Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu
Szczegóły |
Tytuł |
Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anna Czekanowicz Zbigniew Joachimiak
Pełni róż obłędu
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Maria Janion
ONI SĄ CZAROWNICĄ
Szczupły tomik poetycki, który przedstawiamy czytelnikowi, dawno został napisany
i miał
się ukazać w druku już przed kilkoma laty. Oczywiście, można zapytać: a cóż to
ma za znaczenie?
poezja jest wieczna i jej prawda nie ulega ani nadpsuciu, ani niwelacji w biegu
dziejów.
Niby tak jest i tak bywa, ale nie zawsze i niezupełnie. Są bowiem zamierzenia –
i spełnienia
poetyckie, które przede wszystkim pragną świadczyć własnemu czasowi. Nie oznacza
to zresztą bynajmniej, że chodzi o czas powierzchniowy, obyczajowy i polityczny,
może to
być czas głębinowy – czas głębin świadomości i podświadomości, czas czający się
u spodu
naocznych wydarzeń. Z podobnym świadectwem mamy chyba tutaj do czynienia, a może
raczej z czymś osadzonym w jednym z nurtów podziemnej rzeki.
Co zatem ukrywało się pod powierzchnią i co wybiło się również i w tomiku pod
znamiennym
tytułem Pełni róż obłędu – na powierzchnię? Przypomnijmy kilka zaledwie faktów z
ostatniego dziesięciolecia: wychodziły książki Antoniego Kępińskiego, a wśród
nich ciesząca
się legendarną sławą Schizofrenia, z dedykacją – przesłaniem, będącym w pewnym
okresie
chyba jednym z najczęściej cytowanych tekstów:
Tym, którzy więcej czują
i inaczej rozumieją
i dlatego bardziej cierpią
a których często nazywamy
schizofrenikami.
Jerzy Krzysztoń pisał trzytomowe obszerne dzieło (ukazało się na początku roku
1980) pt.
Obłęd – wspaniałą epikę życia fantazmatycznego. Młodzi twórcy, skupiający się
przede
wszystkim wokół almanachu gdańskich środowisk twórczych pt. „Punkt”, usiłowali
uświadomić
sobie własną postawę, którą nazwano Nową Prywatnością.
U jej podłoża tkwiło dążenie do upodmiotowienia literatury. Może to się
teoretycznie wydać
nieco dziwne, gdyż każdy akt literacki jest faktycznie skrajnie upodmiotowiony.
Ale należy
sobie tutaj uprzytomnić kontekst: oficjalną, powszechnie panującą doktrynę,
traktującą literaturę
niesłychanie „zewnętrznie” i żądającą od niej „obiektywizmu w przedstawianiu
prawidłowości
społecznych i konieczności historycznych”. Poezja, o której mowa, skupiała się
głównie na poszukiwaniu własnego mitu osobowego, pragnęła znaleźć swoje miejsce
w zbiorowości,
ale poprzez uwewnętrznienie jej wartości. W tym sensie Nowa Prywatność podjęła
tę samą polemikę co Nowa Fala, polemikę z całym systemem zewnętrznych,
ideologicznych,
narzucanych i wmuszanych wmówień i zaszczepień. Przytoczę to, co mówiłam pod
koniec
roku 1977 w dyskusji o poezji: „Prywatność jest chyba dla nas wszystkich
doświadczeniem
egzystencjalnym – i wszyscy tutaj zgromadzeni walczymy o wartość tego
doświadczenia.
Zasadniczą różnicą między nowofalowym a obecnym ujęciem tego doświadczenia jest
to, iż
teraz jest ono wypowiadane w innym języku. Nowa Fala mniej mówiła wprost o
doświadczeniu
egzystencjalnemu, a jeśli już, to zakuwała je w rygor racjonalnego doświadczenia
językowego,
przede wszystkim jego amorficzność, chaotyczność, irracjonalność. Stąd możliwość
powrotu ekspresjonizmu, jakiegoś neoekspresjonizmu” („Punkt” nr 2). Praktyka
poetycka
potwierdziła te przypuszczenia.
Jak z tego wszystkiego wynika, Nowa Prywatność chciała być szkołą „doświadczenia
wewnętrznego”.
Chciała – to nie znaczy bynajmniej, że jej się to udało. Nie miała też
sprzyjają-
cych warunków dla wymiany poglądów. Niewiele z jej zamierzeń zrozumiano czy
chciano
zrozumieć; najczęściej, w najlepszym wypadku, sprowadzano znów cały
przedstawiany przez
nią wątek do starego, wynurzającego się z romantyzmu i ponawiającego się stale w
literaturze
polskiej (aż do ostatnich dni, a piszę w kwietniu 1981 roku) sporu między
„tyrteizmem” a
„intymizmem”, między poezją „pobudki bojowej” a poezją „kwileń miłosnych” i
„szlochów
niewieścich”.
