Carroll Jonathan - Głos naszego cienia
Szczegóły |
Tytuł |
Carroll Jonathan - Głos naszego cienia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Carroll Jonathan - Głos naszego cienia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Głos naszego cienia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Carroll Jonathan - Głos naszego cienia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JONATHAN CARROLL
GŁOS NASZEGO CIENIA
TŁUMACZENIE MARIA MACHNIK–KORUSIEWICZ ROMAN PALEWICZ
TYTUŁ ORYGINAŁU VOICE OF OUR SHADOW
Mojemu ojcu
— A zatem to jest twoje. Proszę, abyś to przyjął.
— Miło, sir, bardzo mi miło.
Szklany wzrok sprawia, że przystajesz
I idziesz dalej roztrzęsiony: czy mnie dostrzeżono?
Czy tym razem spostrzegli, jaki jestem naprawdę,
Czy znowu to się odwlecze?
John Ashbery, As One Put
Drunk into the Packet Boat
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Formori, Grecja
Często śnię tutaj nocą o moich rodzicach. To są dobre sny. Budzę się potem wypoczęty i szczęśliwy,
chociaż nie dzieje się w nich nic szczególnego. Siedzimy sobie latem na werandzie, popijając
mrożoną herbatę i przyglądamy się, jak nasz szkocki owczarek, Jordan, łazikuje po podwórku.
Rozmawiamy, ale słowa są blade i nierzeczywiste, nieważne. Niczego to nie zmienia — wszyscy
jesteśmy bardzo zadowoleni, będąc tu razem, nawet mój brat, Ross.
Od czasu do czasu matka śmieje się albo swoim znanym gestem wyrzuca w górę ramiona, kreśląc nimi
pętle i łuki. Ojciec pali papierosa, jak zwykle zaciągając się głęboko. Kiedyś, gdy byłem mały,
zapytałem, czy dym spływa mu aż do stóp.
Tak jak się to zdarza w wielu małżeństwach, temperamenty moich rodziców różniły się diametralnie.
Matka chłonęła życie tak łapczywie jak tylko zdołała. Ojciec natomiast działał czysto i zgodnie z
przewidywaniami, zawsze niezmiennie prostolinijny wobec jej namiętności i krętactw. Myślę, że w ich
wzajemnych związkach jedynym wielkim powodem do smutku była świadomość, iż choć matka darzyła go
ciepłym, przyjacielskim uczuciem, to o wiele bardziej kochała swoich dwóch synów. Początkowo
pragnęła mieć pięcioro dzieci, ale zarówno mnie, jak i mojego brata rodziła z takim trudem, że
lekarz powiedział, iż następne dziecko stanowiłoby dla niej śmiertelne zagrożenie. Zrekompensowała
to sobie, przelewając w końcu na nas dwóch całą miłość, którą przeznaczyła dla owej piątki.
Tato był weterynarzem: nadal jest weterynarzem. Na początku małżeństwa z powodzeniem prowadził
praktykę prywatną na Manhattanie, ale tuż po narodzeniu się pierwszego syna porzucił tę pracę, by
przeprowadzić się na wieś. Chciał, żeby jego dzieci mogły bawić się na podwórku, a także
bezpiecznie wychodzić z domu oraz wracać doń, kiedy tylko zapragną.
Moja matka swoim zwyczajem z pełną pasją zajęła się urządzaniem nowego domu. Świeża farba wewnątrz
i na zewnątrz, nowe tapety, wycyklinowane i nawoskowane podłogi, naprawione przecieki… Kiedy
zakończyła pracę, okazało się, że stworzyła przyjemną siedzibę, wystarczająco przestronną, jasną,
ciepłą i bezpieczną, by upewnić nas, że jest to naprawdę dom rodzinny.
Wszystko to ją absorbowało i jeszcze wychowywanie dwóch chłopców. Później mówiła, że dwa pierwsze
lata w tym domu były dla niej najszczęśliwsze. Gdzie się ruszyła, coś lub ktoś wymagał jej pomocy,
a tego właśnie łaknęła. Z jednym dzieckiem w ramionach, a drugim uczepionym spódnicy załatwiała
telefony, gotowała i poddawała swej żelaznej woli nasze nowe życie i sam dom. Trwało to parę lat,
ale w końcu wszystko działało i lśniło. Ross zaczynał właśnie szkołę, ja rozpocząłem z mamą naukę
czytania, zaś każdy posiłek, który pojawiał się na stole, był smaczny i różnił się od poprzedniego.
Kiedy matka uznała, że wszyscy jesteśmy już wystarczająco zadbani, zdecydowała kupić nam psa.
Mój brat, Ross, szybko wyrósł na żywego, ciekawskiego chłopca, lecz już w wieku pięciu lat był
wyjątkowo nieposłuszny. Należał do tego rodzaju osób, które pomimo wyczyniania okropnych rzeczy,
nieustannie uzyskują przebaczenie, ponieważ ludzie sądzą, że było to albo przypadkowe, albo
zabawne.
We wczesnym dzieciństwie zwykł myszkować we wszystkich zakamarkach domu, szukając nowych zajęć i
rzeczy, w które mógłby wścibić swój nos. W ciągu kilku lat przeleciał niczym pociąg ekspresowy po
zestawach „Małego Elektryka”, dzwoniących misiach i małpkach oraz pajacykach. Mimo sprzeciwu taty
matka kupiła mu na szóste urodziny zestaw narzędzi do wypalania drewna. Przez parę tygodni używał
ich zgodnie z przeznaczeniem, wypalając swoje imię na kawałkach nieużytecznego drewna, które wpadły
mu w ręce. Któregoś dnia wypalił: ROSS LENNOX na dębowym fotelu. Matka dała mu klapsa i wyrzuciła
zabawkę. Taka właśnie była — bardzo zdecydowana i pewna, że jedynym sposobem na wychowanie dzieci
jest kochać je w każdym momencie, nie wykluczając jednak od czasu do czasu klapsa, jeśli na to
zasłużą. Żadnych usprawiedliwień, żadnych wymówek —jeśli coś przeskrobałeś, obrywałeś. Pięć minut
później tuliła cię znowu i zrobiłaby dla ciebie wszystko. Prawdopodobnie zrozumiałem ją już we
wczesnym okresie mojego życia, bo rzadko zdarzało mi się oberwać. Ale to nie odnosiło się do Rossa;
Boże, nie do Rossa. Wspominam ten epizod, bo wtedy po raz pierwszy ta dwójka w sposób otwarty
starła się ze sobą. Ross zniszczył fotel. Matka zbiła go, a wypalarkę wyrzuciła do śmieci. Kiedy
odeszła, mój brat wyciągnął ją z kubła i starannie wypalił dziury w podeszwach jej nowych,
kosztownych, skórzanych botków.
Odkryła to w godzinę później i, ku mojemu przerażeniu, zapytała, czyja to zrobiłem. Ja! Byłem
tępakiem, który patrzył na tych tytanów z bojaźnią i drżeniem. Nie, ja tego nie zrobiłem. Rzecz
jasna wiedziała o tym, ale chciała usłyszeć to z moich ust, zanim przystąpiła do działania.
Pomaszerowała do pokoju Rossa, gdzie zastała go siedzącego spokojnie na łóżku z komiksem w ręku.
