1907
Szczegóły |
Tytuł |
1907 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1907 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1907 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1907 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Rambo: Pierwsza krew" - tom II
autor: David Morrell
Na podstawie scenariusza
Sylvestra Stallone i Jamesa Camerona
Prze�o�y�
Jan Kra�ko
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1994
Tytu� orygina�u
RAMBO. FIRST BLOOD PART TWO
Copyright (c) 1985 David Morrell
Projekt ok�adki
Jerzy K. Czaplicki
Opracowanie graficzne
sk�ad i �amanie
FELBERG
For the Polish translation
Copyright (c) 1994 by Jan Kra�ko
For the Polish edition
Copyright (c) 1994 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-86611-25-1
Stirlingowi Siliphant,
za 7 pa�dziernika 1960
i za pierwszy odcinek "Route 66"
oraz za to,
�e nauczy� mnie kocha� fabu��.
Tianie Alexandrze-Siliphant,
kt�ra tam mieszka�a i prze�y�a
Od autora
W powie�ci Pierwsza krew Rambo zgin��. W fil-
mach-�yje.
Dzi�kuj� Andrew Vajnie, Mario Kassarowi i Roberto-
wi Brennerowi z wytw�rni Carolco (specjalne uk�ony dla
Jeanne Joe) za umo�liwienie mi sprawnego zebrania ma-
teria��w niezb�dnych do tego przedsi�wzi�cia.
Dzi�kuj� Darze Marks z Westgate Group...
Sylvestrowi Stallone i Jamesowi Cameronowi te� dzi�-
kuj�.
Bro� opisana w tej ksi��ce (i pokazana w filmie Ram-
bo) istnieje. I dzia�a. Co wi�cej, jest dzie�em sztuki.
N� zosta� skonstruowany przez Jimmy'ego Lile'a,
"p�atnerza z Arkansas", pracuj�cego przy Route l, Russe-
ville, Arkansas 72801. Pan Lile jest r�wnie� tw�rc�
s�ynnego no�a z filmu Pierwsza krew. N� opisany w tej
ksi��ce jest nieco inny, cho� wywiera r�wnie dramatycz-
ne wra�enie. Wykonano sto numerowanych kopii tego
no�a i sprzedano je kolekcjonerom, podobnie jak w przy-
padku no�a pokazanego w filmie Pierwsza krew. Mo�na
te� naby� kopie nie numerowane, cho� te r�ni� si� nie-
co od wersji oryginalnej. Pojawi� si� tak�e n� do rzu-
cania, zaopatrzony w ostrze d�ugo�ci pi�tnastu centyme-
tr�w.
�uk powsta� w firmie Hoyt/Easton Archery mieszcz�-
cej si� przy 7800 Haskell Ave. Van Nuys, Kalifornia
91406. jest w sprzeda�y, podobnie jak n�. Dzi�kuj� Joe
Johnstonowi za wprowadzenie mnie w tajniki tej skom-
plikowanej broni. Kathy Velardi dostarczy�a mi pomoc-
nych informacji. Bob Rhode odpowiedzia� na moje pyta-
nia dotycz�ce historii �ucznictwa. /
Strza�y zosta�y skonstruowane przez Pony Express
Sport Shop mieszcz�cy si� przy 16606 Schoenborn St,
Sepulveda, Kalifornia 91343. Dzi�kuj� Joe Ellithorpe'owi
za wyja�nienie mi ich unikalnych mo�liwo�ci.
I
KAMIENIO�OM
Rozdzia� 1
Z g��bokim zadowoleniem, pogr��ony w czysto�ci
doskonale bezczasowej chwili zen, Rambo wzi�� pot�ny
zamach ci�kim m�otem i uderzy�. Na wag� m�ota nie
zwraca� uwagi - bardziej ucieszy�o go to, �e opadaj�ce
wysoko ponad ramionami narz�dzie zatoczy�o w powie*
trzu zgrabny �uk. Wspar�szy cios ca�� moc� ducha,
grzmotn�� m�otem w stalowy klin zatopiony w fascynuj�-
co pi�knym (boprzecie� istnia�) bia�ym g�azie. Rambo
patrzy� i na urzekaj�cej powierzchni kamienia dostrzega�
ka�de zag��bienie, ka�d� skaz�, bo ka�da nier�wno��
p�cznia�a pod jego wzrokiem jak pod szk�em powi�ksza-
j�cym. D�wi�czne uderzenie metalu o metal i g�az roz-
p�k� si�, siek�c wko�o odpryskami niczym eksploduj�cy
szrapnel, nareszcie uwalniaj�c stalowy klin...
