Cypryjak Igor - Smok

Szczegóły
Tytuł Cypryjak Igor - Smok
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cypryjak Igor - Smok PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cypryjak Igor - Smok PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cypryjak Igor - Smok - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Igor Cyprjak Smok - Smok? - spytałem. Margrabia Holm uśmiechnął się odrywając wzrok od swoich wypielęgnowanych paznokci. - Ano, Smok, panie Gotier. - Smoków nie ma! - żachnąłem się. Margrabia wzruszył ramionami. - Niby nie ma, ale ten to Smok. Tak mówią. Uniosłem rękę i pokręciłem głową. - Gadanie! I tak się nie zgadzam, nie jestem najemnym zbirem! - Mości panie Gotier - westchnął Holm. - Proszę was, byście przysłużyli się miastu. Chyba się nie boicie? - Margrabio! Nie idzie o strach! Nic mi do tego, czy to Smok, czy nie. Nie zajmuję się podrzynaniem gardeł i tyle! Holm zafrasował się. - Szkoda. Wiecie, że nasz medyk, człek uczony, stwierdził, żeście tego nieszczęsnego pijanicę, Panie, świeć nad jego grzeszną duszą, dźgnęli w plecy? A to wszak nie po chrześcijańsku. - Jak to!? - Nie przerywajcie! Wiele się u nas zmieniło. Teraz przestrzega się prawa, nie to, co kiedyś! Jakby to było, gdyby szumowiny włóczyły się po naszych miastach? Szumowiny?! - Lubię was, mości panie Gotier. Głośno było o waszej dzielności, prawieście bohater. Ale prawo jest prawem. Cisnęło mi się na usta kilka szczerych słów na temat owego prawa. Wolałem milczeć. - Teraz wieszamy za morderstwo - wyznał z uśmiechem margrabia. To były logiczne i mocne argumenty. - Nie mam wyboru? - Niby macie. Jak już was wypuszczę, możecie pojechać, gdzie oczy poniosą. Ale ja was znam, panie Gotier. Nie po to wracaliście z wojny, żeby włóczyć się po kraju. Znowu sam, bez domu, bez towarzyszy. Poza tym obłoży się was klątwą, banicją i rozgłosi, żeście zabójca i szubrawiec. Po co wam to? Za starzy jesteście na takie uciechy, nie mam racji? Miał rację. - No, dobrze. A co w zamian? - zapytałem, chociaż było mi wszystko jedno. Zmęczył mnie ten margrabia. - Sława, szacunek i podziw ludu. Dorzuci się wam coś brzęczącego. Na pewno nie stracicie, jeśli wam się uda. - A jak dam głowę? - Jesteście rycerzem. Musicie się z tym liczyć. Mogę wam obiecać, że mój bard ułoży o was piękną pieśń. Wspaniale. Nie ma to, jak piękna pieśń o nieboszczyku. Miałem nadzieję, że ten bard zna się na swojej robocie. Nie chciałbym, żeby życiem i śmiercią rycerza Gotiera zajmował się trzeciorzędny wierszokleta. - Powiedzcie szczerze, margrabio - poprosiłem. - Czemuście mnie wybrali? Nie brak wam chyba śmiałych młodzików? - Paru głupich, którzy chcieliby iść przez Wielki Bór do Smoczego Gniazda, pewnie by się znalazło. Ale między nami, to ten pijanica, coście go zatłukli, dopiero po gorzałce robił się ostry. Sam widziałem, jak w zamroczeniu posiekał sześciu chłopa. Musicie być rzeczywiście dobrzy, mości panie Gotier. Albo tamten nie był dostatecznie pijany. Nie pozostawało mi nic innego, jak wstać i wyjść. Audiencja była skończona. Kładąc rękę na klamce, odwróciłem się. - Wiecie co, margrabio? - No? - Świnia z was. Jeszcze na korytarzu słyszałem jego chichot. Niebo wyglądało szaro i ponuro. Jesienne świty nigdy nie napawały mnie radością, ale ten był wyjątkowo paskudny. Chociaż po nocy spędzonej w lochu, gdzie trudno odróżnić szczura od człowieka, powinienem czuć się cudownie. Jednak się nie czułem. Nie miałem siły przeklinać swojego losu. Najpierw kuszą człowieka opowieściami o bogactwie i złotych miastach. Nie zapomną dodać kilku słów o honorze, o wierze i obowiązku prawego rycerza. Głupieje się od tego. Wyciąga się miecz, czyści zbroję, kupuje konia. Potem, co najwyżej, Cesarz na ciebie popatrzy, a i tak twojej twarzy nie dojrzy. Stoisz pośród setki podobnie głodnych i zmęczonych. Opasły klecha błogosławi cię, dając glejt dla świętego Piotra i dalej, na wroga! A giń, a umieraj! Ktoś twoje imię wspomni? Widzisz oczy tych, co biegną z naprzeciwka i myślisz, że każdy mógłby być tobą. Oni także krzyczą, wyją, jęczą, mają również glejt dla świętego Piotra. A później, jeśli nie umrzesz od miecza, cholery, tyfusu, głodu czy zimna, możesz wracać do domu. Więc wróciłem. Kolorowe stragany, błotniste ulice, pełne kurzu powietrze, dziewki sprzedajne, czekające w bramach na złaknionych rozkoszy mieszczan i panów, nawet żebracy - wszystko to pamiętałem. Ale w oczach ludzi było coś nowego. Sam nie wiem. Może to ja inaczej patrzyłem? Ledwom minął bramę miejską, a straże na mnie jak na wilka. Kto jestem? Skąd mnie niesie? Czego szukam? Kiedyś tak nie było. Zaszedłem do gospody "Pod Dwoma Kogutami", gdzie w dobrych czasach można było z kompanią noc przesiedzieć, upić się wesoło, zaśpiewać, w łeb dać komuś. Jak to między przyjaciółmi. A jakie piękne dziewki! Miód i mleko, a każda chętna i życzliwa. "Pod Dwoma Kogutami" poczułem się lepiej. Wrzawa, ścisk, piwo się leje, pachnie gorącą kapustą. Jakbym się stąd nie ruszał. Siedem lat wcześniej, kiedy na wyprawę jechałem, żegnała mnie tu Katerina. Pamiętałem o