Tak samo spokojnie podeszła do szafki mojego brata i wzięła jego ulubiony model samolotu. Wyjęła
wypalarkę z kieszeni fartucha, włączyła ją do kontaktu i na jego oczach wypaliła dziury w obu
skrzydłach. Ross rozpłakał się, pokój śmierdział straszliwie, a wokół fruwały drobne, czarne nitki
spalonego plastiku. Kiedy rzecz się dokonała, matka postawiła samolot z powrotem na szafce i wyszła
z pokoju, zwycięska, nadal dzierżąca władzę w ręku.
Tym razem wygrała, ale rosnąc, Ross robił się coraz bardziej przebiegły i podstępny. Ich pojedynek
trwał, ale już na bardziej wyrównanych prawach.
Mój brat odziedziczył po matce witalność i jej apetyt na życie, ale zamiast pożądać wszystkiego tak
jak ona, wybierał potrawy, lecz od razu w ogromnych porcjach. Gdyby życie było jedną wielką ucztą,
on chciałby tylko pasztet, ale za to cały, do ostatniej okruszynki.
Manipulowanie innymi? Nie było nikogo, kto by mu w tym dorównał. Byłem największym popychadłem na
świecie i daleko mi było do rozrabiaki, ale pewnego lata Ross nakłonił mnie do wybicia okna w
gabinecie ojca, bezmyślnego rzucenia kamieniem w ul (podczas gdy on obserwował to z głębi domu),
przyzwolenia mu na ochronę mojej osoby przed Bogiem, który, jak twierdził Ross, był zawsze o krok
od wtrącenia mnie, sześciolatka, do piekła za złe zachowanie. Mój ojciec miał stare wydanie Pieklą,
z ilustracjami Dore’a i pewnego popołudnia Ross przyniósł je, chcąc mi uświadomić, co mi grozi,
jeśli nie będę dalej płacił mu za ochronę. Obrazki były tak przerażające i tak przykuwały wzrok, że
nie potrzebowałem zachęty (ani wtedy, ani przez parę następnych tygodni, dopóki zaklęcie nie
osłabło), żeby zabrać książkę na dół i dziwować się temu, czego z ledwością unikałem tylko dzięki
staraniom mojego brata, o czym mi codziennie przypominał.
Z pewnością byłem jego podstawowym celem, ale umiał zarzucić swe lasso i na innych ludzi. Wiedział,
jak urobić mamę, by pozwoliła mu nie iść do szkoły, a ojca namówić na mecz Yankee albo na seans w
kinie pod gołym niebem. Oczywiście co jakiś czas przyłapywano go i zostawał ukarany lub zbity, ale
jego rejestr („rejestr wygranych i przegranych”, jak go nazywał) był zdumiewający w porównaniu z
innymi dziećmi.
Wobec wyczynów mojego brata ja przypominałem archanioła Gabriela. Ścieliłem swoje łóżko chyba od
czasu, gdy nauczyłem się raczkować, a w moich nie kończących się, nocnych modlitwach prosiłem o
błogosławieństwo dla każdego, kto przyszedł mi na myśl, łączne z cyrkowcami z Barnum & Bailey.
Miałem chomika w srebrnej klatce, dywanik „samotnego wędrowca”, a na ścianie proporczyki college’u.
Wszystkie moje ołówki były naostrzone, a książki z serii „Dzielni Chłopcy”, ustawione w
alfabetycznym porządku. Ross natomiast, w swojej przekorze, lubił wpaść do mojego pokoju i zrobić
mi „nalot bombowy” na łóżko. Rozkładał ramiona, jak tylko mógł najszerzej i walił w łóżko z
maksymalną szybkością i siłą. Częstokroć któraś z listewek jęczała lub nawet pękała, zaś poduszka
na skutek wstrząsu wzlatywała wysoko w powietrze. Ja kwiliłem, a Ross chichotał z rozkoszy.
Ponieważ jego wizyty były dużą przyjemnością, więc nigdy nie uskarżałem się na straty, które przy
tej okazji czynił. Kiedyś położył na mojej poduszce na wpół zdechłego kota ubranego w maleńką
baseballową czapkę, a ja nigdy nie pisnąłem o tym ani słowa. Udawałem, to nasz wspólny sekret.
Jego pokój był przeciwieństwem mojego, ale dla mnie jawił się dziesięć razy wspanialszy. Zawsze.
Przyznaję to. Nieodmiennie tonął w nieładzie: od tenisówek na biurku, do radia pod materacem. Ross
i matka toczyli nie kończącą się wojnę o ten pokój, ale przez większość czasu było tam tak, jak
chciał mój brat, niezależnie od jej gróźb i lamentowania. Najdziwniejszą sprawą była różnorodność
rzeczy, jakie tam nagromadził.
Nie dla niego były szkolne proporczyki. Dostał gdzieś ogromny plakat filmowy reklamujący Godzillę.
Zakrywał on jedną ścianę kaskadą płomieni, krwi i błyskawic. Na drugiej ścianie wisiała
postrzępiona amerykańska flaga, którą nasz ojciec przywiózł z wojny. Na półkach znajdowała się
kompletna kolekcja ilustrowanego magazynu „Sławne Potwory”, parchaty, wypchany skunks, wszystkie
księgi Oz i parę bajkowych, starych, żeliwnych doniczek, których pełno było wtedy w sklepie ze
starociami.
Uwielbiał wyprawy na miejskie wysypisko śmieci, gdzie godzinami dłubał długim, metalowym kijem,
przerzucając sterty i odkładając na bok rzeczy, które chciał zatrzymać. Tam właśnie znalazł
porcelanową tabakierkę, kolejowy zegar bez wskazówek i książkę o papierowych lalkach opublikowaną w
1873 roku.
Pamiętam to wszystko, bo jakiś czas temu obudziłem się w środku nocy, pod wrażeniem jednego z tych
szczególnych, wyraźnych snów, takich, w których wszystko, czego doświadczasz, rozgrywa się w tak
jasnym i chłodnym świetle, że po przebudzeniu, w rzeczywistym świecie, czujesz się nierzeczywiście.
W każdym razie mój sen toczył się w dawnym pokoju Rossa, i kiedy się zbudziłem, chwyciłem za ołówek
i spisałem całą listę rzeczy, które wówczas ujrzałem.
Jeśli chłopięcy pokój jest niejasnym obrazem tego, czym jego właściciel będzie w przyszłości, Ross
powinien zostać… handlarzem staroci. Ekscentrykiem? Kimś nieprzewidywalnym, ale bardzo wyjątkowym,
jak sądzę. Najlepiej pamiętam wylegiwanie się na jego łóżku (ilekroć pozwolił mi wejść do pokoju,
musiałem pukać, zanim wszedłem) i wodzenie wzrokiem po półkach, ścianach i znajdujących się tam
przedmiotach. Czułem się, jakbym był w jakiejś tajemniczej krainie lub na planecie
niewypowiedzianie dalekiej od naszego domu, od mojego życia. I kiedy obejrzałem już wszystko po raz
setny, spoglądałem na Rossa zachwycony, iż mimo swej obcości, dziwaczności czy okrucieństwa był
moim bratem i dzieliliśmy ze sobą dom, nazwisko, naszą krew.