Wolny. Na wspomnienie tego s�owa Rambo zesztyw-
nia� i natychmiast wymaza� je z pami�ci.
Nie.
Pokr�ci� g�ow�.
Nie wolno ci my�le� o wolno�ci.
W og�le nie wolno ci my�le�.
Wolno ci tylko pracowa�.
Na stalowy klin spad�a po�yskuj�ca kropelka potu-
jedna z wielu kropelek zraszaj�cych mu czo�o i rozbry-
zne�a si� na �elazie, eksploduj�c tak samo jak chwil�
wcze�niej eksplodowa� pot�ny g�az. L�ni�ce w s�o�cu
rozpryski przypomina�y mu...
Od�amki szrapnela. Rakiety wystrzeliwane ze �mi-
g�owc�w bojowych. Miny. Granaty. Rzygaj�c� ogniem
d�ungl�. Przera�liwie krzycz�cych �o�nierzy. I krew...
Nie my�l.
Je�li chcesz prze�y�, pracuj. Pracuj, nic wi�cej.
Wbi� klin w nast�pny g�az, zn�w podni�s� m�ot i w za-
ci�tym skupieniu grzmotn�� nim w stalowy trzpie�.
Jeszcze raz!
I jeszcze raz!
I...
W ko�o, w rozleg�ym, g��bokim kamienio�omie, rozle-
ga�y si� takie same d�wi�ki - odg�osy ci�kich, przenikli-
wych uderze� metalu o metal. Nad spieczonymi s�o�cem
ska�ami wisia�o rozedrgane powietrze. M�czy�ni w z�a-
chmanionych wi�ziennych strojach roboczych - z napi-
sem WI�ZIE� na plecach przepoconych kurtek - unosili
m�oty, chwiej�c si� ze zm�czenia, robili g��boki wdech i...
raz! I jeszcze raz! I jeszcze! Uderzali w stalowy klin, �eby
roz�upa� sw�j g�az.
Ale oni nie znaj� tajemnicy, pomy�la� Rambo. Nocami
j�cz� i zrz�dz�, przeklinaj� sw�j los, narzekaj� na har�wk�.
Nie wiedz�, �e tak naprawd� to nic nie ma znaczenia.
Nic.
Nic opr�cz przetrwania.
Egzystencji jako takiej.
Tak, bo nawet b�l mo�e by� czym� cudownym. O ile
tylko patrzy si� na� z odpowiedniej perspektywy. O ile
tylko wymazuje si� z pami�ci przesz�o��, nie my�li o przy-
sz�o�ci i zmusza umys� do koncentracji na przejrzysto�ci
chwili obecnej, nawet je�li chwila ta jest wype�niona
b�lem.
Obola�y, zerkn�� w stron� ponurych stra�nik�w z kwa-
dratowymi g�bami, kt�rzy obserwowali ka�dy ruch ka�-
dego wi�nia. Robili to ostro�nie, z odleg�o�ci, �ciskaj�c
w r�kach dwunastostrza�owe strzelby albo karabiny mar-
ki Springfield wyposa�one w celowniki optyczne.
Nie pozw�l, �eby te sukinsyny ci� zgn�bi�y.
Czasami, kiedy wali� m�otem, czuj�c, jak pot�ne,
napi�te mi�nie poch�aniaj� si�� uderzenia metalu o me-
tal, my�la� o pe�nych przemocy wydarzeniach, kt�re go
tutaj przywiod�y. O tamtym mie�cie. O tym policjancie.
Tak, o Teasle'u. Dlaczego ten skurwiel nie chcia� ust�pi�?
Wtedy z jakiego� zakamarka umys�u dochodzi�a
odpowied�: A dlaczego ty nie ust�pi�e�?
