Brigid Kemmerer - Listy do utraconej

Szczegóły
Tytuł Brigid Kemmerer - Listy do utraconej
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brigid Kemmerer - Listy do utraconej PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brigid Kemmerer - Listy do utraconej PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brigid Kemmerer - Listy do utraconej - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Brigid Kemmerer Listy do utraconej przełożył Piotr Grzegorzewski Strona 3 Tytuł oryginału: Letters to the Lost Copyright © Brigid Kemmerer 2017 This translation of Letters to the Lost is published by Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o. by arrangement with Bloomsbury Publishing Inc. and Macadamia Literary Agency, Warsaw. All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII Copyright © for the Polish translation by Piotr Grzegorzewski, MMXVII Wydanie I Warszawa, MMXVII Strona 4 Spis treści Dedykacja Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Strona 5 Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Rozdział trzydziesty czwarty Rozdział trzydziesty piąty Rozdział trzydziesty szósty Rozdział trzydziesty siódmy Rozdział trzydziesty ósmy Rozdział trzydziesty dziewiąty Rozdział czterdziesty Rozdział czterdziesty pierwszy Rozdział czterdziesty drugi Strona 6 Rozdział czterdziesty trzeci Podziękowania Aneks Przypisy Strona 7 Michaelowi. Mam szczęście, że dane jest mi odbywać z Tobą tę szaloną podróż (głównie dlatego, że powstrzymujemy się wzajemnie przed jej zakończeniem) Strona 8 Rozdział pierwszy Jest takie zdjęcie, o  którym nie mogę przestać myśleć. Dziewczynka w  sukience w  kwiaty krzycząca w  ciemności. Wszędzie krew: na  jej policzkach, ubraniu, na  ziemi. I  karabin, którego lufa jest skierowana w dół. Nie widać mężczyzny, który go trzyma, ale są widoczne jego buty. Pokazałaś mi  to zdjęcie lata temu i  opowiedziałaś o  fotogra e, który je  zrobił, ale pamiętam tylko usta rozwarte w  krzyku, kwiaty, krew i karabin. Jej rodzice musieli zabłądzić. Pewnie tra li w  strefę działań wojennych. Może w  Iraku? Tak, to  całkiem prawdopodobne. Minęło trochę czasu i  nie pamiętam już całej historii kryjącej się za  tym zdjęciem. Skręcili nie tam, gdzie trzeba, i  jacyś wystraszeni żołnierze ostrzelali ich samochód. Rodzice dziewczynki zginęli na miejscu. Córka miała szczęście. A może pecha? Sama nie wiem. Najpierw dostrzega się przerażenie, bo  jest wyraźnie widoczne na twarzy dziecka. Potem zauważa się szczegóły. Krew. Kwiaty. Karabin. Buty. Niektóre Twoje zdjęcia w  równym stopniu chwytają za  serce. Chyba zamiast o  tej fotogra i powinnam myśleć o  Twoich pracach. To  trochę nie w porządku stać nad Twoim grobem i rozmyślać o dziełach któregoś z Twoich kolegów. Ale nic na to nie poradzę. To widać na  jej twarzy. Jej świat rozpadł się na  kawałeczki i  ona o tym wie. Wie, że jej mama nie żyje. Ta fotogra a wyraża prawdziwe cierpienie. Za każdym razem, kiedy ją oglądam, myślę sobie: „Wiem doskonale, jak się czuje ta mała”. Muszę przestać gapić się na ten list. Strona 9 Wyjąłem go  z koperty tylko dlatego, że zanim skosimy trawę, porządkuję najbliższe otoczenie nagrobków. Zwykle się nie spieszę, bo i tak muszę odbębnić osiem godzin. Moje brudne palce pozostawiły ślady na  brzegach kartki. Powinienem ją wyrzucić, zanim ktokolwiek się dowie, że jej dotykałem. Jednak dalej wbijam wzrok w pismo. Litery są staranne i równe, choć nie idealne. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, co  sprawia, że muszę się w  nie wpatrywać. Dopiero teraz staje się dla mnie jasne, że ktoś pisał je drżącą ręką. Chyba jakaś dziewczyna. Wskazują na to okrągłe litery. Patrzę na  nagrobek. Nowiutki. Litery wyryte w  błyszczącym granicie. Zoe Rebecca Thorne. Ukochana żona i matka.  Data śmierci sprawia, że serce podchodzi mi  do gardła. Dwudziesty piąty maja tego roku. Tego dnia wypiłem całą butelkę whiskey i przywaliłem półciężarówką ojca w  lar pustego biurowca. Zabawne, że ta data tak mocno utkwiła mi w pamięci. Jak widać, z  zupełnie innych powodów wryła się w  pamięć również komuś innemu. Thorne. Nazwisko wydaje mi  się znajome, ale nie mogę sobie przypomnieć, skąd je  znam. Zmarła zaledwie kilka miesięcy temu w  wieku czterdziestu pięciu lat, niewykluczone, że mówili o  tym w wiadomościach. – Hej, Murph! Co z tobą, gościu? Podskakuję i wyrzucam list. Na wzniesieniu stoi Melonhead, mój „nadzorca”. Właśnie przeciera czoło przepoconą chusteczką. W rzeczywistości wcale nie nazywa się Melonhead, podobnie jak ja  Murph. Skoro jednak on  pozwala sobie przekręcać nazwisko Murphy, ja robię to samo z Melendezem. Z tą różnicą, że robię to tylko w myślach. – Przepraszam! – wołam. Schylam się, żeby podnieść list. – Myślałem, że już skończyłeś kosić ten odcinek. – Zaraz dokończę. – Jeśli tego nie zrobisz, będę musiał to  zrobić za  ciebie. A chciałbym już jechać do domu. Strona 10 Zawsze mu  się spieszy. Do  żony i  córeczki. Mała ma  trzy lata i  świra na  punkcie disnejowskich księżniczek. W  zeszłym tygodniu wyprawili jej urodziny, na  które zaprosili piętnaścioro dzieci z przedszkola, a żona Melonheada zrobiła tort. Oczywiście wszystko to gówno mnie obchodzi. Po prostu gościowi gęba się nie zamyka. To  dlatego powiedziałem mu, że sam sobie poradzę z tym odcinkiem trawnika. – Wiem – odpowiadam. – Zaraz to zrobię. – Jeśli nie zrobisz, nie podpiszę ci rozpiski za dzisiaj. Wściekam się w  duchu, ale wiem, że gdybym pozwolił sobie na wybuch, z pewnością zameldowałby o tym sędzi. A ta kobieta już i tak mnie nie cierpi. – Powiedziałem, że to zrobię. Macha ręką, odwraca się ode mnie i  zaczyna schodzić ze  wzniesienia. Pewnie mu  się wydaje, że go  wyroluję. Kto wie, może mój poprzednik tak robił. Po chwili słyszę warkot włączanej kosiarki. Powinienem skończyć oczyszczać teren z  pamiątek po  zmarłych, żeby też się wziąć do  koszenia, ale tego nie robię. Wrześniowe słońce zdrowo przygrzewa i muszę odgarnąć spocone włosy z czoła. Można by  pomyśleć, że jesteśmy na  Florydzie, a  nie w  Annapolis w  stanie Maryland. W  tej chwili zazdroszczę Melonheadowi jego bandany. Nie cierpię tej roboty. Wiem, powinienem się cieszyć, że skończyło się na  pracach społecznych. Mam siedemnaście lat, a przez jakiś czas wydawało się, że będę odpowiadał jak dorosły. Jednak to  nie tak, że kogoś zabiłem, po  prostu zniszczyłem czyjąś własność. Koszenie trawy na cmentarzu to nie wyrok śmierci, ale i tak mnie wkurza.  Nie cierpię tej roboty. Utrzymuję, że nic mnie nie obchodzi, co  inni o  mnie myślą, ale to  nieprawda. Każdy by  się przejmował, gdyby wszyscy mieli go  za tykającą bombę. Rok szkolny trwa zaledwie od  kilku tygodni, a  już połowa moich nauczycieli boi się, że wyjmę broń i  zacznę strzelać. Wyobrażam sobie nawet opis w księdze pamiątkowej: Declan Murphy. Najprawdopodobniej skończy jako zbrodniarz. Strona 11 Mógłbym to  uznać za  zabawne, gdyby nie było to  takie przygnębiające. Czytam list raz jeszcze. Każde słowo jest wypełnione cierpieniem. Bo tylko cierpienie może skłonić kogoś do pisania listów do osoby, która nigdy ich nie przeczyta. Taki ból czyni cię samotnym. Każe ci wierzyć, że nikt nie cierpi tak bardzo jak ty.  