Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu

Szczegóły
Tytuł Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czekanowicz Anna - Pełni róż obłędu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anna Czekanowicz Zbigniew Joachimiak Pełni róż obłędu Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Maria Janion ONI SĄ CZAROWNICĄ Szczupły tomik poetycki, który przedstawiamy czytelnikowi, dawno został napisany i miał się ukazać w druku już przed kilkoma laty. Oczywiście, można zapytać: a cóż to ma za znaczenie? poezja jest wieczna i jej prawda nie ulega ani nadpsuciu, ani niwelacji w biegu dziejów. Niby tak jest i tak bywa, ale nie zawsze i niezupełnie. Są bowiem zamierzenia – i spełnienia poetyckie, które przede wszystkim pragną świadczyć własnemu czasowi. Nie oznacza to zresztą bynajmniej, że chodzi o czas powierzchniowy, obyczajowy i polityczny, może to być czas głębinowy – czas głębin świadomości i podświadomości, czas czający się u spodu naocznych wydarzeń. Z podobnym świadectwem mamy chyba tutaj do czynienia, a może raczej z czymś osadzonym w jednym z nurtów podziemnej rzeki. Co zatem ukrywało się pod powierzchnią i co wybiło się również i w tomiku pod znamiennym tytułem Pełni róż obłędu – na powierzchnię? Przypomnijmy kilka zaledwie faktów z ostatniego dziesięciolecia: wychodziły książki Antoniego Kępińskiego, a wśród nich ciesząca się legendarną sławą Schizofrenia, z dedykacją – przesłaniem, będącym w pewnym okresie chyba jednym z najczęściej cytowanych tekstów: Tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią a których często nazywamy schizofrenikami. Jerzy Krzysztoń pisał trzytomowe obszerne dzieło (ukazało się na początku roku 1980) pt. Obłęd – wspaniałą epikę życia fantazmatycznego. Młodzi twórcy, skupiający się przede wszystkim wokół almanachu gdańskich środowisk twórczych pt. „Punkt”, usiłowali uświadomić sobie własną postawę, którą nazwano Nową Prywatnością. U jej podłoża tkwiło dążenie do upodmiotowienia literatury. Może to się teoretycznie wydać nieco dziwne, gdyż każdy akt literacki jest faktycznie skrajnie upodmiotowiony. Ale należy sobie tutaj uprzytomnić kontekst: oficjalną, powszechnie panującą doktrynę, traktującą literaturę niesłychanie „zewnętrznie” i żądającą od niej „obiektywizmu w przedstawianiu prawidłowości społecznych i konieczności historycznych”. Poezja, o której mowa, skupiała się głównie na poszukiwaniu własnego mitu osobowego, pragnęła znaleźć swoje miejsce w zbiorowości, ale poprzez uwewnętrznienie jej wartości. W tym sensie Nowa Prywatność podjęła tę samą polemikę co Nowa Fala, polemikę z całym systemem zewnętrznych, ideologicznych, narzucanych i wmuszanych wmówień i zaszczepień. Przytoczę to, co mówiłam pod koniec roku 1977 w dyskusji o poezji: „Prywatność jest chyba dla nas wszystkich doświadczeniem egzystencjalnym – i wszyscy tutaj zgromadzeni walczymy o wartość tego doświadczenia. Zasadniczą różnicą między nowofalowym a obecnym ujęciem tego doświadczenia jest to, iż teraz jest ono wypowiadane w innym języku. Nowa Fala mniej mówiła wprost o doświadczeniu egzystencjalnemu, a jeśli już, to zakuwała je w rygor racjonalnego doświadczenia językowego, przede wszystkim jego amorficzność, chaotyczność, irracjonalność. Stąd możliwość powrotu ekspresjonizmu, jakiegoś neoekspresjonizmu” („Punkt” nr 2). Praktyka poetycka potwierdziła te przypuszczenia. Jak z tego wszystkiego wynika, Nowa Prywatność chciała być szkołą „doświadczenia wewnętrznego”. Chciała – to nie znaczy bynajmniej, że jej się to udało. Nie miała też sprzyjają- cych warunków dla wymiany poglądów. Niewiele z jej zamierzeń zrozumiano czy chciano zrozumieć; najczęściej, w najlepszym wypadku, sprowadzano znów cały przedstawiany przez nią wątek do starego, wynurzającego się z romantyzmu i ponawiającego się stale w literaturze polskiej (aż do ostatnich dni, a piszę w kwietniu 1981 roku) sporu między „tyrteizmem” a „intymizmem”, między poezją „pobudki bojowej” a poezją „kwileń miłosnych” i „szlochów niewieścich”. Dlaczego tak się stało, dlaczego tzw. Nowa Prywatność sama się jakoś rozmazała, rozmyła, nie doszła do pełnej świadomości, dlaczego