiać. Didunia wróciła z tej rozmowy prawie krzycząc z radości. - Wiesz co mi matka Stanislau powiedziałaś Wszystkie trzy córki będą chodzić do szkoły bezpłatnie. — Cos ty im nagadała? -Ja nic, ale wspominała cos' o jakimś Sapieże, który dostał jakąś różę od papieża i że potomkowie takiego człowieka nie będą płacili za szkołę córek. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, ale okazało się, że kanclerz Lew Sapieha w 1613 roku wraz ze swą żoną otrzymał od papieża Złotą Różę, najwyższe i szalenie rzadkie odznaczenie. Siostry gdzieś o tym czytały i postanowiły przyjąć dziewczynki za darmo do szkoły. Było to dla nas prawdziwe szczęście, bo byłoby nam bardzo trudno podołać z płatnością. Tymczasem Lew - z entuzjazmem imający się najróżniejszych zajęć - skuszony naszymi wiadomościami o tym co się tu działo i tym jak sobie 208 209 TAK BYŁO ZŁOM Kapengma, proces Ketiyatty, szkic. 1. Sapieho dajemy radę, zdecydował się na przyjazd do Kenii. W tym czasie siedział we Włoszech u swojego przyjaciela rzeźbiarza Kopera i kuł w marmurze. Ted Wolff właśnie wyczarterował dla E.A. Marketing statek „Beatrice Costa" i ładował gdzieś we Włoszech cement. Lew skontaktował się z nim, spakował manatki i z jakimś dziennikarskim kontraktem w kieszeni zapakował się na ten statek. Już z drogi napisał pierwszy artykuł, a drugi poszedł z Mombasy, oba spotkały się z aprobatą dziennika, więc widoki na przyszłość nie były złe. Lew wpadł na parę dni do nas, ulepił z gliny trzy główki dziewczynek, które miały być odlane z brązu i znikł. Zanim zorientowaliśmy się, co się z nim dzieje, był w Kapengurii, żeby opisywać proces Kenyatty; nie wolno było fotografować, więc siedział na sali rozpraw i szkicował. Wrócił do nas na parę dni i zaczął malować portret Didi, ale znowu musiał gdzieś pędzić. Wiem, że maszerował na „Government House" z tłumem wrzeszczących osadników żądających od gubernatora, żeby wziął mocniej sprawy w swe ręce i zapewnił im bezpieczeństwo. Pamiętam, że z farmy „Dominio di Doriano", należącej do rodziny Rocco, wyjechał konno w góry z patrolem, uzbrojonym w jeden karabin, dwa pistolety i parę kijów do golfa i następnie robił fotografie z samolotu, żeby wyrysować odręczną mapę tego terenu. Był u Tatów i pomagał ładować im świnie do samochodu i woził je do rzeźni w Eldorecie. W końcu wstąpił jako wolontariusz do oddziału „D. Force", uformowanego przez pułkownika Davida T. Dobie, byłego pilota RAF z bitwy o Anglię. Wszyscy angielscy piloci myśliwców, których znałem i którzy brali udział w tej bitwie zawsze twierdzili, że polskie dywizjony należały do najlepszych. Z tej racji znaliśmy dosyć dużo angielskich pilotów, bo lubili przebywać w towarzystwie Polaków. D. Force była tworzona z byłych żołnierzy, przeważnie oficerów z drugiej wojny, więc nie byli to amatorzy, lecz ludzie przeważnie znający kraj, ludzi i język, młodzi albo w sile wieku, więc zdolni do dużych wysiłków. Stacjonowani w Nanyuki, byli wysyłani do wyszukiwania kryjówek Mau-Mau w dziewiczych ostępach afrykańskich lasów górskich, na górze Kenii i wyżynach Aberdare, wśród gąszczów bambusowych i na połoninach dochodzących do wysokości 5000 metrów. Lew, kiedy tylko mógł, wpadał do nas na dzień lub dwa, śmierdzący brudem, błotem i potem, głównie żeby się wyczyścić, wymyć i podzielić radością tego życia do którego, jak twierdził, Pan Bóg go stworzył. Przy stole, na którym jako signutn temporis leżał Życie z pistoletem mój Colt, siedzieliśmy we trójkę, a kiedy Didunia szła się położyć - we dwó-jeczkę, z butelką czegoś dobrego i Lew opowiadał. Kiedyś wpadli do szałasu Dedana Kimati, prawie legendarnego już wodza całego ruchu i znaleźli tylko ciepłe żużle ogniska. Innym razem, siedząc wieczorem z tropicielem w gąszczu bambusowym i czekając na przelot samolotu, któremu miał rakietą dać znać o swojej pozycji, o mało nie zostali stratowani przez stado słoni. Lew był w „D. Force" chyba ze trzy miesiące, do czasu kiedy zleciał z jakiejś skały i złamał sobie nogę. Na tym skończyła się jego pierwsza wizyta w Kenii. Przez ten czas jeździłem dalej po całym kraju, wykopując, wyciągając, wypychając wszystko co dało się znaleźć i co można było w jakiś sposób wykorzystać. Te moje włóczęgi jednorazowo nie trwały dłużej niż maksimum parę dni, ale poznawałem kraj. Didunia dostała jakąś pracę w mieście i też zarabiała, więc nasza sytuacja finansowa trochę się poprawiła i nie musieliśmy ciągle myśleć o tym co będzie jeśli__i tak dalej. Sypiałem zawsze z Coltem pod poduszką, choć pod czujnym okiem Budrysa czuliśmy się prawie bezpieczni. Nigdy nie słyszeliśmy jego szczeku, jakby nie posiadał głosu. Kiedy podnosił głowę, szukałem okiem, gdzie leży pistolet, jeśli przypadkowo warknął, brałem pistolet do ręki. Jak dotychczas, nigdy nie mieliśmy żadnych większych kłopotów, ale kiedyś, w środku nocy obudziło nas jego dość agresywne warknięcie. Zapaliwszy światło, zobaczyliśmy go stojącego z najeżonym włosem, wsłuchanego w coś czego my nie słyszeliśmy. Nagle Didunia wyskoczyła jak strzała z łóżka i zaczęła naciągać jakąś narzutkę. — Czy czujesz dym ? — Nie, nic nie czuję. — A ja ci ręczę, że coś się pali. W tej chwili, przez firankę, zobaczyliśmy blask ognia za oknem. Ryknąłem na Katimbę i rzuciliśmy się do drzwi na werandę. Kiedyśmy je otworzyli, Budrys wyskoczył jednym susem i zniknął za rogiem. Wystrzeliłem raz w górę, żeby jak zawsze dać znać, że jesteśmy uzbrojeni i teraz rzuciliśmy się do gaszenia ognia. Nie zabrało to nam wiele czasu, bo prawie pod ręką stała beczka z wodą deszczową. Do Katimby z Rupią dołączyło dwóch ludzi z garbarni i ogień został zgaszony. Wyraźny zapach nafty nie pozwalał wątpić, że ktoś ogień podłożył, ale na szczęście wieczorem padał deszcz, krzaki i trawa były wilgotne, zatem ogień nie był gwałtowny. Budrys nie wrócił, ale nie czekaliśmy, bo wiedzieliśmy, że jeśli się zjawi to podrapie w drzwi. Rano leżał na werandzie i merdając ogonem przywitał nas jakby nic się nie stało. Po paru dniach zajechała przed dom kamionetka policyjna z której wyszło dwóch policjantów prowadzących trzech jegomościów w kajdankach. Jednego z policjantów znaliśmy i ten zatrzymał pochód, sam stanął na dobre pięćdziesiąt metrów od nas i poprosił, abyśmy zamknęli psa, którego znał. Dopiero, gdy Budrys został powiadomiony o dobrych intencjach gości, Szałas Dedana Kimati, fot. L Sapieha 210 211 i TAK BYŁO ZŁOM Mau Mau, fot. i. Sapieha policjant przywitał się z nami i poinformował, że trzej aresztanci w kajdankach są prawdopodobnie tymi, którzy parę dni przedtem usiłowali podpalić nasz dom. Poprosił o pozwolenie przejścia się po miejscu, gdzie ogień został podłożony. Po dziesięciu minutach spaceru, wypytywań, tłumaczeń i niejasnych odpowiedzi, podeszli wszyscy do nas. Nie zastanawiając się, spytałem ich, dlaczego nie zaatakowali nas wtedy, kiedy staliśmy jak głupi na ——-------------- werandzie, dobrze oświetleni lampą. - Bwana, lakini umbwa jako kali sana. (Panie, ale wasz pies jest bardzo zły). Biedny dureń, mimowolnie przy wszystkich, sam się przyznał do czynu, o któ- ^ ^ ^jj^ jjyja tylko posądzona. Na dodatek udowodniono im zabójstwo dwóch chłopców gdzieś pod Nairobi. Przy późniejszych przesłuchaniach opowiedzieli jak z ciemności wypadł na nich pies i jednego na miejscu przewalił. Afrykanie nie lubią psów i przeważnie bardziej się ich boją niż Europejczycy. Słysząc strzał z pistoletu i widząc tego demona atakującego jednego z ich towarzyszy, zawrócili i uciekli. Parę dni później, na podstawie donosu zaczęto przekopywać buldożerem teren przy naszej rzeczce pół kilometra od domu i wykopano kilka trupów. W chwili ogólnego podniecenia i strachu ludzie chcą się oderwać od czarnej rzeczywistości i szukają rozrywek. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem miasta tak się bawiącego jak Nairobi od 1952 do mniej więcej 1956 roku. Były to ostatnie lata mentalności kolonialnej i wszystkie hotele i restauracje w centrum miasta nie wpuszczały kolorowych. Hindusi dopiero zaczynali się wciskać, ale woleli to robić w towarzystwie kogoś białego, żeby nie spotkać się z nieuprzejmą uwagą jakiegoś emerytowanego, wąsatego pułkownika armii imperialnej. W mieście od rana zaczynały się ukazywać niebywałe postacie najróżniejszych osadników, którzy przyjeżdżali na zakupy. Niektórym wystarczała taka wizyta raz na rok, innym raz na miesiąc, a ci którzy mieli farmy blisko, mogli się zjawiać nawet co tydzień. Większość w bardzo szerokich szortach, a panie w długawych drelichowych spódnicach koloru khaki, wszyscy obwieszeni pistoletami, nierzadko ze sztucerem lub pistoletem maszynowym w ręku i zawsze w kapeluszach najróżniejszych modeli. Moda na kaski kolonialne już się skończyła i noszono teraz zielonkawe bush caps z miękkiego drelichu albo szerokie kapelusze w rodzaju australijskich czy południowoafrykańskich. Całe to towarzystwo zjawiało się w Nairobi nie tylko na zakupy, ale aby wysłuchać też ostatnich plotek o sytuacji Mau-Mau w innych dzielnicach. Kłopoty były tylko w centrum, głównie naokoło „Kikuyu Reserve". Najbardziej kłopotliwe było to, że w całym kraju Kikuju stanowili większą część służby domowej, z nich też rekrutowali się wykwalifikowani pracownicy, jak szoferzy, stolarze czy mechanicy. Ci byli zniewalani przez specjalnych wysłanników czarowników okrutnymi tajnymi przysięgami, które odprawiano po nocach na farmach w całym kraju. 212 Były to czasy wolne od plagi turystów, więc można było się poruszać swobodnie po hallach hotelowych, nie potykając się o dziesiątki walizek jakiejś grupy Amerykanów, Japończyków, Włochów czy Niemców. Jeśli się natrafiło na obcych, to byli to albo dziennikarze albo ludzie podróżujący pierwszą klasą, przeważnie piszący dzienniki z podróży, niekiedy z prywatną służbą. Przyjeżdżali też różni globtroterzy, ale ci nigdy mnie nie drażnili, bo zwykle byli to ludzie ciekawi, czasem dziwacy, ale typy dodające uroku, pieprzu i koloru do ogólnego obrazu. Zupełnie innym rodzajem gości byli myśliwi przyjeżdżający na myśliwskie safari. Każdy z trzech dużych hoteli miał swoją specjalność. W dużej sali recepcyjnej New Stanley Hotel, spotykało się dziennikarzy, globtroterów i przypadkowych przejezdnych. Sala ta była przykryta wiekową szklaną kopułą i kiedy deszcz padał, gromada służby biegała z wiadrami, podstawiając je wszędzie, gdzie lała się woda. Najbardziej popularny był tzw. Long Bar, wąska długa sala, do której schodzili się wszyscy zawodowi myśliwi, tzw. White Hunters, całe towarzystwo związane z tym specyficznym światem i oczywiście wszyscy pijacy. Stolików nie było więcej niż cztery czy pięć i stało się na ogół przy długim barze. Barmani znali prawie wszystkich gości i zwracali się do nich po nazwisku, stopniu wojskowym czy tytule. Z drugiej strony Delamere Avenue (dziś Kenyatta Avenue), głównej arterii miasta, stał Torrs Hotel, wysoki, ceglany, surowy budynek, gdzie królował colonel Grogan, znany z tego, że przeszedł podobno piechotą „from Cape to Cairo", aby otrzymać rękę córki jakiegoś wymagającego, południowoafrykańskiego ojca. Przeszedł, ale nie cały czas piechotą. Mam gdzieś historię tego niebywałego wyczynu, bo kiedy to robił, nie było żadnej drogi pomiędzy Południową Afryką a Egiptem. W Torrs Hotel zbierali się politycy na pogaduszki i poważniejsi obywatele na drinka, obiady lub kolacje. Najsławniejszym z nairobskich hoteli był i jeszcze jest Norfolk Hotel. Stąd rozpoczynały się i tu się kończyły prawie wszystkie wielkie myśliwskie safari. W opowieściach o jakichś historycznych (z powodu rangi polującego gościa) safari, zawsze znajduje się opis Norfolku. Tu też przyjmowano wszystkie grube fisze odwiedzające Nairobi. Ten hotel miał swój wielki urok i nie był stylizowany na stary, lecz naprawdę był stary i prawdę powiedziawszy potrzebował remontu. Tu kręcono ileś tam filmów na temat Kenii, tu opowiadano ostatnie plotki towarzyskie, tu się wjeżdżało samochodami na duży zielony skwer, naokoło którego stały „suity" dla gości i ładowało się ich manatki do Landroverow i stąd wyruszało się na safari. Stąd poważniejsi farmerzy, po skończeniu zakupów i obfitym obiedzie, wracali do siebie na wieś. Młodzież często nie przerywała zakrapianej (głównie piwem) dyskusji do wieczora, kiedy spotykała się z tłumem ludzi wychodzących z pracy, z którymi lądowano w końcu w nocnym lokalu. 213 Norfolk, 1948, Norfolk Hotel Archives TAK BYŁO ZŁOM Kiedy byliśmy jeszcze w Kipkarenie, zakończono epopeję pierwszych połączeń lotniczych pomiędzy Londynem a Kenią. Leciało się wtedy przez trzy dni ogromnymi hydroplanami, które wodowały na jeziorze Naivasha, skąd autobusem przewożono pasażerów do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Nairobi. Lotnisko wybudowano w stolicy chyba w roku 1949 lub 1950. Przybywających gości witało się przy schodach samolotu. Z nieznanych mi powodów, na lotnisku zawsze była masa kotów, które plątały się człowiekowi pod nogami, łaziły nawet pod samolotem. Gdzieś na początku roku 1953 pojechaliśmy z Jasiami Odrowążami do Ma-lindi na dwutygodniowe wakacje nad morzem. W ciągu tych paru dni, zostałem tam zaproszony przez przyjaciół na małą wycieczkę samolotem do Łamu. Położone na wysepce o tej samej nazwie, nie było jeszcze znane międzynarodowym biurom turystycznym i nawet mało kto słyszał o nim w Kenii. Ośmiu białych, przeważnie przemiłych dziwaków, może kilkuset Hindusów i około 7000 mocno zarabizowanych autochtonów i czystych Arabów. Teoretyczna przynależność do sułtanatu Zanzibaru, protektorat angielski, oto było Łamu. Powstało podobno w VII wieku i w późnym średniowieczu należało obok Mombasy do najważniejszych portów Wschodniej Afryki i kiedy tam wylądowałem, niewiele się chyba od tego czasu zmieniło i nie zdziwiłby się człowiek, gdyby zza jakiegoś zaułka, wyskoczył nagle Sindbad Żeglarz. Łamu nie było jeszcze wtedy popsute cywilizacją, ani tą przywożoną przez białych, ani tą, stokroć gorszą, bo z drugiej ręki, zawleczoną z miast przez Hindusów czy Arabów, ani tą najgorszą: spod znaku turystyki. Zagubione na wschodnim wybrzeżu Afryki, ciche i biedne, dobrze broniło się przed tą zarazą, oddzielone od lądu półgodzinną jazdą łódką, a od Mombasy 325 kilometrami drogi, przez trzy miesiące w roku nie do przebycia. Niestety, bardziej zasobni i przedsiębiorczy, ale wciąż bardzo nieliczni turyści, właśnie wtedy zaczęli dolatywać do Łamu samolocikami takimi jak nasz, żeby sprawdzić czy można tam wypić Coca Colę, kupić gumę do żucia i pamiątki z podróży. Na szczęście większość, stwierdziwszy że hotelik nie jest Dhow z Indii fee do portu w Mombasie, i ttukrd Archives dość dobry na ich gust, a uliczki, szerokie na dwa metry, śmierdzą brudem i oślim nawozem, zadowalała się złożeniem autografu na ścianie starego fortu i wracała do swych hotelowych leżaków w Malindi czy Mombasie. Podczas mojego krótkiego pobytu w Łamu wpłynęła tam dhow, czyli żaglowiec o jednym ogromnym żaglu. Flotylle takich dhow żeglowały corocznie przez Ocean Indyjski z Arabii, Persji czy Indii. Tylko raz udało mi się zobaczyć wejście takiej flotylli do starego portu w Mombasie. Przy biciu bębnów i trąbieniu w muszle i rogi, z setkami wiwatujących ludzi na molo, statki zwijały niebotyczne żagle i zarzucały kotwice. Następnego dnia asystowałem przy wyładunku. Dywany, indyjskie wyroby z miedzi, rzeźby z drewna i kości słoniowej, bele bawełny i jedwabiu, a jako balast dachówki z Mangaluru. Po kilku miesiącach, ze zmianą monsunu, naładowane korzeniami namorzynów, orzechami kokosowymi i jakimiś innymi służącymi do wyrobu guzików, węglem drzewnym i surową kością słoniową, znowu wciągały na maszty swoje ogromne żagle i odpływały do Azji. O ile wiem, dziś dhow już do Kenii nie przypływają. Bo i po co? Nikt w Emiratach i Kuwejcie nie potrzebuje pni mangrowii, nikt nie pali w piecu węglem drzewnym, a handel kością słoniową jest zakazany. Dhow, która wpłynęła do Łamu podczas mojego pobytu, została gdzieś uszkodzona podczas burzy i musiała się podreperować w jednym z porcików arabskich na wschodnim wybrzeżu Afryki, na północ od Łamu. Teraz płynęła do Mombasy sama, bo wszystkie inne już dawno tam dopłynęły. Przyglądając się jej, znalazłem na molo coś czego od dawna szukałem, a była to arabska skrzynka, lecz w stanie dość zaawansowanego rozkładu, związana sznurkami, niemniej jednak o ślicznych wzorach. Z góry cieszyłem się na długie godziny, które będę musiał spędzić na jej reperacji i czyszczeniu mosiężnych gwoździków i miedzianych blaszek. Daleko jej było do wspaniałości skrzynek tzw. zanzibarskich, ale dlatego właśnie oraz z powodu jej marnego stanu, mogłem ją tanio kupić. Wizyta w Łamu zrobiła na mnie takie wrażenie, że podczas mego pobytu, opisałem to na paru kartkach w notesie, Port Mombasa mr* TAK BYŁO wrażenia z Malindi. Takie zapiski robiłem tylko trzy czy cztery razy w życiu, nie są wielką literaturą, ale jednak oddają nastrój chwili, więc podaję te z Malindi. „Znów siedzę w cieniu innego mangowego drzewa, o jakieś sto mil na południe od Łamu i patrzę na ocean, na którym parę żagli, gdzieś' daleko za rafami, zdaje się nie poruszać. Może to dhow z moją skrzynką płynie do Mom-basy. Całe rano namawiał mnie mój rafiki (przyjaciel), stary, s'lepy na jedno oko, podarabizowany Giriama, abym kupił od niego jakiś'grat. Dziś'wybroniłem się jakoś', ale wiem, że to nie koniec i że ulegnę. Zna mnie już mój rafiki, od dawna uznał mnie za swą ofiarę i wepcha mi w końcu jakąś miedzianą tacę czy garnek lub sreberko. Kupię to w końcu, ale lubię się z nim targować, żegnać się i odchodzić, a potem znowu wracać, kłócić się, częstować papierosami i klepać po ramieniu. W końcu, po zbiciu ceny do jednej piątej, gdy rzecz stanie się naprawdę tania, ulegnę, nie mając już siły na dalsze targi, kupię. Poza tym może i powinienem coś stąd kupić, bo mojej skrzynce będzie smutno samej w pokoju w obcym towarzystwie sztychów z Fragonarda z jednej strony a siedemnastowiecznej mapy Polski z drugiej. A tak, jakaś taca czy miedziany garnek przed kominkiem, kiedy wieczorem zapali się światło, mrugnie blaskiem polerowanej czerwonej miedzi w stronę jej mosiężnych rozet i będzie im jakoś lepiej razem. Mała drożyna przechodzi koło mojego mangowego drzewa, taka zwykła piaszczysta ścieżynka. Zauważyłem ją dopiero, gdy ciche gwizdanie, bardziej ptasie niż ludzkie, zwróciło na nią moją uwagę. Murzyni potrafią gwizdać godzinami jakieś melodyjki. Idzie sobie właśnie taki jegomość w kraciastej spódnicy do kostek, uśmiechnięty, z kijkiem w ręku i gwiżdże. To człowiek z plemienia Giriama, niegdyś prawie zupełnie zniewolonego przez Arabów, a które jest dziś wolne i szczęśliwe. Ot, idzie się na rafy razem z odpływem, złapie się parę ryb choćby nurkując z dzidą, sprzeda się je Arabowi na rynku albo samemu się zje, zerwie się mango z drzewa, kobieta uprawi pólko, z którego będzie się miało trochę fasoli i jarmużu, jak tu nie być szczęśliwym? A kobieta - też idzie ścieżka parę kroków za mężem i wygląda jakby nie bardzo się przejmowała rolą robotnicy rolnej, mimo sporej wiązki drzewa niesionej na głowie. Na biodrach chwieje się jej spódniczka, niegdyś biała, wyglądająca jak kosz na bieliznę obrócony dnem do góry. Prosta jak strzała, choć naród tu nieduży i nie specjalnie piękny. Musi być jeszcze młodziutka, bo jej duże piersi sterczą zupełnie poziomo. Nie wstydzi się swojej nagości, bo wstydu tu, na szczęście, jeszcze nie zaznali, jak w raju, skąd człowiek dopiero wygnany, zobaczył, że jest nagi. Dziwny kontrast z główną drogą nie więcej jak sto metrów stąd, po której co chwila mruczą i rechoczą samochody". Do dziś dnia ta skromna, kupiona wtedy skrzynka i bardzo ciężka karaja (miednica) miedziana stoją w salonie. Myślę jednak, że jest im tu dobrze, mimo że od tych pięćdziesięciu pięciu lat,kiedy je naprawiłem i wyczyściłem, nikt ich nie wyświecił i nie błyszczą tak jak powinny. Wreszcie zarabialiśmy dosyć, żeby postarać się o coś lepszego niż dom w Ruarace. Nie mogliśmy jeszcze pozwolić sobie na mieszkanie w samym Nairobi, ale chodziło nam o lepszy dojazd. Codzienna jazda przez przedmieście była zabójcza zarówno dla nas, jak i dla samochodu. Po dłuższych poszukiwa-„;„,4, -^„lo-iliri-mr mi r^rnr rlrrwtap r> r\cn\mp CViarnnrp I anp. cn nam odnowia- ZŁOM A- r w- stu metrów. Na dziesięciohektarowej posesji stały dwa solidne, murowane domki, tak że mieliśmy lokum i dla rodziców, którym kończył się „świński" kontrakt. Dojazd do biura zajmował mi pół godziny, a Didunia rzuciła pracę i zabrała się teraz po raz szósty do urządzenia domu. Mebli nie trzeba było dodawać, bo mieszkanie było mniejsze od poprzedniego, ale malowania, czyszczenia i obszywania było bardzo dużo. Postanowiła też, że na tylu hektarach trzeba coś zasadzić, zaczęła więc od pólka cebuli i bardzo dużej rabaty goździków. Ja brałem się teraz do coraz ciekawszych prac, prawie wyłącznie pozyskując złom. Zucki wywęszył, że Anglicy, likwidując duże zapasy amunicji, po prostu wrzucili je do Jeziora Wiktorii. Wynajął zawodowych nurków i zaczął wyławiać amunicję artyleryjską. Pojechałem więc do Kisumu, gdzie to nurkowanie się odbywało. Po dwudziestu czterech godzinach, o ósmej wieczór, wylądowałem na podwórzu przed naszym biurem z Landroverem wypchanym ciężkimi artyleryjskimi pociskami. Ze stróżem i szoferem taskaliśmy „towar" do biura, gdzie ułożyliśmy pociski na podłodze. Była to sobota, więc wróciłem do domu na zasłużony niedzielny odpoczynek. Jadąc do pracy w poniedziałek rano, wepchałem się w ogromny, nieruchomy korek o jakieś pół kilometra od biura. Wylazłem z samochodu i podszedłem do stojących niedaleko policjantów. Poinformowali mnie, że nie mają pojęcia o co chodzi, ale wojsko zatrzymało cały ruch na przestrzeni około pięciuset metrów. Zrobiłem Landroverem tzw. zakręt U przez chodniki, bo miałem złe przeczucia i wolałem się znaleźć jak najdalej od biura. Zucki z Wolffem jakoś wykręcili się z tego, ale musieli natychmiast zaprzestać wyławiania amunicji w Kisumu. W ciągu doby wojsko wywiozło amunicję z biura. Dowodzący angielski oficer koniecznie chciał poznać wariata czy też idiotę, który przewiózł przez 320 kilometrów nadal aktywną, choć leżącą osiem lat pod wodą, amunicję. Udało mi się nie zawrzeć tej znajomości, bo następnego dnia wyjechałem do Ugandy. Tym razem panom dyrektorom udało się kupić most kolejowy na Nilu. Właśnie ukończono w Dżindżi (Jinja) budowę ogromnej zapory na tzw. Victoria Nile, na parę kilometrów od jego wypływu z Jeziora Wiktorii. Zapora, główne źródło elektryczności Ugandy, a również wówczas i Kenii, jest też mostem kolejowym dla linii Mombasa-Kampala, jak i mostem drogowym. Stary żelazny most trzeba było zlikwidować i to ten most kupiła E.A. Marketing Most kolejowy na Nilu; pokroiłem go i posiałem do Mombasy TAK BYŁO aa złom. Pojechałem do Kampali, żeby go pociąć i załadować na wagony. Kontrakt precyzował, że ciężar poszczególnych elementów nie może przekraczać tony. Jako, że ceny na złom były bardzo płynne, kontrakty miały ściśle zawaro-wane terminy dostawy i było bardzo mało czasu na cięcie. Miałem dwóch Włochów, specjalistów od ciężkich dźwigów i żurawi oraz czterdziestu robotników, Ugandyjczyków. Zadanie było bardzo ciężkie, ale stosunkowo proste. Sześciu spawaczy cięło ogromne, stalowe człony mostu, podciągane przez dźwigi, które następnie ładowały te pocięte, plus minus jednotonowe, kawały na wagony. Na szczęście, stara bocznica kolejowa podchodziła pod sam most. Robotę zaczynałem o ósmej rano i z godzinną przerwą obiadową pracowało się do siedemnastej. Gorzej było z dostawą wagonów, kolej obiecywała jedno, a ja dostawałem tylko to, co chciał mi dać miejscowy zawiadowca. Na szczęście lubił konwersację oraz gin i współpraca jakoś szła. Na trzeci dzień jeden z robotników został niezbyt poważnie, ale dość dotkliwie zraniony przez ogromną sztabę żelaza obracającą się na łańcuchach zwisających z żurawia. Zawiozłem faceta przez nowy most do Dżindżi do szpitala, gdzie dostał zastrzyk, opatrunek i zwolnienie na dwa dni. Od tej chwili wypadki w pracy zdarzały się co dzień i to coraz lżejsze, ale według robotników, wymagające natychmiastowej podróży do szpitala. Pewnego dnia wracam do pracy po obiedzie i zastaję czterech Murzynów z jakimiś naprawdę małymi zadrapaniami siedzących bezczynnie i czekających na transport do Dżindżi. Krew mnie zalała, zatrzymałem robotę, zwołałem wszystkich ludzi i palnąłem dłuższe przemówienie, tłumacząc, że mamy mało czasu, termin pili, jesteśmy wszyscy mężczyznami, a nie dziećmi czy babami i że od tej chwili, poza wypadkami naprawdę ciężkimi, ja sam będę ich opatrywał na miejscu, bo przywiozę odpowiednie lekarstwa i opatrunki. Jeżeli ktoś będzie tylko zadrapany, ma wyciągnąć z rozporka co trzeba i nasikać na ranę, bo to jest najlepszy środek dezynfekcyjny i wracać mi do roboty. Siadłem w samochód i pojechałem po medykamenty. Wróciłem do mostu około czwartej po południu, wszyscy ludzie pracowali jak złoto. Wyciągnąłem zapasy farmaceutyczne, wpisując je do sporządzonej ad hoc listy. Byłem tym zajęty i nie zauważyłem, że właśnie się kręcił na łańcuchu ogromny kawał żelaza, którego ostry koniec przejechał się mi po goleni, na szczęście dość słabo, ale dostatecznie mocno, żeby ją porządnie rozedrzeć. Ból był bardzo mocny, bo pamiętam, że nieświadomie zgasiłem w dłoni palący się papieros. Praca natychmiast stanęła i zobaczyłem 40 par wlepionych we mnie oczu. Czasami człowiek czuje się predestynowany do wielkich czynów. Udając zupełny spokój, rozpiąłem rozporek i udało mi się spryskać dokładnie całą ranę. Zapasu lekarstw nigdy nie zużyłem, robota do końca odbyła się bez wypadków i została skończona na czas. Siedemdziesiąt wagonów poszło dwoma zespołami do Mombasy. Tu muszę dodać dość zabawny szczegół. Tego dnia miałem gościa, Angielkę, sekretarkę w jakimś wysokim urzędzie administracji protektoratu Ugandy. Miała maleńką dwuosobową żaglówkę czy coś w tym rodzaju, na której pływała na wszystkie zawody żaglowe po całej Afryce Wschodniej. Przyjechała, żeby mi po-Uci^ar iata tn Hnhra zabawa i w tym celu mieliśmy się wybrać zaraz po robocie ZŁOM przykładowym pokazie, ogromnie chwaliła moją konsekwencję. Oczywiście nie omieszkała opowiedzieć tego samego wieczora całej tej historii w Kampala Club i wszyscy w mieście dowiedzieli się o tym. Następnego dnia mili przyjaciele nie omieszkali donieść o tym Diduni w Nairobi, oczywiście dodając, że podczas moich lekarskich wyczynów miałem świadka w postaci młodej pani. Didi spytała się tylko czy pani jest ładna, bo jeśli tak to nic nie szkodzi, lecz jeśli brzydka, to przyjedzie do Kampali połamać jej kości. Doniesiono jej, że pani jest bardzo ładna, więc Didi nie przyjechała, a ja pełen chwały po skończeniu tej ciężkiej roboty, wróciłem bardzo prędko do Nairobi. Tatowie wrócili do nas i zamieszkali w drugim domku, więc życie znowu szczęśliwie się nam ułożyło. Zbudowaliśmy z Didunią wspaniały kurnik i wsadziliśmy doń dwieście kurcząt, gdyż mieliśmy produkować teraz poza goździkami i cebulą - jajka. Wszystko szło bardzo dobrze przez parę miesięcy i zaczęliśmy zbierać pierwsze jajka na sprzedaż, ale pewnego ranka znaleźliśmy parę kurek chorych i mimo pomocy weterynarza jakaś zaraza wykończyła nam całą hodowlę. Od tego czasu Didi dostała alergii na kury i twierdziła, że wystarczy, aby na kurę popatrzyła, a ta zaraz wywraca się nóżkami do góry i natychmiast zdycha. W czasie mojej nieobecności dom został bardzo oporzą-dzony, wyczyszczony, naokoło posadzone zostały jakieś kwiaty i całość zaczęła trochę nabierać wyglądu. Brakowało jednak wielu detali, Didunia szyła firanki, pokrowce na meble i właśnie zabierała się do konstrukcji abażurów. Tu pojawił się problem, jakie abażury robić i zdecydowaliśmy, że trzeba będzie je malować samemu. Wszystko jeszcze robiło się w domu własnoręcznie, gdyż w żaden sposób nie mogliśmy sobie jeszcze pozwolić na kupno porządnych rzeczy. Obrzydliwych, demokratycznych i do tego hinduskich śmieci za nic nie chcieliśmy mieć. Uważaliśmy, iż lepiej siedzieć na skrzynce drewnianej i przy prymitywnym drewnianym własnoręcznie skleconym stole, niż przy obrzydliwej pretensjonalnej taniźnie. Tylko chamstwo wstydzi się biedy. Kasiunia chodziła teraz do szkoły i kiedyś spytała nas co to znaczy prince. Z koleżankami dyskutowały na ten temat, bo na jakiejś kopercie do mnie adresowanej, w którą coś tam włożyła, było napisane Prince Sapieha. Prince jest przecie Prince of Wales, czyli książę Walii, więc co to jest Prince Sapieha i co to jest za nazwisko Sapieha tak niepodobne do nazwisk koleżanek. Trzeba było pomyśleć jak dziecku wytłumaczyć bez odcienia snobizmu pewne rzeczy w które z Didi wierzyliśmy, i o których na pewno nigdy się nie dowie w tej szkole. Tam, ucząc się wszystkiego w towarzystwie przeważnie przemiłych innych dzieci, na pewno nie dowiedzą się co to noblesse. Chodziło nam o to, żeby nasze dzieci wiedziały nie tylko o noblesse, ale że noblesse oblige, a to rzecz dużo ważniejsza. Takich rzeczy się nie uczy, takie rzeczy się wysysa z mlekiem matki. Jak mówić z małym dzieckiem o tych sprawach, nie wyzwalając w nim przy tym jakichś idiotycznych kompleksów wyższości, które są dużo szkodliwsze od kompleksów niższości. Może trzeba stworzyć jakąś specyficzną atmosferę, w której z czasem można by w rozmowie te tematy poruszać. Tytuł, nazwisko, herb w Afryce? Przecie to idiotyzm. Coś tam dukałem, że przed tym było ina-np\ 7p nip 7a«7«7P hvlismv w Afrvre 7P kierlvs iak będzie troche większa. TAK BYŁO ZŁOM 'o pierwsze, sam nic na ten temat nie wiedziałem. Tytuł, oczywiście że jest ytuł, przecie nie mówi się pan Sapieha tylko książę Sapieha, a skąd? - po-jcia nie miałem. Herb Lis każdy wie, taka strzała dwa razy przekreślona, . herb Diduni Leszczyc; Micia przecie tak nazwała swój pensjonacik w Je-eniej Górze, jakąś chałupkę na czterech słupach. Postanowiliśmy na abażurze wymalować nasze herby, bo to bardzo dekora-yjne i dzieciom będziemy mogli powiedzieć, że to są znaki naszych rodzin, fak, ale w tym sęk, jak te herby naprawdę wyglądają? Trzeba było się zwrócić io papieża Diduni, czyli do pana Szymona Konarskiego, bo przecie on był naj-vyzszym autorytetem w tej materii. W ten sposób powstał pierwszy herbowy ibażur w naszym domu, który istnieje do dziś, ale musiałem go odmalowywać, ?o papier nie jest najtrwalszym materiałem na abażury. Przedstawia herby Lis, ^eszczyc i les seize quartiers naszych dzieci. Ale do tego trzeba było zacząć studiować ten temat trochę głębiej, nie ograniczając się do herbarzy Ostrowskiego czy innego Niesieckiego. Trzeba było szukać materiałów i je zbierać. Robiłem to z pasją neofity przez ponad 40 lat po całym świecie i jedyną granicą mojej zachłanności były ceny. Dziś mam napewno największą bibliotekę druków oraz sporo mikrofilmów i fotokopii ważniejszych manuskryptów, ale tylko na ten jeden wąziutki temat - rodziny Sapiehów. Żadne inne genealogie czy pokrewieństwa mnie nie interesują. Poza tym zebrałem ogromną, bo liczącą około 600 sztuk kolekcję: zdjęć portretów, podobizn i rzeźb rodziny, nie licząc oryginalnych fotografii osób. W 1979 roku skopiowałem w sześciu egzemplarzach moją bardzo jeszcze amatorską pracę: „Skorowidz Sapiehów", w której poza 68 stronicami informacji, podaję zasadnicze biogramy 553 osób noszących kiedykolwiek nazwisko Sapieha. Główną wadą jest w tym wszystkim, amatorstwo, brak naukowego podejścia, bo i skąd je miałem mieć? Umiałem jednak uniknąć największej wady amatorów: podawania wiadomości z kręgu tradycji rodzinnych, legend i bajek i ustrzegłem się istotnych pomyłek faktograficznych. Posłałem jeden egzemplarz głowie rodziny Sapiehów Rożańskich-Cze-rejskich, czyli mojemu bratu Jaśkowi i jeden głowie Sapiehów Kodeńskich wujowi Olowi (Aleksandrowi). Poza tym jeden egzemplarz wylądował w Polskim Słowniku Biograficznym i jeden u doktora Andrzeja Rachuby, który w mojej skromnej opinii jest dziś największym żyjącym znawcą historii XVII wieku Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dwa egzemplarze wysłane do rodziny miały taką, może trochę głupawą i snobistyczną dedykację: Kochani, W chwili przełomowej są dwie możliwości dla starej gwardii, albo ukłonić się i wyjść przednimi drzwiami nie czekając aż ją wyproszą lub wykopią przez kuchenne schody - albo zostać, wytrzymać, walczyć; wygrać lub przegrać. Myśmy przegrali. Przez okrągłe 500 lat kraj był nasz, na naszych prawach budowany i tego bro- !_ J„ i___,__„„ „j. zepsuli i teraz stracili. Niech nikt nam nie każe zmienić tej miłości w przywiązanie mrówek do mrowiska, do jednej królowej matki, która bezradna, ślepa, płodzi z nierobami nowe miliony gnojków, by ją karmiły. My się do tego nie nadajemy. Niech Bóg da naszym dzieciom tę wielką laskę, aby mogły kiedyś coś kochać tak, jak myśmy kochali nasz kraj. Spisałem przez 25 lat tę dużą, nikomu niepotrzebną pracę na to, żeby ułatwić coś może komuś w jego pracy nad historią Polski. Historii Polski się bez nas nie pisze, więc może kiedyś ktoś będzie mi wdzięczny Stach. Często się zastanawiam, kiedy miałem czas na tę pracę; „dla chcącego nie ma nic trudnego", ale jednak, w ostatnim roku polowania spędziłem ponad 260 dni w buszu. W czasie safari fotograficznych, przez następnych 20 lat, koczując w obozach i hotelach, ani na chwilę nie przestałem się tym tematem interesować i w 1995 roku wydałem w trzech czwartych własnym kosztem, 800-stronicową książkę pt. „Dom Sapieżyński". Znajduje się w niej ponad 80 biogramów najważniejszych przedstawicieli rodu, pisanych przez największych specjalistów tego tematu piszących dla Polskiego Słownika Biograficznego, ze wstępem prof. Janusza Tazbira i trzema artykułami dr. Andrzeja Rachuby; moich 200 stron to rodzaj encyklopedycznych danych, w większości liczb i dat. Nie wiem dlaczego o tym wszystkim piszę w moich wspomnieniach, pewno dlatego, że jestem z tego dumny, bo dlaczego nie miałbym być ? Niech wiedzą moje wnuki i ci, którzy to czytać będą, że nie tylko biegałem za słoniami, kopałem kamyki, wyciągałem z wody amunicję czy interesowałem się gołymi damskimi piersiami. Miałem jednak trochę poważniejsze zainteresowania. Przez ten czas Nairobi zaczęło rosnąć i inwestycje zagraniczne, jak i miejscowe, zmieniały jego małomiasteczkowy, kolonialny wygląd. Jak poprzednio powiedziałem, był to okres, kiedy ludzie nagle rzucili się w wir zabaw. Dotychczas 95 procent cudzoziemców to byli Włosi, którzy pozostali tu po wojnie. Teraz na ulicach zaczęli się pokazywać Francuzi, Niemcy, no i oczywiście Amerykanie, ale ci ostatni nie jako turyści, gdyż przyjeżdżali głównie na myśliwskie safari. Powstał wtedy, pod dyrekcją pana Partridge, nairob-ski Travellers Club, który długo był uważany za najlepszą knajpę pomiędzy Europą a Kapsztadem. Gadając paroma językami, zawarliśmy masę znajomości wśród tej plejady nowych ludzi, zwiększyła się też liczba miejscowych znajomych. Limuru było w stu procentach zamieszkałe przez angielskich Kenijczyków.Coraz częściej zaczęliśmy w tym czasie wyska- vxwrrxr no nrttirirr\\\rlri Ko r»Krti^ hariH7r> Inhilicmv tańr7vr -a rlr*r*óVi Tatrujijif* Trudno się było oprzeć jej szumowi i radości życia. Didunia wiatach 1950-iych TAK BYŁO Następną moją dłuższą złomową eskapadą było zbadanie możliwości pracy tej dziedzinie w Kongu Belgijskim. Znowu dostałem tę robotę z powodu zna-ności języka, a także i Belgów. Do tego celu miałem maleńką awionetkę i pilo-Anglika, który był pilotem myśliwca podczas Bitwy o Anglię. Nieduży, z wąsa-nawoskowanymi w szpicki, znał Kongo jak własną kieszeń, bo latał tam swo-samolocikiem od wojny. Chodziło nam o to, żeby oszacować ilość metali ko-owych dostępnych dla naszych celów. W tym celu musiałem zwiedzić jak naj-ęcej kopalń, dużych plantacji i fabryk, z których wiele było od lat nieczynnych. Lataliśmy, jak gdybyśmy jeździli motocyklem, lądując w niesamowitych 3rost miejscach, na otwartych kawałkach ziemnych dróg, na jakichś pól-ch czy ścierniskach. Większe przedsiębiorstwa przeważnie miały własne iowiska. Mój Anglik znał je wszystkie. Na dodatek znał wszystkie panie lgijskie, które potrafiły dobrze gotować, więc często po dwugodzinnym cie nad zupełnie dziewiczą puszczą oznajmiał, że lądujemy, bo tam nad eczką mieszka stary colon, którego żona przyrządza do befsztyka zupełnie idowny sos bearnaise. Ląduje się na tym kawałku drogi idącej do plantacji ilm oleistych i jeśli przelecimy nad domem dwa razy, oni będą już wiedzie-i stary podjedzie po nas ciężarówką. W tych czasach Kongo było jeszcze zupełnie dzikie, ale bardzo twarda bel-jska administracja kolonialna utrzymywała rygorystyczny porządek. Większość iadomości, meldunków czy rozkazów była przekazywana tam-tamami. Może A to sposób prymitywny, ale niesłychanie skuteczny. W paru miejscach w ślicz-:j, górzystej prowincji Kiwu dojeżdżało się krętą drogą na brzeg jakiegoś urwi-:a, gdzie duża tablica oznajmiała, że ruch w dół jest otwarty tylko między siód-lą a trzynastą, a od trzynastej do dziewiętnastej droga jest otwarta dla pojazdów dących w górę. Oczywiście są od tej reguły odstępstwa, ale na to trzeba się po-jzumieć avec łes gardes. Obok tablicy stały dwie puste blaszane beczki po oli-ńe, obrócone dnem do góry. W miejscu, przez które dwa razy przejeżdżałem, przedstawiciel des ardes wyskakiwał uśmiechnięty z krzaków, pod którymi spał sobie w cie-iu. Mały czarny człowieczek, w białych czystych szortach, musiał być bli-ko spokrewniony z Pigmejami, żeby być tak małym. Nie czekając na naze dyrektywy, wyciągał dwa patyki i jak najlepszy perkusista, zaczynał /alić z niebywałą szybkością w beczki. Za pół minuty, z jakiejś dużej od-jgłości, potęgowana echem, przychodziła odpowiedź. Taka konwersacja rwała parę minut, po czym jegomość oświadczał, że musimy trochę po-zekać, bo w tej chwili jadą pod górę jeden zielony samochód osobowy jedna ciężarówka. Kiedy tu dojadą, możemy zjeżdżać, bo garde na dole atrzyma ewentualnego następnego amatora wspinaczki. Odcinek tej kar-:ołomnej, często wykutej w skale, wijącej się nad przepaściami dróżki, nusiał mieć kilka kilometrów długości. Na dole, uśmiechnięty garde że-;nał nas i na takich samych beczkach nadawał wiadomość, żeśmy już przejechali i droga jest wolna. Myślę, że ten system chyba istnieje po dziś Izień, bo nie widzę powodu, by go komplikować i utrudniać stosując ja-cąś bardzo drogą instalację elektroniczną, wymagającą obsługi. Drogi na f_l__^_,_ „;„ -.~~.rrl^\ n*t« ZŁOM Nocując po misjach, też zawiadamianych o naszym przylocie tam-tamami, wynajmowałem jakiś samochód na miejscu i włóczyłem się po bezdrożach. Żyć, nie umierać. Zatrzymaliśmy się kiedyś, w zdaje się, że największych na świecie kopalniach miedzi Union Miniere w Katandze, które miały tysiące ton złomu. Dyrekcja, nauczona doświadczeniem wojennym, powiedziała mi, że trzymają złom dla siebie, bo mają już własną hutę na miejscu. Kupiłem tam dla siebie pół tony bardzo dobrego malachitu od jakiegoś podejrzanego jegomościa, który na-pewno w jego posiadanie wszedł bezprawnie, sprzedał mi zatem więcej niż tanio. Miałem w mieście przyjaciół Belgów z czasów studiów, u których mogłem te pół tony malachitu złożyć do czasu, kiedy skończę robotę i będę mógł przyjechać i zająć się eksportem tych kamieni do Kenii. Ostatnią dużą kopalnią, którą chciałem odwiedzić była diamentowa koncesja i kopalnie towarzystwa Forminiere w Kasai. Wylądowaliśmy w małym miasteczku, którego nazwy nie pamiętam, leżącym pomiędzy kopalniami. Mój Anglik oczywiście wiedział, że był tam przyzwoity hotelik i niezła restauracja. Kiedy wchodziliśmy do restauracji, powiedział mi, że mamy szczęście, bo przy jednym ze stolików siedzi kilku panów, a wśród nich ustępujący dyrektor Forminiere i nowo mianowany dyrektor, który nawet nie był Belgiem. Po kolacji podszedłem do nich, żeby się przedstawić. Jeden z panów przy stole, powiedział mi, że o moim przyjeździe, był zawiadomiony. Sam przyleciał tu, żeby przywitać obu dyrektorów i zabrać ich samolotem do dyrekcji kopalń w Bakwandze. Poproszono mnie, żebym się przysiadł na kawę do ich stolika. Powiedziałem im, że mam samolot i zaprosiłem jednego z panów dyrektorów (bo więcej miejsca nie miałem) na przelot do Bakwangi. Uradowani panowie zagrali w orła i resz-kę i wygrał nowy. Kompanijny samolot został wysłany z jakimś ciężko chorym urzędnikiem do Leopoldville (dziś Kinszasa). Wstając, żeby się ze mną pożegnać, mój gość uderzył się o nogę od stołu i wydało mi się, że zaklął „cholera". - Czy pan Polak? - Owszem, nazywam się Wyszyński, przepraszam, ale przedstawiono nas wymawiając nazwiska z akcentem flamandzkim, więc obaj nie zrozumieliśmy swoich nazwisk, czy mogę się spytać jak pańska godność? - Sapieha. - Przyjemnie usłyszeć, cieszę się, że lecimy razem. Okazało się, że pan Wyszyński skończył przed wojną akademię górniczą w Katowicach i od lat pracował z Forminiere . Pnąc się po szczeblach kariery, właśnie doszedł do pozycji dyrektora. Następnego dnia wylecieliśmy skoro świt i po dwudziestu minutach lądowaliśmy w Bakwandze. Reszta towarzystwa dojechała samochodem dopiero koło południa. Nie wiem jak to teraz wygląda po okresie gospodarki prezydenta Mobutu, ale za czasów belgijskich w 1957 roku, dwie duże kopalnie, należące do tej kompanii w Bakwandze i Tszikapie, produkowały 69 procent światowej produkcji „bortu", czyli diamentów przemysłowych. Kopalnia zaimponowała mi nie wyglądem, ale organizacją. Pracowało tam ponad 2000 białych i 30000 czarnych pracowników. Ze względów bezpieczeństwa był to, prawdę powiedziawszy, po- TAK BYŁO ;jście czy przeskok, ale nawet przerzut paczuszki z diamentami. Na ze-|trz tego centrum była właściwa kopalnia, czyli ogromna Pipe (krater na e którego leży diamentonośny żwir, ale zasypany grubą warstwą ziemi), sze-ości dobrych kilkuset metrów, a może nawet kilometra. W tym niby krate-pracowała koparka, coś w rodzaju paropiętrowego okrętu z załogą składa-[ się z dwóch europejskich inżynierów i dwudziestu Kasaiczyków. Potwór stał naprzeciwko dziesięciometrowej ściany, wycinał z niej półmetrowe isze ziemi i wrzucał ją na kilkukilometrowy konwejer, który przenosił ją na omne widoczne na horyzoncie kopce, przypominające stare hałdy na Ślą-. Chodziło tu o to, żeby zedrzeć, naniesioną tu setki tysięcy lat temu, bez-rtościową warstwę ziemi i dotrzeć do diamentonośnego żwiru. Gdy potwór dochodził już prawie do dna, specjalnymi koparkami ładowa- ostatnią warstwę ziemi ze żwirem do zamkniętych skrzyń ustawionych na gonikach, które odwoziły je do „fortu". Żwiru tego nikt już nie widział ani dotykał, wszystko było od tej chwili zmechanizowane, aż do chwili, kiedy myty, przesiany i przesortowany, wysypywał się cieniutką strugą na stoły słu-:e do ręcznego sortowania Z jednym z kierowników kopalni, jako przewodnikiem, pojechaliśmy samo-jdem, żeby zobaczyć to wszystko, a głównie tę potworną koparkę. Wdrapa-n się na pierwsze piętro, trzęsącego się, warczącego i syczącego smoka, skąd gramoliłem się na wierzchołek na trzecim piętrze, gdzie w małej kabinie sie-lał czarny jak węgiel brodaty pilot, otoczony mrowiem guzików i rączek przędnych przyrządów. Nawiązaliśmy konwersację, mówił bezbłędnie po francu-x z mocnym belgijskim akcentem. Pochodził stąd i pracował w kopalni, która 'słała go na szkolenie do Belgii. Tam studiował przez siedem lat, przeważnie Brukseli i od pewnego czasu dostał tę bardzo odpowiedzialną robotę. Resztę dnia spędziłem już w samym „forcie". Robotnicy pracowali w szych-:h mniej więcej dwutygodniowych, ale nie uregulowanych, nikt nie wiedział •dy taka szychta się skończy. Chodzi o to, ażeby ewentualni złodzieje nie mo- się przygotować do wyjścia, połykając kamień albo wkładając go w trudno istępne zakątki ciała. W pewnej chwili syrena ogłaszała zatrzymanie pracy vszyscy, każdy z miejsca, gdzie stał, kierował się do wyjścia, gdzie oddając Izież roboczą, przechodził goły jak święty turecki przez prysznic do miejsca, Izie wchodząc zostawił w szafce własne ubranie. Innym wejściem wchodziła >wa szychta. Wewnątrz były wszelkie udogodnienia konieczne do pracy przez va tygodnie: sypialnie, restauracje, kino, boisko, sklepiki. Mimo to, podobno irdzo dużo dobrych diamentów trafiało na rynek w pobliskim miasteczku. Zafascynowała mnie ręczna sortownica. Sześciometrowe pochyłe sto-, pokryte jakąś karbowaną, twardą substancją, pewno plastikiem, nasma-iwane bardzo dokładnie tłuszczem. Żwir z wodą bardzo wolno po nich iływa. Zasadą działania jest tu pewna specyficzna właściwość diamentu, ^drofobia (wodowstręt), sprawiająca, że diament przykleja się do karbo-anej powierzchni stołu. Reszta żwiru jako hydrofilowa i spływa z wodą dół. Taki przyklejony kamyk tworzy na powierzchni spokojnie płynącej ody odwrócone V i można go wyjąć szczypczykami. V1927 roku Leon Sapieha zakłada szkółkę herbaty w Ngesho ZŁOM Poza wiadomościami z Belgii, wśród których podawano głównie wyniki meczów piłki nożnej, była jedna która mnie zaciekawiła. Przedwczoraj koło kopalni zdarzył się wypadek ludożerstwa. Jakaś dziewczyna z innego szczepu przechodziła przez teren tradycyjnie dla niej nie dozwolony. Została złapana, zamordowana i „wsadzona do garnka". Nie mogłem w to uwierzyć, ale panowie przy stole potwierdzili, że to nic nadzwyczajnego, że takie wypadki zdarzają się od czasu do czasu, tylko zwykle nie tak blisko kopalni. Po dwóch godzinach przyniesiono wiadomość, że jednym ze sprawców był mój cywilizowany operator ogromnej koparki. Policja go rano zaaresztowała i będzie odesłany do więzienia w Leopoldville, gdzie pójdzie pod sąd. Poprosiłem, żeby mi przysłano wynik tej rozprawy i po paru miesiącach dostałem wiadomość, że za udział w morderstwie i ludożerstwo został skazany na rok więzienia. Sąd uwzględnił tradycyjne plemienne zwyczaje. W Kenii Anglicy skazaliby go według praw angielskich i nie uszłoby mu to tak gładko. Musiałem wrócić do Kiwu po wyniki moich poszukiwań i zatrzymałem się w Ngesho, plantacji cioci Kasi Leonowej Sapieżyny. Wuj Leon w 1927 roku przyjechał z nią na safari myśliwskie do Konga. Drugi raz zjawili się w Afryce w roku 1928 i w tym samym czasie wydano pierwszy tom wspomnień Leona, drugi zaś wyszedł w 1934*. Oba bardzo ciekawe, choćby dla samych fotografii z tych czasów. Wuj podczas swoich podróży przyczynił się w jakiś sposób do rozwoju uprawy herbaty, nie wiem jak, ale opowiadał mi to profesor w Universite Colonial. Otrzymał za to od rządu koncesję na czterysta hektarów ziemi pod plantację kawy czy herbaty w Kiwu, za którą to ziemię i tak musiał zapłacić. Wszyscy mówili wtedy, że wybrał sobie teren najlepszych weksli słoniowych. Jak to było, nie wiem, ale w każdym razie wujostwo zaczęli czyścić swoją koncesję i zakładać plantację, ale jakoś, o ile wiem, nigdy już do Konga nie wrócili. Plantacja była oddana w administrację agenta. Wuj Leon zginął pod koniec wojny, a ciocia Kasia, została wyrzucona przez komunistów ze zrabowanego i będącego prawie w ruinie Krasiczyna. Ze swoim szwagrem Adamem, jego rodziną i krewnymi, wyjechała do Ngesho, gdzie się wszyscy zagnieździli. Jak mi opowiadano, pierwszą inwestycją na którą było ich stać, był rower na którym ktoś z rodziny jeździł do Gomy po zakupy. Kiedy tam przyjechałem, Ngesho było już porządnie prowadzoną plantacją herbaty, którą administrował syn wuja Adama, Michał, zdaje się wespół ze swoim szwagrem Maurycym de San. W Gomie rozstaliśmy się z moim pilotem, a ja musiałem dostać się jakoś do Leopoldville, gdzie miałem nawiązać kontakt z naszym agentem i omówić TAK BYŁO Lim sprawę opłacalności całego przedsięwzięcia. Niestety, nie było pasażer-ego samolotu z żadnego miasta Kiwu do Leopoldville. Po dłuższym sean- „winnym" w Hotel du Lac z jakimiś dwoma pilotami udało mi zdobyć ejsce w czarterze do przewozu warzyw i dostać się na listę „cargo", jako demdziesięcioczterokilowy worek kalafiorów. Zawiadomiłem telefonicz-: o moim przyjeździe naszego agenta, pana Camacho, który obiecał przy-ić po mnie samochód na lotnisko. Lecieliśmy parę dobrych godzin przez ca-Kongo nad dziewiczą puszczą, dosłownie zielonym morzem drzew bez ani inej przerwy, łąki czy przesieki, poza ogromną wstęgą rzeki Kongo. Mia-m podany numer samochodu, więc łatwo go znalazłem na parkingu lotni-a w Leopoldville i wydłubałem klucz spod dywanika. Byłem przyzwyczajony do kenijskich, przeważnie angielskich samocho-3W, albo małych i oszczędnych, albo dużych, ciężkich, roboczych. Tu sta-m przed typowym burżujskim, miejskim, amerykańskim Dodgem. Lśnił awością i chromowanymi ozdobami. Wsunąłem się za kierownicę umiesz-:oną z lewej strony, co już zmniejszyło mój podziw i ku mojemu przeraże-iu skonstatowałem, że nie ma dźwigni do zmiany biegów. W Nairobi słynąłem o automatycznych skrzyniach biegów, ale nigdy takiego wozu nie wi-ziałem, bo były nowością i tych parę, które sprowadzono, kupili ludzie, tórzy pracowali w mieście i jeździli po asfalcie. Teraz, siedząc z lewej stro-y, musiałem się nauczyć techniki prowadzenia automatycznego wozu; na obitkę samochód stał w tylnym rzędzie parkingu. Na szczęście nie jestem zupełnym idiotą i po jakichś dziesięciu minutach dało mi się bezkolizyjnie wyprowadzić potwora na ogromne rondo przed atniskiem. Pot lał mi się z czoła ze zdenerwowania i z iście tropikalnego ipału. Po przestudiowaniu instrukcji, danych mi telefonicznie, ruszyłem v drogę naokoło ronda. Dziwiło mnie trochę, że większość samochodów je-hała na pełnych światłach i do tego ogromnie mrugając. Dopiero, kiedy po-icjant wyskoczył na drogę i zaczął wymachiwać rękami, wyraźnie w moim cierunku, zdałem sobie sprawę, że to ja wywoływałem to dziwne zachowane się innych szoferów. Przecie to kolonia belgijska i tu trzeba jeździć pra-vą stroną, a ja jadę pod prąd. Na szczęście udało mi się jakoś wytłumaczyć w końcu dojechałem do celu. Nikt z nas w E.A. Marketing nie znał pana Zamacho, więc bardzo się ucieszyłem, kiedy wyszedł mi na spotkanie miło oglądający człowiek, uśmiechnięty, mówiący bezbłędną francuszczyzną. Po :hwili jednak zdałem sobie sprawę, że muszę bardzo uważać, bo rozmawiam i człowiekiem inteligentnym i miłym ale - filutem. Jakieś panie dołączyły do towarzystwa, wyciągnięto drinki i w bardzo zabawny sposób zostałem poinformowany, że Camacho nie bardzo może z nami oficjalnie współpracować, bo właśnie został skazany na sześć miesięcy więzienia za jakieś machlojki podatkowe. Na szczęście w więzieniu były tylko dwie cele przeznaczone dla białych i obie były zajęte jeszcze na co najmniej pół roku, więc pan Camacho był wolny jak ptaszek. Wobec tego zadecydował, że możemy współpracować przez jakiegoś pośrednika i w ten sposób nie będziemy zamieszani w jego prywatne kłopoty. Z własnych obli- ~ —.«¦.-. iir.oin o-7-it-ic rf>o1i7;irii Dosta- ZŁOM na metale kolorowe, obojętnie czy przez Mombasę czy przez Matadi u ujścia rzeki Kongo do Atlantyku. Prosił, żebym wybadał czy jest coś interesującego między Leopoldville a Matadi, bo tam odległości nie są duże i wracał do Nairobi. Po szybkim rozejrzeniu się, okazało się, że okolice były dość dokładnie wyczyszczone z wszelkiego złomu i to prawdopodobnie przez pana Camacho. Jedyną możliwością jakiegoś sukcesu była wizyta w dawnych wojskowych warsztatach samochodowych w małej miejscowości leżącej przy linii kolejowej, w pół drogi między Leopoldville a Matadi. Wybrałem się więc tam samochodem, żeby sprawdzić wiadomość o wyłożeniu placu targowego chłodnicami starych ciężarówek. Okazało się to prawdą, cały bardzo duży plac był rzeczywiście dokładnie wybrukowany starymi chłodnicami postawionymi na sztorc. Musiało to być zrobione podczas wojny i teraz po kilkunastu latach, przedstawiało się bardzo marnie. Wiele chłodnic wbiło się na dwadzieścia-trzydzieści centymetrów w ziemię i tworzyło, co metr czy dwa, przykryte grubą warstwą błota pułapki, w których łatwo było zwichnąć czy nawet złamać nogę. Leżało tu dobrych parę ton czystej miedzi. Poszedłem do szefa wioski, czy może nawet miasteczka, któremu zaproponowałem porządne wybrukowanie całego placu. O jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, też na linii kolejowej, były duże kamieniołomy, skąd czerpano kamień i szuter używane do rozbudowy stolicy. Szybko obliczyłem koszt wykopania chłodnic, transportu kamienia i szutru, wybrukowania całości, transportu miedzi do Matadi i załadowania na okręt. Operacja mogła się dobrze opłacić. Niestety dostałem telegram, że muszę wracać do Kenii, bo cena miedzi na rynku światowym mocno spadła i w związku z tym cały business przestał być opłacalny. Handel złomem zakończyłem wyprawą na wyspę Mauritius na Oceanie Indyjskim, gdzie na wielkich plantacjach trzciny cukrowej miały się znajdować ogromne ilości złomu, tym razem żelaznego. Mauritius, zwany zieloną wyspą, nawiedził na kilka dni przed moim przyjazdem, największy za pamięci ludzkiej cyklon i kraj przedstawiał obraz jednej wielkiej ruiny. Ta część Oceanu Indyjskiego jest znana z częstych cyklonów, więc budynki są odpowiednio mocno budowane, ale wszystkie drzewa leżały pokotem na ziemi. Zamieszkałem w hotelu Curepipe położonym wzgórzu, gdzie było chłodno, a kuchnia wyśmienita. Nie musiałem się bardzo wysilać, bo mój przyjazd był zapowiedziany, więc wszyscy zainteresowani ludzie kontaktowali się ze mną w hotelu. Wożono mnie na różne plantacje, gdzie oglądałem „towar" i układałem się co do terminu dostawy do Port Louis. Drugiego czy trzeciego dnia zjawił się też dyrektor i właściciel najpoważniejszej firmy spedycyjnej, która miała się zająć bardzo trudną kwestią ładowania. Statek 10.000-tonowy nie mógł wejść do portu, był więc zmuszony stać na redzie. Trzeba było wszystko ładować na barki i z nich dopiero przeładowywać za pomocą małego dźwigu pokładowego, bez możliwości użycia dużo mocniejszych żurawi portowych. Znając sprawność tego rodzaju przedsiębiorstw w Mombasie, Tandze czy Dar-es-Salaam, na samą myśl o tym, resztki włosów stawały mi na głowie. Ws7vscv nlantatorzv cukru. 