Z wiekiem jego gust się zmienił, ale oznaczało to jedynie, że wszystko stało się jeszcze bardziej
zwariowane. Na krótki czas i popadł w obsesję na punkcie starych maszyn do pisania. O każdej porze
dnia trzy lub cztery leżały na jego biurku (rozebrane na tysiące części. Wstąpił do klubu
kolekcjonerów j starych maszyn do pisania, całymi miesiącami pisał do współhobbistów i otrzymywał
setki listów. Wymienianie się eksponatami, udzielanie wskazówek i porad technicznych… Co chwila
dzwonił telefon i jakiś obcy, głucho brzmiący głos z Perry w Oklahomie lub Hickory w Południowej
Karolinie pytał o mojego brata. Ross dyskutował z tymi fanatykami ze spokojem i pewnością
czterdziestopięcioletniego wytrawnego technika.
Po maszynach przyszła kolej na stare latawce, następnie: chińskie, porcelanowe psy, a potem na
scenie jego fascynacji] pojawił się Edgar Cayce i różokrzyżowcy.
To brzmi tak, jakby Ross był cudownym dzieckiem, i do pewnego stopnia jest to prawdą. Jednakże
pomijając jej obsesje, był to chłopak ponury i podstępny jak sosnowa drzazga. Nieustannie zamykał
na klucz drzwi swego pokoju, w związku z czym rodzice ciągle podejrzewali, że robi tam
najróżniejsze „rzeczy”. Powtarzałem im, że postępuje tak, aby ich rozdrażnić, ale nie chcieli mnie
słuchać.
Dwa lub trzy razy w tygodniu staczał z moją matką decydującą bitwę obojętnie z jakiego powodu.
Znając jej wybuchowy charakter, wiedział jak łatwo ją rozwścieczyć (jeść z otwartymi ustami, nie
wycierać butów), ale to go nie satysfakcjonowało. Kiedy wpadł w odpowiedni nastrój, pragnął ją
widzieć w szale wściekłości, miotającą się w furii tak ślepej, że nieraz wręcz wpadała na sprzęty.
Przypuszczam, że kiedy dzieci wchodzą w tak zwany okres dojrzewania, w wielu rodzinach ludzie
skaczą sobie do gardeł ale w naszym przypadku sytuacja polegała na tym, że mat coraz bardziej
ustępowała pola Rossowi, skutkiem czego zaczęła zachowywać się z dystansem wobec nas obu. Byłem
tchórzem i ilekroć zauważyłem, że jej napięcie wzrasta, brałem nogi za pas, jednak nie zawsze
udawało mi się uciec w czas.
Odłamki wybuchów jej gniewu często raniły mnie i trudno mi było pogodzić się z niesprawiedliwością
świata. Wiedziałem, że jestem normalnym, szczęśliwym chłopcem. Wiedziałem też, że mój brat był
wszystkim… oprócz tego. Wiedziałem, że wykańcza matkę nerwowo i dobrze rozumiałem, dlaczego jej
cierpliwość kończy się. Nigdy jednak nie pojąłem, jaki sens ma wciąganie mojej osoby w ich, często
brutalne, potyczki. W rezultacie bywałem złajany, obity lub ukarany zupełnie bez powodu.
Czy zostawiło to na mnie piętno na całe życie? Czy znienawidziłem wszystkie matki, które później
spotkałem? Wcale nie. Przerażał mnie widok Rossa postępującego w taki sposób, ale byłem też zarazem
najuleglejszą osobą z jego publiczności. Nawet wliczając okazjonalne wpadki, nigdy nie
przehandlowałbym życia na obrzeżach tej krainy huraganów za cokolwiek innego.
Wkrótce Ross zaczął kraść wszystko, co wpadło mu w ręce. Był pierwszorzędnym złodziejem, w dużym
stopniu dzięki swojej brawurze. Ciągle zatrzymywali go w sklepach, pytając dokąd idzie z tym
zegarkiem (książką, zapalniczką…). Z niewinnym, nierozumiejącym uśmiechem odpowiadał, że właśnie
niesie to swojej mamie. Po tym spojrzeniu Rossa sprzedawca najczęściej przepraszał za swoje
grubiaństwo. Pięć minut później Ross miał już upatrzony przedmiot w kieszeni i znajdował się na
ulicy.
Kiedyś kłócił się z matką tuż po świętach Bożego Narodzenia i powiedział jej, że wszystkie
prezenty, które nam podarował, zostały przez niego ukradzione. Matka niemal eksplodowała, ojciec —
posmutniały, lecz nawykły już do takich spraw — zapytał tylko, z jakiego sklepu pochodzą. Ross nie
chciał powiedzieć i karuzela ruszyła od nowa.
Pięć dni później rodzice wyjechali na zabawę sylwestrową, a mnie zostawili pod opieką Rossa.
Dziesięć minut po ich wyjściu brat namówił mnie, bym zjechał po poręczy z zamkniętymi oczami.
Ujechałem już parę stóp, zanim poczułem coś obrzydliwego i palącego na wierzchu mojej dłoni.
Wyrzuciłem obie ręce w górę, strząsając papieros, którym mnie osmalił. Straciłem równowagę, spadłem
na bok i wylądowałem na ramieniu, które pod ciężarem mojego ciała pękło w dwóch miejscach. Oprócz
bólu pamiętam tylko twarz Rossa, tuż przy moim prawym policzku, powtarzającego mi raz po raz, żebym
w tej sprawie lepiej zamknął moją małą, pieprzoną buzię na kłódkę.
Czy byłem głupcem? Tak. Czy powinienem wołać o krwawą pomstę? Tak. Czy chciałem, żeby mój brat
kochał mnie choć trochę? Tak.
2
W wieku piętnastu lat Ross zmienił swój styl i został twardym facetem. Skórzana kurtka z tysiącem
zamków i chromowanych ćwieków, oprawiony w kozią skórę nóż sprężynom z Włoch, tubka brylantyny na
półce w łazience.
Kręcił się z grupką tępaków, którzy zamiast rozmawiać, palili marlboro i spluwali na ziemię. Szefem
tej paczki był Bobby Hanley, który, chociaż mały i chudy jak samochodowa antena, miał okropną
reputację. Uważano, że każdy kto z nim przystawał, był niespełna rozumu.
Po raz pierwszy zobaczyłem Bobby’ego na meczu koszykówki w szkole średniej. Miałem jedenaście lat i
będąc jeszcze ciągle w podstawówce, nie wiedziałem, kto to jest. Przyszedłem na mecz z Rossem
(któremu rodzice wmusili mnie na siłę), on zostawił mnie na pastwę losu w parę sekund po przyjściu
i miejsce. Rozglądałem się nerwowo dookoła, szukając osób przy której mógłbym usiąść, ale
najwyraźniej wszyscy tutaj byli obcy. W końcu stanąłem przy drzwiach wejściowych, paru minutach gry
do sali wszedł stary portier (który ja wiedziałem, nazywał się Vince) i stanął przy mnie. W ręce
wziął jedną ze swoich długich, drewnianych mioteł. Ilekroć nasz strona zdobywała punkt, zaznaczał
to na ziemi. Zaczęliśmy rozmawiać i poczułem się swobodniej. Było to bardzo przyjemne i przyszło mi
na myśl, jak wspaniale będzie, gdy zostanę uczniem szkoły średniej i będę już zawsze mógł
przychodzić na takie rozgrywki.
