Conran Shirley - Koronka I

Szczegóły
Tytuł Conran Shirley - Koronka I
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Conran Shirley - Koronka I PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Conran Shirley - Koronka I PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Conran Shirley - Koronka I - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 SHIRLEY CONRAN KORONKA Przełożyła Zofia Kierszys Moim synom Sebastianowi i Jasperowi z miłością Strona 2 PRELUDIUM Paryż, 1963 rok Szurr... szurr... szurr... Zimny twardy metal wbijał się głęboko w ciało dziewczynki. Wepchnęła knykcie do ust i wgryzała się w kości jak tylko mogła najmocniej, żeby ból zwalczyć bólem. Nie miała odwagi krzyczeć. Tylko mamrotała: - Jezu, Jezu, Jezu - gryząc się w tę rękę. Łzy spływały jej po policzkach na papierową poduszkę. Trzęsła się cała od zimnego potu. Zza okna dolatywały wesołe odgłosy ruchliwej paryskiej ulicy, ale w tym brązowym małym pokoju słyszała tylko skrobanie i swoje „Jezu", i od czasu do czasu szczęknięcie stali o stal. A gdyby policzyć do dziesięciu i wrzasnąć? Chyba to już nie może wejść wyżej, to, co on tak w nią wbija? Jak sztylet nieustępliwy, zimny, bezlitosny. Zbierało jej się na wymioty, chciała zemdleć, chciała umrzeć. Nie do zniesienia, że to jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... Ten człowiek pochylał się, zaprzątnięty tym, co robił, a ona leżała na twardym stole, kolana miała podciągnięte wysoko i rozsunięte nogi w strzemionach chirurgicznych. To było straszne od chwili, gdy weszła do tego domu, do tego pokoju ciemnobrązowego z twardym wysokim stołem pośrodku. Na drugim stole zobaczyła leżące rzędem srebrzyste instrumenty i kilka misek o dziwnych kształtach; stało też łóżko polowe i parawan zasłaniał jeden kąt pokoju. Kobieta w białym fartuchu wskazała jej parawan i powiedziała: „Tam możesz się rozebrać". Potem ona, naga, wstrząsana dreszczem, nie chciała wyjść zza chroniącego ją parawanu, ale ta kobieta wzięła ją energicznie za rękę i pociągnęła na środkowy stół. Położyła ją na plecach tak, że jej wąskie biodra oparły się o krawędź stołu, rozłożyła jej nogi i podniosła w te zimne strzemiona. Rozdygotane dziecko, w ostrym świetle lampy nad stołem, czuło się upokorzone bezgranicznie. Nie tylko żadnego środka znieczulającego. Ten człowiek miał na sobie wymięty, morskozielony kitel chirurgiczny. Polecił coś szeptem swojej asystentce i włożył dwa palce w pochwę dziewczynki. Przytrzymując szyjkę macicy, drugą rękę położył na jej brzuchu, żeby zbadać wielkość i położenie macicy. Nastąpiło tamponowanie antyseptykiem, po czym wepchnął zimny wziernik w kształcie kaczego dzioba, rozdzielający ścianki pochwy i pozwalający mu widzieć otwór szyjki. Wziernik nie kaleczył, ale ziębił, wydawał się groźbą w małym, dziecięcym ciele. Wsunięte zostały inne instrumenty, zaczął się ból, kiedy szyjkę otwierały powoli nierdzewne stalowe Strona 3 rozszerzacze, aż rozwarły ją dostatecznie, by można było zacząć zabieg. Ten człowiek wziął skrobaczkę - metalową pętlę na długim cienkim trzonku - i przystąpił do wydrążania. Skrobaczka poruszała się w macicy wyskrobując poczęte życie. Trwało to tylko dwie minuty, ale cierpiącej dziewczynce wydawało się nieskończoną męką. Ten człowiek pracował szybko: od czasu do czasu mamrotał do kobiety, która mu pomagała. Chociaż był zahartowany, bardzo się starał nie patrzeć na twarz pacjentki. Gdy błyskawicznie ukończył zabieg i kolejno wyciągał zakrwawione stalowe instrumenty, sam widok jej małych stóp w strzemionach stanowił dostateczny wyrzut. W miarę opróżniania macica stopniowo się zmniejszała do pierwotnych rozmiarów, ale dopóki to nie ustało, dziewczynką miotały bolesne skurcze. Teraz kwiliła jak zwierzę, zachłystując się, ilekroć chwytał ją ból. Ten człowiek raptownie wyszedł z pokoju; kobieta wytarła ją tamponem ze środkiem antyseptycznym: zapach tego środka przesycił powietrze. - Bądźże już cicho - syknęła kobieta. - Za pół godziny poczujesz się świetnie. Inne dziewczyny tak się ze sobą nie cackają. Powinnaś być wdzięczna za to, że on ma przeszkolenie jak prawdziwy doktor. Nic ci tam nie spaprał: wie, co robi, jest szybki. Nawet nie wiesz, jaka z ciebie szczęściara. Pomogła jej, chudej trzynastoletniej dziewczynce, zejść ze stołu i położyć się na polowym łóżku w kącie. Dziewczynka z twarzą popielatą trzęsła się pod kocem niepohamowanie. Kobieta dała jej tabletki do połknięcia, usiadła i zajęła się czytaniem romansu w papierowej okładce. Ciszę w pokoju tylko chwilami przerywał zduszony szloch. Po upływie pół godziny powiedziała: - Możesz już iść. - Pomogła dziewczynce ubrać się i włożyć dwie podpaski higieniczne w majtki. Wręczając jej buteleczkę z antybiotykiem w tabletkach, ostrzegła: - Cokolwiek się stanie, nie przychodź tu. Pewnie nie dostaniesz krwotoku, ale w razie gdyby, wezwij natychmiast lekarza. Wracaj teraz do domu i leż w łóżku przez całą dobę. - Na chwilę ta starannie kontrolowana bezosobowa twardość zmiękła. - Pauvre petite! Nie dawaj mu się dotknąć co najmniej przez dwa miesiące. - Kobieta niezgrabnie pogłaskała dziewczynkę po ramieniu i poprowadziła ją korytarzem do masywnych drzwi frontowych. Strona 4 Dziewczynka wyszła i przystanęła na kamiennych schodach mrugając w ostrym blasku słońca. Potem wolno, z trudem Lili powędrowała bulwarem. Po drodze wstąpiła do jakiejś kawiarenki i zamówiła kakao. Siedziała popijając, czując na twarzy słoneczne ciepło i parę z filiżanki, a szafa grająca ryczała nowy przebój Beatlesów „Ona cię kocha". CZĘSC PIERWSZA Rozdział pierwszy Był ciepły wieczór październikowy roku 1978. Maxine patrzyła przez okno limuzyny na dobrze