7. ktorvmi iuż zawarłem kontrakty, mieli TAK BYŁO / Port Louis. Miałem jakieś dwa tygodnie czasu. Statek właśnie ładował złom v Tandze, miał potem płynąć po tysiąc ton do Mombasy i stamtąd dopiero la Mauritius, gdzie planowałem dodać jakieś 3000 ton. Na szczęście dla nnie, a ku rozpaczy mojej kompanii, w Dar nabito osiem dni przestoju, oczywiście z powodu niesprawności firmy spedycyjnej. Na tę wiadomość, nic ni-:omu nie mówiąc, zafundowałem sobie butelkę bardzo dobrego wina. Te >siem dni dawały mi czas na przygotowanie wszystkiego. Po paru dniach, tak ak się umówiliśmy, spedytor przysłał po mnie samochód. Mimo, że najeździ-em się już po wyspie, oglądając najróżniejsze plantacje, pierwszy raz jecha-em do portu Port Louis i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zjeżdżając la poziom morza, przejeżdża się do innego klimatu - do tropików. O ile so-)ie dobrze przypominam, jechało się jakieś pół godziny bardzo krętą drogą, ?rzy której nie stało ani jedno drzewo, mimo że musiała ona przed dziesię-:ioma dniami być niemal aleją. Z obu stron szosy leżały wały zepchanych pni gałęzi, zasłaniając niemal kompletnie widok na okolicę. Pan spedytor, w śnieżnobiałym ubraniu zajechał przed swoje biuro prawie ednocześnie ze mną i razem weszliśmy do środka. Była mniej więcej godzina dziesiąta, więc pan dyrektor widocznie nie przepracowywał się. Biuro było agromną, dosyć ciemną salą w której siedziało dwudziestu urzędników pracu-ących przy świetle elektrycznym w szumie zwisających u sufitu wiatraków. Przy jednej ze ścian siedziało czterech ludzi, piszących coś ręcznie. Siedzieli na wysokich stołkach przy wąskim długim stole, przy którym dużo łatwiej byłoby stać. Wszyscy byli ubrani bardzo jasno, prawie że na biało, w rozpiętych pod szyją koszulach wydali mi się bardzo ciemni, pewno Hindusi i to chyba Goańczycy. Ze szklanej klatki w rogu sali wyszedł sekretarz czy zastępca, równie ciemny jak inni, ale ubrany dokładnie na wzór swego pracodawcy. Doskonałą francuszczyzną zdał krótki raport i wprowadził nas do dyrektorskiego gabinetu, gdzie na biurku leżało niewiele, głównie zagranicznych, listów. Widocznie ktoś inny załatwiał błahe sprawy miejscowe, co by potwierdzało mój sąd o pracowitości dyrektora, który wziął się teraz do otwierania korespondencji. Zawoławszy stenotypistkę, poprosił swego zastępcę, żeby mnie zaznajomił z sytuacją na złomowisku i pokazał La Grande Place. Obejrzenie ogromnego stosu zwiezionego już złomu nie zabrało nam wiele czasu i po przeglądnięciu bardzo porządnie prowadzonej listy wag poszczególnych dostaw, poszliśmy na miasto. Mimo, że od czasów napoleońskich wyspa była kolonią angielską, z każdego kąta, a zwłaszcza w Port Louis, aż ziało francuszczyzną. Zupełnie ładny budynek ratusza, jakby rodem z francuskiego miasteczka, stał zwrócony ku morzu. Stare drzewa, otaczające do niedawna plac przed ratuszem, leżały teraz powalone na ziemi z korzeniami sterczącymi ku niebu. Plac przed moim przyjazdem był, typowo po francusku, otoczony grubym łańcuchem zwisającym ze słupków wbitych co parę metrów w ziemię. Korzenie walących się drzew wyrwały z ziemi wszystkie te słupki, które - i tu mnie zatkało - były lufami starych, okrętowych armat. Mauritius miał ciekawą historię. Nigdy nie był zamieszkały, nie miał ZŁOM usadowili się tu Portugalczycy, a później Holendrzy. Na wyspie nie było ani ssaków, ani ptaków drapieżnych, więc to, co tam żyło nie miało żadnego zmysłu samoobrony i łatwo zostało przez człowieka wyniszczone. Bezskrzydły ptak dodo jest tego najbardziej znanym przykładem. Mamy jego podobizny malowane przez starych malarzy holenderskich i zachował się jeden szkielet. Dodo został całkowicie wybity już gdzieś w XVII wieku. Wszystkie zwierzęta, jak koty, psy czy szczury, zostały przywleczone przez ludzi, podobno nie było tu wron i kruków. Po opuszczeniu wyspy przez Holendrów Mauritius znowu stał się bezludny i dopiero Francuzi zaczęli się tu osiedlać w XVIII wieku. Tym razem kolonizacja się utrzymała. Francuzi zaczęli uprawiać ziemię głównie pod trzcinę cukrową, założyli port i miasteczko Port Louis oraz bazę marynarki wojennej dla ochrony swoich okrętów utrzymujących kontakt z posiadłościami w Azji. Bogata kolonia francuska z silną bazą marynarki wojennej ogromnie zawadzała Anglii i podczas wojen napoleońskich została zajęta przez brytyjską flotę. Przez następne półtora wieku obie społeczności żyły obok siebie ignorując się. W rękach Anglików była administracja i sądownictwo, Francuzi uprawiali trzcinę cukrową robiąc na tym bardzo duże pieniądze; w ich rękach były też prawie wszystkie większe przedsiębiorstwa oraz hurtownie importowo-eksportowe. Przy całej tej aktywności, starali się jednak mieć jak najmniej kontaktów z „okupantami". Podczas całego mojego pobytu nie spotkałem ani jednego Anglika, wszystkie interesy załatwiałem z Francuzami zamieszkałymi na wyspie, często od pięciu, sześciu pokoleń. Ich młodzież była zawsze wysyłana do Francji na studia, ale podczas obu wojen światowych służyła dobrowolnie w angielskiej marynarce wojennej. Budownictwo było opanowane przez Hindusów, a cały handel detaliczny spoczywał w rękach Chińczyków. Wszyscy ci ludzie, w ciągu czterech wieków, przybywali tu na okrętach, tu je naprawiali, uzbrajali, przebudowywali i stąd ta ogromna liczba okrętowych armat. Kilka bardzo pięknie dekorowanych było XVII-wiecznych, sporo z XVIII, a większość z pierwszej połowy XIX wieku. Wróciwszy do biura, zastaliśmy dyrektora siedzącego w fotelu z gazetą w ręku: widocznie skończył już pracę. - No co, podoba się panu nasza praca? -Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tak szybkich rezultatów. Z obliczeń wynika, że dostarczono już ponad tysiąc ton. - Tak, a jutro spodziewamy się co najmniej dalszych pięciuset, dwadzieścia dziesięciotonówek, od jutra mają dodać cztery czy pięć. Wbrew temu, co ludzie mówią, my tu umiemy pracować. Chodźmy do klubu, strasznie tu gorąco, piwko się przyda. Facet zaczynał mi się podobać. Spokojnie, z najmniejszym nakładem pracy firma, w każdym razie na oko, działała doskonale, a on o dwunastej szedł sobie do klubu na piwo, bo swoją robotę skończył w półtorej godziny. Byle to szło tak dalej. W klubie zastaliśmy sporo osób, z których parę już poprzednio poznałem jeżdżąc po plantacjach. O ile mogłem się połapać, mó- TAK BYŁO aproponowano, żebym je od miasta kupił, nikt przecie nie będzie ich na no-vo zakopywał, to można było robić za czasów niewolnictwa. Nie mogłem łać im na tę propozycję natychmiastowej odpowiedzi, bo importerzy rządco zgadzają się na domieszkę żeliwa do ładunku stali czy żelaza, musiałbym orosić kupców o aprobatę dla tej transakcji. Przez następne dwie godziny rozmowa przeszła na temat dużo bardziej nteresujący całe towarzystwo: polowanie, czyli la chasse. Nie bardzo modern zrozumieć w jaki sposób, na wyspie o długości siedemdziesięciu i szerokości mniej więcej pięćdziesięciu kilometrów, zamieszkałą przez ponad pół miliona ludzi, można znaleźć miejsce na polowanie i to na jelenie (sprowadzone tu z Półwyspu Malajskiego co najmniej 200 lat temu). Z rozmowy zrozumiałem, że „sport" ten pasjonuje prawie całą białą kolonię. Strzela się w ciągu dwóch miesięcy, w których polowanie jest dozwolone, ponad 2000 (słownie: dwa tysiące) jeleni. Poluje się na nie, siedząc w Miradore, czyli na ambonie. Zaproszono mnie do takiego miradoru, w którym, podobno siedział przed dwustu laty brat czy inny bliski krewny Ludwika XV, a później któryś z marszałków Napoleona. Wszystkie mi-radory zostały postawione przed okupacją angielską. Słuchając tych rozmów mogło się wydawać, że wszyscy ci panowie będą brali udział w pędzonym polowaniu na słonie, białe niedźwiedzie, bawoły czy żubry. Mówiono o kalibrze broni, wadze pocisku, jego szybkości początkowej, donośności, sile przebicia itd. Omawiano wartość najróżniejszych lunet, solidności ich zaczepów. Porównywano zalety broni fabrykacji francuskiej, amerykańskiej, angielskiej, niemieckiej, czeskiej Zbro-jowki czy Beretty włoskiej. Nie chciałem być niegrzeczny i nie spytałem się czy wolno używać kałasznikowa. Ja się dziś śmieję, a przecie byli to poważni, oblatani w świecie, zamożni panowie najróżniejszych zawodów. Przyjąłem zaproszenie, ale zastrzegłem, że strzelać nie będę, chcę tylko zobaczyć organizację takiego tradycyjnego systemu łowów. Po powrocie do biura gospodarz podpisał rano podyktowane listy, a ja wysłałem dwa telegramy na temat armat. Zgoda przyszła następnego dnia i spedytor załatwił mi kupno wszystkich dział z placu, jak i innych, które leżały porozrzucane po całej wyspie. Przekonałem paru obywateli, aby wzięli kilka najpiękniejszych okazów i podarowali klubowi „na pamiątkę". Mam nadzieję, że gdzieś tam są, może nawet w muzeum. W hotelu nie było telefonów w pokojach i trzeba było rozmawiać z aparatu publicznego w hallu na dole. Czternastego czerwca 1960 roku zostałem poproszony do tego telefonu; Ted Wolff oznajmił mi, że Didunia urodziła syna; trzeba było robić cesarskie cięcie, ale teraz ma się świetnie. Ostatnie nasze wielkie marzenie zostało spełnione; na chrzcie synek dostał imiona Lew-Stefan. Doczekałem się w końcu naszego statku, który stanął na redzie, gdzie czekały na niego cztery barki, załadowane złomem. Musiało to mocno zdziwić kapitana po doświadczeniach w ładowaniu w poprzednich trzech wschod-nioafrykańskich portach. Po otwarciu luków mały pokładowy dźwig zaczął wyciągać żelastwo z barek w których, pracowało bardzo sprawnie stosunko- ZŁOM Tego dnia pojechałem do „łowiska", gdzie z jednym z gospodarzy wgra-moliłem się na królewski mirador. W oddali pokazano mi dość dzikie skały, gdzie podobno jelenie przebywały przez cały rok nie płoszone, pieszczone i karmione. O tej porze schodziły na równinę i wtedy wolno było na nie polować. Patrząc przez sztuczną przesiekę w krzakach, doskonale widziałem na dużej otwartej równinie dosłownie setki pasących się małych azjatyckich jeleni. Jeśli ja tyle widziałem przez ten wąziutki otwór, to rzeczywiście na całym tym dużym otwartym terenie musiało ich być tysiące. Teraz zrozumiałem, że odstrzał mógł przekraczać 2000 sztuk. Co za wspaniała organizacja, co za degradacja pojęcia „polowanie". Prawie trzy i pół tysiąca ton zostało załadowane w przeciągu czterech dni, otworzyliśmy w biurze butelkę dobrego szampana i wraz z kapitanem uczciliśmy okazję. Okazało się, że była to moja ostatnia praca w branży handlu złomem, bo dwa tygodnie później cena na stal spadła poniżej poziomu jakiejkolwiek opłacalności. Zostałem na Mauritiusie jeszcze parę dni, żeby załatwić wszystkie papierkowe i urzędowe sprawy. Przez ten czas chciałem trochę rozglądnąć się po kraju i poznać ludzi, z którymi dotychczas miałem jedynie kontakty handlowe. Co mnie tu uderzyło, to ciągłe wrażenie przebywania na południu Francji. Chodząc ulicami Port Louis, wydawało się, że wszyscy wkoło mówią po francusku i dopiero, kiedy się trochę w tę mowę wsłuchało, okazywało się, że się nic nie rozumie, był to bowiem kreolski. Na dwa ostatnie dni pobytu zostałem zaproszony do typowej starej rodziny kolonistów mieszkających w domu budowanym przez jakiegoś ich pradziadka. Oświadczyli mi, że są już na urlopie i za parę dni wyjeżdżają na wakacje. Dom był obszerny, drewniany, malowany na biało, na wysokiej podmurówce. Całość z otaczającym ogrodem, założonym trochę na modłę francuską, robiła zupełnie sympatyczne wrażenie. Szerokimi drewnianymi schodami wchodziło się na werandę, z której do domu prowadziły duże ciężkie drzwi. Kiedy je otworzono, stanąłem jak wryty. Tu była cała kultura francuska dostosowana do Afryki, nie jak u nas w Kenii, gdzie angielskość jest przeniesiona do kolonialnego domu bez najmniejszych zmian, tworząc z wnętrza kopię mieszkania angielskiego. Cały pokój, umeblowany pierwszorzędnymi rokokowymi meblami w stylu Ludwika XV, stojącymi nie na aubusson ani savonneri, ale na perskim dywanie. Dwa ciężkie skórzane fotele przed szerokim kominkiem nad którym wisiała ładna marina, na ścianach znana seria sztychów inspirowanych XVIII-wieczną francuską powieścią „Paweł i Wirginia", której akcja dzieje się na Mauritiusie. Obok jadalny pokój empirowy, stół i krzesła na ogromnym dywanie chińskim, a na ścianie dwa miedzioryty kolorowe portów C.J. Verneta i inna seria sztychów z Mauritiusa, przedstawiająca widoki wyspy, głównie tych skał, które widziałem siedząc na miradorze. Na bocznym stole parę sreber, oczywiście francuskich. Całość w bardzo dobrym guście, choć może trąciła trochę myszką. Moi gospodarze, bardzo przejęci, przygotowywali się do wyjazdu. Ogromne paki stały już na korytarzu gotowe do załadowania na ciężarów- ___________________TAK BYŁO________________________________ rybackiego i najróżniejsze gadżety zabezpieczające dom w czasie ich nieobecności. Myślałem, że wyjeżdżają co najmniej do Ameryki czy Europy, ale kiedy o to spytałem, pani domu wyprowadziła mnie na werandę i wręczając mi lornetkę wskazała czerwony dach domu, stojącego w dole wśród palm nad morzem, w prostej linii nie dalej niż piętnaście kilometrów. Powiedziała, że jeżdżą tam od lat co roku, ale to ciężka podroż, bo droga kręta i nie bardzo dobra. RUBINY Załamanie się cen stali spowodowało zamknięcie E.A. Marketing, musiałem więc szukać jakiejś pracy. Na szczęście mieliśmy teraz dużo znajomości, więc nie czułem się jak błędna owca. Kiedy Zucki i Ted zamykali E.A. Marketing Co. Ltd., poznałem przez nich niejakiego pana Roola Ma-sadę, bardzo wykształconego twardego finansistę, który otworzył firmę importowo-eksportową, lecz się nią prawie nie interesował. Firmę miał jedynie po to, żeby mieć biuro, telefon i urzędników, bo nie chciał działać z bardzo ładnego domu, w którym mieszkał z żoną i córką. Firma próbowała importować wszystko, ale jedyną rzeczą opłacalną była odzież z drugiej ręki, którą importowało się tonami, już posegregowaną i wypraną. Na szczęście nie miałem z tym wiele do czynienia i pamiętam tylko, że w Tanganice istniało plemię, które chciało kupować tylko smokingi; w każdym innym ubiorze panowie czuli się nieswojo i woleli chodzić jak ich ojcowie, to znaczy z maleńką przepaską na biodrach. Miejscowy kupiec przysłał nam fotografię grupy, gdzie oba te stroje były reprezentowane w towarzystwie pań będących tylko w przepaskach na biodrach. Masada był finansistą, a zatem handel go nie interesował. Kiedy zacząłem u niego pracować, kupił właśnie duży kawał nieużytku pod nazwą Garden Estate. Teren ten był już podzielony na kilkadziesiąt działek i przez środek przeprowadzono rurociąg z miejską wodą oraz doprowadzono elektryczność wzdłuż granicy terenu; przyszłe dwie ulice istniały tylko na papierze. Masada chciał całość odpowiednio przygotować i jak najprędzej sprzedać działki pod budowę, bo miał dużo poważniejsze plany względem terenów dużo wyższej klasy z drugiej strony miasta. Moim zadaniem było doprowadzenie Garden Estate do porządku i to jak najtaniej. Kupiono spychacz z drugiej ręki, zaangażowaliśmy kierowcę i rozpocząłem budowanie drogi. Teren był zaniedbany, z mokradłem pośrodku, trzeba było zatem wcinać się w krzaki i nanosić ziemię do bagna. Chcąc przyspieszyć robotę, zacząłem sam pracować na spychaczu, tak że mogliśmy pracować na zmianę z kierowcą. Zanim doszedłem do jakiejś wprawy, szło mi ciężko i moja droga wychodziła czasem trochę krzywo. Do dziś można to widzieć, bo moi następcy asfaltując ulicę nic nie poprawili - były to jeszcze czasy pionierskie. Podczas wojny angielskie kolonie w Afryce Wschodniej przyjęły około dwudziestu tysięcy wysiedleńców polskich, zwolnionych przez Rosję po jej przejściu na stronę Aliantów. Ponad 80 procent były to kobiety TAK BYŁO Po wojnie Anglicy dali Polakom 300 pozwoleń stałego pobytu, a reszta wróciła do Polski lub wyemigrowała do innych krajów. Ci, którzy pozostali, mieli jakąś pracę, przeważnie w Nairobi. Działki Garden Estate wystawiono na sprzedaż za bardzo niską cenę i na dobrych warunkach spłaty. Kupujący je Polacy mogli się przeze mnie porozumieć ze sprzedawcą w swoim języku, więc osiem działek sprzedano w ciągu paru miesięcy. Nabywcami byli przeważnie ludzie bardzo prości i prawie bez kapitału na budowę. Okolica zakwitła blaszanymi i drewnianymi barakami i rozbrzmiewała gdakaniem kur oraz porykiwaniem bydła. Jako, że w rurociągu było bardzo niskie ciśnienie, musiałem postawić wieżę ciśnień. Podczas tej roboty zleciałem z drabiny i o mało nie złamałem nogi, kulałem chyba przez miesiąc. Dla podniesienia standardu okolicy trzeba było wybudować choć jeden przyzwoity dom. Na szczęście nie musiałem tego robić osobiście, ale kupowałem budulec i doglądałem roboty. Przez ten czas Masada kupił Bernard Estate w dobrej dzielnicy z drugiej strony miasta. Prawie wszystkie ulice były już tam zrobione, choć jeszcze nie asfaltowane, działki (150 sztuk) porządnie oznaczone, z doprowadzoną wodą i elektrycznością. W planie była budowa stu domów o trzech typach, zaprojektowanych przez poważną firmę architektoniczną. Niestety, budowa miała być prowadzona we własnym zakresie, pod kierownictwem bardzo dobrego i miłego budowniczego. Ja miałem się zajmować zakupem i dostarczaniem całego materiału. Nagle zostałem oblężony przez kupę dostawców oferujących swoje towary - od piasku i cementu do luster i klamek. Zobaczyłem wreszcie w jaki sposób ludzie dorabiają się dużych pieniędzy w krótkim czasie. Łapówki, które mi ofiarowywano, począwszy od samochodów, przez gotówkę, do złotych zegarków, mogły zmienić mój poziom życia. Nie piszę tego, żeby się chwalić uczciwością lub tłumaczyć swoją głupotę, ale wtedy zrozumiałem dlaczego Masada mnie zatrudnił na tak odpowiedzialnym stanowisku. Musiał chyba jakoś wyczuć, że jestem uczciwy i że mu się to opłaci, ale pensji drań mi nie podniósł, bo przecie nie byłem specem. Przez pewien czas wszystko szło jak z płatka. Jeździłem na tereny budowy co najmniej dwa razy dziennie i do tego często ze strzelbą, bo było tam dużo kuropatw, resztę czasu spędzałem na wykłócaniu się z dostawcami i w biurze na konsultacjach z Masadą. Pierwsze pięć domów ukończyliśmy stosunkowo prędko i rozpoczęliśmy budowę następnych pięciu, kiedy powstały jakieś trudności kredytowe i nieporozumienia ze starym Błockiem, który był partnerem w tym przedsięwzięciu. Abraham Lazarus Block przywędrował do Kenii z Afryki Południowej w 1906 roku. Poza bardzo dużą kompanią: Block Hotels Ltd., posiadającą dużą sieć hoteli w całej Kenii z dwoma największymi w Nairobi, należało do niego mnóstwo ogromnych rancz i plantacji kawy. W czasie mojej pracy na Bernard Estate widywałem go często i do pewnego stopnia zaprzyjaźniłem się z nim, choć byłem z generacji jego synów. Mówiono, że jest najbogatszym człowiekiem w kraju, ale dla mnie była to także jedna z najciekawszych postaci. CJH/ieś w latach sześćdziesiątych synowie Jack i Tubby ubezwłasnowolnili RUBINY w brydża. Stary siadywał często na małym krzesełku w New Stanley Hotel i rozmawiał, dość smutno, z dziesiątkami ludzi, bo znał pół Nairobi, a jego znali wszyscy. Kiedyś przysiadłem się do niego, bo zawsze można było z nim porozmawiać o starych Żydach kenijskich i nawet o Polakach (jego staruszka żona o ile wiem mówiła tylko w jidysz, po polsku i źle po angielsku). Skarżył mi się na dzieci, że mu odebrały głos w sprawach majątkowych, ale nie robił z tego tragedii. - Proszę pana, ja całe życie mówiłem im, że pieniądze robi się tylko na kalkulacji 100 procent zysku, a te głupie chłopaki kalkuluję na 50 procent, przecie to wariactwo tak liczyć w Afryce. Kiedy ja tu przyjechałem w 1906 roku, miałem kapitału 10 funtów. Kupiłem taczkę, siekierę, piłę, młotek i łopatę. Miałem jednego czarnego i budowałem białym domki, takie okrąglaki z błota, patyków i ze słomianym dachem, zwykłe murzyńskie nium-by. Kosztowało mnie to dwa funty trzydzieści centów plus 20 centów na poszo (kasza z kukurydzy), a brałem za nie 5 funtów, 100 procent zysku z każdej. Jak chcieli mieć otynkowaną chałupę, to dawało się więcej patyków do ściany, trochę wapna na zewnątrz i o trzy funty droższy dom - koniec. Koszt był tylko półtora funta, czyli znowu 100 procent. Drzwi - trzy deski 12-calowe, siedem stóp długie, framugi, parę desek trzy na dwa cale. Wszystko sam ciąłem z Murzynem, prosto z lasu. Ale czasy się zmieniły, pomyśleć tylko, robią kalkulacje na 50 procent, nawet jeśli to ma być na czysto - wariaty. Całe nieszczęście z Masadą polegało na tym, że chciał wszystko prowadzić sam, a nie miał żadnego talentu organizacyjnego i nie nadawał się zupełnie na „menedżera". Musiał się bronić po sądach, żeby nie ogłoszono go bankrutem, wił się jak piskorz, sprzedał Bernard Estate i myślał, że będzie musiał uciekać z Kenii. Nagle spadła mu manna z nieba, jego przyjaciel multimilioner Dawid Woolfson leciał z Johannesburga do Londynu i po drodze odwiedził go w Nairobi. Byłem w likwidującym się biurze, kiedy pan Dawid po prostu opieprzył pana Roola (Srula) od wariatów. - Czyś ty zwariował, że się znowu zabierasz do prowadzenia interesu, czy nie nauczyłeś się w Sydney, że nie nadajesz się i nie potrafisz tego robić? Proponowałem ci wtedy, żebyś objął całą finansową stronę moich interesów, bo do tego masz najlepszy łeb jaki znam i dziś powtarzam moją ofertę. Ja ci pożyczę iłe potrzebujesz; zwijaj manatki i przyjeżdżaj do Londynu. Tego wieczora musieli uzgodnić całą sprawę. Pan Dawid wyjechał następnego dnia, a pan Srul tydzień później. Wszystko się załatwiło, pieniądze się znalazły i mnie zostawiono tylko parę drobnych spraw do uregulowania. Po paru dniach znowu znalazłem się na bruku w Nairobi. Szukałem nowej pracy dość długo, sprzedawałem z miłym Włochem Francesco Mosettim Bar-dhal, specjalną oliwę do samochodów, sprzedawałem jakiś płyn do dętek, żeby nie pękały. Głównie jednak przygotowywałem się do uruchomienia własnej firmy „safari", bo miałem dość pracowania dla innych i wiedziałem, że dużo lepiej dam sobie radę pracując na swoim z Didunią i do tego na świe-7vm nnwietT7.n_ a nie w mieśrip Trzeba rerlnak bvło 7 cvevni. 7vć wier TAK BYŁO Na początku lat pięćdziesiątych Ted Wolff kupił od pewnej grupy ludzi ' Tanganice ich prawa do złóż czerwonego korundu pod górą Longido, nieda-:ko od granicy Kenii. Historia całej tej sprawy jest dość ciekawa. Jakiś biały, polując na pantarki czy frankoliny, napatoczył się w dzikim buszu na pięć czy sześć dość symetrycznie ułożonych kopczyków czerwonych kamieni. Wsadził parę do kieszeni i po powrocie do Dar-es-Salaam posłał te próbki do urzędu geologicznego w Dodomie, skąd został poinformowany, że jest to czerwone korund, albo tzw. rubi cor-rundum, dość wysokiej klasy. Paru znajomych zainteresowało się tą sprawą i utworzono syndykat, który otrzymał licencję na wytyczenie kołkami działki górniczej, którą oficjalnie zarejestrowano w Dodomie. Nikt z członków syndykatu nie miał pojęcia co dalej robić i kiedy zjawił się Ted, odsprzedali mu bardzo tanio swoje prawa. Nikt nigdy nie znalazł odpowiedzi na pytanie skąd wzięły się symetrycznie ułożone kopczyki i kto mógł je tam postawić. Myślę, że mogą pochodzić sprzed pierwszej wojny świa- -------— towej, kiedy Tanganika była niemiecką kolonią. Niemcy mieli wtedy pewną liczbę punktów obronnych wzdłuż granicy z Kenią, z których najmocniejszy był na szczycie góry Longido. Leżąc 0 parę kilometrów od granicy, panowali nad jedyną w promieniu kilkuset kilometrów drogą z Nairobi do Aruszy. Strategicznie punkt ten był świetny, ale w tych czasach było to zupełne odludzie i wyobrażam sobie, że załoga nudziła się bez granic. W celach odkrywczych, jak i militarnych, musiano się włóczyć po okolicach i jakiś patrol natknął się na bryły czerwonego kamienia 1 ktoś zainteresował się tym odkryciem. Z niemiecką pedanterią miejsce zostało oznaczone, niewątpliwie nie przez jednego człowieka, prawdopodobnie zaznaczono je też na mapie, aby podać namiary wyższej instancji. Tymczasem wybuchła wojna i pierwsze natarcie angielskie poszło tą jedyną drogą pod samym Longido, gdzie stoczono jedną z większych bitew tej afrykańskiej kampanii. Niemcy zostali wyparci i niedobitki ich musiały przedzierać się przez dziewiczy prawie busz, aż do Jeziora Wiktorii. Czy ktoś z tych, co znaleźli korund przeżył wojnę - nie wiemy, w każdym razie nikt podczas jej trwania wiadomości o znalezisku nikomu nie przekazał, a po . . , i. Zoizyt z kryształami rubinowego komn-t RUBINY o nich nie słyszał. Ted był dużo energiczniejszy od swoich poprzedników i wziął się do roboty nie czekając na rady miejscowych speców. Zaangażował naszego znajomego, Niemca Ferdinanda Arco, który miał doglądać pierwszych robót na miejscu. Przez ten czas próbki zostały rozesłane po świecie, a głównie do Idar-Oberstein, światowej stolicy przeróbki kamieni kolorowych. Wszystkie opinie były dodatnie, nawet zachęcające do tego stopnia, że Ted postanowił roboty przyspieszyć. Z jakiegoś powodu Ferdy Arco musiał odejść z kopalni, zdaje się, że dostał dużo lepszą i ciekawszą robotę i Ted zaproponował współpracę mnie. Na chleb wystarczało, choć na pewno nie na masło, ale Landrover był i życie o 220 kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji, czego zatem więcej mogłem wymagać? Posiadam notatkę z pierwszego wyjazdu do kopalni, która już wtedy nazywała się Longido Mine, niestety nie postawiłem na notatce daty, zadowoliłem się dopiskiem „sobota", ale wiem, że musiało to być w 1957 roku. „Zimno i mglisto strasznie, nie otworzyłem okna landroveru przez całą drogę. Na szczęście mogłem wyjechać z Nairobi przed rannym ruchem, ale i tak setki Hindusów pchały się do miasta. Na River Road o 7.20 masa sklepików otwartych. Co za pasja do siedzenia w sklepie, chyba nikt nie kupi nic o tej godzinie, ale na wszelki wypadek trzeba siedzieć ł Nie mogłem nie zatrzymać się w Grand Modern Restaurant. Jest to tzw. duka, czyli nasza przedwojenna żydowska buda typu „szwarc, mydło i powidło" na przedmieściu jakiejś Kaczej Wólki. Dwa bardzo brudne stoliki i dwie drewniane ławki. Za parawanem Somalis, sklepikarz i poczmistrz w jednej osobie, ryczy do telefonu, że musi się połączyć z Nairobi - jestem ciekaw po co. Po co rozmawiać z Nairobi, gdy się mieszka w Kadjado. Osiem domków, pośród pustynnego stepu, przystanek kolejki towarowej przypadkowo tędy samotnie przechodzącej raz w tygodniu do Magadi, słonego jeziora w środku tego bezludzia, gdzie paru białych śmiałków, z kilku setkami czarnych, niesłychanie skomplikowaną maszynerią wydobywa sodę. Oparty nonszalancko o ladę sklepu, Masaj, z przerzuconą przez ramię szuka (czerwonorude prześcieradło, jedyne odzienie wszystkich mężczyzn tego plemienia). Dziwne, jak z tym kawałkiem materiału zaczepionym na jednym ramieniu potrafią być zawsze przyzwoicie zakryci. Wypiliśmy po filiżance herbaty, po odczekaniu co najmniej dziesięciu minut, podczas których młody Somalis z dwoma Murzynami, ogromnie zaaferowani gotowali ją z cukrem, mlekiem i cynamonem, w aluminiowym rondlu na węglu drzewnym na środku cementowej podłogi. Zagryziona samosą, czyli piekielnie ostrym hinduskim pierożkiem, smakowała zupełnie dobrze, a w każdym razie była bardzo gorąca, co już jest połową zalet dobrej herbaty. Mój Katimba przez cały ten czas rozmawiał ze mną tylko po polsku, aby się pochwalić przed gospodarzami swoją ogładą towarzyską. Biedna jamniczka Żaba wyła ze złości w landroverze, oburzona, że jej nie wypuszczono z obawy przed licznymi kundlami masajskimi. Ich właścicieli schodzi się tu niemało jako, że Kadjado to metropolia, do najbliższego centrum cywilizacji jest siedemdziesiąt kilometrów. Tu jest urząd „District Commisionera" z dojazdem wyłożonym białymi kamieniami, iest tzw. STtiital. rndrai irhv rhnrvrh tin btńn>an r/rr m/i tvAvion Anio^Aln ]oh™r-r TAK BYŁO godziny przejeżdża samochód z tymi dziwnymi białymi w kapeluszach i przeważnie z okularami na nosach. Jes'li samochód się przypadkowo zatrzyma, z miejsca otoczony jest zgrają gołych mężczyzn w czerwonych szukach, z twarzami przyklejonymi do okien, lub schylonych i wpatrzonych we wsteczne lusterko. Potrafią siedzieć w kucki na ziemi od rana do wieczora, czasem któryś kupi garstkę cukru, pudełko zapałek lub naftę w butelce po piwie i wieczorem pójdą, jak i przyszli, gdzieś w ten bezkresny busz. Władzą jest tu District Com-misioner (DC) jego zastępca District Officer (DO), Police Commandant, Prison Commandant, District Medicine Doctor i Veterinary Doctor. W Kadjado rezydują trzej pierwsi oraz ten ostatni. Dalszych 80 kilometrów - hotelik i wioska Namanga. Zawsze wydaje mi się, że jest to dekoracja do filmu o Afryce; żeby jeszcze bardzo mili właściciele byli trochę weselsi, możnaby w tym zagubionym na brzegu nicości hoteliku siedzieć całymi dniami marząc o Stanleyu, Livingstonie, łowcach kości słoniowej czy handlarzach niewolnikami. Stare czaszki słoniowe, nosorożcowe, woliera z krzyczącymi papużkami, trzcinowy dach, tysiące kwiatów, palmy, susza, upał i cień pod mangowcami, no i zimne piwo z lodu - to jest Namanga. Piwo wypiłem, kupiliśmy trochę mango, bananów i pomarańcz, podjechaliśmy do ręcznej pompy benzynowej przy dużej duce hinduskiej, przejechaliśmy przez nieco żywszą od Kadjado graniczną wioskę i ruszyliśmy dalej. Jesteśmy już w Tanganice i droga staje się nagle wspaniała, asfalt idzie stąd aż gdzieś pod Moshi z drugiej strony Kilimandżaro. Tu przebiega właściwa granica między kolonią a protektoratem, ale oficjalna jest o jakieś 20 kilometrów dalej, w Longido u stóp góry tej samej nazwy, znanej z tego, że podczas pierwszej burzy światowej stoczono tu bitwę. Pozostałością językową po Niemcach są dwa słowa: shule (tak się to pisze w tutejszym języku) i raus! Do Longido nie jedziemy, bo szukamy ścieżki w prawo o dobre 10 kilometrów wcześniej. Nie lubię asfaltu w buszu, szare to i nudne, dwie rozkraczone na środku drogi żyrafy też tego pewnie nie lubią. Dalej szukam tego skrętu w prawo i w końcu stary ślad opon sprzed tygodnia wskazuje wjazd. Jedziemy teraz czymś co ma być drogą, ale trzeba uważać, żeby nie zjechać z niej na ścieżkę do jakiejś pompy rządowej, do której raz na tydzień przyjeżdża wehikuł z Aru-szy z zapasami dla obsługi lub z ropą. To nie takie łatwe, szczególnie kiedy niski pułap chmur zasłania każdy punkt orientacyjny, a nieuczęszczana tygodniami droga idzie szarym jednostajnym buszem i po skręcie do wody, widać iż jakikolwiek pojazd mógł tędy przejeżdżać i miesiąc temu. Droga wije się i kręci, jak teren i rzadka roślinność jej nakazują lub, ot tak, jak jej się podoba. Ale nie, że to specjalnie zła droga i póki deszcze nie nastaną, można zawsze jechać stosunkowo szybko. Co sześć-dziesięć lat jakiś urząd, geologiczny, kartograficzny, wodny czy inny każe przejechać buldożerem drogę i do następnych, dwóch-trzech pór deszczowych, trasę będzie widać jak na dłoni. Zły jestem, bo nie wziąłem strzelby, nie dlatego, że zapomniałem, ale musiałbym jechać po licencję aż do Aruszy. Pantarki, frankoliny (gatunek lokalnych kuropatw), przepiórki, biegają jak na podwórzu folwarcznym i masowo biorą kąpiele piaskowe na środku drogi. Dropie, male i duże, krzyczą po krza- RUBINY umiem dobrze strzelać z krótkiej broni. Małe to, bo niewiele na tym mięsa, jak na niedużej kurce, ale zawsze urozmaici mi to kuchnię, bo wziąłem ze sobą tylko parę puszek. Katimba już obok mnie obskubuje ptaka z piór, tak że nie trzeba będzie długo czekać na dowód jego biegłości kułinarnej. Żaba też jest ogromnie podekscytowana, bo to ona wyciągnęła dropia z gęstego kolczastego krzaka i choć jamniki nie mają talentu do aportowania, tym razem, zamiast ptaka szarpać, posłusznie mi go oddała. Jedziemy tak jakieś dwadzieścia kilometrów, przejeżdżamy dwa nie najłatwiejsze koronga, czyli wadi (łożyska wyschniętych rzek, które płyną tylko w porze deszczowej) i dojeżdżamy do dziko wyglądającej skalistej góry, jedynej w okolicy, o nazwie: Merkerstein, nazwanej po jakimś niemieckim geologu z końca przeszłego wieku. Teraz z prawej strony trzeba szukać ścieżki wiodącej do obozu, muszą być ślady traktora z beczką, jeżdżącego tędy co tydzień po wodę. Siady, mimo, że bardzo już zmyte przez ostatnie ciężkie deszcze, znaleźliśmy dość łatwo i skręciliśmy po nich w busz. Teraz trzeba było jechać cały czas na drugim biegu albo przez dłuższe odcinki z napędem na cztery kola. Pchając się tak przez jakieś 10 kilometrów, dojechaliśmy iv końcu do patyka z napisem na kawałku błachy: „Tanganyika Corrundum Corporation Ltd". Złoża skalne z żyłą zoizitu zawierające dużą domieszkę korundu i możliwość znalezienia czystych rubinów, to nie byle co. Grzebią się w tym ludzie od dość dawna, ciągle znajdując śliczne czerwone kryształy nie nadające się do cięcia i szlifowania, bo w czasie krystalizacji uwarstwiły się w dziesiątki płytek. Ale gdzieś, kiedyś, może znajdzie się miejsce w którym, od setek tysięcy lat leżą, wypłukane przez setki tysięcy pór deszczowych, krwistoczerwone kamienie, wielkie jak gołębie jaja, błyszczące jak gwiazdy, czekające, by je oprawić i położyć na wystawie u Cartiera w Paryżu. Kto wie? Droga gdzieś mi zginęła, bo deszcze zmyły jej ślady i jadę w krzakach po wgniecionych śladach traktora. Po paru minutach, na dość łagodnym stoku pagórka wylania się aluminiowa chatka dotykająca jednym bokiem namiotu, a drugim blaszanej rudery - to obóz-kopalnia. Mały traktor, wiem że nieczynny, bo wiozę do niego jakieś części i nową baterię, ciągnik i beczkowóz — to wszystko. Przed namiotem leniwie ciągnie się ku niebu cienka nitka dymu z na wpół zgaszonego ogniska, biała koza liże popiół, ani śladu życia. O dwieście metrów za obozem, błyszczy nowością zielony namiot; to moja nowa rezydencja. Wyładowaliśmy z Katimbą nasze manatki i podczas rozpalania „mojego" ogniska, wyłonili się, jak spod ziemi, Murzyni z kopalni. Stary Laurenti uścisnął mi prawicę, znamy się już od dawna z innych wspólnych prac, teraz jest tu nadzorcą czternastu pracowników fizycznych firmy. Odpowiedzialność nie lada, ale też i duma. Około trzeciej poszedłem na skały u szczytu pagórka z mocno niezadowoloną z obranej drogi Żabą, bo trawy tak wysokie, że na swych jamniczych łapkach w żaden sposób nic nie mogła zobaczyć co się wkoło dzieje. Landrover musiałem zostawić na dole, bo w tych chaszczach i głazach nawet on utknąłby i teraz gramoliłem się piechotą, pnąc się po skalnych zwaliskach, starając się omijać niebywale cierniste krzaki. W końcu dopchałem się na szczyt, usadowiłem na głazie, wyciągnąłem łor- TAK BYŁO Inostajny, monotonny busz, brudnożółtego koloru. Deszcz nie zazielenił go, jenie podkreślił zieloność suchych koryt rzek, wzdłuż których zawsze jest trochę zew i krzaków. Co pewien czas góra jak ta, na której byłem usadowiony, na mapie prawie zawsze bezimienna, wszystkie trochę ciemniejsze od buszu, też jednostajne, okrągławe, ot takie górki jakie by namalowało dziecko z podpisem „to jest góra". Cały kraj na setki mil to krzaczasty step poprzecinany suchymi jarami i upstrzony tymi, mniej lub więcej okrągłymi, górkami. Wstałem, znalazłem sobie wygodne miejsce, żeby móc się podeprzeć na łokciach i wolniutko zacząłem się „umiejscawiać". Z Namangi jechałem jakieś 50 mil, ale w prostej linii nie mogło być ięcej niż 25 mil. Górę Namanga umiejscowiłem natychmiast, bo jest dużo iększa od innych i ma charakterystyczne bardzo strome jedno zbocze; łatwo też łnałazłem wielką bryłę Longido z potężna granitową skałą sterczącą ku niebu oczywiście Merkerstein odbijający od otoczenia poszarpana powierzchnią. Gdzieś na wschód musi być ta zagubiona studnia. Przyjechałem tu, szukać ) niej przejścia, jakoś nikt nigdy nie próbował się do niej przepchać od tej stro-y. Jeśli to przejście znajdę, nie trzeba będzie za każdym razem posyłać traktora krężna drogą wynoszącą 30 mil. Dokładniejszą mapę tego kraju Anglicy stara-się wykończyć i ma być w druku, ale dotychczas trzeba się posługiwać : 1.000.000, która choć bardzo dobra, nie może pokazać takich detali jak przej-ia przez urwiska na odległościach 10-20 mil. Są na niej zaznaczone z pewną okładnością jedynie ważniejsze drogi, których tu nie ma oraz ważniejsze czy ńększe góry z nazwami, jeziora lub dziury z woda, a na reszcie są zaznaczone ilko pewne nierówności terenu i ogólny napis unexplored, waterless bush. Bę-c musiał się jutro pchać na nosa na tę górę widoczną na wschód od obozu, wo-a powinna być najdalej o jakieś 15 mil, jeśli nie 10. Z tą myślą wypiłem szklan-ę whisky z sodą, zjadłem mojego dropia i poszedłem spać." Tyle tego autentycznego materiału, spisanego na gorąco 40 lat temu, do-rze, że i to jest, bo oddaje dobrze nastrój i ówczesne warunki podróżowania imochodem. Nazajutrz przygotowując się na ciężki dzień w buszu, załadowa-:m łom, siekierę, nadprogramową bańkę wody i na wszelki wypadek zabrałem sobą dodatkowo mocnego robotnika z kopalni. Wziąłem kierunek na zaob-;rwowaną wczoraj górę, pchając się przez busz, krzaki, głazy, wertepy, usuwane kamienie łomem, ścinając grube krzaki siekierą i wieszając na gałęziach kart-i papieru toaletowego, bo spodziewałem się, że będę musiał wracać po nocy. Po jakiejś godzinie takiej jazdy, usuwając w trójkę ogromny kamień, usły-zeliśmy śmiech i kobiece głosy u dołu wyschniętego strumienia, czyli w suahi-., korongo, a po arabsku, wadi. W kolczastym buszu takie korongo prawie za- służy jako droga czy ścieżka dla bydła czy pieszych, bo ma suche piaszczy- RUBINY siłą, że wymywały kamienie z wszystkiego, co mogło pomiędzy nimi leżeć i zostawiały gołe głazy nie do przebycia nawet najlepszym samochodem z czterokołowym napędem. Chcąc zasięgnąć wiadomości, Katimba pobiegł na zwiady i za chwilę wrócił z dobrą wiadomością, że nie tylko widział parę dziewczyn niosących kalebasy z wodą, ale że właśnie wychodziły z korongo na otwartą przestrzeń, gdzie chyba będzie nam łatwiej poruszać się samochodem. Udało nam się w końcu wydostać z gąszczu i skał i rzeczywiście wyjechaliśmy na rodzaj równiny z czarnoziemu (bynajmniej nie urodzajnego, tzw. cotton soil) pokrytej rzadkimi krzakami. Na szczęście, ziemia była sucha i można było jechać bardzo łatwo, tak że bardzo prędko mogliśmy dogonić nosicielki wody. Jechaliśmy pod wiatr, więc usłyszały głos motoru dopiero jak byliśmy około dwustu metrów za nimi. Efekt był piorunujący; postawiwszy kalebasy na ziemi, wzięły nogi za pas i krzycząc zaczęły uciekać. Nie pomogło nasze wołanie, wiały jak wiatr. Dodałem gazu i bardzo prędko dogoniłem panienki, które teraz już nie krzycząc, ale wrzeszcząc, jak nieprzytomne przestały uważać którędy biegną i przedzierając się przez krzaki jedna po drugiej zdarły z siebie skóry czy szmatki, w które się obwijają i golusieńkie jak je Pan Bóg stworzył doleciały do maniatty, w wejściu której stała prosta jak struna, mocno starawa Masajka, zataczając się ze śmiechu. Rozłożyła ręce i zatarasowała przejście, tak że uciekinierki musiały się zatrzymać i teraz zadyszane, jak zbite w stadko dzikie zwierzątka, ogromnymi przerażonymi oczyma patrzały na potwora, który je gonił. W całym życiu zrobiłem najwyżej dwadzieścia fotografii (z których tylko jedna jest dobra), ale wtedy bardzo żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu. W okolicach Longido Masaje byli jeszcze nie pomieszani czy skrzyżowani z innymi szczepami. Przeważnie wysmukli, długonodzy, szczupli jak prawdziwi nomadzi, byli wspaniałą egzemplifikacją pięknego ludzkiego ciała. Przyznaję, że patrzyłem jak urzeczony na tych pięć nagusieńkich dziewcząt, prawdopodobnie mających piętnaście-siedemnaście lat, nie znających żadnego wstydu, bo nie starały się zakrywać rękami swej nagości. Trzy z nich podniosły ręce do ust, przygryzając końce palców, a pozostałe dwie kurczowo trzymały się rąk starszej kobiety, która tłumaczyła nam, w zupełnie dobrym suahili, że nie trzeba się im dziwić, bo nigdy nie widziały samochodu. Nie ruszały się dalej niż do paru pobliskich maniatt na tańce i śpiewy i po wodę do błotnistego stawku ze źródełkiem, skąd właśnie wracały. Po chwili widząc, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, zaczęły się ruszać, śmiać i zbliżać do samochodu, a kiedy jedna z nich zobaczyła się we wstecznym lusterku, wszystkie lody pękły. Stara kazała im iść po szmaty i kibu-je z wodą, które zostawiły uciekając, więc załadowaliśmy pięć szczebioczących nagusków i ku ich radości wróciliśmy po własnych śladach w poszukiwaniu zgub. Pierwszy to i ostatni raz w życiu jechałem w takim towarzystwie. Na trudne wyprawy po nieznanym buszowym terenie brałem mały otwarty Landrover, który ma trzy bardzo ciasne siedzenia z przodu i zapchaną bambetlami niedużą przestrzeń z tyłu. Dwie naguski wepchały się koło mnie, a pozostałe trzy z Katimbą i pomocnikiem, musiały jechać stojąc z tyłu, bo mowy nie było, że- bv moełv UsiaŚĆ. W buszu samochód kiwa sie 7Htac-ra i nrlpr79 n Vamipn rnrv TAK BYŁO RUBINY szyscy ściśnięci trzymali się jedno drugiego, piszcząc i śmiejąc się aż do chwi-kiedy jeden z panów musiał którąś potrzymać trochę za mocno, bo w kaskadę śmiechu i krzyku jedna z golasek przeskoczyła oparcia przednich fotelików wylądowała na jednej z moich towarzyszek. Teraz ja miałem niewiele miejsca i manewrowanie kierownicą, ale nie skarżyłem się, kiedy przy gwałtowniej-ych ruchach uderzałem łokciem w jędrną dziewczęcą pierś. Dość szybko pozbieraliśmy te kilka skór, szmat i tykw z wodą i zajechali-ny znów przed maniattę przy akompaniamencie krzyków, pisków i śmie-lów. Stara wiedziała, gdzie jest studnia i znalazła jakiegoś chłopaczka, który liał nas do niej zaprowadzić, ale okazało się, że nikt nigdy żadnym wehiku-m tam nie jechał, a przewodnik, po raz pierwszy w życiu siedząc w samo-lodzie, koniecznie chciał nas prowadzić najkrótszą drogą, którą normalnie ;edłby pieszo. Trudno wymagać od Landrovera, żeby drapał się po skale, ięc chłopczyk mógł służyć tylko do wskazywania kierunku, a my w dalszym ągu wyszukiwaliśmy miejsca, przez które można było przejechać samocho-em. W końcu jednak dobrnęliśmy do studni, z której wodę ciągnął dyszący kaszlący motor na ropę. Pompa, stojąca pod mocno pogniecionym blaszanym daszkiem, mieści-i się na środku ogromnego placu, wydeptanego przez lata tysiącami kopyt lasajskiego bydła. Musieliśmy się przepychać przez setki garbatych ryczących krów masajskich pilnowanych przez Mora-nów, czyli młodych wojowników, w malowniczych czerwonych szukach i z długimi dzidami w ręku. Nikt nie może powiedzieć, że porządek jest wrodzoną cechą czarnej rasy, ale przy wodopoju, przychodzące co parę minut stada stoją, czekając na swoją kolejkę, niekiedy przez dłuższy czas, i nigdy nie pchają się pomiędzy bydło pijące w danej chwili z wodopoju, czyli betonowego żłobu, do którego leje się przez cały dzień woda z pompy. Gwizdaniem i głosem Morani ma-ajscy, przeważnie stojąc na jednej nodze, oparci na dzidzie, utrzymują po-łziwu godną dyscyplinę wśród stad spragnionych zwierząt. Byłem ogromnie zadowolony z tego, że w końcu znalazłem przejście co lajmniej o dziesięć, piętnaście lub nawet więcej kilometrów krótsze od dotych--vacnwei Hrncri W>ra musiał iechać traktor raz na tydzień. Trzeba było zawra- być przyjemnością. Pomysł wieszania po drodze kartek papieru toaletowego okazał się być zbawiennny i mogliśmy zajechać do kopalni przed północą. Czarni w owych czasach mieli bardzo mądry zwyczaj nazywania białych jakąś nazwą stworzoną ad hoc, bo trudno im było pamiętać europejskie nazwiska. Niestety, z powodu tych kartek papieru, przez pewien czas nazywali mnie Bwa-na Kartazi, czyli po prostu pan Papier, co nie było przezwiskiem bardzo chlubnym, jeśli wiedziało się o jaki papier chodzi. Na szczęście, bardzo prędko potem przechrzcili mnie na Bwana Mawe, czyli Kamień, z powodu moich ciągłych poszukiwań i kopania kamieni szlachetnych. Pod tym mianem byłem znany przez co najmniej sześć lat. Po dwóch dniach zmobilizowałem prawie całą siłę roboczą kopalni i zacząłem przecinać moją papierową drogę. Zajęło mi to z dziesięć dni, zanim doprowadziłem ją do stanu nadającego się do przeciągania traktorem beczkowozu; oczywiście nie było mowy o żadnej nawierzchni, ale chodziło tylko o usunięcie głazów, wyrąbanie krzaków i zasypanie dziur. Żaden normalny samochód tamtędy by nie przejechał, ale Landro-ver i traktor jeździły po niej przez cały czas mojej tam pracy. Początki kopalni nie były łatwe i to z różnych powodów, z których brak kapitału był prawdopodobnie najważniejszym. Bardzo prędko wyrobiła się rutyna; raz na tydzień zakupywałem całe zaopatrzenie dla pracowników oraz najróżniejsze potrzebne narzędzia, lekarstwa czy części zamienne do niewielu maszyn, które miały pomagać w pracy. Wyjeżdżałem bardzo wcześnie rano z Nairobi i robiłem z górą 200 km do południa, z zatrzymaniem się w Naman-dze po benzynę i ropę dla traktora. Spędzałem w kopalni całe popołudnie i następny ranek. Następnego dnia po południu wyjeżdżałem, żeby wrócić do domu późnym wieczorem. Oczywiście, że były też i takie sytuacje, kiedy musiałem siedzieć tam cały tydzień, bo trzeba było wykonać jakąś specjalną robotę. Cały czas, podczas gdy ręcznie kopaliśmy duży rów na żyle korundu, trwały dość prymitywne poszukiwania dookoła i znaleźliśmy dość duże pole kamieni eluwialnych (jeszcze leżących na stoku i znacznie mniej toczonych wodą niż aluwialne, których notabene nigdy nie znaleźliśmy). Oznaczyłem siatkę o wymiarach 2x2 metry na całym stoku i wykopałem kilkaset dziur, żeby wybadać głębokość zalegania żwiru, w którym znajdowały się kawałki na wpół utoczonego czerwonego korundu. Dopiero kiedy wszystko było porządnie wymierzone i oznaczone, sprowadziłem z Nairobi spychacz (plus minus 220 km, bo bliżej żadnego nie było) i w dwa dni odkryłem cały teren. Ted Wolff nrzez ten czas obieeał oół świata staraiac sie SDienieżać to. co Początki TAK BYŁO RUBINY jednak żadnych porządnych rubinów, więc dochody były bardzo ograniczone. Co natomiast odbiło się mocnym echem po świecie geologicznym i mineralogicznym, to siedem największych kryształów rubi corrundum jakie kiedykolwiek znaleziono i które dziś znajdują się wszystkie w głównych muzeach światowych i one to rozreklamowały nazwę kopalni. Zaczęły się ukazywać opracowania naukowe i Ted mógł sprowadzić do Nairobi różnych speców z tej dziedziny. Jeden z nich, Haubert z Idar-Oberstein, siedział u nas przez dłuższy czas i w końcu wyciągnął z tej masy surowca pierwsze niewielkie rubinki, ale za to bardzo dobrego koloru. Nauczył on paru ludzi sposobu rozbijania dużych kamieni i wyłupywania z nich rubinów. Niewielkie to były zyski, ale jednak kopalnia zaczęła dawać jakiś dochód, choć nie pokrywając)' jeszcze kosztów eksploatacji. Zainstalowaliśmy w moim garażu w Nairobi mały warsztat pod kierownictwem majstra hinduskiego z dwoma ludźmi i rozpoczęliśmy produkcję, rozłamując korundum wysortowane już w kopalni. Dotychczas w kopalni niewiele się zmieniło, za żadne skarby nie chciałem budować sobie stałego dachu nad głową i mieszkałem zawsze w moim namiocie. Jeśli przyjeżdżałem sam, to często stawiałem mały namiocik na górze, z której pierwszego dnia studiowałem okolicę. Nikomu nie chciało się tam włazić, żeby mnie nudzić, a ja miałem cały obóz jak na talerzu u stóp mojego „orlego gniazda". Liczba zatrudnionych robotników bardzo jednak wzrosła, często pracowało ponad 30 ludzi i kłopoty finansowe wskutek zawsze opóźnionych przekazów pieniędzy od Teda z Europy, dawały mi się mocno we znaki. Myślałem, że uda mi się tanio podkarmić robotników i starałem się dostać w Aruszy licencję na polowanie, ale odmówili mi, jako że byłem Kenijczykiem nie zatrudnionym oficjalnie w Tanganice i musiałbym mieć jakieś papiery z Dar-es-Salaam i inne biurokratyczne „wydumki". Machnąłem na to ręką i wziąłem tylko licencję na ptaki. W tych czasach można było strzelać do ptaków, ile się chciało, ale nie bardzo było mnie stać na amunicję; w żaden sposób nie mogłem strzelać każdego ptaka osobnym nabojem. Trzeba było się zabrać do tego w inny sposób, a władzom było zupełnie obojętne jak będę polował. Pierwszy i ostatni raz w życiu użyłem bardzo nieetycznego, ale skutecznego sposobu, do którego przez lata nikomu się nie przyznałem. Nie miało sensu polować na kuropatwy, frankoliny czy przepiórki - tym niepodobna się wyżywić, wchodziły więc w rachubę tylko pantarki, które w godzinach upału zbijały się w cieniu pod krzakami w gęste gromadki. Cały teren był poprzecinany suchymi rowami, wyżłobionymi w czasie deszczów przez wodę, którymi podchodziłem do takiej ptasiej gromadki i jak ostatnia świnia strzelałem w kupę. Jeśli dostałem mniej niż pięć, strzał był nieudany, jeśli było dziesięć i powyżej uważałem strzał za opłacalny i za cenę trzech czy pięciu naboi wracałem do kopalni z więcej niż dobrym wyżywieniem na co najmniej dwa, trzy dni. Do dziś czuję wyrzuty sumienia, ale co było można robić? „Dla chleba panie, dla chleba". Laurenti doskonale mógł sam kierować pracą, więc nie potrzebowałem częściej dojeżdżać do Longido niż raz na dziesięć dni, ale prawie zawsze na trzy, cztery dni. Ted też mógł teraz częściej dojeżdżać z Londynu, przeważnie i Kenii, bo coraz częściej pokazywały się próbki korundu i innych rzadkich kamieni, tak zwanych półszlachetnych. Baliśmy się konkurencji, bo pojawiło się coraz więcej prospektorów, czyli poszukiwaczy i trzeba było samemu się do tego zabrać. Nie miałem wiele naukowego przygotowania do tej pracy, ale sporo nauczyłem się wędrując po okolicy Longido, gdzie w promieniu jakichś piętnastu kilometrów ślady zielonego zoizytu z czerwonym korundem zdarzały się dość często. Badając takie miejsca, kopiąc dookoła, nabrałem wprawy w szacowaniu możliwości znalezienia czegoś ciekawego. Za późno już było dla mnie na jakieś studia naukowe z geologii czy mineralogii, więc musiała mi wystarczyć pasja i praktyka oraz wiadomości zasłyszane od najróżniejszych włóczęgów buszowych czy poszukiwaczy amatorów. Tanganika i Kenia w latach pięćdziesiątych były krajami jeszcze bardzo dzikimi, jaka taka cywilizacja trzymała się większych dróg, lub rozłaziła z miast jak ropa z wrzodu. Od jeziora Manyara w Tanganice do samego prawie Jeziora Rudolfa (dziś Turkana) złaziłem piechotą cały kraj, przeważnie omijając zamieszkałe okolice. Prawie zawsze byli przede mną jacyś urzędnicy z ministerstwa „Zasobów Naturalnych i Kopalń", którzy kreślili geologiczne mapy, więc nie musiałem się wysilać, żeby znaleźć takie czy inne formacje nadające się do prospekcji. Przy takiej pracy trzymałem się paru zasad: jak najmniej ludzi, jak najlżejszy ekwipunek i prawie zawsze bez broni z powodu jej wagi. Brałem ze sobą Katimbę i jednego człowieka do pilnowania samochodu - jak najgłupszego, żeby nie bardzo orientował się o co chodzi. Przez Teda dostałem najlepsze i najlżejsze instrumenty prospekcyjne i geodezyjne, bo musiałem czasami szkicować bardzo prymitywne mapki pozycyj- Kilimndżam, w czasie prospekcji było na co potrzeć b-Ul: ¦....... . .«.i,3fT".isiI...M.iiSIŁ:t"-L TAK BYŁO zdecydujemy co dalej robić. Niestety, z powodu tych nowych kamieni obaj Tedem zlekceważyliśmy próbki różnokolorowych kawałków korundu po-lodzących z północnej Tanganiki. Okazało się, że zainteresował się tym ;ożem pewien Grek o nazwisku Papadopulos, powszechnie znany jako Pa-as i otworzył tam bardzo dobrze prosperującą kopalnię rubinów. Trudno, ie można na raz robić wszystkiego. Ted przez ten czas dostał odpowiedź Idar-Oberstein: „Nieznany dotąd, niebieski, bardzo piękny zoizyt; pod-rzewane kamienie brązowe zmieniają kolor na niebieski, twardość na skali lohsa niestety nieduża, bo 6-7. Dwie duże próbki cięte i szlifowane wyszły ;nsacyjnie pięknie, bijąc kolorem średniej jakości szafiry." Ted z miejsca zaczął skupywać zoizyty, ale wieść o nich już się po świecie )zeszła i zaczęła się piekielna walka konkurencyjna. Największym kupcem był Tiffany z Nowego Jorku, który w parę lat zgro-ladził dość kamieni, żeby przez długi czas robić ogromną propagandę nowe-3 kamienia pod nazwą tanzanit. Ich wystawa sklepowa w Nowym Jorku była >ecjalnie urządzona tylko dla tanzanitu i ceny poszły w górę jak szalone. Trze-a przyznać, że nie ma co się dziwić, w świetle słonecznym biją szafiry nie tyl- 0 barwą, imponują też wielkością i wagą. Trochę gorzej wychodzą w świetle tucznym, przy którym tracą wiele życia. Myślę, że pewno najlepiej je nosić na irden party u królowej angielskiej w letnie, słoneczne popołudnie. Skoro już mowa o szafirach, to miałem z nimi do czynienia parę razy, iestety bez sukcesu. Jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek znalazł r Kenii szafiry, był Sir Charles Markham, który przyszedł z matką piecho-\ do Kenii przez Sudan czy Etiopię. Postać ta interesowała nas o tyle, że go siostra była pierwszą żoną ambasadora Edwarda Raczyńskiego i przy-ciółką Mamy, a z matką, secundo voto Mrs. O'Hea, mimo bardzo dużej )żnicy wieku, zaprzyjaźniła się Didunia i jeździła tam na brydża (którego ardzo lubiła) czy też na kanastę (której bardzo nie lubiła). Historię ślubu aczyńskich słyszałem z obu stron, polskiej i angielskiej. Kiedy oblubieni- 1 oznajmiła swoje zaręczyny rodzicom, ci wpadli w panikę: „Przecież szyscy Polacy przedstawiają się jako hrabiowie, nie mają grosza, nabiera-niewinne dziewczęta na tytuł, wdzięk i doskonałe maniery oraz całowa- ie w rączkę". Natomiast rodzice Edwarda w Rogalinie, powiedzieli mu, : Raczyńscy nie żenią się z byle jaką panienką z rodziny, która zrobiła pie-iądze na piwie i została nobilitowana o jedną generację wcześniej. Obu )dzinom oko zbielało, kiedy odwiedziły się nawzajem - Raczyńscy Mar-hamów w Anglii, a ci w Rogalinie i pałacu Raczyńskich w Polsce. O ile iem, małżeństwo było bardzo udane, ale niestety trwało bardzo krótko, a żona umarła bodajże przy porodzie pierwszego potomka. Markham był duży, energiczny, przedsiębiorczy, głośny, czerwony na varzy, jadł i pił dużo i potrafił być bardzo niegrzeczny, ale był to bezwzględ-ie „Ktoś". Mimo, że wcale go dobrze nie znaliśmy, lubiliśmy go. W swoim :asie prowadził poszukiwania po całym kraju i dostał dużą koncesję kopal-ianą w środku Parku Narodowego Tsavo, gdzie założył kopalnię magnezy-i Murka Mine, doprowadziwszy do niej linię kolejową. Jako, że siedział tam iekszość swoippn r/asn. rmrlziłn mii sip wipr nr7aHvił cnhip tnr \xrvir-ian\\rv RUBINY od Nairobi dobre trzysta kilometrów ziemnej, miękkiej drogi. Myślę, że ścigały się tam tylko jego własne konie. Wybraliśmy się tam we dwójkę i to Jó-zefinką na pierwszą w życiu parodniową wyprawę do prawdziwego buszu. Myślę, że musiało to być w 1953-54 roku. W Tsavo wtedy nie było ani jednego hotelu czy schroniska i ostatnie 80 kilometrów drogi nadawało się tylko dla pojazdów o napędzie na cztery koła. Nie bardzo wiedzieliśmy wtedy, jak należy się zachowywać w maleńkim samochodzie w obecności dużych stad słoni, bynajmniej nie przyzwyczajonych do widoku pojazdów motorowych, czy też wobec nosorożca, który szarżował na samochodzik dwa razy. Kiedy w końcu dojechaliśmy do celu, zastaliśmy całe towarzystwo ogromnie podekscytowane. Wszyscy stali z kieliszkami i szklankami w ręku wokół maleńkiej chatki (ogrodowej wygódki), komentując zdarzenie, które miało miejsce dosłownie tuż przed naszym przyjazdem. Otóż od dłuższego czasu pasło się spokojnie za płotem małe stadko zebr. W pewnej chwili para lwów za-szarżowała na stadko, które w panice stratowało ogrodzenie. Lwicy udało się przeskoczyć poplątane druty, ale głupi lew zaplątał się w nie i w jakiś sposób wpadł do ubikacji, do której drzwi były otwarte i zatrzasnęły się za nim. Można sobie wyobrazić jak się wszyscy czuli z wściekłym, ryczącym i rozbijającym się lwem w wychodku w ogrodzie. Byli to przeważnie starzy „Kenij-czycy", ale nie było ochotnika do otwarcia drzwi. Pod żadnym pozorem nie można było lwa zlikwidować, bo kopalnia była przecie w środku parku. Podobno trwało to ponad godzinę, zanim w końcu ktoś się ofiarował, że wlezie po drabinie na dach i kijem golfowym podniesie skobel u drzwi. Markham stanął z nabitą strzelbą w odległości pięćdziesięciu metrów. Bohater dnia wszedł na dach trzęsącej się wygódki i otworzył drzwi. Myślę, że lew był tak przerażony pobytem w więzieniu, że nie myślał o niczym innym, jak o wydostaniu się z powrotem do parku i swojej towarzyszki. Do dziś opowiada się tę historię turystom, ale mało kto w nią wierzy. Markham posiadał inną koncesję z drugiej strony parku, gdzie kiedyś znalazł szafiry, ale sprzedał ją polskiemu Żydowi, panu Friedmanowi. Po wielu próbach i dużym nakładzie pracy okazało się, że szafiry były tylko w jednym bardzo ograniczonym miejscu, było ich mało, ale za to były bardzo piękne. Friedman pozwolił mi robić poszukiwania na swojej koncesji, ale rezultaty były żadne. Innym razem próbowałem szczęścia z szafirami koło Baragoi, na drodze do Jeziora Rudolfa. Przyniesiono mi trochę maleńkich kamyczków niebieskiego korundu i trzeba było to sprawdzić. Po drodze przenocowałem, marznąc w Maralal na wysokości ponad 2500 metrów w czasie lejącego deszczu, więc uciekłem o wschodzie słońca. Następne kilkadziesiąt kilometrów droga wiedzie przez wysokopienny las i po nocnym deszczu błoto było straszne. Trzeba było samochód w paru miejscach pchać i ciągnąć, ale na szczęście, droga ta - jedyna zmierzającą na północ - była używana przez Samburów i Turkanów do przeprowadzania wielbłądów i bydła na nowe pastwiska. Były to jeszcze czasy, gdy ludzie byli sobie życzliwi i z uśmiechem na twarzy pomagali jeden drugiemu, co było bardzo potrzebne w tym dzikim kraju. Nigdy nie prosili o zapłatę, ale z radością i podziękowaniem przyjmowa- TAK BYŁO RUBINY sztuje jakieś 3 szylingi dziennie. Dzisiaj jest nam już trochę łatwiej, bo ma-y parę kóz i owiec, które karmimy trawą rosnącą na kawałku ziemi nawad-%nej wodą ze studni, resztę jakoś' trzeba wyżebrać. - Czy te dzieci uczą się jakoś'? - Z tym jest trudność, bo przecie książek nie ma, ołówków i papieru nie %, ale jakoś dajemy sobie radę. Może najgorzej jest z nauczycielem, bo jak 'tychczas takiego nie ma, nawet gdyby było nas na niego stać. Z siostrami obujemy ich czegoś uczyć, ale więcej praktycznych rzeczy niż pisania i czynią, jak powiedziałem, najważniejszą rzeczą jest wyżywić je. Druga siostra, starsza od ogrodniczki, poprosiła nas do stołu i podano m zupę z bardzo rozwodnionego Doppio concentrato di pomodoro, chyba z żadnych dodatków i spaghetti też bez niczego, może było parę kropel oli-f i kilka ząbków czosnku. Nie dziwiło mnie już więcej, że ksiądz był chudy. Gdzieś o północy obudził mnie odgłos zajeżdżającego przed misję samo-odu, a następnie jazgot wielu ludzi mówiących naraz. Obwiązałem się ki-ijem i wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Jakiś biały jegomość w roboczym elichu, dyskutował z co najmniej dziesięcioma czarnymi w języku rendile y turkana, w każdym razie mnie nie znanym. Mój gospodarz wyszedł na nek i uściskał nieznajomego szybko paplając, tym razem po włosku. Wi-,ąc mnie zawołał, żebym do nich dołączył i przedstawił mi ojca Poletta; ^starczało popatrzeć w tę twarz, żeby wiedzieć, że się ma przed sobą ko->ś szczególnego, niecodziennego - To nasz wędrowny warsztat, architekt, budowniczy, artysta rzeźbiarz nałarz, ja tu jestem tylko rzemieślnikiem, on jest majstrem od wszystkich na-ych misji. Do tego umie tak tych Samburów, Rendili czy Turkanów zabaj-ywać, że potrafi ich nawet namówić, żeby z nim pracowali. Oni poza tym ledzą, że „father Polett" połamie samochód, ale ich podwiezie, jemu to ła->o, bo też jest mechanikiem. Widział pan jak tu zajechał: załadował co naj-niej o tonę cementu za dużo, żelaza, mąki, czy ja wiem czego i poza tym liąl co najmniej dziesięciu pasażerów. Z rannym brzaskiem wstałem i zobaczyłem maleńkie światełko w kościół-i, więc podszedłem zobaczyć kto tam jest. Father Polett odprawiał mszę sam zy jednej świeczce. Przez jakieś trzy dni o mało nie połamałem sobie nóg w dziurach wykopa-'ch przez naszego przewodnika i bezwzględnie stwierdziłem, że nie warto się ięcej tutaj trudzić. Wyjeżdżając zostawiliśmy wszystko cośmy mieli jako zapa-, wraz z dwiema butelkami wina, które zawsze staram się mieć ze sobą na sa-ri „na wszelki wypadek". Do Nairobi przywiozłem około 30-kilogramowy iwał amalgamu, w którym widać maleńkie okruchy marnego niebieskiego ko-ndu; do dziś podpiera mur przy garażu Później, przez lata spotykaliśmy ojca Poletta w całej północnej Kenii, najbardziej niespodziewanych miejscach i bardzo się z nim zaprzyjaźniliśmy, chałem kiedyś do miejscowości Tum, leżącej u stóp góry Nyiru, którą się wi-:i po lewej ręce, dojeżdżając do South Horr. Oczywiście, wiem że ktoś na tej >rze kiedyś był, ale ja nigdy nikogo takiego nie spotkałem. Okolica South orr była moim ulubionym terenem łowieckim w ostatnich latach polowań. żeby w ogóle żyć, musiała być mocna i zdrowa, wyciągnąłem z tych okolic parę rekordowych trofeów. Planowałem wdrapać się na górę, bo z samolotu widziałem, że cały płaskowyż u góry był zalesiony, widać było jakieś strumyki czy małe stawki, wyglądało to na raj. Na dróżce po której jechałem do Tum można było spotkać jakiś inny wehikuł może raz na dwa, trzy dni, więc zdziwił mnie słupek ruchomego kurzu na parę kilometrów przede mną. Był to Ojciec Polett, samiusieńki na dużym spychaczu. Wyżebrał w Isiolo z departamentu robót publicznych ten spychacz, w trzy dni udało mu się samemu go tu przyprowadzić. W Tum od paru miesięcy „hamstrował" diesel i teraz przez dziesięć dni wycinał drogę w dół do doliny Suguta, gdzie planował postawić punkt opatrunkowy. Rzucił się na mnie z radością - Zostawiamy tu ten przeklęty spychacz, chodź pokażę ci moją nową drogę, będziesz VIP-em, który mi oficjalnie otworzy pierwszą drogę do Suguty. Wgramolił się do mojego Landrovera i pojechaliśmy na brzeg tej dzikiej doliny do której weszło dotychczas tylko parę pieszych wypraw. Nie bardzo było warto tam się pchać, bo mimo, że jest to dolina rzeki Suguty, jej zupełnie czysta woda nie nadaje się do picia nawet dla bydła, W czasie deszczy tworzy Dolina Suguty od zachodniej straty, fot. G. Kobin się tam płytkie jezioro, a w czasie suszy wyschnięte bagna na podłożu kamienistej lawy nie sprzyjają spacerom. Ma chyba 150 kilometrów długości i kilkadziesiąt szerokości jest prawie nie zamieszkała, tylko w porze deszczowej Turkana wpędzają tu na krótki czas swoje stada. Dziś się słyszy, że chowają się tam zbrojne bandy, bo wiedzą, że żadna policja nie będzie im tam przeszkadzała. Widok był wspaniały, daleko na dole błyszczała taśma wody Suguty, a na prawo migotała w słońcu duża tafla deszczowego jeziora. Na wiele kilometrów przed nami rysowało się niebieskie pasmo jakichś nieznanych mi wzgórz, bezludna i