Mia�emprawo.
Do czego?
Do robienia tego, co chc�, w kraju, za kt�ry walczy-
�em, dla kt�rego po�wieci�em dusz�.
Jednak musisz przyzna�, �e wyda�e� mu si� dziwny.
Bo sypia�em w lasach? Bo si� nie goli�em i,nie strzy-
g�em? Przecie� nikomu- nie zrobi�em krzywdy. Nie mia�
powodu mnie zaczepia�.
Ale mog�e� mu wszystko wyt�umaczy�. Musisz, przyzna�,
�e wygl�da�e� na w��cz�g�. Przyznaj. Nie mia�e� pracy.
Jakiej pracy? Kto by mnie zatrudni�? Wyszkolono mnie
tylko do jednego. W Wietnamie powierzali mi sprz�t
warto�ci kilku milion�w dolar�w, by�em pilotem �mi-
g�owca szturmowego. A tutaj nie mog� dosta� roboty
nawet na parkingu samochodowym. Chryste!
Rozw�cieczony, grzmotn�� m�otem w stalowy klin.
Teasle. Ci�gle si� mnie czepia�. Aresztowa� mnie. Kaza�
swoim ludziom mnie ogoli�. Jak ten skurwysyn z Wietna-
mu, kt�ry zostawi� mi na plecach i piersi pami�tki od no�a.
Pu�ci�y ci nerwy.
Nie. ja si� tylko broni�em!
Uciek�e� z aresztu, wyr�n��e� w pie� grup� po�cigow�
w g�rach. Nie mieli �adnych szans. Miasto obr�ci�e�
w perzyn�, wysadzi�e� je w powietrze. I tylko pomy�l, co
zrobi�e� temu policjantowi. A teraz...
Kipi�c w�ciek�o�ci�, Rambo skin�� g�ow�. Ca�kowicie
wybity z kontemplacji, czuj�c narastaj�c� furi�, podni�s�
m�ot, zdecydowany zniszczy�, unicestwi� kolejny g�az.
Teraz p�aci� za wojn�, w kt�rej walczy�. O, tak, jasne,
wyszkolili mnie. Z przyjemno�ci� mnie tam wys�ali. I to
z jak�.
Tylko dlaczego my�leli, �e natychmiast o tym zapo-
mn�? Dlaczego nie w�o�yli r�wnie wielkiego wysi�ku
w to, �eby mnie po tym wszystkim odreagowa�?
Mo�e to niemo�liwe? Mo�e po prostu tu nie pasujesz,
i tyle?
Po p� roku w wietnamskim obozie pracy? Nie pasuj�?
Mo�e to i racja. Po takim czym� masz wra�enie, �e jedyne
miejsce, jakie by ci odpowiada�o, to piek�o.
Jak cho�by to. Z jednego wi�zienia do drugiego.
Tylko �e tym razem to wi�zienie ameryka�skie. Amery-
ka. Dom ludzi dzielnych. Kraj ludzi wolnych.
Gdyby tylko ten gliniarz...
Gdyby ten gliniarz co?
Gdyby tylko mnie spyta�, jak leci.
Rozdzia� 2
Od�o�y� m�ot, muskularnym ramieniem otar� czo�o
i pomy�la�, �e nic mu to nie pomo�e - zar�wno ramie, jak
i czo�o sp�ywa�y potem. Spojrza� na najbli�szego stra�ni-
ka, potem na wiadro z wod� stoj�ce na skalnej p�ce trzy
metry w g�r� zbocza i uni�s� brwi.
Stra�nik zacisn�� srogo usta i odpowiedzia� mu lekkim
skinieniem g�owy;
Rambo powl�k� si� na zbocze. Zobaczy� przed sob�
szczup�ego Murzyna. Za chudy jest, pomy�la� obserwuj�c
czarnego wi�nia pij�cego wod� z chochli przywi�zanej
do wiadra. Na chwil� spotkali si� wzrokiem.
Oczy Murzyna zdawa�y si� m�wi�: Kurwa, chyba tego
nie wytrzymam.