niej, obiecałem, że wrócę. Jakem przekroczył próg karczmy, poznałem Katerinę od razu. Stała za szynkwasem, oczy wytrzeszczała, jakby zobaczyła ducha. Nic się nie zmieniła, wciąż piękna. No, może zgryzoty trochę jej srebra we włosy wplotły. Podszedłem, przytuliłem. Drżała. - Żyjesz, Gotier - ni to stwierdziła, ni zapytała. - No, żyję - powiedziałem i pochyliłem się nad nią. Ech, na Boga przysięgam, że tylko dla tych ust wróciłem. Najpierw ani ja, ani ona mówić nie mogliśmy. Nie było potrzeby. Ale później zaczęła mnie zasypywać słowami. Pytała, opowiadała, śmiała się, czasem łzę otarła. Nikt, kogo znałem, a kto poszedł na wojnę, nie wrócił. Tylko ja. Katerina wyszła za starego Mitza, właściciela gospody, a gdy ten zszedł z tego padołu, sama wzięła się za prowadzenie interesu. Tak od czterech lat. Siedzieliśmy, wspominaliśmy. Dziewki krzątały się wokół stołów. Nagle jakiś dryblas zerwał się i rzucił miską o ścianę. - Co to jest?! - wrzasnął. - Toż to gówno, nie słonina! Widać zły dzień miał, bo słonina dobra. Sam próbowałem. Przyjrzałem się dryblasowi. Twarz czerwona, spuchnięta, oczy przekrwione, łapy niczym bochny. Pienił się i młócił rękoma na prawo i lewo. Panowie usuwają się na boki, nawet dwa młode byczki, co ich Katerina najęła do wynoszenia urżniętych gości, palcem nie kiwną, w sufit się gapią. Wściekłem się. Był z dziesięć lat młodszy ode mnie i silniejszy. Ja przeszedłem przez więcej burd niż mógł sobie wyobrazić. Siły były wyrównane. Dryblas, jak mnie zobaczył, wyciągnął spod stołu miecz. Kto by myślał? Szybki był. Jeszcze chwila, a nie zdążyłbym sięgnąć po swoje żelastwo. Może ten medyk margrabiego Holma był i uczony, ale na ranach się nie znał. Cała gospoda widziała, że dryblas padł od cięcia przez pierś. Jednak z ludźmi różnie bywa. Przed Trybunałem każdy przysięgnie, że patrzył w kufel albo spał pod stołem. Wiele się zmieniło. Przeklęty margrabia Holm! "Pod Dwoma Kogutami" było jeszcze cicho. Katerina pewnie całą noc chodziła z kąta w kąt, to klnąc, to płacząc. Znałem ją dobrze. - No i co ty teraz zrobisz, Gotier? - spytała. W sypialni Kateriny stało wielkie łoże. Miękkie, ciepłe, pachnące. Królewskie. W życiu nie spałem w takim łożu. Prawdę mówiąc, od dwóch lat nie spałem w żadnym. Katerina zajęła się mną jak dzieckiem. Rozebrała, wykąpała, nakarmiła. Później położyła się obok i oparłszy na ramieniu, patrzyła mi w oczy. - Nie mam dużego wyboru. Pojadę i zabiję tego Smoka. Spojrzała groźnie i odsunęła się. - Ani się waż o tym myśleć! - zawołała. - Jeśli wyjedziesz, przeklnę cię! Ty chyba nie wiesz, co się dzieje w Wielkim Borze?! Wzruszyłem ramionami. - Gadanie! Zawsze było tam pełno zbirów. Nie raz się jeździło, żeby przetrzepać im skórę. Rozsierdziła się nie na żarty. - Tak, ale z całą bandą. Jechało was dwudziestu jak nie więcej! A i tak połowa nie wracała! Byłeś młodszy, Gotier! Tak. Piękne czasy. A może nie można było bez przerwy pić, śpiewać i grać w kości, wyprawialiśmy się więc do Wielkiego Boru. Bywało, że z nudów. Częściej, gdy mieszki świeciły pustkami. Przez Wielki Bór ciągnęli kupcy, bandyci ich łupili, a my łupiliśmy bandytów. Zdarzało się, że myliliśmy jednych z drugimi. Szczególnie nocą. I po pijanemu. - Myślisz, że margrabia nie próbował tam robić porządku? I to nie z garstką schlanych łazęgów, ale prawie z armią! Siedziała przede mną, groziła mi palcem, biła pięścią o dłoń. Jak ja wytrzymałem aż siedem lat bez jej ciała? - Co się tak uśmiechasz, Gotier?! Nie czas na to! No, dajże mi spokój, daj powiedzieć! A o czym tu mówić? Katerina chciała się wyrwać, podrapała mnie, nawet ugryzła. Później szeptała mi do ucha zbereźności, jakie tylko jej przychodziły do głowy. Przed wieczorem poprosiłem, by opowiedziała o Smoku. W Wielkim Borze pojawił się przed pięciu laty. Postawił sobie zamek w głuszy i z dnia na dzień stał się panem okolicy. Nikt go nie widział, nikt o nim wcześniej nie słyszał. Ludzie gadali, że Smocze Gniazdo budowały diabły, a Lucyfer jest przyjacielem Smoka. Gadali też, jakoby sam Smok był Lucyferem. Ktoś widział wiedźmy latające nad drzewami, ktoś inny przysięgał, że spotkał na leśnej drodze procesję, której przewodził człowiek o głowie kozła. Jeśli dawniej grasujące w Wielkim Borze bandy napadały na kupców i podróżnych, to teraz strach było mieszkać nawet i kilka mil od lasu. Smocza drużyna, ze trzydziestu chłopa, najeżdżała wsie, paląc, grabiąc, mordując i uprowadzając kobiety. Smok łaknął dziewiczej krwi. Owa drużyna także była z piekła rodem. Żywe trupy, tak mówiono, bo ponoć niejeden, chociaż przebity widłami, wstawał i walczył dalej. O próbach margrabiego Holma ukrócenia tej samowoli również opowiadano niestworzone historie. Każdy rzezimieszek, który kiedyś łupił dla siebie, teraz służył Smokowi i słuchał jego rozkazów. A Smok wiedział o wszystkim. Ile razy wojska margrabiego zapuszczały się do Wielkiego Boru, zewsząd opadały je chmary zbrojnych, po czym znikały jak duchy. Choćby Holm przygotowywał wszystko w największej tajemnicy, zawsze dopadali go w gęstwinie smoczy słudzy, szarpiąc i gryząc niczym