Dlaczego tak się stało, dlaczego tzw. Nowa Prywatność sama się jakoś rozmazała,
rozmyła,
nie doszła do pełnej świadomości, dlaczego większość piszących o jej pierwszych
próbach nie
okazała najmniejszego zrozumienia dla tak w niej widocznego „projektu
antropologicznego”,
trudno tutaj dokładnie rozsądzać i rozstrzygać. Być może wymagałoby to traktatu
o „wielkim
niezrozumieniu” nabrzmiewającym w latach siedemdziesiątych, o zrywaniu więzi
komunikacyjnych
– również w obrębie krytyki literackiej, która wskutek wspomnianej destrukcji
łączności
nie była w stanie, w ogromnej swej większości, pełnić nawet elementarnych
obowiązków
informacyjnych. A cóż dopiero mówić o diagnozach i projektach, skoro metodycznie
roztrzaskiwano wizję jakiejkolwiek całości. Trzeba też wspomnieć o atakach na
próby poezji
indywidualistycznej, prowadzonych przez tych, którzy oskarżyli ją o „działalność
rozkładową”
— przez sianie demoralizacji, uprawianie pornografii i powodowanie demobilizacji
społecznej.
Ci mieli i mają, owszem, wizję całości. Totalitarną.
Esej Christophera Lascha pt. Kultura narcyzmu. Nowa uczuciowość amerykańska,
który stał
się bestsellerem od chwili ukazania się w USA w 1979 roku, spowodował
interesującą dyskusję
o współczesnych postawach światopoglądowych i życiowych. Rozmaite spostrzeżenia
i
diagnozy z tej okazji wypowiedziane dotyczą generalnie przemian w całej
cywilizacji dwudziestowiecznej
(por. np.: H. J. Morgenthau i E. Person, Źródła narcyzmu, przedruk z „Partisan
Review” w 218 nrze „Ameryki”). Zauważono, że siła idei nacjonalistycznych, które
–
dając poczucie ładu i spójności – w szczególny sposób chroniły jednostkę przed
procesami
alienacyjnymi, załamała się wśród wielu społeczności europejskich po potwornych
doświadczeniach
drugiej wojny światowej. Wobec nowego kryzysu wartości umocniły swe znaczenia
nowe formy indywidualizmu, co nie oznacza oczywiście, że zagrożenie alienacją
zostało w
ten sposób uchylone.
Kult „ja” – uwewnętrzniającego wartości i tylko w ten sposób mogącego sprostać
społeczeństwu,
mającemu naturalną skłonność do represyjnego, zewnętrznego narzucania nakazów i
zakazów – przybiera nieraz formy skrajne: właśnie „kompleksu Narcyza” czy też
powrotu do
romantycznego rozumienia szaleństwa jako osobliwego stanu iluminacji, jako
wyższości danego
szaleńcowi oglądu tego, co niewidzialne i niedostępne, jako kumulacji
autentyczności,
poezji i ekstatycznego olśnienia. Wszystkiego tego nie mogą oczywiście ani
doznać, ani pojąć
„oni” – stado zdroworozsądkowych filistrów. Jeden z twórców wiedeńskiej
malarskiej szkoły
fantastycznego realizmu, zakorzenionego w symbolizmie i surrealizmie Ernst
Fuchs, wygłosił
w 1969 roku wyznanie–wyzwanie pt. Der Wahn als künstelrische Erkenntnis – Obłęd
jako
artystyczne poznanie. Fuchs pragnął ukazać narodziny nowej duchowości, tworzącej
opozycję
wobec „estetyki społeczeństwa konsumpcyjnego”. Trudno wyraźniej wypowiedzieć
przeciwieństwo
między „szałem” i wzlotem prawdziwego twórcy a przyziemną tępotą nabijającego
kabzę mieszczucha, do którego prawdziwa sztuka nie może przemówić. Podobne
przeświadczenia
wyjątkowo silnie wystąpiły w epoce modernizmu, powodując prowokacyjne zachowania
artystów.
Wydaje się, że obecnie zarówno lęk przed totalitaryzmem, przed zniewoleniem
umysłu przez
represyjną zbiorowość, jak i przed obezwładnieniem przez tzw. kulturę masową,
komercjalną
konsumpcję dla mas, legł u podstaw wzmożonego indywidualizmu twórców. Nie widać
powodów,
dla których w Polsce nie miałoby się dziać podobnie – tym więcej, że pojawiły
się u
nas wszystkie omówione przed chwilą zagrożenia.
Dlatego zapewne – mimo nieporozumień – tendencje, o których mowa, jakoś tam
znalazły
swe miejsce w polskiej kulturze współczesnej i osadziły się w świadomości
twórców. Z pewnością
zawdzięczamy ów fakt tej ciemnej strudze poezji, która pojawiła się u nas wraz z
dwoma poetami przeklętymi: Andrzejem Bursą i Rafałem Wojaczkiem. Ten ostatni
zwłaszcza
stworzył zupełnie nową w naszej literaturze cielesność Słowa. Słowo zaczęło być
i u nas niebezpieczne,
zaczęło wręcz zagrażać fizycznie. Przypomina się Artaud z jego ideą teatru jako
dżumy, z przeświadczeniem, że widz nie może być oddzielony od tego, co się
dzieje na scenie,
jakąś niewidzialną przegrodą. „Ważne jest przede wszystkim, by uznać, że teatr,
podobnie
jak dżuma, jest obłędem, który może się udzielać. ...Jeśli bowiem teatr jest jak
dżuma, to
nie tylko dlatego, że działa na wielkie społeczności i podobnie nimi wstrząsa.