znaną sylwetę Nowego Jorku na tle nieba z rozmigotanymi drapaczami chmur. Wybrała tę trasę specjalnie, żeby to znów zobaczyć. Teraz nobliwy, komfortowo wyciszony Lincoln Continental stał na moście Triboro. Nie szkodzi, powiedziała sobie, jest jeszcze mnóstwo czasu przed tym spotkaniem. A widok jest wart nawet spóźnienia - jest jak rozrzucone po niebie brylanty. Jej porządnie złożone futro z soboli leżało przy kasztanowatej kasecie z biżuterią. Dwanaście kasztanowatych skórzanych walizek - wszystkie z wytłoczoną złotą hrabiowską koroną i równie złotymi inicjałami M.C. - zostało ulokowanych przy szoferze i w bagażniku. Maxine podróżowała prawie bez żadnego zaaferowania, ale za to z dużym nakładem kosztów pokrywanych zwykle nie przez nią. Nigdy jej nie obchodziło, jaka jest dozwolona ilość bagażu; wzruszając ramionami mawiała, że lubi wygodę; toteż jedna waliza zawierała prześcieradła z różowego jedwabiu, specjalną puchową poduszkę i szal z miękkiej jak śmietana pajęczej koronki, który jej służył zamiast lizeski. Większość walizek wypełniała garderoba (pięknie poprzekładana karbowaną bibułką). Ale była i taka walizka, która stanowiła małe, w kasztanowatej skórze biuro. W Strona 5 innej mieściła się zasobna apteczka: tabletki, maści, leki w sprayach, strzykawki z gotowymi zastrzykami witaminowymi i różne czopki, których stosowanie jest uważane we Francji za normalną kurację, przez Anglosasów jednak ze zmarszczeniem brwi odrzucane. Kiedyś Maxine próbowała kupić strzykawki w Detroit - mon Dieu, czyż nie potrafią tam odróżnić francuskiej hrabiny od narkomanki? Trzeba dbać o swoje ciało,drugiego już się nie dostanie, starannie więc należy dobierać to, co się na ciało i w ciało wkłada. Maxine nie widziała powodu, żeby wmuszać w żołądek okropne jedzenie tylko dlatego, że znajduje się na wysokości trzydziestu pięciu tysięcy stóp nad poziomem morza. Wszyscy inni pasażerowie pierwszej klasy z Paryża pracowicie przeżuwali sześć rozgotowanych dań, podczas gdy ona zjadła zaledwie trochę kawioru (nawet bez grzanki) i wypiła jeden kieliszek szampana (żaden rocznik, ale Moet, jak zauważyła z uznaniem, zanim go wzięła). Z niedużej torby podróżnej z zamszu w kolorze burgunda wyjęła łyżeczkę, słoik domowego jogurtu i wielką soczystą brzoskwinię z własnej cieplarni. Później, gdy inni pasażerowie czytali albo drzemali, Maxine wyciągnęła swój miniaturowy magnetofon, maleńki złoty ołówek i duży, tani biurowy duplikator. Magnetofon był do wydawania poleceń sekretarce, a duplikator do notatek, brudnopisów i zapisywania rozmów telefonicznych. Wyrywała to, co napisała, i wysyłała zawsze zatrzymując kopie. Po powrocie do Francji dawała te kopie sekretarce, która składała je do akt. Maxine była w sposób dyskretny dobrze zorganizowana. Nie widziała celowości w organizacji zbyt dobrej, nie znosiła pośpiechu, ale działać mogła tylko w atmosferze porządku. Lubiła porządek bardziej niż komfort. Gdy Madame la Comtesse robiła rezerwację na podróż w interesach, w Plaża automatycznie rezerwowano dla niej dwujęzyczną sekretarkę. Czasami Maxine zabierała swoją stałą sekretarkę, ale nie zawsze było wygodnie mieć tę dziewczynę zawieszoną na szyi jak para łyżew. Poza tym ona pracowała u Maxine prawie dwadzieścia pięć lat, więc potrafiła pod jej nieobecność mieć oko na wszystko - poczynając od kondycji jej synów i jej winogron, na powrotach (kiedy i z kim) Monsieur le Comte do domu, kończąc. Mademoiselle Janinę donosiła o wszystkim, pełna żarliwego oddania. Od roku 1956 pracując w Chateau de Chazalle, jaśniała odbiciem chwały, jaką był sukces Maxine. Zaczęła pracować u de Chazalle'ow dwadzieścia pięć lat temu, gdy Maxine, wówczas dwudziestopięcioletnia, przeobraziła zamek w zabytkowy hotel, muzeum i teren Strona 6 rozrywek, zanim ktokolwiek (z wyjątkiem miejscowych ludzi) słyszał o szampanie de Chazalle. Mademoiselle Janinę krzątała się przy Maxine jeszcze w czasach niemowlęctwa jej trzech synów i doprawdy miałaby życie bardzo jałowe bez tej posady. Co więcej, będąc u de Chazalle'ow tak długo, czuła się nieomal członkiem ich rodziny. Ale tylko nieomal. Oni pozostawali - i mieli pozostawać zawsze - za nieprzekraczalną, niewidzialną barierą swojej sfery. Tak jak Nowy Jork, Maxine była wspaniała i kipiąca przedsiębiorczością. Dlatego lubiła szybkie tempo tego miasta, lubiła sprawność nowojorczyków zawsze zręcznych i żwawych, cokolwiek robią: czy podają hamburgery, czy sprzątają śmieci z chodnika, czy też wyciskają sok ze świeżych pomarańczy za pięćdziesiąt centów na słonecznych rogach ulic. Ceniła ich szybki refleks, ich cierpkie poczucie humoru, ich lapidarne dowcipy i w głębi ducha uważała, że nowojorczycy mają w sobie całą joie de vivre Francuzów, przy czym nie są nawet w przybliżeniu tak wulgarni. Równie dobrze czuła się w towarzystwie nowojorskich kobiet. Z przyjemnością je obserwowała, jak gdyby były okazami jakiegoś innego gatunku, chłodne, grzeczne, nieposzlakowane panie na kierowniczych stanowiskach - działające w ogniu bezlitosnej walki o władzę, o pieniądze, o cudze posady. Maxine miała podobnie kolosalną dyscyplinę wewnętrzną, ale - w wieku lat czterdziestu siedmiu - taktykę postępowania z ludźmi jeszcze lepszą. Gdyby tak nie było, nie zgodziłaby się spotkać z Lili. Ta szmatława poszukiwaczka złota! Niewątpliwie jednak zafrapowana propozycją Lili, Maxine przyleciała zza oceanu po części przez ciekawość. Znów się zastanowiła, czy przyjąć to zlecenie. Zdawało się, że Lili - teraz chyba dwudziestoośmioletnia - już nigdy nie zechce jej widzieć. Maxine przypomniała sobie sprzed lat wyraz zaskoczenia i bólu w pałających orzechowych oczach tej intrygantki, przezywanej