większość piszących o jej pierwszych próbach nie okazała najmniejszego zrozumienia dla tak w niej widocznego „projektu antropologicznego”, trudno tutaj dokładnie rozsądzać i rozstrzygać. Być może wymagałoby to traktatu o „wielkim niezrozumieniu” nabrzmiewającym w latach siedemdziesiątych, o zrywaniu więzi komunikacyjnych – również w obrębie krytyki literackiej, która wskutek wspomnianej destrukcji łączności nie była w stanie, w ogromnej swej większości, pełnić nawet elementarnych obowiązków informacyjnych. A cóż dopiero mówić o diagnozach i projektach, skoro metodycznie roztrzaskiwano wizję jakiejkolwiek całości. Trzeba też wspomnieć o atakach na próby poezji indywidualistycznej, prowadzonych przez tych, którzy oskarżyli ją o „działalność rozkładową” — przez sianie demoralizacji, uprawianie pornografii i powodowanie demobilizacji społecznej. Ci mieli i mają, owszem, wizję całości. Totalitarną. Esej Christophera Lascha pt. Kultura narcyzmu. Nowa uczuciowość amerykańska, który stał się bestsellerem od chwili ukazania się w USA w 1979 roku, spowodował interesującą dyskusję o współczesnych postawach światopoglądowych i życiowych. Rozmaite spostrzeżenia i diagnozy z tej okazji wypowiedziane dotyczą generalnie przemian w całej cywilizacji dwudziestowiecznej (por. np.: H. J. Morgenthau i E. Person, Źródła narcyzmu, przedruk z „Partisan Review” w 218 nrze „Ameryki”). Zauważono, że siła idei nacjonalistycznych, które – dając poczucie ładu i spójności – w szczególny sposób chroniły jednostkę przed procesami alienacyjnymi, załamała się wśród wielu społeczności europejskich po potwornych doświadczeniach drugiej wojny światowej. Wobec nowego kryzysu wartości umocniły swe znaczenia nowe formy indywidualizmu, co nie oznacza oczywiście, że zagrożenie alienacją zostało w ten sposób uchylone. Kult „ja” – uwewnętrzniającego wartości i tylko w ten sposób mogącego sprostać społeczeństwu, mającemu naturalną skłonność do represyjnego, zewnętrznego narzucania nakazów i zakazów – przybiera nieraz formy skrajne: właśnie „kompleksu Narcyza” czy też powrotu do romantycznego rozumienia szaleństwa jako osobliwego stanu iluminacji, jako wyższości danego szaleńcowi oglądu tego, co niewidzialne i niedostępne, jako kumulacji autentyczności, poezji i ekstatycznego olśnienia. Wszystkiego tego nie mogą oczywiście ani doznać, ani pojąć „oni” – stado zdroworozsądkowych filistrów. Jeden z twórców wiedeńskiej malarskiej szkoły fantastycznego realizmu, zakorzenionego w symbolizmie i surrealizmie Ernst Fuchs, wygłosił w 1969 roku wyznanie–wyzwanie pt. Der Wahn als künstelrische Erkenntnis – Obłęd jako artystyczne poznanie. Fuchs pragnął ukazać narodziny nowej duchowości, tworzącej opozycję wobec „estetyki społeczeństwa konsumpcyjnego”. Trudno wyraźniej wypowiedzieć przeciwieństwo między „szałem” i wzlotem prawdziwego twórcy a przyziemną tępotą nabijającego kabzę mieszczucha, do którego prawdziwa sztuka nie może przemówić. Podobne przeświadczenia wyjątkowo silnie wystąpiły w epoce modernizmu, powodując prowokacyjne zachowania artystów. Wydaje się, że obecnie zarówno lęk przed totalitaryzmem, przed zniewoleniem umysłu przez represyjną zbiorowość, jak i przed obezwładnieniem przez tzw. kulturę masową, komercjalną konsumpcję dla mas, legł u podstaw wzmożonego indywidualizmu twórców. Nie widać powodów, dla których w Polsce nie miałoby się dziać podobnie – tym więcej, że pojawiły się u nas wszystkie omówione przed chwilą zagrożenia. Dlatego zapewne – mimo nieporozumień – tendencje, o których mowa, jakoś tam znalazły swe miejsce w polskiej kulturze współczesnej i osadziły się w świadomości twórców. Z pewnością zawdzięczamy ów fakt tej ciemnej strudze poezji, która pojawiła się u nas wraz z dwoma poetami przeklętymi: Andrzejem Bursą i Rafałem Wojaczkiem. Ten ostatni zwłaszcza stworzył zupełnie nową w naszej literaturze cielesność Słowa. Słowo zaczęło być i u nas niebezpieczne, zaczęło wręcz zagrażać fizycznie. Przypomina się Artaud z jego ideą teatru jako dżumy, z przeświadczeniem, że widz nie może być oddzielony od tego, co się dzieje na scenie, jakąś niewidzialną przegrodą. „Ważne jest przede