Mój wzrok pada ponownie na ostatnie linijki. To widać na jej twarzy. Jej świat rozpadł się na kawałeczki i ona o tym wie. Wie, że jej mama nie żyje. Ta fotogra a wyraża prawdziwe cierpienie. Za każdym razem, kiedy ją oglądam, myślę sobie: „Wiem doskonale, jak się czuje ta mała”. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, wyjmuję z kieszeni ołówek i przyciskam go do papieru. Tuż pod słowami dziewczyny dopisuję dwa słowa od siebie. Strona 12 Rozdział drugi Ja też. Litery falują przede mną. Uświadamiam sobie, że trzęsie mi się ręka. Obcy charakter pisma prawie pali mnie w oczy. Ktoś przeczytał mój list. Ktoś przeczytał mój list! Rozglądam się dookoła, jakby to stało się dosłownie chwilę temu, ale cmentarz jest pusty. Byłam tutaj we wtorek. Dzisiaj jest czwartek rano, więc to prawdziwy cud, że list tu pozostał. Poprzednie zwykle znikały – zdmuchiwał je  wiatr, zabierały zwierzęta albo ktoś z obsługi cmentarza. Tym razem nie dość, że list pozostał na swoim miejscu, to jeszcze ktoś dopisał do niego własny komentarz. Kartka wciąż trzęsie się w mojej ręce. Nie mogę… To jest… Co… Kto… Jak… Chce mi  się krzyczeć. Nie jestem w  stanie nawet zbudować pełnego zdania. Ogarnia mnie wściekłość. To prywatna korespondencja. Prywatna! Między mną a  moją mamą. Podejrzewam jakiegoś faceta. Wskazują na  to brudne odciski palców i  charakter pisma. To  dopiero arogancja: zrobić dopisek do listu będącego wyrazem żałoby i twierdzić, że czuje się to samo co  osoba, która go  napisała. Mama zwykła mawiać, że w  słowach jest zawarta część duszy autora. Czuję, że moja prawie wylewa się z tej kartki. Ja też. Nie, on nie. On nie ma pojęcia. Strona 13 Muszę złożyć skargę. To nie do pomyślenia. W końcu to cmentarz. Przychodzi się tutaj, żeby opłakiwać najbliższych. To  moja przestrzeń. Moja. Nie jego. Ruszam przez trawnik, nie dopuszczając, by  chłodne poranne powietrze ostudziło mój gniew. Boli mnie serce i  jestem bliska płaczu. To było coś naszego. Mojego i jej. Mama nie może już mi odpisać, a jego słowa dodane do mojego listu wydają się to jeszcze bardziej podkreślać. To tak, jakby dźgnął mnie tym ołówkiem prosto w serce. Kiedy docieram do  szczytu wzniesienia, na  moich rzęsach wiszą łzy i brak mi tchu. Wiatr rozwiał mi włosy. Za chwilę będę wyglądać jak czupiradło. Zjawię się w  szkole z  zaczerwienionymi oczami i rozmazanym makijażem. Nie po raz pierwszy.  Po śmierci mamy psycholog szkolna, pani Vickers, okazała mi  współczucie. Zaciągnęła mnie do  swojego gabinetu i  podała pudełko chusteczek. Koniec jedenastej klasy stał pod znakiem poklepywania mnie po ramieniu i szeptania słów otuchy. Teraz jest już połowa września, mama nie żyje od kilku miesięcy. Od  początku roku szkolnego wszyscy się zastanawiają, kiedy wreszcie się pozbieram. Pani Vickers zatrzymała mnie we  wtorek i  zamiast popatrzeć na  mnie ze  współczuciem, zacisnęła usta, po czym zapytała, czy wciąż jeszcze chodzę codziennie na cmentarz, i  dodała, że chyba powinnyśmy porozmawiać o  bardziej konstruktywnych formach spędzania czasu. Tak jakby to była jej sprawa. Tak czy owak, wcale nie przychodzę tu  codziennie. Tylko w  te poranki, kiedy tata wcześniej wyjeżdża do  pracy, chociaż czasami wydaje mi  się, że jemu i  tak wszystko jedno. Kiedy jest rano w domu, robi sobie dwa jajka i zjada je razem z winogronami, które zerwałam i umyłam. Siedzi przy stole, gapi się w ścianę i milczy.  