Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 4
Szczegóły |
Tytuł |
Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 4 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 4 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 4 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 4 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Dąbrowska
Noce i dnie
Tom IV
Wiatr w oczy
Część pierwsza
Część druga
Tom IV
Wiatr w oczy
Część pierwsza
1
Pewnego czerwcowego popołudnia pani Barbara wyszła na drogę "ku
przełazkowi", żeby wyjrzeć, czy Bogumił albo Agnieszka nie idą na
podwieczorek. Ujrzawszy tuman kurzu, w którym rozlegał się
gwałtowny trzask i klekot, przysłoniła oczy od stojącego nad łąką
słońca i pomyślała:
- Ci fornale jeżdżą jak opętani. Jeszcze który kiedy kark skręci.
I o mało nie padła trupem, gdy na luźnych, podskakujących deskach
rozpędzonego drabiniastego wozu spostrzegła stojącą... Agnieszkę!
Była pewna, że ją konie poniosły, i chwilę biegła za wozem,
krzycząc.
- Jak ty możesz - wymawiała potem - coś podobnego wyprawiać?
Agnieszka bezskutecznie usiłowała jej wytłumaczyć, że nie od razu
jeździła tak ryzykownie, doszła do wprawy stopniowo i pomału,
ćwicząc się blisko trzy tygodnie w zwożeniu siana i zielonki. Pani
Barbara nie widziała mnóstwa co dzień odrobinę dalej posuwanych
prób zręczności, z których najśmielsza była tylko jeszcze jednym,
nieznacznym i łatwym krokiem naprzód wobec poprzednich. Widziała
jedynie ostateczny wynik, zdający jej się karkołomnym szaleństwem.
- Ja wiem, jak do tego doszłaś - mówiła z żalem - ale co widzę, to
widzę, a widzę, że to się nie obejdzie bez wypadku. Rozumiem -
powozić rozsądnie, przecież nieraz braliście na szosie lejce od
Klimeckiego i nic wam nie mówiłam. Ale to, co ty robisz, uważam za
czystą wariację.
Agnieszka nie mogła matki przekonać, że powodować parą dobrze
ułożonych kasztanków po gładkiej szosie, na wygodnym koziołku pod
okiem Klimeckiego nie jest żadną umiejętnością. Dopiero podołać
czemuś w najgorszych, najtrudniejszych warunkach daje niejakie
zadowolenie. Przeprowadzić na przykład cało pełny wóz koniczyny
przez niedogodny przejazd na rowie było wszak lepszym sprostaniem
tej czynności niż przejechanie przez tuż obok się znajdujący
bezpieczny mostek. Tak jakby człowiek, ułatwiając sobie na wszelki
sposób życie i pracę, gardził jednocześnie zyskanymi
udogodnieniami i wolał się bez nich obywać.
- A ja ci mówię, nie kuś losu - ostrzegała pani Barbara. - O to
jedno byłam przynajmniej spokojna, że nie czepiają się ciebie
głupstwa, dobre najwyżej dla Tomaszka. Szanuję każde zajęcie, ale
kształcisz się przecie nie na to, żeby zwozić zielonkę. I czy
naprawdę pociągają cię te grube roboty? Nigdy przedtem nie
objawiałaś specjalnej chęci do takich rzeczy.
Agnieszka odpowiedziała w zadumie:
- Nie wiem. Teraz mam jakąś chęć do wszystkiego.
W samej rzeczy Agnieszka zaraz po przyjeździe wzięła się do
ciężkiej roboty, pracując bądź w domu i ogrodzie, bądź w podwórzu,
a nawet i w polu. Bogumił rad spoglądał na gospodarskie
zainteresowania najstarszej córki. Mówił, że widać zdatna jest do
wszystkiego, taki z niej człowiek, na jakiego zapowiadał się
niegdyś Piotruś. Pani Barbara nie lubiła jednak porównywania
kogokolwiek z dzieckiem, które - najpierw było nad wszelkie
porównanie, a potem - umarło tak wcześnie. Agnieszka nie
wyglądała, co prawda, na to, żeby mogła z łatwością stracić
zdrowie lub życie. Budziła nieograniczone zaufanie do swych sił i
wytrzymałości, zdawała się chwilami wprost niezniszczalna. Lecz
alboż i Piotruś nie był taki? A zaszkodził mu, i to na śmierć,
jeden głupi zimowy spacer o zmierzchu.
Zaś Agnieszka znalazła w swych prostackich zajęciach prócz
wielkiego wzmocnienia na zdrowiu, także pewne korzyści duchowe.
Odłożony egzamin i rozstanie z Marcinem nie zdawały się już taką
porażką, skoro zwijając się przy gospodarstwie, mogła czemuś
udatnie służyć. Czy wyczerpywało to jej marzenia o zadaniach
życia, czy nie, podoławszy czemukolwiek nabierała otuchy, że
podoła wszystkiemu, także i temu, co ją chwilowo zawiodło. I,
prawdę mówiąc, dopiero teraz poznała, czym jest Serbinów. Miała go
dotąd za błogi dom dzieciństwa, a poza tym co najwyżej za miejsce
wypoczynku po sukcesach we świecie lub, jak w danym wypadku - żalu
i opłakiwań po doznanych niepowodzeniach. Teraz widziała w nim
znojny warsztat pracy, który ją nęcił tym bardziej, że choć tak
bardzo, jak sądziła, ze wszystkim tu zrośnięta, od tej strony
wciąż nie mogła tajników życia wsi opanować. Czuła, że choćby ją
jeszcze sto razy bardziej kości i mięśnie bolały od roboty, jakaś
cząstka tego, co się tu działo, pozostanie dla niej
nieprzenikniona, bo żeby ją pojąć, trzeba być w ruchu folwarcznej
maszyny życiowo zainteresowanym. Trzeba szukać w tej spoconej
wrzawie nie ratunku od bólu serca i nie zdrowotnego wyładowania
energii, lecz praktycznego celu i sensu życia. W jakiż to sposób
osiągnąć? Stać się zwykłą robotnicą folwarczną (bo i to
przychodziło jej do głowy) czy nauczyć się kierować robotami? Po
swych lozańskich przeżyciach była w stanie ducha, który nie
usposabiał do kierowania czymkolwiek, pragnęła raczej znaleźć się
w głębi, na dnie. Praca rąk ze swymi skromnymi ambicjami i
doraźnie oglądanymi wynikami zdawała jej się szczególnie
pociągająca, nie brakło więc fantazjowania o zamieszkaniu w
czworakach, przystaniu do bandosów i tym podobnie. Gdy jednak
rankami (wieczorem była na to zbyt znużona i śpiąca) brała się do
książek i skryptów uniwersyteckich, zamiary jej ulegały
najzupełniejszej odmianie. Przeniknięta swoistą rozkoszą, jaką
daje sama w sobie czynność umysłu badającego, szukającego i
wnioskującego, dochodziła do przekonania, że tylko ten tryb życia
wart jest ludzkiego zachodu. Praca umysłu i ducha zdawała jej się
wtedy jedynym sposobem i najlepszego wypowiedzenia siebie, i
najskuteczniejszego przysłużenia się ludziom, a także jedynym
źródłem poznania otaczających zjawisk, jedyną siłą zdolną
przeobrazić świat, jeśli już przeobrazić go trzeba.