wszystkim, by uznać, że teatr, podobnie jak dżuma, jest obłędem, który może się udzielać. ...Jeśli bowiem teatr jest jak dżuma, to nie tylko dlatego, że działa na wielkie społeczności i podobnie nimi wstrząsa. Jest w teatrze i w dżumie – coś ze zwycięzcy i coś z mściciela. Spontaniczny pożar, który wznieca dżuma tam, gdzie przechodzi, to nic innego jak olbrzymie unicestwienie”. Artaud sądził, że teatr powinien widza w takim stopniu przenikać, żeby nawet zagrażać jego integralności fizycznej. I dopiero kiedy teatr okazuje się dżumą, kiedy przybiera postać fizycznego zarażenia i zagrożenia, wręcz epidemicznego unicestwienia w sensie skłonienia umysłu ku obłędowi, który trawi jego energię – dopiero wtedy staje się autentyczny i prawdziwy. Pisać jak radzi, jak każe Artaud... Tworzyć sztukę odczuwaną fizycznie – aż do bólu... Podobne marzenie towarzyszy i autorom tomu Pełni róż obłędu. Wspomniałam już, że takie pragnienie mogło przybrać i kształt ekspresjonistyczny. Byłby to powrót do jednej ze ścieżek modernizmu, do całego modernizmu, do symbolizmu. I rzeczywiście tak się działo i dzieje: renesans Micińskiego, ponawiające się stale zamiłowanie do secesji, kult dekadencji (znamienne, że początkowo tom Czekanowicz i Joachimiaka miał nosić tytuł: Chwil spełnienie w dekadencji). Julian Rogoziński i Małgorzata Baranowska pisali o wywodzącym się z symbolizmu i surrealizmu świecie wyobraźniowym dwojga zwracających uwagę poetów lat siedemdziesiątych: Janusza Stycznia i Urszuli Małgorzaty Benki. Dziwna rozkosz Benki skłoniła Rogozińskiego do postawienia pytania, czy ona i poeci z jej parafii zapoczątkują u nas jakiś neosurrealizm. Surrealizm, jak wiadomo, perwersyjnie osnuwał się wokół symbolizmu przełomu wieków. Napisałam o tym wszystkim, gdyż, jak mi się wydaje, tom Pełni róż obłędu umieszczą się w zarysowanej konstelacji literackiej. Jego autorzy świadomie próbują ożywić tematy, motywy, symbole poezji modernistycznej, popychani zresztą podobną co na początku wieku tęsknotą – po upadku tradycyjnych bóstw, tęsknotą za nową transcendencją. I podobnie jak w modernizmie wciela się ona przede wszystkim w mit o Androgyne. Najlepsze wiersze tomu rozwijają właśnie wątek androgyniczny (31 i 32). Zresztą sam pomysł dialogu Kobiety i Mężczyzny, ale zarazem i zamiar połączenia czy nawet utożsamienia pierwiastków: męskiego i żeńskiego – m.in. przez utajenie autorstwa poszczególnych wierszy – wywodzi się zapewne z marzenia androgynicznego. Oryginalność pomysłu jest uderzająca, niestety wykonanie nie dorównuje zamierzeniu. W finale modlitwy II, do Androgyne czytamy: ty nas odnajdziesz ty nas powiedziesz ty nas okaleczysz ty nam zdradzisz tajemnicę i odpowiedź i będzie to śmierć – nieśmierć a my będziemy pomiędzy Zamiast bóstwa patronującego misterium eleuzyńskim pojawia się bóstwo androgyniczne. Również i tajemnica poszukiwanej transcendencji musi nosić znamię tego bóstwa. Transcendencja androgyniczna – zgodnie z rozmaitymi mitami i wierzeniami – zapowiada i spełnia połączenie pierwiastków płci w boskiej jedności; jest to połączenie erotyczne. Androgyne doznaje jednak w ujęciu naszych autorów znamiennego przekształcenia: zostaje ukrzyżowana. Droga cierpienia, szaleństwa i krzyża przewija się przez cały tom Czekanowicz i Joachimiaka. Fantazmat ukrzyżowania nabiera coraz silniejszego wyrazu i wreszcie wybucha modlitwą do ukrzyżowanej Androgyne – „któraś na surowym drewnie znalazła płeć – śmierć”. Wydaje się, że tu – w przedostatnich wierszach cyklu – znajdujemy się w jego centrum. W całym tomie widoczne jest dążenie do uchwycenia Słowa w momencie, kiedy staje się Ciałem. Cielesność Słowa wypowiada się na rozmaite sposoby, ta cielesność staje się – bo nie może się nie stać – erotyzmem Słowa. Słowo zupełnie tak samo jak Ciało jest dla autorów i więzieniem, i wyzwoleniem. Chcą się umieścić „pomiędzy” tymi dwoma stanami. W efekcie najsilniejszą tonacją ich wierszy miała być tonacja tragiczna – poczucie rozdarcia, odczucie bytu jako „szczeliny” czy „rany”, o których tyle się tu mówi, płci jako śmierci. Byt i Słowo, ich jedność, pojmowane są erotycznie i tragicznie. To znaczy jak? Przypomnijmy