Cz�� umys�u Rambo dosz�a do wniosku, �e jak facet
b�dzie dalej tak my�la�, to na pewno nie wytrzyma. Ale
nie, tego mu wzrokiem nie powiedzia�, jedynie: fakt,
ci�ko jest. Na luzie, stary. Trzymaj si�.
Wlok�c si� w stron� swego miejsca w kamienio�omie.
Murzyn skin�� mu g�ow�.
Rambo zanurzy� chochl� w pokrytej warstewk� kurzu
wodzie i zacz�� pi�. Woda by�a gor�ca i mia�a rdzawy
posmak, ale doszed� do wniosku, �e w Wietnamie pija�
gorsz�. Zla� ni� sobie plecy. Nie och�odzi�a go.
- Rambo! - W�adczy, chrapliwy g�os.
Obr�ci� si� gwa�townie i stan�� twarz� do dw�ch stra�-
nik�w. W o�lepiaj�cych promieniach s�o�ca bij�cych im
zza plec�w prawie nie rozr�nia� ich twarzy ani nawet
sylwetek. ;
Nie odpowiedzia�. Nie m�g�, bo by�o to zakazane.
Gdyby zaryzykowa�, mog�a go spotka� kara: d�gni�cie
kolb� strzelby, uderzenie kijem.
- T�dy - rozkaza� chrapliwy g�os; stra�nik stoj�cy po
lewej wskaza� w g�r� zbocza. - Ruszaj przodem. - Bro�
trzymali w pogotowiu.
Rambo z trudem zachowa� kamienn� twarz.
Ale polecenie stra�nika wykonywa� ze* >skurczonym
�o��dkiem - trawi�a go ciekawo�� przemieszana z podej-
rzeniami.
Jego obawy wzros�y jeszcze bardziej, kiedy stra�nik
id�cy za nim warkn��:
- Tak, stary: Nie wiem, co si� tam dzieje, ale kazali mi
ci� przyprowadzi�. Z dow�dztwa przyjechali. Z samej
g�ry. Masz go�cia.
Rozdzia� 3
Nazywa� si� Trautman. Samuel Trautman, pu�kownik
Si� Specjalnych Armii Stan�w Zjednoczonych. By� wyso-
kim, szczup�ym m�czyzn� o lisiej twarzy, mia� na sobie
barwny mundur galowy, na g�owie dumnie nosi� zielony
beret Prawie po�ow� swego pi��dziesi�cioletniego �ycia
sp�dzi� w wojsku. Nauczy� si� (a p�niej uczy� innych), jak
zabija� ludzi z ka�dego rodzaju broni, od AK-47 poczyna-
j�c, na d�ugopisie ko�cz�c. Walczy� w d�unglach, na pusty-
niach, w g�rach, widzia�, jak jego �o�nierze, kt�rych uwa�a�
za syn�w, gin� rozerwani na strz�py, zbryzguj�c go krwa-
wymi szcz�tkami, trzy razy by� ranny...
Ale to, co mia� zrobi� za chwil�, przy�miewa�o wszystko.
Ca�a reszta by�a przy tym jak ob�z szkoleniowy dla rekrut�w.
Sta�o przed nim najtrudniejsze zadanie w jego karierze.
Wojskowe buty mia�y grube podeszwy i po korytarzu
nios�o si� przenikliwe echo. Po lewej i po prawej stronie
widnia�y rz�dy drzwi z ma�ymi zakratowanymi okienka-
mi. Zmru�y� oczy - razi�o go jaskrawe �wiat�o lamp na
suficie. Czu� zapach potu i stech�ego powietrza. Czu� te�
co� jeszcze, co� intensywniejszego, bardziej dra�ni�cego:
od�r rozpaczy. *
I nieszcz�cia.
Z towarzysz�cym mu stra�nikiem doszli do ko�ca
korytarza.
- Tutaj? - Ruchem g�owy wskaza� ostatnie drzwi.
- Niech si� pan lepiej odsunie. - Stra�nik wyci�gn��
z kabury czterdziestkepi�tk�, odpi�� z pasa p�k kluczy,
jeden z nich wsun�� do zamka i przekr�ci�. Klucz obr�ci�
si� ze zgrzytem. - B�d� sta� w k�cie i dopilnuj�, �eby nic
si� nie sta�o.