Jest w teatrze i
w dżumie – coś ze zwycięzcy i coś z mściciela. Spontaniczny pożar, który wznieca
dżuma
tam, gdzie przechodzi, to nic innego jak olbrzymie unicestwienie”. Artaud
sądził, że teatr powinien
widza w takim stopniu przenikać, żeby nawet zagrażać jego integralności
fizycznej. I
dopiero kiedy teatr okazuje się dżumą, kiedy przybiera postać fizycznego
zarażenia i zagrożenia,
wręcz epidemicznego unicestwienia w sensie skłonienia umysłu ku obłędowi, który
trawi
jego energię – dopiero wtedy staje się autentyczny i prawdziwy.
Pisać jak radzi, jak każe Artaud... Tworzyć sztukę odczuwaną fizycznie – aż do
bólu... Podobne
marzenie towarzyszy i autorom tomu Pełni róż obłędu.
Wspomniałam już, że takie pragnienie mogło przybrać i kształt
ekspresjonistyczny. Byłby to
powrót do jednej ze ścieżek modernizmu, do całego modernizmu, do symbolizmu. I
rzeczywiście
tak się działo i dzieje: renesans Micińskiego, ponawiające się stale zamiłowanie
do
secesji, kult dekadencji (znamienne, że początkowo tom Czekanowicz i Joachimiaka
miał
nosić tytuł: Chwil spełnienie w dekadencji). Julian Rogoziński i Małgorzata
Baranowska pisali
o wywodzącym się z symbolizmu i surrealizmu świecie wyobraźniowym dwojga
zwracających
uwagę poetów lat siedemdziesiątych: Janusza Stycznia i Urszuli Małgorzaty Benki.
Dziwna rozkosz Benki skłoniła Rogozińskiego do postawienia pytania, czy ona i
poeci z jej
parafii zapoczątkują u nas jakiś neosurrealizm. Surrealizm, jak wiadomo,
perwersyjnie osnuwał
się wokół symbolizmu przełomu wieków.
Napisałam o tym wszystkim, gdyż, jak mi się wydaje, tom Pełni róż obłędu
umieszczą się w
zarysowanej konstelacji literackiej. Jego autorzy świadomie próbują ożywić
tematy, motywy,
symbole poezji modernistycznej, popychani zresztą podobną co na początku wieku
tęsknotą –
po upadku tradycyjnych bóstw, tęsknotą za nową transcendencją. I podobnie jak w
modernizmie
wciela się ona przede wszystkim w mit o Androgyne. Najlepsze wiersze tomu
rozwijają
właśnie wątek androgyniczny (31 i 32). Zresztą sam pomysł dialogu Kobiety i
Mężczyzny,
ale zarazem i zamiar połączenia czy nawet utożsamienia pierwiastków: męskiego i
żeńskiego
– m.in. przez utajenie autorstwa poszczególnych wierszy – wywodzi się zapewne z
marzenia
androgynicznego. Oryginalność pomysłu jest uderzająca, niestety wykonanie nie
dorównuje
zamierzeniu. W finale modlitwy II, do Androgyne czytamy:
ty nas odnajdziesz
ty nas powiedziesz
ty nas okaleczysz
ty nam zdradzisz
tajemnicę
i odpowiedź
i będzie to śmierć – nieśmierć
a my będziemy pomiędzy
Zamiast bóstwa patronującego misterium eleuzyńskim pojawia się bóstwo
androgyniczne.
Również i tajemnica poszukiwanej transcendencji musi nosić znamię tego bóstwa.
Transcendencja
androgyniczna – zgodnie z rozmaitymi mitami i wierzeniami – zapowiada i spełnia
połączenie pierwiastków płci w boskiej jedności; jest to połączenie erotyczne.
Androgyne doznaje jednak w ujęciu naszych autorów znamiennego przekształcenia:
zostaje
ukrzyżowana. Droga cierpienia, szaleństwa i krzyża przewija się przez cały tom
Czekanowicz
i Joachimiaka. Fantazmat ukrzyżowania nabiera coraz silniejszego wyrazu i
wreszcie wybucha
modlitwą do ukrzyżowanej Androgyne – „któraś na surowym drewnie znalazła płeć –
śmierć”. Wydaje się, że tu – w przedostatnich wierszach cyklu – znajdujemy się w
jego centrum.
W całym tomie widoczne jest dążenie do uchwycenia Słowa w momencie, kiedy staje
się
Ciałem. Cielesność Słowa wypowiada się na rozmaite sposoby, ta cielesność staje
się – bo nie
może się nie stać – erotyzmem Słowa. Słowo zupełnie tak samo jak Ciało jest dla
autorów i
więzieniem, i wyzwoleniem. Chcą się umieścić „pomiędzy” tymi dwoma stanami. W
efekcie
najsilniejszą tonacją ich wierszy miała być tonacja tragiczna – poczucie
rozdarcia, odczucie
bytu jako „szczeliny” czy „rany”, o których tyle się tu mówi, płci jako śmierci.
Byt i Słowo,
ich jedność, pojmowane są erotycznie i tragicznie. To znaczy jak?
