Capek Karel - Księga apokryfów

Szczegóły
Tytuł Capek Karel - Księga apokryfów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Capek Karel - Księga apokryfów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Capek Karel - Księga apokryfów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Capek Karel - Księga apokryfów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAREL CAPEK KSIĘGA APOKRYFÓW PRZEŁOŻYŁA HELENA GRUSZCZYŃSKA—DĘBSKA TYTUŁ ORYGINAŁU KNIHA APOKRYF? UKARANIE PROMETEUSZA Po długich przesłuchaniach trybunał nadzwyczajny pochrząkując i stękając udał_ się pod drzewo świętej oliwki, aby w jego cieniu odbyć naradę. — Tak, panowie — ziewnął Hipometeusz, przewodniczący trybunału. — Ależ się nam to diablo przeciągnęło! Sądzę, że nie ma co podawać resumé. No, ale niech tam! Żeby nie było potem zarzutów formalnych. A więc: oskarżony Prometeusz, tutejszy obywatel, postawiony przed sąd za wynalezienie ognia, i tym samym za — ehm, ehm — naruszenie istniejącego porządku, przyznał się, że: po pierwsze, istotnie wynalazł ogień; dalej, że kiedykolwiek mu 4ię spodoba, może go wywołać czynnością zwaną krzesaniem; po trzecie, że tej tajemnicy, czyli gorszącego odkrycia, ani nie zachował dla siebie, ani nie zgłosił, gdzie należy, lecz samowolnie zdradził i oddał do użytku ludziom niepowołanym, czego dowiedziono na podstawie zeznań, jakichśmy dopiero co od wezwanych świadków wysłuchali. Myślę, że to wystarczy i że moglibyśmy od razu przystąpić do głosowania co do winy i wydać wyrok. — Darujcie, obywatelu przewodniczący — wtrącił sędzia Apometeusz — ale wydaje mi się, że ze względu na powagę tego nadzwyczajnego trybunału byłoby przecie może stosowniej, byśmy do ogłoszenia wyroku przystąpili dopiero po dokładnej naradzie i, jak by to powiedzieć, wszechstronnej debacie. — Jak chcecie, panowie — przyzwolił zgadli wy Hipometeusz. — Sprawa jest właściwie jasna, ale jeśli ktoś z was chce jeszcze coś dodać, to proszę. — Pozwoliłbym sobie przypomnieć — odezwał się sędzia Ameteusz i solidnie odkaszlnął — że według mego zdania należałoby w tej sprawie podkreślić zwłaszcza jedną okoliczność. Mam na myśli, panowie, jej aspekt religijny. Za pozwoleniem, cóż to jest ten ogień? Cóż to jest ta wykrzesana iskra? Wedle zeznania samego Prometeusza nie jest to nic innego jak błyskawica, a błyskawica, co powszechnie wiadomo, jest objawem szczególnej mocy Zeusa Gromowładcy. Raczcie mi wyjaśnić, panowie, jak doszedł taki tam Prometeusz do boskiego ognia? Jakim prawem go sobie przywłaszczył? Skąd go w ogóle wziął? Prometeusz chce nam wmówić, że go po prostu wynalazł; ale to są jeno głupie wykręty — gdyby to było takie proste, to dlaczego by nie wynalazł ognia na przykład któryś z nas? Według mego przeświadczenia, panowie, Prometeusz ten ogień po prostu ukradł naszym bogom. Jego wypieranie się i wykręty nas nie zwiodą. Ja bym jego przestępstwo kwalifikował jako zwyczajną kradzież oraz jako zbrodnię bluźnierstwa i świętokradztwa. Jesteśmy tu po to, aby ukarać jak najsurowiej tę bezbożną zuchwałość i chronić świętą własność naszych bogów narodowych. Tylko to chciałem powiedzieć — zakończył Ameteusz i wysmarkał się ostro w róg chlamidy. — Dobrze mówi! — zgodził się Hipometeusz. — Czy ktoś chce jeszcze coś dodać? — Proszę mi wybaczyć — zaczął Apometeusz — ale nie mogę się zgodzić z wywodami szanownego pana kolegi. Przyglądałem ja się, jak wzmiankowany Prometeusz rozniecał ów ogień, i powiem wam szczerze, panowie, przecież, między nami mówiąc, nie ma w tym nic niezwykłego. Odkryć ogień mógłby każdy leń, wałkoń czy pastuch kóz; myśmy na to nie wpadli tylko dlatego, że poważny człowiek, rozumie się, nie ma ani czasu, ani pomyślunku, aby zawracać sobie głowę jakimś tam krzesaniem kamyczków. Zapewniam pana kolegę Ameteusza, że to są całkiem zwyczajne siły przyrody, którymi nie wypada zajmować się człowiekowi myślącemu, nie mówiąc już o bogach. Moim zdaniem ogień to zjawisko zbyt drobne, aby mógł mieć jakiś związek z tym, co dla nas wszystkich jest święte. Ale sprawa ma inny aspekt, na który muszę zwrócić uwagę panów kolegów. Wydaje się mianowicie, że ogień to żywioł niezwykle niebezpieczny, ba, wielce szkodliwy. Słyszeliście, jak mnóstwo świadków zeznało, że ci, co wypróbowywali smarkaczowski wynalazek Prometeja, doznali ciężkich poparzeń, ba, w niektórych wypadkach nawet szkód majątkowych. Panowie, jeżeli z winy Prometeusza rozpowszechni się używanie ognia, czemu, niestety, nie da się już zapobiec, nikt z nas nie będzie pewien życia, a nawet mienia; to zaś, panowie, może oznaczać koniec wszelkiej cywilizacji. Wystarczy mała nieostrożność — i przed czym się zatrzyma ten niespokojny żywioł? Prometeusz, panowie, dopuścił się karygodnej lekkomyślności, sprowadzając na świat rzecz tak szkodliwą. Ja bym jego winę zdefiniował jako zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała i zagrażanie bezpieczeństwu publicznemu. Wobec tego jestem za karą dożywotniego więzienia z twardym łożem i kajdanami. Skończyłem, panie przewodniczący. — Macie, panie kolego, zupełną rację — sapnął Hipometeusz. — Jeno ja bym jeszcze nadmienił, panowie: po co nam był w ogóle potrzebny ten jakiś ogień? Czyż używali ognia nasi przodkowie? Wystąpić z czymś takim to po prostu lekceważenie odziedziczonego porządku, to jest — ehm — po prostu działalność wywrotowa. Igranie z ogniem, tego nam jeszcze brakowało! A zważcie, panowie, do czego doprowadzi: ludzie przy ogniu niepotrzebnie zniewieścieją, będą się wałkonić w cieple i wygodach, zamiast — no, zamiast walczyć i tak dalej. Wyniknie z tego jeno wygodnictwo, upadek moralności i — ehm — w ogóle nieporządek etcetera. Krótko mówiąc, musi się coś uczynić przeciw tym niezdrowym objawom, panowie. Chwila