w prasie „Lili Tygrysica". Zdumiał Maxine ten telefon, niski zmysłowy głos w słuchawce, przedziwnie pokorny, gdy Lili prosiła ją o przyjazd do Nowego Jorku i urządzenie nowego mieszkania na dwóch piętrach, które wynajęła na Central Park South. Otóż Lili chce mieć swój nowy dom urządzony pięknie, rewelacyjnie, a wiadomo, że Maxine potrafi odpowiednio połączyć intelektualną wytworność ze śmiałością stylu. Środki finansowe na to są nieograniczone i oczywiście wszystkie wydatki związane z podróżą do Nowego Jorku zostaną pokryte niezależnie od tego, czy Maxine podejmie się zadania, czy nie. Strona 7 W słuchawce ucichło, a potem Lili dodała, jak gdyby ze skruchą: - Chciałabym także pozbyć się uczucia, że coś nasuwa pani bolesne wspomnienia. Od tylu lat sumienie mnie dręczy, z całego serca pragnę zrobić wszystko, co tylko będzie konieczne, żeby pojednać się z panią. Po tych przeprosinach znów zaległa cisza, brzemienna w zadumę, i dalej rozmowa dotyczyła pracy Maxine. - O ile wiem, właśnie ukończyła pani zamek Shawborough - powiedziała Lili. - I słyszałam też o tych oszałamiających wspaniałościach, które pani zaprojektowała dla Dominique Tresanges... to musi być cudowne mieć taki talent, ratować zabytkowe domy przed ruiną, urządzać w nich mieszkania piękne i wygodne i jednocześnie tak zachowywać ich charakter, że nadal pozostają historyczną spuścizną ludzkości... Maxine ostatecznie zgodziła się na tę podróż, bo dawno już nie była w Nowym Jorku sama. Lili poprosiła ją, by na razie nikomu nie mówiła o ich spotkaniu. - Wie pani, prasa nigdy nie daje mi spokoju - wyjaśniła. I to była prawda. Od czasów Grety Garbo żadna międzynarodowa gwiazda filmowa nie intrygowała publiczności tak jak Lili. Gdy limuzyna powoli ruszyła naprzód, Maxine spojrzała na swój zegarek wysadzany brylantami - jest mnóstwo czasu przed tym spotkaniem u Pierre'a. Maxine rzadko się niecierpliwiła. Nie lubiła się spóźniać, ale zakładała, że wszyscy inni się spóźniają. Takie jest życie obecnie... brak solidności. Sytuacje dające się naprawić Maxine na ogół naprawiała, czyniąc to z lekkim, krzywym uśmieszkiem, z miną uroczo konspiracyjną, w której czaiła się groźba. Jeśli sytuacji nie można było naprawić, składała ręce na kolanach i spokojnie akceptowała la loi de Murphy. Przypadkiem zobaczyła się w lusterku limuzyny. Przechyliła się bardziej, podnosząc podbródek i szczękę nad żabotem z kremowej koronki, tak by zobaczyć je z boku. Ledwie pięć tygodni minęło od operacji, ale maleńkie blizny przed uszami już zniknęły. Pan Wilson spisał się doskonale i to, łącznie z narkozą i pobytem w londyńskiej klinice, kosztowało tylko tysiąc funtów. Skóra nie napięta, nie ściąga się przy ustach ani przy oczach; twarz wygląda zdrowo, promiennie, o piętnaście lat młodziej - z pewnością nie jak twarz kobiety czterdziestosiedmioletniej. Rozsądnie jest poddawać się takim operacjom za młodu, wtedy ludzie nie zauważą, nie mogą wydziwiać, że staruszka się odmładza. Obecnie nie widuje się worków pod oczami u aktorek po trzydziestce - ani u Strona 8 aktorów też nie, kiedy się tak nad tym zastanowić. Nikt nie zwrócił uwagi na jej nieobecność: spędziła w klinice cztery dni, a potem dziesięć dni w Tunezji, gdzie w dodatku ubyło jej siedem funtów. Po prostu nie mogła zrozumieć, dlaczego niektóre osoby jeżdżą na operacje plastyczne do dalekiej Brazylii i płacą tam Bóg wie ile. Maxine była niezłomną zwolenniczką ulepszania siebie, zwłaszcza chirurgicznego. Kobieta jest to sobie winna - twierdziła, żeby się usprawiedliwić. Jej zęby, oczy, nos, podbródek, piersi, wszystko zostało ulepszone, aż pokryła się masą prawie niewidocznych szwów. Nawet teraz nie olśniewała urodą, ale gdy myślała o swojej wczesnej młodości, o swoich końskich zębach, wydatnym nosie i nieustannym skrępowaniu, cieszyła się, że przed laty uległa uporczywym namowom, żeby poprawić naturę. Nóg nie musiała poprawiać. Były prześliczne. Wyprostowała nogę, długą i jasną, pokręciła kostką, obciągnęła spódnicę kostiumu z niebieskiego jedwabiu, po czym opuściła szybę w oknie limuzyny i odetchnęła powietrzem Manhattanu, niepomna spalin na poziomie ulicy. Nowy Jork tak jak szampan wprawiał ją w radosny zachwyt. Oczy jej się iskrzyły, czuła podniecenie, czuła pełnię życia. Jakże dobrze, pomimo zatorów na jezdni, być znowu w tym mieście, gdzie każdy dzień wydaje się dniem urodzin. Judy Jordan wyglądała jak wyczerpana jasnowłosa sierotka Marysia, chociaż miała czterdzieści pięć lat. W brązowym, aksamitnym kostiumie i cienkiej kremowej bluzce z jedwabiu jechała zatłoczonym autobusem pełznącym po Madison Avenue. Z natury niecierpliwa, zawsze wsiadała do tego, co podjeżdżało pierwsze, czy to autobus czy taksówka. Ostatnio rzeczywiście zamieszczono w „People" jej zdjęcie - Judy Jordan, o dziwo, wsiada do autobusu. Ku jej niemałej satysfakcji, bo dobrze pamiętała długi okres biedy, gdy mogła sobie pozwolić tylko na autobus. Nagle posmutniała. Jak talizmanu dotknęła jednego z dwóch jednakowych pierścionków, które nosiła na środkowych palcach - grubych złotych pierścionków z misternie wyrzeźbionymi w koralu różyczkami. Poza nimi niewiele miała biżuterii - jej pasją było obuwie. Trzymała je w specjalnej szafie, rzędy za rzędami znakomitych, ręcznie wykonanych botków z cholewami i pantofli. Zdecydowała, że mogłaby dzisiejszy dzień uczcić jutro szaleństwem zakupów w firmie Maud Frizon. Czemuż by nie? Jej Strona 9 wspólnik powiedział nie dawniej niż dziś rano, że w tym roku są warci o prawie dwa miliony więcej. Coraz trudniej było pamiętać życie w starej pracowni na Jedenastej Wschodniej Ulicy, z której ją wyrzucono, bo nie mogła zapłacić czynszu. Ale zmuszała