Przypomnijmy stanowisko Susan Sontag. Polemizuje ona ze współczesnymi sądami,
traktującymi
ludzkie pożądanie seksualne – jeśli nie zostanie zakłócone – jako coś prostego,
przyjemnego,
zwykłego. „Seksualność ludzka – pisze – całkowicie niezależnie od
chrześcijańskich
zahamowań, jest bardzo dwuznacznym zjawiskiem i należy, przynajmniej
potencjalnie,
do raczej skrajnych niż zwykłych doświadczeń ludzkości. Mimo że tłumiona
seksualność jest
jedną z demonicznych sił świadomości ludzkiej – popychających nas niekiedy do
zabronionych
i niebezpiecznych pożądań, które rozciągają się od chęci popełnienia nagłego
nieuzasadnionego
gwałtu do lubieżnego marzenia o zatraceniu świadomości, o śmierci. Nawet na
poziomie zwykłego doznania fizycznego miłość bardziej chyba przypomina atak
epilepsji niż
spożywanie posiłków czy rozmowę. Każdy odczuwał (przynajmniej w wyobraźni) urok
erotyczny
okrucieństwa fizycznego i powab rzeczy występnych i odpychających. Zjawiska te
są
częścią właściwego fenomenu seksualności i, jeśli nie odrzucimy ich jako
neurotycznych
zboczeń, ukaże się inny obraz, mniej prosty niż ten, który propaguje oświecona
opinia publiczna”
(por. „Teksty” 1974 nr 2).
Dewizą podobnego rozumienia erotyzmu mogłyby być słowa Bataille'a: „Prawda
erotyzmu
jest tragiczna”. Właśnie tędy przebiegałaby granica między pornografią a
erotyzmem. Pornografia
nie wydaje się ani tragiczna, ani demoniczna, nie byłoby w niej niczego – jeśli
posłużyć
się formułami Bataille'a – ze świętości erotyzmu, przekraczania zakazów,
transgresji i jednak
powrotu do zakreślonej granicy. Do tragicznej prawdy erotyzmu Słowa i Ciała
usiłują dotrzeć
autorzy tomu Pełni róż obłędu.
W ten sposób obrysowują oni cień Czarownicy, który towarzyszy każdemu z nas.
Czarownicy
– to znaczy stałej, utajonej, ciemnej obecności fantazmatu szaleństwa i
ukrzyżowania, tragicznej
żądzy przekroczenia własnej kondycji.
1.
no powiedz dobrze ci tak
pomiędzy słowem
powiedz dobrze
dotyka cię łapkami
gładzi rani
powiedz dobrze
dopada twych ust
i ucieka z dłoni
no powiedz
jesteś tutaj i ja jestem
ale nie jesteśmy sami
dobrze powiedz
i dotknę
a nawet jeśli ty dotkniesz
powiedz dobrze
stykają się końce naszych palców
w karcerze słów
nasze usta pieszczą się
w kajdanach słów
i módl się by jeszcze nie spadło
słowo topór sen słów
2. (boję się)
zamknięte drzwi za nimi czarna
głębia /noc powiadasz zmrok bez słońca/
to ona
to ty
krok po kroku ktoś bezgłośnie
stąpa /mówisz odchodzisz w ciemność/
nikt nie zdradza gry
kto chowa się
a kto jest chowany
tylko zatrzaśnięte drzwi
w pamięci
dokręcają zamki skrobią łańcuchami
jeśli cofnąć się to
są
czarna głębia i ty
kto tu się boi
nie wie nikt
bo milczy noc
i milczysz ty
kto tu jest straszny a kto przestraszony
czy mrok
czy w mroku czarny człowiek
/nie powiesz a jeśli nawet
to czy przekrzyczysz
najbardziej obce sobie przestrzenie/
kto da krok wstecz
i strzeli z błyskającej
klamki
3. (palenie kryształu)
dotykanie oczu
spotykanie rąk
wiązanie ust
nieobleczone w słowo
to
nic
pękające w kryształ
a spalony w krzyżu kryształ
przelewa się w powódź
która dławi się
tuż za
zasięgiem oddechu
i tętni i tętni
4.
w dłoniach schowa
opuszkami palców przyciśnie
ale nie za mocno
tak żeby przydusić
zaniepokoi się
uchyli szczelinę palców
położy na stole
kwilące resztkami oddechu
przed lustrem stanie
przymierzać będzie
jak pióro u kapelusza
albo zwiędły kwiat
aż się wyrwie
upadnie głośno
rozsypie litera po literze
wykrzywione złośliwie nastroszone
łypać będzie spomiędzy szpar podłogi
samym ostrzem noża
bez klingi
5. (co było potem...)
I
co więc stanie między
co stanie między krawędziami
stanie między krawędziami rozciętego
między krawędziami rozciętego obrazu
krawędziami rozciętego obrazu dłonią
rozciętego obrazu dłonią ściśniętego
obrazu dłonią ściśniętego
dłonią ściśniętego do zsinienia
ściśniętego do zsinienia
do zsinienia palców
zsinienia palców słowa
słowa
II
jak się zsiniałe słowo spyta
zsiniałe słowo spyta o przepaście
słowo spyta o przepaście chłodu
spyta o przepaście chłodu liter
o przepaście chłodu liter spyta
chłodu liter lustra
liter lustra
lustra
III
jak zwierciadło zostając samotne pęknie
zwierciadło zostając samotne pęknie
samotne pęknie między
pęknie między pustelniami
między pustelniami bezgłośnie
pustelniami bezgłośnie zawali
bezgłośnie zawali słów
zawali słów brzmiące litery
brzmiące litery
litery szczeliny
s z c z e l i n y
6.