wściekłe psy. Nikt nie umiał już zliczyć powieszonych za zdradę. A wszyscy oni byli niewinni, bo Smokowi pomagały złe moce. Tak gadali ludzie. Zapatrzyłem się w miskę z ostygłą kapustą, odsunąłem ją i łyknąłem piwa z pękatego dzbana. Jeżeli w tych opowieściach była połowa prawdy, i tak beznadziejnie się wpakowałem. - Dlatego nigdzie cię nie puszczę! - kiwnęła głową Katerina i wróciła do liczenia pieniędzy. Nie puści mnie! Schowa pod kiecką, kiedy przyjdą ludzie margrabiego? A może w jeden dzień sprzeda cały kram i ucieknie ze mną na koniec świata? Wstałem, zapiąłem kaftan i ruszyłem do wyjścia. - Tylko mi się nie włócz! - zadźwięczał za plecami głos Kateriny. - Wróć przed północą. Dosyć narozrabiałeś! Machnąłem ręką. Z wiekiem kobiety robią się strasznie gderliwe. Nie jestem przesądny. Nigdy nie wierzyłem w gusła, czary czy zaklęcia. Za całą magię starczał miecz i pięść. Co prawda, spotkałem w życiu wielu dziwaków, szaleńców, którzy twierdzili, że z kamieni robią złoto, zamieniają ludzi w zwierzęta albo rządzą żywiołami. Ale kiedy trzeba było coś zrobić, wszyscy zapominali swojej mocy. Ten Smok musiał być mądrym człowiekiem i mieć diabelnie dużo pieniędzy. Trzymał w posłuchu zgraję niezłych łajdaków. Dałbym głowę, że margrabia Holm wysyłał już skrytobójców. Dałbym głowę, że żaden z nich nie powrócił. Idąc bez celu, zawędrowałem do najstarszej części miasta, otoczonej resztkami obronnych wałów, pamiętających Eryka Mocnego, który założył osadę. Stanąłem przed żelaznymi wrotami kościoła i zadarłem głowę. Świątynia wznosiła się nade mną niczym mityczny potwór ze sterczącym w niebo rogiem - wieżą. - Święty Jerzy - westchnąłem. - Bądź dla mnie łaskawy. Nie zastanawiałem się nad sprawami Pisma, Boga, zbawienia. W młodości nasłuchałem się o Piekle i Raju, o grzechu i cnocie. Nawet czas jakiś starałem się żyć tak, jak nauczano. Lubowałem się w rycerskich opowieściach, a w nich pełno było czystości, szlachetności, wiary żarliwej. Wszystko to się zmieniało, im więcej widziałem świata, im więcej spotkałem ludzi. Na wojnie nie myśli się o takich rzeczach. Trzeba przeżyć. Przed bitwą przeżegna się każdy, imiona świętych wspomni, krzyż ucałuje. I na tym wiara się kończy. Wracając do Kateriny, postanowiłem zajrzeć jeszcze na Czarny Plac, gdzie kiedyś spotykali się najemni żołnierze, złodzieje, rycerze. W okolicy roiło się od zamtuzów i tanich karczm. Właściwie Czarny Plac winien zwać się Czerwonym, a to z powodu krwi na nim przelanej. Był ulubionym miejscem wszystkich zawadiaków. Panowało tu najzdrowsze z możliwych praw. Prawo miecza. Już z daleka słyszałem szczęk żelaza. Odżyły wspomnienia. Mało się nie wzruszyłem. Żebracy wyciągali do mnie ręce, jęcząc i szepcząc. Rzuciłem kilka monet, o które wybuchła prawdziwa wojna. Minąłem kłębowisko brudnych ciał i śmierdzących łachmanów i wkroczyłem na plac. Walka była skończona. Czarnowłosy młodzieniec, nie mający nawet dwudziestu lat, ocierał klingę o płaszcz mężczyzny dogorywającego na bruku. Na odchodnym splunął na trupa z pogardą i podszedł do czekających towarzyszy. Przypatrywali się zajściu z obojętnym spokojem, oświetlając plac kilkoma pochodniami. Żebracy rzucili się na zabitego. Za moich czasów działo się inaczej. Nie jeden raz przyjaciele zabierali stąd człowieka z rozbitym łbem, z paskudną raną. Można było gardzić przeciwnikiem, ale trzeba mu było okazać szacunek. Także po śmierci. Nagle poczułem, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Myślałem, że to znowu żebrak. Zrobili się bardzo natrętni. Odwróciłem głowę. Stara kobieta w kolorowej chuście, w połatanej spódnicy uśmiechała się, ukazując popsute zęby. Cyganka. - Powróżyć, panie rycerzu? Jaki los czeka? Kto zgadnie? Zamierzałem odmówić, ale w jej spojrzeniu było coś takiego, że wyciągnąłem dłoń. Patrzyła długo, przesuwała chudym palcem po mojej skórze, cmokała, marszczyła nos. - Wiele rzeczy widzę. Wiele różnych rzeczy! Wyprawa przed wami, niebezpieczna wyprawa! Lepiej się strzeżcie! Niekoniecznie musiała patrzeć akurat na moją dłoń, aby to powiedzieć. - Strzeżcie się potwora, panie rycerzu! - Potwora? Pokiwała głową. Nagle puściła moją dłoń i zmrużyła powieki. - Śmierć sprowadzicie, panie rycerzu! Zagładę! Ktoś was sobie wybrał. Jeszcze o tym nie wiecie. Strzeżcie się! Nie wzięła pieniędzy, po prostu zniknęła w ciemności. Nigdy nie wierzyłem w gusła, czary czy zaklęcia. Nie wierzyłem we wróżby. Mimo to zrobiło mi się chłodno. Katerina próbowała zachować spokój. W milczeniu przygotowała jedzenie na drogę, związała w tobół dwa koce, położyła na stole zawiniątko z bandażami i maściami na rany. Położyłem dłonie na jej biodrach. Stanowczo strząsnęła je. - No, dobrze, Katerina. Wyduś to. Spojrzała na mnie wyniośle. - Co mam mówić, Gotier? Jesteś stary, głupi i chcesz zginąć. Cóż mnie to może obchodzić? Zabrała się za czesanie włosów. Patrzyłem na jej plecy i miałem ochotę wykrzyczeć, że najchętniej zostałbym z nią na zawsze. Milczałem. Odwróciła się i mierząc we mnie grzebieniem, zawołała: - No, co tak siedzisz?! Jedź do diabła! Myślisz może, że