bezzwierzęca pustka. Powietrze drżało w oołudniowvm nnale Na- TAK BYŁO ści kraju. Jako, że od wieków, od Ogadenu w Etiopii do południowej So-iii i północnowschodniej Kenii, trwały plemienne walki, głównie o pastwi- i dostęp do wody, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Niestety szifta la, z latami zaczęła się upolityczniać i od czasu wojny domowej w Soma-)rzekształciła się w duże bandy, składające się z somalijskich uciekinierów jskowych, uzbrojonych po zęby. Trzeba było zamknąć ogromną połać kra-zw. północnowschodnią Northern Frontier i dostęp tam jest przeważnie żliwy tylko samolotem. Przez dwa dni zbieraliśmy rozproszonych po krzakach ludzi Louisa, ale >z był kompletnie obrabowany i po najprostsze zakupy trzeba było posyłać fera do Isiolo, odległego o dobre trzy godziny marszu. Na szczęście przy-źliśmy ze sobą prowiant dla ludzi na tydzień, ale nie było nawet jednego nka, żeby cokolwiek ugotować. Jeden namiot, w zupełnych strzępach, zo- pocięty na łaty dla dwóch pozostałych i po trzech dniach obóz wyglądał wie przyzwoicie. Przez ten czas z Katimbą przeglądnąłem dobrze wykopy odrufa i okolicę, ale znalazłem tylko dużą ilość bezwartościowego, co naj-iej przemysłowego korundu, więc wróciłem do Nairobi z paroma heksago-nymi, mniej lub bardziej mlecznymi kryształami. Louis Woodruf, popularnie zwany Woody, przyjechał do Kenii po pierw-j wojnie światowej, zatrudniając się jako maszynista na kolei. O ile wiem, nie miał pojęcia, gdzie się rodził, a według jego własnych słów, matka nie dzo wiedziała, kto był jego ojcem. W każdym razie, gdzieś ktoś dodał mu iplę krwi ciemniejszej. Występował jako biały, ale choć towarzysko żaden ty by się z nim w owych czasach nie zadawał, był lubiany przez wszystkich, rzy go znali. Kiedy i gdzie się nauczył strzelać i polować nie mam pojęcia, strzelał świetnie i był odważny jak lew, umiał polować na wszystkie sposo-najbardziej kłusowniczo. Sławny dyrektor departamentu łowiectwa, opona której budowało się prawo myśliwskie w Kenii, szanowany przez wszyst-h i czysty zawodowo jak łza Archie Ritchie, miał dla Woodiego słaby punkt ercu. Dwa razy dał mu licencję zawodową, ale Woody tracił ją bardzo pręd-za grzechy raubszycerskie. Przez długie lata, kiedy pracował jako maszynista na kolei, miał patentowa-sposób na polowanie na słonie. Kolej przechodzi przez teren, który dziś jest kiem Narodowym Tsavo, od zawsze pełnym słoni. Często w owych czasach nie pasły się na torze lub stadami przechodziły przez tor i pociąg musiał sta-ć. Woody miał zawsze ze sobą sztucer i po prostu przez okno lokomotywy ;elał najlepszego „tuskera", wysadzał dwóch Murzynów, lokomotywa gwiz-a i ruszał w dalszą podróż. Wracając po dwóch dniach, zabierał zostawio-:h przy torze Murzynów, którzy wsiadali z powrotem na węglarkę, ale ze sło-iwymi ciosami na ramieniu. Mówił mi, że na tym procederze dużo zarobił, zywiście nie obyło się bez tego, żeby - widząc piękne kły przy, a nie na to- - nie zatrzymał pociągu. W Ugandzie jadąc do Kampali, robił to samo, ale •wił, że słoni nie było tam dużo, więc jego specjalnością były pułapki na lam-ty, których było tam wiele. Budował dwie mocne drewniane klatki i wkła- do nich pistolet tak ustawiony, żeby zwierzę wchodząc po położone mięso RUBINY było codzienne sprawdzanie pułapki. Sprzedaż dobrze wyprawionych skór lamparcich też była dochodowym zajęciem. Woody już od wielu lat nie starał się nawet o odnowienie licencji zawodowej, ale o ile wiem przestał kłusować i strzelał tylko ptaszki do garnka. Miał jednak swoich dawnych klientów rozsianych po świecie, którzy chcieli z nim polować, więc prosił mnie bym za niego brał ich na safari, a on towarzyszyłby nam dla przyjemności. Mnie to bardzo odpowiadało, bo to były pierwsze lata mojej pracy i robiłem co mogłem, żeby się jak najwięcej nauczyć, a Louis był bardzo dobrym nauczycielem. Od niego i Władka Winczy nauczyłem się najwięcej techniki zawodowego polowania. Polowaliśmy raz od paru dni z klientem na bawoły i lamparta w bloku myśliwskim nr 2 na północ od Góry Kenii, stosunkowo niedaleko od koncesji kopalnianej Woodyego, który z radością do nas dołączył. Bloki 1 i 2 były moim najulubieńszym terenem polowań. Wówczas zupełnie dziki kraj, prawie że nie zamieszkały, półpustynny, z jedną myśliwską dróżką-ścieżką nie do przebycia w porze deszczowej. Dróżka ta biegła równolegle do rzeki Uaso-Nyiro, która była granicą północną tych bloków, wszystko to na równiku, więc nigdy nie można było się skarżyć na zimno. Miałem tam dwa miejsca, oddalone od siebie o jakieś 4 godziny jazdy, gdzie stawiałem obozy zależnie od tego na jaką zwierzynę polowałem. Jeden u podnóża ogromnej skarpy, z której spadał mały wodospad rzeczki Ngare-Ndare, pod płaskimi akacjami, na samym brzegu 20-30 metrowego piaszczystego koryta strumyka, który prawie przez cały rok nie miał więcej niż dwa metry szerokości. Drugie miejsce, gdzie stawiałem obóz, było niedaleko posterunku policji, tego, do którego pojechaliśmy kiedyś po napadzie szifty na obóz Woodyego, bo tam była studnia z jedyną wodą na kilkadziesiąt kilometrów wkoło. Pewnego dnia leżeliśmy na szczycie pagórka, studiując przez lornetki okolicę, kiedy na horyzoncie ukazała się ogromna chmura kurzu. Chmura była za duża na stado zebr czy nawet bydła Samburów, mimo że stada takie mogły się składać z setek sztuk. Z ciekawości zdecydowaliśmy się przepchać przez busz w bardzo skalistym terenie i po dobrej godzinie dobrnęliśmy do miejsca, z którego przez lornetki mogliśmy zobaczyć kolumnę złożoną z około 30 najróżniejszych pojazdów mechanicznych, posuwającą się bydlęcym piaszczystym traktem używanym przez Samburów do przepędzania stad. Teraz, jak okiem sięgnąć, ze wszystkich stron ciągnęły stada do jednego punktu, który znaliśmy, bo stał tam jedyny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów „budynek", czyli chałupka blaszana o wymiarach 3 na 3 metry, postawiona przez niejakiego Tom-linsona. Przyjeżdżał tam stale, mniej więcej raz na miesiąc swoim starym Lan-droverem, przywożąc trochę nafty, mąki, soli czy cukru, trochę papierosów i jakichś szmatek. Samburu, wiedząc, kiedy przyjeżdżał, przynosili skóry i tak kwitł tu od lat najprostszy handel wymienny. Tomlinson i jego bracia mieli parę takich punktów rozsianych po tym kraju. Jako, że było już dobrze po południu zawróciliśmy do obozu, żeby nie siedzieć na bezdrożu w ciemnościach i postanowiając wrócić nazajutrz i zbadać co się tu dzieje. Następnego ranka ruszyliśmy wcześnie w drogę i po paru godzi- TAK BYŁO RUBINY oje cygara. Przywiozłem zaprzyjaźnionego elektryka, który się trochę na m znał i ten podłączył mi wszystko drutami do dużej baterii. Zaplanowani, że zdetonuję ładunki po pracy o wpół do szóstej. O czwartej usłyszeli-ny warkot motoru. Nikt nie odwiedzał kopalni, więc mogła to być tylko iniekcja z Mines Department. Jak wariaci, całą załogą rzuciliśmy się do wycią-inia ładunków, przysypywania piaskiem drutów i likwidowania wszelkich adów mojej roboty. Szybko opuściłem teren robót i poszedłem do gości. Z rządowego Landro-ira wyskoczył młody biały mężczyzna i niezupełnie pewnym krokiem, zaczął ć w moim kierunku. - Czy mam przyjemność z panem Sapiehą? - spytał świetną polszczyzną. - Czy przyjemność, to dopiero pan oceni, ale tak, jestem Sapieha - Jestem rządowym geodetą i w Dodomie powiedziano mi, że gdzieś i siedzi Polak, który tak się nazywa i kopie rubiny. Słyszałem także od olaków w Nairobi, że książę Sapieha siedzi gdzieś w buszu w Tanganice kopie kamienie. Pracuję od tygodnia w okolicy i od Masajów dowiedzia-•m się, że tu jest taki Bwana, który kopie użą dziurę. Pan geodeta wyglądał doskonałe -iłody, pierwszorzędny człowiek z bły-ciem w oku. - Jestem przyjacielem Ryszarda Barduy, tory mi dużo o panu mówił. -Jeśli jest pan przyjacielem Ryszarda, to ardzo mi miło, bo bardzo go lubię i cenię. ]zy ma pan jakieś kontakty z Mines Depart-lent iv Dodomie? - Żadnych, nigdy u nich nie byłem. - Czy zna się pan przypadkiem na wy-zdzaniu materiałami wybuchowymi? - Niewiele, ale trochę tak. - No to pomoże mi pan naprawić to, co powodu pana popsułem i zabawimy się > fajerwerki. Skoczybruzda był pierwszorzędny i w go zinę naprawiliśmy to, co przed chwilą znisz-żyłem i jeszcze za dnia wysadziliśmy najnie-ezpieczniejszą ścianę. Facet posiedział ze mną rzy ognisku wieczorem, popijając whisky umówiliśmy się, że za tydzień spotkamy się >od górą Szombole (inaczej Szampole) koło /lagadi. Obaj nigdyśmy tam nie byli i chcieli-my znaleźć nowe przejścia przez granicę, bo awsze, zwłaszcza w Afryce, jest dobrze znać miejsca, których inni nie znają, zombole ma w sobie coś specjalnego, otoczone jest dziesiątkami legend, w la- Zwisajaca ściana, która wysadziłem nitrogliceryną i skały wyjechaliśmy na otwartą dolinę, otaczającą tę imponującą swoim złowrogim wyglądem górę. Postawiliśmy dwa lekkie namioty, Kasiunia z Katimbą zebrali trochę drzewa na ognisko, a ja wziąwszy strzelbę starałem się strzelić parę przepiórek, których było tu mnóstwo. Kiedy mieliśmy się położyć na noc, nagle ktoś zaczął walić młotem czy czymś równie ciężkim w żelazo, o jakieś sto czy dwieście metrów od nas. Postaliśmy przez chwilę słuchając i dziwiąc się skąd w tej głuszy znalazł się ktoś z młotem i żelazem, po co robi ten hałas w ciemnościach i dlaczegośmy nikogo nie widzieli przed półgodziną za dnia. Jako, że całe to zbocze składało się z samych wądołów i skał, mowy nie było, żeby się pchać tam po ciemku samochodem ani nawet piechotą. W pewnej chwili hałas ustał, więc położyliśmy się spać. Rano po wschodzie słońca nagle ktoś znowu zaczął walić młotem w żelazną blachę. Teraz można było stosunkowo łatwo znaleźć kowala, więc poszliśmy w tym kierunku, ale w pół drogi hałas ustał i nikogo nie znaleźliśmy. Po powrocie do obozu przez jakieś pół godziny hałasowało dalej, potem do wieczora była cisza, Katimba poszedł po obiedzie na poszukiwania, ale nic nie znalazł. Wieczorem znów walenie się zaczęło, zrobiło się nam nieswojo, ale poszliśmy spać, bo po jakimś czasie zapanowała cisza. Rano Katimba orzekł, że mieszka tu „szejtani", czyli szatan i jeśli stąd nie wyjedziemy, to on wychodzi z obozu, teraz za dnia i idzie do Magadi. Nasz skoczybruzda miał się zjawić poprzedniego dnia i nie wiedzieliśmy czy znalazł przejście tam, gdzie go szukał, czyli pomiędzy górą Gelai a jeziorem Natron. Jeśli nie przeszedł, to mogliśmy czekać jeszcze jakieś dwa czy trzy dni, więc zdecydowaliśmy się zostawić szejtana w spokoju i zwinęliśmy obóz. W środku doliny stało jedno jedyne samotne drzewo, podjechałem do niego i wetknąłem w korę kawał papieru z wiadomością dla geodety, że pojechaliśmy do Nairobi. W buszu trzeba myśleć tak, jak inni by myśleli. Wiedziałem, że jeśli się tu zjawi, to na pewno podjedzie do tego drzewa. Po dwóch dniach zadzwonił do mnie już z Nairobi, podziękował za list i powiedział, że spóźnił się „na randkę" o dwa dni z powodu trudności ze znalezieniem przejścia. Pewnego dnia zostałem zaproszony (prawdopodobnie jako dekoracja) na kolację z jakąś grupą finansistów, bankierów, do typowego domu bogatego businessmana. Było nas jakieś 12 osób i siedziałem przy stole pomiędzy miłą Włoszką, żoną któregoś z bankierów, a jej bratanicą, z wyglądu nastolatką. Panie miały nazajutrz lecieć „czarterem" na parodniowe safari. Wieczór był wbrew moim przewidywaniom bardzo udany i wesoły, moje sąsiadki dosłownie pompowały ze mnie wiadomości z buszu, o poszukiwaniach, kamieniach szlachetnych, polowaniu itd. itd. Okazało się, że „nastolatka" ma 25 lat nazywa się Francesca, jest absolwentką czegoś tam na uniwersytecie w Mediolanie i że skończyła szkołę baletową. Powiedziała mi, że pobyt w Kenii u wujostwa dostała od rodziców jako prezent za skończone studia i spytała czy mogę ją wziąć choćby na najkrótsze prawdziwe safari. Było to czterdzieści lat temu i safari były jeszcze owiane mgłą tajemniczości i przygody. Wiłem się jak piskorz, bo z zasady nie lubiłem brać z sobą ludzi, a zwłaszcza pań nie mających pojęcia o tym co to wtedy było TAK BYŁO RUBINY olączył się do prośby panienki, zgodziłem się wziąć ją ze sobą na „pró-ę" wytrzymałości, następnym razem, kiedy będę jechał do kopalni. Po paru dniach zadzwoniłem do niej, żeby nazajutrz była gotowa szóstej rano i wziąłem ją do Longido. Pogoda była straszna, deszcz lał od oprzedniego dnia, ciężki przeładowany Landrover ślizgał się po błocie, na parę kilometrów przed kopalnią trzeba było pchać go i ciągnąć. Na sczęście wiozłem z sobą dwóch ludzi z kopalni, więc miałem pomocni-ów. Francesca z radością wskoczyła do błota i pchała samochód nie go-it\ od innych; później pomogła postawić dla siebie mały namiot i przy gniu z Katimbą doprawiała zupę po włosku. Wieczorem rozpogodziło ię, więc kolacja przy ognisku odbyła się świetnie i panienka poszła spać ez normalnych niewieścich pokrzykiwań, że boi się skorpionów i węży, e nie lubi komarów oraz obaw czy w nocy nie zjawią się lwy czy bawoły, ówiedziałem jej tylko, żeby w nocy idąc na siusiu wzięła ze sobą latarkę poszła za swój namiot, a nie wędrowała w poszukiwaniu wygódki. W bu-zu nikt nikogo nie podpatruje. Cała próba udała się świetnie i obiecałem, e jeśli będę miał jakąś poważniejszą wyprawę, to ją zawiadomię. Francesca zaprzyjaźniła się z Didunią i urządziła dla nas u swoich wujo-twa świetnego brydża. Podczas jej nieobecności zjawił się u mnie stary Mu-zyn ze spiłowanymi w szpic zębami (co swojego czasu oznaczało plemiona adożercze). Przyszedł spod Kitale dużym kawałkiem bardzo dobrego orundu, twierdząc, że pochodzi to gór przy granicy Ugandy. Już kiedyś toś przyniósł mi próbki z tamtych tron. Wybrałem się tam wówczas Katimbą i Densonem, ale kiedy po Iwudniowym ciężkim marszu do-irnęliśmy z przewodnikiem do chaty złowieka, który podobno znalazł tę iróbkę, zastaliśmy go nieżywego na lodłodze. Przewodnik powiedział lam, że był to Nandi, który przyprowadził tu bydło na wypas w suchej •orze i że na kilometry wokoło oko-ica jest bezludna. Byliśmy o dwa dni marszu od samochodu i rada w radę lostanowiliśmy, wbrew zwyczajom, Nandiego pogrzebać. Na skrawku pa-lieru opisałem w suahili, gdzie nieboszczyk jest pochowany i położyłem :artkę pod patykiem na kupce słomy służącej do spania na podłodze. Nowa próbka pochodzić miała z tych samych okolic.Jeśli to było prawdą, wiadomość taka zawsze gdzieś wypływała, więc trzeba było jak najprędzej Iziałać, zanim inni się do tego zabiorą. Telefonicznie ściągnęliśmy znad morza Tancescę i zajęliśmy się przygotowaniem wyprawy, która nie zapowiadała się ako łatwa. Pora deszczowa była w pełni, tak że nawet nie byłem przekonany :zy uda się dojechać w jeden dzień do Kitale. Od Nakuru przez 200 kilome- Lanirover nie przejedzie, trzeba iść piechoty: tu znaleźliśmy nieżywego Nandwę > Zapakowaliśmy łańcuchy do kół, dużo lin, jeden duży namiot i dwa lekkie alpinistyczne, suche zapasy na tydzień, mój sztucer, dwie butelki whisky, cztery naftowe lampy i dużo baterii do latarek. Świeży prowiant, jak jakieś warzywa czy mięso, można zawsze było kupić w Kitale. Wziąłem Densona i jednego człowieka do pilnowania obozu, Katimby z jakiegoś powodu nie było. Z przewodnikiem umówiliśmy się w Kitale. Francesca, właściwie ubrana i z minimum bagażu, zjawiła się na czas i rano, skoro świt, wyruszyliśmy w podróż. Mimo deszczu dojechaliśmy szczęśliwie i późnym popołudniem zajechaliśmy przed jedyny hotel w Kitale. Cała atmosfera była trochę jak z westernu. Stary ciemny hotel był kiedyś budowany głównie dla osadników europejskich i ich gości oraz dla ewentualnych turystów. Od czasu Mau-Mau nie przyjeżdżano tak na co dzień do hotelu, raczej już do klubu. Europejczyków było coraz mniej, bo rozchodziła się już wieść o wycofywaniu się Anglii z Kenii. Korytarzami snuło się paru gości, przeważnie kierujących się w kierunku ciemnego baru, gdzie kilka stolików było zajętych przez przyjezdnych komiwojażerów, paru pijaków, paru Hindusów, i kilku separujących się settlerów. Całość biła nudą, pleśnią i brakiem jakichkolwiek emocji. Kiedyśmy weszli, zwróciło się ku nam kilka głów; ze zdziwieniem patrzono na mój sztucer, który nosiłem ze sobą, bo w owych czasach nie zostawiało się broni byle gdzie. Siedząc z kuflem piwa w ręku, zobaczyłem na końcu korytarza dwóch ogromnie podekscytowanych Europejczyków, wyraźnie podchmielonych, którzy gadali o czymś, wymachując rękami. Wchodząc hałaśliwie do baru, zwrócili na siebie natychmiast uwagę i jeden z nich zwrócił się do obecnych, pytając bardzo głośno po angielsku czy ktoś mówi po afrykanersku. Zrozumiawszy z milczenia gości, że nikt, odwrócili się do baru, zamówili po podwójnej porcji paskudnej południowoafrykańskiej brandy i zaczęli bardzo głośno rozmawiać w języku afrykanerskim. Nie można powiedzieć, żeby mieli bardzo sympatyczne twarze, ale byli w kwiecie wieku, mocni, muskularni, zabłoceni, w ciężkich skórzanych butach, ubrani w buszowe khaki, w dużych południowoafrykańskich kapeluszach, których nie zdjęli z głów. Wchodząc mówili po angielsku, co by wskazywało, że są Afrykanerami z Afryki Wschodniej i to niekoniecznie z Kenii. Po latach spędzonych w Belgii mogłem trochę rozumieć ich język przypominający flamandzki. Mówili z pewnością o czymś, co znaleźli w górach. Parę razy padało słowo hills i gold, ale nie mogłem zrozumieć czy chodziło o złoto jako kruszec, czy pieniądz. Jeśli mówili o znalezieniu złota, to nic dziwnego: piaski rzeki Suam do dziś są przemywane, sam przecie, przechodząc jakąś wodę, zawsze używałem miedniczki do tego celu, prawie za każdym razem znajdując kilka maleńkich ziarenek. Jednak jeśli mówili o jakimś innym odkryciu i pieniądzach, to mnie już bardzo interesowało, bo mogło znaczyć, że mój szybki tu przyjazd był niegłupim pociągnięciem. Kiedy szeptem mówiłem to Francesce, oczy jej o mało nie wyskakiwały z głowy. Ten kraj, ci ludzie, nastrój tego wieczora, złoto czy rubiny, wszystko jedno, ja, siedzący w ciemnym barze z ciężkim sztucerem w ręku, zabło- ___Młr ««^,rtł« Jrt,.T««.r ^n^irint ^n^rm^nn-. r~ .-. m n ,~ U A ,4 A A TAK BYŁO Po dobrych paru godzinach jazdy dojechaliśmy nad Suam, do miejsca do-cąd poprowadził nas przewodnik. Rzeka była nie do przebycia, spokojny po-:ok górski zamienił się tu w groźny zły spieniony strumień, rwący, huczący przelewający się z brzegów. Nasz przewodnik znalazł jakiegoś Murzyna, któ-•y mu powiedział, że głębokość musi być chyba do ramion, a w każdym razie ?owyżej pasa. Z taką siłą prądu woda zrolowałaby samochód jak zabawkę, więc mowy nie było, żeby przeciągnąć go po dnie, nawet pod wodą, co już *dzie indziej robiłem. Zdecydowałem się na rozbicie obozu na miejscu, pozo-itawienie go tu na dwa-trzy dni i na dalszy marsz piechotą; przewodnik twierdził, że trzy dni (dwie noce) nam wystarczą. Mój człowiek z pomocą przewod-lika i Densona stawiali obóz, co im zabrało niewiele czasu, bo był mały, a ja i Francescą przygotowywaliśmy przeprawę. Przywiązaliśmy nieduży kamień io lekkiego sizalowego sznura, a człowiek, który nam mówił jak głęboka jest woda, dowołał się jakiegoś pasterza z drugiej strony rzeki, do którego po pa-¦u nieudanych próbach udało się nam przerzucić kamień. Teraz przywiązaliśmy do naszego końca sznurka dwucentymetrową siza-ową linę i pasterz z tamtej strony przeciągnął ją do siebie i mocno przywiązał do drzewa. Mieliśmy obustronną komunikację przez wodę. Sprawdziłem samochodem czy lina z drugiej strony jest dosyć mocno umocowana, zrobi-tem ze sznura pas wiszący na linie, dość duży, żeby kładąc go pod ramiona można było posuwać się wzdłuż liny aż na drugi brzeg i żeby, gdyby się człowiek poślizgnął, pas go przytrzymał. Nie mając z sobą dużo bielizny na zmianę, poprosiłem pannę, żeby się trochę przeszła za obóz, rozebrałem się i przyczepiony pasem do liny zacząłem badać dno na przejściu. Stary bród Dył dość gładki i kamienie nie raniły stóp, ale za to niektóre były bardzo śliskie i rwąca woda wywróciła mnie trzy razy, ale nie było to straszne, bo trzymając się liny rękoma byłem też zabezpieczony pasem,. Zrobiliśmy jeszcze :oś w rodzaju kosza, w którym można było przeciągać rzeczy po linie i przed :iemnością byliśmy gotowi do porannej przeprawy. Wieczór spędziliśmy przy ognisku pod plandeką, bo co pewien czas nachodziły dość krótkie, ale mocne ulewy. Wytłumaczyłem Francesce mój sposób chodzenia po buszu bez tragarzy co oznaczało, że przez trzy dni będziemy jeść wojskowe suchary z jedną mielonką mięsną na dzień i pić słodką herbatę ze skondensowanym mlekiem, parzoną na wodzie z kałuży, wieczorem będzie dodana do niej mocna porcja whisky. Spytałem się co bierze jako rzeczy osobiste, bo po pierwsze będzie musiała je nosić sama, a po drugie musi pomóc nosić ekwipunek, którego trochę musimy jednak wziąć, zwłaszcza że co chwila leje deszcz. Przestrzegłem ją, żeby nie brała płaszcza przeciwdeszczowego, bo to jest duże obciążenie, a przy przepychaniu się przez mokre chaszcze bardzo zawadza. W latach pięćdziesiątych nie było jeszcze plastikowych leciutkich płaszczy, ale i te przy deszczu na równiku są nie do zniesienia z powodu wilgotnego upału. Okazało się, że panna jako dodatek do zapasów wzięła puszkę Neski i skondensowanego mleka. Jako osobisty bagaż mieliśmy torebki z mydłem, szczotką do zębów oraz po jednej zmianie bielizny plus sweter i koc. Denson z przewodnikiem mieli nieść namioty i zapasy oraz takie rzeczy, jak RUBINY się na drugi brzeg i w bardzo gęstych nadbrzeżnych krzakach zaczęliśmy się piąć na górę; chciałem wyjść jak najprędzej z wąwozu. Ranek był śliczny, słońce wstało bez chmurki na niebie, ranny chłód ułatwiał nam wspinaczkę i po upływie pół godziny staliśmy na górze. Teren przed nami był ogromnie skalisty, ale można było stosunkowo łatwo poruszać się po nim, bo wiły się tu odwieczne ścieżki zwierząt czy bydła. Ruszyliśmy dużo szybszym tempem, bo wiedziałem, że od jakiejś 10 czy 11 godziny temperatura może dojść do 30-40 stopni z powodu wilgoci. Już około dziewiątej wiatr ucichł i zaczęło się nam robić ciepło. Około dziesiątej temperatura podniosła się znacznie, więc wszyscy ocieraliśmy pot z czoła. Na niebie pokazały się ciemniejsze chmury, marsz zaczynał być bardzo trudny, bo teren był coraz bardziej kamienisty i wykręcał nam nogi. Chmury zakryły słońce, zerwał się nagle potężny wiatr i znaleźliśmy się w prawdziwej nawałnicy deszczu z wichurą. Mimo pory dnia przemarzliśmy w ciągu paru minut, mokre koszule w tej wichurze przykleiiy się do ciała i zmieniły się w lodówki, więc zdjąłem moją, co zrobił też Denson. Franceska z tego zimna zrobiła się prawie niebieska na twarzy i po chwili po prostu spytała się czy też może zdjąć bluzkę. Teraz szliśmy gęsiego, wszyscy na wpół goli, z ładną dziewczyną pośrodku, świetnie zbudowaną i świecącą białą piersią - co za wspaniała scenka do fotografii dla biura podróży czy do folderu turystycznego. Coś mi się wydaje, że za dużo piszę o damskich piersiach, ale kiedy Europejczycy weszli do Afryki równikowej, 90 procent kobiet chodziło z piersią odsłoniętą, a mężczyźni nago, ewentualnie z szuka na plecach. Kiedy wylądowaliśmy w Kenii w 1948 roku, w miastach i naokoło protestanckich misji kobiety były już czymś zakryte czy ubrane, ale na wsi w buszu, sawannie czy lesie więcej niż połowa chodziła goła do pasa. Pierwsi misjonarze protestanccy zaczęli wymagać od kobiet, żeby się więcej zakrywały. Zastanawiam się czy to nie wpływ żon misjonarzy, które sprowadziły do Afryki tzw. „Mother Hub-bard dresses", czyli coś w rodzaju ohydnej koszuli od szyi prawie do ziemi. Panie misjonarzowe nie pragnęły, by ich mężowie przyglądali się podczas kazania piersiom często ładniejszym od żoninych. Podejrzewam, że ta pruderia miała fatalny skutek uboczny. Sto lat temu gruźlica w Afryce była mało rozpowszechniona. Szmaty w które owijały się kobiety afrykańskie, przemakały podczas pory deszczowej, co czyniło je podatniejszymi na schorzenia płucne. Misjonarze katoliccy zwracali dużo mniejszą uwagę na ubiór i na granicy Ugandy misje były zapełnione kobietami ubranymi tylko od połowy i mężczyznami często zupełnie nagimi. Sam widziałem kiedyś księdza podającego hostię staremu, kompletnie nagiemu Pokotowi, a Maryjka widziała golusień-kiego człowieka tańczącego ceremonialnie podczas mszy z dzidą i stołkiem w ręku. Nie działo się tak tylko gdzieś w zabitych deskami zakątkach kraju. Mężczyźni i kobiety Kikuju jeszcze w dwudziestych latach, w samym centrum kraju, chodzili w gorącej porze zupełnie nago, ze szmatką między nogami wielkości dwóch arkusików klozetowego papieru. Ojciec naszego ogrodnika Kiczukiego chodził po ogrodzie i wchodził do kuchni w stroju adamowym nawet bez szmatki. Jak się dziś to opowiada „ukrawaconym" TAK BYŁO RUBINY Maszerowaliśmy więc tak do południa i mimo że deszcz przestał pa-iać, wiatr dął jeszcze dość mocno, więc koszule nadal były lodowate. Ja ego już nie potrzebowałem, ale kiedy słońce znowu wyszło Franceska na-:ierała się ciągle kremem, bo znana przypowiastka głosząca, że „nie wi-iziała d... słońca, ogorzała od miesiąca" odnosiła się równie dobrze do piersi. Słońce teraz prażyło niemiłosiernie i byliśmy mocno zmęczeni, więc przechodząc koło małej grupki drzew, zarządziłem godzinną przerwę. Mu--zyni są niesłychani, prócz wody, potrafią zapalić wszystko, więc duży :zajnik już stał na ognisku. Wodę, która wyglądała na dość czystą, nabra-iśmy kubkiem z dużej skalnej kałuży, przepuściliśmy ją przez chustkę i po przegotowaniu nadawała się do picia. Dużo gorzej by było, gdybyśmy szli - jak to najczęściej bywa - po ścieżce słoniowej, bo są przeważnie szerokie, dobrze przez lata udeptane i mają stosunkowo mało naturalnych przeszkód, gdyż mądre słonie nie lubią się potykać. Jedyną trudnością jest branie wody z kałuż, bo słonie siusiają litrami i stawiają kupy wielokilowe. Ziemia jest wszędzie tym przesiąknięta, co daje wodzie nieprzyjemny zapach i smak. Panna leżała na plecach i obserwowała drzewa, a w pewnej chwili, jak małpa wdrapała się na jakąś gałąź i siadłszy na niej, oczyściła ją w jednym miejscu scyzorykiem z kory. Zanim zdołaliśmy się zorientować, zgrabnie zawisła na niej na zgięciach kolan. Patrzeć na wiszące nad moją głową obfite białe cyce i to w sercu czarnej Afryki; widzieć gołą białą babę wiszącą do góry nogami na drzewie na tym bezludziu, to było jednak za dużo. Myślałem, że zdechnę ze śmiechu. Denson koło mnie stał z otwartą gębą i kiwając głową, powtarzał poważnie : -Hi wazungu, hi wazungu (ci Europejczycy, ci Europejczycy). Panienka widząc nasze zdziwienie, tłumaczyła mi, wisząc nadal na drzewie, że jest to najlepszy odpoczynek, którego nauczono ją w La Scali w Mediolanie. Bardzo zmęczone baletnice przyjmują taką pozycję w antraktach, bo wtedy krew napływa do głowy i szybko wracają siły. Jestem ciekawy czy to prawda. Niedługo potem koziołkiem zeskoczyła z gałęzi i przysiadła na ziemi koło nas; myśmy pili gorącą herbatę, a ona zrobiła sobie Neskę. Poleżeliśmy z pół godziny i ruszyliśmy dalej, niestety taka sama krótka nawałnica znowu uderzyła w nas po południu. Zatrzymaliśmy się na łagodnym stoku i postawiliśmy namioty; nasz stał na paru metrach terenu płaskiego, a nasi ludzie postawili swój trochę powyżej naszego, jeszcze na płaskim, ale na samym brzegu pochyłości. Pogoda zrobiła się cudna, piliśmy mocno zakropioną gorącą herbatę, zjedliśmy naszą mielonkę z wojskowymi sucharami, suszyliśmy co się dało nad ogniem i kiedy znowu niebo zaczęło się chmurzyć, poszliśmy spać. Takiej burzy, jaka nas nawiedziła tej nocy chyba nigdy w życiu nie przeżyłem. Ciągłe błyskawice, pioruny i grzmoty nie pozwalały nawet rozmawiać w namiocie, który na szczęście był naprawdę nieprzemakalny. Leżeliśmy z przykrytymi głowami, byle ściemnić blask błyskawic. Deszcz lał jak z cebra. Po paru minutach usłyszeliśmy wrzaski naszych towarzyszy, na których wpadł strumień wody gdzieś du- namiocie, niesieni przez rwący strumień. Takiej burzy nie było tu chyba od wieków, bo mieliśmy już doświadczenie i dobrze wiedzieliśmy, że tam, gdzie stał namiot, nigdy żadna woda nie płynęła. Na szczęście jakieś krzaki zatrzymały namiot o parę metrów dalej i skończyło się na dużym strachu i paru małych guzach. Zapasy i ekwipunek stały zawinięte w nieprzemakalnych pokrywach za naszym namiotem, do którego je przywiązałem, żeby hieny ich nie ukradły. Burza - jak gwałtownie przyszła, tak w jednej chwili się skończyła -i mogliśmy postawić namiot na nowo, ale w innym miejscu. Wylaliśmy z niego wodę, wyciągnęliśmy przesiąkniętą odzież i śpiwory. W worach mieliśmy suche polowe koce, więc obaj topielcy mogli się jako tako przespać. Wraz ze wschodem słońca ranek wstał jak z bajki, nowy maleńki strumyk bulgotał koło nas, ptaszki śpiewały: istny raj. Obaj nasi ludzie próbowali suszyć swoje śpiwory, co nie było tak łatwe, bo mokre drewno dawało dużo dymu, ale niewiele ciepła. Poprzedniego dnia nie zauważyliśmy, że o kilkadziesiąt metrów od nas w dole małego jaru rosła kępa palm, z których wycina się serca zwane „sałatą milionerów". Nazwa ta pochodzi stąd, że wycinając serce, zabija się całe drzewko, co sprawia, że sałata wychodzi bardzo drogo. Nie mogę powiedzieć, żeby w naszej sytuacji robiło to wielką różnicę - wycięliśmy trzy czy cztery palemki i sałatka bardzo dobrze smakowała z sucharem i gorącą herbatą. Przeczekaliśmy na miejscu aż namioty wyschły, a śpiwory po-deschły i wyruszyliśmy w dalszą drogę bez deszczu i wiatru, mniej więcej przyzwoicie odziani. Niestety wszystkie nasze trudy okazały się bezowocne, bo kiedyśmy znaleźli człowieka, który dał naszemu przewodnikowi próbkę, okazało się, że ten dostał ją od kogoś innego i pojęcia nie miał, skąd ona pochodzi. Wróciłem do Nairobi mocno zawiedziony, ale myślę, że Francesca miała przygodę, którą można wspominać całe życie. Kopalnia „Longido" rozwijała się W tym zawodzie 95 procent włożonej pracy idzie na marne. Przez ten czas poznałem mnóstwo niebywałych typów, poszukiwaczy-geologów, za-wadiaków. włóczeeów. czasem Drzemiłvch. a czasem do orostu bandytów. TAK BYŁO RUBINY ileźć. Jeden z nich -Wiliamson, geolog z ukończonymi studiami, po pa-etniej praktyce i pracy u De Beera opuścił go i włóczył się latami po nganice. Często zdychając z głodu, karmiony przez jakieś klasztorne sio-zyczki i skromnie wspomagany przez indyjskiego prawnika, znalazł dia-:nty i stworzył potężną kompanię Wiliamson Diamond Mines. Może pa-poszukiwaczom udało się coś niewielkiego znaleźć, ale setki innych, śrzy przewinęli się przez maleńki drewniany domek Mines Department Kenii, Tanganice czy Ugandzie i po zapłaceniu kilku szylingów za Promoting Licence poszli w busz, przez lata zasypiali wieczorem myśląc: loże w końcu jutro", ale to jutro jakoś nie przychodziło. Poszukiwanie geologiczne jest bezwzględnie chorobą i nałogiem. Kiedy towiek oderwie się raz od ludzi i zacznie młotkiem stukać po kamieniach, n w tej cudownej dziczy, nie łatwo wyleczy się z tej choroby. Na szczęście miałem moją Didunię, rodzinę, coraz lepszy dom i zaplecze w postaci pracy na kopalni. Gdyby nie to, pewno do dziś dnia łaziłbym po krzakach, mówiąc sobie jak ci inni - „Jutro to już na pewno". Ludzie śmieją się ze mnie, bo zawsze, na najgłupszym spacerze, podnoszę kamyki, przesypuję przez palce żwir czy piasek i nie mogę na chwilę pozbyć się tej podniecającej pasji wiecznego szukania. Między zajęciami i pracą związaną z kopalnią, czy coraz więcej z myślistwem, włóczyłem się jednak przez parę dobrych lat poszukując, czyli w zawodowym żargonie „prospektując", po całej Tanganice i Kenii. Zjeździłem i przechodziłem tysiące kilometrów, sam lub w towarzystwie ludzi, którzy chcieli przeżyć exciting adventure. Lew w tych latach przyjeżdżał prawie co roku na dłuższy pobyt, więc można powiedzieć, że towarzyszył mi bardzo często i był świetnym i pożytecznym kumplem. Nie miałem żadnego wykształcenia geologicznego ani mineralogicznego, więc mu-iłem polegać głównie na informacjach, uzyskanych od innych, które rzad-) były poważne, ale trzeba było jednak wszystkie sprawdzać. Zawsze głów-?m celem był rubin albo szafir, ale interesowało nas wszystko: beryl z na-:ieją na akwamaryn, najróżniejsze czerwone, różowe, pomarańczowe czy elone (tsavorite), granaty etc. Na wszelki wypadek przeglądałem też szystkie strumienie szukając złota, przez dwa tygodnie kopałem nawet ro-y i wierciłem dziury w jego poszukiwaniu. Nie mogę powiedzieć, żebym iżo znalazł, ale parę lat później, robiąc porządek wśród dziesiątków pró-;k przesianego żwiru, wyciągnąłem dość złota, żeby Diduni zrobić branso-tke. która iei nóźniei złodziei ukradł w nocv wraz z pierścionkami i pereł- Mimo polowania \ntize długo bawiło ¦•¦ ^nspeklowame Jak stad wyjechać? Z Lwem nad mapa na końcu. Do dziś po szafach stoi mnóstwo pudełeczek z próbkami z północnej Tanganiki oraz ze środkowej i północnej Kenii. Jakoś nie mogę si( od nich odczepić. Jedyne, czego nie szukałem to diamenty. Nie dlatego, że Didi prosiła, żebym tego nie robił, bo Diamonds are dangerous (tytuł bardzo poczytnej książki), ale dlatego, że do tego trzeba dużo wiedzieć, być geologiem, albo mieć szczęście i po prostu na nie wpaść. Często jeździłem po północnej Tanganice z klientami i z przyzwyczajenia brałem próbki różnych żwirów, które przeważnie wkładałem do pudełek po filmach, ale nie mając ołówka czy papieru nie oznaczałem ich. Szukając złota na bransoletkę dla Didi, przeglądnąłem te nie oznaczone próbki. W jednej z nich znalazłem mały kawałek bortu, czyli diamentu przemysłowego, który leży do dziś gdzieś w szafie jako dowód mojej głupoty. Próbki były brane niesystematycznie na przestrzeni o wielkości pewnie 300x100 kilometrów, szukaj więc wiatru w polu. Swojego czasu znałem bardzo starego, brodatego Kabura (w suahili południowoafrykańskiego Bura), zdaje się, że nazywał się Ra-smussen, który umarł gdzieś na początku lat sześćdziesiątych. Miał duże ranczo między Na-kuru a Njoro, a za młodu przez lata prowadził poszukiwania kamieni po całej Afryce Wschodniej. Był dla mnie niewyczerpanym źródłem bardzo cennych wiadomości. Jeden z jego synów opowiadał mi, że stary już na łożu śmierci wyciągnął skądś mały woreczek pierwszorzędnych dużych surowych diamentów i rozdał je swoim dzieciom. Gdy się pytali, gdzie je zna- TAK BYŁO RUBINY szelkiego zła i że im tego nie powie. Wszystko to wskazuje, że gdzieś tam są amenty do znalezienia, niestety ja ich już szukać nie będę. Kopalnia nie była może źródłem wielkich dochodów, ale zawsze jakoś nas trmiła - głównie Teda, ale ponieważ byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc nie ialem o to żadnej pretensji. Ja znów tak bardzo ciężko nie pracowałem i pa-jnowało mnie to co robiłem, a on latał po świecie jak kot z pęcherzem, stając się sprzedać nasze kamienie i wyciągać od kupujących pieniądze. Nie za-ieniłbym się z nim na role za żadne skarby. Podczas jednej z moich wizyt w Europie Ted zaproponował mi parodnio-ą podróż samochodową z Kitzbuehel przez Niemcy i Belgię do Paryża. Wy-•aliśmy się więc we dwójkę otwartym sportowym Mercedesem, tzw. Huren-agen, zatrzymując się w miastach i miejscowościach, gdzie miał znajomych ju-lerów, z którymi handlował, coś kupował i sprzedawał, ja zaś głównie jadłem dobrych restauracjach. Uzgodniliśmy przed wyjazdem, że przez tych parę dni e oszczędzamy, zatrzymujemy się w najlepszych hotelach i jemy w najlepszych istauracjach. Jego chwilową ambicją było stworzenie idealnej kolii z rubinów naszej kopalni. Oczywiście, nie mogliśmy produkować większych kamieni, ięc trzeba było kupować je po świecie i pojedynczo dopasowywać, głównie jlorem i wielkością. Ostatnią noc tej podróży spędziliśmy w hotelu, w którym ; Gaulle spotkał się po raz pierwszy z Adenauerem. Był to hotel o standardzie [gdy przeze mnie przedtem ani potem nie widzianym, podobno został zatknięty parę lat później. Jechaliśmy sobie, nie spiesząc się, małymi szosami rzeź Belgię do Francji, unikając tłoku na większych arteriach. Dojechaliśmy do ancuskiej granicy w Momignes, prawdziwej dziury, gdzie przejeżdża dziennie ajwyżej 10 samochodów i gdzie budynkiem granicznym był maleńki blaszany iraczek o wymiarach 4x4 metry, z jednym strażnikiem celnym czy granicz-ym, który nas powitał uradowany, że może z kimś porozmawiać. Rzucił tylko kiem na nasze paszporty i na pytanie, gdzie można się zatrzymać na obiad, dał am odpowiednie informacje gastronomiczne. Najbliższą francuską miejsco-ością, oddaloną o parę kilometrów, była mieścina Auor. Opierając się na knie otwartego wozu, pytał uśmiechnięty jak żyjemy w Kenii, jaki jest tam kli-lat, czy widujemy lwy itd. W chwili gdyśmy się pożegnali i Ted zapalił motor, nasz przyjaciel wskazał na-ie palcem na leżące przed nosem Teda pod przednią szybą podłużne skórzane udełko. Nagle zobaczyłem przerażenie w oczach Teda, kiedy podawał pudełko :lnikowi, ten zaś kiedy je otworzył, kazał wyłączyć silnik i wysiąść z samochodu, bd zupełnie zapomniał, że do Francji nie wolno wwozić ciętych kamieni, a ko-a nie była skończona; były to tylko cięte kamienie ułożone w rządek na dnie fu-:raliku. Poczciwy strażnik w okamgnieniu zmienił się w klasycznego biurokratę urzędnika, przesuwając przy tym pistolet z pleców na brzuch. Kazał nam wejść o budki, gdzie nas zrewidował i znalazł w naszych walizkach masę najróżnorod-iejszych kamieni. Telefonicznie zawiadomił swoje władze w jakiejś miejscowości po skonfiskowaniu nam kluczy do samochodu oznajmił, że jesteśmy aresztowa-i. Zawiadomiono miejscową prasę, że przechwycono na granicy dwóch członów międzynarodowej szajki przemytników kamieni szlachetnych. Bvła iuż noc i bvlismv bardzo ełodni. Trwało to dłueo i kosztowało do jakiejś restauracyjki w Auor. Kupiliśmy sobie dwie butelki coca coli, wyfasowano nam dwa koce i jako, że nie było w okolicy żadnego więzienia, musieliśmy przesiedzieć całą noc na krzesełkach w budce strażnika. Na szczęście pozwolił nam telefonować, ale tylko w jego obecności. Dodzwoniliśmy się do Hauberta, naszego przedstawiciela w Idar-Oberstein,-prosząc, aby jak najwcześniej rano przyjechał, aby nas stąd wyciągnąć. O ósmej rano zjawił się komendant straży granicznej i zasiadł przed stołem, aby rozpatrzyć sprawę. Ted wiedział, że według prawa taki pan z miejscowym sędzią pokoju mogą razem na miejscu ustalić wartość przemytu, nałożyć karę-opłatę i ją wyegzekwować. Na to jednak trzeba było sprowadzić sędziego i jubilera do oszacowania kamieni. Po obliczeniu naszych zasobów okazało się, że ja mam 1000 dolarów, a Ted 500 marek i 2000 francuskich franków. Około jedenastej zjawił się komendant z sędzią i jubilerem i z trzema zapasowymi krzesłami, które trzeba było wraz ze stołem ustawić na dworze, bo w budce się nie mieściły. Wszyscy zasiedli bardzo poważnie i przez godzinę dyskutowali, wykluczając nas z rozmowy. Kara miała się równać war-Trzej braaa, tości przemycanego towaru plus jakiś procent. Czekaliśmy ze strachem na de-imiyn, 1965 cyzję, bo jubiler był z Auor i prawdopodobnie w życiu nie widział porządnego rubinu, a od niego wszystko zależało. Wlepili nam karę 20000 franków, którą kazano na miejscu zapłacić. Na nasze szczęście właśnie nadjechał Wolfgang Haubert z odpowiednimi funduszami i gwarancjami, zabrało to nam jeszcze parę godzin zanim stemple i pieczęcie zostały przybite na wszystkich papierach, z zeznaniami, potwierdzeniami, oszacowaniami etc. Dopiero pod wieczór wyruszyliśmy w dalszą drogę do Paryża, biedniejsi o 20000 franków, ale bogatsi o jedno doświadczenie więcej. W kopalni zachodziły coraz to nowe zmiany. Pewnego dnia przyjechałem z normalnymi tygodniowymi zapasami po pudła z wydobytymi i segregowanymi kawałkami zielonego zoizytu zawierającymi kryształy korundu. Od dłuższego już czasu wybijanie najlepszego materiału z korundu odbywało się w moim garażu w Nairobi, pod okiem Hindusa Gowinda. Teraz, za każdym razem, gdy jeździłem do Longido z zapasami, przywoziłem z powrotem żelazne skrzynie pakowane i zamykane na 11' 11 T • •• 4. ' ' L J *.'" __ *- TAK BYŁO RUBINY y samochodzie zastałem Laurentiego z tobołem w ręku. Oznajmił, że de ze mną do Nairobi. Kiedy mu powiedziałem, że mowy o tym nie , bo kto będzie pilnował przez ten czas kopalni odpowiedział, że nie-y odchodzi z pracy, i jedzie do Nairobi żeby... umrzeć. - Laurenti, czyś ty oszalał ? - Ole Koroti jest bardzo mocny mukanga i on rzucił na mnie złe słowo nie zabije. - Nie bądź idiotą i idź się przespać, czyś wczoraj pil? - Pan wie, że nie piję, a ja wiem, że nikt nie może mnie już wyratować. Nie pomogły żadne tłumaczenia. Zajęło mi to dobre dwie godziny, żeby leźć kogoś na tymczasowe zastępstwo, notabene z czynną pomocą Lauren-;o, którego odwiozłem do żony późnym wieczorem. Coś tam w swoim na-:zu jej powiedział i pożegnałem go, umówiwszy się z nim na następny dzień wypłatę wszelkich należności. Rzeczywiście zjawił się rano, zrobiliśmy razem bunki, odebrał należność i pożegnał się życząc mi powodzenia, a ja jemu owia, na co pokiwał tylko głową. Po jakichś trzech tygodniach zjawiła się inie jego żona, która oznajmiła, że mąż jest bardzo chory i czy nie mógłbym niego przyjechać. Wziąłem ją do samochodu i zawiozłem do ich domku, ie zastałem dosłownie pół Laurentiego leżącego na materacu na podłodze, czonego gromadką jego dzieci. Kazałem im wnieść go do auta i zawiozłem sto do szpitala, gdzie poszedłem do znajomego doktora, prosząc, żeby :dł na dół, zobaczył pacjenta i powiedział mi co mam robić. Po paru minu-i doktor przyszedł do samochodu, otworzył drzwi i popatrzył na Laurentie-Odwróciwszy się do mnie powiedział cicho: - Ma najwyżej dwa dni przed sobą. - Na miłość boską panie doktorze co to jest? Czary czy co ? - Po prostu mukanga (czarownik) rzucił na niego urok i na to nie mamy 'nego lekarstwa. Ten człowiek, niestety, umrze bardzo prędko. Jak długo i jest w Afryce? - Dwanaście lat. -Ja dopiero po piętnastu latach uwierzyłem, że na to nie ma leku, pan też 0 tym przekona. Musiałem doktora uprosić, żeby przyjął Laurentiego do szpitala, bo prze-jeśli umrze mi w samochodzie, to będę miał straszne trudności z policją, izpieczalnią etc. Następnego dnia dostałem telefon, że Laurenti umarł ziewiątej rano. Kopalnia rozwijała się dość szybko. Byliśmy bardzo głęboko wryci pod nic i po śmierci Laurentiego trzeba było znaleźć jak najprędzej dobrego za-dowego górnika, bo obawialiśmy się, że wszystko zawali się nam na łeb. aśnie zamknięto Geita Mines, dużą kopalnię złota w Tanganice i udało się n przejąć jednego z ich pracowników, Seszelczyka od piętnastu lat pracują-;o w kopalni pod ziemią. Dobre referencje podkreślały jego zdolności tech-zne, fachowość i umiejętność prowadzenia ludzi. Został więc zaangażowa- 1 musiałem zbudować dla niego domek. Nie miało to być duże, ale ponie-i miał żonę i rodzinę, nie mógł to być jedynie powiększony barak. Wszyst- KTo wody. Dzięki poprawiającej się sytuacji finansowej przenieśliśmy się wtedy do wynajętego dużego domu, stojącego samotnie po środku setek hektarów plantacji kawy. Dom stanął dość prędko w obrębie kopalni, podobnie jak nowe baraki dla ludzi z otwartą szopą, w której sortowano i wyłamywano rubiny z zoizitu i korundu. Całość trzeba było ogrodzić, więc stanął też płot z drutu kolczastego, który miał chronić kopalnię od kradzieży, ale nie mieliśmy żadnych złudzeń co do jego skuteczności. Kradzione nam kamienie można było kupić na rynku w Nairobi, ale to jest los każdej kopalni szlachetnych kopalin. Koszt ubezpieczenia kopalń trzeba zawsze przeciwstawiać wartości kradzionego materiału i wyszukiwać złoty środek. Przez pewien niedługi czas Ted zamieszkał z nami, a później obaj jego chłopcy - Michael i Antony, z którymi mimo różnicy wieku bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Otworzono kopalnię tanzanitu w Tanganice oraz berylu i szafirów w Kenii. Naszą kopalnię Ted musiał sprzedać, ale i tak wkrótce została upaństwowiona przez budujący „socjalizm afrykański" reżym Ny-ererego, tak że nie było czym się martwić. Oczywiście w parę miesięcy roz-kradziono wszystko i w Nairobi można było kupić najróżniejsze kawałki naszego starego wyposażenia i raz nawet przemycono ze dwie tony pięknego zoizytu z korun-dum, które notabene kupiłem. Kopalnia przestała funkcjonować, wszystko się zawaliło. Kasiunia po paru latach ledwie mogła znaleźć po niej ślady. Podobno pracuje tam teraz jakaś europejska firma. Wolffowicze ciężko i skutecznie pracowali na nowych koncesjach mineralogicznych, aż do chwili, kiedy pewnej nocy zjawiła się policja i zaaresztowała Michaela. Następnego dnia pojawiła się w prasie wiadomość o tym, z komentarzem, że kopalnia była nielegalna i że „dla dobra narodu" przejmuje ją państwo. O tym, że kopalnia była wymierzona w terenie przez urzędników departamentu kopalń, oczywiście słowa nie było. Wszystkie papiery leżały w porządku w Mines Department, ale kiedy przez adwokatów próbowaliśmy walczyć o jakąkolwiek sprawiedliwość, telefonicznie zawiadomiono nas, że lepiej się nam opłaci zapomnieć o całej sprawie. Z trudnością udało mi się pomóc Michaelowi wyjść z więzienia, ale tylko z tzw. wilczym biletem dla Kopalniana sortownia f~lLL~.« ~~L_A..i____._.„*____J~ __'--__1__1—__1_:Ł_ J_ ' _L____ TAK BYŁO RUBINY iły one żadnego pojęcia jak ją prowadzić, tała od nich odkupiona przez jakichś ;ków, którzy ją eksploatowali przez wie-at, zdaje się, że dziś jest już zamknięta, ilffowie nigdy do Kenii nie wrócili. Najzabawniejszy był sam koniec moich Dalnianych zainteresowań. W jakiś czas wszystkich konfiskatach i zamknięciu jalń, przyjechał do nas jeden z niemiec-h handlarzy kamieniami. Jadąc po desz-i naszym szutrowanym podjazdem za-ażył, że coś błyszczy w słońcu więc za-ymał się, wysiadł z samochodu i zaczął dnosić z ziemi kamyczki zoizitu ze świe-:ymi odłamkami rubinów. To był mój jeny łatwy i wcale duży zarobek na kopal-twie. Te same kobiety, które rozgrabiały giś szuter po podjeździe teraz zgrabiały zpowrotem i pakowały do blaszanych :zek, które powędrowały do Hamburga. Pewnego dnia dostaliśmy list z Rodezji Jasia, brata Didi, który nas pytał czy fślimy, że warto by mu było przyjechać Kenii. Firma (też jakaś kopalniana), w której pracował została zamknię- więc stracił pracę i myśli, że równie dobrze może szukać nowej w Ke-. W Rodezji nic go nie trzyma, jest bardzo samotny i chciałby się trochę zytulić do rodziny. Oczywiście z miejsca poradziliśmy mu, żeby spako-lł manatki i przyjeżdżał do nas. Nie było mu łatwo znaleźć pracę, pró-wał bezskutecznie różnych zawodów, ale w końcu dostał się do firmy rniczej, która ogromnym kosztem próbowała znaleźć jakiś minerał górach przy granicy z Ugandą. Póki tam był, był bardzo szczęśliwy. Przez ostatnie dwa lata (1958-59) mieszkaliśmy w dużym domu pośród romnych plantacji kawy. Jakiś zamożny jegomość zbudował go sobie, ale ja-iś nie zamieszkał w nim i stał pusty od roku, więc dostaliśmy go stosunkowo lio. Z zewnątrz nie był piękny, ale wewnątrz naprawdę ładny i praktyczny -iże jasne pokoje, nowoczesne łazienki i kuchnia, własna woda w dużych ilo-ach, działająca elektryczność, czego więcej można chcieć? Było to już prawie 15 lat po wojnie i prawdę powiedziawszy byliśmy kom-;tnie odcięci od życia Europy i Polski. Nie mieliśmy żadnych kontaktów z na-fmi placówkami dyplomatycznymi. Korespondencyjnie od rodziny w Londy-: dowiadywaliśmy się, co się dzieje w świecie emigracyjnym. Didunia ze swoim atem Jasiem utrzymywali prawie cotygodniową korespondencję z rodzicami ieszkającymi we Wrocławiu. Poza wiadomościami czysto rodzinnymi i to moc-) okrojonymi z powodu cenzury, dowiadywaliśmy się z tych listów tylko śmierci jakichś krewnych czy znajomych i czyichś narodzinach. Poza tym spraw- Wfowicze i i ? • ______i:_____ W 1939 roku Niemcy, wchodząc do Polski, mieli ułożony dokładny plan włączenia zachodniej części zagrabionych ziem do Reichu. Od razu po zajęciu każdej miejscowości członkowie tzw. Selbstschutzu (Samoobrona), organizacji złożonej z miejscowych Niemców, działających pod kierunkiem oficerów SS, wyszukiwali Polaków uznanych za „wrogich III Rzeszy", którzy mieli być natychmiast likwidowani. Rozstrzeliwano ich i grzebano w zbiorowych grobach po lasach. Selbstschutzem na Kujawach dowodził początkowo znany polakożerca, Oberfuehrer SS, Rudolf von Alvensleben*. Wujostwo Sierakowscy, czyli wuj Staś jako prezes Związku Polaków w Niemczech i ciocia Halka, siostra Mamy, jako wybitna działaczka społeczna, znaleźli się natychmiast pod „specjalną opieką". W ciągu paru dni zostali bestialsko zakatowani w Rypinie, gdzie też zamordowano, wśród setek innych, ich córkę Renie i jej męża Tadeusza Gniazdowskich. Ich dwie maleńkie córeczki, roczną Izie i dwuletnią Basie, wywiozła w wózku dziecięcym siostra Reni, Marycha Sierakowska i dowiozła do Przeworska, dołączywszy tam do dziesiątków innych członków rodziny, uciekinierów ze wschodu i zachodu. Mama, będąc w tej kompanii jedyną przeworską córką, niby to przewodniczyła temu towarzystwu i była tam zastępczynią pani domu. Tu muszę dodać, że Przeworsk bardzo prędko stał się aktywnym gniazdem oporu przeciw okupantom, czyli Niemcom. Trudno jest mi na ten temat szerzej pisać, bo przez ten ciężki dla nich wszystkich czas, siedziałem przecie w obozie i pojęcia nie miałem, co się dzieje w kraju, choć byłem przekonany, że na pewno nasze panie nie siedziały bezczynnie. Przeworsk dostał Gauleitera i mieszkańcy pałacu byli do pewnego stopnia tylko z jego łaski żywieni, a było kogo żywić, bo przygarnięto tam kilkadziesiąt osób. Mama i obie moje siostry były bardzo aktywnie zaangażowane we współpracę z AK, ale na szczęście nie wspólnie; normalny inteligentny sposób tajnej roboty. Prawdopodobnie do dziś nie wiedzą, kto inny jeszcze z tej kupy uciekinierów, których przyjęli, należał do AK. Jedna Kukula dostała w kość, ale dopiero w parę dni po wyjeździe z Przeworska, kiedy zaaresztowano ją w Krakowie i osadzono w więzieniu na Montelupich. Marycha, pracująca w Polskich Liniach Lotniczych Lot, zaadoptowała Izie i w 1958 roku, napisała do Mamy, czy by nie mogła na miesiąc czy dwa przysłać dziewczyny do Kenii. Nagle w tym nierealnym świecie afrykańskim zjawiła się przedstawicielka młodzieży ówczesnej Polski, z całą jej nędzą i niebywałą chęcią do życia. W jednej sukience, drelichowej kurtce plus mydło, grzebień i szczotka do zębów, była pierwszym naszym kontaktem od wojny z krajem. Mieszkała z Marychą w Warszawie, nie była więc tylko wiadomością z radia czy gazety, opowiadała jak się tam naprawdę żyje i pracuje czy uczy, i jaka tam jest nędza, jak kłamią, oszukują i kradną. Izia od trzydziestu pięciu lat pracuje we Francji, została najmilszą przyjaciółką rodziny jako „Czarna Izia" Następnym dotykalnym kontaktem z krajem był przyjazd na dwutygodniową wizytę moich teściów - Stefana i Jadwigi z domu Horodyńskiej Siemieńskich. Nie tylko, że Didunia i Jaś dosłownie odchodzili od zmysłów z radości, ja przecie dopiero wtedy po raz pierwszy poznałem moich teściów, z którymi z miejsca przypadliśmy sobie do gustu. Niestety, Papusia (teść) nie bardzo dobrze znosił TAK BYŁO wysokość Nairobi, ale Micia czuła się świetnie. Wybrała się z Didunią naszą [ózefinką z wizytą do Jasia pracującego jeszcze w swoich górach. Okazało się, ie od zaczęcia tych prac był to pierwszy przypadek, żeby udało się komuś do-echać samochodem z napędem nie na cztery koła, a co dopiero Morrisem Mini Minorem. Didunia wróciła po dwóch dniach, ale Micia posiedziała z Jasiem przez parę dni. Bardzo się jej jego prymitywne życie podobało, ale trochę by-ia zażenowana tym, że niektórzy robotnicy pracowali tam zupełnie nago, nawet boy Jasia nakładał coś na siebie tylko, kiedy pracował w domu. WHITE HUNTER zawodowy myśliwy Niestety biednemu Jasiowi nie powiodło się, mieli już dwie córeczki, szczęśliwie gospodarował na swojej farmie kawowej. W 1965 roku Ania z jakaś małą dolegliwością była w szpitalu i Jaś jadąc do niej, zderzył się z innym samochodem ginąc na miejscu. Pojechałem do niej z tą smutną wiadomością, jedno z najprzykrzej-szych zadań, które trzeba było spełnić. Biedaczka została z dwiema maleńkimi córeczkami. Przez pewien czas mieszkała potem u nas. Na szczęście młodość i sensowna głowa uchroniły ją od załamania; po pewnym czasie wyszła powtórnie za mąż i po paru latach przenieśli się z drugim mężem Timem Reynoldsem do Anglii. Już w pięćdziesiątych latach moje ekspedycje w poszukiwaniu kamieni szlachetnych zaczęły sięgać coraz dalej i pomiędzy znajomymi rozeszła się wieść o moich, co tu dużo mówić, dość ciekawych przeżyciach. Najróżniejsi ludzie zaczęli mnie nagabywać prosząc o możliwość wyjazdu ze mną na takie wyprawy. Nie bardzo mi to odpowiadało, bo była to dość poważna odpowiedzialność, chodziłem przecie nieuzbrojony, bez odpowiedniego ekwipunku, więc musiałbym zmienić kompletnie cały sposób pracy i nie myśleć tylko o po- Nasz folder szukiwaniach. Oczywiście, prawie wszyscy chętni na takie wyprawy byli zainteresowani możliwością jakiegoś polowania po drodze, choćby na drobną czworonożną zwierzynę albo na ptaki, a prawo nie pozwalało polować byle komu i byle gdzie, tak że w końcu musiałem wziąć licencję zawodowca, tzw. wtedy White Huntera, czyli białego myśliwego (po 1963 roku, Professional Hunter, zawodowego myśliwego). Licencję dostałem bardzo łatwo, bo znano mnie już od paru lat w Game Department. Była to na początku Restricted Licence i z dużych zwierząt mogłem polować z klientem tylko na bawołu. Nie bardzo się tym przejmowałem, bo doglądając kopalni nie mogłem i tak wyjeżdżać na dłużej niż parę dni, a na każde Big Game (słoń, nosorożec, bawół, lew i lampart) trzeba było brać osobno licencję na tydzień, czyli safari musiałoby być co najmniej parotygodniowe. Dopiero z czasem, kiedy było mniej poszukiwań, a więcej chętnych na łowy, wyrobiłem sobie pełną zawodową licencję. Pierwsze lata mojego zawodowego, czyli płatnego myślistwa z tytułem White Hunter, TAK BYŁO WHITE HUNTER :ząc się arkanów tej sztuki u poważnego starszego myśliwego. Cała moja lądrość myśliwska polegała na polowaniach europejskich i kiedy czas po-wolił, na wyjazdach z Katimbą do buszu, gdzie strzeliłem dwa słonie, bawo-l parę antylop i dużo ptaków (w nie bardzo myśliwski sposób jak poprzed-io wytłumaczyłem). Nabrałem trochę wprawy w szybkim strzelaniu, wynaj-mjąc się farmerom do strzelania kontrolnego. Mieliśmy przyjaciela lana Na-iera, który musiał grodzić swoje 8.000 hektarowe ranczo na północy kraju. V tych okolicach liczono, że 4 hektary dosyć marnej ziemi mogą utrzymać :dną sztukę bydła, czyli ranczo mogło utrzymać 2000 sztuk. Wszystko było-y dobrze, ale oszacowano, że na ranczo pasło się 3000 zebr, z których każ-a je prawie dwa razy tyle co krowa i dlatego trzeba było nie tylko grodzić, le i pozbyć się zebr, co przedstawiało pewną trudność. Układ z łanem polegał na tym, że będę miał u niego, dla siebie i mo-:h dwóch ludzi, mieszkanie, wikt i opierunek i mogę brać czarne skóry ebrze (brązowe są bezwartościowe). Mnie bardzo to pasowało, bo często idawało mi się przywieźć ze sobą Didunię, której nie mogłem brać na mo-s włóczęgi „złomowe" czy poszukiwawcze. Pomagała mi jako szofer, kie-ly zostawiałem Katimbę z ludźmi do zdejmowania skór. Praca była cięż-:a, bo po dwóch miesiącach strzelania zebry były tak czujne i bojaźliwe, ;e trzeba je było strzelać pędzące pełnym galopem na jakieś 200-300 metrów. Oczywiście, farmerzy mieli specjalne pozwolenia na takie operacje na ranczach i rząd miał nawet do tego rodzaju robót specjalnych ludzi, zwanych kontrolerami zwierzyny. Wyjeżdżało się dobrze przed wschodem słońca, żeby strzelać za chłodu, w dzień temperatura przekraczała zawsze 30°C, a suchy busz nie dawał cienia. Kiedy dojechało się dość blisko, wyskakiwałem w biegu z samochodu, co było dozwolone i strzelałem jak najprędzej. Po miesiącu doszedłem w tej sztuce do ogromnej wprawy, ale z początku napudłowałem się co niemiara. Na początku, przy tej technice polowania, było dużo postrzałków, które dochodziłem czasami przez cały ranek na piechotę. Wracaliśmy pół żywi o zmierzchu i łan witał mnie lodowatą whisky, którą wypijaliśmy przed bardzo dobrą kolacją. Grodził z nieprawdopodobną szybkością kwadraty 100-hektarowe i chodziło mu o to, żebyśmy trzymali zebry na zewnątrz tego grodzenia, co się nam udawało, póki byliśmy w terenie. Przez noc właziły zawsze k j 1586 ¦ AND PROTECTORATE OF KENYA JIMALS PROTECTION ORDINANCE. IW1 (No. 18 of W5I) ASSISTANTS PERMIT VCi h&j section 17 of the Wild Animali Protection the following conditioni- lus 5 stóp werandy, wszystko w pokrowcach, szyte z wojskowego materia-u na plandeki. Jeszcze cięższe były lodówki czy zamrażarki na naftę lub gaz v skrzyniach mojej konstrukcji - z drewna w żelaznych ramach. Kasiunia w 1965 roku wyrysowała skrzynię-komodę na komplet porcelany szkła na dwanaście osób. Są w niej trzy rozmiary kieliszków, cztery rozmiary ta-erzy i pełna zastawa filiżanek do herbaty i kawy, plus sztućce, karafki, czajniki :tc. Skrzynia opłaciła się stokrotnie; dwa razy zrolowała się z ciężarówką, tocząc ię potem sama z dziesięć metrów, a nie zbiła się ani jedna sztuka i do dziś po 34 atach służy wiernie. Trzeba było wyćwiczyć sobie do tego wszystkiego załogę )lus kucharza, dwóch szoferów, tropiciela, gun bearera (nosiciela broni klienta ub zapasowej) i bardzo dobrego skinnera (polowego preparatora). Oczywiście anim się tego wszystkiego dorobiłem (plus radiostacji), upłynęło parę lat. Co do samego polowania, to jego sukces polega na całkowitym zgraniu wzajemnym zaufaniu trzech osób tworzących zespół jednako myślący i jedna-co reagujący. Zespół taki składa się z myśliwego, tropiciela i gun bearera. Po vielu wspólnych przeżyciach dochodzi się do tej stuprocentowej pewności, że cażdy członek zespołu zachowa się tak jak tego wymaga sytuacja i że można na liego zupełnie liczyć. Ludzie trochę zapominają lub nie wiedzą o tym, że polo-vanie na grubego zwierza w Afryce jest zabawą niebezpieczną, i że 90 procent vypadkow wynika z nieświadomości albo po prostu głupoty polującego. Przez > lat byłem zawodowym myśliwym, przez następnych 10 byłem dobrym zawo-iowym myśliwym, ale przez ostatnie 5 lat myślę, że byłem już bardzo dobrym, i w każdym razie bardzo doświadczonym myśliwym. Oczywiście jest to moja jpinia o sobie i nikogo nie ofuknę jeśli na nią wzruszy ramionami, ale myślę, :e