jest poważna etcetera. Tylko tyle chciałem dodać. — Bardzo słusznie — odezwał się Antymeteusz. — My wszyscy naturalnie zgadzamy się z naszym panem przewodniczącym, że ogień Prometeusza może mieć nieprzewidziane następstwa. Panowie, nie ukrywajmy, jest to rzecz ogromnej wagi. Mieć ogień w swej mocy — jakież nowe możliwości się tu otwierają! Że tylko wspomnę: spalić nieprzyjaciołom zbiory, podłożyć żagiew w ich oliwkowe gaje i tak dalej. Z ogniem, panowie, jest nam, ludziom, dana nowa siła i nowa broń; przez ogień stajemy się prawie równi bogom — szeptał Antymeteusz i nagle ostro wybuchnął: — Oskarżam Prometeusza, że ten boski i niepokonany żywioł ognia powierzył pastuchom i niewolnikom, byle komu, każdemu, kto przyszedł, że go nie oddał w powołane ręce, które by go strzegły jako skarbu narodowego i nim rozporządzały. Oskarżam Prometeusza, że w ten sposób sprzeniewierzył odkrycie ognia, które powinno być tajemnicą możnych. Oskarżam Prometeusza — krzyczał w podnieceniu Antymeteusz — że nauczył rozniecać ogień nawet cudzoziemców. Że go nie zataił nawet przed naszymi nieprzyjaciółmi! Prometeusz ukradł nam ogień przez to, że go dał wszystkim! Oskarżam Prometeusza o zdradę stanu. Oskarżam go o działalność antypaństwową! — Antymeteusz aż zakrztusił się od krzyku… — Wnoszę o karę śmierci — wyrzucił z siebie. — Tak, panowie! — przemówił Hipometeusz. — Czy jeszcze kto prosi o głos? A więc zdaniem sądu uznaje się oskarżonego Prometeusza winnym tak zbrodni bluźnierstwa i świętokradztwa, jak i ciężkiego uszkodzenia ciała oraz spowodowania szkód majątkowych i zagrażania bezpieczeństwu publicznemu, jako też zbrodni zdrady stanu. Panowie, stawiani wniosek o zastosowanie względem niego bądź kary dożywotniego więzienia obostrzonej twardym łożem i kajdanami, bądź kary śmierci. Ehm! — Albo obydwu — bąknął melancholijnie Ameteusz. — Aby dogodzić obu wnioskom. — Jak to, obydwu kar? — zdziwił się przewodniczący. — Właśnie nad tym medytuję — mruknął Ameteusz. — Można by tak… hm… skazać Prometeusza, aby był dożywotnio przykuty do skały… ale niech mu także sępy wyszarpują jego bezbożną wątrobę, rozumiecie? — Można i tak — rzekł z zadowoleniem Hipometeusz. — Panowie, to by było nawet przykładne ukaranie — ehm — takich zbrodniczych ekscesów, no nie? Czy ma ktoś jakieś zastrzeżenia? Nie? To znaczy, że skończyliśmy rozprawę. — A dlaczegoście, tatku, skazali tego Prometeusza na śmierć? — zapytał Hipometeja przy wieczerzy jego syn Epimeteusz. — Ty tego nie rozumiesz — mruknął ojciec ogryzając barani udziec. — A jednak, panie dzieju, taki pieczony udziec smakuje lepiej niż surowy; widać, że przecież ten ogień może się na coś przydać. Tego wymagał interes publiczny, rozumiesz? Do czego by to doprowadziło, gdyby byle kto śmiał bezkarnie przychodzić z czymś nowym i wielkim, no nie? Ale czegoś temu mięsu jeszcze brakuje… Już mam! — zawołał uradowany. — Pieczony udziec należałoby posolić i natrzeć czosnkiem! O właśnie! Chłopcze! To jest dopiero odkrycie! Widzisz, to by takiemu Prometeuszowi nie przyszło do głowy! (1932) CZASY UPADKU Przed jaskinią było cicho. Mężczyźni wyszli zaraz z rana, machając oszczepami, w kierunku Blańska albo Rajca, gdzie znaleziono ślady renów; kobiety tymczasem zbierały w lesie brusznice i tylko niekiedy dolatywał ich jazgotliwy krzyk i paplanie; dzieciska prawdopodobnie taplały się w dole u potoka — zresztą kto by doglądał tych hultajów, hołoty łobuzerskiej i rozwydrzonej. I tak stary praczłowiek Janeczek drzemał w tej błogiej ciszy, w łagodnym cieple październikowego słońca; prawdę mówiąc, chrapał ci on i w nosie mu świstało, ale udawał, że nie śpi, jeno strzeże jaskini szczepu i czuwa nad nią, jak to przystoi staremu wodzowi. Stara Janeczkowa rozłożyła świeżą skórę niedźwiedzią i zaczęła ją oskrobywać ostrym krzemieniem. „To trzeba robić dokładnie, piędź po piędzi, a nie tak jak to robi młoda — wspomniała sobie stara Janeczkowa — ta ciapa odrapie tylko tak na łapu–capu i już leci się cackać i pieścić z dziećmi. Taka skóra — duma stara Janeczkowa — długo nie wytrzyma, zwiotczeje albo się zaparzy; ale ja się do niczego wtrącać nie będę — myśli sobie pani Janeczkowa — jeżeli syn jej tego nie powie. To jednak prawda, młoda nie umie oszczędzać. A tutaj skóra jest przedziurawiona prawie na środku grzbietu! Ludzie kochani — przeraziła się starsza pani. — Któryż to znowu niezdara dźgał tego niedźwiedzia w plecy? Przecież w ten sposób cała skóra się psuje! Tego by mój stary jako żywo nie zrobił — rozmyśla starka cierpko — ten zawsze utrafił w kark.” — Ach — stęknął nagle stary Janeczek i przetarł oczy. — Nie ma ich jeszcze? — A jużci — burknęła stara pani. — Poczekasz sobie! — Cie — westchnął staruch i mrugał rozespany. — A jużci. No tak. A gdzie są kobiety? — Pilnuję ich to? — warknęła stara. — Wiesz przecież, zawsze się gdzieś trajdają. — Ach tak, tak — ziewnął dziadek Janeczek. — Gdzieś się trajdają. Zamiast żeby… — zamiast żeby… — powiedzmy, to czy tamto. — No tak. Tak to wygląda! Było cicho; tylko stara Janeczkowa zawzięcie i z gniewną gorliwością skrobała surową skórę. — Mówię ci — odezwał się Janeczek, drapiąc się w zamyśleniu po plecach. — Zobaczysz, że znów nic nie przyniosą. To się rozumie: z tymi ich marnymi kościanymi oszczepami. A ja ciągle powtarzani synowi: „Popatrzże się, przecie żadna kość nie jest dość twarda i mocna, aby z niej robić oszczepy!” Przecież musisz przyznać i ty, choć kobieta, że ani kość, ani róg nie ma takiej odporności, to jasne. Trafisz tym w kość, a kością kości nie przebijesz, no nie? To zrozumiałe. Taki kamienny oszczep, wiadomo, wymaga więcej roboty, ale za to jest to, panie dzieju, przyrządzik, że ho ho! Ale da sobie to syn powiedzieć? — Wiesz przecież — rzekła cierpko pani Janeczkowa. — Dziś nikt sobie nie da rozkazywać. — Toż ja nikomu nie rozkazuję — złościł się dziadek. — Ale nawet poradzić sobie nie dadzą! Wczoraj znalazłem, o, tam pod skałą, tatki piękny płaski kawałek krzemienia. Wystarczyłoby go ociupinkę po bokach ociosać, żeby był ostrzejszy, i byłby z tego grot jak złoto. Więcem go wziął do domu i pokazuję synowi: „Popatrz, to ci kamień, co?” — „Kamień — on na to — ale co z tego, tatku?” „Ano — powiadam — to by można obrobić na oszczep.” „A — powiada on — któż by to ciosał i dłubał się w tym? Przecież tych starych rupieci mamy w jaskini całe kupy, a i tak wszystko nieprzydatne do niczego; ani na drzewcu się toto nie utrzyma, choćby przywiązywać jak chcieć. No i po co to?” Wałkonie — rozkrzyczał się gwałtownie staruch. — Dziś się już nikomu nie chce obrobić kawałka krzemienia. W tym cała rzecz! Wygodni są! Wiadomo, taki kościany grot zrobi się raz dwa, ale się w jednej chwili złamie. „A, to wszystko jedno — gada syn — to się da nowy, i już.” No tak, ale do czego to doprowadzi? Co chwilę nowy oszczep? Powiedz sama, kto, jak żyje, widział coś podobnego? Taki porządny krzemienny grot musiał wytrzymać lata — lata! Ale mówię ci, że wyjdzie na moje: oni jednak kiedyś wrócą do naszej poczciwej kamiennej broni! Dlatego chowam, gdzie tylko co znajdę; stare strzały, i młoty krzemienne, i noże. A to mają być stare rupiecie! Starego pana aż zatykały żal i zgorszenie. — No widzisz — odezwała się pani Janeczkowa, chcąc go zająć innymi myślami. — To samo masz z tymi skórami. „Mamusiu — powiada mi młoda — na co tyle skrobania, szkoda roboty; spróbujcie raz wyprawić skórę popiołem, to przynajmniej nie śmierdzi.” Mnie będziesz uczyć! — obruszyła się starucha na nieobecną synową. — Ja wiem swoje! Od niepamiętnych czasów skóry się jeno oskrobywało, a co to były za skóry! Wiadomo, gdy komu szkoda roboty… Jak tylko mogą,, wymigują się od pracy! Dlatego ciągle coś zmieniają i przeinaczają. Wyprawiać skórę popiołem! Gdzie to kto słyszał! — Tak już jest — ziewnął Janeczek. — Gdzie tam, dla nich nic niewarte to, co myśmy robili. I że niby broń kamienna jest nieporęczna. To prawda, myśmy się na wygody zbytnio nie oglądali; ale dziś — no, no, no, żeby sobie rączek nie odgnietli! Powiedz sama, do czego to doprowadzi? Weź choćby te dzisiejsze dzieci. „Zostawcie je, dziadziu — mówi synowa — niech się bawią.” Tak, ale co z nich kiedyś będzie? — Żeby choć nie robiły takiego hałasu — utyskiwała stara pani. — Nieusłuchane to jest, co to, to prawda! — Ano, masz dzisiejsze wychowanie — prawił stary Janeczek. — A jak kiedy coś powiem synowi, to on zaraz: „Tatusiu, wy już tego nie rozumiecie! Dziś są inne czasy, inna epoka. Przecież — powiada — nawet ta kościana broń nie jest jeszcze ostatnim słowem; kiedyś — powiada — wynajdą ludzie inny materiał.” No wiesz, to już świat się kończy: jakby ktoś kiedy widział materiał mocniejszy od kamienia, drewna albo kości. Musisz przyznać sama, choć głupia kobieta, że… że… że to przechodzi wszelkie granice! Pani Janeczkowej ręce opadły na podołek. — Skąd się u nich te wariactwa biorą? — No, ponoć teraz nowe czasy — marniał bez—zębnie staruch. — O widzisz, tu niedaleko, cztery dni drogi od nas, przywędrował jakiś nowy szczep, taka obca hołota, i oni podobno to tak robią. Żebyś wiedziała, te wszystkie głupstwa małpują nasi po nich. Ową kościaną broń i wszystko. — Nawet… nawet… kupują to od nich! — krzyknął rozzłoszczony. — Za nasze dobre futra! Jakby kiedy ,od obcych przyszło co dobrego. Tylko nie zaczynać z żadną obcą bandą! I w ogóle stare doświadczenie po przodkach uczy: każdego obcego należy bez ceregieli napaść i skręcić mu kark. Zawsze tak z dawien dawna bywało: żadnego cackania, tylko zabić! „Gdzież tam, tatku — powiada syn — dziś są inne stosunki, teraz wprowadza się wymianę towarów!”… Wymiana towarów! Jak kogo zabiję i zabiorę mu, co ma, to będę miał jego towar i nic mu za to nie dam. Na co mi jakaś wymiana? „Ależ, tatku — powiada syn — przy tym płacicie życiem ludzkim, a tego szkoda!” Tak więc masz: szkoda ludzkiego życia! To są tej dzisiejsze poglądy — gderał z niechęcią starszy pan. — Tchórze z nich, w tym sęk. Szkoda życia! A jak się, powiedz, wyżywi kiedyś tyle ludzi, skoro się nie będą zabijać? Przecież już teraz jest mało renów, do diaska! Widzisz ich, ludzkiego życia im żal; ale dla tradycji szacunku nie mają, swoich przodków i rodziców lekceważą. Toć to przecież zupełne zepsucie — krzyknął gwałtownie dziadek Janeczek. — Raz patrzę, a tu jeden taki zasmarkaniec smaruje glinką na ścianie jaskini podobiznę bizona. Dałem mu po łbie, ale syn powiada: „Zostawcież go, przecież ten bizon jest jak żywy!”… No, to już koniec świata! Czy się kiedy wyczyniało takie faramuszki? Nie masz nic do roboty, bąku, to obrabiaj jakiś kawałek krzemienia, ale nie maluj bizonów na ścianie! Na co nam potrzebne takie głupstwa? Pani Janeczkowa zwarła surowo usta. — Gdyby tylko bizony — bąknęła po chwilce. — A co? — zapytał dziadek. — Ee, nic — wzbraniała się pani Janeczkowa — mnie wstyd powiedzieć. — Więc żebyś wiedział — zdecydowała się nagle — dziś rano znalazłam… w jaskini… kawałek mamuciego kła. Był wyrzeźbiony jako… jako naga kobieta. Piersi i wszystko, wiesz? — Idźże — zdumiał się staruch. — A kto to wyciął? Pani Janeczkowa ze zgorszeniem wzruszyła ramionami. — Kto tam wie! Pewnie ktoś z młodych. Rzuciłam ci to do ognia, ale… takie to piersi miało! Fuj! — No, to już nie do zniesienia — oburzył się dziadek Janeczek. — Czyste zwyrodnienie! Widzisz, to się bierze stąd, iż wycinają wszystko, co się da, z kości! Nam taki bezwstyd jako żywo na myśl nie przyszedł, bo z krzemienia by się tego nie dało zrobić… Stąd to wszystko! To są te ich