choć raz cię wspomnę?! Już o tobie zapomniałam! Jej zielone oczy błyszczały, usta drżały. Wiedziałem, że się rozpłacze. - Katerina, posłuchaj... - Nie! To ty posłuchaj, Gotier! Siedem lat na ciebie czekałam, myślałam, żeś umarł, a ty wracasz i po czterech dniach znowu mnie zostawiasz! Lepiej by było, gdybyś rzeczywiście został tam, w obcej ziemi! Miałabym spokój! Nie mogła już powstrzymać łez. Na pożegnanie pozwoliła mi jedynie pocałować się w czoło, a i tak musiałem stoczyć z nią o to bitwę. - Jeśli dasz się zabić - szepnęła - to cię znienawidzę. Koń człapał z wysiłkiem, uginając się pod ciężarem moim i rynsztunku. W jukach miałem starą kolczugę, trochę ubrań i rękawicę, podarunek od przyjaciela, jedyna solidna rzecz, która, jak wierzyłem, nie rozpadnie się po włożeniu. Do siodła przytroczyłem miecz, dobry, choć wyszczerbiony. Okrągłą tarczą osłaniałem plecy. Właściwie nie miałem nic, z czym, według zasłyszanych opowieści, powinno się iść na smoka. Przejeżdżając obok rynku, pełnego straganów i ludzi, mimowolnie zatrzymałem wzrok na dziwnym zbiegowisku. Rudowłosy rycerz w poplamionym, pogiętym pancerzu kłócił się z grubym sprzedawcą ryb. - Człowieku! - krzyczał rycerz. - Wiesz, do kogo mówisz?! Zapamiętaj. Jam jest największym pogromcą potworów i maszkar, zbójców i niegodziwców, o jakim słyszał świat! Rycerz bez Imienia, Rycerz bez Ziemi, dla przyjaciół Jory z Czernic! Nieznajomy powiódł wzrokiem po tłumie gapiów. - Dobra, dobra! - nie dawał za wygraną handlarz, mimo życzliwego rycerzowi szmeru gapiów. - Pogromca, nie pogromca, za ryby u mnie płacić trzeba! Idźcie gdzie indziej, może inni wam dadzą za darmo. - Niewdzięczniku! Ja cię od Smoka uwolnię, właśnie jadę zabić bestię, a ty mi paru śmierdzących ryb żałujesz? Gruby sprzedawca ryb sięgnął po pałkę i zważył ją w dłoni. Rycerz bez Imienia i bez Ziemi dostrzegł ten gest, ocenił ciężar pałki i westchnął. - No, dobrze! Śmierdzące nie są! - pokręcił ze smutkiem głową, sięgając do mieszka. - Co to się z tymi ludźmi porobiło. Pojechałem dalej. Niewielka to pociecha wiedzieć, że nie jest się jedynym wariatem w okolicy. Miałem nadzieję, że Wielki Bór nie zmienił się przez siedem lat. Jadąc szeroką, ubitą drogą, wypatrywałem na horyzoncie ciemnej linii lasu. Za plecami znudzeni strażnicy przy bramie opierali się na długich halabardach, a koślawe mury obronne żegnały mnie pustymi oczodołami wąskich otworów strzelniczych. Blade słońce wisiało nisko nad głową, ponure świadectwo zbliżającej się zimy. To nie był dobry czas na włóczęgę po ciemnych, wilgotnych ostępach. Do Wielkiego Boru dojechałem przekonany już, że popełniam największy błąd w życiu. Trakt rozwidlał się w tym miejscu. Można było wjechać między drzewa z nadzieją, że ciemność przed tobą to tylko cień, rzucany przez rozłożyste korony dębów, a nie pustka, gdzie kończy się świat. W owym nieprzeniknionym mroku było coś diabelskiego. Można by też ominąć Wielki Bór, jadąc dookoła i nakładając tydzień drogi. Większość wybierała drugą możliwość. Wziąłem głęboki wdech i spiąłem konia. Dawniej, gdy zapuszczałem się w tę ciemność, rzadko bywałem trzeźwy. Pewnie dlatego tak mnie to bawiło. Teraz nie było mi do śmiechu. Co nieco pamiętałem, znałem kilka szlaków, wodopojów, polan. Zastanawiałem się, kiedy zapuszczę się dostatecznie głęboko, aby ktoś raczył strzelić do mnie z kuszy. Nie wyglądałem na takiego, który ma coś cennego. Ale jeśli Smok rzeczywiście wiedział o wszystkim, nie dałbym grosza za swoją przyszłość. Nie spotkałem nikogo poza jeleniem, lisem i dwoma zającami. Ptaki śpiewały radośnie wysoko w gałęziach drzew, zapewniając, że Wielki Bór to rozkoszne miejsce, gdzie w spokoju spędzić można resztę życia. W ciszy i spokoju! Kilka stóp pod ziemią. Smocze Gniazdo znajdowało się na północ od miasta. Tak mówił margrabia. Należało dotrzeć do Czarciego Parowu, przekroczyć Strumień Martwej Kobiety i szukać wielkiego głazu, zwanego Kamieniem Straceńca. Urok tych nazw napawał mnie otuchą. Nikt nie wiedział, jak iść dalej. Podobno wystarczy odetchnąć, by poczuć smród smoczych odchodów. Mój koń stąpał powoli. Miałem czas. Przed zmierzchem skleciłem szałas, spętałem wierzchowcowi nogi i położyłem się spać. Las wył, jęczał, warczał, syczał. Na szczęście, żaden z odgłosów nie pochodził ani od człowieka, ani od smoka. Śniła mi się Katerina. Po przebudzeniu, nim otworzyłem oczy, czekałem na jej głos. Ale żadnego "Wstawaj, Gotier!" nie było. Drzewa szumiały, muchy bzyczały, Katerina zniknęła. Zrobiło mi się smutno. Później, siedząc już na koniu i wypatrując Czarciego Parowu, dziwiłem się, czemu nikt jeszcze nie zastąpił mi drogi. Zatrzymałem się na małej polance z brudnym bajorem, napoiłem konia, posiliłem się. Chciałem ruszyć dalej, kiedy posłyszałem tętent kopyt. Wreszcie coś konkretnego. Założyłem ciężką rękawicę, chwyciłem miecz i czekałem. Z lasu wynurzył się Rycerz bez Imienia i bez Ziemi. Jechał na wychudzonym siwku, dzierżąc w prawej ręce lancę. Poza swoim żałosnym pancerzem miał jeszcze kawałek obwiązanej rzemieniami blachy na lewym udzie. Rudowłosy