wiem o czym mówię, kiedy mówię o polowaniu w Afryce. Trzeba bvło dobrze znać cześciei uzvwane rewirv. bo łowczowie lubili, ż.e- ich na wjeździe, gdzie będziemy obozować, gdyż mogli nas w ten sposób łatwiej kontrolować. Angielskie wschodnioafrykańskie prawa łowieckie były bardzo surowe i ani łowczowie (game wardens) w rewirach, ani centrala nie patyczkowali się z tymi, którzy ich nie przestrzegali. Strzelanie z pojazdu czy nawet stojąc przy pojeździe było zabronione i surowo karane. Nie podniesienie niebezpiecznego ranionego zwierzęcia kończyło się najczęściej konfiskatą licencji, a co dopiero nie zameldowanie natychmiast o takim wypadku. Strzelanie w samoobronie do zwierzęcia, na które nie miało się licencji, musiało być natychmiast meldowane i okoliczności były sprawdzane na miejscu przez łowczych w asyście paru tropicieli, tak że podawanie fałszywych odległości strzału nie było łatwe; na przykład szarżującą, całkowicie chronioną lwicę można było strzelić dopiero na dziesięć kroków. Nie będę tu wyliczał czynności obozowych, na których musiał się znać myśliwy; trzeba było być szoferem, trochę mechanikiem, kucharzem, doktorem, niańką, animatorem i wreszcie psychologiem w stosunkach z klientami - szczególnie paniami. Już tak to bywa, że biedny (wielu uważa, że szczęśliwy) myśliwy ze sztucerem w ręku przed stadem bawołów czy wieczorem przy ognisku, opowiadający ze szklanką whisky w ręku przygody z buszu, może wywołać u pań dreszcze podziwu nad jego odwagą czy męskością. Takie dreszcze mogą łatwo zmienić charakter i często zdarzają się sytuacje „szczypczykowe", z których nie zawsze można łatwo się wydostać. Miałem szczęście, bo stosunkowo wcześnie znalazłem młodego tropiciela Ndege'go z plemienia Waata. Plemię to było bardziej znane pod nazwą Wałian-gulu, a po angielsku Elephant People, czyli w wolnym tłumaczeniu „ludzi słoniowych" (nazwa wzięta od książki o nich o takim tytule). Waliangulu byli maleńkim szczepem koczowniczym, żyjącym rodzinami w zupełnym buszu. Strzelali słonia zatrutymi strzałami i następnie cała rodzina koczowała przy tym zasobie mięsa, aż się taka spiżarnia skończyła wskutek zjedzenia lub zgnicia, wtedy polowano na następnego. Obliczano, że w pięćdziesiątych -sześćdziesiątych latach, dojrzałych polujących mężczyzn w plemieniu nie było więcej niż 60, wszystkich razem było ich około tysiąca. Wszelkie tego rodzaju obliczenia musiały być jednak błędne, bo większa część Waata zmieszała się z plemionami nadbrzeżnymi i mówiła ich językami. Mimo, że już za czasów Stanleya czy Livingstonev a mieli opinię najlepszych tropicieli i myśliwych w Afryce Wschodniej, to do czasów tworzenia parków narodowych, czyli lat pięćdziesiątych, byli bardzo mało znani. W XX wieku wartość kości słoniowej wzrosła wielokrotnie i Walian- Z Mim i Ndege (siedzą) tworzyliśmy zespól przez blisko 10 lat TAK BYŁO WHITE HUNTER Narodowy Park Tsavo. Cena kości słoniowej wzrosła jeszcze bardziej handlarze zaczęli dosłownie finansować najlepszych myśliwych Waata. )opiero w roku 1948 wypowiedziano im wojnę, cała siła Departamentu Łowiectwa została skierowana przeciw tym niewielu, prawie gołym, ostatnim ludziom żyjącym z prawdziwego myślistwa. Po kolei łapano i więziono wszystkich łf f| starych asów w swoim zawodzie i w roku 1957 ogło-I wj szono, że sępy już nie latają nad Tsavo i kłusownictwo I ^H został° wytępione. " -¦¦ W książce The Elephant People podana jest genealogia, o ile taką można było skonstruować z akt więziennych, ostatnich paru generacji Waliangulu i mój Ndege, co po su-ahilijsku znaczy ptak, występuje w niej jako najmłodszy uwięziony. W tym czasie zlikwidowano (czasowo) masę handlarzy, agentów i przemytników, po czym więzienia po trosze się otwierały. Wielu Waliangulu wstąpiło do straży w parkach i wielu innych zostało zaangażowanych jako tropiciele przez zawodowych myśliwych. Ndege od 38 lat jest zawsze z nami. Jako nosiciel broni, przyczepił się do mnie niejaki Ali z plemienia Borana, blisko spokrewnionego z Somalisami. Nieduży, chudy, żylasty, o chamickim typie urody z orlim nosem i czarnymi złowrogimi oczyma, po prostu zjawił się u mnie pewnego dnia i powiedział, że będzie u mnie pracować, bo słyszał o mnie u poprzedniego swojego Bwany, który go wyrzucił z pracy. Zadzwoniłem do tego poprzedniego Bwany, Staną Lawrence'a, jednego z bardziej znanych myśliwych zawodowych, który opowiedział mi taką historię i podał charakterystykę człowieka: Podczas wojny abisyńskiej, Ali służył w Kings African Rifles, gdzie odznaczył się niezwykłą odwagą, niesubordynacją i samowolą. Po zamordowaniu jakiegoś osobnika dostał się do więzienia, z którego wyszedł po wojnie i wtedy zaczął pracować u różnych myśliwych jako bardzo dobry tropiciel i świetny gun bearer, ale zawsze tracił posadę z powodu bardzo trudnego charakteru. U Lawrence'a pracował przez 6 miesięcy, ale ten musiał go zwolnić z tego samego co zawsze powodu, mimo że cenił odwagę Alego i uważał go za świetnego fachowca. Po takich rekomendacjach Ali po dwóch dniach wyjechał ze mną na safari. Ci dwaj ludzie byli zawsze ze mną do końca polowań w Kenii, czyli do maja 1977 roku. Z tymi dwoma ludźmi stworzyliśmy idealnie zgrany zespół pracujący jak jeden mąż - oni nauczyli mnie polować na grubego zwierza. Niektórzy ludzie polujący w Afryce stwarzają z Murzyna jakiś niebywały, nieosiągalny obraz idealnego myśliwego, inni, przeważnie miejscowi, uważają, że Murzyn ma zrobić swoje i potem może sobie odejść. Murzyn może być idealnym myśliwym tylko z chwilą, kiedy jest w swoim środowisku, to jest w buszu, w każdym innym otoczeniu nie umie nic z siebie dać. Na dowód można powiedzieć, że do dziś Murzynów - bardzo rzadko jest idealny. Mimo, że polowałem w życiu z wieloma, spotkałem tylko jednego, który mógł pretendować do ideału afrykańskiego myśliwego i to był Reggie Destro. Myślę, że on jeden mógłby polować zawodowo bez tropiciela, chociaż tego nie robił. Chwała innych zawodowych myśliwych, w mniejszym lub większym stopniu, była oparta na talencie tworzenia sobie zespołu. Wspomnę jeszcze, że mój Ali (zmarł w 1978 r.) zaatakował mnie dwukrotnie z nożem w ręku. Pierwszy raz zdarzyło się to w obozie w Tanzanii pomiędzy jeziorami Manyara i Natron, gdzie polowaliśmy na bawoły. Od kilku tygodni Ali nudził mnie o podwyżkę, która mu się nie należała. Tego dnia siedział wieczorem przy ognisku z Ndegem z którym czyścili broń. Paru innych ludzi z mojej drużyny siedziało dookoła i rozmawiano o kłopotach finansowych Alego. Ali się podekscytował i zaczął bardzo głośno mówić, prawie krzyczeć, że on przecie musi jechać do Marsabitu (skąd pochodził), bo tam musi dać pieniądze swojej rodzinie, że mu trzeba tyle a tyle szylingów itd. itd. - Myślicie, że mi nie da? Ja warn mówię że da, bo będzie musiał dać, ja znajdę na to sposób, ja taki głupi nie jestem. Tólnoc Kenii, mai. Rob Omara Mówił tak głośno, że nawet ja mogłem to słyszeć siedząc z klientami przed kolacją przy naszym ognisku. Po paru minutach usłyszałem cichy strzał flowe-ru (.22) i krzyk Alego. Zerwałem się z krzesła i pobiegłem do drugiego ogniska. Wszyscy stali naokoło Alego, który kucając trzymał się za przegub lewej ręki, a na mój widok warknął przez zęby: - Denson musi zawieźć mnie do Aruszy do doktora czy szpitala, bo czyszcząc .22 przypadkowo, odstrzeliłem sobie palec. Już nie będę mógł pracować, bo ręka będzie do niczego. Pochyliłem się nad nim i popatrzyłem na jego dłoń. Rzeczywiście krew sikała 7 dnieiepo nalca iak z małei fontannv. Obróciłem ia: kość i naznokieć bv- TAK BYŁO WHITE HUNTER - Nie udało ci się, myślałeś, że Bwanę nabierzesz. Mówiłeś' przed chwilą, nie jesteś taki głupi, ale niestety mądry nie jesteś', a Bwana nie jest taki głu-jak my słałeś. Czy myślisz, że uwierzę w twoją historyjkę o przypadku? Zad- hroń nie schodzi z samochodu naładowana, o tym wiesz od łat. Prawdo-dobnie czyścisz broń od 40 lat i chcesz, żebym uwierzył, że taki stary wyga i ty, trzymał broń z palcem na wylocie lufy i przypadkowo nacisnął na ust? I co można czyścić, trzymając .22 w ten sposób? Wstawaj i chodź do ojego namiotu, bo trzeba to przewiązać, wydezynfekować i obandażować. Zawróciłem na pięcie i poszedłem do namiotu, właśnie zamykał go tzw. tent y, po nastrzykaniu tam jakiegoś flitu na komary. Uśmiechnął się, pozdrowił lie i nagle wybałuszył oczy, patrząc za mnie. Obróciłem się szybko: Ali, wpa-;ony we mnie, podchodził z tyłu z dużym nożem w prawym ręku, z lewej :iąż kapała krew. Somalijczycy z którymi był blisko spokrewniony, znani są ego, że wpadają w jakiś amok i wtedy zabijają , mordują i potrafią nawet sa- siebie ukatrupić. Oczywiście, że w tej krótkiej chwili nie mogłem o tym my-ć, ale instynktownie wyczułem, że najlepszą obroną będzie atak i rycząc prze-;ństwa, rzuciłem się na niego jak bawół. Nóż wypadł mu z ręki na ziemię, - Cóż ty idioto sobie myślisz? Dawaj tę rękę, nim się wykrwawisz. Jak baranek siedział na stołku, kiedy mu lałem jodynę na otwartą ranę, któ-jakoś zawinąłem i zabandażowałem. Następnego dnia Ali z moim ciężkim spressem (Fatumą) cały dzień pracował jak zawsze, czyli świetnie. Był nieste-za dobry, żeby wyciągać z tego zajścia jakieś zasadnicze konsekwencje. Drugi raz zrobił coś podobnego parę lat później, kiedy polowaliśmy, dzie-ć mil od granicy Etiopii, ale tym razem było to przy kliencie. Nie pamiętam :o poszło, lecz Ali, kiedy go zaatakowałem, żeby zatrzymać jego cios, odsko-y\, obrócił się i wkładając nóż za pas, bardzo szybko, prawie biegiem, ruszył powrotem po śladach naszego samochodu. Musieliśmy stracić dobrą godzi-, zanim ruszyliśmy w powrotną drogę. Wiedziałem, że dogonimy Alego, bo takim suchym kraju, w samo południe w pełnym słońcu na równiku nie lodzi się ze śladów samochodu. Znaleźliśmy go rzeczywiście, idącego bardzo iwoli. Zajechałem koło niego - Wsiadaj. Tylko klient wydawał się być trochę zdziwiony, a może nawet przestraszo-. Ndege podał Alemu menażkę z wodą i więcej na ten temat nie było mowy. Współpraca zespołu polegała na tym, że ja prowadziłem polowanie, czyli p mnie należał na przykład wybór łowiska, dojechanie i dojście do zwierzyny, i^bór sztuki i odległość, z której dozwalałem strzał. Z chwilą, gdy podchód degał już tylko na tropieniu i to czasem wielogodzinnym, wypuszczałem Nde-go przed siebie i nie wtrącałem się do jego decyzji, mimo że teoretycznie wie-iałem na temat tropienia bardzo dużo, ale byłem pewny, że on wie więcej, dege teraz wiedział, że nie musi cały czas rzucać okiem przed siebie, bo był wny, że za niego patrzą tam oczy Alego i moje i czując się bezpieczny, mógł : skupiać na swojej robocie. W razie jakichś komplikacji przy niedobrym żale klienta, ja dublowałem z mojej kolubryny i obaj moi współpracownicy edzieli, że wiem co robię. Ja wiedziałem, że jeśli wyciągnę rękę po zapasową oń to będzie mi Dodana i że moi ludzie nie sa w drodze na pierwsze drzewo. 1 Jak sie nie ma m co trqmai, Jif łapie co sif da, rys. Bob Gale w razie czego strzelić z zapasowego sztucera. Stwarzało to atmosferę zupełnego spokoju, bez zbędnej nerwowości w niebezpiecznej czasami sytuacji. Spokój i pewność siebie działają też zbawiennie na nerwy klienta, bo biedak czasami nic innego w życiu nie strzelił prócz kilku zajęcy, ewentualnie rogacza, dzika lub jelenia i to często z ambony. Ludzie pytają mnie często, czy miałem jakieś ciężkie czy niebezpieczne przejścia. Oczywiście, że miałem, tylko trzeba na to patrzyć z zupełnie innego punktu widzenia - statystycznego. Trzy razy szarżował na mnie lew, osiem razy lwice, trzy razy słoń, co najmniej pięć razy nosorożec, raz lampart i z dziesięć razy bawoły (nie liczę paru szarż na moich ludzi). Polowałem zawodowo dwadzieścia lat, przeciętnie spędzałem w buszu 150 dni w roku, w ostatnich 365 dniach przed zamknięciem polowania spędziłem 278 dni i nocy w buszu. Jaki z tego wniosek? Na 3000 dni polowania raz szarżował na mnie lampart, po razie na 1000 dni słoń i lew, raz na 600 dni nosorożec i raz na 300 dni bawół. Jak wszystkie statystyki i ta jest zwodnicza, nie codziennie przecież polowało się na te zwierzęta, ale jak inaczej przedstawić ten problem? Firmy asekuracyjne zaliczały nas do grupy bardzo wysokiego ryzyka i mieliśmy z nimi wielkie trudności; braliśmy ubezpieczenia przeważnie grupowo. Osobiście byłem ubezpieczony tylko przez siedem ostatnich lat, bo przedtem nie mogłem sobie na to pozwolić i zawsze byłem przekonany, że na większe niebezpieczeństwo jestem narażony przechodząc przez ulicę albo jeżdżąc samochodem czy rowerem po mieście. W 1963 czy 1964 roku wyszła jakaś oficjalna instrukcja, że by obywatele nie chodzili nago i aby ich do tego zachęcić, władze wykupiły cały krajowy zapas materiału do produkcji worków, z którego uszyto szorty i rozdawano je w plemionach chodzących jeszcze na golasa. Wracałem raz z moim klientem z wyprawy nad granicą Ugandy, gdzie sprawdzałem możliwości polowania na lamparty w okolicach góry Nasolot i doliny Turqu-el. Jechałem wzdłuż podnóża gór Czerengani, pchałem się do Baringo przez małą miejscowość Tot i stamtąd przez przesmyk górski zwany Kito pass. Była to pora po deszczach i wszystkie strumyki z gór były nabrzmiałe wodą. Nad brzegiem takiego rwącego potoku stała mała dziewczynka, najwyraźniej przerażona koniecznością przeprawy przez rzeczkę, bo woda napewno dochodziłaby jej powyżej pasa. Właśnie nadszedł Suk i widać było, że dziewczynka go zagabnęła prosząc, żeby przeprowadził ją przez wodę, ale była w tym pewna trudność. Suk był goły jak święty turecki, w jednej ręce trzymał długi kij, jakąś wiązkę i swój drewniany podgłó-wek-stołek, a w drugiej sznurek upleciony z pociętych workowych szortów, na którym prowadził dużą kozę. W pewnej chwili widocznie doszli do porozumienia. Suk WYDiał nodbrzusze. dziecko chwyciło, co tam bvło i snokninie oboie Najpraktyczniejszy strój, fot. autor TAK BYŁO WHITE HUNTER i", trzeba być w życiu zaradnym. Potem dziewczynka podziękowała i oboje izeszli się każde w swoją stronę. W 1964 roku dostąpiłem zaszczytu przyjęcia do związku myśliwych iwodowych, The East African Professional Hunters Association; głosowana mnie najpoważniejsi myśliwi epoki, tacy jak Tony Dyer, Andrew Holmberg, Reggie Destro, Glen Cottar, Rene Babault. Może przesadzam używając słowa „zaszczyt", ale był to związek unikatowy na świecie, bardzo elitarny. Napisałem nieco wyżej, że osiem razy szarżowały na mnie lwice, może ktoś spytać jaka różnica jest między szarżą lwicy a lwa? Różnica jest ogromna; lew szarżuje rzadko, ale jeśli to robi, to na serio, nigdy nie słyszałem, żeby szarżę zatrzymał. Jeśli jest zraniony, to będzie szarżował na pewno, ale czasem, choć rzadko, może atakować z innych powodów. Kiedyś tak się rozwścieczył, że o mało nie wskoczył mi do samochodu i nieźle go podrapał, bo mu przerwałem ślubne czynności, a nie miałem nawet wówczas żadnej broni ze sobą. Zwykle lew instynktownie wie, że jest w niebezpieczeństwie i znika jak może najprędzej. Lwice odwrotnie, jakby wiedziały, że są pod ścisłą ochroną. Bardzo często bez namysłu walą z niebywałą szybkością na zbliżającego się człowieka, z tą różnicą, że w 90 wypadkach na sto zatrzymują się a 15-20 kroków, ale tylko jeśli człowiek się nie obróci. Na uciekającego Logą się rzucić. Przyznaję, że trzeba mieć mocne nerwy, żeby stać z pod-iesioną bronią patrząc w oczy takiej wściekłej diablicy. Pierwsze dwa czy zy razy myślałem, że nie ustoję, ale następnych pięć sprawiło mi przyjem-ość, bo lwica jest tak piękna w złości. Kiedyś w ślicznej masajskiej okolicy za kraterem Suswa polowałem bardzo miłym klientem na koty. Udało mi się znaleźć lwią trójkę z jed-ym samcem. Powiesiłem zebrę jako przynętę, podjazd z jednej strony był lożliwy, bo była to piaszczysta wydma, ale zupełnie nie nadawała się do odchodu. Jedyne dobre podejście było trudne, jakieś dwa kilometry mar-;u po dużych odłamach lawy tworzących wądoły i jary. Mowy nie było wieczornej zasiadce, bo nigdy by się człowiek stamtąd w ciemnościach ie wydostał. Trzeba było podchodzić cicho w dzień, co było bardzo mę-iące, ale nietrudne jako manewr, bo ogromne kawały lawy dawały dużo słony. Ani lwy nas, ani my lwów nie mogliśmy widzieć, trzeba było tylko ważać na hałas. Ostatnie sto metrów było otwarte i można było stamtąd :rzelać. Przez dwa dni dwa razy, pocąc się, udało nam się podejść i dwa izy ogromna, prawie srebrna lwica, wyczuła nas i jak błyskawica zaszar-awała na całą tę odległość. Trzymałem muszkę sztucera między oczyma :j mojej piękności, mrucząc tylko klientowi Don't shoot, don't shoot. Co abił, nie wiem, bo nie mogłem patrzeć, ale wiedziałem, że moi ludzie go ilnnia Tak nr7Pwirl7iałpm lwira 7atr7vmała sip n iakipś WilWanaśrip krn- złości piach i kamienie. Lew z młodym zniknęli w pierwszych paru sekundach. Klient z uśmiechem, ale z kroplami potu na zbielałej twarzy, jeszcze drżąc, wyciągnął rękę: - Thanks, what a sight, God! I was scared! Identyczna scena powtórzyła się nazajutrz. Dopiero dwa dni później strzelił gdzieindziej innego lwa. Incydent ten podsunął mi pomysł „lekarstwa" na marnych myśliwych. Zdarzają się czasem tacy, dla których szkoda szlachetnych zwierząt. Dwa razy w tym czasie miałem takich klientów, raz Niemca i raz Francuza. Niemiec był typowym przedstawicielem najgorszego gatunku wychowanka myśliwskiej szkoły germańskiej. Ubrany po bawarsku, tylko że Lederhosen zmienił na khaki, ale skarpety i kapelusz zatrzymał jako godło myśliwego. Tchórz, skąpy cham, uczepiony do wszystkich tak zwanych niemieckich tradycji myśliwskich, typowy besserwisser, cały czas przeszkadzał w polowaniu, dając mi rady jak należy je prowadzić i próbując nawet uczyć Ndegego i Alego, do których odnosił się po chamsku. Wykupił licencje tylko na dwa poważne trofea, lwa i bawołu, poza tym strzelał (nawet nie najgorzej) drobniejszą zwierzynę na licencję generalną. Wieczorem pił piwo, jadł jak świnia i opowiadał o swoich przewagach myśliwskich, przeważnie podczas polowań z ambony. Strzelił już bawołu, któremu musiałem dać drugą kulę, bo po pierwszym strzale mój Niemiaszek znikł za drzewo, niby to szukając oparcia na broń do drugiego strzału. Teraz czekał na męskie przeżycia przy polowaniu na lwa. Za cholerę nie chciałem mu go dać, postanowiłem go poczęstować moją srebrną pięknością. Strzeliliśmy i powiesiliśmy przynętę. Jak z poprzednim klientem podeszliśmy znaną nam już ścieżką. Moja piękność odegrała swoją rolę bez pudła, ja ją trzymałem na muszce, a Ali pilnował, żeby żłób mi jej nie strzelił. Jakie mu się przeżycie myśliwskie zdarzyło, nie wiem, ale oświadczył że nogę sobie nadwerężył w podchodzie, więc jutro nie może pójść na polowanie. Z Francuzem było to samo, też cham zarozumiały, ale gorsza była jego nieznośna żona. Moja kochana srebrna jeszcze raz spełniła swoją rolę. Małżeństwo nie wymyśliło chorych nóg, po prostu powiedzieli, że polowanie na lwy jest zbyt niebezpieczne. Moje trzy koty dożyły końca polowań i myślę, że umarły swoją buszową kocią śmiercią, przeważnie dużo bardziej okrutną niż kulka w łeb. Skoro już mowa o szarżach lwów: miałem raz klienta Filipińczyka, czło-wieka-gmach, o nazwisku Klaparols, musiał ważyć ze 150 kilogramów, ale Moja lwu piękność - postrach marnych myśliwych -I- J-. L_.l /f.,^1„ 4„ U.A :__1 TAK BYŁO ł niesamowitą mieszanką mentalności Orientu, najlepszej kultury hisz-ńskiej, mocno praktykującym katolikiem i bardzo aktywnym nowocześni biznesmenem. Mówił bezbłędnie po angielsku, francusku, włosku, ;zpańsku i w jakimś języku z Filipin. Studiował muzykę w Mediolanie, fi-:ofię na Sorbonie i business na Harvardzie. Pochodził z zamożnej rodzi-, posiadającej jakąś hacjendę na Filipinach, ale swoje bardzo duże pienią-e zrobił sam. Był porządnym myśliwym, strzelał dobrze i umiał bardzo le i inteligentnie rozmawiać. Kiedy nie było można rozmawiać albo nie ło o czym mówić, zamykał oczy i zasypiał nie chrapiąc; anioł nie klient, iał niestety jedną wadę, z powodu swojej tuszy, chodził z trudem, co jed-k jest dość dużym mankamentem, kiedy się poluje. Na ostatnie parę dni polowania, zaprosił dwie panie do towarzystwa, Didi rysie Plater która przyjechała do nas na krótkie wakacje. Wysłałem ludzi z lo- żeby postawili obóz w okolicy Holi nad Taną i Ali z Ndegem mieli się roz-idnąć za słoniami i ewentualnym lwem. Kiedy przyjechaliśmy, obóz stał i obaj ipiciele przywitali nas z szerokimi uśmiechami na twarzach, mówiąc, że są 'nie i lwy, ale z drugiej strony rzeki czółna zamówione są na rano. Wszystko pięknie brzmiało, ale posadź ty Klaparolsa do czółna, najwyżej jeden półdu-k mógł się zmieścić, a nawet gdyby więcej udało się wpakować, to czółno by szło na dno. Rada w radę związaliśmy dwa czółna i biedny człowiek musiał ożyć do każdego po półdupku, ogromnie się skarżąc, że go bardzo rżnie po idku, ale w końcu, pchając i ciągnąc, przeprawiliśmy się przez rzekę. Następ-trudnością był parokilometrowy marsz. Trzeba było do paska przyczepić mu lur za który ciągnął Ali, a z tyłu popychał go niejaki Njoki, którego się wzię-do pomocy. Klaparols zachowywał się przy tym tak miło, że nikt nie miał do WHITE HUNTER Jak zawsze, wyjęliśmy ciosy, otworzyliśmy wnętrzności i o trzeciej po południu mogliśmy odejść po podczyszczeniu sobie ścieżki do przynęty przygotowanej na drugi dzień. Sępy już zaczęły krążyć. Nie ma lepszej wskazówki dla lwa, niż lądowanie sępów na padlinę, każdy drapieżnik wie, że sępy nie zlatują się na jedno miejsce, żeby wąchać kwiatki. Kiedy byliśmy nie dalej jak kilometr, sępy już leciały ze wszystkich stron do naszego słonia i jeśli jakikolwiek kot znajdował się w promieniu 4 kilometrów, na pewno teraz obserwował ptaki, albo nawet szedł już na kolację. Z tymi samymi trudnościami transportowymi, podeszliśmy następnego ranka po przygotowanej wczoraj trasie, na jakieś 80 kroków do żrącego, dużego lwa. Biedny Klaparols trochę sapał, trochę miał tremę i udało mu się źle postrzelić lwa, który jak iskra odwrócił się i zaszarżował nas z miejsca. Drugi jego strzał też nie mógł być dobry, bo lew nawet nie zaznaczył. Miałem szczęście i udało mi się strzelić mu w łeb między oczy, biedak zrolował już bardzo blisko naszych nóg. Didunia podeszła mnie od tyłu i pocałowała w ucho. - To było wspaniałe! Strzeliłeś'go w powietrzu w skoku. - Cóż ty opowiadasz, jeszcze nie skakał, zrolować to go zrolowałem, ale na ziemi. - Głupstwa gadasz, przecie spadł na pysk z góry. Do końca Didunia opowiadała jak strzeliłem lwa w skoku i jak zwalił się nam pod nogi; że leżał nam pod nogami to fakt. Klaparols postał przez chwilę patrząc się na niego, zdjął powoli z ręki ogromny skomplikowany japoński zegarek Seiko i dał mi go z uśmiechem. - Weź na pamiątkę, żebyś' nie zapomniał, bo ja tego na pewno nie zapomnę, dziękuję. Mam ten zegarek, ale rzadko go noszę, bo jest bardzo ciężki, produkcji lat sześćdziesiątych z różnymi gadżetami, brakuje mu jedynie wodotrysku. Klaparols nosił zawsze przy sobie w portfelu wycinek z paryskiego Mon-de'u z fotografią swojej córki-zakonnicy, która coś tam studiowała na Sorbonie. Sam miał czarny pas karate i obu córkom kazał uczyć się w szkole tej sztuki walki. Monde opisywał jak jego córka w habicie swojego zakonu wracała wieczorem paryskim metrem do domu. Trzech bardzo nieprzyjemnych młodzieńców zaczęło się z niej śmiać i drażnić ją. Współpasażerowie siostrzyczki opowiadali jak prosiła ich, żeby dali spokój, bo przecie nic im nie zawiniła. W pewnej chwili zaczęli używać nieprzyzwoitych słów i jeden z nich, ku uciesze kumplów zerwał jej kornet z głowy. Vous I'avez vouiu, George Dandin - mruknęła siostrzyczka i kiedy po minucie pociąg stanął na następnym przystanku, uradowani pasażerowie wynieśli na peron trzech hultajów. Dwóch musiano odwieźć prosto do szpitala, a trzeciego po doktorskich zabiegach policja wzięła do ciupy. Rozumiem, że ojciec mógł być dumny z córeczki. Po wielu latach praktyki ustaliłem własną zasadę strzelania słoni - nie dalej jak na 50 kroków. Mówiłem to klientom przed polowaniem i zapowiadałem, że podrzucę im broń, gdyby się składali do strzału przed podejściem na tą odległość. Zdecydowałem się na to po stwierdzeniu, że strzelając z większych odległości, faceci pudłowali mózg o 20-30 cm, co znaczyło, że słoń mógł odejść boleśnie postrzelony, lecz zupełnie zdrowy. Pudło na Wnmnrp r7vli uprrp łwłn hnlccnvm nnctr7itom wr uriolu ^nm^AV^r-U TAK BYŁO asi dać strzelanemu zwierzęciu szansę śmierci natychmiastowej i bezbole-ej. Często zapomina się, że większość nowicjuszy ma w Afryce zrozumia-tremę przy początkowych spotkaniach ze słoniami, bawołami lub lwami. :ka mu się trzęsie, pot spływa z czoła do oczu, po prostu biedny człowiek i potężnego stracha i z tego powodu pudłuje. Drugą moją zasadą było, że ibluję strzał klienta, ale tylko do słoni i bawołów. Za często musiałem ła-: za postrzałkiem, raz przez pełne dwa dni i oczywiście tylko z Ndegem, i klient odparzył sobie nogę i trzeba było go zostawić w obozie. Klientom, órzy przyjeżdżali powtórnie, nigdy nie dublowałem strzału jeśli widzia-m poprzednio, że strzelają dobrze i spokojnie. Innym powodem, dla którego wymagałem tej odległości, był po prostu ich myśliwski. Przyjeżdża taki gość z Ameryki czy Europy, bo chce przeżyć locje polowania na niebezpieczne zwierzęta, może tylko, aby móc opowia-ić przyjaciołom o swoich przewagach myśliwskich w dzikiej czarnej Afryce, kie mogą być wspomnienia czy przeżycia, kiedy zawodowy myśliwy pozwa-strzelać na duże odległości i to czasem siedząc w fotelu na dachu samocho-l. To się często dziś zdarza w Południowej Afryce, gdzie urządzają nawet po-wania z za płotu na zwierzęta chwytane i przywiezione parę dni przedtem, ikiemu myśliwemu powinno się skonfiskować broń i zakazać urządzania po-wań, bo po pierwsze jest prawie na pewno sam tchórzem, pewno groszoro-:m i w każdym razie obraża samo pojęcie myślistwa. Klientowi, który się na kie polowanie zgadza, powinno się odebrać zezwolenie i zabronić polować. Przyjechało kiedyś dwóch przyjaciół, Francuzów, którzy chcieli polować zem, więc nie życzyli sobie, żebym brał drugiego myśliwego. Bardzo tego e lubiłem, bo prawie zawsze takie polowanie we dwójkę kończy się scysją. rm razem scysji nie było, panowie grali w orła i reszkę, żeby rozstrzygnąć :o ma pierwszy strzelać, byli to mili ludzie i dobrzy myśliwi. Polowaliśmy południowowschodniej Kenii wzdłuż granicy Tanganiki. W tych czasach (colica ta była na mojej mapie określona jako uninhabited, waterless coun-y (niezamieszkały, bezwodny kraj). Polowaliśmy tam na słonie, bo pora by-deszczowa i cała okolica była zieloniuteńka jak europejska łąka. Słoni łóczyło się bez liku. Przyszły z północnej Tanganiki z gór Usambara, z par-n Tsavo czy z parku Shimba Hills nad Oceanem Indyjskim, w każdym ra-e było w czym wybierać. Przez dwa dni łaziliśmy wzdłuż granicy i nie wi-zieliśmy ani razu sztuki wartej strzału. Na trzeci dzień rano naszliśmy na stado kilkunastu sztuk, pośrodku których asł się stary byk, którego ciosy oszacowałem na jakieś 80 funtów z każdej stro-y, w każdym razie warty był strzału. Była jednak pewna trudność - rozrzuco-e stado pasło się jak krowy na łące na zupełnie płaskiej otwartej przestrzeni, okrytej jedynie trawą (co jest rzadkim zjawiskiem, ale tak wtedy było). Słonie ie są szczególnymi amatorami trawy, ale widocznie wtedy coś w niej rosło, co : przyciągało. Doszliśmy do paru niedużych krzaczków na brzegu stada. Pierw-le słonie pasły się o 50-60 kroków przed nami, nasz byk wśród innych był dobrych sto kroków dalej, o sto za dużo. Szeptem omówiłem sytuację z Ndegem i Alim, trzeba było się na coś zde- uAr r\r»rłptcrvtT>warn rln maksimum czekali wnarrzeni w nas. WHITE HUNTER w środek stada i że dam znać, kiedy trzeba strzelić. Jeśli słoń nie padnie na miejscu, to trzeba strzelać dalej i kiedy będzie leżał, to musimy podbiec jak najbliżej, żeby mieć choć z jednej strony zasłonę, w razie gdyby jakiejś głupiej słonicy zachciało się szarżować. Powiedziałem też, że jest w tym planie pewne niebezpieczeństwo, ale znowu nie takie wielkie i że muszą zdecydować sami, czy chcą się tak zabawić; innego sposobu dostania słonia nie widzę. Ali trzymał mój zapasowy ciężki Winchester .458 w pogotowiu i miał go użyć w razie czego. Klienci z głupawymi, trochę wystraszonymi minami popatrzyli na siebie i kiwnęli głowami, że się zgadzają. Na mój znak puściliśmy się pełnym biegiem w środek stada, pierwszą sztukę minęliśmy o parę metrów. Wpadliśmy pomiędzy dwie następne i dobiegliśmy do miejsca, w którym dałem znak do strzału. W ułamek sekundy po strzale klienta strzeliłem w mózg i usłyszałem słowo merde, jakiś kwik i drugi strzał. Słoń stał jak skamieniały przez parę sekund i nagle nogi mu się pozginały i runął na ziemię. Do momentu strzałów wątpię czy słonie zauważyły co się dzieje, ale kiedy raz usłyszały huk, wybuchło pandemonium. Z podniesionymi trąbami, kwicząc i rycząc, podnosząc kurz, zaczęły się kręcić na wszystkie strony, ale na szczęście jakaś stara krowa z miejsca zabrała się do ucieczki i pociągnęła stado za sobą. W chwili strzałów wszyscy rzuciliśmy się pod leżącego byka. Dwie słonice przebiegły o jakieś dwa metry od nas, przykucnięty patrzyłem z ulgą na oddalające się ogromne zady. Teraz przypomniałem sobie ten dziwny kwik po pierwszym strzale i przeklinanie Francuza. Podniosłem się i nad głową kolosa zobaczyłem o 20 czy 30 metrów leżącego maleńkiego słonika; widać było dwa patyczki jego dziecinnych kiełków (po zmierzeniu: 35 centymetrów). Blady strzelec też to zobaczył. - Me wiedziałem, że on dostał, bo go nawet nie widziałem, ale wiedziałem, że źle strzeliłem, z nerwów, z zasapania czy strachu. Podnosząc broń do ramienia, pociągnąłem za spust za prędko. Wiedziałem, że strzeliłem dużo za nisko, dlatego strzeliłem drugi raz; biedny malec. Spowiedź była szczera, błąd zrozumiały, ale za tym stał duży problem: drugi z Francuzów nie mógł już polować na słonia, bo mieliśmy tylko prawo do dwóch i dwa słonie leżały przed nami martwe. Nie chciałem się mieszać do gwałtownej dyskusji pomiędzy przyjaciółmi. Z Alim i Ndegem oglądaliśmy strzelonego byka. Z bliska wydał mi się mniejszy, okazało się jednak, że miałem od początku rację, ciosy ważyły 82 i 79 funtów. Francuzi jakoś załatwili swoje nieporozumienie, pogodzili się z losem i pojechaliśmy polować na innego zwierza gdzie indziej. Żaden nie chciał maleńkich kiełków, więc wsadziłem je do samochodu i przywiozłem do domu. Rok później wydusiła je ze mnie matka innego klienta, która miała sklep d'objets d'art gdzieś we Włoszech, powiedziała mi, że są idealne do rzeźby i że zrobi z nich dwa cuda, jeden dla siebie, a drugi dla mnie. Rzeźbiarz zrobił z nich krokodyle z otwartymi pyskami, jeden poszedł w Genewie na aukcji za bardzo dużą cenę, z drugim nie wiem co się stało - ja go w każdym razie nie dostałem. Co roku polowałem sam z Ndegem na słonia, kiedy kończyła mi się li- ^ph^ii Uł-Ara 7QU7C7P miiciałpm mipr u^7n^ wrvrhrtAyctr na safari 7 Wlipn- TAK BYŁO WHITE HUNTER bym go strzelił, ale nigdy takiego nie spotkałem, więc też nigdy słonia dla siebie nie strzeliłem. Licencje były drogie, więc wszyscy zawsze strzelaliśmy słonia po to, żeby jego ciosy, około 40-funtowe, zapłaciły nam następną. Naszliśmy kiedyś na trzy byki stojące do nas frontem, z których środkowy wydał mi się dostatecznie duży, żeby mi licencję opłacić. Palnąłem go więc w czoło i wywalił się na miejscu. Dwaj jego towarzysze obró-:ili się tylko ku niemu, jakby zdziwieni tym jego upadkiem, jakoś zupełnie nie zareagowali na strzał. Kiedy się zamyka ekspress po załadowaniu, zawsze słychać małe klik-lięcie, które tym razem wywołało jakby magiczną reakcję. Strzelony słoń zmartwychwstał, wstał szybko, zamroczoną głowę skierował w naszą stro-ię i z krótkim trąbnięciem ruszył do szarży, pociągając za sobą obu przy-aciół. Mój drugi i trzeci strzał nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Jak diota nie wziąłem z sobą zapasowej broni, więc obaj z Ndegem wzięliśmy logi za pas. Mieliśmy szczęście, że oba pozostałe słonie odpadły po 50 netrach, ale postrzałek biegł dalej prosto na nas. Słoń biegnie dużo prę-Izej niż człowiek, więc mieliśmy małe szansę, ale ten biegł jakoś stosunkowo wolno i dystans się nie zmniejszał, chyba nie czuł się dobrze. Udało mi ;ię strzelić jeszcze dwa razy, ale bez żadnego rezultatu; w biegu przypo-nniał mi się Dmytrach i polowanie w Nawojowej w 1939 roku. Uciekali-imy robiąc koło o średnicy kilkudziesięciu metrów i zdałem sobie sprawę, :e nagle znaleźliśmy się za słoniem, który biegł po naszych śladach. Wiedziałem, że za chwilę padnę, więc stanąłem i bardzo dokładnie wymie-zyłem mu za ucho. Tym razem rezultat był natychmiastowy, słoń zwalił się na niejscu, łamiąc naokoło z hukiem krzaki i drzewka. Zatrzymaliśmy się koło murszałego pnia i jak na rozkaz automatycznie siedliśmy. Nie mieliśmy siły wy-crztusić słowa. Siedząc posłałem słoniowi jeszcze jedną kulę, tym razem na ko-norę; strzeżonego Pan Bóg strzeże, jeśli jeszcze raz wstanie, to daleko nie zaj-łzie. Siedzieliśmy tak bez słowa dobre parę minut, przed oczami latały mi czer-vone plamki, Ndege trzymał głowę w rękach opartych na kolanach. W końcu vstalismy i podeszliśmy do leżącego byka. Długo szukaliśmy śladów mojej ka-lonady; znaleźliśmy pierwszy strzał o 3 centymetry za wysoko tak, że ogłuszył ;o tylko, ale mózgu nie dotknął i ostatni, pod bardzo ostrym kątem, strzelony )d tyłu, który go na miejscu położył. Dwie kule wyciągnęliśmy nożem spod skó-y, poza tym miał dwa zadraśnięcia na czaszce; amunicja była po prostu stara, nie atwo było ją dostać, w Nairobi kaliber .475 nie jest często spotykany i do tego nusiałem płacić 10 dolarów za sztukę i to z góry, na dwa czy trzy miesiące. I tak lobrze, że udało się nam z tego wyjść cało. Innym razem, polując także, by zarobić na licencję, pojechaliśmy z Didi na Irugą stronę parku Tsavo, stawiając obóz przy rzece Galana. Szukaliśmy bez-kutecznie słoni w innym rejonie i dokument tracił ważność za dwa dni, więc nusiałem się spieszyć. W Tsavo żyło, między innymi, jedno stado, które wów-zas szacowano na plus minus 700 sztuk. Wszystkich interesowała jego corocz-ia 150-kilometrowa wędrówka z Tsavo do parku Amboseli. Stado to istnieje lotychczas, ale teraz jest w nim tylko około 300 słoni, które co rok odbywają i sama Dielcrzvmke. Kiedv nrzviechalismv naH Oalanp ct-^rlo iimc^ł^ ¦» nirlm i Sw. Eustachy, drzeworyt i Albrecbta Duma wschodniej granicy parku. Rzadko kiedy można znaleźć w tak ogromnym zgrupowaniu zwierząt dobrego byka, bo starsi panowie nie lubią całego tego zamętu jaki czynią matki z kręcącymi się wokoło dziećmi i zjawiają się w stadzie tylko w celach małżeńskich. Poza tym słonie siedziały teraz w gęstym buszu i mowy nie było, aby wybrać sztukę wartą strzału bez wejścia w ciemno w tę ogromną masę zwierząt w nadziei, że się wpadnie przypadkiem na coś dobrego. Był to kraj Waliangulu, więc pojechaliśmy do jakichś krewnych Ndege-go po ostatnie wiadomości z buszu. Dowiedzieliśmy się, że wszystkie byki i stada z okolicy powędrowały na wschód, do gęstych lasów nadbrzeżnych, bo była to pora w której nasiona-orzechy palmy duum spadają na ziemię i fermentują. Słonie lubią to jeść pasjami i upijają się w kija tym sfermentowanym miąższem. W okolicy znajdziemy tylko to ogromne stado. Nolens volens, zdecydowałem się na wejście do środka. Didunia miała jeździć tam i z powrotem drogą dzielącą park od mojego terenu, co miało trochę powstrzymywać zwierzęta od powrotu do parku. Wleźliśmy z Ndegem w busz. Była to pierwsza połowa sezonu deszczowego i łażenie po bardzo gęstym buszu w błocie po kostki nie należało do przyjemności. Nie przyczyniały się też wiele do poprawy nastroju odgłosy słoni łamiących dookoła gałęzie i od czasu do czasu kwik małych, burczenie brzuchów i krótkie trąbienia. Wiatr mieliśmy stały i dobry, ale nie wiedzieliśmy, czy już nie mamy za sobą słoni, które mogą nas poczuć i zaalarmować całe stado. Święty Eustachy zlitował się nad nami i po pół godziny spotkaliśmy się nos w nos z nienajgorszym bykiem. Cały teren był pokryty leżącymi połamanymi przez słonie drzewami, tak że mieliśmy gdzie się wcisnąć w razie stampede - paniki. Byliśmy o jakieś 15 metrów od byka, więc strzał w mózg był łatwy i biedak zwalił się jak kłoda, ale zaczęła się panika. Czy koło nas przebiegło 700, a może 500 czy 200 słoni - nie wiem, ale całe stado gnało z hałasem pięciu pociągów pospiesznych, łamiąc wszystko przed sobą. Pierwszy i jedyny raz widziałem wtedy tak rozczulającą scenę. Maleńkie słoniątko, nie mogące mieć więcej niż parę dni, nie mogło przejść przez wywalone drzewo. Matka wsunęła mu ciosy pod brzuszek i przytrzymując trąbą od góry wyniosła z połamanych chaszczy. Napisałem przed chwilą, że to św. Eustachy się nad nami zlitował, nie św. Hubert, który jest tylko uzurpatorem. Książęta burgundzcy, zazdroszcząc powodzenia sanktuarium w Santiago di Compostel-la, postanowili zaharapcić trochę pielgrzymów udających się za Pireneje. Wymyślono sobie św. Huberta, który był kiedyś pobożnym miejscowym biskupem, ale nigdy nie polował, tylko pisał jakieś świątobliwe prace. Zawłaszczono legendę św. Eustachego, wybudowano kaplicę w Ardenach, sfabry- TAK BYŁO :aczęły wpływać do książęcych kas. O biednym Eustachym, którego trady-:ja istniała już od prawie tysiąca lat, powoli zapominano, mimo że wystar-:zy zajrzeć do jakiejkolwiek hagiografii, żeby znaleźć jego historię. Miał żyć w czwartym wieku i być oficerem w rzymskiej legii stacjonowanej w Galii, ego legenda była żywa w ósmym wieku, bo wystawiono mu kościół w Rzy-nie, który do dziś tam stoi z jego, a nie żadnego Huberta z emblematem na vieży - jeleniem z krzyżem między rogami. W Paryżu postawiono mu w śre-łniowieczu potężny kościół, jeden z największych w mieście, Eglise St. Eu-itache na dawnych Halach. Łukasz Cranach i Duerer nie malowali Huber-:a, bo za ich czasów o takim nikt nie słyszał, ale św. Eustachego i tak podpi-;ywali swoje obrazy. Mój biedny patron został pokrzywdzony, więc musia-em się o niego upomnieć. Wyjechaliśmy z domu z zapasami na 5 dni, a tu już 6 dni minęło i jesz-:ze trzeba było nazajutrz wyrąbać ciosy, odmeldować się u łowczego i je-:hać 5 godzin do domu. Trzeba było wziąć z sobą trochę mięsa słoniowego, bo został nam tylko alkohol i herbata. Wróciliśmy późnym wieczorem io obozu, zjedliśmy ostatnie resztki z dna pudeł i poszliśmy spać. Łowczy mieszkał na zupełnym odludziu z drugiej strony rzeki i zjawił się wczesnym rankiem, tak że mogliśmy go wziąć z sobą i Njokim, jadąc do sło-lia. Z tej strony Galany nie miał samochodu, bo nie chciał go przez bród jrać; nigdy nie wiadomo, czy w czasie deszczów będzie można przejechać i powrotem. Znaliśmy się, więc wzięliśmy go z sobą z radością, a on też się :ieszył, bo chciał wybadać, czy słonie się uspokoiły po strzale. Zanim dopcha-iśmy samochód do słonia i wycięliśmy ciosy, zrobiło się późne popołudnie dojechaliśmy nad rzekę pod wieczór. Odmówił naszemu zaproszeniu na kie-iszek, tłumacząc, że chce zaraz przejść rzekę w bród, bo woda coś nie bardzo nu się podoba. Pożegnaliśmy go i pojechaliśmy do obozu, oddalonego najwyżej o 250 metrów. Gdy zgasiłem silnik, usłyszeliśmy złowrogi huk i przed iami przewaliła się półtorametrowa fala, istna ściana wody. Galana w pół go-iziny podniosła się o 2 metry i zalała całą okolicę. Nasze dwa namioty stały la szczęście trochę wyżej, więc w danej chwili nie musieliśmy w ciemnościach wakować manatków. Czy nasz przyjaciel przeszedł na czas? Na razie nie mogliśmy się niczego dowiedzieć, bo huk wody zagłuszał wszystko i dopiero rano, kiedy woda opadła o jakieś pół metra, poszedłem Drzez błoto naprzeciwko jego domu i strzeliłem w powietrze. Na drugim jrzegu pokazali się jacyś Murzyni i zrozumieliśmy z ich krzyków, że Bwa-la jest zdrów w domu. Po dwóch tygodniach spotkałem go w Nairobi opowiedział mi, że usłyszał huk wody, będąc jeszcze pośrodku rzeki, więc juścił się sprintem i dopadł brzegu i chociaż woda zdołała go jeszcze wywrócić, w ostatniej chwili złapał się gałęzi i jakoś się wyciągnął. Byli z żo-lą odcięci od świata przez 10 dni i dopiero poprzedniego dnia dobrnął do Mombasy. Pierwszy raz widziałem taką falę, idącą i zmiatającą wszystko oo drodze. Oczywiście większe czy mniejsze powodzie mamy co roku, wy-ewa na północy Tana, ale zobaczyć z bliska niszczycielską falę jest trudno. Nieszczęście jednego może być szczęściem drugiego; znalazłem się raz WHITE HUNTER myśliwskiej firmy, pytając czy mogę natychmiast wziąć broń i jechać na parodniowe safari, bo znaleźli się w kłopotliwej sytuacji i nie mają żadnego wolnego myśliwego. Do następnego safari miałem jeszcze 10 dni, więc zgodziłem się na to z miejsca, bo zawsze dobrze jest mieć dobre stosunki z tak znaną firmą, do której napływały zamówienia z całego świata. Kłopot był taki: jeden z ich zupełnie dobrych myśliwych był od dziesięciu dni na safari z dwoma Szwedami i poza jednym bawołem i paroma małymi antylopami klienci nic nie strzelili, a przyjechali na słonia i lwy. Zdarzają się takie rzeczy, po prostu pech i nic na to nie można poradzić. W dodatku myśliwy poprzedniego dnia wieczorem zrobił klientom jakiś kawał i wściekli zażądali rozmowy radiowej z pułkownikiem, któremu oznajmili, że likwidują safari, nie mają zamiaru płacić za zmarnowane dni, nie chcą widzieć więcej hunte-ra i proszą o transport, bo chcą jechać z miejsca do Nairobi. Było to dla renomy firmy bardzo nieprzyjemne, nie mówiąc już o stracie finansowej. Caulfieldowi udało się ich namówić, żeby zostali do następnego dnia i obiecał, że przyśle niezwłocznie innego huntera. Biednemu myśliwemu kazał natychmiast wyjechać z obozu, zostawiając klientów z całą załogą i wracać do Nairobi. Jako, że nie musiałem nic i nikogo z sobą brać, mogłem z miejsca wskoczyć z Densonem do Landrovera i wybrałem się w podróż. Obóz miał stać nad rzeką Tana o 15 kilometrów na północny zachód od Garissy. Dojechałem wieczorem, kiedy już panowie siadali do stołu na kolację. Miny były posępne, nastrój grobowy, cała załoga wyraźnie była do mnie nastawiona wrogo, czemu nie mogłem się dziwić. Jak poprzednio powiedziałem, ekipa myśliwska musi być idealnie zgrana, a tu idziemy jutro na słonia czy lwa nie wiedząc nic o sobie. Nie wiedziałem, czy nie będą bronili opinii swojego huntera i czy nie zrobią mi jakiegoś kawału, żeby mi się też nie udało. Ani ja o nich, ani oni o mnie nic nie wiedzieliśmy. Najgorszym było to, że nie mieliśmy pojęcia jak się zachowamy w obliczu niebezpiecznej zwierzyny, więc będziemy się czuli nieswojo i nawet może będziemy mieć stracha. Poszedłem do namiotu markotny, ale byłem zmęczony, więc zasnąłem bardzo prędko. W środku nocy obudziły mnie przeraźliwe wrzaski od strony namiotu załogi. Jedynym słowem, które dawało się rozróżnić było: simba!, czyli lew albo lwy. Chwyciłem nabity zawsze w nocy sztucer i wyleciałem z namiotu jak strzała, pędząc w kierunku krzyków. W świetle księżyca zobaczyłem zawalony namiot, pod którym kłębili się wrzeszczący ludzie i niewiele myśląc strzeliłem w górę. Nastała momentalna cisza. Stałem na jednej nodze, bo biegnąc jak głupi boso, wbiłem sobie kolec w stopę i teraz trzymając broń w prawej ręce, starałem się go wyrwać lewą. Ludzie zaczęli wyłazić jak mrówki spod namiotu i zabłysła jakaś latarka, rzucając snop światła na mnie. Obudzeni hałasem, zaspani klienci, przyszli zobaczyć co się dzieje. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że muszę przedstawiać ciekawy obraz. Całe życie śpię nago i teraz w mocnym promieniu latarki stałem boso na jednej nodze z bronią w ręku, goły jak święty turecki. To zmieniło cały nastrój w obozie. Co zwaliło namiot, nie wiedzieliśmy, pewnie wiatr, ale kogoś obudziły spadające mu na łeb paliki i płótno, wier nr7pra7nnv rvWnał- simh/i! Tr> wznieciło H/ikfl nanike. ale zażeenał ia TAK BYŁO WHITE HUNTER eby ratować wszystkich z opresji i to na golasa, raniąc sobie po drodze topę. Moja pozycja została ustalona, miałem teraz ludzi urobionych jak nasło. Śmiejąc się, opieprzyłem na wszelki wypadek wszystkich za wrzask okryty narzuconym przez kogoś kocem, poszedłem spać, zarządzając po-ludkę na 5.30 rano. Tak jak pech nie opuszczał mojego poprzednika, tak teraz szczęście ani la chwilę nie opuszczało mnie. Po szybkim śniadaniu byliśmy już w drodze > szóstej i w godzinę później trafiliśmy na świeżutkie ślady czterech byków sądząc po tropach, mieliśmy wśród nich co najmniej jednego naprawdę do->rego. Zostawiliśmy Densona z samochodem na miejscu i prawie biegiem lopędziliśmy słonie w pół godziny. Po drodze przeskoczyliśmy ślady grupy >śmiu lwów, z których dwa na pewno były tropami dorosłych samców. Pod-:hodząc nasze cztery słonie, poznaliśmy się nawzajem z tropicielem, poczu-em w nim pierwszorzędnego speca, a myślę, że i on z gunbearerem wyczu-i we mnie odpowiedzialnego myśliwego. Na dany przeze mnie znak, jeden ; gości podniósł broń i widząc jak się złożył do strzału w ucho, nawet nie ;dublowałem. Słoń runął jak piorunem rażony, a trzy mniejsze zniknęły ; szumem łamanych krzaków. Klienci stali trochę oszołomieni, była ósma jodzina i mieliśmy już ich wymarzonego słonia. Od trzech dni jeździli po ym samym terenie od rana do nocy i nigdy nie widzieli ani jednego śladu łonia ani lwów,a teraz wszystkie zjawiły się tej nocy. Postanowiłem dalej eksploatować swoją szczęśliwą gwiazdę. Wróciłem ; gośćmi do Densona i pojechaliśmy po ludzi do obozu. Zostawiłem dwóch siurzynów, żeby cięli gałęzie na konstrukcję kryjówki dla nas. Tym razem sie-lliśmy do porządnego śniadania z jajkami na boczku, świeżym chlebem upie-:zonym w obozie przed pół godziną, marmoladą i białą kawą. Zawieźliśmy lwóch ludzi do słonia, żeby zabrali się do wyciągania ciosów, a sami z tropicie-ami wzięliśmy się do budowy schronu. Musieliśmy też ciąć przejście dla samo-;hodu, żeby mógł dotrzeć do słonia. Od miejscowych ludzi, których widziałem w obozie, dowiedziałem się, :e wszyscy w okolicy znają tych osiem lwów. Były tu już od dłuższego cza-u, ale ostatnio zniknęły i od dwóch tygodni grasowały koło Garissy; mu-iały dziś wrócić. Są bezczelne, niczego się nie boją i wszyscy błagali ,żeby e wystrzelać, szacowano że zabiły ponad dziesięć krów i kilkanaście owiec kóz w ciągu dwóch czy trzech miesięcy. Mówiono mi też, że nikt do nich łotychczas nie strzelał, co mnie ucieszyło, bo wiedziałem, że nie będą pło-:hliwe, postawiłem więc naszą kryjówkę o jakieś 50 metrów na skos pod viatr od słonia. W tropikalnym gorącu rozpruty brzuch słonia czuć już by-o daleko. Planowałem przyjść na zasiadkę wcześnie po południu i ewen-ualnie w ciemności następnego dnia rano. Narwaliśmy z krzaczka, zwa-lego leleszła, trochę liści, które na odwrocie mają biały meszek i kiedy się e położy na ścieżce, to nawet w najciemniejszą noc widać, gdzie się idzie. Lwy wkoło Garissy były już typowymi lwami żyjącymi na północy Ke-lii, to jest w bardzo gorącym suchym klimacie. Charakterystyczną cechą ych północnych lwów jest brak grzywy czy kołnierza u samców, po pro- 7Prl7iła im tpcrn Kiirrl7n ripnłpan HorlatVn Ar* nKir»rn KAmt* L fiinocny bezgrzywy lew i Ndege lwów południowych. Masę ciała, mogą mieć większą od nich, ale wyglądają jak ogromne szczury i nie poruszają się z taką gracją jak lwice.Gdy się patrzy na nie od przodu w powolnym chodzie, bardzo trudno orzec płeć, zwłaszcza, gdy się spogląda przez sieć gałęzi i patyków tworzących kryjówkę i przed wieczorem, kiedy światło już nie jest najlepsze. Byliśmy właśnie w takiej sytuacji, bo lwy przyszły o wpół do siódmej i jedna duża sztuka zaczęła iść wprost na nas. Mogłem przysiąc, że to był lew, a nie lwica, ale pewności nie było, dopiero, kiedy odwrócił się, będąc jakieś dziesięć metrów przed nami i wyraźnie pokazał nam dowód swej płci, kiwnąłem na klienta, który już od dłuższej chwili trzymał go na muszce. Lew padł w ogniu i nie drgnął. Reszta lwów nawet nie zdała sobie sprawy, co się stało z ich towarzyszem. Oczywiście zerwały się i chrząkając i mrucząc odbiegły, ale bynaj- t* tt^^BBr__. mniej nie w panice. Byłem pewny, że wró- v^^^^^er^- c^ w nocy. Denson przyjechał po strzale, więc szybko załadowaliśmy lwa i gałęziami zamietliśmy wszelkie ślady. Odjechaliśmy po obrzuceniu miejsca kawałkami padliny, żeby zabić wszelkie inne zapachy. Wyjechaliśmy rano z obozu w zupełnych ciemnościach, godzinę przed wschodem słońca. Bezksiężycowa gwieździsta noc ułatwiła nam podchód naszą błyszczącą liściastą ścieżką. Słyszeliśmy żrące lwy na dobre sto kroków przed dojściem do kryjówki, więc mogliśmy się odpowiednio przygotować. Szedłem pierwszy, za mną klient mający strzelać, następnie drugi klient i nosiciel broni. Ostatnie parę metrów przeszedłem już na palcach z wyciągniętą szyją i oczyma wbitymi w miejsce, gdzie leżał niewidoczny jeszcze słoń i ucztujące na nim lwy. Dotknąłem czegoś nogą i nagle, dosłownie spode mnie, niczym wyrzucony z katapulty, wyskoczył z rykiem ogromny kot, rozwalając łbem całą naszą ochronną konstrukcję z gałęzi. Wywracając się do tyłu, przewróciłem klienta i razem z Alim wylądowaliśmy we trójkę w ramionach drugiego gościa. Nie wiem kto był w większym szoku, lew czy ja, tak jak też nie wiem czy nadepnąłem na ogon, kopnąłem czy obudziłem zwierzaka swoją obecnością. Andrew Holmberg do dziś twierdzi, że we wszystko uwierzy, ale nie w to, że nadepnąłem lwu na ogon. Nie było nic widać z powodu ciemności, ucichły odgłosy, żarcia, więc lwy poszły; bezradnie staliśmy czekając na światło i kiedy wreszcie przyszło stwierdziliśmy, że stoimy koło słonia sami. Był to ostatni dzień safari klientów i nie bardzo wierzyłem, że przez długie jazdy po całym naszym rewirze zwiększą szansę na dostanie lwa, trzeba było dalej starać się złapać nasze siedem. Odbudowaliśmy jak się dało nasz schron i pojechaliśmy nad rzekę strzelić parę perliczek. Po śnią- ,tn natura TAK BYŁO WHITE HUNTER irzed nami jego zawartość. Był to mniej więcej dziesięcioletni goły chłop-zyk, pokryty zaschłą krwią; patrzał na nas przerażonymi oczyma, bez sło-va. Ojciec przyniósł swego synka, którego wyratował z paszczy krokody-a, opowiadał nam, że zrobił to sam, ale nie mam pojęcia jak, bo to bar-Izo trudne, nawet jeśli się ma paru ludzi do pomocy. Chłopczykowi bra-:owało całego jednego pośladka i części uda, wyglądało to strasznie. Zawinęliśmy chłopca w czyste prześcieradło i zawiozłem go do misjonar-kiego szpitalika w Garissie. Parę miesięcy, czy może rok później, zjawił się v moim obozie. Oczywiście bardzo kulał, ale poza tym był zdrów jak ryba pasł kozy. Przyszedł, nie żeby podziękować za odwiezienie do szpitala, ale za azdę samochodem, było to dla niego dużo większe przeżycie. Krokodyle w rze-:e Tana są do dziś dnia uważane za bardzo niebezpieczne dla okolicznych nieszkańców i nieraz byłem świadkiem podobnych wypadków. Obozowałem dedyś o jakieś 50 kilometrów w dół rzeki z dwoma Francuzami, którzy pod-:zas obiadu przyglądali się przez lornetki dziewczynie na przeciwnym piaszczy-tym brzegu. Zrzuciła niebieską kangę i myła się nago w wodzie najwyżej po costki. Krokodyl wpadł na nią z szybkością strzały, chwycił za nogę i wciągnął v głęboką wodę. Słyszeliśmy z dala jej krzyk, kilku ludzi zjawiło się na brzegu, :oś krzyczeli, bili kijami w wodę, biegali w dół i w górę rzeki, ale po jakiejś pół godzinie jeden z nich podniósł niebieską kangę i wszyscy wrócili do swych za-ęć. Było w tym coś straszliwie smutnego, ot taki codzienny hazard ich życia. Teraz siedzieliśmy we trójkę z Ndegem przy słoniu już od godziny czwar-:ej, lwy najspokojniej w świecie zjawiły się o piątej i bezczelny samiec, tak jak joprzedniego dnia, ruszył prosto w naszym kierunku. Tym razem nie potrzebowaliśmy się zastanawiać, znaliśmy już jego pysk więc nie miał szansy. To sa-ari bez żadnej mojej zasługi, z powodu czyjegoś pecha, otworzyło mi drzwi do iwietlanej przyszłości. Dzięki złapaniu w dwa dni słonia i dwóch lwów, goście nogli wyjechać uradowani świetnym polowaniem, choć wszystkim było wiadomo, że po dziesięciu prawie pustych dniach chcieli kasować safari. Od tego :zasu nigdy nie zabrakło mi propozycji, mogłem teraz wybierać. Pierwszymi moimi naprawdę dużymi safari, w których brałem udział, by-y polowania na południu Tanzanii, często z Alfredem Pelizolli. Na początku rolowałem z nim nawet przed otrzymaniem pełnej licencji i doskonale pa-niętam, że zdarzało mi się robić wiele głupstw. Polowania w lasach miombo ?yły fascynujące, kraj jeszcze przypominał Afrykę, może nie tę sprzed pierwszej wojny, ale w każdym razie dziką i nie zamieszkałą. Sezon rozpoczynał się ad podpalenia całego obszaru na szerokości, powiedzmy, 50 kilometrów. Po-iar taki mógł trwać i rozszerzać się tygodniami. Afrykę w tych czasach trze-ja było palić co najmniej raz na dwa lata, co też tubylcy robili od wieków. Biali ludzie pochodzący przeważnie z krajów o klimatach łagodnych przywieźli z sobą tradycję gaszenia ogni i nie palenia lasów. W Afryce nie zawsze est to wskazane, podszycie lasów w czasie tropikalnych deszczów rośnie i niesłychaną szybkością, tworząc ogromny kożuch liści i innej zieleniny, który wysycha na wiór w czasie wielomiesięcznej pory suchej. W normalnych latach tropikalne lasy rzadko się palą, bo z powodu wilgoci i gęstego cienia są najmocniejsze drzewa liściaste i całą mikroflorę i faunę. Oczywiście, tak jak we wszystkich lasach, i tu trzeba się wystrzegać ognia, ale pożary zdarzają się rzadziej niż gdzie indziej, szczególnie w lasach iglastych. Zupełnie inaczej dzieje się w buszu i lasach takich, jak miombo w Tanzanii. Tu drzewa rosną rzadko i są przeważnie mało wartościowe, ale dają schronienie wielu ludziom i zwierzętom. Ta część Wschodniej Afryki jest pokryta taką właśnie roślinnością i jedynym sposobem na zachowanie jej przy życiu jest nie do- Foiarbusiu puszczenie do powstania tego grubego parorocznego, łatwopalnego kożucha i przez to mocnego pożaru. Paląc busz corocznie, pali się cienką warstwę suchych liści, łodyg i suchej trawy, zabija się szkodliwe robactwo, jak np. kleszcze, ogień posuwa się szybko nie niszcząc gleby i nie zabijając mikrofauny. Wszystkie zwierzęta żyjące w norach mogą łatwo przetrwać taki krótkotrwały, parominu-towy ogień. Nigdy nie widziałem spalonej przez pożar wiewiórki czy innego małego zwierzątka, czasem tylko biedny żółw nie zdąży się schować. W pięćdziesiątych latach, za radą wielkich europejskich czy amerykańskich profesorów, „specjalistów od wszystkiego", przez parę lat gaszono każdy, nawet najmniejszy pożar we Wschodnim Narodowym Parku Tsavo. Kiedy w końcu ogień przyszedł, bo przyjść musiał, zamienił park prawie w pustynię, z której do dziś się nie pozbierał. Ze Stachem Gostkowskim pojechaliśmy oglądać szkody. Widzieliśmy słonie z poparzonymi nogami, które nie mogły stać i zdychały leżąc. Wszystkie prawie drzewa były spalone, nie mówiąc już o buszu, zostały tylko baobaby, które później słonie ciosami porozdzierały tak, że w ogóle prawie już ich nie ma. Lasy miombo były niedostępne dla ludzi przez większość roku i dopiero w porze suchej, i to po spaleniu suchej roślinności, można było się w nie wedrzeć. Przechodziły tam przez nie tylko dwie większe ziemne drogi, mniej więcej wschód-zachód i północ-południe, a i te nie były przejezdne przez cały rok. innp tn hvłv nr> mvsliwvrli no Vfnrvrh nr7P7 narp TAK BYŁO WHITE HUNTER •opiero w czerwcu rzeką Ugalla spływali rybacy ze szczepu Luo i zakładali boży, gdzie suszyli ogromne ilości ryb po które tymi dwiema drogami przyjeż-żały ciężarówki z Tabory i Mbeya. Jedynymi ludźmi, którzy jeszcze wchodzi-do miombo, mogli być zbieracze miodu i kłusownicy, ale tych nie było wielu z powodu trudności wyniesienia czegokolwiek. Wiem, że byli takowi, ale oso-iście nigdy ich nie spotkałem ani nie słyszałem strzałów. Pewno polowali wię-t) na obrzeżach całego rejonu. Było paru myśliwych, którzy tam polowali, ja zaś pracowałem najczęściej Alfredem Pelizolli, który organizował z reguły safari nienagannie. Zazwyczaj iązało się co najmniej dwa safari jedno po drugim, bo koszt przewozu na dy-ansie 1500 kilometrów całego ekwipunku, zapasów i benzyny, wykluczał płacalność polowania krótszego niż sześć tygodni. Po oczyszczeniu terenu rzeź ogień, wyszukiwało się miejsce na obóz, bo nie było powiedziane, że bezie stał tam, gdzie poprzedniego roku. Mapy-setki pokazywały teren tylko na rpół dokładnie, tak że nie można było zawiadomić Nairobi, gdzie się stoi. ierwszą czynnością było znalezienie miejsca na lądowisko dla samolotu. Naj-ierw musieliśmy usunąć wszelkie drzewa żywe i zwalone, potem wyciąć krza-i i zasypać dziury, z których najgorsze były te zrobione przez mrówkojady. Na-ępnie ścinało się duże drzewo, które przywiązywaliśmy do najmocniejszej cię-irówki i ciągnąc je tam i z powrotem po lądowisku grabiliśmy, aż powstała po-ierzchnia do wylądowania. Inna rzecz, że o naszych buszowych pilotach mó-iono, że potrafią lądować na prześcieradle. Wszystkie drzewa i krzaki wyrą-ane w ciągu tej roboty zwoziło się na jedną ogromną kupę. Nairobi można było zawiadomić o miejscu, gdzie samolot ma nadle-;eć z dokładnością plus minus 20 kilometrów, na umówioną godzinę, daj-ly na to w czwartek o szesnastej. Naokoło lądowiska układało się wszyst-ie prześcieradła z obozu i zapalało się przygotowaną kupę drewna pola-ą trochę benzyną. Słup dymu można widzieć z samolotu na wiele kilome-ów i kwestię przyjazdu klientów do obozu w buszu o 1500 km od Na-obi redukowało się do obopólnego uregulowania zegarków i punktual-ości. Samolot przywoził wraz z klientami świeże warzywa oraz ewentu-Inie drobiazgi, przypadkowo nie przywiezione samochodami. Musieli-ny pamiętać, że przez następne dwa tygodnie będziemy dosłownie odcię- od świata. Było nas około 20 ludzi z - powiedzmy - czterema klienta-li, których nie zawsze się znało i którzy mogli być ostatnimi nudziarzami nieprzyjemnych charakterach, manierach lub przyzwyczajeniach. Poza kwestiami łóżkowymi, związek myśliwego z klientem jest chyba bliż-:y niż z żoną. Przez trzy tygodnie, od piątej rano do dziesiątej wieczór, siedzi ę obok niego, karmi się go, słyszy się jego narzekania, odpowiada na często upie pytania i słucha się jego curriculum vitae, wącha się jego zapach i nie lożna się go pozbyć, bo ostatecznie to on za wszystko płaci. Na szczęście klien- Alfreda, przeważnie