Kilka minut przed zakończeniem pierwszej ćwiartki meczu drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali
wtoczyło się gęsiego paru twardzieli. Vince wymruczał coś na temat „gówniarzy”, a ja, nie mając o
niczym pojęcia, przytaknąłem. Podeszli prosto do granicy boiska i stali tam, przyglądając się
widzom, natomiast kompletnie ignorując mecz. Potem któryś wyciągnął paczkę papierosów i zapalił
jednego. Zapałkę rzucił na podłogę. Vince poszedł do niego i powiedział, że w sali gimnastycznej
nie wolno palić. Bobby Hanley nawet na niego nie spojrzał. Zamiast tego zaciągnął się powoli i
głęboko, po czym rzekł:
— Pierdź na to, tatuśku.
Nie mogłem w to uwierzyć! Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że Vince coś na to wymamrotał, ale
wrócił na swoje miejsce przy drzwiach.
Kilku kumpli Hanleya parsknęło śmiechem, lecz żaden nie zdobył się, by też zapalić. Vince, stojąc
tuż przy mnie, zaklął i kręcił kijem od miotły. Nie wiedziałem, co robić. Jakże coś takiego mogło
ujść na sucho temu szczeniakowi? Jaką magiczną siłą dysponował?
Ćwiartka meczu skończyła się w chwili, gdy Bobby dopalał swego papierosa aż po brązowy filtr. Kiedy
skończył, rzucił go na parkiet i rozgniótł obcasem. Patrzyłem, jak jego stopa obraca się w prawo i
w lewo. O wiele za głośno oświadczyłem:
— Co za głupek.
— Hej, Bobby, te frajery, co tam stoją, nazwały cię głupkiem.
Zdrętwiałem.
— Który to?
— Ten mały popierdoleniec przy drzwiach. W pomarańczowej bluzie.
— Głupek, tak?
Nie śmiałem spojrzeć w górę. Chciałem zamknąć oczy, ale nie zrobiłem tego. Ujrzałem, jak dolna
połowa Hanleya przepycha się przez resztę świty i idzie w moim kierunku. Złapał moje ucho i
przyciągnął je do swoich ust.
— Ty przezwałeś mnie głupkiem?
— Zostaw dzieciaka w spokoju; Hanley.
Nie zwalniając uchwytu, Bobby powiedział portierowi, żeby się odpierdolił.
— Zadałem ci pytanie, śmieciuchu. Czy ja jestem głupkiem?
— Nie powinieneś palić w sali gimnastycznej. Auu!
— I kto to mówi, śmieciuchu? Kto mi zabroni?
Ludzie przechodzili obok nas w milczeniu. Byłem przerażony i zawstydzony. Straciłem cały animusz.
Cały świat patrzył na mnie. Nikt nie wiedział, kim jestem, ale to niczego nie zmieniało. Mimo
wszystko byłem śmierdzącym tchórzem. Hanley powoli urywał mi ucho. Byłem pewien, że słyszę, w
środku pękają różne rzeczy: mięśnie odrywają się od kości, miękkie, maleńkie błony i włoski
rozrywają się jak najdelikatniejsza pajęczyna… Jego kumple stali półkolem wokół nas delektując się
całą sceną.
— Słuchaj mnie, śmieciuchu — zrobił krok do przodu i zagłębił swój obcas w mojej tenisówce.
Zaskomliłem, kiedy ból przeszył mi stopę. — Teraz śmieciuch płacze. Dlaczego płaczesz?
Gdzie się podział Vince? Gdzie był mój tato? Mój brat? Ha mój brat! Nawet wtedy, w tym całym
zamieszaniu, wiedziałem że gdyby Ross kręcił się w pobliżu, uśmiałby się do łez.
— Hej, Bobby, Madeleine czeka na ciebie!
Po raz pierwszy spojrzałem wprost na niego. Był o wiele niższy niż sądziłem. Kim była Madeleine?
Czy teraz on odejdzie?
— Słuchaj, śmieciu, nie każ mi więcej siebie oglądać, dobra? Bo jak cię zobaczę, to wydłubię ci
twoje pierdolone ocyz tym. — Wyciągnął z kieszeni otwieracz do puszek i przycisnął go mocno do
mojego nosa.
Pamiętam do dziś, jak ciepły był ten kawałek metalu. Przytaknąłem najżarliwiej, jak mogłem i w
końcu pchnął mnie w tył. Trzasnąłem głową w ławkę i osunąłem się w dół ja kamień w wodzie. Kiedy
znów otworzyłem oczy, cała banda zniknęła.
Później całymi miesiącami przemykałem się wokół szkoły jak duch potępieńca. Skradając się rankiem
do budynku sprawdzałem każdy korytarz, każdą salę, każdą toaletę, zanim zdecydowałem się wejść lub
wyjść — na wypadek gdyby on tam był! Wiedziałem, że szansa na to, iż kiedykolwiek spotkam go w
szkole podstawowej jest prawie żadna, ale nie chciałem kusić losu. Nikomu o tym nie powiedziałem,
szczególnie Rossowi. Nocami śniło mi się czasem, że biegnę najszybciej, jak mogę po miękkiej,
gumowej drodze ścigany przez gigantyczny, roztańczony otwieracz do puszek. Nic się jednak nigdy nie
wydarzyło, więc kiedy rok później Ross i Bobby spiknęli się, zobaczywszy ich razem, poczułem tylko
ostre ukłucie strachu.
Ostateczne poniżenie spotkało mnie, kiedy Bobby, po raz pierwszy przychodząc do naszego domu, nawet
mnie nie rozpoznał. Gdy Ross przedstawił mnie, mówiąc: „A to mój zasrany braciszek”, Bobby tylko
się uśmiechnął i rzekł: „Jak ci leci, chłopie?”
Jak mi leci? Chciałem mu powiedzieć… Nie, chciałem, aby mnie rozpoznał. Mnie, śmieciucha, tego,
którego tak strasznie przeraził na długie miesiące.
Nic jednak nie powiedziałem. Później nabrałem tyle odwagi, by mu przypomnieć o pierwszym naszym
spotkaniu. Strzelił palcami tak, jakby nagle przypomniał sobie, że powinien kupić sznurówki.
— Tak, jasne, zdawało mi się, że skądś cię znam. I to było wszystko.
Rzecz jasna, im dłużej trzymał się z Rossem, tym bardziej go lubiłem. Był bardzo zabawny i miał
pewien rodzaj wrażliwości, która, tak jak mojemu bratu, pozwalała mu przejrzeć człowieka na wskroś,
dostrzec wszelkie jego słabe i silne punkty. W mniej więcej dziewięćdziesięciu procentach
wykorzystywał tę zdolność dla swoich własnych celów, ale zdarzało mu się też zrobić coś tak
wyjątkowo miłego, że zupełnie to człowieka rozkładało.
Tuż przed moimi trzynastymi urodzinami byliśmy w trójkę w sklepie papierniczym, a ja tęsknie
wspomniałem, jak bardzo chciałbym mieć pewien model samolotu marki Forrestal, który mieli akurat w
sprzedaży. Kiedy nadszedł mój wielki dzień, Bobby przyszedł do nas i wręczył mi wymarzony model
opakowany w urodzinowy papier.
— Cholera, chłopie, próbowałeś kiedyś ukraść coś tak wielkiego? To kurewsko trudne!