- A więc nauka. Lub może sztuka - myślała niekiedy, oglądając
również próby swych wierszy oraz krajobrazy, malowane i rysowane
po różnych zakątkach ogrodu. Kiedy indziej, zwłaszcza przy
stykaniu się ze służbą folwarczną, obiecywała sobie po czasie
wielkich robót zapoczątkować wśród niej - z dziećmi naukę czytania
i pisania, ze starszymi głośną lekturę i pogadanki oświatowe, a
działalność społeczna zdawała jej się wówczas jedynie godziwym
celem życia. Tylko nie dobroczynna albo partyjna, lecz po prostu
osiedlenie się na wsi w charakterze organizatorki nowego życia,
nauczycielki, może lekarki. Ach, w istocie, miała chęć do
wszystkiego i nęciło ją tyle rodzajów życia, że nie mogła z tym
dać sobie rady. Jak tu wybrać? Czego się wyrzec, a czemu się
poświęcić? Jak rozróżnić, do czego się ma zdolność twórczą, a do
czego - tylko ciekawość zaznania jednego więcej wrażenia? Bo gdy
coś dobrze idzie, trudno nie myśleć, że jest się do tego właśnie
stworzonym, gdy źle - jakże nie chcieć tym bardziej wypróbować
swych sił w dziedzinie, która zdaje się nas przerastać!
Lecz gdy niektóre z tych pokus domagały się porzucenia
uniwersytetu, Agnieszka spostrzegała, że ta myśl napotyka w niej
na niezwalczony opór. Co gorsza, rozpoznawała, że idzie jej nie
tak o uniwersytet, jak o nieuchronną konieczność powrotu do
Lozanny. Jakżeby mogła inaczej dać poznać Marcinowi, że wszystko
między nimi raz na zawsze skończone?
Śniadowski nie odpowiedział na jej karty, wysłane z Berlina, lecz
pisał był do niej widać jednocześnie, bo nazajutrz po przyjeździe
do domu otrzymała od niego list nakazujący jej siłę, wytrwanie,
zbawczą pracę dla drugich i tym podobne rzeczy. Bardzo pragnęła
przekonać go naocznie, że już nie potrzebuje tych opiekuńczych
nakazów. Z koleżeńskiej pocztówki Wadwicza wiedziała, że Marcin,
wbrew zapowiedziom, nie wyjechał z Lozanny i że zamierzał pozostać
tam na zimę. Lubiła wyobrażać sobie, jak będą się z nim unikali, z
daleka się sobie kłaniali, ona może zaręczona z kim innym... Śród
wielu spornych obrazów przyszłości ten jeden nie nastręczał
żadnych zastrzeżeń, jakby dalsze dzieje zerwania z Marcinem były w
jej życiu sprawą najdonioślejszą i której podjęcie niweczyło
wszelkie wahania i rozterki.
Dopiero pod koniec czerwca udało jej się wydalić ze świadomości
niedorzeczne marzenia o tym, czego być nie miało. Pewnego dnia,
gdy stwierdziła z radością, że jej projekty nie zbaczają już
maniacko w kierunku Lozanny, weszła Julka i spytała, czy panienka
pójdzie, jak obiecała, na pogrzeb do Łuczaków. Miano chować tego
popołudnia dziecko Stasi Łuczakówny, od dwu lat Jędrzejowej
Klimeckiej.
- Tak, naturalnie - zerwała się Agnieszka, zaś pani Barbara
rzekła, gdy odchodziły:
- Narwijcie po drodze trochę kwiatów. Bo tak iść z pustymi rękoma,
przypatrywać się tylko, to do niczego niepodobne.
Stasia Łuczaków i Klimecczak pobrali się na koniec, choć po
powrocie Jędrzeja z niewoli japońskiej skakali sobie do oczu z
powodu Wawrzona Cierniaka. Lecz Wawrzon wybył znów z Serbinowa,
zaś niesnaski pokłóconych kochanków skończyły się tym, że Stasia
zaczęła spodziewać się dziecka. Jędrek ujął się wtedy honorem i
twierdząc, że dziecka swego na poniewierkę nie da, ożenił się
pomimo gniewów matki. Starzy Klimeccy nie byli na weselu, wyszli
nawet na ten dzień z Serbinowa. Dopiero kiedy wnuczka przyszła na
świat, zmiękli i dali się przeprosić. A tak dziecko pobratało
zwaśnione rodziny i ledwo to sprawiwszy - umarło.
W izbie Łuczaków, którą młode stadło zamieszkiwało razem z
rodzicami, stała teraz na dwu zesuniętych krzesełkach nie malowana
trumienka. Stasia w czarnym kabacie i czarnej chustce na głowie
popłakiwała nad nią, powtarzając: - O, moja złota, kochana, o moja
złotuchna córunia. - Jędrzej, piękny chłop z niebieskimi oczyma
ocienionymi długą czarną rzęsą, stał w nogach trumienki, mając
głowę sztywno wzniesioną w górę niby koń, gdy się boi. Łuczaka i
młodszych sióstr Stasinych nie było, wyszły już w pole, czas nie
był odpowiedni, by kto nie musi, odstawał od roboty. Łuczaczka
smażyła na kuchni głośno skwierczącą słoninę, a jej najmłodszy,
dwunastoletni chłopak, borykał się przed sienią ze świńmi, które
miał wypędzić, żeby żarły na rowie. Wejście Agnieszki zrobiło
wrażenie, rodzice ustąpili jej miejsca przy zwłokach i patrzyli
nabożnie, jak składała na nich zerwane przede dworem orliki i
różyczki. Łuczaczka odstawiła słoninę i uchyliła drzwi, żeby
wypuścić swąd. Ze dworu weszły natychmiast dzieci kaleki Magdy
Jamrozowej, gapiąc się z otwartymi ustami. - Zamknijta się, co się
ciśnieta! - zgromiła je Łuczaczka, podsuwając stołek Agnieszce,
która jednakże nie usiadła. Czuła się w najwyższym stopniu
skrępowana tym, że zwraca na siebie uwagę. Choć obyta z dworakami
i żywiąca wobec nich doniosłe zamierzenia społeczne, często,
znalazłszy się między nimi, popadała w onieśmielenie. Zdawała się
sobie czymś od nich gorszym i niższym, ponieważ nie potrafiłaby,
jak sądziła, żyć w takich warunkach, jak oni. Nękało ją też
upokarzające poczucie, że mieszka we dworze, kształci się i tym
podobnie tylko na mocy odwiecznego, niepojętego w swej trwałości
oszustwa. Cokolwiek mogłaby dla tych ludzi zrobić, zdawało jej się
dobrodziejstwem złodzieja, udzielającego wyzutemu z dziedzictwa
bratu okruchów ukradzionego mu skarbu. Zaś w danej chwili stała
jak pod pręgierzem, doświadczając niedorzecznego wrażenia, że
wszyscy obecni żywią do niej tajną pretensję o zgon dziecka, od
którego nie mogła oderwać oczu. Jeszcze wczoraj widziała je
nieopisanie brudnym, owiniętym w przepocone szmaty, niemal
cuchnącym, gdyż, mimo namów dworu, nie dawano go ani umyć, ani
przeodziać, żeby go nie zaziębić. Teraz leżało bardzo ładne,
czyste, w białej sukience, jakby tylko wobec śmierci zdobywano się
tu na wysiłek schludności.
Po pewnej chwili Jędrzej wyszedł przed sień, utarł z hałasem nos,
wrócił i rzekł:
- Dali, kładźta wieko, bo już czas.