Mogłabym podpalić dom, a on by tego nie zauważył. Dzisiaj wyjechał do pracy wcześnie rano. Promienie słońca, wiatr, spokój cmentarza, wszystko to wydaje mi się darem. Dwa słowa nagryzmolone na  moim liście są z  kolei przekleństwem. Latynos w średnim wieku odgarniający dmuchawą liście z jezdni zatrzymuje się na  mój widok. Ma  na sobie uniform, a  na piersi Strona 14 plakietkę z nazwiskiem Melendez. Mogę w czymś pomóc? – pyta z nieznacznym akcentem. Nie sprawia wrażenia niemiłego, prędzej zmęczonego. W jego głosie słyszę rezerwę. Muszę wyglądać na  wkurzoną. Spodziewa się skargi. I słusznie. Cóż, za chwilę ją złożę. To na pewno złamanie jakichś przepisów. Zaciskam palce na  liście, gniotę kartkę i  robię głęboki wdech, by powiedzieć, co mi leży na sercu. A jednak się waham. Nie mogę tego zrobić. Mamie by się to nie spodobało. „Uspokój się, Juliet”, powiedziałaby. Zawsze mnie uspokajała. Trzeźwo myśląca, spokojna nawet w warunkach kryzysowych. Musiała taka być, skoro pracowała jako korespondentka wojenna. Poza tym moje słowa mogą wydać się bredzeniem wariatki. Już na  nią wyglądam. Co  takiego powiem? Że ktoś dopisał dwa słowa do  mojego listu? Listu, który napisałam do  nieżyjącej matki? To  przecież mógł być ktokolwiek. Grób mojej mamy otaczają setki innych. Cmentarz każdego dnia odwiedzają dziesiątki osób, o ile nie więcej. I co ten pracownik cmentarza ma zrobić? Siedzieć non stop przy grobie mojej mamy? Zainstalować kamerę? Sprawdzać odwiedzających w poszukiwaniu ukrytego ołówka? – Nie, dziękuję – mówię. – Przepraszam. Wracam do  jej grobu i  siadam na  trawie. Spóźnię się do  szkoły, ale nic mnie to nie obchodzi. Gdzieś w oddali pan Melendez włącza znów dmuchawę do liści, ale tutaj jestem sama. Od śmierci mamy napisałam do niej dwadzieścia dziewięć listów. Dwa tygodniowo. Kiedy jeszcze żyła, tych listów były setki. Praca wymagała od niej obeznania z  nowoczesnymi technologiami, ale pod wieloma względami mama pozostała staroświecka. Odręczne listy. Aparaty na  błonę fotogra czną. W  pracy zawsze posługiwała się aparatami cyfrowymi, dzięki temu mogła edytować zdjęcia, gdzie i kiedy tylko chciała, lecz najbardziej lubiła klasyczne aparaty. Mogła być na pustyni w Afryce, fotografując zamieszki albo o ary klęski głodu, ale zawsze znalazła czas, by napisać do mnie list. Strona 15 Oczywiście, jeśli tylko miałyśmy okazję, kontaktowałyśmy się też bardziej cywilizowanymi metodami: wymieniałyśmy się mailami albo rozmawiałyśmy na  wideoczacie. Jednak listy znaczyły coś więcej. Miałam wrażenie, że w  papier wnikają emocje. Zupełnie jakby atrament, kurz i plamy potu dodawały wagi słowom i mogłam wyczuć strach, nadzieję i odwagę mamy. Zawsze jej odpisywałam. Czasami listy ode mnie docierały do niej dopiero po kilku tygodniach, najpierw tra ając do rąk jej wydawcy, a  potem tam, gdzie właśnie przebywała. Czasami była w  domu i  mogłam jej wręczyć list osobiście. To  nie miało znaczenia. Po prostu ciągle przelewałyśmy nasze myśli na papier.  Po jej śmierci nie mogłam przestać. Zwykle w  chwili, gdy dochodzę do  jej grobu, nie mogę oddychać, dopóki nie przycisnę długopisu do kartki i nie podzielę się z nią swoimi myślami. Teraz, gdy zobaczyłam tę odpowiedź, nie napiszę do niej już ani słowa. Czuję się bezbronna. Obnażona. Wszystko, co  przeleję na papier, może zostać przeczytane. Przekręcone. Ocenione. Dlatego nie napiszę listu do niej. Napiszę list do niego. Strona 16 Rozdział trzeci Prywatność to złudzenie. Chyba sam to  najlepiej wiesz, skoro przeczytałeś mój list. Nie był przeznaczony dla Ciebie. Nie był do Ciebie zaadresowany. Nie miał nic wspólnego z Tobą. Dotyczył mnie i mojej mamy. Wiem, że nie żyje. Wiem, że nie może przeczytać tych listów. Wiem, że