się do wspominania tamtych czasów. Prawem kontrastu tym przyjemniejsza stawała się teraźniejszość. Zresztą nie tylko dlatego Judy nie chciała zapomnieć, jak się czuła nie mając pieniędzy w wielkim mieście. Wiedziała, że tak czuje się wiele jej czytelniczek. Kupują PRZEBOJEM!, magazyn pełen optymizmu, zachęty do działania i zarazem hołdujący zmysłom, i uważają go za przyjaciela. Naprawdę Judy jeździła autobusem po to, by nadal dobrze rozumieć te czytelniczki. Trudno jej było pogodzić przeciwieństwa w swoim ,ja" znanym szerokiej publiczności. Z jednej strony lubiła się pokazywać jako serdeczna, szczera, zapracowana kobieta, która jada na obiad parówki w narożnym barze samoobsługowym, jak większość jej pracujących czytelniczek. Z drugiej strony, te same czytelniczki wymagały, żeby prowadziła wspaniałe życie towarzyskie, ubrana jak same chciałyby, i żeby była osobistością. Więc Judy wtedy, gdy nie szła na parówki do baru, jadła obiad w Lutece albo, jeśli musiała, danie dietetyczne Za Złotymi Drzwiami i raz po raz podróżowała. Jak Nowy Jork utrzymywała żwawe, optymistyczne tempo. Momenty, w których nagle spadała w czarną otchłań osamotnienia po prostu przeczekiwała, zaciskając zęby. Osamotnienie od czasu do czasu to cena wolności, a wolność to nie gwiazdy i paski na fladze, to nie idea harcerzy - to jest: mogę robić, co mi się żywnie podoba, zawsze. Drzwi autobusu z sykiem się otworzyły, wessały nowych pasażerów i z sykiem się zamknęły. Niemłoda kobieta o ziemistej cerze klapnęła na siedzenie naprzeciwko Judy, torbę z zakupami wzięła na kolana i nagle jęknęła: - Och, żeby te domy się spaliły, już by nie było kłopotów. - Powtórzyła to, a potem podniosła wrzask. Nikt w autobusie nie zwracał na to uwagi, dopóki nie wysiadła. Wtedy rozległ się szmer ulgi, uśmiechano się, wzruszano ramionami - jeszcze jedna nowojorska wariatka, która ma w nosie to, co ludzie o niej myślą. Ale taka postawa również świadczy o dojrzałości, dumała Judy. Człowiek dorośleje z chwilą, kiedy przestaje go obchodzić, co ludzie myślą o nim, a zaczyna go obchodzić, co Strona 10 sam myśli o nich. Czy to jest temat? zastanowiła się profesjonalnie. Trzeba wybrać ewentualnego autora, jakieś sławy, żeby się wypowiedziały, może by zrobić quiz? Szybko zanotowała sobie w pamięci: trzeba zlecić to jednej z redaktorek. „Czy już jesteś dorosła?" Niezły tytuł. I pytanie też niezłe, pomyślała, osobiście niezdolna na nie odpowiedzieć. Patrząc na zewnątrz, czuła się wewnątrz dziecinna, chociaż za nic by się do tego nie przyznała. Podatność na zranienie przeszkadza w interesach. Judy wolała mieć swoją reputację enfant terrible, młodej potentatki, zabójczej małej władczyni wydawnictwa, która już przeszła kawał drogi i zamierza pójść znacznie dalej. Judy prezentowała się jako kobieta, z którą należy się liczyć - kobieta, która sprawia, że będąc z nią, myśli się dziesięć razy szybciej niż zwykle - ale też jako kobieta mająca słabość do ładnego obuwia. Judy nadrabiała stracony czas. Do piętnastego roku życia nosiła tylko praktyczne, czarne półbuciki. Za koronkowymi firankami jej rodzina była boleśnie biedna. Rodzice, pobożni południowi baptyści bardzo się interesowali grzechem i unikaniem grzechu. Właśnie żeby uniknąć grzechu, Judy i jej młodszy brat nigdy nie mogli niczego robić w niedzielę. Na nabożeństwie śpiewali, ale w domu nie wolno im było śpiewać ani też słuchać radia, bo radio w niedzielę to grzech. Wielki wymyślny orzechowy radioodbiornik, z promienistą drewnianą ozdobą na głośniku, był punktem centralnym ich bawialni. W niedzielę jednak, poza odgłosami z kuchni, ciszę mąciło tylko klekotanie starej lodówki stojącej na tylnym ganku. Naturalnie palenie i picie było grzeszne. Niemniej dziadek Judy, który z nimi mieszkał, znikał od czasu do czasu w piwnicy, żeby pociągnąć łyk z butelki ukrytej za bojlerem; może sam przed sobą się usprawiedliwiał, że to jest lekarstwo. Po niedzielnych łykach dziadek zawsze wracał na tylny ganek i znów siadał w fotelu na biegunach, który trzeszczał pod jego ciężarem, a on rozpromieniony, wpatrując się w jabłonkę przy końcu ogrodu, dalej czekał na życie pozagrobowe. Rodzice Judy z pewnością wiedzieli o tej whisky, bo od niego zalatywało. Matka ściągała usta i lekko, acz potępiająco, pociągała nosem, ale nigdy nic nie mówiła. Dziadek uchodził za abstynenta. Mężczyzna w koszuli w szkocką kratę, siedzący na skos od Judy, z niepewną miną zerknął na zamek błyskawiczny swego rozporka. Judy szybko odwróciła od niego wzrok - najwidoczniej znów się zagapiła. Pogrążona w myślach zwykle wybałuszała na ludzi swe Strona 11 szafirowe oczy w szylkretowej oprawie wielkich okularów dziwnie srogo, co było równie niepokojące jak niezamierzone. Znów się zastanowiła, w jakim celu Lili chce się z nią spotkać i dlaczego to taka tajemnica. Najpierw był pełen skruchy telefon - a Bóg świadkiem Lili ma powody, żeby być skruszona. Ostatecznie, rzecz jasna, awantura z Lili okazała się dobra dla Judy, ale przecież nie o to Lili chodziło w tamten wieczór w Chicago. - Gdybyś mogła znaleźć w sercu trochę ciepła, żeby mi przebaczyć -błagała Lili przez telefon tym niskim głosem z lekkim akcentem europejskim. -Byłam taka niewdzięczna... taka bez etyki zawodowej... Aż wstyd pomyśleć. Wbrew sobie Judy zaczęła mięknąć; nie dlatego, że Lili była gwiazdą, że magnetyzowała - po prostu dlatego, że Judy swego czasu ją polubiła. Rzeczywiście współpraca szła im doskonale, aż do tamtego wieczoru w Chicago. Lili powiedziała, że chce omówić z Judy pewną szczególną sprawę. - Coś bardzo poufnej natury, więc wolałabym o tym porozmawiać z tobą osobiście. Judy nie traciła czasu dla nikogo. Dziesiątki