Poskładałem samolot staranniej niż wszystkie pozostałe. Pokazałem go Hanleyowi dopiero po wielu
godzinach malowania i wygładzania papierem ściernym. Pokiwał z uznaniem głową i powiedział Rossowi,
że znam się na swojej robocie. Tamtego roku Ross obdarował mnie małą gumową laleczką w kostiumie
kąpielowym, której za każdym naciśnięciem brzucha zza stanika wyskakiwały piersi.
Myślę, że Hanley lubił mojego brata głównie dlatego, że Ross był bystry. Szkoła nie sprawiała mu
żadnych trudności i często odrabiał zadania Bobby’emu, choć ten był o klasę wyżej
Nie próbuję przez to powiedzieć, że tylko dlatego się przyjaźnili. Mój brat, kiedy tylko zechciał,
potrafił nie tylko wypłaszać ptaszki z drzew, ale także rozśmieszyć każdego. Nie zachowywał się
jednak jak klown. Wśród wielu darów, który otrzymał od losu, posiadł wyjątkową wrażliwość na
odgadywanie upodobań innych, a także umiejętność usadzania każdego kto sobie za dużo pozwalał.
Ponieważ Hanley był bezdyskusjnym władcą szkoły, Ross starannie przygotował scenę, zanim na nią
wkroczył. Postanowił zostać królewskim błaznem starszego kolegi. Nie był twardy jak inni członkowie
gangu, za to odznaczał się cholerną bystrością. W krótkim czasie w mieście było chyba z milion
punków, którzy pragnęliby zgnieść Rossa na miazgę, ale zostawiali go w spokoju, wiedząc, że chroni
go groźne skrzydło Bobby’ego.
Kto wie, co wyrosłoby z nich w innych warunkach. Obaj mieli werwę i zdolności magików — tę
wyjątkowo rzadką umiejętność zamieniania okrucieństwa w dotyk jedwabnych rękawiczek, zaś
uprzejmości w gest bez znaczenia. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu, ale moi rodzice nie mieli
nic przeciwko temu, ponieważ przychodząc na obiad, Bobby zachowywał i cicho i uprzejmie. Wydawało
się nawet, że ma dobry wpływ i Rossa. W domu mój brat nie był teraz tak wstrętny i egoistyczny, jak
do tej pory. Nie zmienił swego kursu na tyle, by stać się przyjacielskim lub uczynnym, jednakże
można w nim było dostrzec słabe przebłyski świadczące o tym, że być może wyszedł z zakrętu i
zmierza mniej więcej we właściwym kierunku.
W noc poprzedzającą śmierć Rossa Bobby spał u nas. Ross był bardzo podekscytowany, ponieważ parę
dni wcześniej otrzymał na urodziny dubeltówkę kalibru dwanaście. Ojciec uwielbiał strzelanie do
rzutków i już wcześniej obiecał nauczyć nas tego sportu, gdy skończymy szesnaście lat.
Bobby miał własne dubeltówki, ale potrafił docenić urodę strzelby Rossa. Tego wieczoru pozwolili mi
zostać w ich pokoju nawet wtedy, gdy Ross wyciągnął nowe świńskie pisma, które zwędził z trafiki.
Wypalili prawie całą paczkę papierosów i spędzili parę godzin, rozmawiając o dziewczynach z o
różnych markach samochodów, o tym co Bobby będzie robił po ukończeniu szkoły.
Spałem na podnóżku, który rozkładał się w tapczanik. Na to też Ross mi pozwolił. Kilka godzin
później zerwałem się ze snu, czując na twarzy coś gęstego, ciepłego i lepkiego. Obaj stali nad moim
posłaniem i w przyćmionym świetle dostrzegłem, jak Ross przechyla nade mną jakąś butelkę.
Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować i poczułem ciężką słodycz klonowego syropu. W jednej chwili
cała zawartość butelki znalazła się na mnie. Nie pozostało mi nic innego jak wstać i wydostać się z
pokoju. Żegnał mnie ich ucieszny śmiech. Wyprałem w umywalce górę od piżamy, najlepiej jak umiałem,
żeby matka nigdy się o tym nie dowiedziała. Potem, w ciemności, długo brałem prysznic.
Następnego dnia obudziłem się zmęczony i w złym nastroju. Silne światło poranka lało się przez
okna, okrywając mnie jak dodatkowy, niepotrzebny koc.
Umyłem zęby, poszedłem do pokoju Rossa i zapukałem w drzwi. Kiedy nie było odpowiedzi, ostrożnie je
popchnąłem. W obu naszych pokojach stały drewniane koje. Zobaczyłem jak Ross, przewieszony przez
krawędź górnego łóżka mówi coś z przejęciem do Bobby’ego, który leżał na plecach z rękami pod
głową.
— Czego chcesz, dupku? Jeszcze syropku?
Bobby odgonił muchę znad swego nosa i ziewnął. Kawał z zeszłej nocy to była przeszłość, nadszedł
czas na coś nowego.
— Wiesz, Ross, gdyby udało ci się wynieść tę dubeltówkę z domu, moglibyśmy pójść nad rzekę i
załatwić parę mew. Nienawidzę tych pieprzonych ptaków.
Mieszkaliśmy o milę od rzeki. Chodziło się tam latem, gdy nie było już nic innego do roboty, albo
gdy udało się namówić dziewczynę, aby poszła tam „razem popływać”. Woda była tak brązowa i
zanieczyszczona, że nigdy nie pływaliśmy — kiedy tylko ręczniki znalazły się na trawie,
zaczynaliśmy się całować.
Chcąc dotrzeć do wody, należało przejść przez tory kolejowe. Robiliśmy to ostrożnie, groteskowo
unosząc nogi ponad każdą rzeczą, która wyglądała choć trochę podejrzanie, gdzieś na ziemi biegła
bowiem „trzecia szyna” i wiedzieliśmy, że jeśli ją choć muśniemy, natychmiast zostaniemy zgładzeni
przez prąd elektryczny.
Bobby i Ross już wcześniej byli ze strzelbami na torach. Prawdę mówiąc, Ross był jedynym członkiem
gangu, któremu starczało odwagi, by strzelać z jednej z wielu fuzji Bobby’ego do pędzących wagonów
dla bydła. Nigdy ich nie złapano.
Tego ranka rodzice pojechali na zakupy, więc wyniesienie broni z domu nie było trudne. Ross wsunął
ją z powrotem do tekturowego pudła i to wszystko. Pozwolili mi wlec się w ogonie, grożąc
przypiekaniem na wolnym ogniu, gdybym cokolwiek pisnął na ten temat.
Kiedy zeszliśmy już na tory, Bobby kazał Rossowi wyjąć dubeltówkę — chciał strzelić sobie parę
razy. Widziałem, Ross pragnął strzelić pierwszy, przez jego twarz przemknął błysk irytacji, ale to
trwało ułamek sekundy, oddał broń razem z garścią czerwono–złotych naboi, które trzymał w tyłnej
kieszeni. Zostało mu tylko puste pudło: rzucił nim we mnie.
Słońce prażyło i zacząłem ściągać koszulkę. Kiedy miałem ją na głowie, usłyszałem puff pierwszego
wystrzału i jednoczesny brzęk tłuczonego szkła, gdzieś niedaleko.
— Cholera, Bobby! Czyżbyś walnął w stację? — głos Rosa był wysoki i przestraszony.