Do izby wtargnęła stara Klimecka, skłoniła się Agnieszce i,
stanąwszy nad trumienką, zaczęła wołać:
- Ady czekajta, niech na nią jeszcze wejrzę! Do kogo ja też tu
przyjdę, jak tej wnusi pozbyłam. Kogo ja teraz pohujtam,
pokołyszę.
Łuczaczka podniosła róg fartucha do oczu i obie ze Stasią zawyły
wielkim głosem. Agnieszka i Julka wyszły na dwór.
Dźwignięto trumienkę na dworską, zaprzęgniętą w jednego konia
bryczuszkę, którą obsiedli - małoletni wuj niemowlęcia oraz dzieci
sąsiadów. Starsi poszli piechotą. Stasia zanosiła się od płaczu,
Jędrzej sarkał na nią:
- Ady cicho bądź! Przestań!
Łuczaczka i Klimecka oglądały się, czy Agnieszka idzie, nie
dowierzając takiemu wyróżnieniu. Do małocińskiego kościoła nie
było więcej nad dwie wiorsty, w pół godziny się zaszło.
Spaśny, z odętą gębą proboszcz wyszedł jedynie na pokropek przed
kościół i zaraz cofnął się. O żadnym wyprowadzeniu ani bodaj o
pokropieniu w kruchcie nawet mowy nie było. To kosztuje, a
Jędrzejowie mogli dać ledwie parę złotówek. Dawny proboszcz,
chociaż zgryźliwy i marudny, nie był tak rachunkowy, ale po jego
śmierci nastały inne porządki.
Po odejściu duchownego Łuczaczka i Klimecka zaczęły narzekać, że
organista nie dzwoni.
- Dyć mioł zwonić. Jakie to tyż te kościelne ludzie sknyrne.
Jakie chytre!
Agnieszka obeszła kościół i zapukała do zakrystii. Wyjrzał
organista z komżą przewieszoną przez ramię. Agnieszka czerwieniąc
się wysypała mu na rękę drobne, które znalazła w kieszeni.
- Może pan będzie łaskaw zadzwonić temu dziecku.
- Panie Boże zapłać - odparł stropiony. - Zaraz będzie dzwonione,
proszę panienki.
Jakoż niebawem dzwon zaczął się odzywać, twarze poweselały, Julka
spoglądała z wstydliwym uznaniem na Agnieszkę.
- Te! Józek! Zwoniom! Słyszysz? Zwoniom! - gorączkowały się
dzieci.
- Dziecioki! Nie krzyczta kole kościoła! Nie rozłaźta się! Dali!
Bierzta trumnę!
Cztery drobne dziewczynki podjęły z pomocą Jędrzeja trumienkę i
poniosły ją na dwu ręcznikach.
- Nie lećta, nie lećta - strofowały je baby. - Toć zdążyta. Nieśta
prosto! Co to, nie umiecie nieść prosto? Cośta tak łokcie
pokurczyły? Wyciągta ręce! Toć nie taki ciężar.
Teraz i Jędrzej dogadywał.
- Patrz na przodek jedna z drugą, a nie na trumnę, bo się jeszcze
obalisz. Nie bój się, trumna ci nie ucieknie.
Gdy wchodzili na cmentarz, dzwon przestał dzwonić, słychać było
tylko skowronki pod upalnym niebem bez chmurki. Na dnie świeżego
dołu stał grabarz i wyrzucał ostatnie pecyny grudy. Skończywszy,
wylazł i ustawił trumienkę na parcianych pasach. We dwu z
Jędrzejem spuszczali ją do grobu.
- Wyżej z tej strony. Równo! Dzieci, na bok! Teraz idzie
- pomrukiwali.
Łuczaczka usiłowała podnieść z klęczek rozpaczającą Stasię.
- Nie masz co płakać. Już ona nie twoja, tylko ziemina. Ziemia już
jest jej matka.
Dzieci wybiegły z cmentarza i zaczęły się bawić na drodze.
Agnieszka i Julka poszły na grób starszej pani Ostrzeńskiej.
Osieroceni rodzice zostali jeszcze przy uklepywanej przez grabarza
mogiłce. Klimecka i Łuczaczka błądziły w miłym chłodzie
cmentarnych drzew i szukały znajomych. Z daleka słychać było ich
rozmowę. Sprzeczały się, gdzie leży stara Witkowa, gdyż większość
ubogich grobów nie miała na sobie żadnego znaku.
- Toć mówię, że tam, podle tej brzózki, gdzie te żółte lelije, tam
je Witkowa pochowana - twierdziła Łuczaczka.
- Nie zawracajta głowy. Tam leżom te, co pomarli na tyfus. A
Witkowom tu pochowalim kole ścieżki. O, tu - pokazywała Klimecka.
- Ady nie mówcie byle czego, bo aż mi się coś robi. Czy to ja nie
byłam, jak Witkowom chowali, czy co?
- Toć głupiej ze mnie nie róbcie, bom też była i o, jeszczem sobie
tu klękła przy tym krzaczku i patrzyłam, jak jom spuszczali. Tu
ona leży, wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, a światłość
wiekuista niech jej świeci na wieki wieków, amen.
- Niechta świeci, ale nie za Witkowom odmawiacie, ino za
Mikołajczyczkę, bo tu Mikołajczyczka jest pochowana. Żebym tak
skisła, żeli nieprawdę gadam.
- Toć wy zawdy z białego czarne zrobita i tyle.
Rozeszły się na nowo pogniewane i każda z osobna zmierzała ku
cmentarnej furtce.
Agnieszka nie chciała jechać, więc inni też wsiąść nie chcieli i
bryczka odeszła próżna.
Julka i Agnieszka śpieszyły do Serbinowa miedzami. Julka
opowiadała o szczegółach śmierci dziecka, przy której była, gdyż
miała to do siebie, że lubiła towarzyszyć ludziom tak w złym jak w
dobrym.
- Jędrzej - mówiła - to tak mglał, jak ta Jasia konała, że aż na
ziemię upadł. Ale Stacha nie będzie teraz miała z nim dobrze. Jak
rano poszłam do nich z sukienką, to tak na nią wyzywał! - Coś ty za
matka, żeś mi to dziecko utraciła. Bez to dziecko żem się z tobą
ożenił, a tyś mi go... - przepraszam panienkę, ale tak powiada - a
tyś mi go, wywłoko, źle doglądała. - Jakie to ludzie, mój Boże, są
nie lubiące żyć w zgodzie!
- Toś im sukienkę kupiła? Tę do trumny? - spłoszyła się Agnieszka
zawstydzona.
- Nie kupiłam. Uszyłam bez noc z tego batystu, co go dostałam od
mamusi... od pani - zaczerwieniła się Julka. - Panienko! -
krzyknęła raptem. - Laboga. Dwórki już idą w pole z
podwieczorkami! Ja polecę przodem, bo pan pewno już przyszedł na
kawę!
Agnieszka przyzostała i spoczęła na chwilę w zielu nad rowem,
pomiędzy dwoma łanami żyta. Zrazu prześladował ją obraz
niemowlęcego trupa, ale niebawem rozproszyły go myśli o Julce,
jaka ona godna zazdrości. Obraca się między ludźmi, jakby nie
wiedziała, że to państwo, to służba, jakby dla niej byli to
wszyscy jednako po prostu ludzie przez Boga przy rozmaitych
zajęciach czy majątkach poustawiani, a wszyscy to w tym, to w owym
potrzebujący pomocy. Jej w głowie nie postoi, żeby "różnica
klasowa" była to ciężka sprawa mogąca komuś sen spędzać z powiek
albo przeszkadzać, żeby ludzie się z sobą najrozmaiciej łączyli,
obcowali...