białe smukłe dotykanie nocy jak delikatne jak czułe
ociera się o sprzęty skrzynie meble czyjeś inne palce
usuwa się w welony przyciemnionych kątów i szemrze dłoń
własna a obca tam w końcu i głaszcze i w pięść mocną
zaciska potem się otwiera do pocałowania wspomnienia
które w szparach błyska jak
skalpel jak
stalowa nić jak
samo ostrze jak
by było bez słowa jak
by topór nawet nie miał własnego imienia
krusząc jak
7.
mówisz do mnie tylko
a ciało ranisz
z rany cieknie cierpkie osocze
a ty zasklepiasz
przyczynę wymawiając
mówiąc oddech
mówiąc ciepło
mówiąc krew
mówiąc mówię:
to noc oddziela nóż od przyczyny
pleciesz warkocz
a słowami
otaczasz moje
stygnące ciało
w którym coraz ciszej
brzmi wypowiedziany
dźwięk chowający się
głębiej głębiej
w aorty
dławiące jak kajdany
lęgnące się dopiero
w układ ust
do szeptu do szeptu
8. (spadający z nieba kamień)
nie uwierzył ptak lecący nad górami
że pomiędzy jest dolina /musi być dolina/
i wyżej się jeszcze wzniósł
i spadł
martwy przedmiot na zieloną
nizinę do rąk starca
starzec ten przedmiot owinął w trawę
i złożył do ziemi dokąd się sam udawał
jest teraz pomiędzy dwoma grobami
– jednym zaklętym, drugim zaklinającym –
przestrzeń
w niej wije ptak gniazdo
skąd wyleci kolejny prorok
by wrócić do dopominającej się życia dłoni
samotnego mieszkańca zamkniętej doliny
nic się nie skończy
w tej miłości dolinie wiernej spadającym ptakom
ptak i dziad i robak i ziemia
wciąż za późno się dowiadują że
starzec ptaka wyznaczył na robaka
a ptak starca na spadający z nieba kamień
być może zawsze za późno o jeden tylko
dzień o dzień śmierci która była nie tylko
znakiem ale i ptakiem który się wzniósł
9. (telegram l)
a jednak znów wiedziałem choć nie chciałem wiedzieć
szelesty dotykanie miasta głos ojca szatana we mnie
a jednak zmęczony ta walka biologią ocieka przed sobą
tylko synu przed tobą tylko dziecko a jednak zmuszony
szelestem wiem już chyba nie czekam pulsuje krew w wodę
dławi język jestem a jednak dotykam ciebie i – i jeśli
ja jestem trzeci – drugiego a jeśli ja jestem drugi
dotykam też siebie
10. (telegram 2)
a szelest ten okazał się stukaniem okiennicy i wiatrem
który chciał cię dopaść za najbliższym rogiem a on w oknie
za szybą za firanką ukryty wypatrywał dnia to znaczy czekał
końca nocy i ucieczki czekał i kurczowo trzymając moje
ręce kłamał językiem że nie ma trzęsienia ziemi i że
tamte kobiety są tobą najbardziej i oczy szklane wbijał
w mrok i prosił żebyś już nie wiązał nitek nocy żebym
oddał mu dzień i ukochaną i wtedy mogłem tylko zabić
mówiąc po stokroć powtarzając noc
11. (a szaleństwo we mnie jak kamień)
nie boję się szaleństwa
ono we mnie jak błazeństwo
śmiech niesie pusty
w jeszcze większą pustkę
nie boję się opętania
ono we mnie jak kamień
trzyma mnie dna
nikomu nie odda
nie boję się zwariowania
ono mnie tutaj pozostawia
ono wierne jak w rozpaczy pięść
upilnuje mi moją własną śmierć
12.
jeżeli jest coś takiego
jak dotknięcie skóry
jeżeli jest tak odczuwalne
dotknięcie skóry
bez udziału ręki
jeżeli można dotknąć ciała
nie poruszając go
to znaczy że
ponad istotnością dotyku
tkwi dotyk oka
i ust i gardła
ucha może nawet
ponad prawdziwością istnienia
jest wielkie obce oko
świata niedomknięte
zmrużone szklane
które wynurzyło się
ze szczeliny nocy
wyrosło jak druga ręka
tuż obok mojej
a przecież nie mogło
należeć do mnie
i krew popłynęła
przez nie–moje ciało
i wróciła spalona
aż rozwarło się na oścież
przede mną
wywróconą źrenicą zatkało mi usta
krawędzią szklaną raniąc
13.
boję się jak niepokoju
jak niepokoju bycia
jak niepokoju bycia kimkolwiek
jak niepokoju bycia kimkolwiek oswojonym
jak niepokoju bycia kimkolwiek oswojonym raczej nie najbardziej odpowiednim
jeszcze boję się jak szaleństwa
jak szaleństwa nocy
jak szaleństwa nocy bezkresnej
jak szaleństwa nocy bezkresnej bezsennej
jak szaleństwa nocy bezkresnej bezsennej bez dnia
ciągle jeszcze boję się jak choroby
jak choroby ciała
jak choroby ciała krwi
jak choroby ciała krwi czerwonej
jak choroby ciała krwi czerwonej nie mojej
a jednak ciągle jeszcze boję się jak pustki
jak pustki oczu
jak pustki oczu dalekich
jak pustki oczu dalekich kochanych
jak pustki oczu dalekich kochanych zamkniętych
a jednak ciągle jeszcze od nowa boję się jak obłędu
jak obłędu dna
jak obłędu dna mrocznego
jak obłędu dna mrocznego cierpkiego
jak obłędu dna mrocznego cierpkiego snu
14. (to, co na pewno...)