- Nie.
Stra�nik westchn��.
- Niech pan pos�ucha. Znam swoje rozkazy. Mam
pozwoli� panu na rozmow� w cztery oczy. Ale ten facet
nie jest... Powiem to inaczej. S� wi�niowie i wi�niowie.
Ten jest najniebezpieczniejszy z niebezpiecznych. A ja
odpowiadam i za niego, i za pana. Odbije mu szajba i...
- Nie.
Klawisz pokr�ci� g�ow�.
- Jak pan chce, ale niech pan potem nie m�wi, �e pana
nie ostrzega�em. Skoro si� pan tak upiera, to prosz�,
niech pan to we�mie. - Poda� mu pistolet. - Na wypadek
gdyby...
- Daj pan spok�j.
Trautman min�� stra�nika i pchn�� otwarte drzwi, Za-
skrzypia�y na zawiasach, ods�aniaj�c ciasne, ciemne wn�trze.
Klawisz pstrykn�� zewn�trznym prze��cznikiem. I nic
- �wiat�o si� nie zapali�o.
- No jasne. Wiedzia�em.
-Co?
- To pierdolec. Uwa�a si� za ksi�cia ciemno�ci.
Trautman zignorowa� go. Wszed� do �rodka. - Niech
pan b�dzie ostro�ny - mrukn�� klawisz. Si�gn�� do �a-
r�wki pod sufitem i zacz�� j� wkr�ca�, a� zap�on�a.
Wtedy si� rozejrza�. Betonowe �ciany. Metalowa pry-
cza przytwierdzona �rubami do pod�ogi. W k�cie celi
o�miocentymetrowej �rednicy otw�r w pod�odze s�u��cy
za ubikacj�. Dok�adnie naprzeciwko drzwi male�kie za-
kratowane okienko, wybite zbyt wysoko, �eby przez nie
wyjrze�. Nie to, �eby widok mia� jakiekolwiek znaczenie
- s�o�ce zas�ania�a s�siednia �ciana.
Rozgl�da� si� dalej.
W k�cie po lewej stronie, z p�on�cymi oczami, z na-
pr�onymi mi�niami, przykucni�ty jakby odpoczywa�
albo mia� za chwil� skoczy�...
Czeka� Rambo.
Jezus Maria, pomy�la� Trautman. Przypomnia�a mu si�
pantera, kt�r� kiedy� widzia�. Chodzi�a po klatce ca�ymi
dniami: tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z po-
wrotem, by w ko�cu przystan��, przysi��� i ze �lepiami
jak dwa czarne s�o�ca - czeka�.
Rozgl�daj�c si� z dezaprobat� po ciasnej celi, Traut-
man zrozumia� nagle, jak Rambo musia� si� czu�, gdy
w suterenie posterunku, gdzie si� to wszystko zacz�o,
osaczy�y go takie same �ciany.
Nie, pomy�la�, to nie tak. Wszystko zacz�o si� o wiele
dawniej.
Ale w przyprawiaj�cej o md�o�ci fali wsp�czucia -
lito�ci? mo�e smutku? - jaka go ogarnia�a, zrozumia� co�
innego: czeka�o go zadanie o wiele trudniejsze, ni� to
sobie wyobra�a�.
- Spokojnie. - Odwr�ci� si�, �eby zamkn�� drzwi, i na
chwil� przed tym, jak je za sob� zatrzasn��, na chwil� przed
tym, jak metal uderzy� o metal, d�wiecz�c echem odbitym
od �cian, dostrzeg� zaniepokojon� twarz klawisza.
- Zaczekam - powiedzia� tamten przez zakratowane
okienko przebite na wysoko�ci twarzy.
- Nie *- odrzek� Trautman. - Wykona pan rozkaz
i odejdzie na drugi koniec korytarza. Prosz� zostawi� nas
samych.
- Ale musz� zamkn�� drzwi.
-* No to na co pan czeka?