— Gdybym to wiedział, człowieku, tobym był pierdolnięty.
Przeładował broń i wystrzelił w innym kierunku. Zasłoniłem uszy rękoma i wbiłem wzrok w ziemię.
Byłem jak skamieniały. Sprawy poszły swoim torem.
— Ross, dziecino, ta pukawka to czysty miód. Już to widzę. Idziemy, chłopie.
Szliśmy w odstępach piętnastu, może dwudziestu stóp. Bobby, Ross, a na końcu ja. Jak za chwilę
zobaczycie, to było bardzo ważne. Bobby trzymał dubeltówkę przy boku, lufą ku ziemi. Lufa była
matowobłękitna, a szyny pod naszymi stopami lśniły gorącym srebrem, kiedy przekraczaliśmy je
ostrożnie. Lejące się zewsząd światło paliło mi oczy i powodowało zeza. Modliłem się do Boga, żeby
być już w domu. Co oni chcą teraz zrobić? Co wydarzy się, jeśli przyjdzie im ochota na coś
szalonego, coś takiego jak strzelanie do bydła wiezionego do rzeźni, które wolno przesuwa się w
tych żebrowanych, czerwonobrązowych wagonach? Nienawidziłem dubeltówki, nie cierpiałem owego
straszliwego strachu, nie znosiłem mojego brata i jego przyjaciela. Ale oni nigdy, nigdy nie mieli
się o tym dowiedzieć.
Szliśmy tym samym rytmem, nasze nogi zgodnie podnosiły się i opadały. Potem Ross potknął się o coś
i upadł do przodu. Usłyszałem gniewne brzęczenie, żwir potoczył się spod tenisówki mojego brata.
Jego ramię dotknęło trzeciej szyny, a głowa wykręciła się aż na plecy. Słychać było głośny szum,
ostry syk i trzask. Twarz Rossa wykrzywiała się coraz bardziej i bardziej w niemożliwym,
nieodwracalnym uśmiechu.
3
Dlaczego kłamię? Dlaczego opuściłem tak niezbędną część tej historii? Jaka to teraz różnica?
Dobrze. Zanim ruszę dalej, proszę, oto kawałek układanki, który dotąd ukrywałem za plecami.
Bobby miał starszą siostrę o imieniu Lee. W wieku osiemnastu lat była najbardziej oszałamiającą
dziewczyną, jaką spotkałem. Kiedy Ross i Bobby się zaprzyjaźnili, od paru lat nie chodziła już do
szkoły, ale była tak niesamowita, że ludzie ciągle jeszcze o niej mówili.
Była kapitanem dziewczęcej drużyny dopingującej, członkinią Klubu Inspiratorów i Klubu Smakoszy.
Umiałem to wszystko na pamięć, bo Ross miał księgę szkolną z roku, w którym jej klasa kończyła
naukę. Wydawało się, że jej twarz wyglądała z każdej strony: na wyścigach gokartów, podczas
koronacji królowej absolwentek, uśmiechająca się do nas spoza naręcza książek. Ile razy pożerałem
wzrokiem te zdjęcia? Setki? Tysiące? Mnóstwo.
Dopiero później zrozumiałem, że część jej wyjątkowej aury miała źródło w czystej zmysłowości. Nie
wiem, czy była „łatwa”, ponieważ jedynym moim autorytetem w tej kwestii był mój brat, który chwalił
się, że miał ją milion razy, niemniej nawet najbardziej niewinne z tych zdjęć roztaczało aromat
erotyzmu tak silny jak zapach świeżo upieczonego chleba.
Kiedy skończyłem dwanaście lat, Ross w ramach prezentu urodzinowego nauczył mnie, jak się
masturbować. Częścią daru był egzemplarz magazynu „Gent” sprzed trzech miesięcy, ale ja od samego
początku osiągałem orgazm tylko na myśl o rzeczywistych kobietach. Baloniaste biusty i wyraz
dzikiej „Seksowności” tych modelek bardziej mnie przerażał niż podniecał. Nie, moim wzorem
seksualnej żądzy była fotografia Lee Hanley dopingującej drużynę footballową. Fotograf ukazał ją w
momencie rytualnego podskoku, uchwyciwszy smakowity rąbek jej majteczek, które ukazały się w
trakcie lotu.
Pozwólcie jednakże dodać, iż zakochałem się w niej na długo przed tym, jak nauczyłem się zabawiać
sam z sobą, i kiedy po raz pierwszy użyłem jej do moich fantazjowań, czułem się podle. Wiedziałem,
że w jakiś sposób ją zawiodłem, mimo iż nigdy nie zamieniłem z nią ani słowa. Ale te wyrzuty
sumienia miały krótki żywot, bo mój dwunastoletni penis domagał się swoich praw, więc w dalszym
ciągu bezcześciłem zdjęcie Lee głodnymi oczami i moją podskakującą ręką.
Czasami zupełnie odpływałem i patrząc w sufit, czując jak moje ciało pędzi w stratosferę,
zaczynałem powtarzać jej imię. Lee Hanley! Och! Leeee! I chociaż starałem się baraszkować tylko
wtedy, gdy byłem pewien, że nikogo nie ma w domu, pewnego popołudnia nie sprawdziłem tego. To
przeoczenie było katastrofalne w skutkach.
Mając szorty spuszczone do kolan, a księgę szkolną wygodnie opartą o klatkę piersiową, zacząłem
śpiewać swoją pieśń o Lee, kiedy nagle drzwi się otworzyły i pojawił się Ross.
— Przyłapałem cię! Lee Hanley, tak? Spuszczasz się na Lee Hanley? Chłopie, poczekaj, aż to usłyszy
Bobby. Posieka cię na hamburgera. Hej, co ty tam masz? To mój rocznik szkolny! Dawaj to! — Wyrwał
książkę z moich rąk i spojrzał na zdjęcie. — Jezu, poczekaj tylko, aż powiem Bobby’emu, chłopie.
Jezu, nie chciałbym być w twojej skórze. — Jego twarz była obrazem czystego triumfu.
Od tej chwili rozpoczęły się tortury, które trwały ponad rok. Tamtej nocy kiedy ściągnąłem kapę z
łóżka, znalazłem fotografię przyklejoną do poduszki przedstawiającą sponiewierane zwłoki na polu
bitewnym i obojętnie spoglądającego nań żołnierza. Krwistoczerwony atrament obwieszczał, że
żołnierz to Bobby, a zwłoki to ja.
Zdarzało się wiele takich spraw, ale chwile największego przerażenia przeżywałem, kiedy Ross
niedbale mówił do Bobby’ego:
— Wiesz co robi mój brat? Poczekaj, zaraz ci powiem, to ci mały świntuch! — Patrzył prosto na mnie
z błogim uśmiechem rozsmarowanym na twarzy, robił przerwy, które ciągnęły się przez tysiące lat, a
ja marzyłem, żeby znaleźć się na Sumatrze albo w grobie, ewentualnie i tam, i tam. Ross
nieodmiennie kończył, mówiąc: — Dłubie w nosie — albo coś równie wstrętnego i prawdziwego, ale
nigdy nie napomknął o „tym”, więc znowu mogłem normalnie oddychać.