przecież każde słowo które wypowiadam
do ciebie w tym mrocznym pokoju
jest tak jak ta cudza twoja kobieta
i kiedy dotykam pięknej kobiety
a ona drży
jestem sobą tobą i tym trzecim
który z całą pewnością
przetnie mrok w którym trwa
kobieta nie twoja ale moja cudza
przecież każdy gest który wykonam
w zasłonie nadbiegającego cienia
jest jak ten obcy twój mężczyzna
i kiedy wyciąga rękę ten trzeci
twój nie mój mężczyzna
rozpalonym czołem buduje most
i kłamstwem kusi wiersz
przewrotny jak ta moja cudza kobieta
przecież każdy uśmiech który przyłapię
między nimi na powierzchni szyby
jest jak jednostronność kartki papieru
i kiedy spytam nie odpowiesz
kim jestem kim jest ona
i skąd on między nią i tobą
tym trzecim co niewidzącymi oczami
przyniósł noc i wiersz
pomylił ze snem
15.
już wstaję wstaję już
otwieram drzwi domu
wchodzę w mroczny chłód
i pokonuję lęk i brnę
w ciemne pokoje
poznaję znajome pokoje
zniszczone ściany drżąc idę w ciemność
do końca
wyzwolony
i znów zamknięte zastają drzwi
zwarte w sobie dobrze
zatrzaśnięte
broniące
wejścia
wyjścia
cofam się więc
zacieram ślady
na palcach wracam na opuszkach
kurz /zdradzi i tak poniesioną porażkę/
wracam do
wejścia
wyjścia
przede mną zamknięte drzwi
a wokół mur
zbutwiały szeleści opadającym tynkiem
i cegły przedwieczne chrzęszczą
i sypie się piaskiem czas
we własną klęskę
na dzień klepsydry
dzień zardzewiałych kluczy
otwierających spróchniałe
bezbronne już
drzwi
16. (dom rodzinny)
jestem tutaj po raz pierwszy
dom ten jest otwarty
otwartego nieba w nim doświadczysz
doświadczenie nie wyjdzie poza nie
jestem tutaj po raz ostatni
zatrzasnęły się za mną drzwi
dom wrósł w ziemię pokornie
i w nim pozostała pokora
to co wczoraj to była choroba
a choroba to przejście w nie
trędowate tunele przestrzeni
dzieli tętniczy czas
a krew w jedną stronę płynie
i wyzwala śmierć co raz
i w piach się zamienia
przysypując zatrzaśnięte drzwi
chowając za sobą
nie istniejące portrety
nie usłyszy nikt za nimi
tłumionego szeptu:
t o t y k t ó r y s i ę r o z s y p u j e s z
w g r u z z o s t a w i o n e g o w o d d a l i
domu
t o t y ś o t w i e r a j ą c e s i ę d r z w i
17. (odejście korabia)
przyleciałem korabiem
okrętem który miał tysiąc wież
obok mnie krzyczało widmo
a widmo to był człowiek
co jak nocny zwierz przeszedł
choć było widno i nie na pewno
odziałem siebie w czyjeś ciało
i znikł korab z mrowiem wież
a ciało było jedną tylko stroną
piaszczystą i suchą polaną
bez drzwi
i ja zostałem bez drzew
............
cicho płacze dziecko szumi stary las płynie
dołem rzeczka w rzeczce płynie krew przyjdzie
dnia pewnego dobry stary człek i krew w wodę
zamieni zmieni krzyk w śpiew i ukrzyżowany będzie
ten oblubieniec. Koniec
18.
jesteś wydmą którą przejdzie śmierć
jesteś piaskiem w którym odciśnie się krzyż
jesteś ziarnem które wyda życie
jesteś ciałem przez które przejdzie cierpienie
jesteś cielcem który się spala sobą w siebie
jesteś goryczą którą płynie rzeka krwi
jesteś śladem w którym odciśnięto śmierć
jesteś ziarnem które wzeszło w krzyż
jesteś ciałem przez które przeszedł lęk
a obok się burzy morze w pył się woda rozprasza woda
wodzie miejsce ustępuje śni się sen o potędze pustyni
w krzyku i trwodze
morze pustyni ustępuje
jesteś kobietą która rodzi śmierć
jesteś człowiekiem który wymyślił krzyż
jesteś owocem owocu krzyczysz śmiech
który brzmi coraz głośniej i donośniej
rozdzierając pustkę pustyni
na skrawki które unoszą w bezmiar
pokrwawionego Szatana
w kres skóry i krwi
niepojętego w dwojgu ciał
w źrenicę szklistą
która niczym innym jest jak naszą
od wewnątrz do wewnątrz
zastygłą otchłanią
powrotem który siebie nie widzi
bo jest sam sobie okiem
19. (na chwil kilka przed pęknięciem ust)
jeszcze chwila jedna jeszcze jeden gest jeszcze
słowo jedno jeden jeszcze oddech jeszcze kropla
krwi jedna noc jedno wspomnienie jeszcze
jeden szelest raz jeszcze spojrzenie wprost
jedna jeszcze próba ogarnąć jeszcze
wszystko raz jeszcze jeden dotknąć
i wstrzymać przed pocałunkiem
jeszcze raz wstrzymać oddech
wyszeptać raz słowo śmierć
jeden raz przebić ciszę
jeszcze raz zaschnie
raz jeden
raz
a potem niech skalpel całuje niczym pies andaluzyjski
raz
raz jeden
jeszcze raz zaschnie
jeszcze raz przebić ciszę
wyszeptać raz słowo śmierć
jeszcze raz wstrzymać oddech
i wstrzymać przed pocałunkiem
wszystko raz jeszcze jeden dotknąć
jedna jeszcze próba ogarnąć jeszcze
jeden szelest raz jeszcze spojrzeć wprost
krwi jedna noc jedno wspomnienie jeszcze
słowo jedno jeden jeszcze oddech jeszcze kropla
jeszcze chwila jedna jeszcze jeden gest jeszcze
nim wytrysną z ust nam obelgi i przekleństwa
usypując się we wzgórze Golgoty
20.