- Zdaje mi się, że i ja tak patrzę na rzeczy, a jednak...
Nie mogąc z tą myślą dotrzeć do końca, położyła się, wsparła na
łokciu i wpatrzyła w otaczający krajobraz.
Szczyt gruszy, wyrastającej spośród żyta, był namaszczony słońcem,
niby złotymi olejami. Na rowie pachniały słodko przytulie, w zbożu
rozlegał się niekiedy przelotny szept, gdy kłosy poruszyły się
trącone westchnieniem powietrza. Ciepły blask przedwieczornej
godziny, cisza i woń roślinności oszołomiły Agnieszkę do tego
stopnia, że poczuła jakby znikanie i rozpraszanie się samej
siebie. Natomiast ze wzrastającą siłą, choć już nie za
pośrednictwem zmysłów czy myśli, zaczęło występować niby doznające
się samo w sobie istnienie ziemi, nieba, gwiazd utajonych w
błękicie i nieskończonych między nimi przestworzy. Nie czując
bynajmniej strachu towarzyszącego zazwyczaj świadomemu spoglądaniu
w bezmiar wszechświata, wychyliła się jakby poza przestrzeń i
czas, przeistoczona w bezosobową szczęśliwość zespolenia się z
czymś niebywale potężnym, łaskawym i ponad wszelką prawdę
prawdziwym. To już nie było, zdarzające jej się często od dziecka,
poczucie obecności przenikającej wszystko tajemnicy, ale skąpanie
się w niej niby w rodzimym żywiole.
Ochłonąwszy i wracając potem do domu, Agnieszka dziwiła się, jak
mogły trapić ją takie kwestie jak to, którędy iść, co wybrać, by w
życiu nie zbłądzić. Przenikała ją pewność, że cokolwiek wybierze,
nie uniknie błędów, ale nie zminie się też z jakąś kruszyną
prawdy. A prócz prawdy i błędu znajdzie we wszystkim coś jeszcze,
to, czym poiła się przed chwilą - uniesienie, które zdolne jest
byle jaki posterunek życia uczynić miejscem bezcennie
wartościowym, związanym z całością bytu. Zadała sobie pytanie, czy
stan, w który popadła, nie nazywa się obcowaniem człowieka z
Bogiem. Zanurzyła się była bezpiecznie w otchłań bytu i znalazła
tam Boga, rzeczywistość nadprzyrodzoną, źródło, istotę i cel
wszelakiej rzeczy.
- To chyba czują ludzie przyjmujący komunię i to była moja komunia
- myślała z uczuciem dziękczynienia. - Czy Bóg nie może się
udzielać ludziom także i pod taką postacią? Może tylko tak się
udziela, przynajmniej niektórym...
Nagle zaczęła powątpiewać. A jeśli to zatracenie się śród ciszy i
pogody nie jest wzniesieniem się do Boga, lecz przeciwnie,
zapadnięciem się w niższe, zwierzęce czy roślinne, czy nawet
mineralne istnienie? Nie darmo nawiedza nas to najczęściej, gdy
napawamy się przyrodą. Ale kto wie, czy doznać tego, co się odbywa
i pulsuje w niemym świecie pozaludzkich stworów, nie znaczy być na
prawdziwej drodze do zrozumienia istoty bytu, a więc myśli Bożej,
która jeśli jest, jest i w martwym na pozór kamieniu. Zresztą
nieprawda - broniła się - nie tylko w kontemplacji natury...
praca... miłość... przynoszą to samo poczucie wyzwalającego
zespolenia się z bytem, chociaż na inny sposób. Osobowość nie
roztapia się wtedy, a skupia się i rośnie, ale ostatecznie
dochodzi do tego samego poczucia nieskończoności. - W kontemplacji
nieskończoność mnie wchłania, w twórczym wysiłku myśli, uczuć czy
woli ja wchłaniam ją w siebie... - cieszyła się i raptem oczy jej
uderzył widok dziwnej osoby, nie idącej, lecz raczej wałęsającej
się po drodze koło dworskiego ogrodu. Była to chuda, nędznie
ubrana dziewczyna, z drobną, lecz wyzywająco naprzód podaną
piersią, z wybladłą twarzą, spieczonymi ustami, czarnymi oczyma i
bardzo jasnymi włosami. Trzymała się pod bok i przekrzywiając
głowę rozglądała się po zaroślach za płotem.
- Skąd ja ją znam? - przypominała sobie Agnieszka - aha, to
przecież Olka Chrobotówna. Widać znów jest u tych swoich krewnych
na Starym Serbinowie.
Niechcicowie zjedli już, ale czekali na Agnieszkę. Byli zamyśleni
i pobieżnie tylko wypytywali o pogrzeb dziecka. Emilka i Tomaszek
jutro kończyli rok szkolny, pojutrze mieli przyjechać, ale
wiadomości od nich nie były pomyślne. Emilce groziły poprawki,
Tomaszkowi - zostanie na drugi rok w tej samej klasie. Zapewniał,
że się wywinie, ale czy jemu można wierzyć?
Agnieszka nie żyła z siostrą i bratem nazbyt blisko, odczuwała ich
jednak jako część tego zespołu, który stanowił dom rodzinny, a
więc zawsze jeszcze trochę ją samą. Słysząc o ich niepowodzeniach
czy też mało chwalebnych sprawkach, czuła się sama czemuś winna i
na czymś poszkodowana.
Ale tym razem było w niej tyle światła, że zdziwiła się, czemu ono
nie rozjaśnia twarzy rodziców. Zapragnęła im udzielić jakoś daru,
którym została wzbogacona, nim jednak zdążyła się odezwać, Bogumił
wykrzyknął:
- Patrzcie! Tomaszek! O wilku mowa, a wilk tu.
Na schodki werandy wchodziłł rzeczywiście Tomaszek. Agnieszka i
pani Barbara zerwały się zdumione. - Bój się Boga, chłopcze, skąd
się wziąłeś? Czy się co stało? A Emilka? Emilka?
- Jak on się zmienił! Jak urósł! - podziwiała brata Agnieszka. -
Pokaż się, przecież ja ciebie rok nie widziałam.
- A Emilka? - powtarzała pani Barbara całując go machinalnie.
- Nic. Wszystko dobrze - odezwał się Tomaszek nie znanym Agnieszce
męskim głosem. - Emilka na pensji. Nas wcześniej rozpuścili. Ja
zaraz wszystko opowiem. Ale najważniejsza rzecz - obwieścił
tryumfalnie: - przeszedłem do piątej klasy!
2
- Rozpuścili nas wcześniej, bo dyrektor dostał depeszę, że jego
matka ciężko zachorowała, i musiał zaraz wyjechać. No i tego... i
mnie to wyszło na dobre, bo się ze wszystkim tak śpieszyli, że
bardzo krótko pytali. Tak że udało mi się wczoraj poprawić z
trzech przedmiotów, będę miał tylko jedną dwójkę, to zdam z niej
tego... po wakacjach - opowiadał Tomaszek.