Włosi, byli czasem niezdyscyplinowani albo nawet nie-lośni, ale prawie zawsze weseli, mili i nierzadko inteligentni. Jego obozy były iwsze wzorowo prowadzone, świetnie wyposażone, z doskonałą kuchnią i ob-ugą, tak że polowanie z nim było zawsze przyjemnością. Niestety w 1973 ro-j dostaliśmy radiową wiadomość, że polujemy nieprawnie, bo od północy no- ttalombe, najlepszy Jtrrparitnr v: buszu w Aruszy w Departamencie Łowiectwa, z bronią, ekwipunkiem i trofeami. Tak głupi nie byliśmy; w dwanaście godzin, sprowadzonym z Kenii samolotem, wylecieliśmy z klientami i bronią wprost do Nairobi. Przez wszystkie te lata nie strzeliłem ani jednego zwierzęcia dla trofeum, bo zdecydowaliśmy z Didi, że żadne skóry, rogi czy łby, nie pasują do naszego domu, a i tak nie ma na takowe miejsca. Dzieci nudziły mnie, żebym jednak zostawił po sobie parę dobrych trofeów, które one mogłyby pokazywać swoim dzieciom w razie, gdyby te zwierzęta żyły już tylko w ogrodach zoologicznych. Na tym ostatnim safari byłem w Tanzanii z własnym obozem, bo polowałem osobno z jednym z klientów Alfreda i zorganizowałem to polowanie tak, ażeby mieć możność strzelenia samemu paru zwierząt, które obiecałem córkom. Chciałem dostać trzy dobre głowy - bawołu, wielkiego kudu i antylopy szablastej. Strzeliłem bardzo dobrego pięknego bawołu oraz kudu i sable, oba rekordowych wymiarów, dużo lepsze niż trofea klienta. Przemiły facet był dobrym myśliwym, wcale się na to nie skarżył i z radością towarzyszył mi w moim prywatnym polowaniu. Wszystkie trofea z mojej ciężarówki zostały w Aruszy skradzione przy kontroli, ładnie byśmy wyglądali gdybyśmy tam zajechali z bronią. Dostałem kiedyś telefon od Johnny'ego Rawa, czyli od majora R.G. Raw, dyrektora Rowland Ward w Kenii, filii najsławniejszej i najstarszej londyńskiej firmy taksydermistów (preparatorów trofeów), który chciał się ze mną spotkać. Zawsze oddawałem do Rowland Ward wszelkie roboty tego rodzaju, więc nie zaskoczyło mnie to, ale zdziwiło nieco, że zaprasza mnie na rozmówkę do siebie, zamiast powiedzieć przez telefon o co chodzi. Prosząc o dyskrecję, Johnny wytłumaczył mi swoją sytuację. Jakieś muzeum japońskie zwróciło się do Londynu z prośbą o dostarczenie im 28 sztuk wypchanych antylop w najlepszym wykonaniu. Taką miłą zabawę powinien zlecić jednemu ze swoich najpoważniejszych klientów, jak Ker & Downey, czy White Hunters Africa Ltd., ale uważa, że mój skinner, czyli polowy taksyder-mista, Mzee Malombe, jest bezwzględnie najlepszy w Kenii, więc oddaje to mnie, ale prosi żebym o tym nikomu nie mówił. Byłem uradowany, nie chodziło tu o pieniądze, choć i to było niezłe, ale o to, że można sobie pojechać samemu na własne polowanie. Pojechać, jak się chce, gdzie się chce, z kim się chce i na jak długo się chce, bez klienta i ciągłego z nim kłopotu; po prostu wakacje. Malombe był najpewniej najstarszym skinnerem w Kenii, rozpoczynał w dwudziestym roku i brał udział w preparowaniu trzech sławnych słoni stojących do dziś w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Był bardzo stary, powolny i schorowany. Trochę nie- 7nnLnv i TAK BYŁO WHITE HUNTER 'idunię, która się nim zawsze opiekowała, bo miał już powykręcane ze starości ogi i parę palców u ręki. Często powracało się do obozu już w ciemnościach, owiedzmy z lampartem, z którego klient chciał mieć całą skórę z łbem. Nawet la najszybszego skinnera była to robota co najmniej parogodzinna. Malombe-iu zabierało to co najmniej dwa razy tyle czasu. Zasiadał przed swoim prywat-ym ogniskiem, kazał sobie przynieść czajnik z herbatą, porządnie układał przed )bą z 6 różnych noży i potrafił siedzieć nad robotą do rana. Gdy wracałem z sa-iri czasem z dwudziestoma czy trzydziestoma skórami i porożami, major Raw ytał się tylko czy była to robota Malombego, bo wtedy nie potrzebował jej ?rawdzać. Zawsze mówił, że to gwarancja najlepszej roboty. Urządziliśmy więc sobie z Didunią nasze prywatne safari, z pełnym ekwi-unkiem, załogą, lodówką i dwoma Landroverami. Muzeum chodziło o to, że-y mieć jedną dużą witrynę przedstawiającą kenijską panoramę z 28 pasącymi ę antylopami różnych gatunków. Antylopy nie mogły być za duże, bo musia-r się zmieścić w witrynie. Miały to być zawsze pary, kozioł i koza, więc wyma-ało to trzech zmian łowiska, gdyż 14 odmiennych gatunków nie żyło w jed-ym. Był to rok 1973, rok komety Kohoutka, przy wspaniałej pogodzie.Co wieczór, siedząc przed ogniskiem ze szklanką whisky w ręku, przyglądaliśmy się iesamowitemu widokowi tej komety na roziskrzonym niebie. Didi świetnie Tzelała i strzeliła większość zwierzyny, uradowana, że raz wreszcie nie musi :ździć z babami i dziećmi po wszystkich parkach narodowych Afryki Wschod-iej, które znała już na pamięć. Mimo, że prowadziłem zawsze safari myśliwskie, zdarzały się wyjątki. Po-jwałem raz z Ladi (Władysław) Winczą, który spytał się mnie, czy nie wziął-ym od niego safari fotograficznego, bo on zaangażował się już w inne, my-liwskie i nie może go wziąć, mimo że safari wygląda ciekawie: ma być de lu-e, nie w parkach i na 30 dni. Było to na początku mojej kariery myśliwskiej, /ięc nie miałem bynajmniej za dużo zamówień i safari przyjąłem. Zjawił się tarszawy pan z cygarem w gębie, ale z błyskiem w oku. Był to Belg z Antwer->ii, Flamand, ale zabiłby mnie, gdybym to był przy nim powiedział. Mówił tyl-o po francusku, ale z teatralnie zabawnym akcentem flamandzkim, nazywał ię Charles De Keyser. Wsadziliśmy go na noc do Hotelu Norfolk i rano przyjechałem, żeby go za-rać do domu na omówienie planów safari i zapraszając go na obiad. Facet ro-ejrzał się po naszym salonie, zasiadł w fotelu i spytał się czy mamy kieliszek zerwonego wina, po czym wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową i wypisał zek na 25 procent opłaty za najdroższe safari, pytając się, czy chciałbym, żeby opłacił resztę na mój rachunek zagraniczny, bo wie, że w Kenii podatek docho-lowy jest bardzo wysoki. Powiedziałem mu, że nie mam takiego rachunku, bo ;szcze ledwie wiążę koniec z końcem. Na to oświadczył, że mimo płacenia za iksusowe safari nie znosi ostentacji, że w buszu chce mieć jak najmniej tego aksusu, że chce jechać z najmniejszą ilością personelu jednym samochodem, 'rzeź parę dni chce zobaczyć życie w obozie myśliwskim, a potem jechać tam, ;dzie nikt nie jeździ. Przez siedem następnych lat przyjeżdżał na miesięczne safari, płacąc naj-i7v7<;7a stawtp alp ipżHżar ierlnvm samorhorlem 7 ierlnvm 7 nas. Katimha i nn- De Keyser Z Leweczkiem śmierdzące cygara. Im safari było trudniejsze i w dzikszym kraju, tym był szczęśliwszy. Okazało się, że robi to już od wielu lat i przejechał w ten sposób całą Zachodnią Afrykę i myśli, że więcej nie będzie już zmieniał terenu, bo jest mu z nami dobrze, kocha naszego Leweczka, któremu przywiózł śliczny srebrny, herbowy ryngraf z Matką Boską Ostrobramską. Wdrapanie się na szczyt skarpy Rowu Afrykańskiego zajęło nam trzy dni i dwa razy co najmniej dziesięciu tubylców wyciągało nas z kłopotu (dziś drogą można to zrobić w dwie i pół godziny). W pewnym miejscu usłyszeliśmy tam-ta-my i okazało się, że odbywają się jakieś tańce, oczywiście nie dla nas ani dla turystów, połowa dzieci nigdy tu nie widziała białego człowieka. Charles właził między tańczących i z cygarem w gębie, filmował wszystko 16-milimetrową kamerą. Jeśli któryś z Murzynów miał jakąś koszulkę czy europejskie majtki, to go wypraszał, chciał mieć obrazy autentyczne. Trzy razy jeździł z Didi, dwa razy ze mną i dwa razy z Lwem, który teraz przyjeżdżał co roku do Kenii. De Keyser był żonaty z miłą, zakutą mieszczką antwerpską, która za żadne pieniądze nie wyjechałaby z Belgii. Po siedmiu wspólnych safari dostaliśmy od niej telefon, że zabił się w wypadku samochodowym - wjechał w drzewo. Myślę, że był niestety po swojej butelce wina, a zawsze lubił jeździć jak wariat; straciliśmy w nim bardzo dobrego przyjaciela i klienta. Po dziesięciu latach dostałem list od jakiejś firmy adwokackiej w Antwerpii, że umarła pani De Keyser i że według testamentu jej męża, po jej śmierci ja z Didunią mamy dostać 10000, Lew 5000 i trzy córki po 1000 dolarów. Adwokaci pytali się, gdzie mają wpłacić te pieniądze. Charles nigdy nie montował swoich filmów i podobno przekazał je do muzeum kolonialnego w Te-rvuren. Może te dziesiątki tysięcy metrów filmu o nie istniejącej już dziś Afryce ktoś kiedyś opracuje. Przed samym końcem lat pięćdziesiątych mieliśmy parę bardzo dobrych safari i to nie myśliwskich i nie fotograficznych, ale po prostu turystycznych. Raz przyjechali państwo Frank, amerykańscy milionerzy, przyjaciele naszych znajomych Packów, których najpierw woziliśmy wspólnie z Didunią po parkach, ale nocowali w naszych obozach,a następnie pojechaliśmy na 10 dni do Konga Belgijskiego. Nie mieli nawet aparatu fotograficznego i prosili tylko, żeby kto inny robił im zdjęcia, ot takie zwykłe snap shots w czyimś towarzystwie. Byli bardzo mili i bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy, ich safari pomogło nam ogromnie finansowo. Didunia gdzieś w tym czasie woziła małego Bartle Bulla z matką po Tanganice aż do Dar-Es-Sałaam, była to jego pierwsza podróż po Afryce. Dziś jest specjalistą i znanym autorem najlepszej książki o historii safari w Afryce*. TAK BYŁO WHITE HUNTER Te i inne safari umożliwiły nam w końcu kupno własnego domu na sterohektarowej posesji, na dwudziestoczteroletnią spłatę. W domu tym, a pomniejszonym terenie, mieszkamy dotychczas. Szybko przemieniliśmy iraż na domek mieszkalny i sprowadziliśmy już na stałe moich rodziców, idunia z miejsca rzuciła się na ogród, w końcu swój własny. Z paskudne-3, pustego, suchego i zachwaszczonego rumowiska stworzyła jeden z ład-iejszych ogrodów w Nairobi. Przez pierwsze dwa czy trzy lata mieliśmy hektary kawy, ale wyszedł zakaz posiadania małych plantacji przez bia-ch, bo miał być to jakby monopol drobnych czarnych rolników (rasizm dała w obie strony), więc musieliśmy wszystko wykarczować. Pisałem dużo wcześniej, że w parę dni po wyjściu z obozu i wydosta-u się z maszerującej kolumny jeńców, zostaliśmy zaaresztowani przez ja-egoś feldfebla z trzema żołnierzami i wyprowadzeni w nocy w jakieś ba-la. Była to jedyna chwila podczas wojny, kiedy zdawałem sobie sprawę, : się piekielnie boję, naprawdę się boję i nic na to poradzić nie mogę. )dczas bitwy czy innej akcji bojowej człowiek też się boi, ale cały czas valcza strach, bo może działać, a w tej chwili byliśmy zupełnie bezsilni nachodziły nas myśli o jakichś Katyniach czy komorach gazowych i tłu-iły wszelką energię. Wtedy szepnąłem Lewkowi, że jeśli z tego wylezie-y to postawię Panu Bogu kościół i mówiłem to na serio. Wojna się skoń-yła, o budowaniu kościoła mowy być nie mogło. Dopiero teraz, w 1960 >ku, położyliśmy rękę na kawałku wreszcie własnej ziemi. Z miejsca po-yślałem o mojej obietnicy złożonej Panu Bogu, że kościół postawię, zieci zaczęły podrastać, dziewczynki zamieniały się powoli w nastolatki, eniędzy jeszcze nie było, ale była chęć i przez tych kilkanaście lat naby-m trochę umiejętności kładzenia cegły na cegle. Przypomniałem sobie ałe polne kapliczki, czasem stawiane na czterech rogach majątków.Nary-wałem więc ołówkiem szkic i przedstawiłem go komisji oceniającej, czy-Diduni, która go zaakceptowała. Dwa na dwa metry z metrowej wyso-)ści bocznymi ściankami. Tylna ściana zamknięta, a z przodu dwie kolumienki z bramką z kutego żelaza. Przed kapliczką miał być duży kwadrat z mozaiką. Kupiłem cement i z szutru zoizito-wego postawiłem surową budowę, podpierając jakoś łuki z przodu i na bokach. Wybrzuszenia w kolumienkach powstały z misek do karmienia psów z kijkiem w środku; z chwilą, gdy trochę stwardniał cement, którym napełniłem miski, połączyłem obie półkule, kijki wyciągnąłem i kulę wbiłem na żelazny pręt; miałem teraz kolumienki, które otynkowałem do ta-'.') formy jaką chciałem im nadać. Kopuła na wierzchu kapliczki powstała ten Sam SDOSÓb. ale tvm m7em iatn fnrma nr>cłii7vła mi bnrnin r-nr\\ A,^~ murowanie skończyłem, ale chciałem dać na ołtarz deskę z najlepszego drewna, jakie da się znaleźć i poszedłem w tym celu do znajomego Sikha, który pokazał mi rzeczywiście piękną deskę mwuli, pięciocentymetrową o szerokości 45 centymetrów, ale chciał za nią grube pieniądze. Targ w targ, deskę kupiłem i na odchodnym Sikh mnie spytał po co mi taka deska. Gdy mu powiedziałem, że buduję kaplicę, z miejsca podarł rachunek i oddał mi pieniądze. -Jeśli budujesz dla Boga, to ja za to pieniędzy nie wezmę. Teraz pozostała do zrobienia tylko mozaika, pod którą wylałem podkład cementowy na 5-metrowym kwadracie. Pozostawiając 20-centyme-trowy pasek na mozaikową ramę, podzieliliśmy całość na 32 kwadraty, na których miały się znaleźć 32 wzory, do wykonania później w miarę czasu i ochoty. Postanowiliśmy, że będzie to kaplica ekumeniczna, oczywiście z centrum chrześcijańskim i katolickim.Dlatego w mozaice reprezentowane są wszelkie krzyże chrześcijańskie i wszystkie religie monoteistyczne. Naokoło centrum umieściliśmy nadto cztery herby naszych czworga rodziców. Po tym wszystkim zostało jeszcze 16 kwadratów i każdy z rodziny mógł je zaprojektować po swojemu, nawet siedmioletni Leweczek zrobił swój kwadrat. Zajęło to bardzo dużo czasu, mimo że wzory nie są skomplikowane i w żaden sposób nie można ich nazwać dziełem artystycznym, chociaż wszystkie kamienie są półszlachetne, a kolor czerwony jest uzyskany przez zastosowanie rubinowego korundu. W samej kaplicy podłoga jest z marmuru i w niej metrowy krzyż z piaskiem rubinowym; kiedy się go zwilży błyszczy na czerwono. Na tylnej ścianie naokoło ołtarza widnieje przez Betkę Bączkowską malowana legenda o świętym Eustachym. Po dwóch latach, kiedyśmy wszystko skończyli, zrobili ramę dookoła tej niby to mozaiki i urządzili zieleń naokoło, całość wyszła bardzo dobrze. Poświęcił kaplicę nuncjusz papieski i od tego czasu mamy mszę św. mniej więcej co dwa miesiące, głównie wtedy, kiedy można znaleźć księdza polskiego. Tu też odbywają się wszelkie święta i uroczystości rodzinne, a więc śluby, chrzty, niestety również nabożeństwa żałobne. Oczywiście jest zawsze pasterka, ale nie o północy, tylko jeszcze za dnia. Kaplica stoi wśród drzew, ptaszki śpiewają, słońce prześwituje przez liście i ludzie kochają tu przychodzić dla niepowtarzalnej atmosfery miejsca. Na wszystkie nabożeństwa wiesza się bardzo dobrą kopię Sapieżyńskiej Matki Boskiej Kodeńskiej, specjalnie malowanej dla nas przez Edwarda Jarmosiewicza, oczywiście nie opuszczając okazji opowiedzenia jej ślicznej legendy. Pan Jarmosiewicz mieszka niedaleko Kodnia we wsi Bezwola i maluje wyłącznie kopie, ale nie tylko Matki Boskiej Kodeńskiej Kapliczka przed Mszq Sw. —ł----.i-u:---- TAK BYŁO WHITE HUNTER Niestety w Nairobi nie można nic jstawić na noc, nie ma takiej rzeczy, córej złodzieje by nie ukradli. Raz na-et wyrwali jedną stronę bramki z kute-3 żelaza, ale upuścili ją po 200 me-ach, bo była pewno za ciężka. Za każdym razem jak się urządza w ka-iiczce jakieś nabożeństwo czy uroczystość, trzeba wszystko wynosić i na ańcu wnosić do domu, ale robi się to z radością, bo warto. W lutym 1963 roku umarł Tata. Już przez ostatni rok czuł się coraz gorzej, żasem półprzytomny planował jak rozwalić Moskwę i co trzeba robić na rzyszłość. Ciągle powtarzał, że trzeba patrzeć przed siebie, nigdy za siebie ¦zdychając do przeszłości, ale już w ostatnich dniach tracił całkiem przytom-ość, tak że przeniesiono go do szpitala. Przez parę dni czuł się lepiej, więc lanny Rufener, która była z nami zdecydowała, że weźmie Mamę do Mom-asy na trzy dni odpoczynku. Najlepiej będzie jeśli włożę tu kopię listu, który tedy napisałem do moich braci i sióstr. Umyślnie nie zmieniam i nie popra-iam błędów i pisowni, byłem wtedy pod mocnym wrażeniem chwili: Nairobi 22/February/1963 „Kochani w Londynie i Iziu w Bernie, Przepraszam, że piszę znowu przez kopię ale rzeczywiście trudno mi nadą-t/ć. Daję warn mały opis naszych smutnych przeżyć ostatnich paru dni. Mam-a wiem, że pisze do was wszystkich, więc bardziej przeżyte chwile warn opisze, inie stać tylko na podanie warn gołych faktów. Oboje z Didunią byliśmy na sarn, Didi w Tanganice a ja w Northern District Province. Didi w poniedziałek rzejeżdżała przez Nairobi i była w klinice. Widziała Tatę przez chwilę i wiedzia-i, że to już blisko. Nie mogła dodzwonić się już do Mamci więc zadzwoniła do aszego księdza Wargowskiego i poprosiła go żeby poszedł do niego z Panem Bo-d Kukuli nad którym też płakała długo, jest Hanny która jest niesłychana, •tóra się nią opiekuje a jutro Didunia, która się już nie ruszy przez dłuższy czas. Mamcia przejdzie przez to doskonale bo wiecie jaka jest, mocna i mądra, ale erce się kraje patrząc na nią. Na szczęście przeszedł jej ten strach jutra, myślę że ię fizycznie i moralnie zacznie poprawiać, w każdym razie pod Diduni i Han-\y opieką przyjdzie jej to łatwiej. Dziś byłem w szpitalu u Leweczka, nie dopu-cili mnie do niego żeby nie tęsknił, jest lepiej i matron zakochana w nim po uszy nowi, że rządzi całym szpitalem po angielsku i że jest centrum miłości i zainte-esowania wszystkich. Biedaczek miał szczęście, że nie wiedział nic o dziadzi, bo amte dzieci miały pierwszą lekcję „życia". Kochani, mam nadzieję, że to ostat-ń smutny list i że za parę tygodni będę pisał już tylko o moim przyjeździe do vas i do Europy. Co za straszna radość, jeszcze nie mogę uwierzyć. Wasz Stach Myślę, że ten list oddaje dobrze nastrój i obraz tych dni i naszego wte-ly życia. Mówię w nim o Hanny, jest to pani Rufener, która z mężem >rawnie zaadoptowała Kukulę i którą, jak widać z tego listu, wszyscy ko-:hali i szanowali. Zulcik to Zula Barańska, największa przyjaciółka Didi nas wszystkich, a Ania to żona Jasia, która zawsze zjawiała się tam, gdzie kiedy mogła komuś pomóc. Dziś po trzydziestu pięciu latach nie bardzo mmiętam szczegóły tych dni, jedyną rzeczą która mi siedzi w pamięci to ńerwsze słowa krótkiego przemówienia pana Zawiszy nad grobem: „Kła-Iziemy dziś na wieczny spoczynek księcia i tym wszystkim którzy go zna-i, nie trzeba mówić, bo to wiedzą - pana z panów." Bunny Allen prosił mnie raz, żebym wziął młodą parę Amerykanów, bo miał uż innych gości. Młodzi ludzie, typowa zupełnie miła para o której można tylko )owiedzieć, że człowiek nie bardzo rozumie po co tacy ludzie istnieją i skąd się v ogóle biorą. Nigdy nie dowiedziałem się co robią i czy coś robią. Ona patrzała ię w „siną dal", a on uprawiał amerykański sport, polegający na tym, że człowiek Wielkie kudu, fot. Allan Jur Okazuje się, że jest to za oceanem popularne i nazywa się „whittling" i mnóstwo ludzi to robi, myślę że to ci sami, którzy siedzą cały dzień przed telewizorem. W każdym razie oboje nie mieli żadnych zainteresowań, przyjechali, bo chcieli mieć myśliwskie safari. Facet nawet zupełnie dobrze strzelał i dobrze po myśliw-sku się zachowywał, ale Bunny mu wybrał co ma strzelać i gdzie mają pojechać. Polowaliśmy na wielkie kudu w okolicy góry, zwanej Rendili i postawiłem obóz nad skarpą. Nabierając benzynę w Nanyuki, złapałem starego pijaka i trochę złodzieja z plemienia Wandorobo, którego znałem od dobrych paru lat i wiedziałem, że można mu wierzyć jako przewodnikowi, bo go już dwa razy w tych okolicach używałem. Powiedział mi, że właśnie przed paru dniami był koło Rendili i widział pięknego byka kudu z dwiema łaniami i że wie, gdzie można go znaleźć, bo już drugi raz go tam widział. Kudu w Kenii jest antylopą bardzo rzadką i zupełnie górską i polowanie na nią jest tam trudne, nie tak, jak w krajach na południu, gdzie jest pospolitą. Bardzo cieszyłem się na to safari. Wyszliśmy o świcie i musieliśmy zejść po skałach, może nie bardzo trudnych dla alpinistów, ale jednak bardzo stromych i spadających dobre sto pięćdziesiąt metrów. Teraz trzeba było gramolić się po ogromnych złomach skalnych, tak że doszliśmy na miejsce dobrze po dziewiątej. Usiedliśmy na skałach trochę wyższych od innych, jeden cherlawy krzaczek dawał dość cienia, żeby dwoje młodych mogło pod nim usiąść plecami do siebie. Ona patrzyła, jak zawsze, przed siebie, a on ostrzył kawałek patyka. Oboje nie okazywali żadnego zainteresowania tym, co robimy. Nasz Wandorobo pokazał nam, gdzie widział ostatnio kudu. Cudna ta antylopa pasie się od mniej więcej czwartej po południu do dziesiątej rano, a podczas dnia potrafi stać bez ruchu w cieniu i kiedy mówię bez ruchu to nie ma w tym przesady - jest to całkowite zastygnięcie. Maści szarej, stuprocentowo ochronnej, wśród tych szarych skał, jest prawie zupełnie niewidoczna i jedyny sposób, żeby ją zoczyć, to szukać jej przez lornetkę, w której można jedynie zobaczyć drgnienie ucha. Kudu nie rusza głową, bardzo rzadko tupnie nogą, ale ciągle strzyże uszami. Jaśniejsze od wewnątrz, migają w świetle i trzeba, czasem na pół kilometra, ten ruch przez lornetkę złapać TAK BYŁO akoś mi to szło, ale obie lornetki moich towarzyszy były może wspaniałe, ale niestety japońskie. Różnicę widać, kiedy się ich używa. Biedny Ndege i Ali mie-ii tak zmęczone oczy, że dostali strasznego bólu głowy1. Alemu dałem pięćsetkę aspiryny i musiał położyć się parę metrów niżej, gdzie wisząca skała dawała tro-:hę cienia. W takiej sytuacji cały czas trzeba strasznie uważać na swoje ruchy, do dzikie zwierzęta są ogromnie czujne, nawet kiedy wydaje się, że śpią. Z wieloletniej obserwacji doszedłem do wniosku, że zwierzęta nie rozróżniają kolorów, widzą tylko ruch; barwa ubioru musi być tylko taka, żeby się nie bardzo adróżniała od otoczenia i żeby nie odbijała światła, odzienie musi być matowe. Jest coś upajającego w długim wypatrywaniu mimo udręki jaka się z tym łączy: pot spływający po twarzy, a po pół godzinie wszystko człowieka boli, bo nie może się wiercić, żeby zmienić pozycję,. Zdaje się, że w tym drżącym i upału powietrzu wszystko zamarło, a tymczasem człowiek cały czas coś odkrywa, cały czas coś się dzieje. Ze skały mieliśmy daleki wgląd w zasuszoną szeroką dolinę Uaso Ngiro. Daleko w dole, gęsty szary busz jakoś się ruszał, małe stado słoni powoli posuwało się, prawdopodobnie do rzeki, a pod skalą wzdłuż której szły, trzy żyrafy skubały jeszcze trochę zielone czubki akacji. Gdzieś pod nami pawiany podniosły straszny wrzask, co obudziło kilka im-pali, których dotychczas nie widziałem pod skałą na przeciwko. Pamiętam, że kiedyś w zupełnie innej części kraju, ale w takiej samej sytuacji widzieliśmy z Alim jak lampart skoczył na duikera i zaciągnął go do suchego korongo, gdzie pewno wywindował go na jakieś drzewo. W dwóch miejscach, na prawo i lewo od nas, sępy nad czymś powoli krążyły, pewno lwy coś w nocy musiały upolować i teraz odeszły najedzone w cień, bo sępy z prawej zaczęły szybować w jedno miejsce. Za pół godziny kości tego czegoś będą czyste i tylko mrówki na nich zostaną. Kiedyśmy szli tu rano, cały kraj gadał głosem ptaków, teraz tylko od czasu do czasu jakieś perliczki czymś przestraszone podnosiły rwetes. Ndege, nie odrywając lornetki od oczu, mruknął: - Iko (Jest). Leżał obserwując skały o jakieś 90 stopni na prawo ode mnie. Ostrożnie przesunąłem się i leżąc koło niego zacząłem lornetkować w kierunku, w którym patrzył. - Gdzie? - Biała skała, pod nią krzywe drzewo i na prawo gęsty kawałek buszu, stoi z głową w prawo, więc nas nie widzi. Trwało dobrą minutę, zanim strzygnął uchem i z miejsca zobaczyłem jego zarys w krzakach, musiał być o jakieś pół kilometra od nas. Cicho zagwizdałem na Alego, który zjawił się natychmiast mówiąc, że ból głowy już mu przeszedł. Zawołałem klienta i pokazałem mu byka. - Mamy szczęście, to bardzo piękny okaz. - Co robimy? - Musimy się zastanowić i zrobić plan działania Mowy nie było, żeby się podkradać na wprost, trzeba było się zdecydować na obejście całej góry-skały od lewej i podejść go od przeciwnej strony. Zajęło to nam więcej niż godzinę. Gdyśmy wyliczyli, że musimy już być dość WHITE HUNTER doskonale strzelił, ale na jakieś 250 metrów, tak że strzelał na komorę i byk znikł pomiędzy głazami. Po stu metrach wywalił się i stoczył po pochyłości do jaru, skąd niełatwo było go wydobyć. Zabraliśmy wspaniałe trofeum i skierowaliśmy się do samochodu, posuwając się z trudem, mimo że mogliśmy iść teraz na wprost. Rano odeszliśmy od niego bardzo daleko i był o dobre paręset metrów powyżej nas. Wspinaczka w towarzystwie bardzo nieszczęśliwych klientów, zajęła nam 3 godziny. Siedząc przedtem w cieniu, wypili wszystko, co mieliśmy do picia i teraz musieli w upale popołudnia drapać się po skałach w pełnym słońcu. Było nas czterech do niesienia głowy z ogromnym porożem, całość musiała ważyć ze dwadzieścia kilo i drapanie się po skałach z takim obciążeniem daje się we znaki. Wspinaliśmy się już na ostatnie 40 metrów pod śpiewającym z radości Densonem, kiedy poślizgnąłem się i jakoś tak upadłem na ostry kamień, że rozciął mi goleń do tego stopnia, iż było widać dwa czy trzy centymetry kości (piszczeli). Oczywiście jest to bolesna rana, ale stosunkowo mało krwawi i nie bardzo przeszkadza w chodzeniu, bo nie ma w tym miejscu żadnych ważnych mięśni. Starym, międzynarodowym sposobem, oddarłem dół koszuli i poprosiłem klientkę, żeby mi zabandażowała nogę, w trakcie czego zrobiło jej się niedobrze i o mało nie zemdlała. Mieliśmy przed sobą jeszcze dwie noce w tym obozie i poprzedniego dnia powiesiliśmy przynętę na lamparta w zielonych gąszczach u stóp Góry Kenii. Biedni młodzi, na wpół żywi, wypili po trzy butelki Coli, zjedli na raz obiad, podwieczorek i kolację i orzekli, że na jeden dzień mają dosyć. Niestety, ja nie mogłem odpoczywać, ranę trzeba było zeszyć i sprawdzić czy lampart przyszedł, bo pozostał tylko jeden dzień. Wypiłem piwo, coś tam zjedliśmy i w czwórkę z moimi ludźmi pojechaliśmy do Nanyuki, gdzie wylazłem przed miejscowym publicznym szpitalikiem, a ich posłałem do sprawdzenia lamparta. W maleńkim szpitalu nie było już żadnego doktora i urzędowała tylko ogromna, uśmiechnięta, czarna jak heban head matron. Przyjmowała w pokoju, gdzie stał stół, dwa krzesła, prycza i w rogu szafka. Kiedy tam wszedłem, byłem trzeci w ogonku, matron kończyła obwiązywać ramię jakiemuś Samburu, cały czas mrucząc porady. Następną pacjentką była pyskata baba, której matron kazała się położyć na pryczy i zadrzeć do góry nogi. Baba cały czas coś pyskowała w niezrozumiałym dla mnie narzeczu; „doktorka" popatrzyła, o ile mogłem zrozumieć, kazała babie zamknąć pysk, wyjęła z szafki jakieś pigułki, które wetknęła jej w ręce i wskazała drzwi. Nie zwracając się specjalnie do mnie, ale po angielsku, mruknęła: - Wszystkie te Turkany to po prostu torby chorób wenerycznych, na szczęście mamy teraz antybiotyki. Następny klient miał coś nie w porządku z gardłem; tym razem wyciągnęła z szafki jakiś płyn i watą na patyku wypędzlowała mu gardło. Gdy teraz przyszła moja kolej wiedziałem, że to osoba, która ma dużo zdrowego rozsądku, odwinąłem szmatkę i pokazałem jej nogę. - Gdzieżeś się tak urządził? Ja tego tu nie robię, ale nasz krawiec jeszcze tu jest, zaraz go zawołam. To Rendili, nazywa się Ole Labai, on ci to zaszyje. Wvszła i do chwili wróciła z ..krawcem". Drzemiłym Drzvstoinvm czło- TAK BYŁO WHITE HUNTER zuce z dzidą w ręce, a nie w białym kitlu. Popatrzył się na ranę i poprosił, ;ebym z nim poszedł na „salę operacyjną". Poza drewnianym stołem, przytytym czystym płótnem i dwoma metalowymi krzesłami, był tam drugi netalowy stolik ze szklanym blatem i parę metalowych oszklonych szafek ; narzędziami. Mój felczer położył mnie na stole, wyciągnął z jednej z sza-ek spray, którym zamroził mi nogę i zanim skończył opowiadać historię wych dwóch lat studiów w Nairobi oświadczył, że skończył robotę. Ze sło-ka wyciągnął maść, wyglądającą zupełnie jak powidła, której grubą war-twę nałożył na ranę i solidnie całość zabandażował. Kiedy Denson wrócił : wiadomością, że lampart zjadł już pół przynęty, byłem gotów, zszyty, i matron i felczer pożegnali mnie z życzeniami szybkiego wyleczenia. Następnego dnia wieczorem dostaliśmy lamparta i nazajutrz, zwinąwszy )bóz pojechaliśmy na jeden dzień odpoczynku w cywilizowanym Nairobi, iam wpadłem do domu i po południu na wszelki wypadek poszedłem do ak wtedy zwanego Europejskiego Szpitala. Starszawa pielęgniarka, która )glądnęła moją nogę ze śmiechem oznajmiła bardzo głośno, że chciałaby po-;azać ją głównemu chirurgowi, żeby zobaczył jak się szyje poważne rany, noże by się czegoś nauczył. Nałożyła więcej powideł i powiedziała, żebym lie ruszał opatrunku przez tydzień, a potem będę mógł go zdjąć na dobre. Nazajutrz pojechaliśmy w okolice miasteczka Voi, gdzie bardzo lubiłem po-ować na dwie rzeczy: bawoły i lesser kudu (mniejsze kudu) na ogromnej, nającej kilkadziesiąt tysięcy hektarów, bardzo zapuszczonej farmie sizalo-vej. Hinduscy właściciele zawsze prosili nas, żebyśmy polowali u nich, bo lachodziło ich mnóstwo bawołów i słoni, które przychodziły z Parku Naro-lowego Tsavo. To całe bractwo nie tylko robiło szkody, ale też często oka-ywało się niezwykle niebezpieczne dla robotników, bo obznajomione ; ludźmi, zupełnie się ich nie bało, nawet przeciwnie - było agresywne. Następnego dnia od świtu jeździliśmy po zarośniętych liniach planta-:ji w poszukiwaniu bawołów. Tropienie było ułatwione, bo mimo błota zupełnego zapuszczenia można było prawie wszędzie przepchać się Lan-Iroverem. Późnym rankiem znaleźliśmy świeże ślady. O ile jazda była uła-wiona, to chodzenie nie było przyjemne, bo zarośnięte rzędy starego si-;alu, najeżone twardymi ogromnymi kolcami nie ułatwiały spacerowania ukłucia były bardzo bolesne. W pewnej chwili zobaczyliśmy, że jakiś :rzak poruszył się o jakieś sto pięćdziesiąt kroków na lewo przed nami. 'odeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy pięknego byka stojącego o kilkadziesiąt :roków od nas, pomiędzy dwoma rzędami zarośniętego sizalu. Patrzył na las z podniesionym łbem zupełnie nie przejęty naszym niespodziewanym >ojawieniem się tak blisko. Szepnąłem tylko - „strzelaj" i sam podniosłem ekspress. Wypaliłem mię-Izy oczy o sekundę czy pól po kliencie, byk tylko podniósł wyżej głowę z miejsca ruszył na nas w pełnej szarży. Jeszcze zupełnie spokojnie wycelo-vałem drugi raz między oczy i pociągnąłem za spust - kłap! Po raz trzeci v moim życiu broń mi nie wypaliła. Klient bardzo mądrze rzucił się na bok, i ja tylko potrafiłem nurknąć w tył i wylądowałem w potężnym krzaku na- vwanvm iakże słusznie eodia kidoeo. czvli ..Poczekai chwilkę!" Leżałem nie Boi To $tj prawdziwe trofea, fot. R.F. Kuhn kolców. Łeb bawołu był nie więcej niż trzy metry ode mnie. Było to raczej nieprzyjemne uczucie (gdybym miał czas je wtedy zanalizować), rogata tona morderczej wściekłości waliła wprost w mój brzuch i klatkę piersiową. Pół-świadomie dostrzegłem lufę mojego zapasowego sztucera wysuwającą się o stopę na prawo od mego biodra i usłyszałem huk strzału. Dostał potężną kulę .458 w łeb, co go na miejscu skręciło i minął mnie na lewo, dostał jeszcze jedną kulę od Alego, pobiegł kilkadziesiąt kroków i padł. Nie mogłem się ruszyć - trzymany przez krzak - i moi ludzie zaczęli mnie oswobadzać. Ciężko przestraszony klient wygramolił się bez pomocy z sizalu i z przerażeniem poszedł do mnie, - Ależ cię urządził! - Wcale mnie nie urządził, nie dotknął mnie. - Więc co się z tobą stało ?! Popatrz na siebie! - Nic mi się nie stało. Po chwili wydobyto mnie z uwięzi. Wziąłem Alego w ramiona i uściskałem bardzo mocno; co tu dużo mówić, uratował mi życie. Wtedy dopiero zrozumiałem o co chodziło klientowi. Byłem dosłownie cały pokryty krwią od kolców tego przeklętego krzaka. Były to tylko podrapania do krwi, ale mając ich kilkadziesiąt wyglądałem jakbym przeszedł przez maszynkę do mielenia mięsa. Podeszliśmy do martwego bawołu, nie miał tak potężnych rogów jak mi się przedtem wydawało, ale był całkiem dobry. Pierwsza kula Alego na szczęście nie położyła go na miejscu, bo nie weszła mu do mózgu; trochę zdołował, rozwalił mu pysk i skręcił go. Gdyby martwy byk wywalił się na mnie w tym pędzie, to by mnie mocno uszkodził. Ale gdzie wylądowały nasze pierwsze dwie kule? Przecie nie mogliśmy obaj spudłować na kilkadziesiąt kroków, a tu śladu ich nie było. Gwizd Ndegego przerwał nam te rozważania i przeszliśmy do miejsca, skąd TAK BYŁO WHITE HUNTER ak kawał drzewa, leżał nasz piękny bawół z moją kulą między oczami i kulą dienta przez tchawicę, która roztrzaskała mu z tyłu stos pacierzowy: dostał dwie )d razu śmiertelne kule. Ndege już całą zagadkę rozwiązał, znalazł wygniecioną rawę tam, gdzie leżał drugi byk pod nogami tego, którego strzeliliśmy. Co się łziało w tym gąszczu w chwili, gdy pierwszy padał, a drugi wstawał, nie mogli-my widzieć. Tego samego popołudnia znaleźliśmy przyzwoitego kozła, tzw. ma-ego kudu, tak że ostatniego dnia odpoczywaliśmy w obozie i przejechaliśmy się )o parku Tsavo. Pomimo tych kilku przygód i dość dziwnych klientów, było to edno z przyjemniejszych safari, jakie prowadziłem. Następnego dnia odwiozłem nłodych do Mombasy, gdzie chcieli spędzić parę dni nad morzem. Kiedy się : nimi żegnałem w hallu Nyali Beach Hotel, młody człowiek trzymał w ręku ka-vałek zaostrzonego patyka, a pani patrzyła na ocean; oboje byli bardzo mili. Przez wszystkie te lata, kiedy najpierw pracowałem w biurze Zuckiego i Te-da, handlując złomem, potem u Masady, szukając rubinów, i w kopalni, moja Didunia trzymała fortecę w Nairobi. We wszystkich domach, które musiała po <:olei, prawie że sama urządzać, wychowywała dzieci, karmiła i obszywała je. Pracowała w Nairobi w jakichś sklepach, zakładała ludziom prywatne ogrody araz ogrody na terenie wystaw, grała w swojego ukochanego tenisa i stwarzała nam powoli dom w tym obcym mieście i kraju. Co najmniej raz na rok urządzała dla dzieci wakacje nad morzem. Ładowała całe bractwo do samochodu, namiot, garnki, pościel etc. i jakoś znajdowała miejsce do mieszkania albo obozowania i siedziała tam z nimi przez co najmniej dwa tygodnie. Mnie się też udało dwa razy jakoś pojechać i być z nimi w Malindi, które było wtedy jesz-:ze bardzo mało znanym miasteczkiem arabskim. Dziś jest turystyczną atrapą i setkami włoskich domków i dziesiątkami turystycznych hoteli. Raz Ian Napier ze swoim przyjacielem Gordon Herbertem namówili Di- cztery koła i po drodze spędzili jedną noc na brzegu rzeki w jakiejś cha-cie-schronisku pełnej skorpionów. Upał był podobno straszny, więc panowie dali Didi sztucer i posadzili ją na brzegu, aby pilnowała krokodyli, a sami wleźli do wody, żeby się trochę ochłodzić. Didunia odmówiła wejścia do wody z dziećmi i kazała panom przynieść dwa wiadra wody do chaty, gdzie wyszorowała młodzież. Potem musieli przez dłuższy czas wyłapywać skorpiony, zanim odważyli się położyć spać. Była to jej pierwsza wizyta w Łamu i od tego czasu miała jedną tylko myśl - Dom w Łamu! Następnego roku pojechaliśmy, tym razem chyba z Kukulą i Zulą, samochodem do Łamu, ale przez Mombasę, Malindi i Garsen wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Zawsze kochaliśmy tę drogę, bo była jeszcze tajemnicza, z czterema promami, które trzeba było brać po drodze i to promami o napędzie ludzkim. Wszyscy wysiadali z trzech czy czterech samochodów, które się ciasno mieściły na maleńkim pomoście i pomagali sześcioosobowej załodze ciągnąć prom wzdłuż grubego sznura przeciągniętego przez zalew czy rzekę. Załoga promu w Kilifi zawsze wybijała piętami kadencję pociągnięć sznura, śpiewając do tego rytmu bardzo prostą, ale zabawną piosenkę o Bwanie i Memsab, którzy jadą do Malindi i tak się z tego cieszą, że pewno dadzą dobry bakszysz (napiwek). Nie było wtedy żadnych asfaltów z Nairobi do Makoe, czyli miejsca załadowania się na łódkę do Łamu,tylko 890 kilometrów ziemnej drogi, czasem bardzo błotnistej, piaszczystej jak pustynia, dziurawej i czasami tak ślicznej, że zatrzymywaliśmy się, żeby po prostu nacieszyć się jej widokiem. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek nią jechali, nie widząc po drodze mnóstwa zwierzyny, począwszy od słoni, a skończywszy na antylopach dik diku. Zamieszkaliśmy w wiosce Szela, w tym samym domu, w którym Didi z dziećmi, łan i Gordon mieszkali poprzedniego roku , czyli w rozpadającym się prymitywnym budynku, pełnym skorpionów i stonóg. Był zupełnie zaniedbany, bo właściciel, niejaki Curry, już dawno przestał tu przyjeżdżać i nie trzymał żadnego człowieka do doglądania domu. O kilkadziesiąt metrów dalej stał śliczny dom Szwajcara, pana Henri Burnier, który podczas wojny współpracował z Tatą i stał się wielkim naszym przyjacielem, a głównie admiratorem Diduni. Od lat mieszkał w Kenii, przeszedł na mahometanizm i żył dla rzeczy pięknych, na które notabene mógł sobie pozwolić, bo o ile wiem był dziedzicznym posiadaczem dużego pakietu założycielskich akcji Nestle. W Witu, na drodze z Łamu do Mombasy, miał drugi dom z najpiękniejszym ogrodem wodnym w kraju, tu zaś miał swoją rezydencję i był w Łamu figurą, muzułmanie ogromnie go szanowali i całowali w rękę. II nieeo noznalismv kaoitana i Daru oficerów ze stojącego na redzie sta- Nasi ugr TAK BYŁO WHITE HUNTER 960) cocktail party na pokładzie. Nie pomogło tłumaczenie, że nie mamy dnego przyzwoitego ubrania, żadnych butów i skarpetek, a ja innych odni poza szortami. Powiedziano nam, że piękne panie nie muszą być >rane, a pan, który takie panie przyprowadza może przyjść w szortach i bo-, wszyscy będą mile widziani. Przysłano po nas motorówkę z marynarza-i w śnieżnobiałych mundurach, z której wydrapaliśmy się po sznurowej abinie na pokład. Czuliśmy się dość dziwnie, kiedy ceremonialnie byliśmy ped on board i przywitani przez kapitana z oficerami w białych paradnych undurach. Na szczęście mieliśmy dobry pomysł i przyszliśmy w kangach, ja w kikoju i białej koszuli, ale za to boso. Spędziliśmy bardzo przyjemny ieczór, choć może trochę za mocno podlany „drinkami", którymi zabijali-ly smak angielskiej marynarskiej kuchni. Przez następne dwa lata jeździło się do Łamu i mieszkało w nowo ku-onym i przebudowanym domu lana, ale zaczęliśmy się rozglądać za czymś a siebie. Chodziło o to, żeby nie być za blisko samego miasta, bo to )rud i smród. Wioska Szela wydawała się idealna. Istniejąc już od XVII ieku, w XVIII i XIX była dla Łamu czymś w rodzaju Beverly Hills; za-ożne rodziny miały tam swoje wiejskie rezydencje i to nie byle jakie. Je- się pomyśli, że te małe arabskie wille były budowane mniej więcej czasie, kiedy Ludwik XIV budował Wersal z kilkuset pokojami, ale bez dnych urządzeń sanitarnych, a tu małe wille sześcio- czy dziesięciopo-)jowe miały czasem do pięciu ubikacji, to człowiek zaczyna nagle się zamawiać nad tym, co to jest kultura i na czym ona polega. Mniej więcej w połowie XIX wieku zlikwidowano już niewolnictwo na du-skalę i takie miasta, jak Łamu szybko podupadły i z kwitnących bogatych por-w handlowych powoli przemieniły się w senne ośrodki tradycji, biedne i brud-•. Oczywiście Szela spadła niżej od swojej miejskiej rodzicielki. Kiedyśmy za-eli tam myszkować, okazało sie. że na zanleczu uroczego domu Rurniera srał były cztery meczety i o 200 metrów od wsi paskudny, burżuazyjny, lecz czysty domek jakiegoś Hindusa. Reszta wsi była w ruinie i mieszkańcy bytowali w chatach z suszonego błota krytych strzechą, przeważnie wykorzystując jedną lub dwie ściany jakiejś byłej willi. Chodząc wąziutkimi ścieżkami pomiędzy tymi cudnymi ruinami i biednymi chatami, człowiek miał wrażenie, że ludzie tu koczują, a nie mieszkają. Ludność była biedotą rybacką, przeważnie byli to potomkowie mocno podarabizowanych byłych niewolników, mili, prości i uczciwi. W tym czasie Burnier sprzedał swój dom rodzime Korschonów, którzy kupili go z zamiarem przerobienia na hotel. Bunny Allen poszukiwał dużo większej niż my działki, żeby się tam zainstalować. Biedna Szela obudziła się nagle ze snu i nie wiedziała, że tych trzech Wazungu (Białych) zrewolucjonizuje wieś i zmieni radykalnie jej przyszłość. Znaleźliśmy maleńką działkę na wybrzeżu, w wioskowym porciku, czyli miejscu, gdzie cumowano jakieś 10 rybackich łódek. Nie było łatwym zadaniem załatwić prawną stronę tej transakcji, bo było pięciu właścicieli: dwóch w Omanie, jeden w Jemenie, jeden w Mombasie i jeden, z którym gadałem - w Łamu. Mniej więcej 30 na 30 metrów odwiecznych wioskowych śmieci, brudów, głazów koralowych i fundamentów nie istniejącego już budynku (notabene do dziś nie rozbiliśmy ich). Kupiliśmy wapno, które trzeba było gasić, lasować etc. Miejscowi podjęli się wykopać nam studnię i ogromną dziurę, która dotychczas służy nam za szambo. W 1967 roku przyjechaliśmy całą rodziną, z naszym grubym kochanym kucharzem Mwazigiem, dwoma namiotami, łopatami, siekierą, dwiema kielniami, piłą, gwoździami, taśmą mierniczą, garnkami, naczyniami i suchą żywnością. Ryby można było dostać od rybaków, w mieście sprzedawali pomidory i miejscowe owoce oraz baraninę, kozinę i czasami kawałek twardej wołowiny; wszystko zarżnięte tego samego dnia z rana, więc świeże, ale pokryte muchami. Didunia potrafiła chodzić na zakupy do Łamu (cztery kilometry) i wracać z wszystkim w koszu, który niosła na głowie, śmiejąc się cały czas i gadając z wszystkimi po drodze. Już w pierwszym roku naszych tam pobytów wszyscy znali ją pod imieniem „Mama Safia". Od Garsen do Łamu pamiętają ją do dziś. Zaangażowaliśmy dobrego i miłego murarza z pomocnikiem i w czasie tego pierwszego pobytu „na własnym", powstał pierwszy bardzo solidny kawałek domu - kiszka długości 36 stóp i szerokości 12. Jako, że pnie rosnących tu namorzynów są od wieków cięte na długość 12 stóp, budowle tradycyjne są budowane na zasadzie murowanych słupów w kwadrat co 12 stóp, nakrywanych stropem z belek kładzionych co pół stopy. Poprzedniego roku kupiliśmy ogromną rzeźbioną starą ramę do Hrywi 7 ripżUmi Hrpwnianvmi wrotami nr7prl-7if>lilićm\7 nńpr nit7i L-icjlro ni Łamu, widok z tarasu m wschód TAK BYŁO WHITE HUNTER Niestety, „rezydencja" ta stała na śmietniku o podłożu ze słonego piachu, ani idu jakiejkolwiek ziemi, na której można by było coś posadzić. Miejscowi opo-iadali nam, że z drugiej strony cieśniny na wyspie Manda jest jakaś gleba, któ-można by uprawiać, ale to pustynia z powodu braku wody. Wynajęliśmy łód-:, Didi przepłynęła na drugi brzeg i wróciła uradowana, bo znalazła na Manie miejsce, gdzie krowy stoją w nocy, pokryte stosami suchego nawozu nada-:ego się do naszego przyszłego ogrodu. Po paru takich podróżach nakopała srzewiozła dość ziemi i nawozu, żeby założyć zawiązek przyszłego ogrodu. :wnego razu wybraliśmy się łodzią zaopatrzoną w śmierdzący silnik diesla na yspę Pate. Jak można było przewidzieć, motor się tam zepsuł i musieliśmy spę-ać noc na dnie łódki. O 12 w nocy podczas odpływu łódka stanęła na piasku przewróciła się, wysypując nas na mokry piach. Rano zauważyliśmy, że z piasku 2rczy róg jakiejś skrzyni, bardzo ładnie rzeźbionej. Zaczęliśmy to odkopywać ingą i znaleźliśmy trochę połamane resztki szafki. Z miejsca pojawił się ktoś, kto »vażał się za właściciela szafki, której niby to używał jako mieszkania dla kaczek, upiliśmy ją za parę groszy pod warunkiem, że nam to załaduje na łódź. Mój business rozwijał się pomyślnie, coraz częściej dostawałem listy z ofer-mi, coraz częściej wyjeżdżałem na dłuższe okresy w busz, a Didunia musiała )stawić wszystkie swoje zajęcia i brała na safari fotograficzne rodziny moich lyśliwskich klientów do parków w Kenii, Tanganice i Ugandzie. Didi poznała tedy dużo lepiej ode mnie wszystkie turystycznie ciekawe miejsca tych trzech aństw i swoim sposobem bycia, wszędzie jednała sobie ludzi. Nazywano ją nie k w Łamu - Mama Safia, ale Mama Safari. Po paru latach była z Densonem rawdopodobnie najpopularniejszą osobą na szlakach turystycznych i na naj-akszych nawet drogach Wschodniej Afryki, •o samego końca naszej wspólnej kariery r organizowaniu safari, gdziekolwiek przyje-lałem, do bram parków czy jakiejś stacji ben-^nowej gdzieś we wschodniej Ugandzie, nikt mie nie pytał: Jambo Bwana, ale: gdzie jest lama Safari, jak się ma? Złościło ją to, że nie może polować ze mną nie było łatwo poddać ją trybowi spokojnego liejskiego życia, w towarzystwie pań i dzieci. Jawet nie wiem jak i gdzie poznała się z miłą adziną Car Hartleyów, twardych kenijskich ołudniowoafrykanów, zawodowych łapaczy wierzyny na eksport do ogrodów zoologicz-ych. Mieli oni duże ranczo w północnej Kenii, dzie trzymali w różnych kojcach, zagrodach koszach wszystkie gatunki przez siebie złapa-ej zwierzyny, od słoni, nosorożców, lwów. impartów, żyraf - do ptaszków, węży i płazów •Jie pamiętam jak się to zaczęło, ale kiedyś Di unia im pomogła, bo któryś z synów się roz Na drogach - Mama Safari, a w Łamu -Mama Safia i przez pół dnia prowadziła im po buszu wóz. Tak się im to spodobało, że brali ją parę razy jako szofera. Kwicząc pewnie wewnętrznie z radości, prowadziła ciężkie trzytonówki bez błotników, specjalnie uzbrojone stalowymi grubymi rurami, poobijane, jakby wchodziły w konflikt z walcem drogowym. Goniąc stado żyraf przez busz, tak je umiała podjeżdżać, żeby łapacze mogli zarzucić młodej sztuce pętlę na szyję. Hartleye opowiadali mi, jak kiedyś złapali małego nosorożca i mieli trudności z załadowaniem go; oczywiście Didi wyskoczyła z szoferki, żeby im pomagać. Z gęstych krzaków zaatakowała ją matka zwierzaczka, ale Didi na czas potrafiła odskoczyć i róg wywalił jedynie dziurę w karoserii. Ale znano ją nie tylko na drogach dzikiej Afryki. W latach 1965-1990 była na pewno jedną z najbardziej znanych i popularnych osób w Nairobi, wszyscy ją znali, lubili i śmiali się z nią. Towarzyską karierę rozpoczęliśmy jeszcze za czasów, kiedy stać nas było tylko na drinka w Travelersie i kiedy, zanim rodzice do nas dołączyli, musieliśmy brać ze sobą dzieci. Kładliśmy materac na tylnym siedzeniu samochodu i dzieci leżały tam pokotem w zamkniętym pojeździe, zaparkowanym przed knajpą, w której nikczemni rodzice się bawili. Czasami znajomi mówili nam przy barze, że kiedy przed chwilą wchodzili do lokalu, dzieci nie spały, ale uradowane gapiły się przez okno na wchodzących i wychodzących klientów albo rozmawiały z umundurowanym jak pajac stróżem stojącym przed drzwiami. Oczywiście, było parę osób, które się oburzały na taki sposób wychowywania dzieci; nie wyszło im to jednak na złe. Mam najlepsze i najmilsze córki jakie można sobie wyobrazić, życzę każdemu, żeby miał dzieci choć w połowie tak udane. Ale muszę tu znowu dodać, że to w 90 procentach zasługa Diduni, a nie moja. Ona je wychowywała, pilnowała ich i opiekowała się nimi, a poza tym wbiła w nie język polski i polskość. Ona sama to zrobiła, a nie ja, siedzący w tartaku, na traktorze, w Landroverze czy strzelający w buszu bawoły. Skromnie stwierdzając, jedyną moją zasługą może być pewien procent moich genów. Na szczęście miała ogromną pomoc pedagogiczną w wychowywaniu - Mamcie. Świekra z synową kochały się jak siostry, nie słyszałem nigdy jednego ostrego słowa, któreby między sobą zamieniły; obie kochały życie i jego radości. Przyszedł rok 1964, na wiosnę Mamcia pojechała do Ameryki odwiedzić swoją siostrę Marysieńkę Potulicką i wszystkich naszych w Londynie. Wróciła uradowana, bo przez cały czas czuła się dobrze. Złościła się tylko na myśl, że kiedy poszła z dziećmi Marysieńki do wesołego miasteczka, nie pozwolono jej skakać ze spadochronem z jakiejś sztucznej wieży - ze względu na wiek. Od lat cierpiała na astmę i często miała napady duszności, ale bynajmniej nie przeszkadzało jej to w codziennej pracy fizycznej w ogrodzie, śmianiu się i radowaniu życiem. Mieszkała teraz sama w domku, więc zawsze któraś z dziewczynek spała z nią. 7 lipca 1964 roku Maryjka, która wtedy z nią spała, przyszła do nas, bo „Babiś bardzo dziś się dusi"; poszliśmy więc z nią, żeby zobaczyć, jak się czuje. Siedziała na kanapce i gdy nas zobaczyła podniosła rękę, która opadła jej na kolana. Już nie żyła, serce nie wytrzymało. Nie wiem za co zostałem obdarowany przez Boga czy los, takimi rodzicami, rodzeństwem, żoną i dziećmi, bo nie widzę czym mogłem na to zasłużyć. Prze- TAK BYŁO WHITE HUNTER igata i było nam bardzo smutno i pusto w domu. Kukula i Lew przyjechali na *rzeb i trzymaliśmy się wszyscy za ręce, żegnając tę kochaną istotę. Rok 1964 był dla mnie rokiem przełomowym, zdecydowałem się na wy-d do Europy i do Polski. Może to się dziś wydawać niczym nadzwyczaj-n, ale wtedy było to wielkim wydarzeniem. Nazywałem się Sapieha, mój t cioteczny Jan Zamoyski siedział w więzieniu 10 lat tylko za nazwisko. Kenii natenczas nie było polskiej placówki dyplomatycznej i kraj był re-zentowany przez ambasadę PRL w Dar-es-Salaam, gdzie nie byliśmy naj-iej notowani. Wiedzieliśmy, że mamy tam specjalną teczkę, bo nam mó- o niej miły przedstawiciel handlowy Polski na Afrykę Wschodnią. W parach bezpieki byłem zapisany jako ktoś, kto odmówił powrotu do „Wol- Polski", kontaktuje się z wrogami narodu i głosi opinie nieprzychylne dla ju. Pod koniec lat pięćdziesiątych wyrobiliśmy sobie paszporty brytyjskie, trzeba było na nie otrzymać polską wizę, żeby móc się wybrać do kraju, dliśmy do telefonu i zadzwoniliśmy do Dar-es-Salaam. Rozmowa odby-iię mniej więcej tak: - Czy to ambasada polska? - Tak, tu ambasada Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. - Czy mógłbym dostać informację w sprawie wizy do Polski? - Proszę poczekać. Teraz jakieś dłuższe mamrotanie i gadanie i po chwili jakiś głos kobiecy na lie wysokiego C: -O co chodzi? - Dzień dobry pani, czy mógłbym poprosić o informacje o procedurze zymania wizy do Polski, mam brytyjski paszport. - Proszę przysłać prośbę o przesłanie formularza, ambasada prześle to pa-do wypełnienia. Po odesłaniu go, sprawa zostanie rozpatrzona i jeśli decy-będzie pozytywna, to formularz z pańską aplikacją i opinią ambasady żonie przesłany do Warszawy, skąd musi przyjść zgoda. Zostanie pan wtedy viadomiony i będzie pan poproszony o osobiste zgłoszenie się w lokalu am-ady z paszportem i gotówką na opłatę wizy. - Czy mogę się spytać jak długo ta komedia potrwa? Planowałem wylot Europy w przyszły poniedziałek. - Proszę pana! To nie żadna komedia! Taka jest regulaminowa proce-ra i taka będzie zastosowana w pańskim wypadku, ale jeśli takie jest iskie nastawienie, to bardzo wątpię czy pan otrzyma wizę. Dla pańskiej ormacji: musi się pan liczyć z minimum dwumiesięcznym oczekiwaniem wizę. Czy mógłby pan podać swoje nazwisko ? Tu mnie już cholera wzięła, i chciałem babę zaszokować: - Tu mówi książę Eustachy Sapieha z Nairobi, trzymajcie tę swoją parszy-wizę. Nie byłem w kraju 25 lat więc, mogę nie być następne 25, nie po- ibuję żadnej łaski waszych ministrów, do widzenia pani. Od chwili wypowiedzenia mojego nazwiska w słuchawce powstał jakiś rgot i trzaskanie i nie zdążyłem odłożyć jej na widełki, gdy usłyszałem: - Moje uszanowanie panu, tu mówi (nie pamiętam nazwiska) ambasador Sobek Zasada przyjechał na Rajd Safari w 1968 r. menty. Mam jednak pewne uprawnienia i mogę panu pomóc. Czy zna pan pannę „Maćka" Kiełczewską, która pracuje w Nairobi dla Air France? - Dzień dobry panu ambasadorowi, przyjemnie usłyszeć miłą nowinę, owszem, znamy wszyscy „Maćka". - Proszę jej dać swój paszport, jutro jest lot Air France do Dar-es-Salaam. Niech pan ją poprosi, żeby dała go pilotowi, który z kolei da go naszemu przedstawicielowi na lotnisku, ten odda mu go z wizą. Jak panu przed chwilą powiedziałem, kontrolujemy tylko elementy niepożądane. Po paru grzecznościowych zdaniach bardzo podziękowałem miłemu panu ambasadorowi i sprawa została załatwiona. Po 36 godzinach miałem mój paszport z polską wizą. Od zlikwidowania prawowitego naszego rządu i przejęcia władzy w Polsce przez komunistów nie mieliśmy żadnych stosunków z krajem ani z jego władzami i ich przedstawicielami, czyli ambasadami. Jedyny kontakt z krajem to była smutna, cenzurowana korespondencja z rodziną. Cała ta komunistyczna swołocz zabrała nam kraj i poddała go Rosji, nie potrzebowaliśmy jej, nie chcieliśmy mieć żadnych z nią kontaktów. Stała się bez porównania większym niszczycielem od Niemców, po wyjściu których został kraj zrujnowany i wyludniony, ale mocny duchem całego społeczeństwa. Niemcy niszczyli oznaki naszej kultury i mordowali jej przedstawicieli, ale nie potrafili jej zabić i wyrwać z ludzkich serc czy duszy. Niestety, komuna miała dość czasu, żeby z poparciem przyjaciół radzieckich kulturę i jej ducha zabić. To co dziś robią rozbitki resztek jej przedstawicieli, to jest „odtwarzanie konia Przewalskiego", a nie wyciąganie konia który zapadł się po szyję w błocie; ten niestety utonął bez śladu. Polska kultura opierała się na ziemi i przedstawiali ją rolnicy, ziemianie i chłopi, nigdy nie stworzyliśmy kultury miejskiej. Pierwszych, reżym zniszczył, uwięził, zakatował czy wywiózł lub zmusił do ucieczki, a chłopi jako tacy niestety muszą zginąć w nowoczesnym maszynowym przemyśle rolnym. Trzy nowe generacje muszą się urodzić i dojrzeć, zanim jakakolwiek kultura stanie się znów potrzebną i pewnie ktoś ją stworzy, ale nie będzie ona miała wiele wspólnego z tym, czym była przed 1939 rokiem. Okradzio-no nas i tzw. inteligencję ze wszystkiego. Człowiek przez 40 lat musiał się wstydzić, że należał do tego szczepu (w Afryce nie mówi się o narodowościach). Swego czasu Afryka Wschodnia urządzała jeden z największych rajdów samochodowych na świecie - Rajd Safari, którego trasa wiodła przez Kenię, Ugandę i Tanzanię. Oczywiście, kiedy powstały nowe państwa, pokłócono się kto ma to urządzać, dziś rajd ten jest karykaturą tego czym był kiedyś, odbywa się jedynie w Kenii i bardzo spadł w międzynarodowej opinii. W roku 1968 przyjechał po raz pierwszy na ten rajd Sobek Zasada i wszyscy Polacy byli ogromnie przejęci. Przyjazd Zasady był dla nas takim samym przeżyciem, jak rlla rałpi .ambasarlzkiei" kolonii nnkkipi Pniaka spkria RRC 7 T nnrivnii nnnrn- TAK BYŁO WHITE HUNTER )wi dziennikarze nie bardzo mogli to robić, nawet gdyby chcieli. W hotelu •w Stanley wydano wielkie przyjęcie dla zawodników i cała kolonia polska wiła się jak jeden mąż. Oczywiście zjawili się też dziennikarze, wśród któ-:h, co tu dużo mówić, wywoływaliśmy z Didunią pewne zaciekawienie. Pol- książę strzelający dla chleba lwy czy słonie, handlujący żelastwem czy ko-[cy rubiny etc. etc. - takich się nie co dzień spotyka. Jak zawsze ciągle ktoś dchodził z takimi czy innymi zapytaniami, trochę próbowali ciągnąć za ję-<. Jeden przyczepił się do mnie jak rzep do psiego ogona, cham jakich ma- bezczelny, wulgarny, nieznośny, chodzący obraz książkowego lewicowca f komunisty. W końcu doprowadził mnie do tego, że po pierwsze, trochę za żo wypiłem i po drugie, że wyszliśmy z przyjęcia bardzo prędko. Po powrocie do domu nie mogłem pójść spać, aż nosiło mnie ze złości / końcu siadłem z piwem przy biurku i napisałem do tego jegomościa obe-"wy list. Oczywiście, kiedy go rano przeczytałem, roześmiałem się, wsadzi-n go do szuflady i do dziś leży wśród innych papierów. Trzydzieści lat później ciekaw jestem co z tym draniem się stało. Jeśli żyje i da-dziennikarzuje, to pewno poprzez pisma brukowe przeszedł do jakiejś prawi-wej szmaty i opisuje jak walczył z komunistyczną opresją. Jeszcze dziś krew lie zalewa na wspomnienie jego gadania edy w New Stanley Hotel. Zaprzyjaźniliśmy z Zasadami, którym w następnych rajdach warzyszył Błażej Krupa i z żoną stał się jed-m z wielkich przyjaciół całej naszej rodziny. W 1989 roku zmienił się nasz oficjalny >sunek do polskiej ambasady; mimo, że ;zyscy urzędnicy byli ci sami, teraz reprezen-wali jednak nasz kraj, a nie półkolonię rosyj-ą. Pierwszy raz od czterdziestu lat byliśmy na ficjałce" na jedenastego listopada. Nagle zypomniało mi się, że w kufrze na strychu le-od czterdziestu lat zdeponowany orzeł polski z prawdziwego polskiego konsu-u pana Chmielińskiego. Wyczyściliśmy go i przekazaliśmy go ambasadorowi nickiemu jako noworoczny prezent dla ambasady Rzeczpospolitej Polskiej, ile wiem, wisi zawsze za fotelem ambasadora w jego biurze. Komunistyczna re-ezentacja naszej ojczyzny, nie przeszkadzała nam mieć normalnych towarzy-ich stosunków z poszczególnymi pracownikami ambasady. Z Basią i Ryszardem •epskimi jesteśmy zawsze w wielkiej przyjaźni, podobnie jak z niektórymi ludź-i, którzy byli wysyłani przez Polservice i którzy dorobili sobie parę dolarów, pra-jąc bardzo ciężko. Z tych czasów pozostała się nam też wielka przyjaźń z dok-r Wiesią Wicińską, z którą widzimy się za każdą wizytą w Warszawie. Nie pamiętam dziś detali moich ówczesnych, corocznych pięciu pod rząd, )dróży do Europy, rodziny w Londynie i przyjaciół w Belgii, Paryżu, Niem-ech i oczywiście w kraju. Dwa razy byłem z Kukulą jej samochodem z Szwaj-rii, dwa razy z Didunią wynajętym samochodem z Belgii i raz samolotem. ' końcu poznałem we Wrocławiu rodzeństwo Diduni oraz dzieci jej siostry ini T onechamns - Sławka. Kaśkę i Małeosie. Poza beznadziejnością, szaro- Orzel przecbowywjin przez nas przez 45 Ul wraca do ambasady Rt (nowy rok 1990); od lewej: Kasiunia, ja i Uta Blechshmid dobną gościnnością, nie mam żadnych żywych wspomnień z tych wizyt w Polsce. Zostało mi tylko w pamięci parę charakterystycznych obrazków. Kiedy przyleciałem po raz pierwszy samolotem do Warszawy na „lotnisko Okęcie", czyli parę żałosnych blaszanych baraków, kontrola paszportów czy jakieś meldowanie pieniędzy odbywało się w długim korytarzu, ciemnym, oświetlonym co 10 metrów gołymi, wiszącymi na drutach słabymi żarówkami. Podszedłem do jednego z paru ciemnych maleńkich okienek, gdzie trzeba było zgiąć się w pół, żeby cokolwiek załatwić. Za okienkiem siedziała smutna starsza pani w okularach, która odebrała podany jej paszport i po oglądnięciu go poprosiła mnie, żebym przesunął się na prawo. Powtórzyła to ze trzy razy, za każdym razem, kiedy posunąłem się o krok dalej na prawo. W końcu stałem pod jedną z gołych żarówek i wtedy wychyliła się ze swojego okienka i cicho z przemiłym uśmiechem powiedziała: - Tak miło popatrzeć, proszę pana. Innym razem jechałem taksówką i przejeżdżając koło rzeźby czy pomnika jakichś sportowców przy dużym stadionie spytałem się szofera co to jest. -Jak to, pan nie wie? Przecie to Stadion Dziesięciolecia, a to nasi sportowcy, nie widzi pan jak wieją na Zachód. A pan to skąd przyjechał, że pan tego nie wie?. - Ostatni