niewiele mogę zrobić, żeby poczuć jej bliskość. Teraz pozbawiłeś mnie nawet tego. Rozumiesz, co mi zabrałeś? Masz w ogóle pojęcie? To, co napisałeś, sugeruje, że rozumiesz moje cierpienie. Nie wydaje mi się, że tak jest. Gdybyś rzeczywiście je  rozumiał, nie wtrącałbyś się w  nie swoje sprawy. W pierwszej chwili przychodzi mi do głowy, że ta laska to wariatka. Kto pisze list do przypadkowego nieznajomego na cmentarzu? Potem myślę, że akurat ja nie mam prawa jej oceniać. Tak czy owak, wcale mnie nie zna. Nie wie, co rozumiem, a czego nie. Nie powinienem nawet tutaj być. W  czwartkowe wieczory koszę trawę w  innej części cmentarza. Nie mam Bóg wie ile czasu na  czytanie listów od  nieznajomych. Melonhead już i  tak spojrzał wymownie na  zegarek, kiedy spóźniłem się dziś pięć minut. Jeśli przyłapie mnie na obijaniu się, będę miał przesrane. Jeśli dalej będzie mi  grozić, że zadzwoni do  sędzi, mogę nie wytrzymać. Po chwili moja złość topnieje i  pozostawia po  sobie poczucie winy. Przyszedłem tutaj, bo  ostatni list nie dawał mi  spokoju. Chciałem się przekonać, czy znajdę kolejny. Nie spodziewałem się, że ktoś przeczyta to, co napisałem. Dociera do mnie, że ona musi czuć dokładnie to samo. Strona 17 Szukam w  kieszeniach ołówka, lecz znajduję jedynie kluczyki i zapalniczkę. Zaraz… Rev potrzebował ołówka na  siódmej lekcji. Nie ma  zwyczaju nie oddawać pożyczonej rzeczy, nawet tak mało ważnej jak ten ołówek. Może to  los chce mi  w ten sposób powiedzieć, że powinienem przestać i  zacząć myśleć, zanim się odezwę. To  znaczy, zanim coś napiszę. Wszystko jedno. Chowam list do  kieszeni. Potem wkładam rękawiczki i  idę do kosiarki. Nie cierpię tej roboty, ale po kilku tygodniach wiem już, że ciężka praca zyczna sprzyja myśleniu. Popracuję i pomyślę. A potem napiszę odpowiedź. Strona 18 Rozdział czwarty Nie wydaje mi się, że rozumiesz, czym jest cierpienie. Osoba, która by to rozumiała, nie oceniałaby mnie i nie twierdziła, że ja tego nie wiem. Czy nie przyszło Ci  do głowy, że moje słowa również nie były przeznaczone do przeczytania przez kogoś innego? – Jules? Unoszę wzrok. Stołówka jest prawie pusta. Rowan stoi nade mną, przyglądając mi się wyczekująco. – Wszystko w  porządku? – pyta. – Już pięć minut po  pierwszym dzwonku. Zdaje się, że miałyśmy się spotkać przy mojej szafce. Składam pognieciony list, który znalazłam tego ranka na cmentarzu, chowam go do plecaka i ciągnę za suwak. Nie wiem, kiedy go  napisał, ale chyba w  zeszłym tygodniu, bo  papier jest pomarszczony, jakby był mokry, a  potem wysechł, a  ostatni raz padało w sobotę. To pierwszy weekend od  bardzo dawna, kiedy nie byłam na  cmentarzu. Trochę jestem wkurzona, że ten list leżał tam przez tyle dni. Przekonanie o  własnej nieomylności jego autora pewnie nieco przygasło, podczas gdy moje miało się dobrze i rozpalało mnie do czerwoności. Cieszę się, że poszłam tam dziś rano. We wtorek wieczorem koszą trawę i pewnie by go wyrzucili. – Na co patrzyłaś? – pyta Rowan. – Na list. Nie drąży tematu. Pewnie myśli, że to  list do  mojej mamy. Nie wyprowadzam jej z błędu. Nie chcę, żeby miała mnie za jeszcze większą wariatkę. Rozlega się drugi dzwonek. Muszę się ruszyć. Jeśli zaliczę kolejne spóźnienie, wyląduję w  kozie. Znowu. Ta  myśl sprawia, że przyspieszam kroku. Strona 19 Nie mogę znowu zostać w  kozie. Nie wytrzymam siedzenia w  klasie po  lekcjach. Cisza rani moje uszy i  mam za  dużo czasu na myślenie. Rowan idzie ze mną. Pewnie zamierza odprowadzić mnie do klasy i  zbajerować nauczyciela, żeby nie wpisywał mi  spóźnienia. Sama nie musi się