wynalazki! Ciągle będą coś wymyślać, ciągle coś nowego wprowadzać, aż wszystko zepsują i zniszczą… Ale ja ci mówię — zawołał praczłowiek Janeczek w proroczym natchnieniu — że to już długo nie potrwa! (1931) JAK ZA DAWNYCH CZASÓW Do Eupatora, obywatela tebańskiego i koszykarza, który siedząc na podwórzu wyplatał swe kosze, przybiegł jego sąsiad Filagoros i wołał już z daleka: — Eupatorze, Eupatorze, zostaw te kosze i posłuchaj! Dzieją się straszne rzeczy! — Gdzie się pali? — spytał Eupator i zdawało się, że chce wstać. — To jest gorsze niż ogień — prawił Filagoros. — Wiesz, co się stało? Chcą oskarżyć naszego wodza Nikomacha! Jedni mówią, że jest winien jakichś konszachtów z Tesalczykami, inni zaś twierdzą, że zarzuca mu się powiązania ze Stronnictwem Niezadowolonych. Chodź prędko, zbieramy się na agorze. — Cóż bym tam robił? — spytał niezdecydowanie Eupator. — To bardzo ważne — mówił Filagoros. — Jest tam już pełno mówców; jedni twierdzą, że jest niewinny, a drudzy powiadają, że winny. Chodź ich posłuchać! — Poczekaj — rzekł Eupator — niech skończę ten koszyk. I powiedz mi: co właściwie uczynił Nikomachos? — Tego właśnie nie wiadomo — prawił sąsiad. — Mówi się to i owo, ale władze milczą, bo ponoć jeszcze nie skończono śledztwa. Ale na agorze aż się kłębi. Trzeba by ci zobaczyć!… Jedni krzyczą, że Nikomachos jest niewinny… — Poczekaj trochę: jak mogą krzyczeć, że jest niewinny, skoro nie wiedzą całkiem pewnie, o co się go obwinia? — To wszystko jedno, każdy coś słyszał i mówi tylko o tym, co słyszał. Każdy ma prawo mówić o tym, co słyszał, może nie? Ja gotów bym uwierzyć, że Nikomachos chciał nas zdradzić na rzecz Tesalczyków; jeden człowiek tak mówił i powiadał, że jego znajomy widział jakiś list. Ale znów inny człowiek mówił, że to jest zmowa przeciw Nikomachowi i jakoby coś niecoś o tym wie. Ponoć są w to wplątane i władze miejskie. Słyszysz, Eupatorze? Ale teraz pytanie… — Poczekaj — rzekł koszykarz. — Ale teraz pytanie: czy te prawa, któreśmy sobie uchwalili, są dobre czy złe? Czy mówił o tym ktoś na agorze? — Nie, ale nie o to przecież chodzi; chodzi o Nikomacha. — Ale czy mówił kto na agorze, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w sprawie Nikomacha, są źli i niesprawiedliwi? — Nie, o tym się w ogóle nie mówiło. — O czym się wobec tego mówiło? — Toż ci powiadam: o tym, czy Nikomachos jest winny, czy niewinny. — Słuchaj, Filagorze, gdyby się twoja żona pokłóciła z rzeźnikiem, że jej dał niepełny funt mięsa, to co zrobisz? — Poprę moją żonę. — Ależ nie; obejrzysz, czy ten rzeźnik ma dobre odważniki. — To wiem i bez ciebie, człowieku. — Wiec widzisz. A potem obejrzysz, czy waga jest w porządku. — Wcale mi tego nie musisz mówić, Eupatorze. — Cieszy mnie to. A gdy odważniki i waga będą w porządku, sprawdzisz, ile waży ten kawałek mięsa, i zaraz będziesz wiedział, kto ma rację: rzeźnik czy twoja żona. To szczególne, Filagorze, że ludzie są sprytniejsi, gdy chodzi o kawałek mięsa, niż gdy chodzi o sprawy publiczne. Czy Nikomachos jest winny, czy niewinny? To się pokaże po wadze, jeśli waga jest w porządku. Ale jeśli chce się dobrze ważyć, to nie wolno dmuchać na szale, aby się przechylały w tę lub tamtą stronę. Dlaczego twierdzicie, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w sprawie Nikomacha, to oszuści czy jakoś tam? — Tego nikt nie powiedział, Eupatorze. — Myślałem, że im nie wierzycie; ale jeśli nie macie powodu im nie dowierzać, to czemu im, do wszystkich diabłów, dmuchacie na szale? Robicie to albo dlatego, że wam na prawdzie nie zależy, albo dlatego, że to wam właśnie dogadza, byście się mogli rozdzielić na dwa stronnictwa i kłócić. Niech was piorun trzaśnie, Filagorze! Ja nie wiem, czy Nikomachos jest winny, ale wy wszyscy jesteście diablo winni, bo chętnie byście wykoślawili sprawiedliwość… To szczególne, jakie latoś są kiepskie pręty, zwijają się niczym powrózki, nie mają żadnej trwałości. Powinno by być nieco cieplej, Filagorze, lecz to jest w rękach bogów, a nie ludzi. (1926) TERSYTES Była noc i mężowie achajscy poprzysiadali bliżej ogniska. — Tej baraniny znów nie można było zeżreć — odezwał się Tersytes, dłubiąc w zębach. — Dziwię się wam, Achajowie, że się na to zgadzacie. Założyłbym się, że oni mieli na wieczerzę co najmniej młode koźlęta, ale wiadomo — dla nas, starych żołnierzy, wystarczy śmierdzący cap. Ludzie! gdy sobie wspomnę tę baraninę u nas, w Grecji… — Przestań, Tersytesie — mruknął tata Eupator. — Wojna jest wojną. — Wojna — mówił Tersytes. — Proszę cię, co ty nazywasz wojną? Czy to, że dziesiąty rok pętamy się tu bez sensu? Ja wam powiem, chłopcy, co to jest: to nie żadna wojna, to tylko panowie dowódcy i wielmoże urządzili sobie wycieczkę na koszt państwa, a my, starzy żołnierze, my mamy rozdziawiać gęby z zachwytu, patrząc, jak jakiś fircyk, smarkacz, maminsynek biega po obozie i robi z siebie ważną osobę. Tak to jest, chłopcy. — Masz na myśli Achillesa, syna Peleusa — rzekł młody Laomedon. — Jego albo i nie jego — oświadczył Tersytes. — Kto ma oczy, ten wie, do kogo się to odnosi. Panowie, tego nam przecież nikt nie wmówi; gdyby naprawdę szło o zdobycie tej głupiej Troi, dawno byśmy ją już mieli. Kichnąć porządnie, a byłaby z niej kupa gruzów. Dlaczegóż to nie robi się ataku na główną bramę? Wiecie, taki porządny, imponujący szturm z krzykiem, pogróżkami i śpiewaniem pieśni bojowych i — wnet po całej wojnie. — Hm — mruczał rozważny Eupator — od krzyku Troja nie padnie. — O, bardzo się mylisz — gardłował Tersytes. — Każde dziecko wie, że Trojanie to niewieściuchy, tchórze, wszarze i w ogóle tałałajstwo. Tylko im raz porządnie pokazać, cośmy za jedni, my, Grecy! Widzielibyście, jak by się płaszczyli i skamlali o łaskę! Wystarczyłoby