raz byłem w Warszawie w trzydziestym dziewiątym roku, więc niby skąd mam wiedzieć?. Kierowca zatrzymał gwałtownie samochód i obrócił się do mnie: - / pan tak mówi po polsku jakby pan wyszedł wczoraj z uniwersytetu. Mój szwagier był dwa lata w Ameryce i nawet zarobił trochę dolarów. Teraz wrócił, bo mu się paszport kończył i nie chcą mu go przedłużyć. W te dwa lata prawie zapomniał mówić po polsku, szwargocze tak, że nikt go zrozumieć nie może. Ja bardzo przepraszam, pan pozwoli, że go poproszę, żeby pan ze mną pojechał do takiego lokalu, gdzie się zawsze po pracy na piwo spotykamy. Jeśli im opowiem, że po 25 latach ktoś mówi po polsku tak jak pan, to nikt w to nie uwierzy, wszyscy co wyjeżdżają, kiedy wrócą już prawie po polsku nie potrafią mówić. Pojechaliśmy do jakiejś knajpy, gdzie dołączyliśmy do grupy taksówkarzy, był też i szwagier, który rzeczywiście gadał gorzej niż źle. Wszyscy fundowali piwo i za nic nie pozwolili mi płacić. Opowiadałem o Afryce, polowaniu na lwy, o złomie i ludożercach w Kongu. Powiedziałem, że mają do mnie mówić Stach i nie musiałem się przedstawiać, wszyscy to zrozumieli i jeden zawyrokował, że w dzisiejszych czasach lepiej nie śpiewać, bo nigdy nie wiadomo kto, gdzie i kiedy coś usłyszy. Ululali mnie nieźle i odwieźli do Bristolu, gdzie miałem pokój, ale bardzo biedny, bo hotel był przed remontem. Nie mając najbliższej rodziny w Warszawie, nie chciałem się pchać do znajomych, bo z tą niebywałą ówczesną gościnnością ludzie dawali człowiekowi swoje łóżka, a sami spali gdzieś na podłodze (komunistyczna zasada 5 metrów na osobę jeszcze była aktualna). Jeden Tadzio Loth miał jeszcze swoje przedwojenne dwupokojowe mieszkanko na Mia-nowskiego, do którego wprowadziłem się na parę dni. TAK BYŁO WHITE HUNTER ranicą i do pewnego stopnia depolonizują się stosunkowo łatwo. Z drugiej stro-y, prości ludzie prędko tracą czystość języka, ale kurczowo trzymają się swojej olskości, tworząc prawdziwe polskie getta. W Kenii było nas w latach sześć-ziesiątych i siedemdziesiątych czy nawet osiemdziesiątych dosłownie garstka nie mieliśmy prawie żadnych kontaktów z Polakami. Żyliśmy głównie wśród nglofonicznych Europejczyków i mówiących po suahilijsku Afrykanów. Nie tyl-o sami nie nabraliśmy żadnych obcych naleciałości, ale nasze dzieci mówią Mętną polszczyzną, mimo że nigdy nie miały ani jednej lekcji języka polskiego nie potrafią płynnie pisać i czytać po polsku. W kraju rzadko kto się uśmiecha a dość zabawne błędy czy nowotwory językowe Kasiuni, włożone do płynnie łowionego, bez żadnego akcentu polskiego zdania. Jej powiedzenia „włosy sta-[ na dębie" lub „mielnik do kawy" weszły do słownictwa jej kuzynów. I znowu muszę całą zasługę przyznać Diduni. Gdy bachory pokłóciły się z miejsca wpadały w swój szkolny żargon jak wszystkie dzieci na świecie, po-•afiła z salonu wyskoczyć jak sarna, wdrapać się na strome schody do pokoju zieci i rozdać parę bardzo mocnych klapsów. - Nie będziecie gadały w tym parszywym języku w naszym domu, tu się tówi po polsku i po moim trupie nie pozwolę, żebyście zangliczeli! Biedne małe dziewczynki miały w pierwszym roku szkoły wielkie trud-ości z nadrobieniem angielskiego, bo przecie nigdy w domu go nie używały. Pocieszało je to, że parę lat przedtem córki polskich uchodźców Rosji, które chodziły do tej samej szkoły, okazały się być dużo inteligent-iejsze od swych przeważnie angielskich koleżanek. W klasztorze na ścia-ie auli siostrzyczki wywieszały corocznie tablice zasłużonych w nauce, porcie czy zachowaniu. Tablice za lata czterdzieste były po prostu pstrzone nazwiskami polskimi, mimo że polskie dziewczynki stanowiły ardzo mały procent uczennic. Niestety, nigdy nie widziałem nazwiska loich dzieci uwiecznionego na tych tablicach. Nie bardzo elegancka pol-zczyzna tenisowa Didi, weszła w użycie na kortach naszego klubu i sły-zało się często jakiegoś Anglika klnącego na korcie: - Psiakrew, cholera! A to idiota. Didi grała bardzo dobrze i miała przyjemność z tego, że wszyscy dobrzy raczę lubili z nią grać, a poza tym wprowadzała na korty wesołość i nie tyl-o tam, ale gdziekolwiek była. Z powodu naszego „safariowego" zawodu lusieliśmy dużo „bywać", żeby ludzie nas znali. Chodziliśmy więc co parę ni na koktajle czy dyplomatyczne obiady lub partys, które polegały głowie na tym, że ludzie stali przez dwie godziny w tłoku w salonie ambasady lbo wynajętej sali, trzymając szklanki w ręku i prowadzili bardzo nudne towarzyskie rozmówki. Gdy chciałem znaleźć moją żonę wystarczyło popro-ić kogoś wysokiego, żeby z góry rzucił okiem na salę i powiedział, gdzie jest uch, wiedziałem, że gdzieś tam w środku jest moja Didi. Jaś, brat Didi, był pierwszym z nas żyjących w Kenii, który wybrał się do olski. Jego górnicza firma zamknęła swoje poszukiwania na granicy Ugandy, ńęc wrócił do Nairobi i dostał przyjemną, ale ciężką pracę jako menedżer lantacji kawy niedaleko od nas. Były to wczesne lata gierkowskie i ziemia- ¦ ¦• i A ' A ' A ' «- ' 'ł'Vi'l-\ itiwf ,yieux Paris" wczyna kuchenna chowała dla jamie nstwa pod łóżkiem przez 20 lat, fot. P. Kartka orną porozdzielano pomiędzy ludzi, ale miał jedno przyjemne przeżycie. Kiedy stał na piaszczystej drodze smutno patrząc na całą tę rujnację, podeszła do niego jakaś kobieta, złapała go za rękę i prawie płacząc wykrztusiła: - Panicz Jaś, czekałam i zawsze wiedziałam, że w końcu ktoś z was przyjedzie,pa-nicz mnie nie pamięta? Pracowałam i w kuchni we dworze. Jak jaśnie państwo? Żyją jeszcze? A panienki? Proszę przyjść ze mną do domu, ja muszę coś pokazać, mój mąż Janek ten ze stajni, ucieszy się. Mieszkamy we wsi i jakoś tam na gospodarstwie żyje się, trochę ciężko, ale wszystkim tak samo. Jaś teraz poznał w kobiecie wesołą dziewczynę pomagającą w kuchni w 1939 roku. Poszedł do jej domu, gdzie nie tylko spotkał woźnicę, ale przyszło go pozdrowić paru innych ludzi z dawnego folwarku, wszyscy serdeczni i uradowani tym spotkaniem. Kobieta zabrała go do drugiej izby i spod łóżka wyciągnęła parę dużych pudeł. - Trzymałam to chyba dwadzieścia lat, wiedziałam, że wrócicie, wzięłam to ze dworu, kiedy rabowali. W pudłach była duża zastawa ślicznej porcelany „Vieux Paris", trochę srebra herbowego, nowiutkie obrusy i serwetki herbowe z płótna irlandzkiego. Kobiecina trzymała to dla jaśnie państwa przez 20 lat ! Jaś nie tylko przywiózł z sobą parę tych rzeczy, ale znalazł sobie w Polsce też żonę, milusieńką Anię Siemieńską. Pobrali się w Nairobi i Ania rozpoczęła nowe życie jako mężatka i pani domu. Rodzina rozdzieliła pomiędzy sobą te śliczne drobiazgi, jedyne pamiątki sprzed wojny z ich kochanego Krzepina (należał do rodziny około 300 lat). Didunia dostała sześć talerzy, dwa śliczne kryształowe dzbanki do wina z herbowymi srebrnymi pokrywkami, jak też parę herbowych tkanych obrusów. Dziwne są losy przedmiotów. W 1945 roku nie posiadaliśmy z Didunią ani kawałka czegokolwiek sprzed wojny. Didi miała przez siebie szydełkowany sweter bez rękawów, bo te wziął oficer rosyjski jako pończochy, kiedy Ruskie weszły do Krzepina. Ja miałem jeden idiotyczny srebrny nóż do owoców, który nosiłem przez całą wojnę i nigdy do niczego mi nie posłużył. Mimo dzisiejszego, tak nikłego przecież stanu posiadania czegokolwiek sprzed wojny, każdy przedmiot ma, bo musi mieć, swoją historię - gdyż inaczej jak by się u nas znalazł? Zdaje się, że to Dezik Chła-powski dał mi znać, że ktoś w Krakowie ma jakieś szkło z wyrytym „S" i koroną książęcą. Jakiś handlarz starociami, bo nawet nie antykwa-riusz, miał tego szkła pudło, 20 sztuk w 8 wielkościach i kształtach, więc zupełnie nieużytecznego. W Spuszy w gdańskich meblach w sali jadalnej stało ich ze 200 (komplet na 24 osoby). Skąd tych parę sztuk się znala- Krysztal z Krzepina (też spod łóżka), fot. P. Kardasz TAK BYŁO WHITE HUNTER ; Didunią wyciągaliśmy sobie dwa kieliszki czy szklanki albo pucharki i nalewa-iśmy odpowiedni trunek, ale tylko dobry; w takim szkle nie pije się Coca Coli. We wrześniu 1939 roku w Rakiszkach na Litwie, z jakichś nieznanych mi po-vodów, zjawił się ambasador szwedzki uciekający samochodem z Warszawy. Dla-:zego jako dyplomata musiał uciekać - nie wiem. Przyjęła go siostra Taty, cio-:ia Mancia Przeździecka (nie wiem czy się znali przedtem), a ponieważ przewi-ływali, że Litwa też będzie przez Rosję zrabowana, więc ambasador chcąc v czymś być pomocnym, zaproponował, że coś z sobą weźmie do Szwecji. Cio-:ia dała mu swoje wyprawne srebro stołowe z sapieżyńskim herbem Lis. Gdzieś v sześćdziesiątych latach ambasador skontaktował się resztkami rodziny Prze-¦dzieckich, ocalałymi z wojny. Reprezentowała ją jedynie ostatnia żyjąca córka iisia, pracująca jako sekretarka, zdaje się w ambasadzie angielskiej w Warsza-vie. Kto w tych latach był zainteresowany w klamotach rodzinnych i kto miał niejsce na pudło ze srebrem w komunistycznym mieszkanku? Bisia postanowi-a srebro sprzedać i poprosiła ambasadora, żeby je posłał do Kukuli w Szwajca-ii. Niestety, można to było tylko sprzedać na wagę srebra, bo kto by chciał nieć sztućce z cudzymi wypukłymi herbami. Bisia ociągała się z decyzją, bo ofiarowywana suma była śmiesznie mała, aż tu zjawił się w Warszawie niejaki 3an Tadeusz Gosiewski, mieszkający w Kenii, gdzie pracował jako buchalter. Dboje już niemłodzi, w ciągu paru miesięcy pobrali się. Bisia, jako pani Gosiew-;ka przyjechała do Nairobi i zdecydowała, że komplet sztućców może się teraz ej przydać, więc sprowadziła je do Kenii. Niestety Tadeusz po roku umarł, i i biedna Bisia nie czuła się dobrze. Okazało się, że ma bardzo zaawansowanego raka i Didi ją namówiła, żeby zamieszkała z nami. Parę dni przed śmiercią, iiedząc w fotelu przed kominkiem, zwróciła się do mnie: -Antek nie żyje, Leszek nie żyje, ja odchodzę, Marylka w klasztorze z par-kinsonem, weź to sapieżyńskie srebro, macie duże mieszkanie, przyjmujecie iużo gości, przyda się warn. Srebro mamy, często je używamy, zawsze jest nam miłe i jesteśmy jej bardzo wdzięczni. W 1845 roku Aniela, ordynatowa Zamoyska, zamówiła u Patka w Genewie dla swojego brata, a mojego pradziadka Eustachego Sapiehy, kieszonkowy Jwukopertowy złoty zegarek, repetier z ciężkim złotym łańcuszkiem i kluczy-zleciało i szwagier mojego ojca, wuj Włodek Dzieduszycki znalazł się pod ko-ec roku 1917 w Kijowie. Na ulicach, w bałaganie rewolucyjnym, sprzedawa-d tysiące przedmiotów pokradzionych po dworach, wśród których znajdowa-się podobno nieprawdopodobne skarby. Srebrny czajnik i najdelikatniejsze fi-lrynki z miśnieńskiej porcelany mogły leżeć na kupie brudnej bielizny obok iotły i pary starych butów. Wuj miał ze sobą patyk dla obrony przed włóczącymi się psami czy że-¦akami i przystanąwszy kiedyś koło kupki rulonów jakichś wyrwanych ram obrazów, oleodruków, sztychów i portretów, zaczął w tym grzebać ki-m i odginać rogi płócien i nagle uśmiechnęła się do niego Pelagia. Znał ją abrze, bo przecie siedząc na kanapie w salonie biłeckim zalecał się do cio-Wandzi, swojej przyszłej żony i widział obraz wiele razy. Opowiadał mi, : kupił portret za grosze, bo obrazy były sprzedawane od cala, przywiózł ) jakoś z sobą, dał Tacie. Pela została odczyszczona, dostała nową ramę i za-isła w naszym mieszkaniu w Warszawie; po raz drugi wyślizgnęła się z rąk iskich złodziei. Podczas nobvtu w Warszawie brała udział w rlwńrh wvsta- Przyszedł rok 1938 i rodzice zlikwidowali mieszkanie w Warszawie, wszystko zostało przysłane do Spuszy, sam wieszałem portret prababci nad kominkiem w nowym salonie. Niestety, po 1938 przyszedł rok 1939, o którym przedtem pisałem, hołota sowiecka z miejsca zaczęła rabować, na szczęście kradli rzeczy, które mogli nieść, nie zaś obrazy. Nasz szofer Laskowski z żoną i córką wpakowali swoje manatki na wózek i wyjeżdżali na zachód. Mama z Izią wyjęły portret z ramy i przybiły go do pleców szafki na wozie, biedna Pelagia uciekała po raz trzeci od wschodnich braci. Po wylądowaniu w Afryce i jeszcze w Kipkarenie dostaliśmy list od Mici, która pisała, że ktoś widział w jakiejś gazecie poznańskiej, króciutkie ogłoszenie, że poszukuje się jakiegokolwiek członka rodziny Sapiehów ze Spuszy i podano numer telefonu. Micia dzwoniła, pytała, robiła co mogła, ale bez skutku. To był na pewno Laskowski, a dlaczego nie można było się z nim skontaktować nie wiem. Od tej chwili zacząłem szukać. Pisałem wszędzie, pytałem po całym świecie, w USA, w Argentynie, Niemczech, Belgii, Francji, no i oczywiście w Polsce. Jasiek zaczął zajmować się odnawianiem wszelkich rycin i był w kontakcie z wieloma domami aukcyjnymi. Raz myślał nawet, że znalazł zgubę, bo w katalogu dużej firmy aukcyjnej Rasmussen w Rotterdamie było ogłoszenie, że na przyszłej aukcji będzie sprzedawany wspaniały obraz tańczącej pani pędzla Vigee-Lebrun. Natychmiast poprosił o detale i przysłano mu fotografię, rzeczywiście, była to nasza Pela, ale niestety bardzo dobra kopia. Przez następnych ileś tam lat wywąchałem wszystko o tym obrazie i myślę, że była to kopia, która wisiała kiedyś i musiała być zrabowana przez Moskali w Peczarze. Przed pierwszą wojną znane były tylko dwie kopie, ta i druga u markiza Giquel des Touches we Francji, która mogłaby nawet być malowana przez Franciszka Lampiego. Kiedyś rozmawiałem z wszechwiedzącym jeśli chodzi o te sprawy Adim Ciechanowieckim w Londynie. Poradził mi, że powinienem się zwrócić do niejakiego pana Mętlewicza, antykwariu-sza w Wiedniu, syna Mętlewicza, który po wojnie zajmował się handlem antykami w Warszawie i chyba kiedyś miał coś wspólnego z oryginalnym naszym obrazem. Adi dał mi adres w Wiedniu i zaraz napisałem; po tygodniu dostałem odpowiedź. Owszem, ojciec kupił ten obraz od kogoś w późnych czterdziestych latach, został odnowiony (źle) u Stanisława Pawłowskiego z Muzeum Narodowego w Warszawie i sprzedany około roku 1950 profesorowi Edwardowi Lipińskie-mu, rektorowi dawnej SGH. Tadzio Loth odnalazł staruszka profesora, od dawna na emeryturze i umówił mnie na spotkanie z nim. Poszliśmy z Didunią we dwójkę na któreś tam piętro i profesor wpuścił nas do swojego maleńkiego mieszkanka, wyglądającego na skład albo sklep antykwarski. Dziesiątki porcelan, sreber, brązów, miedziorytów, zegarów i czy ja wiem czego jeszcze, co może ucieszyć serce kolekcjonera. - Witam witam, wiem dlaczego państwo przyszli, bardzo proszę, ale spóźniliście się, wszystko co tu widzicie, to już własność Zamku Królewskiego. Testamentarnie przekazałem im wszystko co przez lata uzbierałem. Zrobiono już spis i ja mam prawo mieszkać wśród tych rzeczy do śmierci już chy- 1 _ _ /(•;¦• TAK BYŁO Mówiąc to, profesor wprowadził nas do drugiego pokoiku, równie zapchanego, w którym stało jego łóżko nakryte czerwoną kapą. Weszliśmy, obrócił się i ręką wskazał na ścianę: - Tu jest powód waszej wizyty, patrzę na nią co wieczór, kiedy kładę się io łóżka. Obróciliśmy się. Pelagia patrzała na mnie z uśmieszkiem tak samo jak dedyś na Dowcipie-Czackiego 9, w Alejach Ujazdowskich - w dzisiejszym dubie medyków, jak w nowym salonie w Spuszy sponad kominka. Po raz :rzeci uciekła ze złodziejskich rosyjskich łap, jest w Polsce. Odnalezienie jej zajęło mi prawie czterdzieści lat; wyszliśmy od profesora trochę smutni. Profesor rzeczywiście umarł bardzo prędko potem. Co tu dużo mówić, Pelagia jezprawnie została skazana na to, że musi wisieć anonimowo o 30 czy 50 :entymetrów od następnego portretu nieznanej jej osoby, wśród dziesiątków nnych obrazów, zawieszonych tak wysoko, że trudno ją rozpoznać. Zawsze ivydaje mi się, że oddanie dzieła sztuki do muzeum, to jest coś takiego jak alokowanie człowieka w domu dla starców, żeby mógł spokojniej umrzeć. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że Zamek, tak jak i Wawel, służą za wabia. Profesor Lipiński nie oddałby swoich zbiorów z Pelagią do okrop-lego Muzeum Narodowego, pani Teresa Sahakian nie dałaby swej największej kolekcji kobierców kaukaskich w Europie, jeśli nie na świecie, do Muzeum w Łodzi, ale oboje oddali na Zamek, jest w tym jakiś sentyment. Ja Dym też wolał, żeby Pelagia znalazła się w jakimś w zamku, ale z zastrzeże-liem, że ma wisieć jako ozdoba, nie na pokaz dla turystów, ale w jakimś jiurze nad czyimś biurkiem, skąd by mogła lepiej widzieć co się naokoło dzieje i nie byłaby anonimowym bohomazem. Gdybym chciał opisać moje wszystkie przeżycia myśliwskie musiałbym na-sisać całą książkę, ale po co? Gdybym nawet chciał, myślę, że nie będę miał już na to dosyć czasu, a ten temat ze względów zupełnie zrozumiałych interesuje tylko pewną, stosunkowo niewielką, grupę ludzi. Niestety, obawiam się, że ograniczając się najczęściej tylko do opisu poszczególnych zdarzeń odzieram myślistwo z jego kwintesencji, to znaczy z jego magicznej aury, z tego wszystkiego co kryje się w sferze doznań i emocji. Czasem stają mi przed oczami chwile sprzed wielu lat, dawno zapomniane, które nagle wynurzają się z zakamarków pamięci. Oto stoję na równiku, stoję już bardzo długi czas z odbezpieczonym WHITE HUNTER w ciszy, która w Afryce nigdy nie jest ciszą idealną. Cisza buszu afrykańskiego ma zawsze w tle stały szmer świerszczy, suchych traw ocierających się o siebie w podmuchu lekkiego wiatru. Nagły krzyk ptaka turako (White-Bellied Go-Away-Bird), krople potu spływają z czoła na policzki i po nosie, muchy, których nie można odpędzać, bo ręką nie wolno ruszyć, łaskoczą włażąc do oczu. Ndege stoi obok i widać z pozycji ciała jak intensywnie też słucha, wpatrzony w gęsty krzak przed nami. Perliczki nagle, gdzieś o 200 kroków, robią straszliwy gwałt, coś musiało je przestraszyć i znowu afrykańska cisza, muchy pchają się do oczu, pot dalej spływa. Wiemy, że on wie i też słucha, jest postrzelony, ale żywy; gdzieś dwa frankoliny krzyczą do siebie, znowu chwila ciszy i nagle skrzek zrywających się z jego grzbietu tick birds (kleszczojadów) i w jednej chwili mam ekspress przy ramieniu. Myślałem, że przyjdzie z prawej strony krzaków, ale wyjechał z lewej, kawał wspaniałego czarnego, ogromnego czorta z podniesioną głową. Szarżował, bo chciał nas słusznie zabić, rozdeptać, zniszczyć, myśmy zrobili mu krzywdę i szedł, żeby się zemścić i miał rację. Na szczęście udało mi się bawołu zrolować. Kto przeżył takie chwile, nie będzie godzinami siedział w samochodzie czekając na okazję żeby „polując z aparatem" sfotografować migrujące wiłde-beesty (gnu) jak skaczą do wody. Widziałem ten niesamowity widok kilkanaście jeśli nie kilkadziesiąt razy w życiu, też siedząc w samochodzie, ale paląc papierosa i przeżywając tę i dziesiątki innych scen wartych nie sfotografowania, ale przeżycia. Siedząc ze swoim pudełkiem przed nosem, fotograf nie widział jak krokodyl złapał jedno cielę i wciągnął je pod wodę, a trzy lwy o 200 metrów dalej wyciągnęły byka, który walcząc z prądem próbował wydostać się na brzeg. Nie mam nic przeciwko fotografom czy filmowcom, kupuję ich zdjęcia, bo są często świetne i pouczające, byleby mi nie tłumaczono, że polowanie z aparatem jest też myślistwem, ale szlachetniejszym bo nie zabija -a gówno! To jest lizanie cukru przez szybkę. Wieczorne opowiadania fotografów ze szklanką w ręku przy hotelowym stoliku albo przed kominkiem były przeważnie o tym, jak się podjeżdżało pod fotografowaną scenę, żeby mieć lepsze światło, jak zaciął się aparat, czy jak film nie chciał wejść czy wyjść z aparatu, jak było gorąco, mokro czy zimno etc. Wszystko to są rzeczy ważne i ciekawe, ale gdzie przeżycia? Co za szalona różnica z nastrojem po polowaniu nawet na zające, co dopiero na dziki czy jelenie podczas rykowiska i to nie z ambony czy podjazdu, ale z podchodu. Nie przesadziłem mówiąc, że w całym życiu zrobiłem jedną tylko dobrą fotografię, bo nie mam żadnego w tym kierunku talentu i nie interesuję się tą sztuką. Tę dobrą fotografię zrobiłem przypadkowo. Siedzieliśmy już drugi ranek w budce pod przynętą na lamparta. Ku strasznemu zmartwieniu mojego klienta przypatrywaliśmy się ślicznej pani lampartowej jak z apetytem żarła naszą impale przeznaczoną dla jej męża. Koty te żyją samotnie i łączą się w pary tylko na okres godów; chwilowy boy friend czy też mąż tej pani jadł jednak tę antylopę, bośmy widzieli jego ślady, ale nie chciał się pokazać, kiedy siedzieliśmy przez parę godzin na garstce słomy w naszej kryjówce. Słońce zaczęło przygrzewać, więc zdecydowałem się ci- rhn wvrnfar 7rnbiliśmv tn nrawip r7nłcraiar «ip i n narp mpfrów rlalpi wnl- TAK BYŁO WHITE HUNTER szła zobaczyć co tam się w gąszczu ruszało. Na piersiach wisiał mi pożyczony aparat, nic nie mogłem nastawiać, tylko zdążyłem nacisnąć guzik. Rezultat był niezły, a kocica zniknęła chyba w pół sekundy po kliknięciu aparatu. Didunia miała brata ciotecznego Andrzeja Kowerskiego, najulubień-szego wuja moich dzieci. Poznałem go w Grabau, gdzie przyjeżdżał jak wariat dużym sportowym BMW w mundurze kapitana angielskiego z paroma wstążeczkami jakichś odznaczeń, wśród których był też MBE. (Medal of the British Empire) i odznaka spadochroniarzy. Miał :tuczną drewnianą nogę, odstrzelił mu ją przed wojną rodzony brat na olowaniu. Wyjechał na wojnę ze zmotoryzowaną brygadą i jakoś dostał ę do Anglii, gdzie się zameldował do polskiego wojska. Powiedziano mu, i po pierwsze, jako kalekę nie mogą go przyjąć, po drugie, mają taki nad-liar meldujących się oficerów, że mogliby z nich kompanie tworzyć, po zecie, gdyby chciał pracować w biurze w Londynie, to też mają nadmiar andydatów, ale głównie dziewcząt. Andrzej zmienił nazwisko na Kenne-y i zgłosił się do spadochroniarzy angielskich, zgadzając się na stopień :eregowego i potrafił ich tak zabajtlować, że go przyjęli. Nie tylko, że ardzo prędko awansował, ale został dwa razy zrzucony za linie nieprzy-cielskie. Współpracował do końca wojny ze znaną agentką wywiadu rystyną Skarbek (Christine Granville) z którą się zaręczył*. Muszę tu do-ać, że Andrzej skacząc ze spadochronu zawsze brał z sobą zapasową no-*, bo twierdził, że jeśli będą do niego strzelali, to mu na pewno połamią : drewnianą i nikt mu tego nie naprawi na poczekaniu. Doktora zawsze lożna znaleźć, ale magika od sztucznych nóg nie tak łatwo; okazało się, : miał rację, wiem, że kiedyś nogę musiał wymieniać. Andrunio, jak go nazywano, przyjechał do nas i wziąłem go na jedno sa-iri, gdzie oczywiście podbił całe towarzystwo. Po ciężkim dniu polowania a słonia, którego w końcu doszliśmy i uradowany klient bardzo dobrze :zysto strzelił, siedliśmy do kolacji. Było nas sześć osób przy stole, wszyscy świetnych humorach, służący Dawid właśnie wnosił półmisek, kiedy zo-aczyłem, że się zatrzymał z wzrokiem wlepionym pod stół. - Nioka (wąż)! Podświadomie palnąłem ręką bardzo mocno w stół, aż wszyscy zamilkli. - Mówię poważnie, proszę unieść nogi z ziemi, mamy węża pod sto-m....już za późno, wlazł ścierwo na mnie, błagam nie róbcie paniki i siedź-e spokojnie. Dawid, panga! Z Densonem; wieszanie przynęty Dawid znikł jak kamfora, wąż na szczęście nie wlazł na nogę pod spodniami, ale szedł po wierzchu. Całe towarzystwo, w ciszy, z zatrzymanym oddechem i wybałuszonymi oczyma patrzało jak wąż wysunął głowę ponad stół i zaczął nią kiwać z lewa na prawo jakby się wszystkim przyglądał. Powinienem był go złapać za tył głowy i wynieść bezbronnego z namiotu, ale człowiek nie bardzo logicznie myśli, kiedy w środku rozmowy wąż mu zasuwa po nodze. Dawid z pangą w ręce, cicho i powoli podszedł za mnie, palnął gada pangą i po prostu odciął mu głowę. Wszyscy głośno odetchnęli i zaczęli naraz gadać a ja otarłem pot z czoła, ze wstydem przyznałem się sam sobie, że miałem stracha, a przecie wiedziałem, że żaden z niebezpiecznych węży nie chodziłby człowiekowi po spodniach. Najmniej romantyczne czy nastrojowe były polowania na nosorożca. Na szczęście rzadko na nie polowałem, bywałem tylko obiektem ich szarż. Kiedy musiałem dostać jednego dla klienta, było ich już niewiele i kosztowały bardzo dużo, co mocno zmniejszyło popyt. Napisałem poprzednio, że nosorożce szarżowały na mnie pięć razy, ale musiały szarżować na mnie dużo częściej, tylko tego nie pamiętam. Za czasów moich poszukiwań geologicznych wiem, że to było do pewnego stopnia na porządku dziennym. Zwierzę to śpi cały dzień w gąszczach i jest tak niewidoczne, że często człowiek niechcący po prostu włazi mu pod nos. Obudzone, nie mając dobrego wzroku, na wszelki wypadek, świszcząc i dysząc, w ciemno szarżuje na to co go zbudziło. Chodząc tak po buszu, człowiek jest zawsze czujny i natychmiast ostrożnie zeskakuje z linii szarży. Słyszałem często, że najlepiej jest poczekać aż bydlę będzie o parę metrów i wtedy odskoczyć, bo niezgrabne zwierzę nie może już zmienić kierunku natarcia. Może - ja tego sposobu nie próbowałem, bo może nie mam dość mocnych nerwów; odskakiwałem w chwili kiedy słyszałem świst i dychanie. Z czterech nosorożców, na które polowałem, trzy podeszliśmy pod wiatr na otwartym polu i jednego wytropiliśmy w gąszczu. Serce mi z ich powodu nigdy mocniej nie biło. Nie wiem dlaczego strzelenie nosorożca nie dało mi nigdy uczucia satysfakcji z udanej pracy, czy ze sprawienia klientowi radości. Wysiłek przeważnie był bardzo mały, choć poszukiwanie mogło być dość długie, nigdy nie miałem poczucia zwycięstwa nad trudnością. Z Big Five prawdziwą przyjemność sprawiało mi polowanie na bawołu i lamparta. Bawół, często dla człowieka niebezpieczny, mądry i trudny do polowania, jest pięknym trofeum. Czasem miałem takią głupią chętkę, żeby, kiedy leżał już martwy, wpakować mu jeszcze jedną kulę, niech ścierwo wie kto był lepszy. Z lampartem była zupełnie inna sprawa, tu wchodziła w grę kwestia mentalności, XVTZ-AA „—__„ TAK BYŁO Afryki, żeby polować na serwala, afrykańskiego rysia (karakal) czy jedne-z dzikich kotów, ale wielu ludzi przyjeżdża na te dwa, tak bardzo różnią-się od siebie charakterem zwierzęta. Po latach myślę, że doszedłem do perfekcji w polowaniu na lamparta, bo ijonowało mnie wykiwanie tego spryciarza. Lampart według mnie to mine, elegancik, doskonale wiedzący, że jest najpiękniejszym afrykańskim ierzęciem, ma charakter i mentalność sprytnego złodziejaszka. Jako, że : zwierzęciem prawie zupełnie nocnym, rzadko spotyka się go w dzień, bo zaszyty w gąszczu, przeważnie w parowach. Mając łapy o stosunkowo ?kkich poduszkach, woli chodzić po dnie tych parowów, bo ma tam szczyste podłoże i nie musi się męczyć łażąc po ostrej suchej, albo co gor- - mokrej trawie. Myśliwy tropi lamparta właśnie na tym piasku, bo to iwie jedyne miejsce, gdzie koci lekki chód zostawia ślady. Często, leżąc gąszczu kot widzi, że ludzie się kręcą w pobliżu i śledzi ich czynności. Za-ze wydawało mi się, że jestem obserwowany, więc zupełnie nie kryliśmy z wieszaniem przynęty, którą umieszczałem wysoko na drzewie, żeby lwu : było łatwo jej dostać. Lampart, który widział co robimy, albo zwęszył mięso, kombinuje, że owiek, tak jak kot, chowa swoje pożywienie i na pewno jakoś będzie ¦awdzał czy mu go ktoś nie zabrał, trzeba je zatem ukraść bardzo ostroż-:. Często przychodził tylko w nocy, albo późno z wieczora, ale wtedy po rdzo długim leżeniu, nasłuchiwaniu i obserwacji. Moją teorią było prze-nanie o dobrym słuchu kota i że nie pomoże oddalenie schronu, w któ-n siedziałem z klientem, bo i tak nas usłyszy. Trzeba siedzieć cicho, a je-się jest blisko, to klient ma łatwiejszy strzał i rzadziej pudłuje, albo tyl- rani. Przyjeżdżałem na zasiadkę około piątej po południu, Zakładając, jesteśmy obserwowani, starałem się oszukać lamparta już wtedy. Zwie-:ta, jestem pewny, potrafią liczyć do trzech, więc kiedy tylko było to )żliwe, brałem z obozu nadprogramowy personel, żeby było co najmniej :ć-sześć osób. Zupełnie się nie kryjąc zajeżdżałem Landroverem pod synętę i całą gromadą udawałem się do schronu, w którym zostawałem dientem, a reszta wracała do wozu zupełnie nie starając się ukrywać, ęsto to wystarczało, żeby zwierz był mniej czujny, myśląc, że człowiek baczył, że mięso wisi i odszedł - droga wolna. Jeśli jednak nadal nie przychodził, a byłem pewny, że jest gdzieś blisko, małpy albo ptaki robiły hałas, wstawałem zupełnie jawnie w schronie aszląc albo mrucząc coś, wychodziłem zostawiwszy klienta, zapalałem pa-:rosa i odchodziłem. Ta sztuczka udawała mi się bardzo często. Zdarzyło mi parę razy, że nie odszedłem więcej niż 100 - 200 kroków, kiedy klient zelił, bo kot głodny i zdenerwowany długim czekaniem, wskakiwał na synętę myśląc, że wykiwał myśliwego i doczekał się jego odejścia. Mentalność lwa jest zupełnie inna, przynętę trzeba mu wieszać dużo więk-[ i niżej, w taki sposób, żeby stawał na tylnych nogach i łapami zdzierał mię- ale nie wyżej niż do połowy brzucha. Lwy przeważnie nie żrą same, ale towarzystwie, więc połowa zebry nigdy nie wystarczy, aby się najadły i bar- WHITE HUNTER żeby mu ktoś inny go nie świsnął. Jeśli lew przyszedł do przynęty, to prawie na pewno pod nią leży, trzeba tylko ostrożnie podejść na strzał. Lew nie jest złodziejem, jest rabusiem na dużą skalę i wcale się tego nie wstydzi. Polowanie na dużego słonia, na prawdziwe dobre trofeum, jest chyba najbardziej pasjonujące ze wszystkich. To jednak jest najwspanialsze zwierzę i słoń powinien być uważany za króla zwierząt, a nie głupi padlinożer-ny lew, który ma mniej królewskich cech, choć może jego wygląd temu przeczy. Dla mnie polowanie w okolicy rzeki Tana w Kenii było zawsze najpiękniejsze, najciekawsze, często bardzo trudne, a czasem aż za łatwe. Tana na całej swojej długości była kolebką prawdziwych słoni sawanny, wielkich masywnych zwierząt o wspaniałych, ciężkich ciosach, które dały wiele rekordowych trofeów. Leśny słoń nie jest tak majestatyczny, bo po pierwsze, nawet jeśli jest wielki, to stojąc wśród wysokich drzew wydaje się mniejszy, więc już mniej imponuje. Na to, żeby mógł się łatwiej poruszać wśród drzew natura mu dała dużo wężej osadzone ciosy, przeważnie dłuższe, ale cieńsze od ciosów braci znad Tany, które miały jakby stempel swojego pochodzenia: małe, wypolerowane wcięcie niedaleko czubka ciosu. ¦nie ścietei rioun. WHITE HUNTER Powiedziałem, że polowanie na dużego słonia jest pasjonujące, bo poło-lie na byle słonia jest co najwyżej ciekawe, ponieważ to jest jednak wiel-mądry zwierz. Słoń może być niebezpieczny, ma świetny węch i słuch, sważnie chodzi w stadzie innych byków, więc nie jest znowu taki łatwy podejścia. Nie bardzo lubiłem, kiedy mi klient mówił, że wziął licencje, chciał jednak mieć to trofeum, ale nie chodzi mu specjalnie o żaden re-d. Tak upolowany słoń, kiedy padał martwy na ziemię, zostawiał we ie zawsze smutne wrażenie. Przez tysiące lat nie miał wroga poza łukiem trutą strzałą, a tu nagle zjawił się ten wymysł ludzki, zwany bronią palną le łachudra może go teraz zabić. Ale kiedy się człowiek dowiedział, że gdzieś tu chadza naprawdę duży , już na samą tę wiadomość krew zaczynała szybciej w człowieku krążyć. ;lkie słonie zawsze podniecały mieszkańców buszu. Sam sposób, w jaki iwiadano o takim byku, robił na mnie ogromne wrażenie. Z polowań na re jeździłem, było to jedyne, na którym sam chciałem strzelać, bo nie po-ałem nigdy dla trofeów, nie zbierałem ich. Niestety, polowania na duże lie z klientem chętnym poświęcić na to dużo czasu, nie często się zdarza-laz tylko miałem bardzo pasjonującego się tym polowaniem jegomościa, órym szliśmy po tropie od 9 rano. Jakoś na nosa wziąłem ze sobą prócz malnej ekipy, człowieka, który nam dał znać o słoniu i nieśliśmy z sobą ć wody, aby przeżyć. Wieczorem położyliśmy się spać pod krzakiem. Te-niejscowego posłałem po Landrover, który przepchał się przez busz i do-lał do nas około północy, przywożąc coś do jedzenia. Rano o świcie mo-my wejść na trop i tak doszliśmy do słonia o 11.30 następnego dnia. Za-iśmy go śpiącego pod drzewem w towarzystwie dwóch młodych byków :ących mu za askarich, czyli stróży. Znaną jest rzeczą, że stare byki chodzą rzadko w stadzie - nie tylko "owami, ale i nawet w stadach męskich. Przeważnie trzymają się osob-w towarzystwie dwóch młodych byczków, których uczą sztuki dożycia ego wieku za cenę ochrony. Te młodziki są czujne, potrafią z miejsca :arżować na intruza, czyli najczęściej myśliwego i nierzadko zdarza się, nyśliwy musi takiego mężnego chłopca strzelić w obronie życia i za-st przywieźć do domu parę wspaniałych ciosów, za którymi nałaził się >re parę godzin, przywozi tzw. wykałaczki, 25 czy 30-funtowe kiełki, t mu drugiej licencji nie da, bo miało się prawo do jednego tylko sło-rocznie. Tym razem sytuacja była jak z podręcznika, ale mieliśmy szczę-, podeszliśmy blisko, klient słonia strzelił czysto, a dwa młode byki od->ciły się i odbiegły. Słoń może nie był rekordem, ale był jednak bardzo y, ciosy ważyły 109 i 105 funtów. Wiele największych ciosów było zdobytych tylko dzięki szczęściu, po stu myśliwi napatoczyli się na parę słoni, z których jeden okazał się wspaniały. Strzelało się też dobrego słonia w stadzie lub zupełnie samego. Nie ja jeden jeździłem i buty zdzierałem za słoniem o przydom-Kilonzo, żyjącym koło parku Tsavo. Ten był naprawdę duży i wszyscy ieli go dostać. Chodziliśmy za nim przez długi czas, ja dwa razy, przez NaszLeweaek licencję i nie wiedział co strzelił, i to prawie na środku drogi do Momba-sy. Kilonzo miał ciosy o wadze, jeśli dobrze pamiętam, ponad 130 funtów. Drugirn naprawdę dużym słoniem był znany byk włóczący się przez lata w przeważnie bagnistych lasach na południe od Łamu, ten był już prawdziwą legendą w okolicy i robił często duże szkody w pólkach miejscowej ludności od delty Tany aż po Łamu i dalej na północ, po granicę Somalii. W czasach, kiedy tam był, cała ta okolica była pełna słoni, parę tysięcy żyło w pasie około stukilometrowym wzdłuż oceanu. Dość często tam polowałem na rozmaite zwierzęta i ptaki i widziałem jak słonie saneczkują na piaszczystych diunach na wybrzeżu zjeżdżając na tyłkach do wody. Wygląda to, jakby się bawiły jak dzieci, co jeden dojedzie na dół, z miejsca zawraca, gramoli się na górę, siada i zjeżdża znowu, po prostu zdzierały sobie pasożyty, głównie kleszcze spod ogona. Piszę tu o wielu rzeczach, a nie mówię o rzeczy dla nas wtedy najważniejszej -o naszym Leweczku, który był przez 10 lat centrum naszego życia, naszych kłopotów, zainteresowań, ale też nieprzytomnej radości i miłości. Niestety pięć miesięcy po urodzeniu wiedzieliśmy, że ma nieuleczalne schorzenie trzustki. Siła wyższa odebrała nam to co, było nam najdroższe. Owinął naokoło palca wszystkich: rodziców, siostry, Kukulę, Hanny, Anię, Zulę, Murzynów. Nawet władze polskie, policja-bez-pieka, na granicy i potem we Wrocławiu wszyscy ulegli jego szarmowi. Dostaliśmy glejt na jazdę po całym kraju, bez ówczesnego obowiązku każdorazowego meldowania się na policji po przyjeździe do każdej nowej miejscowości, „żeby nie utrudniać małemu zobaczenia Polski". Potrafił zaszarmować szwajcarski szpital, dokąd Izia z Hanny go wzięły na jakieś specjalne badania. Mając pięć lat gadał trzema językami - po polsku, angielsku i suahili. Dawał sobie świetnie radę w szkole, parę dni przed końcem przysłano mu ze szkoły do szpitala śliczną książkę Jock of the bushveld z dużą drukowaną dedykacją „1st Place" i podpisem dyrektora. Nie piszę więcej o Leweczku, bo nie mogę, po trzydziestu latach kapią mi łzy na papier. Przez ostatnich parę myśliwskich lat miałem nowego klienta i przyjaciela Uwe Peter Meiera, niegrzecznie zwanego przez całą naszą rodzinę Der verfluchte Meier. Lubił pić, ale nie za dużo, drańcio, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, przemiły i wesoły. Będąc Niemcem, mieszkał i pracował w Mediolanie, gdzie miał dużą firmę oferującą niemieckie łożyska kuł- T-*/"*/"! *-*Kt-»/" łTtii l-»łrł/-v n n TAK BYŁO óbował myślistwa. Dali mu jakąś broń, pokazali mu z której strony jest i, a z której kolba i gdzie spust. Poszli z nim do krzaków, z których wy-iczyło jakieś zwierzę, do którego strzelił trzy razy i zastrzelił najlepsze-capa należącego do szefa wsi. To mu narobiło trochę kłopotu, ale za-zepiło bakcyl myślistwa. Wielu jego przyjaciół polowało, więc za ich radą i nauką on też postanowił polować. Nie wiem skąd znalazł nasz ad-, żadnej nauki nie dostał, ale wylądował na lotnisku w Nairobi, przy-żąc pięć sztuk jakiejś broni, prawdę powiedziawszy kompletnie do ni-go, poza śrutówką, „dwunastką" na ptaki. Z miejsca powiedział mi, że nigdy w życiu nie trzymał w ręce broni (po-Etiopią), nigdy nie był na polowaniu i że bardzo chciałby się tego nauczyć, jego przyjaciele-myśliwi uwielbiają ten sport i twierdzą, że nie ma szczę-vszych przeżyć jak na polowaniu. Nie miał żadnych ambicji trofealnych, :iał spędzić parę szczęśliwych i wesołych dni w buszu. Obym mógł mieć ;cej takich klientów. Pierwsze safari było tylko nauką obchodzenia się łznajomieniem się z bronią oraz moim sposobem i teoriami polowania, biegającymi nieco od polowań włoskich i niemieckich. Strzelaliśmy do ce-ładowaliśmy i rozładowywaliśmy broń, strzelaliśmy antylopy i kuropa-Y na mięso, podchodziliśmy dla przyjemności i wprawy najróżniejsze zwie-ta, a ja tłumaczyłem mu jak najwięcej mogłem, co jak i gdzie. Uwe był ura-wany, wcale nie palił się do zabijania, tylko do strzelania jak najlepiej i jak lepszego trofeum. Do ptaków bardzo prędko strzelał już zupełnie dobrze, : że mieliśmy świetne jedzenie w obozie. Wszystko go cieszyło, wszystkim interesował i po trzech tygodniach wyjechał obiecując, że wróci jeszcze tym samym roku, żeby wykorzystać w całości swoją roczną licencję. Po 7 miesiącach zjawił się z żoną i synkiem, tym razem przywożąc z so-tylko dwa sztucery i śrutówkę. To safari było już na wyższym szczeblu; za polowaniem chodziło teraz też o krajobraz, nastrój, widok, położe-: obozu, broń i jak najlepsze jedzenie, ale nie wyszukane i kupne. Mu-ło być tylko obozowe: żołądki i wątróbki kuropatw i perliczek smażona maśle pod zamrożoną wódeczkę czy inne tego rodzaju rzeczy, ale dane ładnie i dobrze przyprawione. Miał już głęboko połknięty haczyk fślistwa i polowaliśmy na większą zwierzynę. Podczas pierwszego poby-powiedział, że nie dosyć dobrze strzela i że będzie miał czas polować ważniej, gdy się lepiej wprawi. Tym razem dostaliśmy elanda i bawołu, ż wtedy postanowił przyjeżdżać w przyszłości za każdym razem tylko po Ino zwierzę, no i tyle drobnicy ile potrzeba do kuchni. Zawsze było 7 Jzi załogi, a to towarzystwo je bardzo dużo. Od tego czasu Peter Uwe zyjeżdżał jak w zegarku dwa razy na rok. Postanowiliśmy brać po kolei a, lamparta, kudu, słonia, etc. Polował według wszystkich reguł sztuki, t jak smok, i śmialiśmy się cały czas. Podczas jednego z ostatnich safari oświadczył nagle, że musi strzelić pa-ana. Mimo, że to obrzydliwe (ale zabawne) zwierzę jest jednym z najgor-^ch szkodników upraw rolnych, nigdyśmy go nie strzelali, bo w żadnym ra-: nie może uchodzić za zwierzę łowne. Peter uparł się, że musi jednego du- WHITE HUNTER Pawian będzie wypchany w pozycji siedzącej i zostanie posadzony na sedesie WC w domu teściowej. Systemem trzech sznurków zostanie przyczepiony do drzwi w ten sposób, że będzie wstawał za każdym razem, gdy ktoś będzie chciał drzwi otworzyć. No więc musieliśmy pawiana dostać. Biedny Ali rzygał, kiedy musiał go patroszyć, ale Mzee Malombe ślicznie zdjął skórę i Uwe wziął ją ze sobą z innymi trofeami. Jakoś nie słyszałem jak sprawa z teściową się skończyła, ale wiem, że małpa została wypchana. W czerwcu 1977 roku mieliśmy jechać na północno-wschodnią granicę szukać hunters antilope, jednej z najrzadszych, na które polowanie było bardzo ograniczone i diabel-nie drogie, ale właśnie wtedy polowanie to zamknięto, więc telefonicznie kombinowaliśmy, gdzie pojedziemy. To miało być nasze dziesiąte polowanie i Peter postanowił, że podczas niego będzie pity tylko szampan. W tymże maju 1977 roku, paru z nas pojechało na międzynarodowy kongres myśliwski do Marsylii. Duża impreza połączona z wystawą myśliwską ściągnęła wiele ludzi z całego świata. Staliśmy w grupie paru zawodowych myśliwych z Afryki Wschodniej i francuskich z Zachodniej, kiedy w głośnikach odezwał się głos: Uwaga, uwaga, otrzymaliśmy bardzo ważny komunikat. Uwaga, uwaga! Na wniosek Departamentu Łowiectwa, rząd Republiki Kenii zamknął wszelkie polowania na terenie całego kraju! Wszelkie poprzednio wydane licencje są unieważnione. Uczucie jakby piorun w nas strzelił, w tych paru sekundach świat się nam zawalił. Staliśmy przez chwilę bez słowa, ktoś zamruczał: - Thats' it, we've had it, it had to happen. Do wieczora, przez telefony, telegramy i z radia dowiedzieliśmy się trochę więcej. Nie tylko był to koniec polowań, ale w tradycyjny sposób ukaz był antydatowany, czyli skonfiskowano wszelkie depozyty zapłacone za wybrane licencje, które wynosiły wiele tysięcy dolarów. Broń miała być złożona do przechowalni lub oddana na policję. W czarnych nastrojach pojechaliśmy w kilka osób na bouillabaisse do bardzo drogiej restauracji o jakieś 30 kilometrów od Marsylii, gdzie przy paru butelkach bardzo dobrego wina nie potrafiliśmy humorów poprawić. Wiedzieliśmy, że ta decyzja miała mało wspólnego z ochroną zwierzyny i była czysto polityczna; nasze przedsiębiorstwa były zrujnowane. Przy stole orzekliśmy, że to jest koniec zwierzyny w ciągu pięciu lat. Prezydent Kenyatta dostał od jakiegoś amerykańskiego towarzystwa miłośników przyrody najwyższe możliwe odznaczenie. Po pięciu latach zniknęło 70 procent słoni (według obliczeń ponad sto tysięcy), wybito 95 procent nosorożców, licząc nawet parki i rezerwaty, gdzie strażnicy i dyrektorzy strzelali ile chcieli. Poza rezerwatami cała drobnica mniejszej zwierzyny została wystrzelana w 80 procentach. Wszyscy ci „dobroczyńcy" natury nigdy nie zrozumieją, że ludzkość może się roztkliwiać nad pełnymi łez oczami cudnej, strzelonej sarenki, ale zwierzę musi się utrzymać samo, bo konkurencja z ludźmi jest za ciężka. Zwierzyna musi być swojemu największemu wrogowi pożyteczną jako źródło protein, trofeów i przyjemności; musi się opłacać, ludzie są już tacy. Jeśli sarny nie można zjeść, oglądać (za zapłatą), jeśli zapalony myśliwy będzie po- nr\n/^nr»nn TAK BYŁO :go dowodem jest powrót do polowania w krajach południowej Afryki, nawet / samej RPA, gdzie poluje się w fatalnym stylu, ale zwierzyny jest mnóstwo. We wszystkich tych krajach zwierzostan podniósł się, czasem w niektórych miej-:ach czterokrotnie, w przeciągu 4-5 lat. Oczywiście, istnieją wypadki, gdzie ja-ieś zwierzę jest zupełnie na wymarciu i gdzie interwencja ratunkowa jest ko-ieczna, ale w przytłaczającej mierze winne są temu szybka rozrodczość ludzi przemysł, a bardzo rzadko zorganizowane, prawdziwe myślistwo. Zamknięcie polowań w Kenii nie miało nic wspólnego z ochroną zwie-lyny. Nikomu z tych panów, którzy ten ukaz wydali, oczywiście nawet to do łowy nie przyszło. Już się zaczęła rozchodzić po świecie fama o skandalicz-ych stosunkach w Game Department. Od czasu, kiedy odeszli z pracy daw-i, bardzo źle płatni, ale w jakimś stopniu idealistycznie umotywowani pra-ownicy kolonialni, nominacje na wyższe stanowiska w departamencie zaczę-3 wydawać według klucza politycznego. Mianowano urzędników, którzy nie lieli najmniejszego pojęcia o tym co mają robić, ale doskonale wiedzieli jak a tym zarobić. Najróżniejsze ciemne typy otrzymywały licencje myśliwskie, a łapówkę mogli dostać każdy rewir bez najmniejszego względu na to, czy toś już tam poluje czy nie. Mimo światowego alarmu w obronie nosoroż-ów, za odpowiednią sumę czy przysługę, można było dostać licencję na od-:rzał nie jednego, ale paru sztuk. Dużo lepiej by było, gdyby otworzono porwania i rozdano licencje na odstrzał połowy stanu urzędników w osławio-ym Game Department. Oczywiście wszystko to było wykorzystywane przez naiwnych miłośni-ów zwierząt, którzy trąbili po świecie o skandalu zabijania zwierząt przez lyśliwych (nie zaś przez nieuczciwych urzędników w Kenii). Durni, nie my-;ący, zwolennicy protekcjonizmu, tylko w imię teorii ochrony, nie zdawali abie sprawy, że tym dekretem w Kenii obwieszczono zagładę zwierzyny. FOTOSAFARI Miałem trochę szczęścia; już w miesiąc po zamknięciu polowań jakaś Amerykanka zamówiła safari „takie jak miał Hemingway, tylko bez polowania". Okazało się, że była to miła pani sekretarka, która od trzech lat marzyła o czymś takim i odkładała na to pieniądze. Chciała potem napisać artykuł w obronie zwierzyny, ale tylko po poznaniu fauny, atmosfery życia obozowego itd. itd. Jako, że miało to być dwutygodniowe safari z wszystkimi dodatkami obozu myśliwskiego, bardzo mnie to podniosło na duchu. Musieliśmy obozować w parkach, więc trzy dni w Mara i tyle samo w Samburu, bo klientka chciała widzieć jak najwięcej zwierząt, ale fotografowała bardzo mało. Potem zdecydowałem, że pojedziemy na północ z małym obozem, żeby zobaczyła tereny, gdzie się polowało. Ostatniej nocy w Samburu, gdzie obozowaliśmy nad rzeką, w środku nocy obudził mnie jakiś cichutki hałas. Po długim życiu w buszu człowiek jest wyczulony na niecodzienne dźwięki, nie budził mnie ryk lwa, czy wycie hieny, ale najlżejsze stuknięcie jakiegoś przedmiotu o przedmiot, czy cokolwiek równie nienaturalnego, podrywało mnie natychmiast z łóżka. Cichutko otworzyłem suwak i wychyliłem głowę. Namiot gościa stał o parę metrów o mojego. W mocnym świetle księżyca w pełni, przed swoim namiotem stała pani w stroju T TAK BYŁO FOTOSAFARI wy, a o parę stóp przed nią stał bawół. W chwili, kiedy wystawiłem głowę, iwół musiał mój ruch zobaczyć, bo zakręcił się na miejscu i z łomotem odga-ipował, pani w tej samej chwili znikła w swoim namiocie. Przy śniadaniu spy-łem czy nie słyszała jakichś hałasów w nocy, bo mieliśmy wizytę bawołu, któ-:go ślady podchodzą prawie do jej namiotu. Uradowana powiedziała, że nie lko słyszała, ale odważyła się rozsunąć na parę centymetrów zamek błyska-iczny i rozchyliwszy poły namiotu mogła się do woli przypatrzyć intruzowi, [ie powiedziałem, że widziałem dużo więcej, nie chcąc jej zażenować, ale po-iwaliłem za ostrożność. Obozowaliśmy następnie w moim starym miejscu, nad suchą o tej porze )ku rzeką Malgis. Siedząc wieczorem przy ognisku przysłuchiwaliśmy się 'kom lwa, tupotaniu żyraf i nawet kaszlnięciom lamparta. Opowiadałem j jak z tego obozu dostałem dwa duże lwy i jednego lamparta. Opowiada-:m też, jak raz przyjechał z miejscowymi ludźmi tutejszy strażnik, prosząc, ;bym mu pomógł pozbyć się trojga lwów (lew i dwie lwice), które terrory-awały mieszkańców paru maniatt, uśmiercając prawie co dzień kozę, bara-a czy cielaka. Biedny umierał po prostu ze strachu i musiałem mu pomóc, liał nie tylko pozwolenie, ale polecenie pozbycia się drapieżników. Mając 'olną rękę, pojechałem z moimi ludźmi na „kontrolę" i dostałem dwie sztu-i pożerające jakiegoś cielaka, jedna lwica wyniosła się z okolicy. Strażnik nikł i potem opowiadał, że poszedł naokoło, żeby podejść żrące lwy z tyłu. Jie dziwię się mu, miał stary karabin wojskowy, a sam nie wyglądał na bo-atera, ja bym na jego miejscu pewno też starał się wykręcić z tego sianem. Słuchała jak zaczarowana, tym ogniskiem, od-łosami zwierząt, moim bajdurzeniem. Zakończy-:m te opowieści oświadczeniem, że ma szczęście, iż logła teraz tu przyjechać, bo za dwa-trzy łata lwy lamparty będą wytrute, antylopy wyłapane na myki, słonie wystrzelane dla kości słoniowej przez trzelców somalijskich najętych przez wysoko po-tawione fisze. Nie ma teraz nikogo kto byłby zain-jresowany w ratowaniu zwierzostanu. Pojechali-my następnie w moje ukochane okolice naokoło outh Horr, starając się znaleźć wielkie kudu. Wpa-lliśmy też na jeden dzień do Loyengelani, żeby zo-'aczyć Jezioro Rudolfa. Klientka wyjechała, obiecuje, że napisze artykuł o tym jak porządne myśli-two pomaga w utrzymaniu zwierzyny. Wielu zawodowych myśliwych, którzy pracowali dla innych tylko z własnym samochodem bez kwipunku i nie dorobiło się, zostało na lodzie, slasz związek Professional Hunters Association zo- tał oficjalnie zlikwidowany. Z jego niewielkiego majątku został utworzony undusz pomocy potrzebującym byłym członkom związku i do dziś funkcjo-luje pod kierownictwem naszego ostatniego prezesa Tony Dyera i pod na- Tony Dyer, ostatni fm zlikwidowanego zuyik I EAPHA, światowy autorytet w dziedzin* myślistwa i ochrony przyrody myśliwskich, wszyscy liczą się z jego opinią i głosem. Spotykamy się co roku w coraz mniejszym gronie, ot takie zebranie starszych panów, ale nic od nikogo nie chcemy, nie robimy żadnych demonstracji ani rewindykacji i zawsze jesteśmy w naszym myśliwskim świecie bardzo szanowani, a to jest przyjemne. Większa część myśliwych przerzuciła się na safari fotograficzne; w 1977 roku ekwipunek safari myśliwskiego był więcej niż dostateczny na wyjazd z klientami do parków narodowych. Hoteli i tak zwanych lodges, było jeszcze niewiele, więc stosunkowo prędko udało się ludziom zmienić specjalizację. Duże firmy jak Ker and Downey z miejsca urządziły kampanię propagandową, rozesłały swoich członków po świecie i bardzo prędko stanęły na nogi. Wielu poszczególnych hunterów zrobiło to samo i w parę miesięcy cały charme Long Baru znikł jak kamfora; trzeba było się przenieść do eleganckiego baru na pierwszym piętrze, siedzieć przy stolikach i „inteligentnie" rozmawiać z turystami. Niestety, nie byliśmy sami w tym zawodzie, już wtedy istniały firmy krajowe i międzynarodowe, duże i małe, urządzające safari fotograficzne. Od najtańszych do najelegantszych, we wszystkich kategoriach trzeba było walczyć z ogromną konkurencją. Prawdopodobnie ze snobizmu, może z głupoty, nigdy nie ogłaszałem się w żadnym piśmie turystycznym ani programie telewizyjnym czy radiowym. Nie wiem dlaczego zdawało mi się jakoś, że mając w nazwie czy nagłówku firmy moje nazwisko, nie mogę wywieszać go w gazetach. Wydawało mi się, że stałbym w ogromnym ogonku wśród tłumu z wyciągniętą ręką, prosząc pana Pipka czy innego Smitha o łaskę wynajęcia mnie za szofera. Szczęśliwie, Didunia i nasze dziewczynki od lat jeździły na safari turystyczne i doskonale znały wszystkie parki, rezerwaty, widoki, hotele i kwatery w krajach Afryki Wschodniej. Nasza mała rodzinna firma była już przez to dobrze wprowadzona w ten obcy dla mnie świat. Żaden z eks-myśliwych nie jeździł po tych turystycznych atrapach, nie wykłócał się o takie czy inne pokoje w hotelach i musiał się tego wszystkiego dopiero uczyć. Lew już nie przyjeżdżał od dłuższego czasu, w 1978 roku umarła mu w Londynie Zosia. Niestety, nie nadawał się do samotnego życia w mieście, a gonitwa po świecie, którą kochał, wymagała jednak żelaznego, zdrowia, a tego już nie miał. Był chyba pierwszy raz w życiu naprawdę nieszczęśliwy. Na szczęście po roku znalazł sobie idealną partnerkę i kiedy odwiedziłem go w 1979 roku był już małżonkiem Renaty von Kornberger, wdowy Stępek. Chodzili rączka w rączkę jak dzieci i promienieli szczęściem. Co tu dużo mówić, dużo mniej zabawna od polowań była nasza praca jako organizatorów safari fotograficznych, trwająca mniej więcej 20 lat. Tu wszystko zależało od klientów. Jeśli byli mili, to safari było przyjemne, jeśli byli nudni, to safari było nudne, jeśli byli wulgarni, głupi czy po prostu niemili, to safari mogło być mało przyjemne. Na szczęście ogromna większość klientów była przyzwoita i mieliśmy niewiele przykrych przeżyć. Zawarliśmy tylko dwa kontrakty z agentami, jeden niemiecki, a drugi szwedzki. Agent Niemiec znał Afrykę bardzo dobrze, wymyślał podróże bardzo ciekawe, wymagał minimum wygody, ale też minimalnej ceny. Mi- TAK BYŁO FOTOSAFARI w dość ciasnym budżecie trzeba to przeładowywać samochody, radnych ciężarówkach mowy nie o, bo wszystkie te wyprawy były iu bushcamp i biedne Landrovery rdzo na tych safari cierpiały. Jeździliśmy dosłownie wszędzie. wszystkich możliwych bezdrożac: nii, Ugandy, Tanzanii i nawet Sude , gdzie pojechaliśmy raz z Maryjk., aząc ośmiu klientów niemieckich, ł to okres długiej suszy, dziś ze stro- Kenii istnieje tam parę niby to naprawionych dróg, wtedy była tylko jedna, : zwana główna międzynarodowa droga z Lodwaru przez Kakumę, Loki-okio do granicy i dalej do Juby, stolicy południowego Sudanu. Zatrzymali-iy się na noc gdzieś przy drodze i wieczorem przejeżdżający misjonarz wpadł obozu i opowiadał nam o tym co się dzieje w kraju. Ludność, przeważnie rkana, dosłownie umiera z głodu, poprzedniego dnia pozbierali znowu pa-ludzi po prostu umierających na ziemi, mają ich tłum wkoło misji. Czym ich rmić? Wszystkiego brak, począwszy od benzyny, po którą trzeba jeździć do idwaru, gdzie ciągle i tak jej nie ma, tak jak i nie ma wiele żywności do kuźnia. Obiecaliśmy, że postaramy się trochę pomóc po powrocie z Sudanu, zejechanie przez granicę zabrało nam pół dnia; jeśli był celnik, to nie było zędnika od stemplowania paszportu, ten znów, kiedy go znaleźliśmy, nie lał klucza od szuflady, w której miał być stempel i tak dalej. Jeszcze gorzej ło na posterunku granicznym w Sudanie. Wszystko razem trwało jeden ień i położyliśmy się, stawiając namioty tylko dla klientów, po prostu pod żakami przy drodze. W tym czasie Reggie Destro miał kontrakt na dostawę pasów do obozu Michaela Kennedy'ego dla jakiejś misji międzynarodowej, Izieś pod Jubą. Wysyłał dwa razy na miesiąc, ogromną 10-tonową ciężarów-: niemiecką Mann, naładowaną do pęknięcia, po tych strasznych drogach >yba przez rok. Niech wszystkie ciężarówki Mercedesa, amerykańskie, ja-)ńskie czy inne się schowają, Mann je bije na głowę. W każdym razie Reggie tał się na tym podróżowaniu i powiedział mi, żebym wziął z przedstawicielka Sudanu w Nairobi po egzemplarzu wszystkich potrzebnych papierów, ypełnił je na maszynie i kazał skopiować w stu egzemplarzach; powiedział, to się przyda, więc miałem tych papierów pełną walizkę. Jakieś dwadzieścia lat przedtem Anglicy opuścili Sudan i powstała tam epodległa republika. Anglicy wybudowali parę zasadniczych dróg, mię-:y innymi drogę z Juby do Kenii, na której postawili łącznie podobno 27 ostów od bardzo dużych do małych. Ja się doliczyłem 17 dużych, małych e zauważyłem, bo dawno znikły i prawdopodobnie nakryte były warstwą isuszonego na kamień błota. W dziewięciu miejscach były kontrole: na drodze, na dwóch patykach le-iła żerdź bambusowa i z jakiegoś powodu, nigdy bliżej niż 50-100 metrów, Przeładowane Landrovery, wyjazd na fotosafań ;l______1__:1 ^nnniir jakaś krzesłowa choroba, bo na 9 kontrolerów pięciu siedziało na krzesłach opartych o drzewo; przed krzesłem stała skrzynia służąca za stół. Ceremonia kontroli była zawsze ta sama, pan kontroler kiwał ręką, żeby podejść do niego i podawał mi dwa kawałki papieru, czasem zadrukowanego, czasem nie. To miały być te formularze, które mieliśmy już wydrukowane w Nairobi. Gdybym ich nie miał, nie wiem jak by to się odbywało, bo z kontrolerów tylko jeden potrafił pisać, więc nie mogli wiedzieć co miałem wypełniać. Formularze trzeba było wypełniać w czterech egzemplarzach, na własnym papierze, ale nie zawsze; w dwóch miejscach wymagał pan kontroler 8 egzemplarzy (słownie ośmiu!). Most na Nilu w Jubie stał. Załatwienie papierkowych formalności zabrało nam dwa pełne dni. Z ulgą wyjechaliśmy znowu przez most i skierowaliśmy się na północ wzdłuż Nilu. Po pewnym czasie wjechaliśmy w kraj Dinków, prawdopodobnie najwyższych ludzi w Afryce. Nie mierzyłem, ale chyba wszyscy mają więcej niż dwa metry, rzeczywiście wyglądają imponująco. Przy jednym pasterzu dużego stada bydła zatrzymaliśmy się, bo klienci chcieli zrobić parę fotografii. Facet wspaniały, na pewno miał więcej niż dwa metry, zbudowany jak atleta. Na głowie połamany europejski kapelusz słomkowy. Bawełniana koszulka T-shirt z napisem University of Michigan, przez ramię ukośnie przez pierś przewieszony skórzany pas na naboje z dwiema pustymi gilzami, w ręce dużo dłuższa od niego żelazna dzida z zadziorami. Pomiędzy T-shirtem dochodzącym do pępka a obuwiem z kawałka opony samochodowej, nie miał na sobie nic - a miał co pokazać. Kiedy omawiałem program tego safari, zaproponowałem wypad na wschód Nilu w poszukiwaniu migracji białouchego koba (white eared kob), której nigdy nie widziałem, a którą można porównać tylko do migracji antylopy gnu. Oba te zwierzęta migrują na ogromne dystanse w stadach liczących setki tysięcy sztuk, z tym, że migracje gnu oglądały tysiące turystów w parkach Kenii i Tanzanii, a migrację koba mało kto widział. Drugą rzeczą, którą mieliśmy zobaczyć, były zmeliorowane tereny sławnego „Sudu", czyli bagien Nilu, co miało na celu odzyskanie ziemi o powierzchni dużo większej niż średnie państwo europejskie, a zamieniło tę część Afryki w jeszcze jedną pustynię. Po wydaniu milionów, zabrakło pieniędzy i trzeba było roboty przerwać i Nil sam pomógł w ratowaniu otoczenia, zamulając bardzo prędko całą robotę, czyli pierwsze kilometry potwornie wielkiego i kosztownego kanału. Mieliśmy wielkiego przyjaciela, pana Jacques Berarda, kolona w Kongu Belgijskim, właściciela plantacji kawy w prowincji Kiwu, mającego jakieś studia budownicze za sobą, który specjalizował się w budowie różnych rolniczych fabryk. Kiedy sytuacja Europejczyków stała się trudna w Zairze (byłe Kongo), podejmował się różnych prac, między innymi budował ogromną roszarnię bawełny na Nilu. Słysząc, że jadę do Sudanu, poprosił mnie, żebym spróbował tam zajechać i zobaczyć jak fabryka pracuje i czy w ogóle działa, bo ma pewne wątpliwości. Była obliczona na produkcję setek czy tysięcy ton bawełny, miała być najnowocześniejszą w całym kraju i zatrudnić ogromną liczbę pracowników. Dziś nie pamiętam, które państwo było fundatorem tego kolosa. Pan Berard pokazywał nam plany, wy- TAK BYŁO FOTOSAFARI jróżniejszych VIP-ów z ONZ oraz tłum miejscowej ludności. Nasi klien-byli bardzo zainteresowani tą wizytą, bo były to lata, kiedy tzw. bogate aje, czuły się winne biedy afrykańskiej i ogromnie starały się być pomoc-: dla Trzeciego Świata. Na horyzoncie równiny, którą jechaliśmy, było wi-ić na kilometry zarys tego bardzo imponującego dużego kompleksu. Za-:haliśmy przed bardzo czysto utrzymaną, zamkniętą główną bramę. Na nasze trąbienie, jakiś człowiek otworzył nam wrota i zawiadomił is, że w tej chwili kompleks jest nieczynny i na nasze pytanie czy możemy ibaczyć dyrektora, zaprowadził nas nad Nil, gdzie pan dyrektor miał łoić ryby. Na parę gwizdków ktoś nam odgwizdnął i z szuwarów wyjecha-piroga z kimś w maleńkich majtkach kąpielowych, który sprawnie jed-rm wiosłem, doprowadził łódeczkę do brzegu, wyciągnął spod siedzenia yściutką dżalabiję i naciągnąwszy ją, z uroczym uśmiechem i wyciągniętą ką podszedł do nas i w doskonałym, kulturalnym angielskim pozdrowił is, pytając w czym może nam być pomocny. Dowiedziawszy się, że przy-chaliśmy aż z Kenii i że znamy Berarda, zaprosił nas na kawę czy herba-. Dowiedzieliśmy się wtedy, że kiedy budowano fabrykę, rząd miał spro-adzić setki ludzi i zainstalować ich jako hodowców bawełny, bo w tej oko-:y nikt tego nigdy nie robił. Sam dyrektor jest tu trzeci rok, jeszcze nikt ę nie zjawił z Chartumu, zawiadomiono go, że przecie nie pracuje bardzo ężko, więc ucięto mu kilkadziesiąt procent pensji, ale dorabia sobie łowie-iem ryb, który to sport bardzo lubi. :ara się utrzymywać budynki jak ajczyściej, ale robi to sam na spółkę ; stróżem dwiema miotłami, ma na-zieję, że Chartum bardzo niedługo czystko puści w ruch, tak jak my-ał jego przyjaciel, pan Berard. Oso-iście, skończył jakąś szkołę fachową ' Kairze i myśli, że odzyska wyna-rodzenie jakie miał dostawać we-ług kontraktu. O ile wiem, do dziś nia ta okolica nigdy nie wyprodu-owała ani jednego kłaczka bawełny, kraj wspomagający biedny Trzeci wiat, pewno robi to znowu w ten am sposób, ale gdzie indziej. Po tej wizycie wybraliśmy się a poszukiwanie białouchych ko-ów. W jakimś miasteczku napełnili-my benzyną beczkę na kółkach, któ-ą ciągnąłem Landroverem. Patrząc la mapę z przed trzydziestu lat, apuściliśmy się w kraj zupełnie nam tieznany i wyglądający jakby prze- Owodę było trudno „na nosa", w kraju zupełnie bezludnym, dojechaliśmy do miejsca, gdzie znaleźliśmy jakichś dwóch ludzi, którzy powiedzieli nam, że z powodu suszy cała ta zwierzęca wędrówka na pewno bardzo się opóźni, co najmniej o dwa czy trzy tygodnie. Nie bardzo mogliśmy z Maryjką namawiać klientów na dalsze wędrowanie po bardzo ciekawym dla nas kraju, ale dla klientów ciężkim, skalistym, w którym trzeba było bardzo oszczędzać wodę. Próbowałem kieszonkowym filtrem wyciągnąć trochę wody z błota, ale nie bardzo mi to wychodziło, bo było za gęste. Spotkaliśmy małą karawanę osłów obładowanych kością słoniową, oczywiście z kłusownictwa. Kiedy się jest nie uzbrojonym, na fotograficznym safari, nie pyta się w buszu takich panów, dokąd czy skąd idą. Po paru dniach zmęczeni dotarliśmy do granicy kenijskiej, gdzie nas czekał kucharz Kilipa, którego jadąc zostawiliśmy na granicy, bo nie miał paszportu. Po powrocie opowiedzieliśmy Didi o głodzie w okolicy Lokichokio. Po dwóch dniach zaczęła zbierać co mogła, kupowała wszystko na co nas było stać, mąkę pszenną i kukurydzianą (poszo), jakiś kus-kus arabski, kartofle, tłuszcz, oliwę, cukier, wszystko co nadawało się do karmienia zagłodzonych ludzi. Czasami udawało się jej swoim wrodzonym wdziękiem namówić ludzi na jakiś dar, a czasem zdarzali się dobrowolni dawcy. Tłusta uśmiechnięta Kikujka, u której moje panie do dziś kupują różne mąki czy kasze i mielą u niej na ręcznej maszynce ziarno na chleb razowy, gdy się dowiedziała, że Mama Safari zbiera dla głodujących, zaraz kazała dorzucić dwa worki mąki za darmo. Różne misje wszystkich wyznań starały się też to robić, oczywiście każda dla swojej, więc nie można było u nich żebrać, a Lokichokio widocznie nie dosyć dostawało. Didi mogła to była dać jednej z tych misji, ale z góry zapowiedziano, że jej dar wyślą tam, dokąd posyłają swoje wozy, nie mogą przeznaczać jednego tylko dla naszej misji. Rząd niby to coś tam robił, ale baliśmy się, że oficjalna pomoc czy praca pójdzie na cele polityczne, albo że to co damy, ukaże się na rynku któregoś z miasteczek na rachunek któregoś z prominentów czy po prostu szofera. Poza tym władze jak zawsze musiały się wmieszać w to wszystko i chciały, koniecznie, żeby wszelkie pojazdy jadące z pomocą, zgłaszały się w Kisumu po pozwolenia. Didunia oczywiście kazała Densonowi nigdzie nie zajeż-dżać, tylko jechać nie pytając się nikogo. Po czterech dniach wrócił z kartką od ojczaszka z podziękowaniem i życzeniem, żeby Bóg nam błogosławił. 