przejmować spóźnieniami – nauczyciele ją uwielbiają. W  każdej klasie siedzi w  pierwszej ławce i  spija z  ich ust każde słowo, zupełnie jakby budziła się co rano spragniona wiedzy. Rowan to  jedna z  tych dziewczyn, których się nienawidzi: ładna, miła dla wszystkich i  bez widocznego wysiłku zdobywająca najlepsze stopnie. Gdyby nie była taka idealna, pewnie bardziej by ją lubiano. Ciągle jej to powtarzam. Jeśli już mam być szczera, na  pewno bardziej by  ją lubiano, gdyby nie kumplowała się z tą czarną owcą z ostatniej klasy. Czyli ze mną. Kiedy dziś rano znalazłam ten list, spodziewałam się, że po  jego przeczytaniu się rozpłaczę. Tymczasem chcę znaleźć frajera, który go  napisał, i  dać mu  w twarz. Im  więcej razy go  czytam, tym większa wściekłość mnie ogarnia. Czy nie przyszło Ci  do głowy, że moje słowa również nie były przeznaczone do przeczytania przez kogoś innego? Złość skutecznie zagłusza głos rozsądku, który przekonuje mnie, że gość ma rację. Korytarze są puste, co  wydaje się bardzo dziwne. Gdzie się podziali inni maruderzy? Dlaczego zawsze tylko ja się spóźniam? Poza tym to nie tak, że nie ma mnie tutaj. Przecież zycznie cały czas znajduję się w  budynku. Nie można jednak ode mnie oczekiwać, że od razu zmienię się w idealną uczennicę. Prawie biegiem docieramy do  skrzydła lologicznego, wpadając w  poślizg na  zakrętach. Przed ostatnią prostą odpycham się od ściany, żeby nabrać rozpędu. I nagle czuję gorąco. Krzyczę z  bólu, kiedy wrzątek wylewa się na  mnie. Kubek z  kawą ląduje na  moich piersiach. W  następnej chwili uderzam o coś twardego, odbijam się od tego i upadam. Od kogoś twardego. Leżę na ziemi, a na poziomie oczu mam czarne trapery. Strona 20 komediach romantycznych mogłaby to  być scena pierwszego spotkania bohaterów. Chłopak byłby przystojniakiem, gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej i najlepszym uczniem w klasie. Podałby mi  rękę, a  ja przypadkowo miałabym drugą koszulkę w  plecaku. Przebrałabym się w  toalecie i  nagle jakimś cudem moje piersi stałyby się większe, biodra węższe, a  on odprowadziłby mnie do klasy i zaprosił na bal. W rzeczywistości ten chłopak to  Declan Murphy. Właśnie mamrocze pod nosem przekleństwa. Jego koszulka i  kurtka też są całe zalane kawą. Patrzę, jak odkleja mokry materiał od skóry. W komedii romantycznej chłopak byłby gwiazdą. Cóż, Declan jest szkolnym outsiderem. Figuruje w kartotece policyjnej i bez przerwy zostaje w  kozie. Jest wielki i  chociaż jego rudobrązowe włosy i  wydatna szczęka działają na  niektóre dziewczyny, mroczne spojrzenie jego oczu trzyma je  na dystans. Jego brwi przepoławia blizna. Podejrzewam, że ma  ich więcej. Większość uczniów się go  boi i  nie bez powodu. Rowan pomaga mi  wstać i  odciąga mnie od niego.  Declan patrzy na mnie kpiąco. Jego głos jest chropowaty i niski. – Odbiło ci? – rzuca. Odsuwam się od  Rowan. Zielona koszulka lepi mi  się do  piersi i założę się, że widać przez nią oletowy stanik. Chociaż kawa była gorąca, teraz jest mi zimno. To tak upokarzające doświadczenie, że nie mogę się zdecydować, czy chcę się rozpłakać, czy na  niego nawrzeszczeć. Biorę się w garść. Udowodnię mu, że się go nie boję. – To ty na mnie wpadłeś. Piorunuje mnie wzrokiem. – Wcale nie. Rusza w  moim kierunku. Kulę się, zanim udaje mi  się powstrzymać ten odruch.  No dobrze, może jednak trochę się go boję. Nie mam pojęcia, co mi może zrobić. Po prostu sprawia wrażenie takiego silnego… Tak czy owak, zatrzymuje się raptownie i krzywi, widząc moją reakcję, a  potem schyla się i  podnosi z  podłogi swój plecak. Och.