tu i ówdzie napaść na trojańskie kobiety, gdy idą wieczór po wodę… — Napadać na kobiety? — wzruszył ramionami Hippodamos z Megary. — Tego się nie robi, Tersytesie! — Wojna jest wojną — zawołał energicznie Tersytes. — Z ciebie, Hippodamie, ładny patriota! Myślisz, że wygramy wojnę, bo pan Achilles łaskawie raz na kwartał urządzi oficjalny pojedynek z tym osiłkiem Hektorem? Człowiecze, oni obaj to mają umówione i zgrane, aż miło; ich pojedynki to występy solistów, aby sobie naiwniacy myśleli, że ci dwaj walczą za nich! Hej, Trojo, hej, Hellado, chodźcie się gapić na panów bohaterów! A my, reszta, nie znaczymy nic, nasza niedola psu na budę się nie zda, za nami nawet pies nie szczeknie. Ja wam powiem, Achajowie: Achilles odstawia bohatera tylko po to, aby zebrać całą śmietankę, a nas pozbawić wojennych zasług, chce, żeby mówiło się tylko o nim, jak gdyby on był wszystkim, a ci drudzy to śmiecie. Tak to jest, chłopcy. I ta wojna tak się wlecze tylko po to, aby pan Achilles mógł się nadymać niczym Bóg wie jaki bohater. Dziwne, że tego nie widzicie. — Proszą cię, Tersytesie — odezwał się młody Laomedon — co ci właściwie Achilles zawinił? — Mnie? Ani na paznokieć — powiedział z goryczą Tersytes. — Cóż on mnie obchodzi? Żebyś wiedział, ja z nim nawet nie rozmawiam, ale cały lud już ma powyżej uszu tego, jak się ten chłop robi ważny. Na przykład to jego uparte chowanie się w namiocie. Żyjemy w takiej chwili dziejowej, kiedy waży się cześć naszej Hellady; cały świat na nas patrzy — a co robi pan bohater? Rozwala się w namiocie, że niby nie będzie walczył. Może mamy za niego odwalać kawał historii i dbać o honor całej Hellady? Ale to tak: kiedy idzie na całego, to Achilles włazi do namiotu i unosi się obrazą. Fe, komedia! Ot, macie tych bohaterów narodowych! Tchórze! — Nie wiem, Tersytesie — prawił roztropny Eupator. — Achilles jest podobno strasznie dotknięty, bo Agamemnon odesłał z powrotem do rodziców tę jego niewolnicę, jakże się ona nazywa, Bryzeida czy Chryzeida, tak jakoś. Peleida robi z tego kwestię prestiżu, ale ja myślę, że on naprawdę kocha tę dziewczynę. Bracie, to chyba wcale nie jest komedia. — Mnie będziesz mówił? — powiedział Tersytes. — Ja wiem dobrze, jak to było. Agamemnon po prostu odebrał mu tę dziewczynę, zrozumiano? Ma do licha i trochę narabowanego dobra, a jest pies na kobiety… Naprawdę już dosyć tych kobiet: z powodu tej flądry Heleny zaczęła się wojna, teraz znów to… Czyście słyszeli, że Helena ostatnimi czasy wodzi się z Hektorem? Ludzie, ją miał już w Troi, kto chciał, nawet ten dziad nad grobem stojący, ten zapleśniały Priam. I dla takiej flądry my tutaj mamy cierpieć i walczyć? Dziękuję, nie chcę! — Mówią — wtrącił nieśmiało młody Laomedon — że Helena jest bardzo piękna. — A jużci — prawił Tersytes wzgardliwie. — Jest przekwitła, że hej! I w dodatku flejtuch, jakich mało. Nie dałbym za nią ani worka bobu. Chłopcy, ja bym życzył temu głupiemu Menelausowi, żebyśmy wojnę wygrali i żeby on dostał Helenę z powrotem. Piękność Heleny, o której się tyle gada, to legenda, oszukaństwo i trochę barwiczki. — I my — powiedział Hippodamos — my, Danaowie, Tersytesie, bijemy się za pustą legendę? — Kochany Hippodamie — rzekł Tersytes — zdaje się, że tego nie widzisz. My, Hellenowie, walczymy po pierwsze po to, aby stary chytrus Agamemnon napełnił sobie wory zdobyczą; po drugie, aby fircyk Achilles zaspokoił swą nienasyconą żądzę sławy; po trzecie, aby oszust Odyseusz okradał nas na wojennych dostawach; a wreszcie po to, aby jakiś przekupiony jarmarczny śpiewak, jakiś Homer czy jak się tam ten włóczęga nazywa, za kilka podłych szóstaków wychwalał największych zdrajców narodu greckiego, a równocześnie znieważał lub co najmniej przemilczał takich prawdziwych, skromnych, ofiarnych bohaterów achajskich jak wy. Tak to jest, Hippodamie. — Największych zdrajców — prawił Eupator — te słowa są, Tersytesie, trochę za mocne. — Wiedzcie więc — wybuchnął Tersytes i zaraz stłumił głos — ja mam dowody ich zdrady. Panowie, to jest straszne; nie powiem wam wszystkiego, co wiem, ale jedno dobrze sobie zakonotujcie: sprzedano nas. To przecież sami musicie widzieć: czyż jest do pomyślenia, żebyśmy my, Grecy, najdzielniejszy i najdojrzalszy naród na świecie, już dawno nie zdobyli tego trojańskiego kurnika i nie pohulali z tymi żebrakami i łobuzami w Ilionie, gdybyśmy już od lat nie byli zdradzani? Czyż ty, Eupatorze, uważasz nas, Achajów, za takich tchórzów i nikczemników, że nie moglibyśmy już dawno skończyć z tą szmatławą Troją? Czy może Trojanie są lepszymi żołnierzami od nas? Słuchaj, Eupatorze, jeśli tak myślisz, to nie jesteś chyba Grekiem, ale jakimś Epirotą albo Trakiem. Prawdziwy grecki, antyczny człowiek musi z bólem odczuwać, w jakiej hańbie i łajdactwie żyjemy. — To prawda — medytował Hippodamos — że się ta wojna uporczywie wlecze. — Więc widzisz — zawołał Tersytes. — I powiem ci dlaczego: dlatego, że Trojanie mają swoich sprzymierzeńców i pomocników między nami. Wiecie chyba, kogo mam na myśli. — Kogo? — rzekł poważnie Eupator. — Teraz już, Tersytesie, musisz skończyć, skoroś zaczął. — Niechętnie mówię o tym — bronił się Tersytes. — Wy mnie, Danaowie, znacie; wiecie, że nie robię plotek, ale skoro uważacie, że to leży w interesie ogółu, powiem wam straszną rzecz. Onegdaj gawędziłem z kilkoma dobrymi, dzielnymi Grekami; jako patriota mówię o wojnie, o nieprzyjacielu i — taka już moja grecka otwarta natura — powiadam, że Trojanie, nasi śmiertelni i przysięgli wrogowie, są sforą tchórzów, złodziei, nicponi, łajdaków i szczurów, że ich Priam to stary dziad, a ich Hektor — skończony tchórz. Przyznacie przecież, Achajowie, że taka jest prawdziwa grecka opinia. Aż tu naraz występuje z