dziwnych propozycji napływały do niej w każdym tygodniu, i większość z nich docierała nie dalej niż na biurka jej sekretarek. Ale to była Lili, której nazwisko łączono z tyloma słynnymi nazwiskami, Lili, której uroda jak z baśni o bezdomnej sierocie stała się legendą dwudziestego wieku, Lili, która nigdy nie udzielała wywiadów. Ten ostatni fakt miał dla Judy największe znaczenie. Lili jest warta co najmniej tysiąca słów w PRZEBOJEM! Cokolwiek zdarzy się na tym spotkaniu. Judy więc się zgodziła. Entuzjastycznie, uroczo jak dziecko, Lili podziękowała jej i poprosiła o zachowanie ich spotkania w tajemnicy. Zresztą i tak Judy nie zamierzała komukolwiek o tym powiedzieć. Ale była zaintrygowana. Lili, jak ona, odniosła w życiu sukces prędko, tajemniczo i wbrew logice! Musi mieć teraz dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat, chociaż na to nie wygląda. Rozmowę telefoniczną potwierdził list na kremowym grubym papierze z jednym granatowym słowem LILI pośrodku, wyrytowanym klasyczną antykwą Giambattisty Bodoniego. O co jej chodzi? zastanawiała się Judy. O poparcie? Na pewno nie. Strona 12 O wydanie czegoś drukiem? Nieprawdopodobne. O reklamę? Już niepotrzebna. Było dwadzieścia po szóstej. Autobus jeszcze stał w zatorze na jezdni, więc Judy wysiadła i ruszyła piechotą. Miała już niedaleko, a zawsze lubiła być punktualna. W taksówce pachniało dymem z papierosów, tylne siedzenie było pocięte, wysuwało się włosie. Taksówka utkwiła w korku, ale kierowca, z pewnością Portorykańczyk, miłosiernie milczał, aż do chwili, gdy szczeknął nagle. - Pani skąd? - Z Konwalii - odpowiedziała Poganka, która nigdy nie uważała się za Angielkę. - Z najcieplejszej części Brytanii - dodała i pomyślała, że to niewiele mówi. Bladość Poganki wynikała z niedobrego krążenia krwi. Zawsze jej dokuczało zimno, a zimne pogody utrzymywały się w jej rodzinnych stronach przez jedenaście miesięcy w roku. Kiedy była dzieckiem, nie cierpiała rano w zimie spuszczać bosych nóg z łóżka i pospiesznie wsuwała odmrożone stopy w bambosze z baranka. Pierwszą w życiu szaloną miłość pełną nienawiści czuła do swojej ciepłej, ale niewygodnej zimowej bielizny: kombinezonu z gryzącej kremowej wełny z obwisłą odpinaną klapą na pupie, który okrywał ją od szyi aż po kostki i do kłującego flanelowego stanika w rodzaju kamizelki, który kończył się na brzuchu i do którego przypięte były długie, dyndające podwiązki, żeby nie opadały jej grube, wełniane pończochy. W tamtych dawnych czasach co dzień rano o siódmej mała pokojóweczka biegała po dworze Trelawney i rozpalała w piecach i kominkach ogień, wygaszany o godzinie jedenastej w nocy bez względu na to, o której godzinie wszyscy szli spać. W łazienkach i mniejszych sypialniach stały przed koronkowymi firankami cuchnące, walcowate piece naftowe. Na otwartych paleniskach kominków w głównych sypialniach paliły się węgle, a w hallu i w salonie sterty rozżarzonych wielkich polan. Ale na długim korytarzu i w łazienkach zawsze było mroźno, a potrawy z produktów folwarku zawsze stygły, zanim podawano je na dworski stół. Nierówne kamienne płyty podłogi w jadalni zawsze, nawet w lecie, ziębiły Pogance stopy pomimo pantofli, więc kiedy myślała, że nikt nie patrzy, podwijała je pod siebie na krześle - zawsze jednak ktoś to zauważał i ostro ją upominał: „Siedź jak dama". Strona 13 Ale najgorsze w zimie było układanie się do snu pod zimnym ciężarem płóciennych prześcieradeł. Oddalona od ciepła naftowego piecyka Poganka miała bóle w kościach, aż drętwiała, dopóki sen litościwie nie znieczulał tych tępych bólów. Przypominając to sobie, chociaż jak na październik było gorąco, czterdzies- tosześcioletnia Poganka zatrzęsła się w swoim różowym, wełnianym płaszczu. W Nowym Jorku jak zwykle zatrzymała się w hotelu Algonquin, gdzie czuła się dziwnie swojsko. W hallu, z wysokimi, obitymi lichą skórą fotelami wolterowskimi i lampami w pergaminowych abażurach, panowała atmosfera dosyć wyświechtanego i zgoła bezpodstawnego dostojeństwa londyńskich klubów. Jej pokój był mały, ale gdy się przychodziło z tego rozmyślnie ponurego hallu, zdumiewająco ładny. Wygodny, różowy fotel pluszowy stojący na zielonym jak trawa dywanie; komplet artystycznych koronkowych poduszek rozrzuconych w różnych miejscach; chytrze ustawione mosiężne lampy i w złotych ramach kilka obrazków przedstawiających ptaki - wszystko to świadczyło o niezawodnym wyczuciu, z jakim urządzono to wnętrze. Staroświeckie - ostatnio modne - mosiężne łóżko przypominało Pogance pokój dziecinny w Trelawney, tapeta w kratę jak altana swoją ciemną zielenią na białym tle kojarzyła się z oranżerią, gdzie dziadek co dzień rano czytał „Time" w otoczeniu psów, palm, paproci i roślin tropikalnych. Oranżerię ogrzewały gorące, brązowe, długie rury, które wiły się po ścianach tuż nad podłogą i parzyły w palce, jeśli się ich dotknęło. To było najcieplejsze, jeśli nie jedyne ciepłe pomieszczenie w całym tym pełnym przeciągów wielkim domu, zwłaszcza gdy na trawniki w obramowaniu z rododendronów dmuchał znad granitowych urwisk wiatr od morza. Cieplarnia była ponadto świetnym miejscem, żeby - z książką i jabłkiem - ukrywać się przed matką. Poganka jak jaszczurka wślizgiwała się pod wachlarze liści jadowicie zielonych i pod krzewy kolczaste koloru malachitu, zasłonięta żółtym pienistym kwieciem i pieniącą się zielenią. Poganka słabo pamiętała ojca, który zginął w katastrofie samochodowej mając zaledwie dwadzieścia sześć lat. Trzyletnia wówczas pozostała ze wspomnieniem drapiącego ją policzka i drapiących, obleczonych w szorstki tweed kolan. Ślady ojca przetrwały tylko na dębowych półkach w gabinecie - rząd