Zgrzyt klucza w zamku. Trautman ws�uchiwa� si�
przez chwil� w odg�os oddalaj�cych si� krok�w, po czym
przeni�s� wzrok na Rambo, kt�ry ani drgn��, chocia�
pu�kownik celowo stan�� do niego ty�em - mia� to by�
znak, gest zaufania i dobrej wiary.
- Spokojnie? - Tym razem Trautman zrobi� z tego
pytanie.
W celi zapad�a straszliwa cisza.
Mi�nie zadrga�y mu niczym rozwijana spr�yna
i ostro�nie, powoli, �eby nie wprawi� ich w zbyt gwa�-
towny ruch, Rambo wsta�.
Cisza si� przed�u�a�a.
- Witaj, John.
- Dzie� dobry, panie pu�kowniku. - Zw�onymi ocza-
mi bada� oblicze Trautmana.
No tak, pomy�la� pu�kownik. On nigdy nie lubi� roz-
m�w o niczym. Zreszt� ja chyba te� nie.
- Mog� usi���?
Rambo spojrza� na niego z ukosa i trudno powiedzie�
na pewno, ale chyba kiwn�� g�ow�.
Trautman usiad� na pryczy. Koc by� szorstki, materac
cienki. Zaskrzypia�y spr�yny.
- No tak... A wi�c tu jest tw�j dom, h�? - Mia�
nadzieje, �e zabrzmi to jak �art.
Nie zabrzmia�o.
Rambo zmru�y� oczy jeszcze bardziej i pokr�ci�
g�ow�.
- Tam, na zewn�trz. W kamienio�omie. Na otwartej
przestrzeni. Mo�e tam. Dom? Nie wiem... Tutaj. Te �cia-
ny �ciany...
- Spokojnie, John, przecie� wiem. Przyjecha�em, �eby
spr�bowa� ci pom�c. Wierz mi albo nie, ale zrobi�em, co
mog�em, �eby nie wysy�ali ci� do tej nory.
Rambo si� naje�y�.
- Siedzia�em w gorszych.
- Fakt, siedzia�e�... - Trautman wyobrazi� sobie karny
ob�z pracy w p�nocnym Wietnamie, gdzie Johna tortu-
rowano. - Wiem. - Przygn�biony spojrza� w d� i pod
��kiem zobaczy� jaki� przedmiot.
Zniszczone pude�ko od but�w. Zdziwi�o go to. Poza
pude�kiem w celi nie zauwa�y� nic* co mog�oby uchodzi�
za rzecz osobist�.
- Mog�?
Rambo nie odpowiedzia�.
Zak�adaj�c, �e milczenie jest oznak� przyzwolenia,
Trautman zaryzykowa� i wyci�gn�� pude�ko spod ��ka.
Ale kiedy je otworzy� i zobaczy�, co jest w �rodku,
s�owa uwi�z�y mu w gardle.
- To... twoje? - wykrztusi�.
- Moje. :
Pu�kownik z trudem prze�kn�� �lin� i zacz�� przegl�-
da� zawarto�� pude�ka.
Sponiewierane fotografie. Fotografie-widma. �o�nie-
rze z oddzia�u si� specjalnych, w kt�rym s�u�y� Rambo.
Pojedynczo i grupowo. W czasie wolnym i na s�u�bie.
W mundurach i po cywilnemu.
Jeden z nich przyku� szczeg�ln� uwag� Trautmana.
Rambo - m�ody, starannie ogolony. Niewinny. Szeroko
u�miechni�ty.
Pu�kownik z przygnembieniem podni�s� wzrok i spoj-
rza� na stoj�cego przed nim zdzicza�ego cz�owieka, cz�o-
wieka, kt�ry spo�r�d wszystkich �o�nierzy, jakich kiedy-
kolwiek wyszkoli�, by� mu najbli�szy, niczym najukocha�-
szy syn.
Odchrz�kn�� i sil�c si� na oboj�tno��, powiedzia�:
- Sami twardziele. Najlepsi, z jakimi kiedykolwiek
pracowa�em.
- Ci wszyscy ludzie nie �yj�.
- Ty �yjesz.
- R�wnie dobrze m�g�bym nie �y�.
Unikaj�c jego pal�cego wzroku, Trautman zn�w zaj-
rza� do pude�ka. Czu�, jak w gardle narasta mu d�awi�ca
gula.