Odbywało się to cyklicznie. Czasami wydawało mi się, że on zapomniał, ale tak jak nietoperz
przelatujący przez okno, który nagle znowu wraca, by uderzyć prosto w ciebie, mijały dni albo
tygodnie i na zawołanie miał mnie u swych stóp, zwijającego się w katuszach. Kiedy byliśmy sami,
tłumaczył mi, jaką byłem szmatą, onanizując się na siostrze jego kumpla. Był przekonujący jak
rozzłoszczony, nieustępliwy kaznodzieja.
Prawdopodobnie w miarę jak prześladowania nasilały się, obraz majtek Lee Hanley stawał się dla mnie
najseksowniejszą rzeczą na świecie, i to ona stała się jedynym przedmiotem moich marzeń.
Masturbowałem się o wszelkich porach dnia, mój największy wyczyn to osiągnięcie orgazmu podczas
szkolnej akademii, kiedy to siedziałem w absolutnym bezruchu, przypatrując się Indianinowi z
plemienia Cherokee, który prezentował plemienny taniec wojenny.
Byłem głupcem. Oddawałem Rossowi moje kieszonkowe, wykonywałem za niego domowe obowiązki,
przynosiłem mu przysmaki na każde kiwnięcie palcem. Kiedyś doszedłem nawet do wniosku, że to, co
robiłem, było rodzajem komplementu dla Lee, ale kiedy próbowałem wyjaśnić to Rossowi, zamknął oczy
i trzepnął mnie dłonią, jakbym był uprzykrzoną muchą.
A oto co naprawdę wydarzyło się w dniu jego śmierci: Kiedy przechodziliśmy razem przez tory, Ross
wściekł się na Bobby’ego, że tamten zabrał mu strzelbę. W połowie drogi na drugi peron spytał go,
ile razy w tygodniu bije konia.
— Nie wiem. Chyba codziennie. To znaczy, jak nie dostanę od żadnego kociaka. A co? A ty?
Głos mojego brata wzniósł się o jeden ton.
— Mniej więcej tak samo. A czy myślisz o kimś, gdy to robisz?
Moja twarz stężała i prawie przestałem się poruszać.
— Jasne, a myślisz, że jak, liczę do stu? Co z tobą Ross? Zostałeś zboczeńcem czy jak?
— Nieee, po prostu myślę. A wiesz, o kim myśli Joe, jak to , robi?
— Joe? Już walisz: twoją paróweczkę, chłopcze? Wstyd! Wiesz, ile miałem lat, jak zacząłem to robić?
Około trzech! — Roześmiał się.
Mogłem patrzyć wyłącznie na swoje stopy. Wiedziałem, że to się zbliża. Ross miał zamiar otworzyć
drzwi do mojego najczarniejszego sekretu i nie byłem w stanie zrobić niczego, co mogłoby go
powstrzymać.
— Okay. Wykrztuś to. O kim myślisz, Joe? Suzanne Pleshette?
Zanim Ross zdążył odpowiedzieć, nad torami zawył przerażająco wysoki sygnał pociągu. W tej samej
chwili zrobiłem coś, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Wrzeszcząc: „Nie!”, pchnąłem Rossa z
całej siły. Wybacz mi, Boże, byłem tak przestraszony tym, co chciał powiedzieć, że zupełnie
zapomniałem, gdzie jesteśmy.
— Cholera, Ross, nadjeżdża pociąg! — Nie oglądając się na nas, Bobby pośpieszył ku drugiej stronie
torów.
Mój brat upadł. Ja stałem bez ruchu i patrzyłem. Tak.
4
Byłem tak zszokowany tym, co się stało, że nie mogłem wykrztusić ani słowa. Przez parę następnych
dni byłem zbyt przerażony, by mówić.
Na szczęście, dla innych ludzi (łącznie z Bobbym, który zaświadczył, iż gwizd tak przestraszył
Rossa, że aż się potknął) był to po prostu nieszczęśliwy wypadek.
Moja matka oszalała. Tydzień po pogrzebie stała na dole schodów i bez sensu krzyczała na mojego
zmarłego brata, wołając, żeby wstał i poszedł do szkoły. Musiano zabrać ją do szpitala. Ja zaś
zacząłem się trząść i żyłem na dużych dawkach środków uspokajających, przez co czułem się jakbym
dryfował w błękitnym przestworzu.
Kiedy lekarze uznali, że muszą zatrzymać matkę w szpitalu, ojciec zabrał mnie na obiad. Żaden z nas
nic nie zjadł. W połowie posiłku ojciec odsunął talerz i wziął mnie za ręce.
— Joe, synku, teraz przez jakiś czas będziemy tylko we dwójkę, i czeka nas trochę kłopotów.
Przytaknąłem, i po raz pierwszy omal nie powiedziałem mu wszystkiego co do joty. Potem spojrzał na
mnie i na jego twarzy zobaczyłem wielkie przejrzyste łzy.
— Płaczę, Joe, z powodu twojego brata i dlatego, że już teraz bardzo brakuje mi twojej mamy. Czuję
się, jakby odcięto mi jakąś część ciała. Mówię ci o tym, bo wierzę, że mnie zrozumiesz, i dlatego,
że musisz mi pomóc być silnym. Ja pomogę tobie, a ty mnie, dobrze? Jesteś najlepszym synem, jaki
może przytrafić się mężczyźnie, i od tej pory nie pozwolimy, żeby ktokolwiek albo cokolwiek nas
rozłączyło. Nikt i nic! Zgoda?
Po śmierci Rossa widziałem Bobby’ego zaledwie dwa lub trzy razy. Kiedy rok szkolny dobiegł końca,
zaciągnął się do piechoty morskiej. Opuścił miasto pod koniec czerwca, ale ciągle krążyły o nim
różne opowieści. Najwyraźniej okazał się dobrym żołnierzem. Pozostał w wojsku przez cztery lata.
Zanim powrócił, ja byłem już na pierwszym roku studiów.
Na drugim roku przyjechałem do domu na długi weekend. W sobotę wieczorem odbyła się ponura kłótnia
z ojcem, na temat „mojej przyszłości”. Rozdrażniony wyszedłem z domu i pojechałem do baru w
mieście, żeby utopić swój gniew w piwie.
Mniej więcej przy trzecim kuflu ktoś się przysiadł i trącił mnie łokciem. Zignorowałem to,
wpatrując się w telewizor. Po chwili ten ktoś dotknął mnie znowu, więc oburzony odwróciłem się. To
był Bobby. Miał bardzo długie włosy i wąs w stylu Fu Manchu, który zwisał mu poniżej kwadratowego
podbródka. Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.
— Dobry Boże, Bobby!
— Jak ci tam leci, Joe–Studencie?
Ciągle się uśmiechał i z pewną ulgą zdałem sobie sprawę z tego, że jest mocno wstawiony.
— Jak tam college, Joe?
— Wspaniale, Bobby! A co u ciebie?
— Dobrze, chłopie. Wszystko na zimno.
— Tak? No to co tu robisz? To znaczy, hm, gdzie pracujesz?
— Słuchaj, Joe, chciałem powłóczyć się z tobą jak dawniej, wiesz? Mamy wiele do pogadania, no nie?
Jego twarz była szczupła i zmęczona, w pewien sposób niepewna, co mówiło mi, że obijał się przez te
lata, nie znalazłszy niczego szczególnego. Bardzo mi go było żal, ale wiedziałem, że niewiele mogę
na to poradzić! Jego ręka spoczywała na moim ramieniu, więc chwyciłem ją, chcąc żeby zrozumiał, że
jest jednak ważną cząstką mojego życia.