srebrnych pucharów, nagród uzyskanych za wyniki w pływaniu w hrabstwie, za wygrane w golfa, oraz wyblakłe, koloru sepii fotografie drużyn krykietowych i grupy roześmianych ludzi w czasie jakiegoś pikniku na plaży. Strona 14 Po jego śmierci, aż do ukończenia lat dziesięciu i wyjazdu na pensję w Londynie, Poganka razem z matką mieszkała u dziadka w Trelawney, gdzie była tak rozpieszczana jak hartowana. Gdy miała trzy lata, dziadek zabierał ją łodzią na zatokę i trzymając w objęciach opuszczał do wody, żeby nauczyła się pływać. Na swoim pierwszym kucyku siedziała, gdy miała trzynaście miesięcy, i nawet cugle włożono w jej maleńkie ręce. Dziadek oprowadzał kucyka z nią w siodle po padoku co dzień rano, tak że nauczyła się jeździć konno, zanim podrosła dostatecznie, żeby się bać. Po raz pierwszy była na polowaniu z dziadkiem w Trelawney, gdy miała osiem lat. To dziadek nauczył też Pogankę uprzejmości. Zawsze uprzejmie i ze szczerym zainteresowaniem wysłuchiwał każdego, czy był to któryś z jego dzierżawców, czy listonosz wioskowy, czy sąsiad, lord Tregerick. Nie znosił tylko tak zwanych przez niego „facetów od pieniędzy" - adwokatów, bankierów, księgowych. Nigdy nie patrzył na rachunki, po prostu do zapłacenia przekazywał je swojemu agentowi. Wokół Poganki zawsze było mnóstwo służby - mnóstwo, bo dziadek nie cierpiał ludzi odprawiać. Ktoś jej wkładał rękawiczki, ktoś jej ściągał z nóg buty z cholewami, ktoś szczotkował jej włosy na noc, i ktoś układał jej rzeczy, dorastała więc z konieczności niechlujna. Poganka pamiętała cichy szelest spódnicy pokojówki, wczesnym rankiem przynoszącej do sypialni mosiężne konwie z gorącą wodą, żeby je postawić przy miednicy w deseń z róż, i ciepło w pokoju kredensowym kamerdynera, gdzie Briggs czyścił srebro i przechowywał na oszklonych półkach kwiecisty serwis obiadowy Minton; i pamiętała wonną przytulność dużej kuchni, i zrezygnowaną kwaśną minę lokaja dziadka, gdy w garderobie zeskrobywał błoto z jej amazonki. Matka nieczęsto jej się pokazywała, a jeśli już, to wyraźnie znudzona. Nienawidziła wsi: nie miała tam dokąd pójść, nie miała co robić. Komwalia w latach tysiąc dziewięćset trzydziestych nie była wyrafinowana, a matka była wyrafinowana z pewnością. Włosy miała krótkie, przylizane, nieomal apreturowane i gruby, trupio blady makijaż; codziennie arcydzieło, połyskliwie szkarłatne usta, malowała sobie powiększając swe prawdziwe wargi, o wiele cieńsze. Czerwone ślady tych ust znajdowały się na kieliszkach, ręcznikach i niezliczonych niedopałkach papierosów. Pani Trelawney często wyjeżdżała do Londynu i gdy wracała, przywoziła na weekend swoich londyńskich przyjaciół. Poganka ich nie lubiła, pomimo to jednak podłapała od nich żargon z Mayfair Strona 15 i już przez całe życie jej wypowiedzi były punktowane zadyszką ich przesadnych określeń pochodzących z tamtego okresu. Teraz w roku 1978 Poganka nadal odczuwała brak dziadka i ubolewała, że jej mąż nie zdążył go poznać i nie mieszkał w Trelawney, zanim ten dwór został przeobrażony. Co nie znaczy, żeby dziadek mógł znaleźć coś wspólnego z jej mężem, który interesował się tylko książkami i własną pracą. Nie obchodziło go, jak Poganka mobilizuje fundusze - chociaż bez tych pieniędzy nie mógłby dalej prowadzić badań. Rozjątrzona nieraz go beształa. Wtedy ją przytulał i mówił: - Kochanie, przykro mi, że białe myszy są takie drogie. Poganka wiedziała, że jest dumny z jej przedsiębiorczości, aczkolwiek proste metody, jakie stosowała w interesach, z początku go niepokoiły. Czasami podejrzewała, że wciąż jeszcze go niepokoją. Bardzo niechętnie zostawiała męża, ale dla chorych na serce podróże są niewskazane: lepiej czuł się w domu mając pomoc pod ręką - na pół inwalida, a przecież nadal jeden z najdowcipniejszych, najinteligentniejszych, najwybitniejszych ludzi na świecie. Chociaż ani on, ani ona nigdy o tym nie mówili, ubiegłe szesnaście lat było szczególnym darem losu - ale też i latami nieustannej troski o to, by utrzymać go przy życiu, zdolnego do dalszej pracy naukowej. Ten wysiłek miał zostać uwieńczony triumfem, jeśli - co wydawało się prawdopodobne - on wreszcie w ciągu najbliższych dziesięciu lat osiągnie pożądane rezultaty. Pytania, czy zdoła jeszcze dziesięć lat przetrwać, woleli sobie nie zadawać. Dlatego Poganka bardzo niechętnie zostawiła męża nawet teraz, gdy powodem jej wyjazdu była możliwość uzyskania dużej darowizny dla Instytutu. I to ze źródła tak niespodziewanego. W zagraconym, pełnym palt, butów gumowych, szalików, wyłożonym kamiennymi płytami korytarzu swego domku na terenie włości Trelawney, Poganka odebrała telefon i usłyszała niski matowy głos samej Lili. Tak po prostu, jak gdyby chodziło o spotkanie w sąsiedniej wiosce, Lili poprosiła Pogankę o przyjazd do Ameryki w sprawie zarówno pilnej, jak poufnej. Pogankę zadziwił ten telefon. Międzynarodowe gwiazdy filmowe nie miały zwyczaju dzwonić do niej tak ni stąd, ni zowąd i w dodatku ona nawet nie znała Lili, chociaż oczywiście słyszała o niej. Raczej nie można było nie słyszeć o tym romantycznym, utalentowanym, smutnym stworzeniu. Strona 16 Przez telefon ta gwiazda filmowa mówiła spokojnie i poważnie. - Tyle się mówi o projektach państwa - powiedziała. - Jestem urzeczona cudownym dziełem pani męża i chciałabym porozmawiać, w jaki sposób mogłabym się przyczynić. Gdy Poganka spróbowała grzecznie dowiedzieć się szczegółów, Lili wyjaśniła, że jej amerykański księgowy przedstawił kilka ewentualnych form pomocy, w tym dotacje wieloletnie, i zaproponował spotkanie wstępne w Nowym Jorku z jej doradcami podatkowymi. Brzmiało to frapująco, jak gdyby ten wkład Lili miał być rzeczywiście duży, po