- A twój wychowawca pisał dopiero co, że nie dostaniesz promocji -
wtrąciła niepewnie pani Barbara.
- Słowo daję, wiedziałem, że mamusia mi nie uwierzy! - zgorszył się
Tomaszek. - Ale ja sam przecież mówię, że mi się upiekło w
ostatniej chwili.
- No, takie przejście fuksem, to może lepiej było zostać
- westchnęła Agnieszka zasmucona, że wbrew chęci już coś jej się
zaczyna w gadaniu Tomaszka nie podobać.
- Dlaczego? - zdziwił się smarując chleb. - Ja czuję, że doskonale
dam sobie radę w piątej klasie.
- Zaraz - popadł w zwątpienie i ojciec. - Z powodu takiej
prywatnej sprawy, że dyrektorowi matka zachorowała, całą szkołę
wcześniej zamknęli?
- Ojej, tatuś mi też już nie wierzy. Przecież dyrektor musi
wszystkie cenzury podpisać.
- A gdzież masz tę cenzurę? - odważyła się spytać pani Barbara.
- Cenzura? Miałem ją nieść, kiedy szedłem piechotą? Żeby mi się
pogniotła i zabrudziła? Zresztą cenzur jeszcze nie wypisali.
- A mówiłeś, że dyrektor... - szepnęła Agnieszka. Cóż za wstyd i
niedola! Każda rozmowa z Tomaszkiem, zwłaszcza po dłuższym
niewidzeniu, stawała się zawsze czymś w rodzaju mimowolnego
śledztwa!
- Julka, jak się masz!
- Pan Tomaszek! Co panicz, na piechotę przyszedł? Ja zaraz
odgrzeję kawę.
Dopiero po chwili rozbawionych powitań ze służącą Tomaszek zwrócił
się do Agnieszki i objaśnił:
- Dyrektor podpisał, ale jeszcze nie wszyscy nauczyciele wystawili
stopnie. Ci na przykład, co pytali dopiero wczoraj... Prosiłem w
kancelarii - zwrócił się do rodziców - żeby mi przysłali cenzurę
przez Józefata.
- A dlaczego ty się właściwie z nim nie zabrałeś? Po co było iść
na taki upał piechotą?
- Bo nie zdążyłem. Pytałem się o niego w mleczarni, ale
powiedzieli mi, że już pojechał. Mamusia może sprawdzić. -
Tomaszek miał zwyczaj dokumentować szczegółowo każdy swój krok. -
A ja już nie mogłem, słowo daję, ani chwili wytrzymać w mieście.
Rzeczy zapakowałem i może Józefat wstąpi po nie jutro na stancję.
Dobrze?
- A to co takiego? - zdziwiła się pani Barbara biorąc z krzesła do
ręki ładny kapelusz panama z miękkiej ryżowej słomki. - Czyj to
kapelusz?
Tomaszek wszedł był na werandę z gołą głową i nikt jakoś nie
zauważył go, kładącego nieznacznie piękny kapelusz w kącie na
krześle.
Usłyszawszy pytanie matki zaczął kolejno całować ręce rodziców i z
prawdziwą skruchą zeznawał:
- To jest właśnie jedno straszne głupstwo, które zrobiłem.
Pożyczyłem od kolegi pięć rubli i kupiłem sobie taki drogi
kapelusz. Strasznie przepraszam, ale tak marzyłem o panamie. Ta
szkolna czapka taka gorąca i gruba. Myślałem, że tego... że jak
dostanę promocję, to mi może przebaczycie...
- No, no, nie pochwalam wcale takich zbytków. I jeszcze za
pożyczone pieniądze - skarcił go ojciec, pani Barbara zaś
stwierdziła, raczej podejrzliwie zdziwiona niż ucieszona:
- Uważam, że jak na panamę, to strasznie tanio pięć rubli.
Tomaszek po słowach ojca sposępniał.
- To ja nie wiem, co zrobię - rzekł markotnie. - Bo ten kolega
strasznie prosił, żeby mu pieniądze zaraz odesłać. Ja wiem, że
jestem taki głupi i lekkomyślny. Tatuchnu, niech mi tatuś jeszcze
ostatni raz daruje.
- Ja ci dam te pięć rubli - wyrwało się Agnieszce.
Tomaszek był zawsze niebrzydki, lecz teraz przeobraził się z nieco
pulchnego dziecka w nad wiek dużego, urodziwego młodzika. Jego
pociągający wygląd budził zaufanie, i to do tego stopnia, że
chciało się je żarliwie zaświadczyć. Nawet skłonność do
nieznacznego, przemijającego zeza nadawała jego pięknym
złotawoszarym oczom wyraz raczej zamyślony niż przykry.
Ujrzawszy w tych oczach żałosne przygnębienie Bogumił zawstydził
się, że oto chłopak raz bez trudu sam przyznaje, iż zawinił, a oni
jeszcze się krzywią. Wyszedł do siebie i wróciwszy dał Tomaszkowi
dziesięć rubli.
- No, masz i żebyś zaraz jutro odesłał temu koledze. A z powodu
promocji masz drugie tyle.
Pani Barbara, zostawszy sama z mężem, wyrzucała mu:
- Po co to zrobiłeś? Czy nie przekonałeś się, że jemu nie można
dawać pieniędzy do ręki? Nawet nie powiedział, co to za kolega,
gdzie mieszka.
- No to go spytaj. Sama od niepamiętnych czasów kładziesz mi w
głowę, że pchamy go do złego przez ciągłe podejrzenia. No, więc mu
zaufałem. Czegóż ty jeszcze chcesz? Niech się uczy żyć. Ma już
piętnasty rok. Trzeba go traktować poważnie.
Pani Barbara odeszła do roboty gomółek, ale raz po raz łapała się
na tym, że nie słyszy, co Szczepanowa do niej mówi.
Czuła niewyraźny popłoch, nie mogąc zdać sobie sprawy, czy wzbiera
on w niej samej, czy nadciąga z niewiadomej strony od zewnątrz.
Niebawem Agnieszka zbiegła z góry, gdyż mieli się wybrać razem z
bratem w podwórze. Lecz Tomaszka nie było, przepadł, nawet nie
mówiąc, dokąd idzie. Agnieszka nieco dotknięta wróciła do siebie,
ale nie mogła się uczyć. Było jej przykro, że ten smarkacz ją
lekceważy. Zdawało się to mieć jakiś niepochlebny dla niej związek
z nieszczęśliwymi dziejami jej miłości.
Gdy jednak Tomaszek nie wrócił do kolacji, zaczęły się obie z
panią Barbarą niepokoić.
- Może pojechał wierzchem i koń mu się gdzie spłoszył?
- Już prędzej on by się spłoszył koniowi - zaśmiała się Agnieszka.
- Nie, on konno nie pojechał. W podwórzu mówili mi, że był tam
tylko chwilę - objaśnił Niechcic.
O wpół do dziesiątej Agnieszka zeszła z góry. Otwierając drzwi do
jadalni myślała: - Spojrzę, a on już siedzi przy stole. Na pewno
przyszedł, tylko nie słyszałam.
Ale w jadalni siedziała przy stole tylko pani Barbara z
papierosem.
- No? - rzekła pytająco i z trwogą. - Nie wrócił?
- A ja skąd mogę wiedzieć - zjeżyła się Agnieszka. - I cóż
takiego, że nie wrócił? Przecież to duży chłopak. Przyszłam po
świecę, bo moja się wypaliła. Gdzie są świece, mamusiu? W
kredensie?