stanął, spojrzał na mnie groźnie i zawołał: - Czołem, mości panie rycerzu! - Czołem! - odkrzyknąłem dostojnie. - Zwą mnie... - Rycerzem bez Imienia, Rycerzem bez Ziemi - przerwałem, choć wygłaszanie owej formuły musiało mu sprawiać przyjemność. Mimo to wyglądał na zadowolonego. - Znacie mnie zatem?! Jakem Jory z Czernic, pierwszy raz mnie rozpoznano! - z uznaniem pokręcił głową i nagle spochmurniał. - Wybaczcie, panie rycerzu, ale czy macie może zamiar utłuc tego olbrzyma? Ostrze jego lancy wskazywało poza moje plecy. Olbrzyma nie dostrzegłem, za to sporą sosnę. - Bo jeśli nie - kontynuował Jory - to ja pozwolę sobie porachować mu kości! Zgadzacie się, panie?! - Rachujcie do woli! Z uprzejmości ustąpiłem mu pola. Podziękował skinieniem, opuścił lancę i popędził na złamanie karku. Miałem zaszczyt zobaczyć jak swoje obowiązki wobec świata wypełnia błędny rycerz. Siwek Jorego musiał być zwierzęciem zaprawionym w bojach z olbrzymami, bo zatrzymał się gwałtownie, ryjąc kopytami w ziemi. Jego pan otarłszy grotem lancy korę na sośnie, z gracją wora pełnego ziemniaków zsunął się z siodła. Koń pokręcił łbem i zaczął skubać trawę, dumny z kolejnego zwycięstwa. Podbiegłem do rudowłosego pełen najgorszych obaw, ale Jory z Czernic musiał nie raz potykać się z olbrzymami, bo, chociaż jęczał i klął, podniósł się, wygrażając siwkowi pięścią. - Skaranie boskie z tym bydlęciem! Widzieliście, panie rycerzu?! Umknął mi stwór, a jużem go nadziewał na rożen! Nie wiedziałem, jak go pocieszyć. - Nie martwcie się - rzekłem. - Nie on pierwszy, nie ostatni. Będą następni. - Oby! Oby, panie rycerzu. Teraz ostał mi się jeno Smok! Od miesiąca nie uwolniłem nikogo od potwora. Nagle spojrzał bysto i powiedział coś, niby w tym samym języku, ale z tak przedziwnym akcentem, żem niczego nie zrozumiał. - Nie pochodzicie z Czernic - stwierdził, chytrze się uśmiechając. - Nie pochodzę - przyznałem. - Inaczej już byście rzucili się na mnie. To, com powiedział, w moich stronach uważa się za wyjątkową obrazę. Nie miejcie do mnie żalu i nie proście, bym wam tłumaczył. Musiałem was wybadać, panie...? - Gotier. - A, panie Gotier. Widziałem was w mieście, spotykam was tutaj, myślałem, żeście wysłani, by mnie śledzić. Nie pojąłem, o co mu chodzi. Usiedliśmy pod sosną, która jeszcze przed chwilą była maszkarnym olbrzymem. Poczęstowałem Jorego kiełbasą i piwem. Zdawało się, że nic więcej do szczęścia mu nie trzeba. Wiedziałem, że chce mi o czymś powiedzieć. Zerkał na mnie ukradkiem, powstrzymywał się, aż wreszcie stwierdziwszy, że uczciwie z oczu mi patrzy wyznał: - Już dłużej nie mogę! To nie dla mnie, nie nadaję się! Ojciec Jorego nasłuchał się historii o błędnych rycerzach, a jako człek wrażliwy i umysłowo niepewny, we wszystko uwierzył. Wyjechał z Czernic i słuch o nim zaginął. Potomstwo miał liczne, ziemi do podziału było niewiele. Rodzeństwo rychło się nawzajem wyrżnęło prawie do ostatka. Został Jory i jego brat Toren. Rządzili Czernicami spokojnie pospołu, korzystając z życia, ile wlazło. Niestety, pewnego dnia ojciec powrócił. Ciemny, ale wściekły lud stanął po jego stronie i obaj bracia poszli na wygnanie. Toren dał się utopić w gnojówce za wiejską dziewuchę, a przed Jorym ojciec postawił warunek, że albo oczyści honor, albo niech zdycha bez imienia i ziemi. Ojciec nie omieszkał posłać za synem kilku wiernych sług, by przypatrywali się, jak to Jory honor oczyszcza, broniąc dziewic i prześladowanych. - Paru spotkałem - westchnął Jory. - I wszystkich sprawdzacie, prawiąc im obelżywości? - Najlepszy sposób. Tak sobie myślę, że jakbym tego Smoka do diabła posłał, to czy to człowiek, czy nie, głośno by o tym było. Ojciec z pewnością by się dowiedział. Mógłbym wracać. Wysokie miał o sobie mniemanie. - Całe życie głupka udawać, krowy ścigać po polach, z wiatrakami walczyć...! To niech mnie lepiej ten Smok już zabije! Wóz albo przewóz! A wy czemu jedziecie do Smoczego Gniazda, bo jedziecie tam, prawda? - Wyrok na mnie ciąży. Szubienica. Może najmę się do smoczej drużyny, może pozwoli połupić na gościńcu? Nie mam wyjścia. Jory pokiwał ze zrozumieniem głową. - Też niełatwe życie. Nie macie nic przeciwko, że zamierzam ukatrupić wam chlebodawcę przyszłego? - Ano, jakoś nie - odparłem z uśmiechem. - Czas nam w drogę. - Czas - zgodził się Jory. Kamień Straceńca był obłym głazem, leżącym na środku wąskiej dróżki. Zsiedliśmy z koni i rozejrzeliśmy się bezradnie. - Dokąd teraz? - spytał Jory. - A pewnikiem donikąd. Człowiek, który to powiedział, wychylił się zza pnia dębu. Na głowie miał czerwoną czapeczkę, na ramieniu opierał ogromny miecz, zdecydowanie zbyt długi jak dla kogoś o tak haniebnej posturze. Wolałem jednak nie sprawdzać, czy umie sobie z nim radzić. W ramionach nieznajomy był dwukrotnie szerszy niż ja. - Koniec podróży, panowie rycerze - poinformował nas uprzejmie. - Czyżby? - dopytywał się kwiat czernicowego rycerstwa. - Dacie radę nam dwóm? Chciałem właśnie zaznaczyć, że mój towarzysz jest błędnym rycerzem i nie należy brać jego słów poważnie, ale zbój w czerwonej czapeczce krzyknął: - Chłopcy! Zaszeleściły liście, trzasnęły gałęzie i z lasu wyszło sześciu brudnych, zarośniętych drabów. Zarechotali, potrząsając kijami, toporami i różnym żelastwem. - Szlachetni panowie, poznajcie moją drużynę. Mnie, nie wiedzieć czemu, zwą Czerwonym Karłem. My nie byliśmy równie uprzejmi. Czerwony Karzeł obejrzał nas i skrzywił się. - Źle - westchnął. - Schodzimy na psy, co, chłopcy? Psy?! - Gdzie te karawany kupieckie? - rozmarzył się. - Złoto, klejnoty, korzenie i całe to dobro? Ciężkie czasy przyszły. - Nie mamy niczego - powiedziałem ostrożnie. - Po co ta skromność? - zdziwił się Czerwony Karzeł. - Konie są, juki są. Coś się znajdzie. I tak macie szczęście, panowie rycerze, żeście jechali naszym szlakiem. Milę stąd zaczyna się teren Wilka i jego oberwańców, a oni nie są tacy mili, co, chłopcy? Chłopcy pokiwali głowami. - Ten Wilk to szubrawiec. Pobije, okaleczy, a bywa, że i wychędoży. - Wychędoży?! - powtórzył z niesmakiem Jory. - Ano, żadnego szacunku nie ma. Zamilkliśmy, zatrwożeni upadkiem obyczajów. Nawet chłopcy wyglądali na zamyślonych. Pierwszy otrząsnął się Czerwony Karzeł. - No, my tu sobie gładko gaworzymy, a robota czeka. Szpaku! Obszukaj panów rycerzy! Szpak był bezwąsym młokosem, chudym i małym, który do tej pory stał za plecami sześciu drabów. Miał dziecinną twarz, niewinne, niebieskie oczy i rzeźnicki nóż za pasem. Nagle przyszła mi do głowy myśl równie szalona jak cała ta wyprawa. Ścisnąłem Szpaka za ramię i spojrzałem na Czerwonego Karła. - Ubawiłem się, zbóju, ale czasu nie ma. Pan na zamku? - Co?! - Pytałem, czy mój kuzyn na zamku! Co tak wytrzeszczasz gały, prostaku?! Jest Smok, czy może poleciał gdzie? Czerwony Karzeł rzeczywiście stał się czerwony, jakby go kto dusił. Otworzył usta, ale niczego z siebie nie zdołał wykrztusić. - Tylko mu nie mówić, że jadę! - zawołałem. - Bo pasy będę darł, psubraty! Nie widziałem się z nim parę ładnych lat, ciekawym, czy mnie pozna? Czerwony Karzeł przemówił: - Jesteście kuzynem Smoka?! - A co?! - wrzasnąłem. - Może mój strój wam się zdaje zbyt ubogi?! Parszywcu jeden, a jeśli ja chcę się z pospólstwem mieszać, to mi zabronisz?! Czerwony Karzeł nie wiedział, co o tym myśleć. Szukał ratunku w oczach swoich chłopców, lecz znalazł w nich pustkę. - Czy on nadal pokazuje się w tej pokracznej ludzkiej postaci? - pytałem, czując na plecach pot. - No, mały, łysy, z brodawką na czole? - Smok się nie pokazuje. Nikt go w Borze nie widział. - Zmienił zwyczaje. Pewnie z ostrożności. Kiedyś bardzo lubił przebywać między ludźmi. Sam potem nie mogłem zrozumieć, skąd mi to do głowy przyszło. Liczyłem na ich strach przed Smokiem. Mogłem się okrutnie przeliczyć. - Koniec zabawy! - krzyknąłem, czując, że jeszcze chwila, a upadnę. Czerwony Karzeł wyglądał na przerażonego. - Wy się wynoście, śmierdziele! A ty, Szpaku, prowadź nas do zamku! - rozkazałem, a że wciąż stali nieruchomo, ryknąłem: - No, won! Nie trzeba im było powtarzać. Rozpierzchli się niczym kuropatwy. Szpak zdawał się być jeszcze mniejszy i jeszcze młodszy. Poklepałem go po ramieniu. - Jazda, chłopcze! Jory z Czernic popatrzył na mnie z podziwem i szepnął: - Wiecie, że prawie uwierzyłem? Macie podejście do ludzi, panie Gotier. Czułem się podle. Ledwo powstrzymywałem drżenie rąk, kolana nie chciały mnie słuchać. Przez resztę drogi Jory przyglądał mi się podejrzliwie, jakby lada chwila miały mi wyrosnąć wielkie, zielone skrzydliska. Smocze Gniazdo wyglądało jak twierdza z sennego koszmaru. W życiu nie widziałem tak wysokich i stromych murów. Otaczał je półmilowy pas czarnej, wypalonej ziemi. Gdy tylko minęliśmy ostatnie drzewa, uschnięte i poskręcane, Szpak odwrócił się i umknął w gęstwinę, jakby sam widok zamku mógł sprowadzić na niego nieszczęście. Brama była otwarta, dziedziniec pusty, wymarły. Cichutko odezwałem się do Jorego: - Wiecie co? Nie głoście zrazu, że przybyliście po głowę Smoka. - Myślicie? - Tak. Zawsze możecie zrobić mu niespodziankę. Za bramą czekali smoczy słudzy. Czterech wielkich chłopów, uzbrojonych po zęby patrzyło na nas martwymi oczami. Nie zatrzymywali, nic nie mówili, tylko otoczyli konie i czekali. Smok pojawił się po chwili. Wyszedł z baszty, przystanął i uśmiechnął się. Był młody, młodszy ode mnie, bogato odziany i przystojny jak sam Szatan. Wyciągając ręce, podbiegł ku nam. - Goście, szlachetni goście! - wołał. - Witajcie w moich skromnych progach! Dobrą mieliście podróż? Osłupiałem. - Panie Gotier, panie Jory, bądźcie tak łaskawi i pozwólcie za mną. Przygotowałem dla was komnaty! Byłem pewien, że zaraz się obudzę. Czułem się tak, jakby mi ktoś udowodnił, że Ziemia jest okrągła! Smok prowadził nas szerokim korytarzem o ścianach upstrzonych fantazyjnymi malowidłami. Przyjął nas iście po królewsku, pokazał pokoje z wielkimi łożami, na których leżały świeże, piękne szaty, po czym pożegnał się, zapraszając na wieczerzę. Smok czekał na nas, wiedział o wszystkim, a mimo to nie kazał nas zatłuc. Moje plany brały w łeb. Jak podejść kogoś, kto się tego spodziewa? Nie było wyjścia, trzeba zdać się na dobry humor pana Wielkiego