czym Poganka dostała pocztą bardzo pokaźny czek na pokrycie kosztów podróży pierwszą klasą. Siedząc teraz w unieruchomionej taksówce i słuchając, jak kierowca klnie po hiszpańsku, Poganka wiele by dała, żeby się nie czuć tak okropnie. Falujące tycjanowskie włosy, które opadały jej na ramiona, zawsze były ładne, ale dzisiaj twarz miała nabrzmiałą, oczy zmatowiałe, powieki spuchnięte i wyglądała jak najbardziej na swoje czterdzieści sześć lat. Różnica pomiędzy czasem w Nowym Jorku i czasem londyńskim wynosi pięć godzin. Poganka przyleciała poprzedniego dnia wieczorem i po paru godzinach snu obudziła się o drugiej w nocy, gdy za oceanem jest pora śniadania. Nie mogła już spać, nie mogła czytać książki. Tabletek na sen nigdy nie zażywała. Zresztą żadnych innych leków też nie - nawet aspiryny. Zanadto bała się wpędzić w coś znowu. Gładkie, czarne drapacze chmur majaczyły nieco ciemniejsze niż niebo. Nie wie się, ile jest odcieni czerni, jeżeli się nie pracuje w modzie czy w branży drukarskiej, pomyślała Kate, spiesząc przez Zachodnią Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę, już trochę spóźniona jak zwykle. Gdy wyszła z redakcji dziesięć po szóstej, niebo było bladoniebieskie i kremowe, a teraz o pół do siódmej jest już ciemne. Przez chwilę dumała tęsknie o długich zmierzchach jesiennych w Anglii, a potem zatrzymała się przed wystawą firmy Van Cleef i Arpels. Koronacyjny brylantowy diadem cesarzowej Józefiny leżał w majestacie. Podobał się Kate bardziej niż diadem wystawiony w drugim oknie - wspaniały diadem rosyjskiej carycy ze szmaragdami wielkości cukierków i roziskrzoną, grubą na trzy cale, oprawą z brylantów. Znów się zastanowiła, dlaczego w zeszły poniedziałek nie dała się Tomowi wciągnąć w kołowrót tych drzwi. Większość mężczyzn nawet nie słyszała o firmie Van Cleef, nie mówiąc już o tym, że nie wie, gdzie to jest, i nie Strona 17 mówiąc już o tym, że nie proponuje zrobienia tam małego sprawunku. „Chodź, kupimy diadem Józefiny" - Tom wziął ją za rękę, i chociaż potrząsnęła głową, jeszcze próbował z nią wejść, jeszcze tłumaczył, że szmaragdy pasują do wszystkiego. Dlaczego nie chciała przyjąć kosztownego prezentu od niego? Ostatecznie jej urodziny są w przyszłym tygodniu. Kate kończyła czterdzieści sześć lat i wcale się tym nie przejmowała. Nie potrzebowała kosztownych zapewnień: miała to, czego zawsze chciała - cudownego mężczyznę i cudowną pracę. Teraz, gdy Kate z wielkim powodzeniem wydawała poczytny magazyn, nikt by się nie domyślił, że ona przez długie lata nie wiedziała, czego chce ani dokąd zmierza, i że czuła się panią swego życia akurat tak, jak lalka szmaciana wrzucona do pralki. Czuła, jak się obija, owszem, ale nie wiedziała, w którą stronę. „No dziewczyno - mawiał jej ojciec - pamiętaj, że jesteś lepsza od innych, Kathreen, pamiętaj, że twój tata ma fundusze, a to jest to, co-się liczy. Nic nie może ciebie zatrzymać w drodze na sam szczyt. Twój tata spodziewa się, że będziesz na szczycie, i żeby nie było co do tego nieporozumień". „Fundusze" stanowiły ogromne zyski czerpane z rzędów jednakowych, przysadzistych domków z czerwonej cegły, które jej ojciec budował w całej środkowej Anglii. „Fundusze" oznaczały lepsze fatałaszki, lepsze samochody, lepsze wakacje i lepszy dom, niż miały jej szkolne koleżanki, tylko że to się nie liczyło. „Fundusze" jeśli już coś wywoływały, to milczącą niechęć do niej ze strony niektórych koleżanek w londyńskiej szkole. Nigdy nie uważała się za lepszą od którejkolwiek z nich ani też nigdy nie stała się najlepsza. Zawsze z lękiem czekała na cenzury, przewidując wściekłość ojca, kary i - co najbardziej ją niepokoiło - ojcowskie wysiłki, żeby ją poduczyć. Im głośniej ojciec krzyczał, tym mniej mogła zapamiętać. Była zastraszona. Gniew, którego nigdy nie śmiała okazać, zbijał się w niej w warstwy cichej urazy. Wiedziała, że brak jej odwagi cywilnej, ale bała się narazić argumentacją na gniew ojca. Więc podobnie jak jej matka, zawsze mówiła możliwie jak najmniej albo uciekała. Mężczyźni poznając Kate bliżej zdumiewali się, że tak łatwo mogą z nią zrobić, co tylko chcą, i ona nie będzie się uskarżać. No, ale gdy wywierali za dużą presję, Kate bez słowa wyjaśnienia po prostu znikała. Ponieważ nie znosiła swego ojca, dopóki żył, nie mogła zrozumieć, dlaczego wbrew woli myśli o nim rzewnie, ilekroć któraś z jej książek trafia na listę bestsellerów. Szkoda, Strona 18 że stary nie może tego zobaczyć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego chce, żeby ten straszny olbrzym, nieżyjący już od dwudziestu lat, był z niej dumny. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jest rozczarowana tym, że on umarł, zanim ujrzała siebie na szczycie, zanim mogłaby zawołać: „Tatku, tatku, ty draniu, ja tego dokonałam!" Kate nie zwracała szczególnej uwagi na swoje sukcesy, tak samo jak grono jej przyjaciół, których na ogół miała z czasów, gdy była nieznana, ale jej tata by się tymi sukcesami rozkoszował, wycinałby jej fotografie z gazet, przechowywał wszystkie wycinki i zawiadamiałby swoich koleżków, kiedy ona ma wystąpić w telewizji. Z pewnością jej nowa książka wydaje się jeszcze jednym sukcesem -potencjalny bestseller. Historia Lili - prawdziwa czy zmyślona, powinna znaleźć się na liście na tydzień przed opublikowaniem. Lili jest piękna, romantyczna, nieodparcie fascynująca, więc publiczność chłonie wszelkie szczegóły z jej życia. Ileż razy już pisano, że Lili zawsze, czy nosi atłas czy jedwab, samodział czy bawełnę, ubiera się na biało? I oczywiście Lili jest kobietą z przeszłością - i to z jaką przeszłością! Gdy Lili przed zdobyciem pozycji międzynarodowej była jeszcze