- Medal of Honor...
- O, tak, wspania�e czasy. Za ten medal plus dwadzie-
�cia pi�� cent�w mo�na tu dosta� kubek kawy.
- Medal of Honor i;..? - Lecz im dalej w las, tym
wi�cej drzew. - Dwie Srebrne i cztery Br�zowe Gwiaz-
dy, dwa Soldier's Cross, cztery Vietnamese Cross of Gal-
lantry i... - Z trudem prze�kn�� �lin�. - Gar�� Purple
Hearts.
- Pi��. Pozwolili mi to wszystko zatrzyma�. Nie prosi-
�em si� o te blaszki. Nigdy ich nie pragn��em.
- A czego pragn��e�?
- Czego? Po prostu... nie wiem. Po tym wszystkim...
chyba chcia�em tylko tego, �eby kto�, oboj�tnie kto, �eby
kto� do mnie podszed�, u�cisn�� mi r�k� i powiedzia�:
"Dobra robota, John." I �eby ten kto� m�wi� szczerze.
Naprawd� szczerze... Zw�aszcza po tym tam...
- Zosta�e� Bohaterem nie w tej wojnie, John. �le wy-
bra�e�.
- Nic nie wybiera�em. I nigdy nie chcia�em by� tak
zwanym bohaterem. Robi�em tylko to...
Trautman odczeka� chwil� i doko�czy� za niego:
- Do czego ci� wyszkolono.
- Tylko to, o co prosili mnie inni. I to, co by�em zmuszony
robi�, �eby... prze�y�. - Wskaza� �ciany celi. - No i �yj�.
Wydawa�o si�, �e cela skurczy�a si� jeszcze bardziej.
Pu�kownik nie m�g� tego d�u�ej odk�ada�.
- John... - Wsta� i zrobi� krok do przodu. - Obieca�em
ci kiedy�, �e je�li b�d� m�g�, to ci pomog�.
Rambo przeszy� go wzrokiem.
- �e ci� st�d wyci�gn�.
John nie zareagowa�.
- Interesuje ci� to?
Milczenie.
- Chyba nie chcesz tu zosta�.
- A co musia�bym zrobi�, �eby st�d wyj��? Tutaj
przynajmniej wiem, na czym stoj�. Nienawidz� tych
�cian. Ale kiedy pracuj� w kamienio�omie, na s�o�cu, na
otwartej przestrzeni, nie jest tak �le. Mo�na by nawet
powiedzie�, �e jest spokojnie.
- Najpierw mnie wys�uchaj. - Pu�kownik pokr�ci� g�o*
w�. ~ Wr��. Najpierw wys�uchaj nas obu.
-Obu?
- Chod�my.
Trautman za�omota� w drzwi.
- Hej tam! Wiem, �e pan s�yszy! Otw�rz pan to
cholerstwo!
Rozdzia� 4
Rambo patrzy� na bujny, rozleg�y trawnik rozci�gaj�-
cy si� przed wi�zieniem. By� zdziwiony, jakby zobaczy�
mira�. Trawnik zrasza�y spryskiwacze. Pachnia�o de-
szczem. Wdychaj�c s�odki aromat, pokona� niewielki
pag�rek i w towarzystwie Trautmana ruszy� w stron�
oci�a�ego m�czyzny w skromnym szarym garniturze.
Z ty�u obserwowali ich dwaj stra�nicy. Stali w pewnej
odleg�o�ci, ale Rambo s�ysza�, jak prze�adowuj� karabiny.
Kajdanki by�y zapi�te na ostatni z�bek.
Doszli do m�czyzny w szarym garniturze.
- To jest pan Murdock - powiedzia� Trautman. -
Murdock, to jest Rambo.
Murdock wyci�gn�� r�k�.
Rambo m�g� tylko unie�� swoje i pokaza�, �e s� skute.
Murdock u�miechn�� si� i zapali� papierosa.
- Widz�. Drobne trudno�ci, co? Nic to. Tak czy owak,
witaj, Rambo. Mi�o ci� widzie�.