stanowisko Susan Sontag. Polemizuje ona ze współczesnymi sądami, traktującymi ludzkie pożądanie seksualne – jeśli nie zostanie zakłócone – jako coś prostego, przyjemnego, zwykłego. „Seksualność ludzka – pisze – całkowicie niezależnie od chrześcijańskich zahamowań, jest bardzo dwuznacznym zjawiskiem i należy, przynajmniej potencjalnie, do raczej skrajnych niż zwykłych doświadczeń ludzkości. Mimo że tłumiona seksualność jest jedną z demonicznych sił świadomości ludzkiej – popychających nas niekiedy do zabronionych i niebezpiecznych pożądań, które rozciągają się od chęci popełnienia nagłego nieuzasadnionego gwałtu do lubieżnego marzenia o zatraceniu świadomości, o śmierci. Nawet na poziomie zwykłego doznania fizycznego miłość bardziej chyba przypomina atak epilepsji niż spożywanie posiłków czy rozmowę. Każdy odczuwał (przynajmniej w wyobraźni) urok erotyczny okrucieństwa fizycznego i powab rzeczy występnych i odpychających. Zjawiska te są częścią właściwego fenomenu seksualności i, jeśli nie odrzucimy ich jako neurotycznych zboczeń, ukaże się inny obraz, mniej prosty niż ten, który propaguje oświecona opinia publiczna” (por. „Teksty” 1974 nr 2). Dewizą podobnego rozumienia erotyzmu mogłyby być słowa Bataille'a: „Prawda erotyzmu jest tragiczna”. Właśnie tędy przebiegałaby granica między pornografią a erotyzmem. Pornografia nie wydaje się ani tragiczna, ani demoniczna, nie byłoby w niej niczego – jeśli posłużyć się formułami Bataille'a – ze świętości erotyzmu, przekraczania zakazów, transgresji i jednak powrotu do zakreślonej granicy. Do tragicznej prawdy erotyzmu Słowa i Ciała usiłują dotrzeć autorzy tomu Pełni róż obłędu. W ten sposób obrysowują oni cień Czarownicy, który towarzyszy każdemu z nas. Czarownicy – to znaczy stałej, utajonej, ciemnej obecności fantazmatu szaleństwa i ukrzyżowania, tragicznej żądzy przekroczenia własnej kondycji. 1. no powiedz dobrze ci tak pomiędzy słowem powiedz dobrze dotyka cię łapkami gładzi rani powiedz dobrze dopada twych ust i ucieka z dłoni no powiedz jesteś tutaj i ja jestem ale nie jesteśmy sami dobrze powiedz i dotknę a nawet jeśli ty dotkniesz powiedz dobrze stykają się końce naszych palców w karcerze słów nasze usta pieszczą się w kajdanach słów i módl się by jeszcze nie spadło słowo topór sen słów 2. (boję się) zamknięte drzwi za nimi czarna głębia /noc powiadasz zmrok bez słońca/ to ona to ty krok po kroku ktoś bezgłośnie stąpa /mówisz odchodzisz w ciemność/ nikt nie zdradza gry kto chowa się a kto jest chowany tylko zatrzaśnięte drzwi w pamięci dokręcają zamki skrobią łańcuchami jeśli cofnąć się to są czarna głębia i ty kto tu się boi nie wie nikt bo milczy noc i milczysz ty kto tu jest straszny a kto przestraszony czy mrok czy w mroku czarny człowiek /nie powiesz a jeśli nawet to czy przekrzyczysz najbardziej obce sobie przestrzenie/ kto da krok wstecz i strzeli z błyskającej klamki 3. (palenie kryształu) dotykanie oczu spotykanie rąk wiązanie ust nieobleczone w słowo to nic pękające w kryształ a spalony w krzyżu kryształ przelewa się w powódź która dławi się tuż za zasięgiem oddechu i tętni i tętni 4. w dłoniach schowa opuszkami palców przyciśnie ale nie za mocno tak żeby przydusić zaniepokoi się uchyli szczelinę palców położy na stole kwilące resztkami oddechu przed lustrem stanie przymierzać będzie jak pióro u kapelusza albo zwiędły kwiat aż się wyrwie upadnie głośno rozsypie litera po literze wykrzywione złośliwie nastroszone łypać będzie spomiędzy szpar podłogi samym ostrzem noża bez klingi 5. (co było potem...) I co więc stanie między co stanie między krawędziami stanie między krawędziami rozciętego między krawędziami rozciętego obrazu krawędziami rozciętego obrazu dłonią rozciętego obrazu dłonią ściśniętego obrazu dłonią ściśniętego dłonią ściśniętego do zsinienia ściśniętego do zsinienia do zsinienia palców zsinienia palców słowa słowa II jak się zsiniałe słowo spyta zsiniałe słowo spyta o przepaście słowo spyta o przepaście chłodu spyta o przepaście chłodu liter o przepaście chłodu liter spyta chłodu liter lustra liter lustra lustra III jak zwierciadło zostając samotne pęknie zwierciadło zostając