cienia sam Agamemnon — już się nawet nie wstydzi podsłuchiwać. I powiada: „Powoli, Tersytesie, Trojanie to dobrzy żołnierze, Priam to porządny stary człowiek, a Hektor — bohater.” Szybko obrócił się na pięcie i zniknął, zanim zdążyłem dać mu odprawę, na jaką zasłużył. Panowie, zostałem, jakby mnie kto ukropem oblał. „Widzisz — rzekłem do siebie — skąd wiatr wieje?” Teraz już wiemy, kto w naszym obozie szerzy chaos, defetyzm i wrogą propagandę. Jakże mamy potem wygrać wojnę, gdy ci podli Trojanie mają swoich ludzi, swoich stronników wśród nas, ba, gorzej, w samej naszej głównej kwaterze? I myślicie, Achajowie, że taki zdrajca prowadzi tę krecią robotę ot tak sobie? Ba, nie, bracia, on nie za darmo wychwala nieprzyjaciół naszego narodu, jemu za to musieli, panie dzieju, Trojanie dobrze zapłacić. Tylko się, chłopcy, trochę zastanówcie: wojna się naumyślnie przewleka, Achilles się celowo obraził, w naszym wojsku słychać tylko skargi i szemrania, wszędzie rozprzęga się dyscyplina — krótko mówiąc, jedno wielkie łajdactwo i złodziejstwo. Na kogo spojrzeć, to zdrajca, sprzedawczyk, przywłoka i szachraj. A gdy człowiek odkryje ich sztuczki, okrzykną go podżegaczem i dywersantem. Tyle ma swojak za to, że chce bez oglądania się na prawo czy na lewo służyć jeno własnemu narodowi, jego czci i sławie! Tegośmy się my, antyczni Grecy, doczekali! Że się też nie udusimy w tym bagnie! Kiedyś będzie się o naszych czasach pisać jako o okresie najgłębszego poniżenia narodowego i ucisku, hańby, małoduszności i zdrady, niewoli i chaosu, zniewieściałości, korupcji i zgnilizny moralnej. — Jakoś było, jakoś będzie — ziewnął Eupator. — Ale ja już idę spać. Dobranoc, ludziska! — Dobranoc — powiedział Tersytes serdecznie i przeciągnął się z lubością. — Aleśmy sobie dzisiaj pięknie pogawędzili, co? (1931) AGATON, CZYLI O MĄDROŚCI Członkowie akademii beockiej zaprosili z Aten — filozofa Agatona, aby im wygłosił odczyt o filozofii. Aczkolwiek Agaton nie był nadzwyczajnym mówcą, przyjął jednak zaproszenie, aby w miarę swych sił przyczynić się do propagowania filozofii, która według słów historyka „jak gdyby chyliła się ku upadkowi”, W umówionym dniu przyjechał do Beocji, lecz na wykład było jeszcze za wcześnie; Agaton spacerował więc o zmroku dookoła miasta i radował się lotem jaskółek nad jego dachami. Z uderzeniem ósmej udał się do sali wykładowej, ale zastał ją prawie pustą. W ławkach siedziało zaledwie pięciu czy sześciu mężczyzn. Agaton usiadł za katedrą i postanowił poczekać trochę, aż się zejdzie więcej słuchaczy; tymczasem rozwinął zwój, z którego miał zamiar czytać, i zagłębił się w nim. Zwój ten zawierał wszystkie podstawowe zagadnienia filozoficzne; rozpoczynał od teorii poznania, dawał definicje prawdy, przeprowadzał druzgocącą krytykę błędnych poglądów, to znaczy wszystkich „filozofii świata oprócz Agatonowej, i podawał zarys najwyższych idei. Kiedy Agaton doszedł do tego miejsca, podniósł wzrok; zobaczył, że wszystkich słuchaczy jest dziewięciu. I chwycił go gniew. I żal. I uderzywszy zwojem o stół, tak zaczął: — Panie i panowie, czy raczej andres Boiótikoi; zdaje się, że wasze miasto nie objawia zbyt żywego zainteresowania wzniosłymi zagadnieniami, które mamy w programie. Wiem, mężowie beoccy, że zajmują was właśnie wybory do miejscowej Rady i że w takiej chwali nie ma czasu na mądrość, ba, nawet na rozsądek; wybory są okazją dla spryciarzy. W tym miejscu Agaton na chwilę przerwał i zastanowił się. — Zaczekajmy — zaczął znowu — właśnie wyrwało mi się coś, czego dotąd nie brałem pod uwagę. Powiedziałem trzy słowa: spryt — rozsądek — mądrość. Powiedziałem je w gniewie. Wszystkie trzy oznaczają jakąś zdolność intelektualną; czuję, że imają zupełnie odmienny sens, ale trudno byłoby mi powiedzieć, czym się różnią. Wybaczcie, zaraz wrócę do tematu, tylko te trzy słowika muszę sobie wyjaśnić. To jasne — ciągnął po chwili — przeciwieństwem sprytu jest głupota, podczas gdy przeciwieństwem rozsądku jest szaleństwo. Ale co jest przeciwieństwem mądrości? Są — proszę panów — myśli, które ani nie są sprytne, albowiem są zbyt proste, ani nie są rozsądne, ponieważ wydają się szaleństwem, a jednak są mądre. Mądrość nie utożsamia się ani ze sprytem, ani z rozsądkiem. Mężowie beoccy, w codziennym życiu ani za grosz (czyli ani za mak, jak mówimy po grecku); nie dbacie o definicję pojęć, a przecież dokładnie je rozróżniacie. Powiecie o kimś, że to „sprytny złodziej”, nigdy się jednak nie powie „rozsądny złodziej” czy wreszcie „mądry złodziej”. Chwalicie swego krawca, że ma rozsądne ceny, ale nie powiecie, że ma ceny mądre. Jest tu najwidoczniej jakaś różnica, która wam zabrania mieszać te słowa. Jeśli powiecie o kimś, że to sprytny chłop, macie oczywiście na myśli, że umie korzystnie sprzedać, co ma, na targu; jeśli mówicie, że jest to chłop rozsądny, chcecie prawdopodobnie powiedzieć, że umie w ogóle dobrze gospodarzyć; ale jeśli nazwiecie go chłopem mądrym, znaczy to zapewne, że dobrze żyje, że wiele wie i potrafi dać potrzebną radę poważnie i sumiennie. Albo, dajmy na to, sprytny polityk może być równie dobrze łajdakiem i szkodnikiem rzeczypospolitej, ale rozsądnym politykiem nazwiesz tylko tego, kto potrafi kierować jej sprawami ku ogólnemu pożytkowi, zasługując przy tym na uznanie, podczas gdy mądrego polityka, panowie — na pewno wszyscy to czujecie — takiego nazwie się krótko „ojcem ojczyzny” albo podobnie; z tego widać, że mądrość ma w sobie odcień szczególnej serdeczności. Jeżeli o kimś powiem, że jest sprytny, rozumiem przez to godną uwagi cechę; jest to tak, jak gdybym na przykład powiedział, że pszczoła ma żądło lub słoń trąbę. Zupełnie co innego, jeśli powiem, że pszczoła jest pracowita lub słoń ogromnie silny; w