- Na dole, z lewej strony. Z lewej... z lewej, moje dziecko.
Wkrótce po odejściu Agnieszki zajrzał do jadalni Bogumił.
- Nie ma jeszcze Tomaszka? Gdzież on przepada?
- Jaki ty jesteś nerwowy. Mówisz na mnie, a ty sam jesteś po
prostu kłębkiem nerwów. Cóż stąd, że go nie ma? Przecież to duży
chłopak.
Miała duszę na ramieniu, ale już się nauczyła, że w stosunkach z
Tomaszkiem strach o niego zbyt często zmuszony był ustępować przed
wstydem za niego.
- Na co mu dawałeś pieniądze? - powtórzyła. - Może zabrał się z
kim do Nieznanowa? On ma tam kolegów, którzy widać też już
popowracali.
- Masz tobie. Teraz ja znowu jestem winien. - Bogumił postał
chwilę ze zmieszanym wyrazem twarzy.
- Ja już idę spać - rzekł wreszcie - bo jutro muszę być do dnia
przy sianie. Może będziesz łaskawa sprawdzić, żeby wszystko
pozamykał, jak wróci.
W pół godziny potem Tomaszek nadszedł przez kuchnię.
- Zamknąłeś drzwi na haczyk? - pani Barbara z trudem opanowywała
drżenie głosu.
- Zamknąłem. Mamusia jeszcze nie śpi? - i Tomaszek, obchodząc z
daleka matkę, kierował się do swojego pokoju.
- Cóż to? Nie będziesz jadł kolacji? Czekam na ciebie z herbatą.
- Ja dziękuję. Mnie się nie chce jeść.
- Dziękuję? Jak to dziękuję? Jadłeś gdzie? I gdzie się w ogóle
włóczyłeś?
- Byłem na Starym Serbinowie u tego... u sołtysa. I poczęstowali
mnie jajecznicą.
- U sołtysa? Cóż cię tam znowu pognało? Nie uciekaj no. Powiedzże
chociaż matce dobranoc.
- Ja nie uciekam, tylko chce mi się strasznie spać. Nie wiem,
czego mamusia na mnie krzyczy? No, dobranoc.
Podszedł, ociągając się, do ręki matczynej. Pani Barbara
pocałowała go i zadrżała. Pachniał wódką.
Kiedy w chwilę potem, siedząc na łóżku nasłuchiwała, jak się kładł
spać, myśl jej powtarzała uparcie:
- On nie był u sołtysa. Gdzie on był?
Z tą myślą zasnęła, lecz niebawem otworzyła oczy pod wrażeniem, że
zbudziło ją coś dziejącego się w domu, jakiś odgłos czy szmer. Na
jawie nic już nie usłyszała, ale nie mogła się oprzeć poczuciu, że
coś zaszło na mgnienie przed jej zbudzeniem. Zapaliła świecę i
spojrzała na zegar. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Usiadła
i nastawiła uszu. Na dworze zerwał się wiatr i to jej
przeszkadzało rozróżniać, skąd jaki dźwięk pochodzi. Wyskoczyła z
łóżka i boso w koszuli podeszła do drzwi pokoju Tomaszka.
Przyłożyła ucho do szpary. Próbowała usłyszeć oddech śpiącego
syna. Chwilami zdawało jej się, że go słyszy, to znów, że za
drzwiami panuje nadmiernie wielka cisza. W końcu nacisnęła klamkę,
drzwi zaczęły po cichu ustępować, rozchyliła je, otwarła i weszła.
Zdumiona uczuła przeciąg.
- Tomaszek? - szepnęła głośno.
Ciemność odezwała się jedynie szelestem wiatru i...
poskrzypywaniem okna. Oswoiwszy się z mrokiem rozrzedzonym przez
chwiejne światło z jej pokoju, pani Barbara podeszła do łóżka,
dotknęła ręką poduszek, namacała w popłochu kołdrę i serce jej
zatrzymało się w piersiach. Tomaszka nie było w łóżku.
Przyniósłszy od siebie świecę, zobaczyła, że okiennica jest do
połowy otwarta, zaś okno uchylone i zmyślnie zahaczone od wewnątrz
na skobelek. Tomaszek wyszedł najwidoczniej przez okno, ale dokąd,
na co, do kogo?
- Może musiał, a nie chciał chodzić przez pokoje, żeby nikogo nie
zbudzić? Może dostał rozstroju żołądka? Na pewno struli go u tych
sołtysów. Nie, nie. Z chorobą, z przykrością to on przychodził do
matki. Ale w takim razie, co wyciągnęło go z domu? Może zmówił się
z chłopakami, co pasą konie? Może to jaka próba odwagi?
Nagle straszne podejrzenie trafiło do jej świadomości, że to która
z dziewuch mogła Tomaszka wywabić. Wyglądał tak dorośle i był
przystojny. Czyż nie zdarza się to z chłopcami w jego wieku? Lecz
kto mógłby to być, na Boga! Przecież nie Julka, więc któreż to
dziewuszysko dopuściło się tego?
Ogarnęło ją zgorszone rozjuszenie. - Że też ani na chwilę nie
ustaje pomiędzy ludźmi to rozpętane szaleństwo!
Po chwili przykry domysł rozwiał się. Znikł tak szybko i
dokładnie, jak zwykły znikać bijące w oczy prawdy, których nie
chcemy przyjąć.
- Co za bzdura przychodzi mi do głowy. Nigdy nie zauważyłam, żeby
go ciągnęło do dziewuch. Pod tym względem jeszcze z niego zupełne
dziecko i nikt mi nie wmówi, żeby miał być zepsuty. Od zeszłych
wakacji kocha się przecież idealnie w małej Bartołdównie i jeśli
na ten temat kiedy co mówi, to zawsze o niej. Kocha się idealnie
jak ja kiedyś, to jedno przynajmniej można zapisać na jego dobro.
Ale jeśli nie wyszedł z takiej przyczyny, to co się, u licha, z
nim dzieje?
Zamknęła ostrożnie drzwi pokoju Tomaszka, wróciła do siebie i
uchyliwszy okiennicy wyjrzała na dwór. Noc była ciemna i
wygwieżdżona. Wiatr wiał na suszę. Myśli pani Barbary zaczęły się
błąkać po ruchliwych, szumiących mrokach, błagając skrytego w nich
syna, by nie uczynił nic złego, i gotowe go bronić, cokolwiek by
uczynił.
Po niejakim czasie stary zegar zasyczał, chrząknął i, zbierając
się długo, uderzył.
- Raz... - liczyła pani Barbara. - Raz i nic? Któraż to? Wpół?
Spojrzała na zegar i zdrętwiała. Pierwsza? Jakim sposobem nie
słyszała bicia dwunastej? Co zrobić, żeby nie było jeszcze tak
późno? Przed północą można ostatecznie nie być w domu. Ale o
pierwszej!...
Stanęła ponownie przy drzwiach Tomaszka i z uchem przyłożonym do
szpary czekała końca tej zatrważającej nieobecności. Raz po raz
odrywała się jednak, żeby podejść do okna i wlepić oczy w
gwiaździstą ciemność. - Może tymczasem przyjdzie - krzepiła się i
znów powracała na czaty. Do niepokoju o syna przyłączył się
strach, żeby ktoś obcy nie wszedł przez zostawione otworem okno,
żeby Bogumił nie obudził się od chwierutania jego zawiasów na
wietrze.