Boru. O zmierzchu przyszedł po nas jeden z żołnierzy i powiódł do jadalni. Ogromny stół uginał się pod ciężarem jadła. Jak żyję, nie widziałem na raz tyle jedzenia. Kurczęta, bażanty, prosiaki, pasztety, szynki, owoce ze Wschodu i Południa. Frykasy. W głowie się kręciło od różnorodności barw, kształtów i zapachów. Siedzący u szczytu stołu Smok zaśmiał się. - Suto, prawda, panowie rycerze? Siadajcie, to dla was! Jory z Czernic zapomniał o ogładzie i dobrych manierach, rzucił się do najbliżej stojącego półmiska. Ja patrzyłem na Smoka nieufnie. - Nie lękajcie się, panie Gotier. Przecież was nie otruję! Nie bawiłbym się w takie gierki. Mógłbym kazać włóczyć was końmi po dziedzińcu, poćwiartować, połamać, ale po co? Chcieliście tu przyjechać, cóż w tym złego? A swoją drogą ładnieście poradzili sobie z tamtymi zbójami. Bardzoście mnie rozbawili! Ostrożnie napiłem się wina. - Przednie, prawda? - Kim wy jesteście? - spytałem. - A jak wam się wydaje? Smok rozsiadł się wygodnie, oparł obcasy butów na stole, otarł usta haftowaną serwetą. - Jestem człowiekiem, panie Gotier. Jak wy i ten dzielny rycerz. No, może nie do końca zwyczajnym, ale z krwi i kości. Nie zamieniam się w bestię, nie zionę ogniem, nie mam ogona. Siarką też mnie nie czuć. - To skąd to wszystko? Skąd u was taka władza nad ludźmi, skąd te opowieści o pożeraniu dziewic? - No wiecie co? - obruszył się Smok. - Dziewice, to i owszem, bardzo chętnie, ale żeby od razu pożerać? Moi ludzie sprowadzają mi tu czasem dzieweczki, lecz zasady trzeba zachować. Mnie pożeranie nie bawi! Wynagradzam im, że tak powiem, trudy i puszczam. Pomyśl, panie Gotier! Która z nich, jeśli ma już pieniądze, zechce wracać do swojej wsi? Do świń, kur, brudu i smrodu? Idą sobie w świat, stać je na wszystko. Są niczym księżniczki, a nie chłopki! Mówił rozsądnie. - A reszta? A posłuch wśród leśnych oprychów? I ta wasza drużyna z Piekła rodem? - Lepiej jedzcie, panie Gotier, bo wystygnie! Powiedziałem, żem człowiek, chociaż nie do końca zwyczajny. To tyle. Jory beknąwszy dyskretnie i popuściwszy pasa, zaczął nagle nucić smutną pieśń o doli błędnego rycerza. Smok widać znał ową pieśń, gdyż zawtórował Joremu pięknym basem. Szybko się polubili. W nocy nie mogłem spać, czuwałem, wsłuchując się w każdy szmer. Smok musi trzymać w zanadrzu coś paskudnego i groźnego. Wreszcie wsadziłem za pas sztylet i ruszyłem przed siebie ciemnym korytarzem. Nie wiedziałem, czego szukam. Po prostu szedłem bez celu, wierząc, że odnajdę ślad, znak, cokolwiek, co pozwoli mi zrozumieć. Łaziłem tak kilka godzin, starając się znaczyć drogę, a i tak się zgubiłem. Miałem wrażenie, że zamek zmienia się, że jedne korytarze pojawiają się, inne znikają tak jak komnaty i sale. Ogarniał mnie strach, czułem, jakby ktoś wodził mnie za nos, pozwalając dla własnej uciechy błąkać się po labiryncie. Schody zobaczyłem, gdy zacząłem już wątpić w sens poszukiwań. Były wąskie, drewniane, skrzypiące. zdawało mi się, że szepczą, że chcą, bym zawrócił, uciekł i nigdy nie wracał. Schodziłem nimi w dół, ściskając w dłoni rękojeść sztyletu, to modląc się, to przeklinając swoją głupotę. Znalazłem Smoka na marmurowym balkonie, zawieszonym nad przepaścią. Otaczała nas ciemna i zimna pieczara, pusta, cicha, straszna. Spojrzałem w dół i cofnąłem się szybko. Dna przepaści nie było widać. Smok siedział na wielkim krześle, w ręku trzymał kryształową karafkę. Głowa opadła mu na piersi, oddychał ciężko. Nie wyglądał już wspaniale. Skurczył się, postarzał, posiwiał. Nagle odezwał się: - Więc przyszliście, panie Gotier. Miałem nadzieję, że nie starczy wam ducha, że stchórzycie, ale powinienem wiedzieć... On nie wybiera sobie przypadkowych ludzi. - On? - zapytałem cicho. - Tak, On - wskazał na przepaść. - Śpi, właściwie przesypia całe swoje istnienie, bo nie można tu mówić o życiu, prawda? Życie się kończy, a On istnieje wiecznie. Był, jest i będzie. Popatrzył na mnie przenikliwie. - Jechaliście tu do Niego, nie do mnie. - Do Niego? - Tak, zabić chcieliście mnie, ale jechaliście do Niego. Tam w dole śpi Smok. Prawdziwy Smok, jedyny Smok. Ja jestem... jestem Jego strażnikiem. Tak to chyba można powiedzieć... strażnikiem Jego snu. A może nawet Jego snem? Jak dla mnie to było zbyt zawiłe. - To przymierze, porozumienie między Nim a mną. Pilnuję Jego spokoju. W zamian otrzymuję nagrodę. Smoczą jaźń. Czy wiecie, panie Gotier, ile w niej jest światów, ile obrazów? Tam siedzi wiedza absolutna, wieczna prawda, może nawet sam Bóg? I we wszystkim istnieje On, Smok! A to i tak zaledwie mały fragment, bo człowiek nie jest w stanie unieść ciężaru smoczej duszy. Nie wiem, czemu się budzi. Może dla rozprostowania skrzydeł? Zachichotał cicho, lecz zaraz spoważniał. - Pięć lat..., przez te pięć lat wiele widziałem, chyba nawet zbyt wiele, ale nie żałuję. Niczego nie żałuję! Byłem nikim, zwyczajnym szczurem, którego każdy mógł deptać. A On mnie wybrał, przyszedł po mnie we śnie. Tuż przed swoim ostatnim przebudzeniem. Należałem do Niego! Obudził się na chwilę, na jedną chwileczkę i wszystko rozleciało się