samotne pęknie samotne pęknie między pęknie między pustelniami między pustelniami bezgłośnie pustelniami bezgłośnie zawali bezgłośnie zawali słów zawali słów brzmiące litery brzmiące litery litery szczeliny s z c z e l i n y 6. białe smukłe dotykanie nocy jak delikatne jak czułe ociera się o sprzęty skrzynie meble czyjeś inne palce usuwa się w welony przyciemnionych kątów i szemrze dłoń własna a obca tam w końcu i głaszcze i w pięść mocną zaciska potem się otwiera do pocałowania wspomnienia które w szparach błyska jak skalpel jak stalowa nić jak samo ostrze jak by było bez słowa jak by topór nawet nie miał własnego imienia krusząc jak 7. mówisz do mnie tylko a ciało ranisz z rany cieknie cierpkie osocze a ty zasklepiasz przyczynę wymawiając mówiąc oddech mówiąc ciepło mówiąc krew mówiąc mówię: to noc oddziela nóż od przyczyny pleciesz warkocz a słowami otaczasz moje stygnące ciało w którym coraz ciszej brzmi wypowiedziany dźwięk chowający się głębiej głębiej w aorty dławiące jak kajdany lęgnące się dopiero w układ ust do szeptu do szeptu 8. (spadający z nieba kamień) nie uwierzył ptak lecący nad górami że pomiędzy jest dolina /musi być dolina/ i wyżej się jeszcze wzniósł i spadł martwy przedmiot na zieloną nizinę do rąk starca starzec ten przedmiot owinął w trawę i złożył do ziemi dokąd się sam udawał jest teraz pomiędzy dwoma grobami – jednym zaklętym, drugim zaklinającym – przestrzeń w niej wije ptak gniazdo skąd wyleci kolejny prorok by wrócić do dopominającej się życia dłoni samotnego mieszkańca zamkniętej doliny nic się nie skończy w tej miłości dolinie wiernej spadającym ptakom ptak i dziad i robak i ziemia wciąż za późno się dowiadują że starzec ptaka wyznaczył na robaka a ptak starca na spadający z nieba kamień być może zawsze za późno o jeden tylko dzień o dzień śmierci która była nie tylko znakiem ale i ptakiem który się wzniósł 9. (telegram l) a jednak znów wiedziałem choć nie chciałem wiedzieć szelesty dotykanie miasta głos ojca szatana we mnie a jednak zmęczony ta walka biologią ocieka przed sobą tylko synu przed tobą tylko dziecko a jednak zmuszony szelestem wiem już chyba nie czekam pulsuje krew w wodę dławi język jestem a jednak dotykam ciebie i – i jeśli ja jestem trzeci – drugiego a jeśli ja jestem drugi dotykam też siebie 10. (telegram 2) a szelest ten okazał się stukaniem okiennicy i wiatrem który chciał cię dopaść za najbliższym rogiem a on w oknie za szybą za firanką ukryty wypatrywał dnia to znaczy czekał końca nocy i ucieczki czekał i kurczowo trzymając moje ręce kłamał językiem że nie ma trzęsienia ziemi i że tamte kobiety są tobą najbardziej i oczy szklane wbijał w mrok i prosił żebyś już nie wiązał nitek nocy żebym oddał mu dzień i ukochaną i wtedy mogłem tylko zabić mówiąc po stokroć powtarzając noc 11. (a szaleństwo we mnie jak kamień) nie boję się szaleństwa ono we mnie jak błazeństwo śmiech niesie pusty w jeszcze większą pustkę nie boję się opętania ono we mnie jak kamień trzyma mnie dna nikomu nie odda nie boję się zwariowania ono mnie tutaj pozostawia ono wierne jak w rozpaczy pięść upilnuje mi moją własną śmierć 12. jeżeli jest coś takiego jak dotknięcie skóry jeżeli jest tak odczuwalne dotknięcie skóry bez udziału ręki jeżeli można dotknąć ciała nie poruszając go to znaczy że ponad istotnością dotyku tkwi dotyk oka i ust i gardła ucha może nawet ponad prawdziwością istnienia jest wielkie obce oko świata niedomknięte zmrużone szklane które wynurzyło się ze szczeliny nocy wyrosło jak druga ręka tuż obok mojej a przecież nie mogło należeć do mnie i krew popłynęła przez nie–moje ciało i wróciła spalona aż rozwarło się na oścież przede mną wywróconą źrenicą zatkało mi usta krawędzią szklaną raniąc 13. boję się jak niepokoju jak niepokoju bycia jak niepokoju bycia kimkolwiek jak niepokoju bycia kimkolwiek oswojonym jak niepokoju bycia kimkolwiek oswojonym raczej nie najbardziej odpowiednim jeszcze boję się jak szaleństwa jak szaleństwa nocy jak szaleństwa nocy bezkresnej jak szaleństwa nocy bezkresnej bezsennej jak szaleństwa nocy bezkresnej bezsennej bez dnia ciągle jeszcze boję się jak choroby jak choroby ciała jak