6 maja 1980 roku Papież Jan Paweł przyjechał z trzydniową wizytą do Kenii. Zostaliśmy z Didunią zaproszeni na audiencję z korpusem dyplomatycznym. Kenia witała Ojca Świętego entuzjastycznie, ogromne wielotysięczne tłumy stały wzdłuż całej jego drogi z lotniska, wiwatując i śpiewając. Do katedry można się było dostać tylko z miejscówkami, a do tego zaczął padać deszcz. Na szczęście mieliśmy Densona, który nas podwiózł do bramy i samochód musiał zaparkować o dobry kilometr. Cały kościół śpiewał „Sto lat", a w przerwach chór śpiewał w suahili przy akompaniamencie bębnów, bębenków, grzechotek i piszczałek w takt rumby, karioki czy innych cza-cza-cza oraz miejscowych tam-tamów. Myśmy się do reeo nrzvzwvczaili i harHzo te muzvke nnlnhilismv. hvło wirlar że Oirier -dynalów, biskupów czy innych prałatów tego nie wiemy. W każdym razie a uroczystość udała się wspaniale. Audiencja miała się odbyć w nuncjatu-: zaraz po nabożeństwie, więc dostojny gość z całym akompaniującym or-ikiem znikł szybko, ale my musieliśmy wyłuskać się z tłumów. Deszcz teraz zmienił się w straszliwą afrykańską ulewę, nic nie było widać dalej niż na rę metrów. Mądry Denson znalazł nas bardzo prędko, ale mimo to prze-)kliśmy do nitki. W kilku miejscach droga była zatkana, bo samochody za-y sobie silniki, tak że trzeba było objeżdżać jakimiś bocznymi ulicami. Kie-w końcu dojechaliśmy, to w drodze z samochodu do drzwi zlało nas jesz-; raz. Na szczęście udało się nam, bo znaleźliśmy się jakoś na początku koki. Papież powiedział zaraz, że cieszy się z tego spotkania, bo przecie ksią-metropolita krakowski Sapieha był jego opiekunem i do pewnego stopnia 'chowawcą podczas studiów. Powiedziałem mu, że moim ojcem chrzestni był brat metropolity Paweł Sapieha z Siedlisk. Sekretarz papieski ksiądz :iwisz nie dał nam dłużej rozmawiać. W dwa lata po upadku polowań byliśmy zajęci prawie bez przerwy, moż-powiedzieć, że powiodło się nam nieźle. Jak poprzednio, ogromnie pomo-i nam wszystkim znajomość języków, było nam właściwie obojętne z jakie- kraju rekrutowali się nasi klienci. Poza kompletnymi jełopami, gość za-;ze potrafił się z nami porozumieć w jakimś języku, bo mimo, że nie mówimy po portugalsku, hiszpańsku czy żadnym językiem skandynawskim, ent zawsze rozumiał trochę po angielsku, francusku czy niemiecku. FILM I TELEWIZJA Pewnego dnia Eva Monley zawiadomiła nas, że z Jackiem Coufferem robią film dla Walta Disneya pod tytułem, o ile pamiętam, Movement in Africa. Filmowali już w Maroku czy Algierii, w Zairze, Ugandzie i przyjadą do Kenii. Proszą nas, żebyśmy urządzili ich pobyt i filmowanie. Każda forma ruchu nadawała się do tego obrazu; wiatr pędzący chmury, rzeka i wodospad, taniec, wyścigi łodzi, lot ptaka czy owada, szarża słonia, bicie fal o skały. Pierwsze filmowanie odbyło się koło Marsabitu, w kraju pustynnym, gdzie znajdują się studnie, z których ręcznie wydobywa się wodę dla setek krów, owiec czy kóz. Na głębokości 10 metrów znajduje się woda, którą stojący nad nią nagi pasterz nabiera do naczynia, dawniej skórzanego, teraz plastikowego i rzuca je ponad siebie w ręce następnego pasterza. Wyrzucając naczynie, równocześnie łapie w wyciągnięte ręce pusty pojemnik odesłany z góry, tak że wygląda to na coś w rodzaju perpetuum mobile. Widok tych pięciu, czy sześciu nagich, czarnych ludzi, tym samym ruchem rzucających ponad siebie pojemnik w takt straszliwie smętnej i prostej melodii, składającej się z nie więcej niż paru nut, jest wprost fascynujący. Przy każdym rzucie trochę wody wylewa się na tego, który stoi poniżej, więc wszyscy są mokru-sieńcy i czarne ich ciała błyszczą jak nasmarowane oliwą. Zdjęcia były robione z ręki, kamerami do filmu na szeroki ekran. Chodziło o to, żeby nic nie było inscenizowane, musiało to być na sto procent autentyczne. Zajęło to nam trzy dni łącznie z robionymi z góry zdjęciami, bezkresnych przestrzeni Northern Frontier District i posuwającymi się po nich ogromnymi stadami żywiny idącej do, lub powracającej od studni. Ostatnim fragmentem, który Jack chciał filmować, miała być szarża słonia. Wybraliśmy do tej zabawy dwa wozy, mój i naszego przyjaciela Barry Geimera. Dostaliśmy z ministerstwa i dyrekcji parku Tsavo specjalne pozwolenie na sprowokowanie takiej szarży w części parku nie za często odwiedzanej przez turystów. Nie musiałem tu organizować wielkiego obozu, bo jechaliśmy w bardzo małej grupie. Dwóch operatorów filmowych, z których jed- A ^ 1 jack Couffer i Sieuwke, wypróbowani przyjaciele TAK BYŁO ;amochodów, każdy nowy pomysł wypróbowując w terenie. Sprawa nie i łatwa. Już samo wywołanie szarży słonia nie jest czymś prostym, wy-manie jej do odległości paru metrów to też zabawa, że nie w kij dmu-t, a potem wianie przez gęsty busz, gdzie często nic nie widzi się na dwa ry. Nie było to zajęcie dla gimnazjalistek. Następnego dnia o świcie wy-.aliśmy w poszukiwaniu słoni, co na szczęście okazało się zajęciem nie-lnym, bo było ich w okolicy dużo. Przez dwa dni podjeżdżaliśmy do stad, robiąc wszystko co można, żeby rażnić i rozłościć. Udawało się to często, ale zwierzęta zawracały i wyno-się. Kiedy w końcu któryś zaszarżował, to akurat były jakieś krzaki, drze-lub taki zły teren, że zdjęcia nie wychodziły. Wszyscy byliśmy wieczorem :hę zmęczeni, nie mówiąc już o nerwach. Na trzeci dzień, któraś tam ża wyglądała obiecująco, teren był dość otwarty, płaski, widoczność :d nami na co najmniej dwadzieścia metrów przez stosunkowo rzadki z. Jeden słoń oderwał się trąbiąc od stada i ruszył na nas w pełnej szarży, też ruszyliśmy, kiedy był już bardzo blisko i słoń w ostatniej chwili wy-lie skręcił na samochód Barry'ego. Wialiśmy równolegle, będąc w stałej :ności wzrokowej i przez walkie-talkie, o pięćdziesiąt metrów od siebie; \ nie dawał za wygraną i następował na Barry'ego coraz mocniej. Wje-liśmy w dużo gęstszy busz i teraz Barry torował drogę samochodem, oń zbliżył się na parę metrów od niego. Niestety straciłem łączność wzro-vą, ale miałem ciągły kontakt przez walkie-talkie. - Ścierwo nie daje nam odetchnąć, pcha się na nas jak nieprzytomny, z taki gęsty, że nic nie widzę nawet na parę stóp, Jack filmuje bez prze-i, ale nie podoba mi... Cisza! Z miejsca skręciłem w lewo, przecisnąłem się przez gąszcz i po viii zobaczyłem tylko tył samochodu sterczący prawie pionowo do zie-z rozgniecioną kamerą. Zanim dopchałem się do tej ruiny, Jack wylazł samochodu z głupawym uśmiechem na twarzy. FILM I TELEWIZJA - No! To jest koniec jednej kamery i mojego entuzjazmu do szarż słoniowych. Został nam jeden samochód, jeden dzień i jedna kamera, jutro filmuję lot motyli. Wylazłem z wozu, żeby oszacować sytuację. Barry stracił na chwilę dech, bo wpadł piersią na kierownicę, jego pomocnik trzymał się za głowę, bo wyrżnął nią w szybę. Jechali tak wolno przez ten gąszcz, że na szczęście nikt nie odniósł obrażeń, tylko Jack siedział na kamieniu, najwidoczniej w małym szoku, z którego po minucie wyszedł. Wszyscy naraz zaczęli opowiadać, co się stało. Słoń już ich dopadał i był o parę stóp za nimi, Jack nieprzytomny z radości, że w końcu filmuje swoją szarżę, nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Barry nic już nie widział i wjechał w dziurę mrówkojada, prawdopodobnie powiększoną przez hieny. W każdym razie była dostatecznie duża, żeby zmieścić cały przód samochodu, co notabene uratowało Jacka. Gwałtowne zatrzymanie rzuciło go do tyłu dostatecznie daleko, żeby nie wbiła mu się w twarz kamera w którą wpadł słoń. Ten musiał się zdziwić tym nagłym zatrzymaniem się samochodu, bo w chwili, kiedy wpadł i roztrzaskał kamerę, wykręcił na miejscu i znikł w gąszczu. Ciosy musiały objąć Jacka z dwu stron, nie robiąc nikomu żadnej krzywdy. Wyciągnęliśmy z dziury wóz Barry'ego moim Landroverem i z radością stwierdziliśmy, że poza wgnieceniami karoserii nie było żadnych zasadniczych szkód, mógł o własnych siłach dojechać do obozu i po dwóch dniach do Nairobi. Następnego ranka wyjechaliśmy z jedną tylko kamerą na filmowanie motyli. Można sobie wyobrazić radość Jacka, kiedy okazało się, że taśma nie została uszkodzona, obraz wyszedł doskonale i widać na nim całą scenę szarży, aż do chwili, kiedy soczewka rozpada się pod uderzeniem słoniowego czoła. Film ten był robiony na szeroki ekran, taki na którym obraz widzi się prawie dookoła siebie i miał być puszczony w europejskim Disneylandzie . Firma widząc, że cała impreza nie zapowiada się tak dobrze jak przewidywali, nie wybudowała sali kinowej potrzebnej do wyświetlania tego rodzaju filmów, więc cały „Ruch w Afryce" śpi zmagazynowany w jakichś składach Walta Disneya. W 1983 roku Eva Monley zawiadomiła nas, że w Kenii ma być robiony, od Bożego Narodzenia wielkobudżetowy film Sheena Queen of the Jungle. Jack Couffer miał robić wszystkie zdjęcia „zwierzęce" i był z tego powodu dyrektorem tzw. Second Unit. Była to jednostka prawie samodzielna, nie pracująca z główną ekipą, licząca co najmniej 200 filmowców, aktorów, techników, statystów oraz pracowników, pomocników i oczywiście zwykłych lokalnych robotników. Całe to bractwo zostało sprowadzone z Anglii, Ameryki, Włoch i z Izraela. Jack zastrzegł sobie osobny obóz niedaleko z góry omówionego miejsca przyszłego filmowania i całkowicie wolną rękę w wyborze odpowiedniego personelu i pracowników. Z Evą załatwili dla mnie kontrakt z dyrekcją i poprosili mnie, abym przygotował się na wystawienie, wyposażenie i prowadzenie tego małego osobnego obozu dla minimum 12 i maksimum 18 osób personelu technicznego. Huby, czyli Hubert Wells, właściciel i dyrektor Hollywood Animal Actors Inc., miał przylecieć z całą swoją menażerią i trenerami z Ameryki. Mi- TAK BYŁO FILM I TELEWIZJA nosorożca, paru lwów, lamparta, karmić węże, trzymać klatki dla najróżniejszych ptaków czy gadów to robota żmudna i bardzo odpowiedzialna, wolałem opiekować się osiemna-stoma ludźmi. Pod względem finansowym ten kontrakt był dla nas bardzo korzystną propozycją i zaczęliśmy natychmiast się przygotowywać. Musiałem jechać z Jackiem, Tor Allanem, Alenem Dufreinem i trzema filmowcami, dwoma Landroverami i małym obozem nad jeziora Bogoria i Na-kuru. Mieli tam robić jakieś bardzo specjalne zdjęcia wielkich gromad flamingów, które miały być później dołączone do innej sceny. Wszystkie flamingi musiały lecieć w tym sa-n kierunku, na pomoc swojej królowej Sheenie. Zdjęcia udały się dosko-i wracaliśmy odprężeni w dobrych nastrojach do zwariowanych przy->wań nairobskich, kiedy nagle zmieniono datę rozpoczęcia kręcenia z 2 znia na 22 grudnia, co było wariactwem. Jack tłumaczył hollywoodzkim specom i izraelskim producentom (finansi-i), że deszcze zapowiadają się na długo i że ze Świętami, Nowym Rokiem nema niedzielami zostaje tylko sześć dni roboczych, a będą musieli płacić ińskie sumy za wynajęty na 12 dni ekwipunek, maszyny i personel wojsko-Draz obóz dla ponad 200 ludzi od Ker & Downey na wysokości 2500 me-v. Wszyscy wiedzą, że żadni Amerykanie i inne narodowości nie będą w tym zie mieszkać, tylko każą się wozić codziennie samolotami z hoteli w Nany-czy Nairobi. Przewidywał, że będzie ich to kosztowało wiele setek tysięcy irów, ale się pomylił, bo kosztowało ich dobrze ponad milion! Nic nie po-;ło, trzeba było zacząć kręcić 22 grudnia i koniec. Didunia była z Densonem na jakimś innym naszym safari, dziewczynki każda robiła coś innego, tak że musiałem całą wyprawę i mój obóz mon-ać sam. Biegałem jak kot z pęcherzem, trzeba było zatrudnić dwóch nad-gramowych „buszowych" szoferów i wynająć jedną ciężarówkę więcej, siałem zrobić zakupy prowiantu na 10 dni dla 18 klientów i 10 ludzi za-, i wybrać miejsce na obóz prawie na szczycie gór Aberdare, na wysoko-około 2700 metrów. Trzeba było się wykłócać z dyrekcją o najróżniejsze :egóły i być dla wszystkich grzecznym, co nie jest takie łatwe z filmowca-Obóz postawiłem w lesie o jakieś 2 kilometry od głównego; 7 namiotów zaangażowałem starego znajomego, bardzo dobrego szofera, pijaka i trochę złodzieja i zainstalowałem się w obozie 21 grudnia, czekając na przyjazd gości rano następnego dnia. Ciężką ciężarówką nawiozłem dosyć drewna na dwa duże ogniska, i dość wody z czystego strumyka górskiego na gorące prysznice dla wszystkich. O jakieś 200 do 500 metrów od nas wybudowano już przed miesiącem najrozmaitsze borny, czyli zagrody dla zwierząt. A więc dla słonia, nosorożca (tzw. białego, największego jakiego w życiu widziałem), dla lwów z samcem Simbą na czele, starym zwierzęcym aktorem, dla lamparta i szympansów. Z powodu zimna niektóre inne, na szczęście mniejsze zwierzęta, głownie najróżniejsze ptaki, musiały być codziennie zwożone na dół. Wszystko to zostało przywiezione z Kalifornii przez Lufthansę specjalnymi samolotami. Ekipa dobrnęła, ale z trudnością, 22 grudnia, Katimba zrobił doskonałą kolację, alkoholi i wina było dość, humory się poprawiły i przy trzech gazowych grzejnikach i przed ogromnym, ogniskiem mogliśmy sobie życzyć szczęśliwego rozpoczęcia pracy. O dziesiątej wieczór dowlókł się przez błoto samochód z jednej ze zwierzęcych zagród z wesołą wiadomością, że nosorożec rozbił swoją bomę i uciekł. Zagroda była zbudowana z sześciocalowych drewnianych słupów wbitych na dwie stopy w ziemię i powiązanych z sobą w trzech miejscach grubym powrozem sizalowym. Dwutonowemu zwierzątku udało się zaczepić rogiem o taki sznur, z nieprawdopodobną siłą wyrwać całą jedną ścianę ogrodzenia i pan Rhino poszedł sobie w las na spacer. Trzeba wiedzieć, że jedyna droga prowadząca do naszych obozów była 20-kilometrową górską ścieżką, poszerzoną teraz na szerokość jednego pojazdu motorowego. Dwadzieścia kilometrów dziewiczej górskiej puszczy, urwisk i skał na samym równiku, wysokość 2500-3000 m, temperatura o tej godzinie w ciemnościach nocy: minus 2-3 stopnie. Z Jackiem, czterema jego pracownikami i moimi czterema ludźmi, dwoma wozami wybraliśmy się na pomoc Hubiemu, biednym trenerom i ich załodze. Nosorożec urodził się w ZOO w Kalifornii, nigdy w życiu nie był na wolności, miał miękkie stopy i nie bardzo nadawał się do wędrówki w nocy po ostrych skałach, dzikim buszu, nad urwiskami. Jedyna nadzieja była w jego trenerze, opiekunie i wychowawcy, którego już sprowadzono z głównego obozu. Zajęło nam to dwie i pół godziny, ale Rhino musiał się sam przestraszyć wolności, posłuchał głosu swego wychowawcy i wylazł z krzaków na drogę. Dwoma ciężarówkami wepchaliśmy go do zagrody, gdzie 6 ludzi znalazło Eva Monley TAK BYŁO pać. Ogromna większość innych „gałęzi produkcji" ugrzęzła następnego ra-i błocie, więc 23 grudnia drogą radiową zawiadomiono nas, że nie zacznie-)racować przed świętami, bo nie można dojechać, a aktorom i dyrektorom : do głowy nie przychodzi pracować w świąteczne dni. Zjechałem z góry em w domu na Wilii i Pasterce oraz przez cały świąteczny dzień. W drugi ń świąt z wielkim trudem wdrapałem się z powrotem do obozu. Dziś już nie pamiętam, jak wszyscy dojechali; bardzo strome drogi z bło- 30-40-centymetrowym, z pochyłymi poboczami, czasem prawie nad paścistymi stokami, wykluczyły łatwy dojazd. Deszcz lał bez przerwy od i dni, ekipa przyjechała spóźniona o siedem godzin, jadąc wynajętymi :z kompanię samochodami tylko od podnóża góry, bo spali tej nocy lweiga Country Club. Trzy samoloty nie mogły z powodu pogody i bło-dować na specjalnie wybudowanym koło nas lotnisku. Samochody doje-y tylko dlatego, że wojsko je przepchało swoimi traktorami, tankietkami )unem innych wehikułów, które filmowcy też musieli wynająć za duże liądze. Cały jeden batalion zmotoryzowany wojska nad tym pracował, tn, że pół sprzętu leżało po rowach lub ześlizgnęło się po stokach. W końcu jednak udało się rozpocząć filmowanie, deszcze zelżały i pa-) tylko w nocy. Sceną nad którą w danej chwili Jack pracował, była ;rć starej kapłanki plemienia czy szczepu, coś w rodzaju królowej, któ-irzekazuje swoją władzę Sheenie, białej dziewczynie. W tej scenie bio-idział wszystkie zwierzęta, a więc słoń, nosorożec, trzy lwy, lampart, i szympanse i jakieś tam pomniejsze stworzenia. Stara leży na mchu leniu ogromnych drzew (mech naniesiony i w nim natkane zupełnie nie e, ogrodowe kwiaty), po krzakach siedzą ludzie z maszynami puszczami dymy udające mgły. Wszyscy trenerzy, którzy cały poprzedni dzień czyli swoje podopieczne stwory do tej sceny, z podziwu godnym spo-:m pchali, ciągnęli, namawiali zwierzęta - od czasu do czasu pomaga-sobie szpicrutą, aby przyklękały czy kopały grób albo lizały po rękach iją królową. Aktorką była znana z piękności Elisabeth of Toro, auten-:na, miła (bardzo niegrzeczna) księżniczka. Była zupełnie dobrą aktor-ale w tej chwili niezadowoloną, bo do tej sceny ucharakteryzowano ją zasuszoną staruszkę. Poza tym Elisabeth, jak większość ludzi jej rasy, iżała zwierzęta za wrogów i miała wrodzony przed nimi lęk. Musiano ć dużo perswazji, żeby cicho umierała na swoim mchu. Całą tę scenę trzeba było jeszcze dwa czy trzy razy powtarzać. Kamery z ob-;ą jeździły nad tym wszystkim na szynach. Generatory, sprowadzone w spe-lych autokarach przyciągniętych w góry traktorami, musiały stać blisko, ale za bardzo, bo nie można było dopuścić, żeby pomruki sympatii lwów czy parta czy trąbienie słonia było słychać przy akompaniamencie motoru. Ca-kipa wracała wieczorem pół żywa do obozu, gdzie gorący prysznic i więk-ilość alkoholu dość skutecznie wzmacniały całe towarzystwo. Następnej nocy zbudziła nas nowa niespodzianka. Klatki lwów były obszer- okratowane bardzo mocną stalową siatką i oczywiście królował tu ulubie-: Huberta - stary Simba, też urodzony w Hollywood. Otoczenie, poświata r\r\/^r\& rr}r cniv FILM I TELEWIZJA Okazało się, że robił to już w Nairobi podczas okresu aklimatyzacji i towarzyszący trenerom miejscowy spec od lwów Jonathan, słysząc to postanowił wziąć ze sobą baterię gaśnic przeciwpożarowych. Okazało się, że miał rację, bo na zew Simby odpowiedziały mu lwy miejscowe, ale nie o kilometr, ale o pół drogi pomiędzy naszym obozem a klatką Simby. Tu trzeba dodać, że te lwy nie były wcale przyzwyczajone do obecności ludzkiej w górach i już parę razy okazały się całkiem nieprzyjemne i nawet niebezpieczne. W każdym razie Simba, uradowany nowym audytorium, zaczął ryczeć coraz wspanialej i groźniej. Nim Jonathan i trenerzy zdążyli wyskoczyć z łóżek, lwy stojąc na tylnych łapach, przez kraty starały się sobie nawzajem wydrapać oczy. Mądry Jonathan dobiegł do klatki Simby ze swoją gaśnicą i przez kratę zaczął polewać dzikiego lwa intruza płynem, który natychmiast na powietrzu tworzy gęstą pianę. Nikt, kto tego nie widział, nie wyobraża sobie jak głupio wygląda dziki lew z wieżą białej piany na głowie. Nasz biedak zorientował się prawdopodobnie, że został na zawsze ośmieszony w tej okolicy i więcej się już nie odezwał przez cały pobyt. Deszcze się skończyły i mieliśmy wspaniałą pogodę. Mimo mrozu 1-2 stopni co noc, dnie były bardzo gorące, ostatecznie byliśmy na samym równiku. Ostatniego dnia kręcenia zdjęć umierającej kapłanki, coś nie tak poszło jak zaplanowano, myślę, że przez nieostrożność lwy podeszły za blisko nosorożca. Nie byłem przy tym, bo paliłem papierosa o kilkadziesiąt kroków dalej, ale po raz drugi, tym razem w południe, 2 tony mięśni poszły sobie do lasu na spacer. Wszelkie zdjęcia trzeba było przerwać i znowu wychowawca wołał, wszyscy przez dłuższy czas na darmo szukali, ale Rhino, pewnie zmęczony skakaniem po głazach i przepychaniem się przez chaszcze wyszedł, kiedy sam chciał, dużo dalej na drogę. Gdy go wreszcie znaleziono sapał ogromnie, stojąc ze spuszczoną głową, trenerzy próbowali go jakoś ruszyć, ale nic nie można było zrobić. Stał jak posąg w samym środku drogi w południe na równiku, w pełnym słońcu, co dla tych zwierząt jest bardzo niebezpieczne. Zdecydowano wysłać helikopter do Nakuru po weterynarza i zastrzyk usypiający, a do wojska na dole po pięciotonowy dźwig i specjalnie przystosowany wóz do transportu Rhino. Moją ciężarówkę posłałem na gwałt z czterema beczkami po wodę do strumienia i zaczęliśmy wiadrami polewać biedaka, żeby go ochładzać. Nie ruszył się ani o centymetr. Hubert przez cały czas biadolił, że po godzinnym bieganiu na tej wysokości i w tym upale, przemęczonego, zlanego potem musi w końcu szlag trafić. Jeśli coś zwierzęciu się tu stanie, to on jest zbankrutowany, bo obrońcy praw zwierząt ukrzyżują jego przedsiębiorstwo w Ameryce, więc nie będzie miał po co tam wracać. Strzelono z helikoptera strzałę z zastrzykiem i zanim Rhino nieprzytomny się przewrócił, zdążono mu podłożyć pasy. Weterynarz zmierzył mu temperaturę i co jeszcze tam trzeba. Dźwig podniósł go dostatecznie wysoko, żeby kilkunastu ludzi jakoś go półprzytomnego załadowało na ciężarówkę, gdzie dostał drugi, tym razem obudzający zastrzyk. Hubert odmówił wszelkich dalszych zdjęć i wysłał go prosto do Nairobi, twierdząc, że na tej wysokości jest niebezpiecznie dłużej zwierzę trzymać. Transportowe wozy do przewozu takich zwierząt, jak słonie, nosorożce czy hipopotamy, miały na stałe wbudo- TAK BYŁO FILM I TELEWIZJA :ładowania. Konwój dojechał do Nairobi następnego dnia nad ranem, kie-to nosorożec pod wpływem obudzającego zastrzyku był już dawno zupeł-przytomny i na pewno szczęśliwy, że zjechał z tych nieprzyjemnych wysoki. Przywieziono go z powrotem do miejsca, gdzie filmowcy mieli odpo-:dni obóz aklimatyzacyjny, w którym siedział po przyjeździe z Ameryki ewno musiał być głodny i spragniony. Z chwilą kiedy ciężarówka stanęła, ino nie czekając na niczyją pomoc, wepchał róg pomiędzy rury, trochę rpnął, trochę popchał i najspokojniej sam wyszedł na zieloną trawkę. Skutek tego wyczynu nie dał na siebie długo czekać. Lufthansa telefonicz-zawiadomiła, że odmawia przewiezienia zwierzęcia z powrotem do Amery-Nie pomogły żadne perswazje ani pieniądze. Co będzie jeśli podopieczny ;cyduje, że chce wyjść z samolotu nad Atlantykiem? Nie! Lufthansa nie bie-go na pokład. Hubert, dla którego zwierzę przedstawiało wartość wielu ty-zy dolarów, musiał podarować go prezydentowi „dla narodu" i Rhino poje-ił do Parku Narodowego Meru. Zamiast przekleństwami, ekolodzy obsypa-iuberta pochwałami, media roztrąbiły jego chwałę po całej Ameryce, a Rhi-pasł się pod okiem straży w parku, gdzie bardzo prędko zdechł, myślę że raku przyzwyczajenia do wolności. Przy nocnych mrozach i dziennych upałach, praca w górach trwała. Budo-no jakieś 15-metrowe wieże aluminiowe, żeby móc z góry fotografować sce-w dzikich górskich strumykach, duże mosty, dość mocne, by przewozić -tonowe ciężary. Słoń wraz ze swoim specjalnym pojazdem, gdy stary mostek d nim się zawalił, wpadł do wąwozu, skąd trzeba było go dźwigami wyciągać, i mnie była to fantastyczna zabawa, bo nie miałem żadnych obowiązków ani Dowiedzialności poza prowadzeniem mojego obozu i żywieniem od 8 do 18, pelsko-włosko-amerykańskiego towarzystwa. Jak się wie co się robi i ma się rwszorzędnych i wyćwiczonych pracowników oraz dobrze zorganizowaną icę, nie trzeba nad robotą siedzieć i można się trochę powłóczyć po miejscach, :ie filmowano najciekawsze sceny. Na prośbę Jacka urządziliśmy ogromne :czorne przyjęcie przy ognisku na 80 osób zaproszonych z głównego obozu. irty" bardzo się udało, alkoholu nie zabrakło i dwa samochody wyjeżdżające jło północy wpadły, na szczęście nieszkodliwie, do rowu. Jak wyżej powiedziałem robiłem dosłownie co chciałem, ale cały czas cho-lo mi o to, żeby wszystko u mnie w obozie funkcjonowało jak najlepiej. Na-icowałem się jak głupi, jeżdżąc co trzy dni do Nanyuki i stamtąd przywo-prowiant, zapasy, benzynę. Tam też, na moje radiowe zamówienia, Nairo-Drzysyłało różne specjalności. Podczas pierwszych deszczowych dni, głów-przeszkodą było błoto, w którym grzęzły wszelkie środki lokomocji i raz gające się na błotnistej drodze słonie. Gdy się w końcu rozpogodziło, sama dróż w tych cudnych górach była przyjemnością, ale wyprawa zawsze trwa-:ały dzień. Ciężarówki woziły co dzień wodę i drewno do trzech ognisk, óch w obozie i jednego, zużywającego najwięcej opału, w kuchni i dla per-lelu. Znalazłem jednak czas, żeby zobaczyć scenę filmowaną przez główną pę, o której wszyscy mówili z trochę obleśnym uśmiechem. Nakręcano ją ikieś 10 kilometrów od naszego obozu, gdzie znaleziono w górach dziesię-metrowv wodospad. Małv eórski strumyczek snadał ze skał w wawÓ7 rwn- Scena polegała na tym, że z jaskini wychodziła golusieńka dziewczyna (Sheena) i wchodziła pod ten prysznic udając, że rozkoszuje się kąpielą. Sęk w tym, że woda miała nie więcej niż 2-4 stopnie i artystce nie wolno jej było w niej stać dłużej niż 5-10 sekund. Człowiekiem odpowiedzialnym za zdrowie całego personelu (plus 150 pracowników zagranicznych) był Polak I TAK BYŁO r Hałat, bardzo energiczny lekarz, ciężko pracujący w szpitalu w Nanyuki tabene naraiła go kompanii Didunia). Hałat stał na stoku wąwozu ze sto-em i gwizdkiem i dyrygował akcją. Na pierwszy gwizdek puszczano w ruch nety, na drugi wybiegała z jaskini rzeczywiście śliczna nagusieńka Dawina, swczyna kenijska, zastępująca w tej scenie „gwiazdę", na trzeci gwizdek uci-10 kręcenie. Sylfida wyskakiwała spod lodowatego wodospadu i zaraz rzu-f się na nią dwie baby z podgrzaną przy ogniu kołdrą, w którą ją zawijały. wszystkie sceny, tę też trzeba było powtarzać x razy, tak że biedna Dawi-musiała goła skakać pod lodowatą wodę przez cały dzień i do tego udawać, sprawia jej to ogromną przyjem-ić. Wąwóz był rzeczywiście pięk-i dziki, tak że scena była bardzo na i nie dziw, że na stoku nigdy brakowało widzów. Następnym miejscem, gdzie >za jednostka miała filmować, t park narodowy Masai-Mara, zie Sheena, jako mała dziew-mka, potem nastolatka i w koń- młodziutka kobieta, miała jeź-ić w różnych scenach dopaso-inych do akcji, na swoich wierz-owcach, czyli zebrach. Jako ze-y wystąpiły małe białe koniki rowadzone z Hollywood i macane przez specjalną malarkę paski, naprawdę wspaniale zro-Mie. Najpierw wsadzono na koka, oczywiście na oklep, bez dnego koca, specjalnie szkoloną Ameryce ośmioletnią dziew-ynkę, która podobno występo-iła już w innych filmach. Wraz rodzicami przywieziono ją erwszą klasą z Nowego Jorku, d pierwszej chwili było widać, nic z tego nie wyjdzie, smarka- kaprysiła, krzyczała i płakała, adzice byli oburzeni, że nie ma iecjalnego samolotu, żeby ich ozić co wieczór do Hiltona w Nairobi lub jakiegoś porządnego bliżej po-żonego hotelu. Przecie nie można wymagać od nich, żeby mieszkali obozie. Dziecko w każdym razie zupełnie się do roli nie nadawało i trze-i było nagle znaleźć zastępczynię. Para naszych znajomych młodych farmerów, luźno związanych z organi- FILM I TELEWIZJA film „Sbeem", ciężki praca tworzenia zebr już następnego dnia i kiedy wysiadła z samochodu, rzuciła się nam wszystkim na szyje z radości, że będzie jej wolno być w obozie i że będzie jeździć na malowanych koniach. Śliczna jak obrazek, w mikroskopijnych majteczkach udających kawałek lwiej skórki, a więc z gołą pupką na grzbiecie konia, z miejsca czuła się jak w swoim żywiole. Konie, trenowane przez autentycznego cowboya, chodziły na jego gwizd, a dziewczynka tylko udawała, że kieruje nimi gałązką, którą dotykała z prawej czy lewej strony głowy swego wierzchowca. Pierwszego dnia ćwiczyła jazdę stępem, kłusem i galopem, trzymając się tylko grzywy. Organizatorzy myśleli, że można będzie ją włączyć w stado prawdziwych zebr, bo przecie ich twory są tak dobrze malowane, że żadna cholera nie odróżniłaby ich od prawdziwej zebry, ale niestety ruchy koni są zupełnie inne od ruchu zebr. Okazało się, że prawdziwe zebry stawały na pół kilometra, żeby się przypatrzyć naszym, a potem jak na rozkaz zawracały na miejscu i wiały pełnym galopem. Lepiej udawało się z innymi zwierzętami. Antylopy stawały i z zaciekawieniem przyglądały się pojazdom z kamerami i cowboyowi z gwizdkiem, prawdopodobnie myśląc, że to nowe fanaberie turystów, do których były przyzwyczajone. Najlepiej udało się ze słoniami, wśród których trener gwizdem prowadzi! swoje konie jak w cyrku. Przemiła dziewczynka kończyła pracę uradowana, tylko mama musiała jej pupinę kremem smarować, bo parogodzinne siedzenie na golasa na sierści końskiej mocno jednak drapie. Ostatnim miejscem, gdzie mieliśmy pracować był park Hells Gate, czyli Brama Piekła, wspaniała, dzika, skalisto-pustynna okolica, przypominająca mi moje dziecinne wyobrażenie jaru Horpyny. Kurz wulkaniczny był tak gęsty, że 0 pięć kilometrów można było widzieć jego chmury unoszące się na paręset metrów w górę, prawdziwe piekło. Scena miała przedstawiać najazd „Złych" zmotoryzowaną kolumną, którą mieli odeprzeć szlachetni dzicy (180 Sambu-rów). Zasadzka została zorganizowana w głębokim jarze, na którego najwyższej ścianie rósł olbrzymi baobab przywieziony z odległości 300 kilometrów na 24-kołowej ciężarówce. W chwili, kiedy kolumna wjeżdżała do jaru, słoń, przyjaciel Sheeny, miał głową pchnąć drzewo na pierwsze dwa pojazdy, a 180 szlachetnych wojowników miało z wrzaskiem się rzucić na zmotoryzowanych najeźdźców. Niestety było trochę wiatru i baobab sam się dwa razy przewrócił, zjeżdżając w dół pięćdziesiąt metrów, przy czym połamał sobie prawie wszystkie gałęzie, które trzeba było przywiązywać potem sznurami. Cała ta komedia trwała parę dni, zanim zdołano ją sfilmować ku satysfakcji reżysera. Nasz obóz stał na brzegu jeziora Naivasha, u wejścia na półwysep, tak zwany Crescent Island, czyli Półksiężycowej Wyspy, w ogrodzie Sieuwki Bisletti 1 Jacka. Tym razem mogłem spokojnie psuć całą ekipę, bo wystarczało tylko podjechać rano do miasteczka Naivasha po świeżą śmietankę, kurczaki, ryby, winogrona i czego dusza zapragnąć mogła, a poza tym dołączyła do nas Anula i mogła mi bardzo pomóc. Proszę nie myśleć, że to wyczerpuje temat. Na przykład była scena, w której flamingi Sheeny atakują wrogiego pilota w helikopterze i w końcu ten wpada w przepaść dużego wodospadu, rozbijając się w kawałki. Pta- TAK BYŁO FILM I TELEWIZJA y uwolnić „Dobrego", słowem - wszystko co niemożliwe, ale co można wy-ślić zostało włożone do tego filmu, który kosztował dziesiątki milionów do-jw. Często bawiłem się podczas kręcenia filmów, ale tym razem naprawdę iwiłem się wspaniale, patrząc na to „od kuchni"" i jeszcze mi za to płacono. :stety, dowiedzieliśmy się, że lansowanie filmu w Ameryce było kompletnym ;kiem, bo głupia aktorka, myśląc, że jest już wielką gwiazdą, przyszła na ofi-ną premierę w dym zalana i opieprzała dziennikarzy 37 głównych gazet, dwa tygodnie później musiano zdjąć film z ekranów, bo media zabiły go zalążku. Cała impreza była zaaranżowana przez Coca Colę, która musiała dostać z Kenii ogromne sumy z dochodów w okresie, kiedy nie wolno było wozić z kraju pieniędzy. Jednak po paru latach dzięki sprzedaży wideokaset izało się, że finansowo nie był to taki zły interes, a co się ubawiłem to moje. W siedemdziesiątych latach zaczęto kręcić filmy ze mną, które były w incie rzeczy rodzajem wywiadów urozmaiconych zdjęciami filmowymi, kie rozmowy ze starszym panem, już trochę zramolałym i opowiadają-n jak to kiedyś było; już sam koncept był poroniony. Pierwszy film był Diony przez ekipę filmową pracującą dla firmy francuskiej Chasse et che. Tytuł tego brzmiał Le Prince de la Brousse, a był to półgodzinny m reklamowy, namawiający na przyjazd do Kenii, żeby polować na pta- Były to lata, w których rzeczywiście brałem ludzi na takie klaperki, ęc zgodziłem się na to, bo robiło to trochę propagandy i dla mnie. Nikt Inak nie uległ mojemu filmowemu urokowi i żaden klient z tego źródła : nie zjawił. Dużo ludzi film widziało, znajomi mi gratulowali przez te-on i na tym koniec. Raz tylko zdarzyło się coś zabawnego. Jechałem z Densonem przez Masai-Mara Park, żeby odebrać klientów samolotu w Keekerok Lodge; przez dwa poprzednie dni lało jak z cebra liskie błoto było wszędzie powyżej kostek. Na głównej drodze z Taleku » Keekeroku stało 6 minibusów, które ugrzęzły w błocie blokując drogę, śli miałem dojechać na lotnisko na czas, musiałem pomóc minibusom ^dostać się z tego bagna, żeby móc przejechać. Pracując w takim błocie łowiek musi się umorusać po szyję. Moi klienci po których jechałem by-nowi i nigdy mnie nie widzieli, więc nie chciałem się im pokazać >aćkany w błocie po szyję. Niewiele myśląc, rozebraliśmy się z Denso-:m do gaci i przez pół godziny wpychaliśmy się pod minibusy, zaczepia-: sznury i wyciągaliśmy turystów z błota. Tu muszę dodać, że tylko vóch szoferów z busów wylazło, żeby nam pomagać, pozostali ogromnie wiekowali, ale nawet drzwi nie otworzyli, jeden poczęstował mnie papie-isem. Stałem na środku drogi, bosy, w gaciach i chyba tylko białka oczu usiały mi się świecić, reszta była zamalowana błotem. Nagle okienko buka, którego właśnie Denson naszym Landroverem wolniutko wyciągał, rworzyło się i jakaś starsza pani z miłym uśmieszkiem na twarzy spytała: - Czy mam przyjemność rozmawiać z księciem buszu ? - Mais oui Madame. - No to widzę, że życie książąt nie jest zawsze wyścielone różami, bardzo 'Jękujemy za pomoc, bez pana siedzielibyśmy tu do wieczora. D k Kl fl fil m 7 naC7Pffn C w szkole filmowej w Łodzi, podobno szedł w telewizji polskiej. Następnym filmem był już całkiem zawodowy, dłuższy, robiony przez Włodzimierza i Joannę Krygierów na zamówienie polskiej telewizji pod tytułem „Misterium życia". Męczyli mnie przez parę tygodni, ale trzeba przyznać, że wyszedł całkiem dobrze. W 1997 r. zrobili, też dla telewizji, film z rajdu Rhino Charge pod tytułem Harambee, w dzikiej północnej Kenii. Nie był to film o mnie czy o nas, ale biorąc w nim udział służyłem za polskiego komentatora i jesteśmy w nim jedynymi aktorami. Według mnie ten film jest naprawdę bardzo dobry, ze ślicznymi zdjęciami. Zdaje się, że też w 1997 roku Jack Couffer robił film o starych zawodowych myśliwych, oparty niestety tylko na gadaniu; wszyscy, którzy go widzieli twierdzą, że jestem w nim najlepszym gadaczem. Osobiście uważam, że film jest martwy, bo nie ma w nim Trzy córki żadnej akcji. Coś w rodzaju wywiadu z kilkoma ludźmi na temat dziś niepopularny i interesujący najwyżej myśliwych. Był to okres, w którym mieliśmy parę ekip filmowych, dla których trzeba było urządzać obozy w najróżniejszych, czasem dzikich miejscach. Dziewczynki po trosze dorastały i ogromnie nam były pomocne. Wszystkie trzy studiowały w świecie i według mnie wybrały kierunki praktyczne, bo tak jak ich matka / fT~ ^I^^B|| jF^B stały mocno nogami na ziemi. ' ^~~^^^^^^^ ^^^ Kasiunia studiowała na Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu i następnie siedziała przez dwa lata na praktyce w Idar-Oberstein i Paryżu, ucząc się gemmologii i mineralogii w dużych przedsiębiorstwach obróbki kamieni szlachetnych. Kiedy wróciła do Kenii, pracowała w ceramice, ale ta została znacjonalizowana (dla dobra ludu), więc dołączy- ła do nas i wyspecjalizowała się w safari mineralogicznych albo gemmologicznych i prowadzi do dziś administrację, organizację oraz kontrolę ekwipunku. Maryjka przez dwa lata w Szwajcarii uczęszczała do szkoły sekretarskiej, nauczyła się dobrze francuskiego TAK BYŁO iechała do Niemiec, gdzie skończyła szkołę hotelarską, praktykowała Intercontinentalu w Paryżu, w hotelach w Kenii i w Londynie. Pracowa-świetnie z nami, co umożliwiło nam organizowanie dużych (nawet dla 0 osób) samolotowych dostaw żywności i żywienie ekip filmowych w róż-ch niecywilizowanych zakątkach kraju, kiedy wszyscy spędzali cały dzień „lokacji" i wracali tylko na noc do hotelu. Poznaliśmy w tym okresie wie-„sław" świata filmowego, którzy przy bliższym poznaniu okazywali się isami zwykłymi chamami lub głupimi gówniarzami, czasem jednak, byli bardzo mili i inteligentni ludzie. Pretensje, wymagania, niegrzeczność :h przepłacanych ludzi, przechodzą czasem wszelkie wyobrażenie. W każdym razie, byliśmy bardzo mało zainteresowani poziomem, war-ścią moralną czy artystyczną, nawet akcją i treścią filmu. Siedzieliśmy cby za kulisami, przyglądając się nieprawdopodobnej sztuce iluzji, którą ogą wywołać ci niebywali specjaliści. Większą część naszych prac przy ikręcaniu filmów, dostawaliśmy dzięki dwojgu ludziom, o których już piłem. Oboje należą dziś do najlepszych naszych przyjaciół. Eva Monley >zpoczęła karierę filmową jako location manager w filmie Lawrence of ¦abia. Od tego czasu, jeśli pracuje w filmie, to jako szef produkcji i uwa-imy, że jest w tej roli bezkonkurencyjna. Kiedy Anula pierwszy raz zajmowała się wyżywieniem w buszu grupy :zącej 200 czy 250 ludzi, znały się z Evą tylko towarzysko, więc Eva >rawdzała każdy ruch Anuli i obserwowała jej pracę. Po tym pierwszym Imię, Anula znalazła się w kartotece Evy na pierwszym miejscu jako obo-)wa cateress (zaopatrzeniowiec). Możemy zawsze liczyć na gościnę u Evy r Londynie, gdzie mieszka, i na jej przemiłe, wesołe i inteligentne towa-;ystwo, a także na możliwość spotkania tam najciekawszych ludzi ze viata filmowego. Jack Couffer, specjalista od filmowania zwierząt, był rugim takim naszym łącznikiem z tym światem i do dziś pozostał kocha-ym przyjacielem, na którego też możemy zawsze liczyć. Innym filmem na którym bawiłem się świetnie, był francuski awantur-iczy film LAfricain z Philippe Noiret i Catherine Deneuve. Razem z Regie Destro przez miesiąc urządzaliśmy obozy, pędziliśmy słonie, karmili-my ogromną ekipę i śmialiśmy się bez przerwy, bo znowu były sceny majce mrozić krew w żyłach widzów, ale patrząc jak się je tworzy, człowiek ię tylko bawił. Udawaliśmy, że busz się pali, podpalony przez kłusowni-:ów, żeby wypchać z niego nieszczęśliwe zwierzęta na rzeź broni maszy-lowej, musieliśmy potem jakoś popędzić stada, że to niby uciekają od >gnia. Oczywiście robiliśmy to wszystko jako wolontariusze, bo ogromna :kipa z Europy nie mogła mieć dużo speców od pędzenia słoni ani ochot-ńków do robienia takiej roboty. Teraz przeważnie nasze dziewczynki prowadziły następne obozy dla ilmów, bo z Didunią doszliśmy do wniosku, że lepiej to robią od nas, Anu-a ze swoją szkołą hotelarską, Kasiunia z organizacją wyposażenia. Maryj-ca mniej w tym brała udział, bo wtedy pracowała najpierw w Jugosławii, Dotem w Mombasie, zawsze w branży turystycznej czy hotelarskiej. Bar- FILMI TELEWIZJA jeździła jako tourist guide mniej więcej co dwa miesiące z grupami ludzi z organizacji Alumni. Wszyscy byli uradowani, zawsze te safari były udane. Didunia nigdy nie zważała na słowa, mówiła co myślała i co jej na język w danej chwili podeszło. Raz w Serengeti podczas kolacji w Seronera Lodge amerykańscy goście przez cały czas dyskutowali na temat jakichś gadżetów w gospodarstwie. Elektryczne noże do chleba, automatyczne otwieracze puszek czy butelek, elektroniczne żelazka i różne inne rzeczy w tym rodzaju. W pewnej chwili Didunia nie mogła tego więcej słuchać i z poważną miną powiedziała towarzystwu, że używa zawsze czarnego pudełka, które robi wszystkie te rzeczy choć może trochę wolniej. - Co to jest? zainteresowali się Amerykanie.- Nazywa się Mwazige, ma duży brzuch i zawsze się śmieje. Nasz ukochany kucharz Mwazige był sam w sobie instytucją, pracował u nas przez 30 lat, był uważany przez nas wszystkich, jak i naszych przyjaciół za prawdziwego członka rodziny. Na nim mogliśmy polegać jak na Zawiszy, był poważany przez wszystkich pracowników. Był autorytetem w gospodarstwie, uważał się za autorytet w gastronomii i rzeczywiście był świetnym kucharzem, który potrafił, kiedy trzeba było, nakarmić dowolną liczbę osób, gotując cztery razy prędzej niż inni i to na gwoździu. Kiedy przyszedł do nas polecony przez Densona, którego był zresztą wujem, umiał tylko zaparzyć herbatę. Didi nauczyła go gotować i zapoznała go z kuchnią polską. Przez pierwsze 10 lat, kiedy ktoś z domowników, oczywiście najczęściej pani domu, za bardzo mu się wtrącała do garnków, zrywał z siebie fartuch, rzucał go na podłogę i wychodził z kuchni. - Mam tego dosyć, gotujcie sobie sami, ja się wynoszę i więcej mnie nie zobaczycie. Najdłużej udało mu się zniknąć na dwa dni; wrócił, zataczając się ze śmiechu: - Czy wyobrażacie sobie jak prędko bym dostał pracę, gdybym powiedział Anglikowi, Afrykanerowi czy Hindusowi, nie mówiąc już o kimś z moich braci, że na obiad zrobię gołąbki, kaszę hreczaną, pierogi czy barszcz na zakwasie? Niestety Didi musiała zapłacić za swoje czarne pudełko stratą kontraktu z organizacją. Powiedziano, że członkowie Alumni nie mogą jeździć na safari z rasistką. Lata po zamknięciu polowań spędzaliśmy, pracując może ciężko, ale kochaliśmy tę pracę i sami sobie ją wybraliśmy. Z biegiem lat odczuwaliśmy ją jako monotonną, ale mogliśmy z niej przyzwoicie żyć. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy z dala od miasta, że żyjemy tak jakby nam los dał żyć, gdyby nie było wojny - na wsi. Różnica między wilkiem a lwem albo między bażantem a frankolinem czy dębem a drzewem nugumu nie jest ważna. Jeśli się kocha przyrodę i życie na świeżym powietrzu, to fakt, że się jest w Afryce, Azji, Ameryce czy w Europie nie odgrywa roli, byle nie w czterech ścianach i na asfalcie pomiedzv dwoma rzędami betonu, w którym dziury zowia sie okna- TAK BYŁO FILM 1 TELEWIZJA ala. Co tu dużo mówić, byliśmy po prostu ludźmi ze wsi. z nas na dworze nigdy nie mówiło głośno ani w Spuszy, Różanie, nie czy Przeworsku, bo - może kukułka kuka, może żurawie wołają, ki się kłócą. Co dopiero wieczorem czy w nocy, kiedy wielcy panowie zwą, wilk, lew, czy nawet tajemniczy lelek kozodój, który wieczorem e zawołanie, ale tym samym głosem woła w Spuszy i Masai-Mara. ez tych wiele lat, kiedy nie było nam łatwo kupować to, co byśmy chcie-w domu, nauczyliśmy się robić to sami. Cała rodzina nauczyła się coś nożemy bez przesady powiedzieć, że nasze domy są urządzone prawie nie naszymi siłami i pomysłami i bez wstydu mówię, chwaląc siebie i ro-ie jesteśmy z tego dumni. W sklepach w Nairobi nie można do dziś ku-^zwoitej porcelany, same maszynowe paskudztwa z Korei czy Chin, ma-Todukowane w najohydniejszych kolorach i kształtach. Didunię to zło-ńęc ukończyła krótki kurs, nauczyła się malowania na ceramice i zrobi-lą zastawę na 12 osób do Łamu, a później do Nairobi. Maryjka chciała pomagać i polubiła tę robotę, skończyła poważne kursy techniczne :st dużo lepsza niż większość malarzy zawodowych w najlepszych euro-b fabrykach porcelany. Wszystkie wyroby swojej matki i własne wypala-pala sama we własnym piecu. ula nie mogła sobie pozwolić na porządne meble na początku swo-'cia w USA, skończyła więc kurs tapicerski i nie potrzebuje żadnej :y w wyrobie czy naprawie mebli. Ja z kolei, mając kilka dość du-walnych portretów rodzinnych, których oprawa kosztowałaby for-)ótv dłubałem aż zrobiłem duże. drewniane, nie eiosowe. złocone niach malowała i szyła Didi, a po niej wszystkie trzy córki. Nauczyłem się izeźbić w drewnie ozdoby mebli, takie jakie robiono tu dawniej wzdłuż ca-fego wybrzeża i odnowiłem kompletnie szafkę „dom kaczek" i nasze stare lamowskie wrota. Kasiunia sama zaplanowała i wybudowała śliczny trzy-sypialniowy dom wakacyjny w Watamu nad morzem, przeznaczony 1ns mimu; HnkłaHnie nrzeiścia nrzez eó- FILM I TELEWIZJA wybiera się nań najdziksze zakątki kraju. W 1996 roku parę samochodów w ogóle nie dojechało do punktu zbornego. Organizacja jest nowoczesna, wszystko skomputeryzowane, cały dzień dwa samoloty i dwa helikoptery obserwują teren. Żadna postronna pomoc nie jest'dozwolona, chyba że od innego zawodnika. Organizatorzy, pracownicy i zawodnicy obozują w tej dziczy wspólnie, zazwyczaj zjeżdża się tego bractwa jakiś tysiąc osób. Mapę terenu, na której nie są zaznaczone punkty kontrolne, dostają zawodnicy dopiero o siódmej wieczór poprzedniego dnia. Współrzędne tych punktów podane są oddzielnie. Przy świetle prowizorycznej lampy, czasem w ulewny deszcz pod namiotem, oznacza się te punkty na mapie i decyduje którędy następnego dnia będzie się przepychać. W 1994 roku miałem już 78 lat i nie bardzo mogłem ruszać się energicznie z powodu bardzo posuniętej anginy pectoris i rozedmy płuc, więc musiałem wymyślić sobie coś, co urozmaica życie, a nie wymaga za wiele wysiłku fizycznego. Didunia też już nie najlepiej się czuła, ale także chciała coś ciekawego zrobić. Jeszcze w czasach poszukiwań kamieni kupiłem małego Landrovera z 1957 roku, który został przez nas ochrzczony imieniem Wacuś. Używałem go do moich wypraw w poszukiwaniu kamieni, a następnie jako dodatkowego wozu w obozie myśliwskim. Przez ostatnie parę lat Wacuś stał prawie że na kupie śmieci, nie używany, powoli rdzewiejąc. Z chwilą, kiedy postanowiliśmy wziąć udział w Rhino Charge, wyciągnęliśmy Wacusia z krzaków i oporządziwszy go jako tako wpisaliśmy się na listę uczestników. Po pierwszych paru minutach jazdy po stromym stoku, ukryty w podszyciu korzeń zerwał nam hamulce i musiałem następne kilkadziesiąt metrów karkołomnego zjazdu jechać od drzewa do drzewa, Rhino Charge to nie przelewki TAK BYŁO FILM I TELEWIZJA ch zatrzymywałem pęd zjeżdżającego wozu. Na dole członek zało-ci nasz przyjaciel David Hopcraft do spółki z Densonem wyłączyli nulce, uruchomili przednie i tak dojechaliśmy do końca zdobywa-( z bardziej cenionych nagród przechodnich - Most Meritorious W opisie rajdu w gazetach podkreślano, że nagrodę tę otrzymała ¦owców, która wraz z wiekiem swojego wozu liczyła 200 lat. ego czasu przez pięć lat jeździłem na wszystkie rajdy, a w prze-amiędzy ostatnimi dwoma nie brałem przez cały rok kierownicy 3oza tym jednym dniem (zawsze pierwszy weekend czerwca), bo , że jestem za stary na wyścigi z naszymi matatu (małe niesforne '); człowiek traci z wiekiem szybkość reakcji w gąszczu ruchu 3 i staje się niebezpieczny dla siebie i innych. Prowadzę po bezdro-wdopodobnie lepiej niż co najmniej połowa innych zawodników k małej szybkości nie potrzebuję mieć tak szybkiego refleksu. Na rajdzie znowu uplasowałem się bardzo dobrze, a miałem przeszło ' więcej lat niż wynosiła przeciętna wieku konkurentów. Miałem ą przyjemność, że kiedy odbierałem dyplom dla najstarszego ca podczas oficjalnego przyjęcia, wszyscy obecni (500 osób) po-ijąc mi brawo. :ety od 1994 roku zaczęły się nasze coraz to poważniejsze kłopo-owiem; oboje przeleżeliśmy się w szpitalach w Warszawie, ja kró-:em, a Didunia z nerkami i tętnicą dużo dłużej; dla rekonwale-rzesiedzieliśmy parę tygodni w Konstancinie. Po powrocie do Kenie mogła już pracować serio w ogrodzie ani nosić jakichkolwiek , straciła przez to swój życiowy animusz, przycichła i jakby spoważniała, co zupełnie nie pasowało do jej charakteru. W listopadzie 1995 roku wybrałem się do Warszawy na promocję owocu mojej 35-letniej pracy, czyli „Domu Sapie-żyńskiego"*, ale dotarłem jedynie do Zurychu, gdzie wyciągnięto mnie z samolotu na noszach i w szpitalu stwierdzono ostrą różę w lewej nodze. Miałem 40 stopni gorączki. Lekarze kazali mi leżeć tam przez tydzień. Na szczęście Kukula wyciągnęła mnie z tego na drugi dzień, i diagnozę jakieś bajońskie sumy i zdążyłem na lansowanie książ-szawie, ale ambulansem i siedziałem na wózku. Dwa dni później łem do Nairobi, gdzie, znowu ambulansem, zdążyłem na uroczy-zego złotego wesela (24 listopada 1945 roku) oraz prawnego ślu-ie mieliśmy dotąd żadnego dowodu, że jesteśmy małżeństwem, ko kościelny papierek nie uznawany przez żadne zachodnie sys-wne. Po mszy św. w naszej kaplicy, ambasador oraz wielki nasz ty d&pieka . Naukowe PWN ają Ui pł. dbędzic ac la 1995 r. o godz. I700 Na Wyspie, tlenki Królewskie Złote wesele, podczas mszy św., fot. ?. Kardasz TO^W W przyjaciel, pan Adam Kowalewski przypiął mi - siedzącemu na wózku - Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski z legitymacją podpisaną przez prezydenta Wałęsę. Z Didunia rozesłaliśmy poprzednio zaproszenia i zawiadomienia o naszym złotym weselu i „ślubie", co wywołało niejakie zdziwienie pośród zawiadomionych. Przyjęcie w ogrodzie na ponad sto osób udało się wspaniale. Niestety, następny 1996 rok był nieszczęśliwy. Zaczęło się od tego, że moja róża wywołała jakieś komplikacje i uniknąłem o włos gangreny w stopie, musiałem przeleżeć 6 tygodni w łóżku. W lutym pojechałem do Johannesburga z Anulą i tam zrobiono mi cztery bypassy (2 miesiące później brałem udział w Rhino Charge). Prosto z Południowej Afryki Anula poleciała do Kanady, do swojego chorego Franka, ale mimo wszystkich lekarskich wysiłków Franek umarł 22 lipca 1996 roku. Moja Didunia słabła coraz bardziej i w końcu 16 sierpnia 1996 roku opuściła nas, najmilszy przyjaciel, miłość, podpora i towarzysz. Tu też nie będę opisywał jej odejścia, bo to są smutne wspomnienia i bolą. Urządziliśmy tzw. Memorial Service z Mszą Św. w kaplicy, na którą przyszedł dosłownie tłum ludzi, jedyne krótkie przemówienie wygłosił David Hopcraft i było to coś w rodzaju bia- TAK BYŁO Od jednego z jej wielu dzieci - Davida Hopcrafta. DIDI Była moją Matką. Naszą Matką. Była jak Matka-Ziemia. Kobieta, która napełniła nasze życie światłem słońca. Zamykam oczy i czuję jej miłość. Jej pocałunek i jej radość życia, jej współczucie... Zostawiła nam w spadku współczucie, miłość, moc ducha. Jest jak Matka Natura, piękna i mocna, nie sentymentalna, pełna humoru. Na korcie tenisowym, gdy nie dobiegnie do piłki słyszę jak przeklina i pęka ze śmiechu, nie rozumiałem słów i nie powtórzę. Ale myślę o jej śmiechu z radością, pamiętam go i rozpromieniam się. Kobieta bezbrzeżnej wierności, głębokiej niewzruszonej dla swojego Boga, dla swojej wiary, dla swojego męża, swoich dzieci, swoich przyjaciół, wszystkich ludzi. Wierność i troska o ziemię, o zwierzęta, o drzewa, o kwiaty, o ludzi w nieszczęściu. Kto zna jej pracę w czasie wojny jej służbę rannym, chorym, organizowanie pomocy, wysyłkę żywności, paczek do udręczonych. Węgry, Polska, Turkana, kto wie gdzie... Nieujarzmiona energia dająca siebie uczyniła świat bogatszym i mój świat także. Bóg dał jej pełnię życia a ona brała je obiema rękami, śmiejąc się odważnym sercem. Bóg dał jej wielkiego człowieka, nie często takich spotykamy, z najlepszego kruszcu. Przybyli do nieznanego kraju, do Afryki, objęli go, serdecznie ukochali. Nieśli jego sztandar, umocnili jego sztandar, dziękujemy im za to, wszyscy. Myślę o Eustachym, jej mężu - skała w burzliwym morzu, \ntnrviin mnrcb/i FILM I TELEWIZJA zawsze ku pomocy, o Anuli, ukochanym Franku, Misiu, Krzysiu i Antku o Maryjce, Bengtcie, Ance i Piotrze. Tak, jej duch czuwa nad nami. Nie zostawiła nas samych, chociaż płaczemy, i jeszcze nie raz... Zostawiła wiełką pustkę, ale napełniła ją miłością, nie jest od nas daleko. Nie dałaby nam się załamać ani na chwilę, śmiałaby się z nas, puściłaby nas w ruch. Wciągnęłaby w jakąś swoją robotę, której miała zawsze pełne ręce. Osierociła, ale nie zostawiła samotnych, mamy siebie nawzajem i jej obecność w nas. Będzie tu zawsze śmiać się z nami w słońcu, płakać z nami wśród wichru, pękać ze śmiechu w deszczu. Dzięki niej życie jest bogatsze, ścieżka jaśniejsza, dni radośniejsze, bardziej pogodne. Wznosimy oczy do wielkiego Boga, Dziękujemy za Nią, bo napełniła nasze życie słońcem. Za naszą Didi. Kaplica wieczorem po pożegnaniu Diduni TAK BYŁO bejrzałem się i popatrzyłem na tę masę przeważnie zapłakanych ludzi chwili usłyszeliśmy nad głowami szum. Orzeł atakował kanię, która zymała w szponach. Po chwili powietrznej walki kania wypuściła który spadł w sam środek zapłakanego towarzystwa. :oś powiedział: Vo Didi! Nikt inny tego by nie wymyślił, nie chce widzieć smutnych twarzy! iły pogrzebowy nastrój znikł, uśmiechy pokazały się na wszystkich ach. Spędziliśmy potem przemiły, ale poważny wieczór wśród przyjaciół. Kasiunia i Izia musiały prosto z pogrzebu Franka przylecieć na taką samą smutną uroczystość do Nairobi. Nie udał nam się rok 1996. Anula postanowiła przenieść się na próbę do Nairobi z najmłodszym synem Antkiem. Dwaj starsi zaczęli już studia uniwersyteckie w różnych uczelniach poza Kanadą, więc zostałaby sama w Montrealu w za dużym domu, w mieście którego nie lubiła, w klimacie którego nie znosiła. Dzięki długiej pracy Franka w Lu-fthansie wszyscy mają ułatwienia lo- o całym świecie, więc widują się, tu czy w Kanadzie, bardzo często. 