jedną z wielu kontynentalnych, drugorzędnych aktorek rozbierających się w drugorzędnych filmach, Kate spędziła kiedyś trochę czasu na planie w mokrym lesie pod Londynem, po czym napisała pierwszy duży wywiad, czyniąc z nastolatki Lili potencjalną gwiazdę. Od tamtej pory nie miała z nią kontaktu, ale to, co o niej napisała, ukazało się później w prasie na całym świecie. Być może dlatego ona mnie zaprosiła do Pierre'a, myślała Kate. Obecnie wszystkie gwiazdy chcą mieć „opowiadaną" autobiografię. Niemniej Kate była zdumiona, gdy Lili zatelefonowała osobiście i prosiła o zachowanie ich spotkania w sekrecie. Spiesząc w stronę Plaza, Kate poczuła w wilgotnej jesiennej mgiełce zapach gorących obwarzanków, minęła grupę łysych, pustolicych kobiet okutanych w koronki i srebrne lisy, oświetlonych reflektorami w oknie wystawowym Bergdorfa; zatrzymała się na skrzyżowaniu przy czerwonym świetle, za którym stał niebieski samochód policyjny z dwoma policjantami tak łysymi i pustolicymi jak te manekiny. Przeszła przez jezdnię pod eleganckie ciemnozielone markizy, rozciągające się znad każdych drzwi bloku mieszkalnego, aż nad krawężnik, gdzie w nieskazitelnych ciemnych samochodach siedzieli szoferzy. Po chwili skinęła głową odźwiernemu w niebieskiej liberii, który jej zasalutował pomiędzy marmurowymi filarami hotelu Pierre, zanim wkroczyła w drzwi wahadłowe i na szeroki kremowy korytarz. Strona 19 Stanęła przy kontuarze recepcji i zatelefonowano na górę, by się upewnić, że jest oczekiwana. Obok niej goście hotelowi szeptali po włosku, gromadki za nią rozmawiały po arabsku i po francusku. Przypomniało jej to Kair. Windą wjechała na szesnaste piętro i gdy szła wyciszonym szarym korytarzem do apartamentu 1701, obciągnęła na sobie z tyłu żakiet w kolorze morwy i spulchniła kokardę bluzki ze szkarłatnego jedwabiu. Drzwi, zanim do nich doszła, otworzyła jej szczupła kobieta o popielatych włosach i w sukni też popielatej. Za otwartymi drzwiami widać było długi kremowy pokój, okna wychodzące na Central Park. Kelner właśnie przygotował na wózku lód, szczypce i małe talerzyki z oliwkami. Popielata sekretarka skinieniem wyprosiła go z pokoju, wpuściła Kate, wyszła i cicho zamknęła za sobą drzwi. Kate się zachłysnęła. - Boże! - powiedziała Judy. - Myliłam się znowu - powiedziała Kate, którą zawsze kusiło mocne akcentowanie początku zdania. Stała przy drzwiach zdumiona, usiłując się zorientować, co to wszystko znaczy. Judy i Poganka siedziały na dwóch morelowych pluszowych kanapach zestawionych ze sobą pod kątem prostym; przy końcach tych kanap stały na niskich stolikach z okopconego szkła ogromne wazy z białymi liliami i importowanym kwieciem jabłoni. Za stolikiem z prawej strony w beżowym pluszowym fotelu siedziała Maxine. - Co to jest, zjazd-niespodzianka? - zapytała Kate. Poganka skubała dwoma palcami misternego motylka z zielonego malachitu, zwisającego jej z szyi na pięknym złotym łańcuszku od Cartiera. Maxine powiedziała szybko zniżonym głosem: - Lepiej uważajmy, co mówimy. Nastrój był napięty. Kate nie zdążyła podejść do nich, gdy dwuskrzydłowe drzwi w drugim końcu pokoju otworzyły się i weszła nieduża, złocistoskóra młoda kobieta w białym jedwabiu udrapowanym jak starożytna grecka tunika. Od Lili wprost biło to, że jest gwiazdą. Miękkie czarne włosy chmurą opadały jej na ramiona, zaczesane do tyłu nad owalną twarzą z wydatnymi kośćmi policzkowymi. Jej mały nos był trochę drapieżnie zakrzywiony, usta miała nieco za szerokie, ale gdy się na nią patrzyło, widziało się tylko jej oczy. Wielkie, orzechowe oczy w oprawie gęstych rzęs roziskrzone tak, jakby kręciły się w nich kryształowe łzy. Strona 20 Tylko że w ten wieczór oczy Lili się nie iskrzyły. Miotały gromy. Pałały wściekłą furią. Przez chwilę gwiazda stała w milczeniu i przyglądała się tym czterem starszym kobietom: Kate w kostiumie fraise stojącej przy drzwiach, Pogance w różowym płaszczu rozpartej na morelowych poduszkach, Maxine znieruchomiałej z porcelanową filiżanką w jednej ręce i spodkiem w drugiej przy niebieskim jedwabnym gorsie i patrzącej spode łba Judy w brązowym aksamicie, przycupniętej na brzegu kanapy, zgarbionej z łokciami na kolanach, z podbródkiem opartym na dłoniach. I nagle przemówiła: - Dobrze. Która z was, dziwki, jest moją matką? Rozdział drugi Aż mnie mdli - mruknęła Kate. Oparła się o wezgłowie łóżka i zapięła nowy koronkowy stanik na swych dziewczęcych piersiach. - Warte mdłości - powiedziała Poganka oblizując palce. W różowym kimonie i bokserskich szortach z pomarańczowej satyny siedziała po turecku w nogach wąskiego łóżka Kate i z ubolewaniem patrzyła na białe tekturowe pudełko stojące pomiędzy Kate i nią. W pudełku został tylko jeden czekoladowy ekler. - To będzie na po kolacji. Mam ci polakierować paznokcie nóg, żebyś nie myślała o żarciu? Angielskie pensjonarki wydawały całe swoje pierwsze tygodniówki na ciastka, pomadki do ust i emalie do paznokci. Uwolnione od regulaminu rodzimych szkół, miały nabrać ostatecznego poloru na szwajcarskiej pensji. Po latach braków powojennych, gdy nawet chleb i kartofle były racjonowane, te dziewczęta uważały Szwajcarię roku 1948 za raj w porównaniu z wynędzniałą, znękaną Brytanią - raj pełen ciastek z kremem, czekolady, śniegu i romantyczności. Poganka zgarbiła się nad lewą stopą Kate. Ta krótkowzroczna tycjanowska piękność lubiła się garbić przeświadczona, że jest za wysoka. Okulary nosiła rzadko, bo po pierwsze była próżna, a po drugie wciąż je gubiła. Z gołą lewą nogą podniesioną, rozparta na łóżku, Kate patrzyła ponad głową Poganki. Widziała obramowane białymi firankami w otwartym oknie sypialni śnieżne górskie szczyty Gstaad.