w strzępy! Cały mój świat, bo należał do Niego jak wszystko i mógł z nim zrobić, co chciał. I bardzo dobrze, bo to był podły świat i ludzie w nim byli dla mnie podli. Wyśnił sobie na jego miejsce inny, nowy. A teraz obudzi się tu! Sprytna z niego poczwara, prawda? Nic nie pojmowałem z tych bredni. - Nie myślałem, aby Mu się przeciwstawiać. Przecież dał mi, co chciałem..., na pięć lat. To pewnie w ogóle nie jest możliwe, jak myślicie, panie Gotier? To przecież Jego wola...! Święty Jerzy jest wymysłem dla maluczkich, żeby nie czuli się tak bezsilni. Kłamstwo! Raptem skrzywił się i złapał za szyję. - Przeklęte...! - jęknął. - Już idzie, zbliża się koniec, panie Gotier. Lepiej wracajcie do łóżka, no dalej! Dobrych snów! Odszedłem, droga powrotna była śmiesznie łatwa. Położyłem się w swojej komnacie i natychmiast zasnąłem. Za oknem szarzało. Ubierałem się w pośpiechu, wierząc, że to cokolwiek zmieni. Jory wciąż spał. Musiałem kilka razy szarpnąć go za ramię, nim otworzył oczy. - Co...?! - Wynośmy się stąd! Ubierajcie się, no, już! Nasze konie stały na dziedzińcu. Nikt nas nie zatrzymywał. Wskakując na siodło Jory zapytał: - Ale co się, do czarta, stało?! Milczałem. Nie mogłem po prostu powiedzieć, że śnił mi się Smok. Jory dawno już został z tyłu. Jego wierzchowiec był słabszy, a mój pędził ostatkiem sił. Błyszczał od potu, charczał, tocząc pianę z pyska. Wiedziałem, że długo nie wytrzyma takiego galopu. Było mi wszystko jedno. Musiałem zobaczyć Katerinę. Choćby ostatni raz. Przez Wielki Bór przejechałem szybko. Za szybko. Ogromna puszcza zmalała do rozmiarów zagajnika. Kurczył się cały świat. Mignęły mi twarze zaskoczonych strażników przy bramie miejskiej, rynek, ulice, domy. Osadziłem konia przed gospodą "Pod Dwoma Kogutami" i uderzyłem pięściami w zamknięte drzwi. - Otwieraj! Na Boga, otwieraj! Zaszurało, skrzypnęło i stanęła przede mną Katerina. Cała, zdrowa, choć wściekła i zaspana. - Czego...?! Jezus, Maria! Gotier! Zaśmiałem się, chciałem ją objąć, ale ona... rozpłynęła się jak mgła, rozwiała jak dym. Powoli zniknęła także karczma "Pod Dwoma Kogutami", ulica, mój zdychający koń, wreszcie miasto i ludzie. Zostałem tylko ja. Zawieszony w białej, gęstej niczym mleko pustce. Tylko ja i Smok. Był wielki jak góra i doskonale piękny. Przypominał węża, na wygiętym grzbiecie spoczywały szerokie, pierzaste skrzydła. Jego ciało lśniło blaskiem tysięcy wrośniętych w skórę klejnotów. Był najdostojniejszym bogactwem świata. Swojego świata. Każdego świata. Czarne oczy przypatrywały mi się z niezmąconym spokojem, z pyska wysuwał się długi, widlasty język. - Koniec snu, Gotier - smoczy głos brzmiał jak śpiew kobiety. - Dlaczego? - Tak trzeba. Raz na jakiś czas muszę się obudzić i zrobić to, co ma do zrobienia Smok. W którymś ze swoich światów. Jestem tu i mówię do ciebie, ale jestem też gdzie indziej. Jestem wszędzie. - Gdzie się podział...? - Tamten człowiek? Przestał istnieć, gdy otworzyłem oczy. I ty także przestaniesz, kiedy obudzę się ponownie za... - Nie! Nie chcę wiedzieć! - Nawet jeśli to będzie jutro? - Nawet. Smok rozłożył skrzydła, zamachał nimi i odleciał powoli niczym wielki błyszczący ptak. Mgła znikała, pustka rozstępowała się, ukazując Katerinę, karczmę "Pod Dwoma Kogutami", ludzi zebranych wokół zdechłego konia. Wszystko było wciąż niewyraźne, zamazane, jakbym patrzył przez resztki wytartego, spłowiałego płótna. - Mogłem śnić coś innego, inny sen, inny świat - słyszałem głos oddalającego się Smoka. - Ale nie tego chciałeś, prawda, Gotier? Chciałeś, bym śnił ten sen. Nadal. Dobrze, Gotier, więc masz swoją jawę, żyj w niej. Jest twoja. Otoczył mnie gwar, dotknął mnie wiatr. To samo miasto, ci sami ludzie, ta sama Katerina. Tylko ja patrzyłem inaczej. - Gotier, Gotier! - Katerina ściskała mnie za rękę. - Boże, jesteś! Opowiadaj... albo nie. Nie mów nic! Później! Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się. - Katerina - powiedziałem. - Jedźmy stąd. Igor Cyprjak lipiec-sierpień'93 IGOR CYPRJAK Tegoroczny maturzysta urodzony 28 października 1974 r. w Łodzi (a nie, jak poprzednio podawałem, w Warszawie). Ma na celowniku studia związane i reżyserią teatralną. Zadebiutował na naszych łamach przed rokiem opowiadaniem "Katedra" ("NF" 5/93). Czerpiąc wiele z konwencji fantasy, był tamten tekst Cyprjaka przede wszystkim przejmującą, młodzieńczą analizą politycznych i ambicjonalnych wynaturzeń wiary. W "Smoku" jeszcze bardziej otwarcie nawiązującym do fantasy, próbuje stworzyć młody autor wizję świata onirycznego, nieeuklidesowego, o rozchwianej, halucynacyjnej tożsamości. Trudno zaprzeczyć, że w sensie intelektualnej komplikacji wizja smoka Cyprjaka stoi na literackiej drabinie ewolucyjnej nieco wyżej od bardzo już zaawansowanej pod tym względem koncepcji smoka z "Granicy możliwości" Andrzeja Sapkowskiego ("NF" 9-10/91). Choć jednocześnie propozycja Cyprjaka nie powstałaby najprawdopodobniej, gdyby nie wizja Sapka. Od dawna mówiłem, że nowa fantastyka polska jest w dużej mierze dziełem zbiorowym, w najszlachetniejszym znaczeniu tego słowa. (mp)