3 roku 1996 miałem jedną panią do pilnowania mojego zdrowia ądnego prowadzenia się. Teraz zajmu-tym trzy panie, w przemiły sposób zo dobrze. Kasiunia i Anula mieszkają ą, a Maryjka o piętnaście minut od nas Dim ślicznym domu. Smutnym obro- >su spotkało mnie na stare lata rzadkie cie: mam wszystkie dzieci koło siebie. I Franek Wodzicki, kochany mistrz tenisj i hokeja na lodzie -zmarł U lipca 19% r. SPUSZA 2 Po prawie sześćdziesięciu latach postanowiłem jednak pojechać i zobaczyć. Przecie, jeśli komuniści wszystko zniszczyli, to jednak ziemia musiała zostać, choć podobno nawet i ziemię potrafili na Syberii zniszczyć. Chciałem dotknąć i przez palce przesypać ten złoty piasek, który potrafił wykar-mić najwyższe sosny na świecie. Czy nawet to popsuli? Czułem, że jestem już uodporniony na duże wrażenia, 60 lat rozłąki to jednak mocne i skuteczne lekarstwo. Przez długie lata bałem się tego strasznego uczucia, jakby ktoś za szyję złapał i dusił, tych łez głupich, które same zaczynają kapać, i których zawsze się wstydzę, a tak często nie jestem w stanie ich powstrzymać. Człowiek wybiera się na wizytę do takiego powojennego nowotworu, po śowiecku zglajchszaltowanego, ale wszak jest to kraj, gdzie ma korzenie głęboko zapuszczone od 500 lat. Przecie my uważamy się za stuprocentowych Polaków i od paru setek lat w każdym pokoleniu walczyliśmy o ten kraj. Nie tu jest miejsce na tłumaczenie tego zjawiska, którym jest Ruś. Przecie według wszelkich dokumentów mogę się podawać za Białorusina; tam się przecie urodziłem, tam mnie ochrzczono, tam mnie matka karmiła, tam się wychowałem i to była moja miłość. Nikt poza wtajemniczonymi nie potrafi dziś zrozumieć tego, co kiedyś było Wielkim Księstwem Litewskim i galimatiasu jego historii. Przeinaczana w ciągu stuleci przez Rosję i Prusy, wygrywające lokalne antagonizmy wśród jego mieszkańców, której zafałszowany obraz wbity został przez komunę w głowy Polaków; dziś fenomen tego kraju jest trudny do pojęcia dla powojennych pokoleń - o Europie Zachodniej nie wspominając. W ciągu moich wizyt w Polsce zdarzyły mi się rozmowy, w których jeden mój rozmówca, warszawiak z tak zwanej nowej inteligencji, określił cały okres tzw. Rzeczpospolitej Obojga Narodów jako okupację Litwy przez Polaków, a drugi dowiedziawszy się, że pochodzę z Nowogródczy-zny zdziwił się, że mówię tak dobrze po polsku, bo przecie Nowgorod jest bardzo daleko. Kiedy go spytałem czy nie czytał przypadkowo wiersza, który się zaczyna „Ktokolwiek będziesz w Nowogródzkiej stronie", odpowiedział, że już osiem lat jak zdał maturę i czytanie Słowackiego czy innego Mickiewicza zawsze go nudziło i nie rozumie, dlaczego uczą młodzież takich bzdur. Dostaliśmy z Kasiunia wizy, zapakowaliśmy minimum rzeczy i wybraliśmy się pociągiem z Dworca Wschodniego. Nie był to przedwojenny TAK BYŁO SPUSZA 2 ?ykły krajowy bumelzug do granicy, na szczęście nie przeładowany, lia jechała po prostu tak, jak się jedzie gdziekolwiek we Francji, An-i nawet Kenii. Siedziała przy oknie i przyglądała się tej części Polski, nigdy nie widziała, i która przez okno wagonu nie przedstawia się ) ciekawie. Ja siedziałem naprzeciwko, też przy oknie, i nie tylko cwałem się w te brzózki, sosenki, piasek, ale czytałem i odczytywa-izwy stacji. Tłuszcz, Małkinia, Łapy. Myślałem, że jestem z tego wy-y, ale okazało się, że lekarstwo czasu nie wystarczy, bo to wszystko gdzieś we krwi. Te lata, w których trzy razy do roku jechało się tę-wakacje ze szkoły trzymały mnie teraz za gardło, ale nie boleśnie; lakieś niewyraźne wspomnienia przechodziły przez głowę, iłystok... Tu z Lewkiem wisieliśmy przez okno, bo po peronie pcha-izek ze świetnymi bułkami z serem i szynką. Grubo nasmarowane n i tak napchane serem i szynką, że ze dwa centymetry tego nadzie-siało wkoło bułki. Teraz jakiś facet otwierał i zamykał drzwi prze-w i wrzeszczał do środka: °I-WO, PI-WO! raz Sokółka i potem Łosośna. Tu bose dziewczynki biegały po pero-'A\uż wagonów i cienkimi głosikami wołały: świeża woda, świeża woda! w czerwcu i lipcu: Świeża woda, paziomki, świeża woda, paziomki, paziomki! w sierpniu: Świeża woda, maliny, jagody, świeża woda! zimie bosym dziewczynkom było za zimno i tylko baba w kożuchu lawała gorącą herbatę. ' Białymstoku tym razem napchało się rwo ludzi nieprawdopodobnie obłado-;h, taskających różowe i jasnoniebie->rby z plastiku. Półoficjalny przemyt to a ważna pozycja w krajowym ekspor-sst szacowany na miliony dolarów, nie bardzo nas przerażał, bo wiedzieli-:e nasz pociąg idzie do Kuźnicy Biało-ej tylko jakieś 20 czy 30 minut, więc te ób, które się wepchały do przedziału 'idzianego na 6, można było znieść, iźnicy weszło jednak jeszcze dwa razy teraz zaczęło być naprawdę ciasno. Co mnie bardziej martwiło, to pa-i wyłącznie mowa rosyjska, nikt po białorusku tu nie mówił, tok na peronie w Grodnie był niebywały; to co wygramoliło się z na-czterech wagonów napełniłoby normalny pociąg osobowy, ale pani Ma-obaczyła nas natychmiast i podesłała dwoje młodych i naszego przyszłe-)fera Aloszę, żeby nam pomogli. Sama podeszła z elegancką panią i ja-oanem o roześmianej twarzy, którego przedstawiła jako Wołodię Grodno, planowanie drogi Z panią prof. dr. Marti Katamajska-Saeed, (ot. Piotr Jamski mi, że jeśli się wybiorę, to ona przyjedzie jako przewodnik, bo bardzo dobrze zna te nasze kąty, jeździ tam często ze swoimi studentami, żeby badać i inwen-taryzować sztukę sakralną. Elegancka pani nazywała się Ludmiła Korniłowa i była dyrektorem muzeum religii (za czasów ZSRR było to muzeum ateizmu). Roześmiani poszliśmy do starego rozklekotanego autobusiku marki Kubań, którym od paru lat Alosza woził ją z jej gromadką po całej Białorusi. Pojechaliśmy do jakiegoś dużego hotelu, jakby skopiowanego z naszych hoteli siedemdziesiątych lat. U góry dużych cementowych schodów stał umundurowany w czarny uniform goryl, któremu nie chciało się powiedzieć dzień dobry. Ogromny, pusty, źle oświetlony hali ze stołem i dwoma fotelami w jednym rogu, w drugim zaś, za małym okienkiem nad którym wisiał napis Change, siedziała smutna kobieta. Przez ciężkie szklane drzwi przeszliśmy do drugiego, równie dużego hallu, też z ciemnym stołem na którym stał wazon z trzema zwiędłymi kwiatkami i tym razem trzema fotelami. Po przeciwnej stronie za większą szybą siedziały, nie tyle smutne, ile dość nieprzy-jaźnie wyglądające panie. Jak zawsze w takich ansztaltach wpisanie się zajęło dużo czasu, trzeba było zdeponować paszporty, aż do czasu zapłacenia z góry całej należności, ale tylko w lokalnych rublach, bo hotel nie miał prawa przyjmować walut zagranicznych. Trzeba było pójść do smutnej pani i tam pieniądze wymienić, a wówczas otrzymaliśmy pokwitowania zapłaty i kwity dla pań korytarzowych, od których mieliśmy dostać klucze. Pogoda nam dopisała, Alosza zjawił się rano, ale tym razem przyjechał swoją 25-letnią czerwoną Ladą, której pani Maryla nie znała, bo zawsze jeździła ze swoimi studentami Kubaniem. Hotel dawał śniadanie, więc poszliśmy na górne piętro, gdzie królowały dwie baby za ogromną ladą, na której na talerzykach pod szkłem było masło, ogórki, pomidory, szynka i ser. Nie spiesząc się, przyniosły po filiżance herbaty i siadły, żeby odpocząć. Alosza przez ten czas „wyrychtował" samochód i przyszedł pomagać w wynoszeniu naszego bagażu. Rzadko spotyka się tak miłych, usłużnych i do sensu ludzi jak Alosza, bez najmniejszej uniżoności pomagał wszystkim we wszystkim, zawsze z uśmiechem. Nie mówił chyba ani słowa po polsku, ale rozumiał wszystko, czystej krwi Rosjanin, żonaty z osobą miejscową, mieszka w Grodnie, gdzie pracuje jako szofer muzeum. Pani Korniłowa pożycza go z autobusikiem grupom pani Maryli, z którą są w wielkiej przyjaźni. Niestety, Lada nie zastartowała, co zupełnie Aloszy nie speszyło; spokojnie wysiadł, zatrzymał pierwszą przejeżdżającą taksówkę, która pociągnęła nas na sznurze i Lada zaskoczyła. Jeździliśmy nią przez tydzień i nigdy nam żadnego nowego kawału nie zrobiła. Kiedy w 1939 roku zobaczyłem początek wojny na grodzieńskim moście, miasto liczyło około 58 tysięcy mieszkańców, dziś jest ich około 300.000. Z tego prawie jedna piąta Polaków, a reszta to napływowa czy posprowadzana ludność, głównie z zachodniej Białorusi. Samo Grodno nigdy pięknym miastem nie było i nie ucierpiało wiele podczas wojny. Za czasów ZSRR wysadzono jeden czy drugi kościół, ale w samym centrum „starego" miasta nie pobudowano ohydnych żelbetonowych dwunastopiętrowych pudełek na buty, za to główne ulice wyasfal- TAK BYŁO SPUSZA 2 tanowiliśmy zacząć naszą wizytę od Różany i zostawić Spuszę na koniec, yjechać z jej obrazem w oczach nie zamazanym innymi. Jak już napo-m, w mojej książce „Dom Sapieżyński" podałem jak najwięcej danych tkach, fundacjach, dworach czy rezydencjach rodziny, znajdujących się cu, którym mieliśmy teraz jechać. Pojęcia o tym wszystkim przed wojną łem, więc teraz postanowiłem zobaczyć tych parę obiektów w miejsco-:h, przez które chcieliśmy przejechać. rwszy postój był w Wołpie, żeby zobaczyć oryginalny, brzydki, drewniany fundacji sapieżyńskiej z XVII wieku. Tu spotkaliśmy ks. Jana Bartasa, ego z licznych katolickich kapłanów starających się w jakiś sposób rato-oistałe kościoły, oddane wiernym po rozpadzie ZSRR. Wiele z nich zosta-łnie zlikwidowanych, inne bywały zamieniane na szopy, warsztaty, kina iekształcone czasem do niepoznania. Niektóre, w tym i wołpieński, były imknięte, przeważnie ludność je wybroniła. Największym dziś problemem \ielka liczba parafian. Po wojnie w 1939 roku ponad półtora miliona Po-: ziem zajętych przez ZSRR została wywieziona do łagrów lub wymordo-'o raz drugi zdarzyło się to po ponownym zajęciu tego kraju przez wojska de w 1944—45 i wysiedleniu na zachód ludności polskiej. Dawne, czasem ięczne parafie, teraz liczą 300,200 lub jeszcze mniej wiernych i trudno ze-sdki na remonty, czasem na szczęście trochę subsydiowane z zagranicy. lednak przyznać, że w czasie całego pobytu, nie widziałem ani jednej świą-Srej by już nie wyremontowano albo prace nie były w toku. jechaliśmy do miasteczka Różany po południu i zajechaliśmy do para-e przyjął nas ksiądz, który na telefoniczną prośbę pani profesor zamó-n pokoje w miejscowym hoteliku-zajeździe. Zajazd był czysty, ale ca-edura komunistyczna funkcjonowała i została puszczona w ruch jak za zych czasów. Woda była na końcu korytarza, korytarzowa istniała, mi-pokoi było tylko kilka, ale trzeba dodać, że wszystko odbyło się :chem na twarzach. ądz Janusz Pulit bardzo przepraszał, że nie mógł nas ugościć na piele od dwóch dni miał w parafii wycieczkę dzieci z Berezy Kartuskiej, >rzyjechały z tamtejszym (przemiłym) proboszczem. Księża powie-lam, że właśnie wyszedł nakaz prezydenta Łukaszenki, zabraniający owi urządzania takich wycieczek, ale że ta była urządzona wcześniej, szystko jest w porządku. Co mnie najbardziej ucieszyło, to możli-trzymania wiadomości od księdza z Berezy, największej „Nekropolii 'ńskiej", gdzie od hetmana Pawła w 1666 roku do księcia Francisz-829 roku zostało pochowanych kilkudziesięciu Sapiehów, Sapieżyn :anek. Niestety, dowiedziałem się tylko, że - tak jak się tego spodzie-- nic, ale to nic nie zostało. Większość zniszczeń była dokonana już ząd carski pomiędzy rokiem 1831 a pierwszą wojną światową, nie-2piej wyglądała opieka nad resztkami zabytku pomiędzy wojnami, zasów zajęcia Berezy przez Sowietów rozwalono resztę. Z jednej ¦kniejszych fundacji sapieżyńskich nie pozostało nic. .tępny dzień poświęciliśmy na wizytę w Puszczy Różańskiej i tu miałem I wycięli wszystko, co jeszcze stało, a na obszarze 20.000 hektarów było tego dużo. Po ponownym przyjściu Rosjan bardzo duże tereny puszczy zostały od nowa nie tylko zalesione, ale zupełnie dobrze zagospodarowane i utrzymane. Zjechaliśmy z głównej, jedynej szosy Słonim - Próżana w kierunku bagien głusz- Różtma. Dawne głuszcowe bagna, dziś zmeliorowane, kompletne nieużytki, fot. Teresa-Kasiunia Sapieianka cowych, które pamiętałem z 1939 roku. Po doskonale utrzymanej leśnej drodze parę kilometrów jechaliśmy przez 60-65 letni las, sadzony prawdopodobnie przez Jaśka w latach trzydziestych. Wyjeżdżając z tego boru zobaczyłem pierwsze duże zniszczenie. W swojej głupocie i tu doszli niszczyciele rosyjscy ze swoją manią bezużytecznej melioracji. Tam, gdzie dawniej były bagna, może nieużyteczne, ale już połączone z bagnami poleskimi - płucami Środkowej Europy - teraz leżała przed nami zupełna pustynia. Patrzeliśmy z Kasiunią na dziwne białe plamki rozrzucone jak daleko okiem sięgnąć, jak gdyby ktoś rozsypał setki kawałków białego plastiku. Zeszliśmy ze sztucznej grobli i po pustynnym popiele poszliśmy przyglądnąć się temu z bliska. Były to tysiące martwych małżów-szczeżuji, które umierając otworzyły się i teraz świeciły martwą masą perłową. Wracając, zajechaliśmy do ruin pałacu. Niestety upadek posunął się mocno przez te lata, ale i te resztki robią jeszcze duże wrażenie. Poprosiłem księdza proboszcza, żeby sprowadził kogoś z nadleśnictwa. Nie było to łatwe, ludzie już się dowiedzieli, że kniaź Sapieha jest na probostwie i pan nadleśniczy na wszelki wypadek znikł, ale posłańcowi udało się wyciągnąć leśniczego pod pozorem, że ksiądz prosi go na herbatę. Biedak siedział na rożku krzesła, wiercąc się nerwowo, idea demokratycznej wolności jednostki jeszcze tu nie doszła i paniczny strach przed policją też nie przeszedł. Lękał się, że odpowiadając na kilka moich pytań, zdradzi może jakieś ważne tajemnice państwowe, choć pytałem tylko o stan zwierzyny w puszczy. TAK BYŁO wszystkie „kabany", czyli dziki, na mięso, widziano raz żubra. Na tym ivieckie indagacje musiałem skończyć, bo pan leśniczy, nie wypiwszy her-isiał już wracać do biura. Paru ciekawskich przyszło nas oglądać i grup-tała na podwórku plebanii. Jedna stara kobieta podeszła do mnie i po-ta, że przed wojną chodziła tu do szkoły i pamięta jak księżna kiedyś by-dejś wizytacji i była taka piękna, że do dziś ją pamięta. Kobiecina pod-loją rękę, pocałowała i prawie biegiem uciekła. 12 Sapieżyński Dereczyn, Zelwę i Słonim jechaliśmy do Iszczołny, do :cza Lisowskiego. Miała to być nasza najbliższa Spuszy kwatera. Je-y teraz krajem, który kiedyś znałem - wtedy były to małe chłopskie przedzielane miedzą, tu czy tam jakieś drzewo czy trochę krzaków, >tnisty, strumyk, kawałek lasu. Od czasu do czasu większe pola fol-:, zagajniki, no i lasy, które jedyne się ostały i jak w Różanie - mło-;źle utrzymane. Poza lasami teraz wszystko znikło, nie ma miedz, ych drzew, zagajników czy krzaków, są tylko zaorane maszynowo po-zestrzeni setek hektarów, ani śladu kałuży czy dzikiego rowu, jedno-nocno zachwaszczone pola ciągnące się - rzekłbyś - w nieskończo-^ło już po żniwach, ale gdzie pól nie zaorano, po rzadkim ściernisku yło, że zbiory nie poprawiły się od 60 lat; żytnia słoma z setek hek-ebrana była w ogromne wały; dla mnie rzecz nowa, bo dawniej sło->1 folwarcznych układano w sterty. Tak, czy inaczej, pola przeważnie rawiane, bo ugorów nie widziałem dużo, ale nie zebrane jeszcze kar-fglądały fatalnie. Ogromne, ciągnące się kilometrami brązowe pola, ych nie było śladu naci, bo stonka zjadła wszystko i jedynie podsu-lwasty tworzyły małe plamki anemicznej zieleni. Ani żywej duszy nie dać, bo to przecie wszystko „kołchoźne", więc gospodarzy na polach a kołchozy, jakby się wstydziły pokazać, nie leżą przy drodze tylko i, do czasu, prawie, że na horyzoncie, widać je jako zgrupowania be-ch i blaszanych budynków z silosami i ogromnymi oborami. z Szczuczyn, gdzie pałac Lubeckich (obdrapany i brudny) przerobiono SPUSZA 2 ale siostrzyczka z pomocnicą, też w habicie, oprowadziły nas po kościele i obejściu. Kiedy dowiedziały się kim jesteśmy, pomocnica prawie rzuciła się na mnie i całując po rękach powiedziała, że urodziła się w Dziembrowie i że jako mała dziewczynka, sierota widziała ślub Lorci. Jest teraz na łaskawym chlebie u księdza proboszcza i pomaga siostrze sprzątać kościół i plebanię. Byliśmy teraz na terenie dawnych dóbr spuszańskich, nie bardzo orientowałem się w drogach, bo jedne zaorano, inne otworzono, ale po chwili wyjechaliśmy na dobrze wyasfaltowaną szosę Grodno - Lida. Protasowskie młodniaki - teraz wspaniałe młode lasy - zakryły w końcu te bezkresne nudne kołchoźniane kilometry zachwaszczonej roli, jakieś nowe, zupełnie porządnie wyglądające drogi odchodziły na prawo - Zawałki, Dziembrów, po rusku znaczone. Poprosiłem Aloszę, żeby jechał bardzo wolno i z bijącym sercem starałem się cokolwiek poznać Z lewej strony duża przerwa w lesie, pola i ohydne betonowe budynki 0 jakieś 500 metrów - przecie to musi być Protasowszczyzna, oczywiście! Na lewo stoi gorzelnia, od Grodna pierwszy niezniszczony budynek cywilny, nie kościelny czy wojskowy. Teraz wisząc już niemal za oknem, patrzyłem na prawo, szukając czegoś, co bym mógł poznać. W pewnej chwili dojrzałem parę niewyraźnych kolein skręcających na prawo. Zatrzymałem samochód i wszedłem po koleinach w las. Poznałem, że to linia rojszańska, dawniej z tak zwaną Nową Drogą główny dostęp do szosy grodzieńskiej; dziś tylko ślad po niej został, ale przejazd musi być, bo jakieś pojazdy wyrobiły te koleiny. Tu przed 65 laty wywaliłem się na rowerze i złamałem sobie nos, jadąc do Jaśków, gdzie Lola pojechała samochodem z resztą rodziny. Cofnęliśmy Ladę i puściliśmy się w ślady kół, które wyraźnie szły po starej, dziś już nie używanej leśnej linii. Las stoi jak stał, najpiękniejsze są sosny w miejscach, gdzie przed wojną były młodniaki. Złociły się w popołudniowym słońcu, wspaniałe, smukłe, czerwonozłote, takich lasów nie ma już na świecie; zatrzymaliśmy się, żeby pochodzić trochę boso po piasku drożyny 1 po miękkim mchu. Po paru kilometrach dojechaliśmy do grobli na Spu-szance; tu przyjeżdżaliśmy 60 lat temu na wieczorne ciągi kaczek i myślę, że dziś kaczki dalej ciągną, tylko, że stawów rybnych już nie ma, a na ich miejscu rosną dzikie gęste krzaki, olchy i czeremchy. Za to młyńska śluza istnieje jeszcze, teraz bez młyna, grobla dalej podtrzymuje dziki staw, który powiększył się i zdziczał jeszcze bardziej, idealne miejsce na lęgowisko dla ptaków wodnych. Jak wszędzie, ani żywej duszy, ale patrząc w stronę Dziem-browa widać, że wybudowano parę nowych domków, można powiedzieć, że prawie chałup. Podjechaliśmy bliżej, otoczony paroma starymi lipami i dębami kościółek stoi, w kształcie chyba taki sam, choć brama i drzwi jakoś nieznajome, chyba nowe. W końcu spotykamy tu paru ludzi stojących na drodze przed kościołem, zatrzymaliśmy się i zagadaliśmy. - Tak, oddali nam kościół i nie zniszczyli, nawet przez pewien czas nie skasowali, ot używali na magazyn, teraz trochę samiśmy odnowili i wyczyścili dookoła. Ale mało nas jest, polskie wsie puste, albo wymordowali, wywieźli na wschód lub zmusili do ucieczki, dziś stoją albo walą się, niezamieszkałe, puste. Cała parafia to kilkadziesiąt osób, ksiądz dojeżdża ze mszą TAK BYŁO SPUSZA 2 Kościelny pojechał gdzieś wózkiem, ale jeśli chcemy to wydobędą skądsiś klucz. Powiedzieliśmy im, że jutro tu wrócimy i żeby otworzyli kościół, bo chcielibyśmy zobaczyć jak wygląda w środku, bo ktoś kto go znał przed wojną prosił nas o nowiny; na szczęście nie wiedzieli kim jesteśmy. Ruszyliśmy dalej, zabawne jak zupełnie nie orientuje się człowiek w odległościach, bo pamięć opiera się na własnych, albo końskich nogach, a teraz jedzie się samochodem i dojeżdża w parę minut, idz dziekan Wincenty Lisowski, proboszcz Iszczołny z uśmiechem nam na spotkanie, miła poważna twarz, podał rękę którą przybyło uścisnąć, twarda ręka mężczyzny. Przedstawił nam gosposię, uż osobę i kleryka. Spędziliśmy wieczór przed plebanią przy ogni->rało się paru kolegów kleryka, zdaje się ze szkoły, i smażyliśmy :i, które jedliśmy z domowym, czarnym chlebem, posmarowanym ym, rano kleconym masłem. :ępnego dnia rano wybraliśmy się przez Dziembrów do Spuszy. Jakoś się wiadomość kim jesteśmy i grupka ludzi stała przed kościołem. Okaże kościelny pamiętał nas sprzed wojny; jako mały chłopczyk, syn ów-) kościelnego, widział ślub Lorci. Jego ojca, w tym miejscu, gdzie teraz zabili bolszewicy w 1939 roku, kiedy w zmowie z Niemcami weszli do eby ją wyzwolić z ucisku obrzydliwych burżujów. Szybko opowiedzia-:to jeszcze został z tych czasów po czystkach sowieckich, bandyckich, skich i stalinowskich. Na palcach jednej ręki można ich teraz policzyć, izie żyją, starsi głównie jako byli robotnicy kołchozowi, siedzą teraz po ile pusto już. Młodzieży mało, bo wszystka ucieka do miast, tak że kie-rę dni dzieci skończą wakacje i wyjadą, będzie tu znów głucho i pusto. )bu w jaki ci ludzie ze mną rozmawiali, zdałem sobie sprawę, że jeste-legendą, i że najmocniejsza z nich jest legenda o Angielce jeżdżącej na oniu i z kwiatami do kościoła. Miska musi przewracać się w grobie ze na myśl, że jeździła konno z wiadrami kwiatów, jpiliśmy teraz do kościoła przez główne drzwi, żaden oddźwięk czy i sercu, nic się nie przypomina, ot zwykły biedny kościółek wiejski, i, bez żadnego widocznego wysiłku ku upiększeniu, wszystko świeżo vane olejną farbą. Uklękliśmy przed ołtarzem i zmówiliśmy głośno asz i Zdrowaś Mario. Obeszliśmy teraz kościółek, parę starych gro-IX wieku, duże lipy i dęby, z których dwa czy trzy musiały umrzeć, nkowo świeże pniaki świeciły białością cięcia; stoi też stara plebania, liejsza niż ją sobie w pamięci wyobrażałem - trzeba jechać dalej. >ga skidelska przez Spuszę nie jest taka jak wtedy była, miękka, parafii. Wjazdu do cienia starego lasu liściastego zaraz za nim też nie ma, tu teraz krzaki i młoda olszynka, jakieś sosny gęstsze i wysmukłe z prawej strony, tam gdzie pamiętałem młodniak. Krzyża powstańczego, gdzie bawiliśmy się w chowanego, kiedy Kukula się urodziła, nie widzę, ale nagle jakiś drewniany budyneczek po lewej: to strzelcówka Kapusty, stoi - tylko kosmosów wzdłuż ścieżki do drzwi brak. Coś pod żebrami zabolało i przyczepiłem się lewą ręką do otwartego okna samochodu, szutrowa szosa jakoś mi nie pasuje, tu powinien być złoty piasek, który przejeżdżało się bryczką stępem, bo koła zagłębiały się głęboko i koniom było ciężko. Wieś Stara Spusza wydaje mi się, że jest za blisko, przecie jechało się ten kawałek kilka minut, a tu siedzi nam na karku już po pół minucie; ten samochód wszystko psuje. Chałupy zbrzydły, bo wszystkie papą kryte, ale jakoś to nie za bardzo je zmienia. Nowa Spusza znowu dla mnie za blisko, tak prędko nie można było tędy przejechać, to niezdrowo dla mojej dychawicy, muszę nadmuchać Ventoliny, bo coś za bardzo mnie dusi. Na prawo pustynia i brzeg lasu, nawet nie próbują tu czegoś uprawiać, brak mi tego nędznego żytka, które tu chłopi siali, teraz to jakoś wszystko wygląda umarłe. Boże!! Zatrzymałem samochód i poprosiłem Kasiunię, żeby zrobiła zdjęcie na wprost nas; Lorcia i Izia muszą to zobaczyć. Zamiast budynków gospodarczych i domu Laskowskiego ściana wysokopiennego lasu sosnowego; skidelska droga nie skręca trochę na prawo, bo przecięto park wprost i przechodzi teraz pewno przez dawną aleję lipową przed starym i nowym domem. Przejeżdżamy bardzo wolno, ale tu nic nie ma, z obu stron las i nagle jakiś mały drewniany domek z prawa. Znowu zatrzymaliśmy się i jakaś starsza kobieta podeszła do samochodu. - Czy to dom Koleśnika ? - Tak, ja Koleśnikówna, ale mieszkam już sama z córką. -Ja Sapieha. - Panicz Stach, pamiętam ślub waszej Lorci, widziałam go, ale mała byłam, osiem lat miałam, co z wami? Państwo z Zołudka tu byli tamtego ro- Tu gdzie rośnie las stały 3 budynki gospodarcze i dom Laskowskiego, a na prawo pola Malej Spuszy, fot. Teresa-Kańunia Sapieżanka \ TAK BYŁO SPUSZA 2 oi tu jeszcze cos? ic, nic, partyzanty ruskie wszystko obrabowali i spalili, chcecie to ieta, schyliwszy się pod gałęzie gęstych krzaków, zaczęła nas prowadzić ynie prowadzącej w dół do Spuszanki. W pewnej chwili wskazała pal-eś krzaki i drzewa: i była oranżeria, a tam niżej - inspekty. ilkudziesięciu dalszych krokach ścieżka skręciła w lewo i pokazała nam gdzie była kiedyś brama od ogrodu warzywnego. Teraz już wczułem się w teren, bo w miejscu, gdzie był ostatni gazon została łączka z kopą siana pośrodku; zatrzymałem się i starałem się zobaczyć, czy przypadkowo nie stoi orzech amerykański, z którego Kukula miała wyglądać, czy nie skradają się Siuksy, żeby nas oskalpować. Nic, tylko ciemna ściana lasu, więc poszliśmy dalej, na prawo był dawniej nasz port kajakowy i skocznia do nurkowania, teraz półtorametrowy strumyczek na dole - duże drzewa i gąszcz krzaków. Druga łączka, prawdopodobnie na miejscu, gdzie był duży gazon i kawałek ogrodu niby to francuskiego ze strzyżonymi krzakami i półtorametrowym murem, na końcach którego stały agawy w dużych wazach. Agawy mają ostre kolce na końcach liści, srokacze nadziewały złapane owady, przeważnie jakieś chrząszcze na te kolce, każdy ma swoje sposoby przechowywania zapasów. Tu zaczynała się ścieżka, która później szła w górę do tarasu przed domem dużymi, ogrodowymi schodami granitowymi z różaną pergolą. Na był kiedyś naprawdę ogromny gazon na stoku wzniesienia, na któ-ił dom. Gęsty, 60-letni, dziki, mieszany bór szumiał dziś naokoło nas ześniowym wiaterku, ścieżka skręcała na lewo i przekształcała się : koleiny od kół wozu, chyba tu była droga idącą przez drewutnię i tędy Lampamponi przed samobójstwem ciągnął beczkowóz. Tu pobyć pierwszy granitowy stopień i początek pergoli. Koleśnikówna rę-ezwała nas, żebyśmy przyszli za nią, coś wskazywała na ziemi, kijem icła pokrzywy. Prawie, że przy samej ziemi kwitł jeden czerwony k. Schyliłem się, kwiatek czerwony z białym środkiem, American pil-nąca róża, którą Mamcia sadziła w 1925 roku, kiedy stawiała pergo-my ostatni świadek, że kiedyś tu była cywilizacja, że kiedyś tu COŚ 'niszczyli, spalili, rozkradli wszystko, żaden archeolog nic tu nie znaj-gdy, ostatni kamyk nawet z fundamentów wszystkich budynków wy- 3. Kasiunią próbowaliśmy znaleźć kawałek cegły czy odłamek ciosanego iwego bloku; chciała go wziąć dla Lorci i Kukuli i powiedzieć, że to ze jedynie drewniany domek Koleśnika przetrwał, musieli go wziąć za swojego. Przysiedli-śmy z kobietą przed jej domkiem, opowiadała jak palili, jak rabowali, kto się uratował, kto przepadł, jak się żyje, że ma dwie krowy, że przychodził do nich łoś i wąchał, chyba ło-szy nie ma. Pogadaliśmy tak trochę, pożegnaliśmy się i powiedziałem, że chyba jeszcze wrócę, bo za mało widzi się za jednym razem. Jamiszczem dojechaliśmy do brodu, przez który przejechaliśmy i położyliśmy się na trawie naprzeciwko Chamowszczy-zny, żeby coś zjeść. Parę domków zaścianka stoi, żadnego ruchu nie widać, ale w pewnej chwili pojawiła się dziewczyna z koszykiem, przykucnęła na kamieniu przy rzeczce i zaczęła prać jakieś szmatki. Ciepło było, leżeliśmy przy kawałeczku pólka, na którym ktoś posadził kartofle, ale teraz ani źdźbła nie zostało, stonka wszystko zjadła. Podjechaliśmy do wsi. Pusta, opuszczona, jeden domek wyglądał na zamieszkały, więc zajechaliśmy tam. Wyszedł jakiś „sta-rik" i za nim kobieta, ostatni Sawiccy w Cha-mowszczyźnie, ona ze Starej Spuszy mówi polszczyzną słabą, 80 procent po białorusku, ale każde słowo przecie się rozumie, on kresową polszczyzną. Usta się jej nie zamykały, też jako dziewczynka widziała ślub Lorci. -Jak Izia? Taka ładna, mila śmiała się, Lorda chuda, już nie taka dobra, tak - tak pamiętam i Angielkę pamiętam, tę co to białym koniem jeździła z kwiatami do kościoła, i księżnę pamiętam, dobra była, ksią- '* '" żę surowy był, Ruskie do Skidla go zabrali i mówią, ze na Łubiankę trafił. Oficyna, Słyszałam, że bracia nie żyją, wszystkim nam przyjdzie umrzeć. My tu już ™k 1939 i 1998 ostatni, brat męża żyje tam, w drugim domu, ale już nie wychodzi. Za parę dni autobus z miasta przyjedzie, tych parę dzieci do szkół zawiezie, to my sami do wiosny tu będziemy. Wszyscy, których nie wywieźli na wschód lub zamordowali, pomarli, a tych paru co się zostało, musiełi do Polski jechać. Tak samemu być tu ciężko i zimno. Nie tylko jedna biedna Chamowszczyzna zapada się pod ziemię w moim kraju. Wszystkie wsie, które widzieliśmy i ludzie, z którymi tam rozmawialiśmy mówią to samo. Ziemię zabrali, do kołchozów ludzi zapędzili, teraz na starość mogą w domach mieszkać, ale sami, bo żadnych szkół w po- TAK BYŁO SPUSZA 2 oi tu jeszcze coś? Ic, nic, partyzanty ruskie ivszystko obrabowali i spalili, chcecie to ieta, schyliwszy się pod gałęzie gęstych krzaków, zaczęła nas prowadzić ynie prowadzącej w dół do Spuszanki. W pewnej chwili wskazała pal-eś krzaki i drzewa: ! była oranżeria, a tam niżej - inspekty. ilkudziesięciu dalszych krokach ścieżka skręciła w lewo i pokazała nam gdzie była kiedyś brama od ogrodu warzywnego. Teraz już wczułem się w teren, bo w miejscu, gdzie był ostatni gazon została łączka z kopą siana pośrodku; zatrzymałem się i starałem się zobaczyć, czy przypadkowo nie stoi orzech amerykański, z którego Kukula miała wyglądać, czy nie skradają się Siuksy, żeby nas oskalpować. Nic, tylko ciemna ściana lasu, więc poszliśmy dalej, na prawo był dawniej nasz port kajakowy i skocznia do nurkowania, teraz półtorametrowy strumyczek na dole - duże drzewa i gąszcz krzaków. Druga łączka, prawdopodobnie na miejscu, gdzie był duży gazon i kawałek ogrodu niby to francuskiego ze strzyżonymi krzakami i półtorametrowym murem, na końcach którego stały agawy w dużych wazach. Agawy mają ostre kolce na końcach liści, srokacze nadziewały złapane owady, przeważnie jakieś chrząszcze na te kolce, każdy ma swoje sposoby przechowywania zapasów. Tu zaczynała się ścieżka, która później szła w górę do tarasu przed domem dużymi, ogrodowymi schodami granitowymi z różaną pergolą. Na był kiedyś naprawdę ogromny gazon na stoku wzniesienia, na któ-ił dom. Gęsty, 60-letni, dziki, mieszany bór szumiał dziś naokoło nas seśniowym wiaterku, ścieżka skręcała na lewo i przekształcała się : koleiny od kół wozu, chyba tu była droga idącą przez drewutnię i tędy Lampamponi przed samobójstwem ciągnął beczkowóz. Tu pobyć pierwszy granitowy stopień i początek pergoli. Koleśnikówna rę-ezwała nas, żebyśmy przyszli za nią, coś wskazywała na ziemi, kijem ięła pokrzywy. Prawie, że przy samej ziemi kwitł jeden czerwony k. Schyliłem się, kwiatek czerwony z białym środkiem, American pil-nąca róża, którą Mamcia sadziła w 1925 roku, kiedy stawiała pergo-my ostatni świadek, że kiedyś tu była cywilizacja, że kiedyś tu COS 'niszczyli, spalili, rozkradli wszystko, żaden archeolog nic tu nie znaj-gdy, ostatni kamyk nawet z fundamentów wszystkich budynków wy- 3. Kasiunią próbowaliśmy znaleźć kawałek cegły czy odłamek ciosanego •wego bloku; chciała go wziąć dla Lorci i Kukuli i powiedzieć, że to ze jedynie drewniany domek Koleśnika przetrwał, musieli go wziąć za swojego. Przysiedli-śmy z kobietą przed jej domkiem, opowiadała jak palili, jak rabowali, kto się uratował, kto przepadł, jak się żyje, że ma dwie krowy, że przychodził do nich łoś i wąchał, chyba ło-szy nie ma. Pogadaliśmy tak trochę, pożegnaliśmy się i powiedziałem, że chyba jeszcze wrócę, bo za mało widzi się za jednym razem. Jamiszczem dojechaliśmy do brodu, przez który przejechaliśmy i położyliśmy się na trawie naprzeciwko Chamowszczy-zny, żeby coś zjeść. Parę domków zaścianka stoi, żadnego ruchu nie widać, ale w pewnej chwili pojawiła się dziewczyna z koszykiem, przykucnęła na kamieniu przy rzeczce i zaczęła prać jakieś szmatki. Ciepło było, leżeliśmy przy kawałeczku pólka, na którym ktoś posadził kartofle, ale teraz ani iAOcAa. nie zostało, stonka wszystko zjadła. Podjechaliśmy do wsi. Pusta, opuszczona, jeden domek wyglądał na zamieszkały, więc zajechaliśmy tam. Wyszedł jakiś „sta-rik" i za nim kobieta, ostatni Sawiccy w Cha-mowszczyźnie, ona ze Starej Spuszy mówi polszczyzną słabą, 80 procent po białorusku, ale każde słowo przecie się rozumie, on kresową polszczyzną. Usta się jej nie zamykały, też jako dziewczynka widziała ślub Lorci. -Jak Iział Taka ładna, mila śmiała się, Lorcia chuda, już nie taka dobra, tak - tak pamiętam i Angielkę pamiętam, tę co to białym koniem jeździła z kwiatami do kościoła, i księżnę pamiętam, dobra była, ksią- ' żę surowy był, Ruskie do Skidla go zabrali i mówią, ze na Łubiankę trafił, oficyna, Słyszałam, że bracia nie żyją, wszystkim nam przyjdzie umrzeć. My tu już ™k 193911998 ostatni, brat męża żyje tam, w drugim domu, ale już nie wychodzi. Za parę dni autobus z miasta przyjedzie, tych parę dzieci do szkól zawiezie, to my sami do wiosny tu będziemy. Wszyscy, których nie wywieźli na wschód lub zamordowali, pomarli, a tych paru co się zostało, musieli do Polski jechać. Tak samemu być tu ciężko i zimno. Nie tylko jedna biedna Chamowszczyzna zapada się pod ziemię w moim kraju. Wszystkie wsie, które widzieliśmy i ludzie, z którymi tam rozmawialiśmy mówią to samo. Ziemię zabrali, do kołchozów ludzi zapędzili, teraz na starość mogą w domach mieszkać, ale sami, bo żadnych szkół w do- TAK BYŁO SPUSZA 2 w komunistycznych krajach, oduczyli się pracować „na swoim", parametrowy ogródek się pielęgnuje, państwo płaci źle, ale e ludzi przy życiu. Na swoim trzeba pracować ciężej niż w koł-;dzie nikt o to nie dba i nie potrzeba myśleć, decydować, przewi-'awróciliśmy w stronę lasu, na początku którego widać było ślad kidelskiej drogi, która przed 1939 rokiem obchodziła park. Teraz Iroga była mało używana, pewno tylko jako dojazd od tej strony bo zaledwie dość słabe koleiny ją zaznaczały. Teraz dopiero złapa-coś za serce i gardło; las stoi jak stał, tylko młodszy, ale równie jonny, w popołudniowym świetle czerwonozłoty z podszyciem ja-i młodych świerków, ten sam zapach, ten sam szum. Miałem zu-:alne uczucie, że mnie poznał i wita. Jeśli skręcilibyśmy drugi raz bylibyśmy w miejscu, gdzie Kiczu stuknął wuja Morysia; tu gdzie baliśmy stał sznur sań czekających na nas w półmetrowym śniegu, zatrzymaliśmy się, żeby pochodzić trochę po tym mchu, udawałem am z zaciekawieniem jak poranili sosny, żeby wysączyć z nich ży-: naprawdę chciałem tylko odejść, żeby panie nie widziały, że mi pocą. Zależnie od tego, jak się kto na to patrzy, los, natura czy Pan pozwolił na dalsze zbezczeszczenie tego kawałka mojej ojczyzny. :y okradli, spalili, wyrabowali do ostatniego kamienia z funda- i na szczęście zapomnieli o tym zakątku i nie zbezcześcili go za-i jakiś kołchoz czy sowchoz. Las sam cichutko wkradł się z powro-:rył rany zadane, zamówił dość wiaterku, żeby mi zaszumieć tak, liał 60 lat temu, kiedy z nadprogramowym swetrem i nożem do wyjeżdżałem na wojnę. Prawie, że pieszymi ścieżkami przepcha-: na jedną trochę bardziej używaną dróżkę - Zieloną Wstęgę i nią my na szosę do Dziembrowa. Ksiądz Lisowski obiecał nam, że odprawi tam mszę za rodzinę w naszym starym kościółku. Jakieś kobiety z dziewczętami właśnie myły podłogę, korzystały z ostatnich dni wakacji dzieci, żeby użyć ich do pomocy. Ksiądz poprosił, żeby przerwały pracę, bo będzie odprawiona specjalna msza, więc zebrały swoje wiadra, miotły, ścierki i szmatki i razem z pomagającą im młodzieżą rozsadziły się w dwóch ławkach za nami. Musiałem pójść do zakrystii Wydawało mi się, TAK BYŁO izu spis całej rodziny. Kiedy w ornacie wyszedł na mszę, stanął przy ogłosił wszystkim, że odprawia mszę świętą w intencji całej naszej vyliczajac wszystkich od Mamy i Taty z wszystkimi dziećmi, żona-cami i prawnukami. Powiedział, że msza będzie odprawiona za h tych wymienionych, żywych i umarłych, którzy by na pewno cho-abożeństwa do tego kościoła, gdyby nie wojna. Mszę tą odprawia nojej wizyty w kościele, w którym mnie ochrzczono przed 82 laty. ibożeństwie tych kilka obecnych kobiet i dziewczyn otoczyło nas, ęce i pytaniom nie było końca. Jedno stale się powtarzało: czy na-uigielka przyjeżdżała z kwiatami na białym koniu do tego kościoła? i potwierdzić, że od 1921 roku w każdą sobotę od kwietnia do li-Vlikunia nasza przyjeżdżała z kwiatami, ale nie na koniu, ale wóz-;niętym przez siwego konia. Wróciłem tego wieczora do Iszczołny ze n trochę sercem. Pani Maryla namówiła księdza dziekana, aby się Iził i wyciągnął butelczynę mocnego samogonu. Ksiądz miał dostawionego starucha wiejskiego, który żył z pędzonego nielegalnie, na-wietnego samogonu. Gosposia podała prostą, ale doskonałą kolację ;ciśnienie" w piersiach rozeszło się. :iliśmy do Polski przez Litwę, chciałem zobaczyć Wilno. ?98 roku wybraliśmy się na Białoruś po raz drugi, bez Kasiuni, ale we iogdanem Komornickim; chciałem tym razem być tylko w Spuszy, tro-:j ją obejrzeć. Przedtem jednak pojechałem do Belgii, na inne spotkanie jścią, dla mnie samego nieoczekiwane. Pewnego dnia dostałem list z An->d nieznanego mi syna Janka Musiała. Nie mówiąc nic ojcu, pisał do )ym zadzwonił 19 czerwca 1998 roku do jego ojca o 6 wieczór, bo wte-xizina będzie siedziała przy stole święcąc złote wesele rodziców. Jego oj-;k) całe życie opowiadał im o mnie, o Grabau, o tym, że myśmy go z Di-Belgii sprowadzili. On z siostrą myślą, że taki telefon będzie dla rodzi-;pszym prezentem jaki dostaną tego dnia. Oczywiście zgodziłem się z ra-dyż nasz wyjazd z Europy zupełnie zerwał jakąkolwiek łączność z Jan-i lat nie miałem już jego adresu i nawet nie wiedziałem czy żyje. zerwcu 1998 r. jechałem z Czarną Izią z Paryża do Polski samo-i wpadł mi do głowy pomysł, żeby jechać przez Antwerpię. Tele-e porozumiałem się z dziećmi Janka, które powiedziały mi, że wszystko urządzą i że będzie to niebywała niespodzianka, bo nic rodzicom nie powiedzą. Urządziłem z synem spotkanie w jakiejś kawiarni na starym rynku o godzinie 6, 17 czerwca. Wszystko poszło jak z płatka, zajechaliśmy przed dom Janków i na palcach wszedłem sam do saloniku, gdzie siedzieli z żoną przed telewizorem. Efekt był piorunujący, minęło kilka sekund zanim mnie poznał, rzucił się do mnie i padliśmy sobie w ramiona. Był to chyba naj- SPUSZA 2 Do Grodna dotarliśmy bez przygód. Zamieszkaliśmy w tym samym hotelu i stąd wyjechaliśmy rano, po dobrej drodze 40 kilometrów to przecie nic. Dojechaliśmy do wylotu dawnej Nowej Drogi, gajówka stoi jak stała, ale obecny mieszkaniec powiedział nam, że droga dochodzi tylko do Prudczyka i że tam nie ma mostu, a bagno jest szerokie i długie, żaden pojazd, nawet konny wózek, tamtędy nie przejedzie. Powiedział nam też, że Lesiszcze nie istnieje, rozebrano wszystkie budynki, wycięto drzewa i zaorano. Postanowiłem więc jechać jak onegdaj rojszańską linią, ale zamiast pchać się do Dziembrowa, znaleźć jakąś leśną drogę, która by doszła do Sawicz i dalej do folwarku Spusza. Udało się świetnie, jechałem na „nosa" i jakby to był 1939 rok ani razu nie pomyliłem się, mimo że leśnych dróżek krzyżowało się moc. Charakter lasu nic się nie zmienił, tam gdzie były młodniaki dziś stoi młody gonny las, tam gdzie był starodrzew, wycięto go w pierwszych latach wojny i młody gonny las znowu stoi. Wyjechaliśmy na Sawicze i na dróżce stal stary człowiek pilnujący jednej krówki, którą pasł na przydrożnej trawce. Nawet tej wsi zabrano pólka otoczone lasem, zaorano miedze i dziś prawie pusta wioska stoi na wydmuchu jednego pola zasadzonego kartoflami bez naci, bo ją stonka zjadła. Przed 1939 rokiem Sawiczanie byli najgorszymi kłusownikami i złodziejami leśnymi w całym majątku. Pozdrowiliśmy starego i spytałem go, którą ścieżką dojedziemy do Spuszy. - A wy skąd? -Ja syn kniazia spuszańskiego. - To wy kniaź! Spuszy nie ma, folwark rozkradli, spalili, zaorali, administrację też zrabowali i spalili, do rzeki tylko dojedziecie, mostu nie ma, a pałacu też nie ma, też rozkradli i spalili. To wy Sa-piega, a bracia żyją ? - Nie, obaj już pomarli, siostry żyją, mam trzy córki, syn umarł. - Nie jedźcie panoczku do Spuszy, tam nic nie znajdziecie, tylko samochód zmęczycie, a jeśli już musicie jechać, to tą drogą tam za stodołą. - Dziękujemy, do widzenia, z Bogiem. - Z Bogiem, do widzenia. Ruszyliśmy do drogi za stodołą, chłop zdjął czapkę i patrzał aż do chwili, kiedy zniknęliśmy w lesie. Znowu ścieżki krzyżowały się, ale tak jak przedtem jechałem znowu na nosa i w pewnej chwili wyjechaliśmy na ogromne pustkowie - ściernisko. Myślałem że zgubiłem się i próbowałem zdać sobie sprawę, gdzie możemy być. O jakiś kilometr przed nami linia drzew, przecie to musi być Spuszanka, a to na co się patrzę to kiedyś był folwark Spusza i pola folwarczne. Na lewo o pół kilometra powinny być budynki administracji, a tu tylko ściany lasu, wszędzie naokoło las i w środku pustka - może uprawiana, ale kokhoźna pustka, nawet się nie spytałem nikogo, jaki kołchoz tu l do Spuszy, tam już mc me ma, fot. B. Kamomicki no m mi 7t-ps7ta tn Pr-Ua cX-\ TAK BYŁO tiki naprzeciwko Starej Spuszy. Nic się nie zmienił, spiętrzenie przed-le tu nie dochodziło, więc bród i rzeczka wyglądała tak samo jak wte-wertepach pojechaliśmy w dół rzeczki aż do miejsca, gdzie był zako-most odnawiany przez Leonarda Winczę w 1936 roku, teraz tylko jest bród oglądany poprzedniego roku od drugiej strony. Poszedłem wzdłuż rzeki, ten sam prawie stustopniowy podwójny jej zakręt, który tworzy z drugiej strony wąski cypel, na końcu którego Lorcia malowała swoją gołą modelkę. Wtedy i dziś brzegi były obrośnięte olchami, leszczyną i krzakami, poza głębokością wody nic tu się nie zmieniło. Wróciłem na ścieżkę-drogę. Sto metrów dalej rozchodzi się jak wtedy: na prawo do Nowej Drogi, na wprost do administracji i trochę wcześniej na lewo wzdłuż młodnika pieszą ścieżką, skrótem też do administacji. Tak! Tylko teraz młodniak jest wspaniałym borem sosnowym; objąłem jedno drzewo, nie mogłem rąk złączyć. Przeprawiliśmy się przez bród, od Sa-wicz nie widzieliśmy ani jednej żywej istoty. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie stał dom, chciałem jeszcze raz poszukać choćby jakiegoś miejsca, gdzie coś mogło kiedyś być. W pewnej chwili zdało mi się, że lem w tych chaszczach jakąś różnicę poziomów, to chyba taras przed n, czyli jeśli cofnę się o 15 kroków to wejdę do domu. Przepchałem ez gąszcz i doszedłem do dużego drzewa o które się oparłem i na-ałem sobie sprawę, że muszę stać na miejscu, gdzie 75 lat temu, 4 roku, był salon, w którym Amerykanki uczyły nas tańczyć charle-Okazało się, że 75 lat nie wystarczy na wyleczenie tego bólu w pier- SPUSZA 2 szedłem do samochodu, acajmy do Grodna. Nairobi, 1999 KONIEC W1924 roku tu byl salon i 75 lat temu Amerykanki uczyły małego chłopcu tańczyć charlestona, fot. B. Komomicki 5*1 Uproszczona genealogia ostatnich generacji Sapiehów Różańskich odgrywających pewną rolę lub wymienianych wksiążce Eustachy-Kajetan (generacja XII) ur. 1779, um. 1860, powstaniec, emigrant. X 1) 1822, Mary Patten Bold (um. 1824), X 2), 1842, Róża Mostowska, um. 1864 Maria ur. 1843, um. 1919, X 1862, Władysław Branicki Iżbieta Radziwiłł („Biszeta", matka Róży Czetwertyńskiej), 2) Zofia Halpert Jan Paweł ur. 1847, um. 1901, X 1878 Seweryna Uruska X X X X X nancja , um. 1947, i Przeździecki i Elżbieta "Bisia" Eustachy-Kajetan ur. 1881, um. 1963 X 1909 Teresa Lubomirska Maria ur. 1884, um. 1969 X 1906 Maurycy Zamoyski 10 dzieci, w tym Jan i Marek Wanda ur. 1890, um. 1978 X Włodzimierz Dzieduszycki 13 dzieci, w tym Jan i Eustachy Seweryna ur. 1894, um. 1968 X 1942 Henryk Vogeleisern Zofia ur. 1900, um. 1981 X 1929, Kajetan Czarkowski-Golejewski Jan-Andrzej ur. 1910, um. 1989, X 1934 Maria Zdziechowska X Eleonora ur. 1911 X 1939 Krzysztof Czarniecki (syn Piotr bezdzietny) X Lew-Jerzy ur. 1913, um. 1990, X 1) 1937 Zofia Szembek X 2) Renata von Kornberger bezdzietny Eustachy-Seweryn ur. 1916 X 1945 Antonina Maria Siemieńska X Elżbieta ur. 1921 przez adopcję Rufener-Sapieha niezamężna (Izia - Kukula) 1 1 1 1 1 1 | 1 iwel >35 Claudine ledge Jerzy ur. 1937 X 1) 1956 Nancy Gillespie (potomstwo) Eustachy-Piotr ur. 1947 bezżenny Teresa-Jadwiga ur. 1948 niezamężna (Kasiunia) Maria-Gabriela ur. 1949 X1981 BengtBeckman (syn i córka) Anna-Joanna ur. 1951 X 1976 Franciszek Wodzicki (3 synów) Lew-Stefan ur. 1960, um. 1970 Julian '66 Jerzy-Henryk ur. 1817, um. 1872 X Cecylia Zamoyska Andrzej ur. 1862, um. 1953 X Eleonora Husarzewska 1 1 1 1 Jerzy-Rafal um. 1978 (bezdzietny) Helena ur. 1885, um. 1964 X Stanisław Sierakowski 7 dzieci w tym Róża "Lola" i Teresa Gniazdowska, matka Elżbiety - Czarnej Izi Teresa ur. 1888, um. 1964 X Eustachy Sapieha (patrz genealogia Sapiehów) Maria ur. 1894 X Stanisław Potulicki (trzech synów) Obie powyższe genealogie zostały znacznie uproszczone. Pominięto niektóre osoby i związki małżeńskie o których nie ma mowy w książce, natomiast uwzględniono niektórych potomków po kądzieli dla zrozumienia pokrewieństwa. 2 I I i-i Cl. O ft O (T> cn (T) --• rt O o 0Q p 3 n3 ^_i u k* o w 3 2. I § -2. | "§• S. m S' 5. H- * H-* kJ fił fj) — O L. 3, 3, ^2. zr.B:% i-i o. o 3 | i 2. OT 3 3 2 o N i o 3 I O- n> O 3 o Cl. N S OT o 3 3 P o " 3 cr N •o O I 3" ^ T3 ^ 3 § 2. H o* N ** ^ ri. «5 I SKOROWIDZ OSOBOWY A Adenauer Konrad 270 Allen Bunny, zawodowy myśliwy 308,309,316,317 Allan Tor, przewodnik 309 /fot./ Ali nosiciel broni, 281/fot/, 282, 283, 284, 287, 288,289,291,292,293,297,298,310,313,339 Alosza szofer na Białorusi 375, 379 Alvensleben Rudolf von 275 Anders Władysław, generał 48, 178, 233 Anders płk, brat Władysława 103, 104 Anna panna służąca i krawcowa Mamy 8 Antoni, Antek valet de pied 22, 23 Arco Ferdinand 237 Astrid królowa Belgii 51 B Babautt Rene, zawodowy myśliwy 286 Badoglio marszałek 138 Bailly Róża 6 Barańska Zula /Zulcik/185, 308, 315,337 Barański Jan 185, 193 /fot./, 194 /fot./, 205 Bardua Ryszard, geodeta 260 Bartas Jan, ksiądz 376 Bania Kuba 360 Bączkowska Elżbieta /Betka/ 305 Beckmann Bengt, zięć 306 /fot./, 365, 372 /fot./ Bekisz Walery /Walerek/, służący 8, 16, 18 Bekisz ekonom w Spuszy 10 Berard Jacques 345, 346 Berg rtm. 33, 34 Beria Ławrentij 9 Białkowski porucznik 31, 33, 34 Bielawski Max 187, 188, 189, 191, 196 Bisletti Sieuwke 359 Blechshmid Uta 322 /fot./ Block Abraham Lazarus 234, 235 Block Jack i Tuby 234 Blok-Saloz Francis 198/fot./, 327 Blawdziewicz Jaś 42 /fot./ Bourbon z domu de Ligne, ciotka 56 Bourbon rodzina 5 7 Boyd John, król Kikujów 185, 186 Branicka Maria z Sapiehów 94 Braniccy 94,95 Branicki Władysław 94, 328 Bronne Nane de 53 /fot./, 58, 59 Bronią służąca 8 Brukalski Stanisław 128 /fot./ Bukowski Andrzej 275 /przypis/ Buli Bartle 303 /przypis/ Burnier Henri 315,316,317 Byatt-Scott Memsab Skoti 195, 201 Camacho agent w Leopoldville 226, 227 Candela Celina 83 Canova Antonio 21 Car Hartley rodzina 318, 319 Caulfield Robert 294, 295 Carton de Wiart biskup 70, 71 Carton de Wiart Pierre 52, 53 /fot./, 69, 70 Carton de Wiart Francois, płk 70 Chamcowie 175 Chełmoński Józef.305 Chlapowski Dezydery /Dezik/ 325 Chmieliński konsul II RP w Kenii 186, 322 Ciechanowiecka Jadwiga 43, 97 Ciechanowiecki Adi 329 Clark Jocelin 69, 70 Coaels Antoine 53 Cranach Łukasz 294 Croucher kpt. 147, 155, 173, 174 Czapek wspólnik Patka 326 Czarnecki E. 115, 117,119,121 /ilustracje/ Czarniecki Krzysztof, szwagier 46, 96 /fot./, 140,141, 142, 166 Czarkowscy-Golejewscy 26 Czarkowski-Golejewski Cyryl 201, 202 Czetwertyńscy 18,43,82,86 Czetwertyńska Róża Ludwikowa 6 Czetwertyńska Zofia Sewerynowa 6 Czetwertyński Jerzy /Izio/ 86 Czetwertyński Konstanty 13 Czetwertyński Ludwik 16, 43 Czetwertyński Stefan 114/fot./ D David służący 332, 333 De Keyser Charles 302, 303 Dekindura Austriaczka w Nairobi 203 Deneuve Catherine 362 Denson /Kiteto/, szofer 262, 264, 266, 295, 296, 297, 311, 312, 318, 333 /fot./, 347, 348, 352, 360, 363, 368 Destro Reggie, zawodowy myśliwy 282 /fot./, 283, 286, 344, 362, Dmytrach rusznikarz 89, 292 Dobie David, pilot 210 Dobrowolski 56 Domaradzki Antoni 118, 119 Druccy-Lubeccy 82, 378 Drucki-Lubeclri Jan 16, 43, 87 Dufreiri Alen 352 Duppa 27 Diirer Albrecht 294 Dyer Tony, zawodowy myśliwy 286, 288 /fot./, 342 Dzieduszyccy 24, 80 Dzieduszycka Wanda z Sapiehów 20, 24, 328 Dzieduszycki Jan 20, 24 Dzieduszycki Stanisław 20, 24 Dzieduszycki Włodzimierz /wuj Wlodek/16, 24, 25, 89, 328 Dzieża wachmistrz31, 100, 139 Dziwisz ksiądz, sekretarz papieski 348 Ebelli-Ebiellof Elisabeth Elżbieta Ford Fragonard Francesca Frank Friedman Gale Gama Gańko Gaulle Gedroyciowie Gedroyciowa Geimer Gibault Gniazdowska Gniazdowska Gniazdowski Gniazdowski Gordon Gosiewski I /Effendi/, kniaź 43 księżniczka Toro 354 księżniczka belgijska 178 /przypis/ Richard 161 /przypis/ 84,212 261, 262, 263, 264, 265,266, 267 małżeństwo 303 249 Bob 285 /rys./ Vasco da 228 trębacz pułkowy 40,41,100,101,112 Charles 270 14 13, 14 Barry 349, 350, 351 mjr 157 Basia 275 Elżbieta /Czarna Izia/ 275, 372, 386 Kazimierz 69 Tadeusz 68, 69 /fot./, 275 Herbert 314, 315 ieta von 178 /przypis/ oU, arcy książę 178 /przypis/ :ina 177 j195 58 icznik 189, 192 larz 208 fgang271 ieństwo 185,189 er 8 rew, zawodowy myśliwy 286, 297 er 3, 61 wik /Lunio/ 31, 36, 37, 38, 91, 97,110 .n53 rielle 53 id 368, 369, 370 K117/ilustr./ 147, 149 171 1 /Jurek/18 law /Wacio/ 6, 7,14, 26,27,28 ustyn, ksiądz 163, 164 r 374 /foty, 378 ltot.1 asador 322 348 ian 2, 3 ph, ogrodnik w Herenthout 164,173 )cy w Kipkarenie 190, 192, 195 llarzzGrodnall,207 ard305 ńga, sekretarka Babiś 81 zakonny 186 ianin 16 law/Wacuś/ 151 ydent Zairu 222 yla 374, 375, 380 /foty lec 16, 381 :1 325 /foty, 364 /foty, 369 /fot./ vik 114/fot./ :osige, totumfacki 197 /fot./ 198, 199, 208, 237, 239, 241, 245, 247, 250, 255, 256, 262, 278, 307, 308, 353 :lika 21 ia i rodzina 205 Irzej Kowerski/ 332 lael 344 j, prezydent Kenii 208, 209, 210, 339 i /"Maciek"/ 321 ui, /przywódca Mau-Mau/ 215 >dia 374 t-Filipińczyk 287, 288, 289 ciszek, general 110, 112, 113 (6,37 9,381,383 382 rolnik z Turzystwa 110 Ian 380 /fot./, 384 /fot./ 385 /fot/, 386, 'fot./, 389 /fot./ ion 154, 158, 163, 220 >iar7 210 Krasińscy 43 Krasiński Stanisław 36, 37, 168 Krepscy Ryszard i Barbara 322 Krupa Błażej 322 Krygierowie Joanna i Włodzimierz 361 Kuc wachmistrz 30, 32, 34,100 Kuhle Kenneth /Ken/ 336 Kuhn R.F. I 313 /fot./ Laban służący 201 Lamalwa zakrystian w Eldorecie 194 Lampi Franciszek 329 Laskowski szofer 8, 9, 69, 83, 97, 329, 381 Lauren ti nadzorca w kopami rubinów 239,244,271, 272 Lawrence Stan 282 Lewin płk 207 Leopold II 178 /przypis/ Ugnę de 56,175 Libiszowski 27 /foty Lipczyńska Teresa 157 Lipiński Edward, prof, ekonomii, 329, 330 Lisowski Wincenty, ksiądz 378, 380, 385 Litewski płk 105 Livingstone David 238, 281 Liwszyc kupiec z Baranowicz 92 Lloyd George 61 Longchamps Ilunia 322 Loth Tadeusz 31, 36, 37, 38, 91, 97,110, 329 Lubecki Jan, stary książę 82 Lubomirscy 20, 43,80 Lubomirska Eleonora z Husarzewskich Andrzejowa /Babiś/ 22,23,25,70,78,80,81 Lubomirska księżna marszalkowa 21 Lubomirski Andrzej /Dziadzio/ 16, 20, 22, 77, 78, 79, 80 Lubomirski Henryk 21, 22 Lubomirski Józef 21 ! Ludwik XV 230 Lycett 1 Michael, kpt. 147, 152,154, 155, 171 Łęczycki, ogrodnik 8 Lepkowski A., malarz 10, 44, 76, 77, 87, 89 /ilustracje/ Łopata wachmistrz 33,100 Lukaszenko prezydent Białorusi 376 M Maciąg L. 99, 100, 107, 111 /rysunki/ Mac Daniel 45, 46 Maczek Stanisław 168, 169 Maks mjr 38, 39, 42 Malombe preparator polowy 301, 302, 339 Matcużyński Witold 175 Marcin butler z Przeworska 80 Markham Charles 248, 249 Marta niańka 6, 8 Masada Rool 233, 234, 314 Mason Madeleine 332 /przypis/ Mason Violet 61 Matejko Jan 26, 305 Matorski ogrodnik 8, Mazaraki Marysia 42 /fot./ Meier Uwe Peter 337, 338, 339 j Metlewicz ojciec i syn, antykwariuszc 329 Michalowski Jerzy, ambasador 117 Michałowski Kazimierz, egiptolog 117 Mielcarek podch. 36, 37 Międzyrzecki Jechiel-Nachari 91, 92 Mineyko bracia 116 Mioduszewska nauczycielka, wnuczka Matejki 26 'Miska" /Florence Levey/, guwernantka 3, 4. 5, 6, 8, Musiał Mussolini Mwazige N Nagel Doornick Napier Napier Ndege Niedziński Niesiecki Njoki Noiret Nowak Nyerere O Odrowąż-Picniążek O'Hea Ole-Koroti Olszówka Omara Ossoliński Osuchowski Ostrowski Oulmont de Oulmont Oulmont de Oultremont de Pack Paderewski Paiubiński Papadopulos Parczewski Parczewski Partridge Patek Patterson Pavitt Pawlowicz Pawlowski Pelizolli Pembroke Pępek Piłsudski Pines Pinte Plisowski Plisowski Plater Plater Podhorski Polett Poniatowski Pot Potoccy Potocka Potulicka Potulicki Prądzyński Procenko Przedpetski Przeździeccy Przeździecka Przeździecka Toni, syn Janka 51 /foty, 386 Bcaito "Duce" 162 R kucharz 317, 363 Rachuba Raczyński Radetzky Radziwiłł Clemens von, rtm. 141,144,145,147/fot./, Radziwiłł 149, 151, 156 Radziwiłł Ian 278,314,315,316 Radziwiłł Lavinia, żona Czarkowskiego-Golejewskiego Radziwiłł 201 Rasmussen Nduru, tropiciel 281, 282, 283, 284, 287, Rau 288, 290, 291, 292, 293, 297, 298, 310, 313 Raw szewc 32, 115,128 Reynolds Kacper, heraldyk 220 Richardowie nosiciel broni 288, 294 Richthofen Philippe 362 Ritchie porucznik 38 Robin prezydent Tanzanii 273 Robinowie Rocco Rocco Rommel Jan i Alina 214 Ronikierowie matka Charlesa Markhama 248 Roztworowski mukanga /czarownik/ 272 kucharz 8, 17,96 Rozwadowski Rob 283 /ilustr./ Rubinstein Józef Maksymilian, twórca Ossolineum 22 Rufener -Sapieha 35 Juliusz, heraldyk 220 Rufener baronowa 59, 60 Rundstedt Edme de 59, 60, 61, 114 Rupia brat Edme 60 Russell 175 Russell Ruszkiewicz małżeństwo 303 s Ignacy 2 Sadzewicz żołnierz 123,124 Sahakian /Papas/ 249 San szofer 82 Sapieha tkacz 9, 49 Sapieha 221 Sapieha Antoni 326 Sapieha R.O. 186 Nigel 335 /fot./ Aleksander, nadleśniczy 9, 11, 13, 44, 86 Stanisław, renowator obrazów 329 Alfredo, zawodowy myśliwy 298, 300, 301 Sapieha nauczyciel ang. 26 Emanuel 26 Sapieha Józef 2, 3, 6, 46, 47 Sapieha restaurator, 63, 64, 65, 66 Sapieha Jacques 52, 53 /fot./, 57, 59 Kazimierz /"Plis"/, pik 39, 40, 42, 105, 106, 107, 109, 110,111,112 Konstanty, generał 40 Sapieha Krystyna 288 Sapieha Wiktor 137 Sapieha "Zaza", general 105, 106 ksiądz 252, 253, 254 Stanisław August 84 Jędrek 80 /fot./ 83 Maria z Sapiehów 83 Sapieha Maria /Marysieńka/ 319 Sapieha Kazimierz, Antoni i Andrzej 80 Andrzej 141,143, 144,151, 158,165 Sapieha stajenny 8, 9, 14,18, 43 Sapieha ekonom folwarku Lesiszcze 12 Sapieha rodzina 26, 326 Sapieha Elżbieta /Bisia/ 93, 94, 326 Sapieha Hermancja z Sapiehów /Ciocia Mancia/ 26, Sapieha Andrzej 220 Edward, ambasador 61,248 165 Jerzy, ordynat nieświeski 94 Anna Januszowa 6 Maria z Branickich /Biszeta/ 93, 94, 95, 327 Renata Hieronimowa 6 Stanisław 27 /fot./ 269 pik 144, 145,149,151 R.G. mjr, dyr. Rowland Ward 301 Tim 276 198,199 lotnik niemiecki 117 Archie 256 G. 253 /fot./ Guy i Berty 254 rodzina 210 Mirella 357 /fot./ Erwin 148, 160, 162 rodzina 12 Henryk /Heniś/ 36, 37, 96, 97, 110, 114/fot./,140 płk 149,150, 151, 153,159,160 Artur 175 Elżbieta 67 patrz Sapieżanka Elżbieta /Izia, Kukula Hanna 306, 307, 308, 337 Gerdvonl38, 139 dziewczyna do dzieci 203, 208, 211, 221 David Oscar Richard /DOR/ 189, 190 Flora 189, 190, 191 Tadeusz, adiutant 37, 101, 110, 111 M. 11 /przypis/ Teresa 330 Maurycy de 225 Adam Zygmunt 225 Aleksander /Oio/ 220 Adam Stefan, kardynał 127, 128, 136 /foty, 348 Eustachy Kajetan /Tata/, zm. 1963, 2, 3, 4, 5, 12, 14, 19, 24, 25, 42, 43, 44, 45, 46, 47, 48, 51, 63, 65, 66, 67, 68, 70, 83, 86, 178,185, 187, 189,193,195,197, 203, 207, 306, 307, 308, 315, 319, 328, 380, 386 Eustachy Kajetan, powstaniec-emigrant, zm.1860, 66, 67 /ilustr./, 83, 326, 328 Franciszek 83, 376 Jan /dziadek/, zm. 1901, 1, 25, 94, 328 Jan Andrzej /Jasiek/, zm.1989, 2, 6, 23, 24, 42, 46, 47 /foty, 63 /fot./, 66, 67, 68, 72, 74, 75, 80 /fot./, 82, 90, 96 /fot./, 188, 220, 352 /fot./, 377 Ksawery 83 Leon 225 Lew Jerzy /Lewek/, zm.1990, 2, 3, 4, 5, 6,14, 27, 31, 42, 46, 47 /fot./, 62, 69, 70, 72, 79, 80 /fot./, 96/fot./, 117, 120, 121, 124,125, 127, 128,129, 135, 136, 137, 140, 163, 166, 167, 168,169, 209, 210, 211, 212 /fot./ 268, 269 /fot./, 304, 319, 343, 374 Lew, kanclerz 209 Lew Stefan /Leweczek/, zm.1970, 230, 303 /foty, 305, 308, 336, 337 Ludwik 193 Michał, syn Adama 225 Michał, pokanderzy 83 Paweł z Siedlisk, ojciec chrzestny 136, 348 Paweł /kodeński/ 83 Paweł, hetman 376 Y¦'- bieta /Izia, Kukula/ 3, 4, 6, 13 /fot./, Szuman /fot./, 23, 42 /fot./, 45, 46, 67, 70 /fot./, Szuman /fot./, 86, 90. 95, 96 /fot./, 163, 180,195, i, 198, 275, 306, 314, 315, 319, 322, 327, T i, 337, 368, 381,382, 383 iria Gabriela Beckmann /Maryjka/ 198, 199, Tarnowski >, 306 /fot./, 319, 327, 344, 347, 361, 362, Tazbir t, 365, 372 Tazieff esa Jadwiga /Kasiunia/ 179,194, 196 /fot./, Tekla ', 209,219, 260,273,280, 307, 322 /fot./, 324, Tiffany ,362, 365, 372, 373, 377, 381, 386, 388 /fot./ Totowiński tonina Maria z Siemieńskich /Didi, Didunia/ Tomaszewski la autora, zm.1996, 128, 154, 156, 157, Tomielewicz i, 162, 163, 165, 167, 168, 169, 172, 174, Tomlinsonowie >, 176, 179, 183, 185, 187, 188, 191, 192, Tor 5, 194, 196,197, 198, 200. 201, 202 /fot./, Touches >, 206, 208, 209, 211, 219, 220, 221/fot./, Tyszkiewiczowie 3, 234, 235, 248, 262, 268, 269, 274, 275, Tyszkiewicz 5, 278, 280, 288, 289, 293, 301, 302, 303, Tyszkiewicz 4, 306, 307, 308, 314, 315, 317, 318, 319, Tyzenhauz 1, 324, 325, 326, 329, 347, 352, 358, 362, 3, 364, 367, 368, 369, 370, 371, 372, 386 U tarzyna Leonowa 225 agia z Potockich Franciszkowa Unrug , 327, 328, 329, 330 Urbanowicz veryna z Uruskich /Bunia/, babka 2, 12, 24 'esa z Lubomirskich /Mama, Mamcia/, V .1964, 2 /fot./, 6, 13, 14, 16, 19, 20, 23, 43, , 46, 48, 49, 51, 82, 84, 85, 86, 178, 185, Vigee-Lebrun 8, 191,193, 194 /fot./, 196 /fot./, 203, 206, Vernet 8, 275, 306, 307, 319, 327, 329, 382, 386 Vogeleisern 3, 384 /fot./ aścicielka resursy 39, 40 W na Reynolds /Ania/ 276, 307, 308, 325, 337 Wallesowie tonina Maria, patrz Sapieżyna Wałęsa lwiga, Stefanowa z Horodyńskich /Micia/ Wargowski 8,193,220,275,276,328 Wazel ża 369 Wells :ek 170. 172 Weygand i /Jaś/, szwagier, mąż Ani 163, 274, 275, 276, Wicińska 8, 324, 325 Wielopolski fan 275 Wielowiejski ladyslaw 154, 170 Wierny :nryk 219 Wilson 26, 34, 80 Williamson :lena z Lubomirskich /ciocia Halka/ 6, 34, 95, Wincza , 275 Wincza ;a 80 /fot./ Wincza aria /Marycha/80 /fot./, 275 Windischgraetz nia 68, 69, 80 /fot./, 275 Windischgraetz iża /Lola/ 6, 26, 34, 42 /fot./, 51, 52, 66, 70, Winterhalter ,81/fot./ Wittmoser inda 80 /fot./ Władysław IV lam 80 /fot./ Witkowski idrzej 80 /fot./ Wodzicki inislaw 69, 275 237, 247, 258 /rysunki/ Wojciech glarz 214 Wolff ystyna /Christine Granville/ 332 Wolff izimierz 205 Woodruff 3 /rysV Woolfson r., 143, 144, 149, 153, 160 Wróblewski lam 16 Wróblewski 1 Wyszyński itka przełożona 209 :nry Morton 238, 281 Z n. 32 /fot./ igust płk 43 Zamoyska r. 147 Zamoyska ickham, dziennikarz 61 Zamoyska dzina 176, 180 Zamoyski )fia z Branickich, 2voto Halpertowa 95 Zamoyski Karol 140, 151, 152,153, 157,159,165 Halina /Hala/ 152, 156, 157, 159, 167, 168 Artur/Turek/ 140, 141, 153 Janusz 221 wulkanolog 199, 200 służąca 3 248 Stefan 205 Jerzy 125, 128, 129, 136 Jerzy, służący i sklepikarz 14 bracia 257, 258 Allan 309 /fot./, 352 Giquel de, markiz 329 45 Maria z Lubomirskich 80 Benedykt 80 12 Józef, admirał 117 st. ułan 102, 103 Elisabeth 21, 328, 329, Claude 231 Seweryna z Sapiehów 68,94 małżeństwo 205 Lech 369 ksiądz 193 /fot./, 306 córka nauczyciela 27 Hubert /Huby/ 351,353, 354, 355, 356 Maxim46, 47 Wiesława, dr 322 Ludwik 31 Ludwik 92, 96 Michał, służący 8, 9 380 /fot./ geolog 268 A. 242 /fot./ Leonard 388 Władysław /Ladi/ 257, 302 Franzi i Ghislaine 178, 203 Otton 178/przypis/ F. 94 /ilustr./ lekarz 167, 168, 169 73 Antoni 275 /przypis/ Franciszek /Frank/, zięć, mąż Anuli 306 /fot./, 365, 369, 372 stangret z Ossolineum 22, 23 Michael i Amony 273, 274 Ted 204, 210, 217, 226, 230, 233, 236, 237, 243, 244, 245, 247, 248, 270, 273, 314 Louis /Woody/ 254 /fot./, 255, 256, 257, 259 David 235 korepetytor 20 płk 31 dyr. Forminiere 223 Aniela z Sapiehów 326 Maria Maurycowa 6 Zofia 42 /fot./ Jan 319 Marek 27 /fot./ Manrvrv /wili Morvś/ 16. 17. 25. 384 Ilustracje zamieszczone w książce pochodzą ze zbioru Autora, Muzeum Plakatu w Wilanowie, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, Wydawnictwa „ARCADIA" i Grzegorza Krogulca. Spis treści: Część pierwsza EUROPA SPUSZA1 1 WOJSKO 29 STUDIA 51 SZCZĘŚLIWE DNI 63 WRZESIEŃ 1939 99 NIEWOLA 113 GRABAU 143 BELGIA 173 Część druga AFRYKA TARTAKI 183 ZŁOM 203 RUBINY 233 WHITE HUNTER 277 FOTOSAFARI 341 FILM I TELEWIZJA 349 SPUSZA2 373 SKOROWIDZ OSOBOWY Wydawca Paweł Kardasz Redakcja Jerzy Chociłowski Opracowanie graficzne całości Dariusz Bartoszewski Skład i łamanie Łukasz Borkowski © Copyright by Eustachy Sapieha 1999 Wydawnictwo SAFARI POLAND skr. poczt. 3 03-912 Warszawa 33 tel/fax (022) 617 62 19 ISBN 83-913407-1-6 Wydanie drugie, poprawione Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne SA i !1