Wspominałem już wcześniej, że zawsze był bardzo wrażliwy. Dotykając w ten sposób jego ręki,
otworzyłem jakąś furtkę. Wyrwał dłoń, a jego zachowanie raptownie się zmieniło. Powrócił złośliwy,
okrutny Bobby Hanley, który przykładał mi do twarzy otwieracz do puszek. Wściekłość przyfrunęła do
jego oczu jak mały ptaszek tłukący w okno. Skrzywiłem się, a potem próbowałem uśmiechem przywrócić
poprzedni nastrój.
— Hej, człowieku, mam do ciebie pytanie. Czy poszedłeś kiedyś na grób swojego brata? Co? Byłeś tam
kiedyś, żeby zanieść Rossowi kwiaty czy coś takiego?
— Ja…
— Ty gówniarzu! Nie byłeś, chłopie, i ja to wiem! Siedzę tam przez cały ten pieprzony czas,
wiedziałeś o tym? Ten facet był największym przyjacielem, jakiego miałem w życiu! Ty jesteś jego
własnym braciszkiem, a nie możesz dla niego nawet przyklęknąć. Nic dziwnego, że uważał cię za cipę.
Ty gówniarzu! — Zsunął się ze stołka i grzebał po kieszeniach, szukając pieniędzy. Wyciągnął
jednodolarowy banknot zwinięty w małą, zieloną kulkę i rzucił go na ladę. Zwitek toczył się, póki
nie zleciał z drugiej strony. — Myślisz, że nic o tobie nie wiem, Joe? Myślisz, że nie wiem, co
czułeś do twojego brata? Dobra, pozwól, że coś ci powiem, chłopie. On był królem, i nigdy o tym nie
zapominaj. Był pieprzonym królem. Ty, Chryste, ty jesteś tylko śmieciuchem.
Wyszedł z baru, nie oglądając się za siebie. Chciałem pójść za nim, powiedzieć mu, że się myli. Nie
ruszałem się jednak udając, że próbuję wymyślić, co mu powiem, gdy go dogonię. Co powiem? Nie
miałem mu nic do powiedzenia.
Miesiąc później napisałem opowiadanie zatytułowane Drewniane piżamy. Było to zadanie domowe na
kursie pisarskim, w którym uczestniczyłem. Nauczyciel wielokrotnie zachęcał nas do pisania na
podstawie własnego doświadczenia. Ponieważ ciągle jeszcze przeżywałem spotkanie z Bobbym,
postanowiłem skorzystać z rady i pozbyć się paru nękających mnie potworów zrodzonych z poczucia
winy, pisząc opowiadanie o Bobbym, Rossie i ich gangu.
Nie wiedziałem, co napisać. W pierwszym porywie próbowałem opowiedzieć, jak chcieli obrabować z
całej broni posterunek Legionu Amerykańskiego i dokonaliby tego, gdyby budynek nie spłonął w noc
poprzedzającą planowane włamanie. Mówię, że próbowałem o tym pisać, ale wyszła z tego tylko kupa
bzdur. Uświadomiłem sobie, że nie wiem, jak podejść do Rossa i jego świata. On sam i wszystko czym
żył, płynęło przez moje żyły od tak dawna, że kiedy wreszcie postanowiłem o nim pomyśleć, poczułem
pustkę. Wiedziałem, z jakich składał się barw, ale ponieważ nie umiałem ich rozdzielić, wszystkie
zlewały się w wielkie, białe zero. Spróbujcie kiedyś opisać biel komuś „spoza”, mówiąc, że to
wszystkie kolory w jednym.
Starałem się użyć jako narratora uwiedzionej przez jednego z chłopaków dziewczyny. To nie
zadziałało, więc spróbowałem być jednym z rodziców. Absolutnie nic. Potem zapełniłem trzy kartki
papieru historyjkami o Bobbym i Rossie. Niektóre rozśmieszyły mnie, po lekturze innych byłem smutny
lub czułem się winny. To, że pamiętani wszystko tak dokładnie, wywoływało u mnie obsesyjną potrzebę
przelania choć odrobiny tamtego świata na papier. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać.
To zabawne, ale na początku nawet na myśl mi nie przyszło żeby coś wymyślić i wykorzystać mojego
brata oraz jego kumpli jako bohaterów mojej historii. Ross odcisnął tak potężny ślad na moim życiu
i zrobił tyle szalonych rzeczy, że nigdy nie pomyślałem, by kazać mu zrobić coś, co zrodziło się w
mojej głowie. Mimo to stało się właśnie tak. Kiedy pewnej sobotniej nocy przejeżdżałem przez
campus, ujrzałem grupę „twardych chłopaków” dumnie kroczących ulicą Main w oczekiwaniu na wielką,
nocną przygodę w mieście.
Ileż to razy obserwowałem, jak mój brat szczotkował swoje długie włosy, aż spływały idealnie
lśniącą falą, wklepywał w siebie galon wody kolońskiej marki English Leather, i na koniec puszczał
oko do swego odbicia w lustrze?
— Dobrze wyglądam, Joe. Twój brat nieźle wygląda!
Myślałem o tym przez jakiś czas i pewnego popołudnia, siedząc nad maszyną do pisania, rozpocząłem
opowiadanie od tych samych słów wygłoszonych do zachwyconego, młodszego brata, który siedział na
krawędzi wanny, obserwując te przygotowania do… nie miałem pojęcia, co począć dalej.
Pisanie zajęło mi dwa tygodnie. Była to historia grupki łobuzów z małego miasteczka, którzy
przygotowują się na wielką imprezę u pewnej dziewczyny. Każdemu chłopakowi poświęcałem fragment —
opowiadali po kolei o swoim życiu i o czego oczekiwali nawzajem od siebie na przyjęciu u Brendy.
Nigdy dotychczas nad niczym nie pracowałem tak ciężko. Uwielbiałem to. Każdą historyjkę nakładałem
na poprze tak delikatnie, jakbym budował domek z kart. Nieustannie przekładałem je i rozsuwałem,
chcąc uzyskać jak najlepszy efekt. Oddając pracę w tydzień po terminie, doprowadziłem mojego
nauczyciela do wściekłości. Jednakże kiedy skończyłem, wiedziałem, że napisałem coś dobrego, a może
nawet wyjątkowego. Byłem z tego naprawdę dumny.
Mojemu nauczycielowi historyjka też się spodobała i sunął mi pomysł wysłania jej do pisma
literackiego. Tak zrobiłem. Miesiącami moje dzieło krążyło po wszystkich lei szych i gorszych
miejscach. Ostatecznie wziął je „Timepiece” — magazyn o nakładzie 700 egzemplarzy. Honorarium
stanowiły dwa egzemplarze, ale ja i tak byłem zachwycony. Oprawiłem okładkę pisma w ramki i
powiesiłem nad swoim biurkiem.
Trzy miesiące później zadzwonił do mnie producent teatralny z Nowego Jorku i zapytał, czy byłbym
skłonny sprzedać światowe prawa do opowiadania za dwa tysiące dolarów. Zaskoczony, już miałem
powiedzieć tak, kiedy przypomniał mi się historie o pisarzach okradzionych z całych wagonów
pieniędzy przez nieuczci