choroby ciała krwi jak choroby ciała krwi czerwonej jak choroby ciała krwi czerwonej nie mojej a jednak ciągle jeszcze boję się jak pustki jak pustki oczu jak pustki oczu dalekich jak pustki oczu dalekich kochanych jak pustki oczu dalekich kochanych zamkniętych a jednak ciągle jeszcze od nowa boję się jak obłędu jak obłędu dna jak obłędu dna mrocznego jak obłędu dna mrocznego cierpkiego jak obłędu dna mrocznego cierpkiego snu 14. (to, co na pewno...) przecież każde słowo które wypowiadam do ciebie w tym mrocznym pokoju jest tak jak ta cudza twoja kobieta i kiedy dotykam pięknej kobiety a ona drży jestem sobą tobą i tym trzecim który z całą pewnością przetnie mrok w którym trwa kobieta nie twoja ale moja cudza przecież każdy gest który wykonam w zasłonie nadbiegającego cienia jest jak ten obcy twój mężczyzna i kiedy wyciąga rękę ten trzeci twój nie mój mężczyzna rozpalonym czołem buduje most i kłamstwem kusi wiersz przewrotny jak ta moja cudza kobieta przecież każdy uśmiech który przyłapię między nimi na powierzchni szyby jest jak jednostronność kartki papieru i kiedy spytam nie odpowiesz kim jestem kim jest ona i skąd on między nią i tobą tym trzecim co niewidzącymi oczami przyniósł noc i wiersz pomylił ze snem 15. już wstaję wstaję już otwieram drzwi domu wchodzę w mroczny chłód i pokonuję lęk i brnę w ciemne pokoje poznaję znajome pokoje zniszczone ściany drżąc idę w ciemność do końca wyzwolony i znów zamknięte zastają drzwi zwarte w sobie dobrze zatrzaśnięte broniące wejścia wyjścia cofam się więc zacieram ślady na palcach wracam na opuszkach kurz /zdradzi i tak poniesioną porażkę/ wracam do wejścia wyjścia przede mną zamknięte drzwi a wokół mur zbutwiały szeleści opadającym tynkiem i cegły przedwieczne chrzęszczą i sypie się piaskiem czas we własną klęskę na dzień klepsydry dzień zardzewiałych kluczy otwierających spróchniałe bezbronne już drzwi 16. (dom rodzinny) jestem tutaj po raz pierwszy dom ten jest otwarty otwartego nieba w nim doświadczysz doświadczenie nie wyjdzie poza nie jestem tutaj po raz ostatni zatrzasnęły się za mną drzwi dom wrósł w ziemię pokornie i w nim pozostała pokora to co wczoraj to była choroba a choroba to przejście w nie trędowate tunele przestrzeni dzieli tętniczy czas a krew w jedną stronę płynie i wyzwala śmierć co raz i w piach się zamienia przysypując zatrzaśnięte drzwi chowając za sobą nie istniejące portrety nie usłyszy nikt za nimi tłumionego szeptu: t o t y k t ó r y s i ę r o z s y p u j e s z w g r u z z o s t a w i o n e g o w o d d a l i domu t o t y ś o t w i e r a j ą c e s i ę d r z w i 17. (odejście korabia) przyleciałem korabiem okrętem który miał tysiąc wież obok mnie krzyczało widmo a widmo to był człowiek co jak nocny zwierz przeszedł choć było widno i nie na pewno odziałem siebie w czyjeś ciało i znikł korab z mrowiem wież a ciało było jedną tylko stroną piaszczystą i suchą polaną bez drzwi i ja zostałem bez drzew ............ cicho płacze dziecko szumi stary las płynie dołem rzeczka w rzeczce płynie krew przyjdzie dnia pewnego dobry stary człek i krew w wodę zamieni zmieni krzyk w śpiew i ukrzyżowany będzie ten oblubieniec. Koniec 18. jesteś wydmą którą przejdzie śmierć jesteś piaskiem w którym odciśnie się krzyż jesteś ziarnem które wyda życie jesteś ciałem przez które przejdzie cierpienie jesteś cielcem który się spala sobą w siebie jesteś goryczą którą płynie rzeka krwi jesteś śladem w którym odciśnięto śmierć jesteś ziarnem które wzeszło w krzyż jesteś ciałem przez które przeszedł lęk a obok się burzy morze w pył się woda rozprasza woda wodzie miejsce ustępuje śni się sen o potędze pustyni w krzyku i trwodze morze pustyni ustępuje jesteś kobietą która rodzi śmierć jesteś człowiekiem który wymyślił krzyż jesteś owocem owocu krzyczysz śmiech który brzmi coraz głośniej i donośniej rozdzierając pustkę pustyni na skrawki które unoszą w bezmiar pokrwawionego Szatana w kres skóry i krwi niepojętego w dwojgu ciał w źrenicę szklistą która niczym innym jest jak naszą od wewnątrz do wewnątrz zastygłą otchłanią powrotem który siebie nie widzi bo jest sam sobie okiem 19. (na chwil kilka przed pęknięciem ust) jeszcze