tym jest już jakieś uznanie, cenią tę siłę, ale nie cenię trąby. Z równym uznaniem mówię o kimś, że jest rozsądny. Jeśli jednak powiem, że jest mądry, to już, panowie, inna sprawa; to tak, jak gdybym powiedział, że go lubię. Jednym słowem, spryt jest darem, czyli talentem, rozsądek jest zaletą, czyli władzą umysłu, lecz mądrość jest cnotą. I teraz już wiem, jaka jest różnica między tymi trzema słowami. Spryt jest zwykle bezwzględny, złośliwy i egoistyczny, wyszukuje u bliźniego jego słabe strony i potrafi je wyzyskać dla własnej korzyści; wiedzie do powodzenia. Rozsądek bywa surowy wobec człowiekk, ale jest sprawiedliwy wobec celów, szuka korzyści ogółu; jeżeli znajdzie u bliźniego wadę lub zacofanie, stara się je usunąć przez pouczenie lub przywołanie porządku; wiedzie do poprawy. Mądrość nie może być sroga, ponieważ jest samą dobrocią i sympatią, nie szuka nawet korzyści ogólnej, ponieważ zbyt kocha ludzi, aby mogła kochać jeszcze jakieś dalsze cele; jeśli znajdzie u bliźniego jakąś wadę czy słabość, wybaczy ją i kocha go dalej; wiedzie do harmonii. Mężowie beoccy, czy słyszeliście kiedy, aby nazwano mądrym człowieka nieszczęśliwego albo dowcipnisia, lub człowieka zgryźliwego i zawiedzionego? Powiedzcie, dlaczego jest zwyczajem, przynajmniej w życiu niefilozoficznym, nazywać mądrym człowieka takiego, który nie żywi w sercu nienawiści i jest wyrozumiały dla całego świata. Powiedzcie sobie po wielekroć i wielekroć słowo „mądrość”; powiedzcie sobie to słowo, kiedy się radujecie lub smucicie, kiedyście zmęczeni, rozgoryczeni czy zniecierpliwieni — usłyszycie w nim smutek, lecz już złagodzony, radość, lecz stale i delikatnie powracającą, zmęczenie, lecz pełne podniet, cierpliwość i przebaczenie bez granic; i wszystko to, przyjaciele, to dźwięk rozkoszny i tęskny, głos, w którym dźwięczy mądrość. Tak, mądrość jest jakąś tęsknotą. Człowiek może cały rozsądek włożyć w swe dzieło, może je zrealizować swoją pracą. Lecz mądrość pozostanie zawsze ponad każdym dziełem. Mądry człowiek jest jak ogrodnik, który nawozi zagon lub przywiązuje róże do tyczek, a przy tym myśli na przykład o Bogu. Dzieło jego rąk nigdy nie obejmie ani nie ucieleśni jego mądrości. Rozsądek jest w czynie, natomiast mądrość tkwi w przeżyciu. Jednakże mądrzy poeci i artyści potrafią owo przeżycie włączyć w swoje dzieło; nie podają swej mądrości w czynach, lecz bezpośrednio w przeżyciu. To zaś stanowi niezwykłą wartość sztuki i nie masz w świecie nic, co by jej było równe. Patrzcie, odbiegłem już zupełnie od swego programu. Lecz cóż mogę jeszcze powiedzieć? Jeśli mądrość tkwi w przeżyciu, a bynajmniej nie w myślach, zbyteczne jest czytanie wam mojego zwoju. (1920) ALEKSANDER WIELKI Do Arystotelesa ze Stagiry, dyrektora liceum w Atenach. Mój wielki i kochany nauczycielu, drogi Arystotelesie! Długo, bardzo długo, nie pisałem do Ciebie, ale, jak wiesz, byłem zbyt zajęty sprawami wojennymi, a gdyśmy maszerowali przez Hyrkanię, Drangianę i Gedrozję, gdyśmy zdobywali Baktrię i przekraczali Indus, nie było czasu ani ochoty, by sięgnąć po pióro. Teraz od kilku miesięcy jestem już z powrotem w Suzie. Ale miałem znów na głowie kłopoty z administracją, z mianowaniem urzędników i z likwidowaniem różnych zamieszek i powstań, talk że do dziś nie mogłem się zebrać, aby Ci coś o sobie napisać. Prawda, z oficjalnych komunikatów znasz mniej więcej ogólny przebieg wydarzeń, ale zarówno moje przywiązanie do Ciebie, jak i przeświadczenie o Twoim wpływie na wykształcone sfery helleńskie skłaniają mnie, abym Ci znowu otwarł swe serce jako memu czcigodnemu nauczycielowi i duchownemu przewodnikowi. Przypominam sobie, jak przed laty (jak dawne mi się to już wydaje!) pisałem do Ciebie niedorzeczny i pełen zachwytu list znad grobu Achillesa; było to u progu mej wyprawy perskiej i przysięgałem wtedy, że przez całe życie moim wzorem będzie odważny Peleida. Marzyłem tylko o bohaterstwie i wielkości; miałem już za sobą zwycięstwo nad Tiraeją i zdawało mi się, że ta wyprawa na czele Macedończyków i Hellenów przeciw Dariuszowi ma na celu jedynie okrycie się chwałą, godną naszych przodków, których opiewał boski Homer. Mogę powiedzieć, że swemu ideałowi nie zostałem nic dłużny ani pod Cheroneją, ani nad Granikiem; ale dzisiaj całkiem inaczej oceniam polityczne znaczenie moich ówczesnych poczynań. Trzeźwo myśląc, musi się stwierdzić, że nasza dopiero co połączona z Grecją Macedonia była wtedy od północy stale zagrożona przez tych barbarzyńców Traków; —mogliby nas napaść w niestosownej chwili, co Grecy wykorzystaliby w celu zerwania umowy i oderwania się od Macedonii. Po prostu trzeba było podbić Trację, aby na wypadek greckiej zdrady Macedonia miała osłoniętą flankę. Była to czysta polityczna konieczność, kochany Arystotelesie, ale tego wtedy Twój uczeń jeszcze dostatecznie nie rozumiał i oddawał się marzeniom o Achillesowych czynach. Wskutek zdobycia Tracji zmieniła się nasza sytuacja; zawładnęliśmy całym zachodnim wybrzeżem Morza Egejskiego aż po Bosfor, naszemu panowaniu nad Morzem Egejskim zagrażała jednak perska potęga morska; zwłaszcza stanąwszy nad Hellespontem i Bosforem znaleźliśmy się w niebezpiecznej bliskości zasięgu wpływów perskich. Wcześniej czy później musiało między nami a Persją dojść do walki o Morze Egejskie i wolną żeglugę cieśninami pontyjskimi. Na szczęście uderzyłem wcześniej, zanim Dariusz mógł się przygotować. Myślałem, że idę w ślady Achillesa i będę dla chwały Grecji zdobywał nowy Ilion, w rzeczywistości, jak widzę dzisiaj, szło o bezwzględną konieczność odepchnięcia Persji od Morza Egejskiego; i odepchnąłem ją, drogi nauczycielu, tak gruntownie, że zająłem całą Bitynię, Frygię i Kapadocję, splądrowałem Cylicję i zatrzymałem się