Nogi jej cierpły, ucho, przyciśnięte do twardej deski, rwało niby
zranione, wszystko zaczynało ją boleć od naprężonego czuwania.
- Już trzeba się położyć - nakazywała sobie. - To i tak nic nie
pomoże.
I znów podchodziła do okna. Zgasiła świecę i otworzyła szeroko
okiennicę. Noc przybladła, ale w oczach się ćmiło, szamocące się,
bure cienie ogrodu raz po raz przybierały postać nadchodzącego
Tomaszka, która wnet mętniała i rozwiewała się w gęstniejącej
szarości. Za którymś podejściem do okna pani Barbarze wydało się,
że rozpoznaje śród wiatru tony harmonii.
- On jest na tańcach - ucieszyła się. - Ci ludzie potrafią harować
do nocy, a potem tańczyć do świtu. No tak, z tańców można wracać o
pierwszej. Lecz, na Boga, to nie jest już przecież pierwsza! To
już druga dochodzi! Z nim się coś stało!
Na dworze wiatr przycichł, a za to inny głos, wątły i cienki niby
dźwięk trąconego szkła, rozdarł uszy pani Barbary boleśniej niźli
krzyk. Dniało. Ptaki zaczynały szczebiotać.
Jednocześnie w przyległym pokoju dało się słyszeć stuknięcie. Pani
Barbara zdziwiła się, że w ciągu tej nocy tyle odgłosów brała za
oddech, sen i powrót Tomaszka. Teraz nie potrzebowała wytężać
uszu, aby poprzez drewnianą ścianę przepierzenia słyszeć, jak
porał się z odemknięciem skobelka, szurając wzdłuż szpary i widać
jakimś patykiem, jak się podciągał i gramolił na gzyms, jak,
skradając się, zamykał okno i okiennicę, jak się cichaczem
rozbierał i jak zaszeleściła pościel, gdy się położył. A skoro już
był tu i spał w swoim chłopięcym, za krótkim na niego łóżku, pani
Barbara nie wierzyła prawie, że mógł pozostawać tyle czasu za
domem. Czyżby przez tak niedługą chwilę zdążył zrobić co złego? W
każdym razie miała go tuż pod bokiem. Parę godzin może być o niego
spokojna. To już jest wielka ulga. Ulga, jedyne szczęście, jakie
jej, być może, pozostało w tym życiu.
Kiedy o siódmej rano Agnieszka zeszła się z rodzicami przy
śniadaniu, Tomaszek jeszcze spał.
- Do czego to podobne w tym wieku tak się wysypiać - sarknął
ojciec. - O której on wczoraj wrócił? I gdzie latał? Czy pytałaś
go? Matko?
- Szedł taki kawał z Kalińca piechotą - rzekła pani Barbara
wymijająco - to nic dziwnego, że śpi. A gdzie był? U sołtysów. On
zawsze ciągnie do chłopów. Ano, przecież wy mówicie, że to dobrze.
- Wiatr jest ze wschodu. Myślę, że deszczu nie przyniesie
- obejrzał się Bogumił na otwartą werandę, za którą ogród kołysał
się z szumem śród nieco mętnego blasku słońca.
- Nade dniem trochę się uciszyło, a teraz wieje znów, jakby się
kto powiesił - westchnęła pani Barbara.
Zamilkli. Byli wszyscy troje w kiepskim humorze i rozstali się
niewesoło.
Pani Barbara wyciągnęła Tomaszka z pościeli dopiero koło
dziewiątej. Na wpół ubrany wałęsał się po pokojach, ziewając i
postając to przy jednym oknie, to przy drugim.
- Czego ty szukasz? Włóż kurtkę i zjedz śniadanie. Wszyscy już
dawno skończyli. Trzeba sprzątać.
Poszedł nie śpiesząc się do jadalni. Kiedy w pół godziny potem
nakładał przed lustrem swoją panamę, pani Barbara rzekła
przypatrując mu się z ukosa:
- Dokąd?
- Jak to dokąd? - Tomaszek spojrzał na matkę okiem prześladowanej
ofiary. - Co, ja nie mogę wyjść?
- Możesz iść sobie choć na złamanie karku - rzekła nieprzychylnie.
- Ale zostaw ten kapelusz - rozkazała niespodziewanie dla siebie
samej. - Nie niszcz go. Masz tu - otwarła szafę - twoją
zeszłoroczną czapkę.
Zdziwiła się niemile, kiedy Tomaszek bez protestu odłożył kapelusz
i, stropiony, ujął czapkę.
- Co to jest za kapelusz? - spytała wtedy, chwytając go za rękę.
- Jak ja nie lubię takiego wypytywania. No, kapelusz.
- Syneczku! Powiedz mi zaraz, skąd wziąłeś ten kapelusz?
Tomaszek zląkł się zmienionego wyrazu twarzy matki.
- Ojej! Skąd, skąd... No, pożyczyłem od Bodzia Ostrzeńskiego.
- Poży... W imię Ojca i Syna... Któż to pożycza kapelusza. Na co
ta maskarada? I dlaczego od razu nie powiedziałeś?
- Nie wiem - odparł tępo. - Bałem się, że się zaczniecie
martwić...
- A pieniądze wyłudzić od ojca to się nie bałeś? Okpić nas to się
nie bałeś?
- Ja? Wyłudzić? Tatuś sam mi dał!
- I ty śmiesz jeszcze tak mówić!...
Z jadalni, śród pobrzęku sprzątanych przez Julkę naczyń, dobiegło
wołanie:
- Gdzie Tomaszek? Dopiero teraz jadł śniadanie? O wstyd!
- Agnisia! - drgnął Tomaszek. - Mamusiu, niech mamusia nie mówi
ojcu...
Agnieszka zabrała brata na górę, żeby mu pokazać swój pokój, a
zaraz potem pani Barbara została wywołana do Józefata, który
przyjechał i chciał się z nią zobaczyć. Wyszła tedy i rzuciwszy po
drodze okiem na stojący już w sieni koszyk Tomaszka, rzekła do
Julki: - Wnieście to ze Szczepanową do mojego pokoju.
Mleczarz czekał na nią w kuchni. Był to wysoki, niestary jeszcze
chłop, który z powodu nieuleczalnej choroby biodra ciężko kulał,
nie mógł robić w polu i trawił życie na wożeniu sprawunków i
mleka. Nieżonaty przy tym i samotnik, miał na wąskich wargach
wygolonej twarzy uśmiech wyrażający filozoficzne zwątpienie i
pobłażliwość. Bywał pośrednikiem w niejednej sprawie pomiędzy
państwem a uczącymi się w szkołach dziećmi, znał usposobienie
wszystkich trojga i wiedział, że to, co ma powiedzieć, trzeba
traktować ostrożnie i nieco poufnie. Obejrzał się za wychodzącą
Szczepanową i dopiero kiedy zostali z panią sami, rzekł:
- Nic takiego, proszę wielmożnej pani, ino że Antoniowa państwa
Ostrzeńskich prosiła, żeby pan Tomaszek co duch odesłali ten
kapelusz panicza Bodzia, co go wzieni.
- Antoniowa? - spłoszyła się pani Barbara. - A tak, wiem. Właśnie
go szykuję. Zabierzecie go na południe.