chwila jedna jeszcze jeden gest jeszcze słowo jedno jeden jeszcze oddech jeszcze kropla krwi jedna noc jedno wspomnienie jeszcze jeden szelest raz jeszcze spojrzenie wprost jedna jeszcze próba ogarnąć jeszcze wszystko raz jeszcze jeden dotknąć i wstrzymać przed pocałunkiem jeszcze raz wstrzymać oddech wyszeptać raz słowo śmierć jeden raz przebić ciszę jeszcze raz zaschnie raz jeden raz a potem niech skalpel całuje niczym pies andaluzyjski raz raz jeden jeszcze raz zaschnie jeszcze raz przebić ciszę wyszeptać raz słowo śmierć jeszcze raz wstrzymać oddech i wstrzymać przed pocałunkiem wszystko raz jeszcze jeden dotknąć jedna jeszcze próba ogarnąć jeszcze jeden szelest raz jeszcze spojrzeć wprost krwi jedna noc jedno wspomnienie jeszcze słowo jedno jeden jeszcze oddech jeszcze kropla jeszcze chwila jedna jeszcze jeden gest jeszcze nim wytrysną z ust nam obelgi i przekleństwa usypując się we wzgórze Golgoty 20. – oddaj mi jedno twoje słowo – oddam za jeden twojego życia dzień – jak go oddać gdy on płynie – to daj za słowo jednego dnia śmiech – jak dać gdy dźwięczy nierozdzielnie... – to smutek daj – ...i on z nocą nierozdzielny – co więc dasz mi za moje słowo – ...moje słowo – daj – bierz 21. – podejdź do mnie dam ci sen – daj s ł o w o sen – ze snu wypływa grzech – więc nie mów krwawią twoje usta – wyciągnij rękę zetrzesz krew – nie mogę twoje łzy – ich nie ma – twój sen bez słów się śni 22. (dialog z księgi krążenia (Sydonii i Melquiadesa) – a jeśli nie można dotrzeć do początku i porządku ująć w formułę literę lub cyfrę – ...pójdźmy na sam koniec – i staniemy na jasnym wielkim placu – jeśli tak rozumiesz i w taki obraz ujmujesz... – a gdy przestanę rozumieć – koniec stanie murem i choć rozumieć nie będziesz ty się staniesz i choć nie zobaczysz zawalisz się w przepaść – za murem jest więc przepaść... a ja będę gruzem... – i będziesz jej zawartością... – wciąż będę... – jeśliś ty nie koniec i gruz swój oswoisz w kolejną jeszcze przepaść – na wieczność... – nie, aż na dno w którym ja na ciebie czekam 23. (blizny) dzień z nocą się jednoczy idzie pani jedności księżyc niknie i słońce białe spełnili misję już prorocy rzeki i wiatry w pochodzie stają zapomniane są imiona i groby .................. słowa na kamieniach i mosiądzach w oczach pani jedności połyskują niby pęknięcia 24. ich dwoje z bezradną znieruchomiałą spierzchniętą na ustach emocją coraz na nowo kolejnym słowem podsycaną ostrożnie by pełgał płomyk delikatny ale jednocześnie żeby broń boże w płomień nie przemienił ich ciał ich dwoje szukają się w mroku słów delikatnie obmacują blizny przeszłe i przyszłe troskliwie omijając te które sami zasklepili kłamiąc w słowach że ręce ich tkliwe zawsze nie umieją ranić co najwyżej nie chcący tylko mogą zaczepić pazurkiem ich dwoje każde osobno zamknięte w swoim ciele oplątane swoim językiem nie mogące zajrzeć w siebie głęboko pierwsze z brzegu niepokojące bo przecież jeszcze może się zdarzyć że zniknie cała publiczność stopniująca dobrze źle nieszczęście jakby w słowie spełniał się czas ich dwoje spotykanych na co dzień w tramwaju zapominających często własną twarz uciekających przed mrokiem nieznanej ulicy zapalających przed zmierzchem lampę schowanych w gnieździe domu zamykających ramionami strach kopiujących zapamiętane w kinie gesty zgubionych przeraźliwie między my a ja ich dwoje na kartce papieru równie szczęśliwych i zrozpaczonych równie pragnących i gardzących sobą z sobą siebie ciebie mnie prosi o zamianę ról 25. (ręka II) prawie sama w liczbie może najstarsza magiczna niebezpieczna gdy chwyta mnie frenetyczna przedwczesna śmierć marzy mnie kula a kula to śmierć a ta płynie powoli w krew i stygnie gdy chce cofam się więc wracam do rękojeści miecza co tnie wstecz aż ginie rękojeść i ginie miecz 26. (ręka III /czyli wzajemny dyskurs/) – jestem – jestem – kto jesteś – ręka jestem – czyją jesteś dłonią – twoją – co robisz – dotykam – co dotykasz – dłoń – czyją dłoń – twoją – co czujesz – rękę – czyją – swą – kto więc jesteś – druga dłoń – nie – więc kim – tobą – jestem zatem twoją dłonią – nie – jesteś obcą – ja dłoń – i ja dłoń 27. (ręka IV, albo rozmowa lewej ręki z szalonym bezpraworękim) – gdzie schowałeś prawą dłoń – schowałem ją głęboko w płucach – gdzie schowałeś swoją pierś – ukryłem we wzdętych trzewiach – gdzie są twoje trzewia – powiem tylko w słowie – oddaj słowo – mam je w głowie – rozbij głowę – czym – /.../ – lewa ręko bliżej skroni... 