aż w Tarsie. Azja Mniejsza była nasza. Nie tylko stara egejska kałuża, ale cały północny brzeg Morza Śródziemnego — czyli, jak my je nazywamy, Egipskiego — dostał się w nasze posiadanie. Powiedziałbyś, mój kochany Arystotelesie, że teraz został osiągnięty całkowicie główny polityczny i strategiczny cel, a mianowicie ostateczne wyparcie Persji z wód helleńskich. Wszakże ze zdobyciem Azji Mniejszej powstała nowa sytuacja: nasze nowe wybrzeże mogłoby zostać zagrożone od południa, to jest przez Fenicję lub Egipt; stąd Persja mogłaby dostawać posiłki i materiały do prowadzenia dalszej wojny przeciw nam. Było więc z kolei rzeczą nieuniknioną obsadzić brzegi Tyru i opanować Egipt; staliśmy się przez to panami całego przymorza, ale równocześnie wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo: mianowicie Dariusz, w oparciu o swoją bogatą Mezopotamię, mógłby wtargnąć do Syrii i w ten sposób odciąłby nasze egipskie posiadłości od bazy małoazjatyckiej. Musiałem więc za wszelką cenę rozbić Dariusza, udało mi się to pod Gaugamelą; jak wiesz, wpadły nam w ręce Babilon i Suza, Persepolis i Pasargada. W ten sposób opanowaliśmy Zatokę Perską; aby jednakże tę nową posiadłość ochronić przed możliwymi najazdami z północy, trzeba było wyprawić się w góry przeciw Medom i Hyrkanom. Teraz nasze terytorium sięgało od Morza Kaspijskiego aż po Zatokę Perską, ale było otwarte na wschodzie; wyprawiłem się więc z imoimi Macedończykami do krajów Arii i Drangiany, spustoszyłem Gedrozję i pokonałem Arachozję, po czym zwycięsko obsadziłem Baktrię; i żeby to wojskowe zwycięstwo przypieczętować trwałym związkiem, pojąłem za żonę księżniczkę baktryjską, Roksanę. Była to zwykła polityczna konieczność; zdobyłem dla Macedończyków i Greków tyle wschodnich krajów, że chcąc nie chcąc musiałem pozyskać moich barbarzyńskich wschodnich poddanych także ceremoniałem i wspaniałością, bez których owi biedni pastuszkowie nie potrafią sobie wyobrazić potężnego monarchy. Prawda, że moja stara macedońska gwardia nie mogła się z tym pogodzić; wydawało się jej może, że wódz staje się obcym dla dawnych towarzyszy broni. Niestety, musiałem wtedy skazać na śmierć mego starego Filotasa i Kallistena, także mój Parmenion stracił życie. Było mi bardzo przykro, ale w przeciwnym razie rebelia Macedończyków mogła zagrozić moim dalszym poczynaniom. Przygotowywałem bowiem w tym czasie wyprawę wojenną do Indii. Trzeba Ci wiedzieć, że Gedrozja i Arachozja są otoczone wysokimi górami niby wałem obronnym; ale aby były wałem niezdobytym, potrzebują przedpola, z którego można by przedsiębrać wypady albo cofać się w. jego obręb. Tym strategicznym przedpolem są Indie aż po rzekę Indus. Ze względów wojskowych musiałem zająć ten kraj, a z nim i przyczółki mostowe na drugim brzegu Indu — żaden żołnierz ani polityk, mający poczucie odpowiedzialności, nie postąpiłby inaczej — ale gdyśmy byli nad rzeką Hyfazis, zaczęli się moi Macedończycy wzbraniać, że już nie pójdą, dalej z powodu zmęczenia, chorób i tęsknoty za ojczyzną. Musiałem zawrócić, była to straszna droga dla mych weteranów, ale jeszcze gorsza dla mnie; chciałem dojść aż do Zatoki Bengalskiej, żeby uzyskać dla Macedonii naturalne granice od wschodu, a cer aż na jakiś czas zostałem zmuszony do zaniechania tego zamiaru. Wróciłem do Suzy. Mogłem być zadowolony, zdobywszy dla mych Macedończyków i Hellenów takie imperium. Ale żebym już nie musiał liczyć tylko na moich wyczerpanych ludzi, zaciągnąłem do swej armii 30 000 Persów; — to dobrzy żołnierze, a potrzebuję ich koniecznie dla obrony granic wschodnich. No i widzisz, moi starzy żołnierze są tym bezgranicznie rozgoryczeni. Nie potrafią pojąć nawet tego, że zyskawszy dla swego narodu terytoria orientalne, sto razy większe od naszej ojczyzny, staję się wielkich królem Wschodu; że muszę mianować urzędników i doradców spośród ludzi Wschodu i otoczyć się orientalnym dworem; to wszystko są oczywiste polityczne konieczności, które spełniam w interesie Wielkiej Macedonii. Okoliczności wymagają ode mnie coraz to dalszych osobistych ofiar; składam je bez szemrania, albowiem myślę o wielkości i potędze mojej kochanej ojczyzny. Muszę się zgodzić na barbarzyński przepych swej mocy i wspaniałości; pojąłem za żony —trzy księżniczki wschodnich królestw, a teraz, kochany Arystotelesie, stałem się nawet bogiem. Tak, mój drogi nauczycielu, kazałem się ogłosić bogiem. Moi dobrzy wschodni poddani kłaniają mi się i składają mi ofiary. Jest to polityczna konieczność, jeśli mam mieć należyty autorytet u tych górskich pastuchów i poganiaczy wielbłądów. Jakże odległe są czasy, gdy uczyłeś mnie używania rozumu i logiki! Wszakże sam rozum każe przystosować własne środki do ludzkiej głupoty. Na pierwszy rzut oka mogą się komuś koleje mego życia wydać fantastyczne, ale gdy teraz spojrzę wstecz w nocnym spokoju mej boskiej pracowni, widzę, że nigdy nie przedsiębrałem niczego, co by nie było bezwzględnie uwarunkowane moim uprzednim krokiem. Widzisz, mój kochany Arystotelesie, leżałoby to w interesie spokoju i porządku, w rozumnym interesie politycznym, aby i w mojej zachodniej ojczyźnie uznano mnie za boga. Gdybym miał pewność, że moja Macedonia i Hellada przyjęły polityczne principium mego absolutnego autorytetu, uwolniłoby mi to ręce na Wschodzie; mógłbym spokojnie wyruszyć, aby zabezpieczyć mej greckiej ojczyźnie naturalne granice aż na wybrzeżu chińskim. W ten sposób po wieczne czasy zapewniłbym moc i bezpieczeństwo mojej Macedonii. Jak widzisz, — jest to plan trzeźwy i rozumny; już od dawna nie jestem tym fantastą, który składał przysięgę nad grobem Achillesa. Proszę Cię teraz, abyś jako mój mądry przyjaciel i filozoficzny przewodnik przygotował i możliwie logicznie umotywowa