- Nie tak wzieni - poprawił się Józefat - jak pożyczyli. Ino że
nikogo nie było w domu, jak przyszli, to Antoniowa sama na swój
rozum ten kapelusz wydała, bo pan Tomaszek mówili, że go aby chcą
komuś pokazać, i zaraz mieli odnieść. Antoniowa myślała, że się
panicze zmówili, a tera boi się powiedzieć. Jak pan Bodziuś
obaczy, że kapelusza nie ma, to ona dostanie hałas.
- Tomaszek - rzekła pani Barbara z gniewem - jest głupi smarkacz,
ale Antoniowej też piątej klepki brak, żeby dzieciaka słuchała.
- No. Ja jej to samo rzekłem - zgodził się dobrodusznie Józefat. -
Młode chłopcy lubieją pofiglować, a potem z tego je kram.
Pani Barbara chciała go prosić, żeby tej rzeczy nie rozgadywał po
ludziach, ale wstyd zamknął jej usta.
Obolała duchowo i zgnębiona, wróciła na pokoje i machinalnie
zaczęła przeglądać pocztę. Listów było dwa. Jeden... ze sklepu
Nussena z rachunkiem za dwie koszule i trzy krawaty wzięte na
kredyt przez Tomaszka, drugi - ze stancji, której właścicielka
pytała o ich zdrowie, gdyż Tomaszek wyszedł wczoraj z miasta przed
mającym dziś nastąpić zakończeniem roku szkolnego, z powodu jakoby
otrzymanej wiadomości, że ktoś w domu jest chory. Pani Barbara nie
wiedziała, od której strony bronić się przed cierpieniem.
- Dlaczego on to zrobił? - dociekała. - Najprawdopodobniej został
jednak na drugi rok i chciał jakoś zabiec temu faktowi drogę. Może
wyobrażał sobie, że cenzury bez niego nie odeszlą, a on zdoła
jakoś utrzymać nas przez wakacje w mniemaniu, że przeszedł? Do
niego wszystko podobne.
Raptem przypomniały jej się owe koszule od Nussena. Prawda,
jeszcze i to. Drżącymi rękoma zaczęła rozpakowywać kosz Tomaszka.
Był, jak zawsze u niego, nie zamknięty. Dobywszy zmięte i byle jak
wtłoczone rzeczy, jeszcze raz przeciągnęła poszukującą ręką po
wiklinowym dnie. Ale nowych koszul ani krawatów nie było.
Oczywiście wziął na rachunek, żeby sprzedać. Potrafił to już za
czasów, kiedy mieszkali razem.
- Nicpoń czy półgłówek? - myślała pani Barbara biorąc się do
zawinięcia nieszczęsnej panamy Bodzia.
Agnieszka poczyniła tego roku w swoim pokoju wielkie zmiany i choć
nie zależało jej specjalnie na wrażeniu Tomaszka, rada była z
kimśkolwiek podzielić się przyjemnością lubowania się nimi. Ojciec
na jej prośbę kazał ściany wyłożyć jasnokremową tapetą. Otomanę,
stojącą tu dawniej, zabrano do pokoju pani Barbary, gdzie miała na
niej sypiać Emilka. Agnieszka wolała małą, kiedyś babciną kanapkę,
której wyszarzanie i dziury obciągnęła kretonem drukowanym w
bukiety róż. Z takiego samego kretonu było przykrycie łóżka i
zasłonka oddzielająca kąt z umywalką. Pokój był kwiecisty i
dziewczęcy, tylko półka i stół założone książkami nadawały mu
cechę powagi i tylko żółta zasłonka, zesunięta na jedną stronę
okna i ruszająca się od wiatru, przypominała przeszłość.
Tomaszek rozglądał się, ale nie zauważył zmian i nie wyraził o
nich żadnego sądu. Agnieszka miała wrażenie, że ten chłopiec,
zdający się żyć tylko swymi zmysłami i mięśniami, jest jakby na
poły głuchy i ślepy. I że nawet w dostępnej zmysłom rzeczywistości
nie dostrzega ani cząsteczki tego, co stanowi jej treść.
Jednakże uderzyła go w końcu rzadko widocznie oglądana mnogość
książek.
- Same książki - uśmiechnął się. - Pożycz mi jaką. Chciałbym coś
przez wakacje poczytać.
Agnieszka zmieszała się usłyszawszy tę prośbę. Podejrzewała, że
zgłosił ją na pokaz, żeby jej się przypodobać.
- Później kiedyś - rzekła niepewnie. - Zresztą nie wiem, czy cię
to zajmie.
Wydawało jej się, że samym rodzajem swoich zainteresowań wywiera
na niego mimo woli nacisk, zmuszający go do odgrywania fałszywej
roli. - Człowiek - myślała - musi do wszystkiego dorastać sam. I
do stosowania przymusu wobec siebie - także sam.
Ale, zdziwiona, czuła, że jej odmowna odpowiedź podyktowana
została nie tylko takim względem. Że w zetknięciu z Tomaszkiem
ogarniało ją jakby powątpiewanie o wartości tego, czym sama żyła.
Wstydziła się nieomal swych książek, natomiast rada była pochwalić
się świeżo nabytymi umiejętnościami praktycznymi. Jakby nadszedł
czas wstydu, że się myśli, a dumy, że się bodaj cokolwiek czyni.
- Że upokarza mnie mój duchowy "stan posiadania" wobec chłopów, to
jeszcze można czymciś usprawiedliwić... Ale wobec Tomaszka? Co to
znaczy? Zamiast pomóc mu, podciągnąć go do tych rzeczy, schodzę do
niego... - myślała z niesmakiem, nie mogąc się powstrzymać od
skierowania rozmowy na sporty, w których celował.
Chłopcy szkolni pasjonowali się ostatnio do footballu, pływania i
walki francuskiej. Ale tym razem Tomaszek nie okazywał zapału
chełpienia się na ulubiony temat. Był roztargniony i nieswój, miał
coś innego na myśli i odpowiadał jedynie półsłówkami.
- Słuchaj - rzekł wreszcie znienacka. - Ja mam ten... mam straszną
prośbę do ciebie.
- No co?
- Tylko nie rozgniewaj się, moja złota. Ja, wiesz... zrobiłem
jedno głupstwo... Z tym kapeluszem.
- A co? - zaniepokoiła się. - Nie wysłałeś przez Józefata
pieniędzy? To wyszlij teraz na południe. Chyba nie wydałeś ich
wczoraj, bo gdzie?...
- Nie wydałem - poczerwieniał. - Ale widzisz, ja tego kapelusza
nie kupiłem, tylko pożyczyłem od Bodzia. Ojej, już patrzysz na
mnie jak na zbrodniarza!
Agnieszka patrzyła surowo, ale w gruncie rzeczy ujęło ją, że go
słyszy po raz pierwszy oskarżającym się o coś. Nie wiedziała, jak
ma postąpić, żeby go nie spłoszyć. Bo może to jest początek ich
wzajemnej bliskości?
- Chciałem, żebyś to wiedziała - śpieszył Tomaszek. - Żebyś
wstawiła się za mną u tatusia. Bo może będzie chciał mi odebrać te
pieniądze, a ja ich naprawdę potrzebuję. Ja naprawdę mam dług,
tylko dawniejszy. A tego... a ty to ojcu lepiej wytłumaczysz, bo
jesteś taka inteligentna. Słowo daję, nawet w Kalińcu wszyscy
mówią, że jesteś taka mądra. Sł