28. (ręka V) miałam sen we śnie byłam samotna choć była ona śniła mi się materia ale nie rzecz śniła mi się powolna gęsta pospieszna czarno-biała i ciężka i była samotna choć byłam ja była drapieżna i bezwolna jak ciecz była kolejna i jedna choć bez granic czarna była ciężka i gwałtowna silniejsza chowała się wstecz przed siebie wtedy stawała się lotna i marzła i marzła i wołała czerń obok mnie przerzedzała się i gęstniała przez siebie się mnożyła była obok i we mnie aż krzyk przelał się w pięść wtedy się rozwarłem 29. (krzyż z piasku) kto strzeże szalonych kto strzeże uzdrowionych na krzyżu ciał kto strzeże tych co pytać zaprzestali kto strzeże z miłością sobie w oczy patrzących stojących po stronie milczenia po stronie niezagojonych ran jeszcze z niedomkniętymi ustami rozdartymi przedostatnim pytaniem kto połączy w jedno to co dwoje na wieki wieków w pytaniu zawieszone kto wstrzyma uzdrowionych w cudzie ran kto jeden krzyż na dwoje rozdzieli i dwa potem krzyże połączy w jeden i ukrzyżuje szalonych dwojga obłęd temu krzyża nie starczy i stanie się jamą próżną pustą jak ślad po krzyżu w piasku 30. (modlitwa II, do Androgyne) o Androgyne która ciała miałaś mało któraś na krzyżu umierała która nie umiałaś cierpieć wyleczysz nas z ran o Androgyne która za dwoje krzyża uczepiona któraś w rozpaczy w ramiona wzięła boski mirt która zwałaś się bez imienia wyleczysz nas z kłamstw o Androgyne która samotna i przezroczysta któraś na surowym drewnie znalazła płeć – śmierć która umierałaś z nie swojej krwi ty nas odnajdziesz ty nas powiedziesz ty nas okaleczysz ty nam zdradzisz tajemnicę i odpowiedź i będzie to śmierć – nieśmierć a my będziemy pomiędzy 31. (róża) różo Androgyne róża Androgyne pochyla ku tobie dłoń podaje ci różę krwistą i u twych stóp się kładzie naga i wtedy patrzysz wąskie długie stopy o paznokciach jak kawałeczki pergaminu kostki stóp delikatne gładkie łydki a potem kolana sękate sterczące wyzywająco uda kpiące i blask odbitego światła które sięga po brzuch poprzez łono na które nie chcesz patrzeć przecież wreszcie płaskie piersi szyja długa a na niej pulsująca tętnica aż koniec ogromne rozwarte oczy bez drgnienia wpatrują się w twoją twarz będę dla ciebie kim chcesz weź moją smutną różę chłopcem delikatnym i płochliwym albo kobietą miękką i przyzwalającą pierwszym puszkiem nad wargą i twardym brzuchem który nie da ci spać pozwól że cię zjem chodź chowasz twarz w dłonie lecz i tam róża dopada twój lęk rani ci palce krew rozmazujesz 32. (martwa natura IV, lub księga krążenia) lodowce fragmenty zapadniętej twarzy wokoło skarłowaciały mech się oplata w głębie trzy czwarte istniejące dla siebie obłe i krągłe nad stan w pałąk wygięte zimne i mrożące z wnętrza będące prochem obce połyskliwe na szkwale nerwowo drgające wpatrzone jeśli kto chce w błękit nieba jeśli ono jest literą i księgą nie–poznane w zamykającej je szczelinie do siebie do siebie do siebie /jeśli przyłożyć lustro niespodzianie lustro pęknie/ litera za literą oddzielą znak od treści /czujne się nadmiarem nie zachłysną – zniszczą co najwyżej lub ominą zwyczajnie kataraktę/ kartę przesuną na lewo a potem całe dzieło w wilgotny piwniczny kąt /lub jak kto woli do pustelni/ aż księga się rozsypie w zapomnianej ciemni lodowce zmiękną /jeśli kto woli łzawo się rozpłyną/ bruzdy się zejdą i zamkną aż ktoś napisze nową księgę i wyciągnie rękę w pozorną przed sobą pustkę namaca ślinę i pleśń i pełzającego robaka rozpozna siebie przed sobą w następnej literze i znów wytęży wzrok w mrok wracający zapadniętej twarzy a będzie to tylko sam on o zapadłej trzy czwarte istniejącej obłej wygiętej ponad stan zamykającej się w szczelinie o tej samej twarzy co wczoraj połyskliwy w mroku nie pęknie bez krwi się będzie Melquiades odkrywając w oderwanej swej cywilizacji pomnik obłęd (napisane w roku 1977)