– oddaj mi jedno twoje słowo
– oddam za jeden twojego życia dzień
– jak go oddać gdy on płynie
– to daj za słowo jednego dnia śmiech
– jak dać gdy dźwięczy nierozdzielnie...
– to smutek daj
– ...i on z nocą nierozdzielny
– co więc dasz mi za moje słowo
– ...moje słowo
– daj
– bierz
21.
– podejdź do mnie dam ci sen
– daj s ł o w o sen
– ze snu wypływa grzech
– więc nie mów krwawią twoje usta
– wyciągnij rękę zetrzesz krew
– nie mogę twoje łzy
– ich nie ma
– twój sen bez słów się śni
22. (dialog z księgi krążenia (Sydonii i Melquiadesa)
– a jeśli nie można dotrzeć do początku
i porządku ująć w formułę literę lub cyfrę
– ...pójdźmy na sam koniec
– i staniemy na jasnym wielkim placu
– jeśli tak rozumiesz i w taki obraz ujmujesz...
– a gdy przestanę rozumieć
– koniec stanie murem i choć rozumieć nie będziesz
ty się staniesz i choć nie zobaczysz zawalisz
się w przepaść
– za murem jest więc przepaść... a ja będę
gruzem...
– i będziesz jej zawartością...
– wciąż będę...
– jeśliś ty nie koniec i gruz
swój oswoisz w kolejną jeszcze przepaść
– na wieczność...
– nie, aż na dno w którym ja na ciebie czekam
23. (blizny)
dzień z nocą się jednoczy
idzie
pani jedności
księżyc niknie i słońce białe
spełnili
misję już prorocy
rzeki i wiatry w pochodzie stają
zapomniane
są imiona i groby
..................
słowa na kamieniach i mosiądzach
w oczach pani jedności
połyskują niby pęknięcia
24.
ich dwoje
z bezradną znieruchomiałą
spierzchniętą na ustach
emocją coraz na nowo
kolejnym słowem podsycaną
ostrożnie by pełgał płomyk
delikatny ale jednocześnie
żeby broń boże w płomień
nie przemienił ich ciał
ich dwoje
szukają się w mroku słów
delikatnie obmacują blizny
przeszłe i przyszłe troskliwie omijając
te które sami zasklepili
kłamiąc w słowach że ręce ich
tkliwe zawsze nie umieją ranić
co najwyżej nie chcący tylko
mogą zaczepić pazurkiem
ich dwoje
każde osobno zamknięte w swoim ciele
oplątane swoim językiem
nie mogące zajrzeć w siebie głęboko
pierwsze z brzegu niepokojące
bo przecież jeszcze może się zdarzyć
że zniknie cała publiczność
stopniująca dobrze źle nieszczęście
jakby w słowie spełniał się czas
ich dwoje
spotykanych na co dzień w tramwaju
zapominających często własną twarz
uciekających przed mrokiem nieznanej ulicy
zapalających przed zmierzchem lampę
schowanych w gnieździe domu
zamykających ramionami strach
kopiujących zapamiętane w kinie gesty
zgubionych przeraźliwie między my a ja
ich dwoje
na kartce papieru
równie szczęśliwych i zrozpaczonych
równie pragnących i gardzących
sobą z sobą siebie ciebie mnie
prosi o zamianę ról
25. (ręka II)
prawie sama
w liczbie może najstarsza magiczna
niebezpieczna
gdy chwyta mnie
frenetyczna przedwczesna śmierć
marzy mnie kula
a kula to
śmierć
a ta płynie powoli w krew
i stygnie gdy
chce
cofam się więc wracam do rękojeści
miecza co tnie
wstecz
aż ginie rękojeść
i ginie miecz
26. (ręka III /czyli wzajemny dyskurs/)
– jestem
– jestem
– kto jesteś
– ręka jestem
– czyją jesteś dłonią
– twoją
– co robisz
– dotykam
– co dotykasz
– dłoń
– czyją dłoń
– twoją
– co czujesz
– rękę
– czyją
– swą
– kto więc jesteś – druga dłoń
– nie
– więc kim
– tobą
– jestem zatem twoją dłonią
– nie – jesteś obcą
– ja dłoń
– i ja dłoń
27. (ręka IV, albo rozmowa lewej ręki z szalonym bezpraworękim)
– gdzie schowałeś prawą dłoń
– schowałem ją głęboko w płucach
– gdzie schowałeś swoją pierś
– ukryłem we wzdętych trzewiach
– gdzie są twoje trzewia
– powiem tylko w słowie
– oddaj słowo
– mam je w głowie
– rozbij głowę
– czym
– /.../
– lewa ręko bliżej skroni...
28. (ręka V)
miałam sen
we śnie byłam samotna
choć była ona
śniła mi się materia
ale nie rzecz
śniła mi się powolna gęsta pospieszna
czarno-biała i ciężka
i była samotna
choć byłam ja
była drapieżna i bezwolna
jak ciecz
była kolejna i jedna
choć bez
granic
czarna była ciężka i gwałtowna
silniejsza
chowała się wstecz przed siebie
wtedy stawała się lotna i marzła
i marzła i wołała czerń
obok mnie
przerzedzała się i gęstniała
przez siebie się mnożyła
była obok i we mnie aż krzyk
przelał się w pięść
wtedy się rozwarłem
29. (krzyż z piasku)
kto strzeże szalonych
kto strzeże uzdrowionych
na krzyżu ciał
kto strzeże tych co pytać zaprzestali
kto strzeże z miłością sobie w oczy patrzących
stojących po stronie milczenia
po stronie niezagojonych ran
jeszcze z niedomkniętymi ustami
rozdartymi przedostatnim pytaniem
kto połączy w jedno to co dwoje
na wieki wieków w pytaniu zawieszone
kto wstrzyma uzdrowionych
w cudzie ran
kto jeden krzyż na dwoje rozdzieli
i dwa potem krzyże połączy
w jeden
i ukrzyżuje szalonych dwojga
obłęd
temu krzyża nie starczy
i stanie się jamą
próżną
pustą
jak ślad po krzyżu
w piasku
30. (modlitwa II, do Androgyne)
o Androgyne
która ciała miałaś mało
któraś na krzyżu umierała
która nie umiałaś cierpieć
wyleczysz nas z ran
o Androgyne
która za dwoje krzyża uczepiona
któraś w rozpaczy w ramiona wzięła boski mirt
która zwałaś się bez imienia
wyleczysz nas z kłamstw
o Androgyne
która samotna i przezroczysta
któraś na surowym drewnie znalazła płeć – śmierć
która umierałaś z nie swojej krwi
ty nas odnajdziesz
ty nas powiedziesz
ty nas okaleczysz
ty nam zdradzisz
tajemnicę
i odpowiedź
i będzie to śmierć – nieśmierć
a my będziemy pomiędzy
31. (róża)
różo Androgyne róża Androgyne
pochyla ku tobie dłoń
podaje ci różę krwistą
i u twych stóp się kładzie
naga i wtedy patrzysz
wąskie długie stopy o paznokciach
jak kawałeczki pergaminu
kostki stóp delikatne gładkie łydki
a potem kolana sękate sterczące
wyzywająco uda kpiące i blask
odbitego światła które sięga
po brzuch poprzez łono na które
nie chcesz patrzeć przecież
wreszcie płaskie piersi szyja
długa a na niej pulsująca tętnica
aż koniec
ogromne rozwarte oczy bez
drgnienia wpatrują się w twoją twarz
będę dla ciebie kim chcesz
weź moją smutną różę
chłopcem delikatnym i płochliwym
albo kobietą miękką i przyzwalającą
pierwszym puszkiem nad wargą
i twardym brzuchem który nie da ci spać
pozwól że cię zjem chodź
chowasz twarz w dłonie
lecz i tam róża dopada twój lęk
rani ci palce krew rozmazujesz
32. (martwa natura IV, lub księga krążenia)
lodowce fragmenty zapadniętej twarzy
wokoło skarłowaciały mech się oplata w głębie
trzy czwarte istniejące dla siebie obłe i krągłe
nad stan w pałąk wygięte zimne i mrożące
z wnętrza będące prochem
obce połyskliwe na szkwale nerwowo drgające
wpatrzone jeśli kto chce w błękit
nieba jeśli ono jest literą i księgą
nie–poznane w zamykającej je szczelinie
do siebie do siebie do siebie
/jeśli przyłożyć lustro niespodzianie lustro pęknie/
litera za literą
oddzielą
znak od treści
/czujne się nadmiarem nie zachłysną – zniszczą co najwyżej
lub ominą zwyczajnie kataraktę/
kartę przesuną na lewo a potem całe dzieło
w wilgotny piwniczny kąt /lub jak kto woli do pustelni/
aż księga się rozsypie w zapomnianej ciemni
lodowce zmiękną /jeśli kto woli łzawo się rozpłyną/
bruzdy się zejdą i zamkną
aż ktoś napisze nową księgę
i wyciągnie rękę
w pozorną przed sobą pustkę
namaca ślinę i pleśń i pełzającego robaka
rozpozna siebie
przed sobą
w następnej literze
i znów wytęży wzrok
w mrok wracający
zapadniętej twarzy
a będzie to tylko sam on
o zapadłej trzy czwarte istniejącej obłej
wygiętej ponad stan
zamykającej się w szczelinie
o tej samej twarzy co wczoraj
połyskliwy w mroku nie pęknie bez krwi
się będzie Melquiades odkrywając w oderwanej
swej cywilizacji pomnik
obłęd
(napisane w roku 1977)