Rambo przyjrza� si� jego twarzy. Mimo �e Murdock si�
u�miecha� - u�miechem absolwenta dobrej uczelni, sztu-
cznym i nieczu�ym - dostrzeg� w niej co� nieokre�lonego,
jaki� zimny b�ysk w oczach. Zaniepokojony odwr�ci� si�,
spojrza� na Trautmana, a potem zn�w na Murdocka.
- Szpicel?
Murdock przesta� si� u�miecha�. Zmru�y� oczy.
- Uprzedzali mnie, �e z ciebie bystrzak. Zgadza si�.
Jestem z CIA. Z Wydzia�u Operacji Specjalnych.
- Nie pracuj� ze szpiclami.
- Nie jeste�my tacy �li. Kiedy si� nas dobrze pozna.
- W tym problem. Ju� was pozna�em. W Wietnamie.
W sze��dziesi�tym �smym.
W sze��dziesi�tym �smym agenci CIA skontaktowali
si� z oddzia�em A zielonych beret�w, przywo��c rozkaz
zlikwidowania grupy sympatyk�w Wietkongu mieszkaj�-
cych w wiosce na przedmie�ciach Sajgonu. Kiedy zadanie
zosta�o wykonane, okaza�o si�, �e wywiad pope�ni� b��d,
�e wie�niacy, kt�rych zastrzelono, nie nale�eli do Wiet-
kongu - wprost przeciwnie - i �e CIA zaprzecza, jakoby
mia�a z tym co� wsp�lnego. Przed s�dem postawiono ca�y
oddzia� A. Wszystkich skazano, uwi�ziono w Sajgonie,
a nast�pnie przewieziono do Stan�w. �o�nierze z innych
oddzia��w si� specjalnych wpadli w tak� w�ciek�o��, �e
planowali atak na wi�zienie, �eby odbi� wsp�towarzyszy
Kiedy CIA si� o tym zwiedzia�a, dow�dztwo wojsk
skich w Wietnamie zacz�o systematycznie zmniej-
sza� ilo�� akcji zielonych beret�w, stopniowo redu-
kuj�c ich stan liczebny w po�udniowo-wschodniej Azji
i gro��c ca�kowitym rozwi�zaniem si� specjalnych.
Rambo nie bra� udzia�u w tej operacji, ale zna� tych, co
w niej uczestniczyli, i nie znosi� fa�szu.
- W sze��dziesi�tym �smym? - powt�rzy� Murdock. -
Cz�owieku, to by�o nieporozumienie, naprawd�. Starodaw-
ne dzieje. Poza tym chyba nie rozumiesz, w czym rzecz. -
B�ysn�� zimno oczami. - Rozmawiamy o tera�niejszo�ci,
o dniu dzisiejszym. Nie wiem, czy nasz dobry pu�kownik ci
o tym wspomina�, ale mog� ci� st�d wyci�gn��, jestem do
tego upowa�niony. My�la�em, �e tego chcesz. Chyba �e
rozbijanie kamieni sprawia ci frajd�.
Rambo spojrza� ponad jego ramieniem na spryskiwa-
cze zraszaj�ce trawnik. Przed oczyma stan�� mu kamie-
nio�om, osaczaj�ce �ciany celi. Gdy na jego policzku
osiad�y ch�odne kropelki wilgoci, zesztywnia�. Je�li chcesz
przetrwa�, pracuj, r�b co�...
- Nie zaszkodzi pos�ucha�. Co to za robota?
~ Teraz*m�wisz do rzeczy. Tak trzyma�. Robota? Co�
w sam raz dla ciebie. Klasyczna operacja si� specjalnych.
Szybkie uderzenie i odwr�t. G�ra dwa dni.
- W wojsku macie pe�no zielonych beret�w. I nie
siedz� w wi�zieniu. Dlaczego ja?
- Dlaczego? Bo nam si� podobasz. A przynajmniej
podobasz si� naszemu komputerowi w Langley. Wybra�
twoj� teczk� w siedem sekund. Zadecydowa�y r�ne
"czynniki. Przebieg s�u�by. Znajomo�� terenu.
- Terenu? - Rambo zmarszczy� brwi. - Jakiego?
- Jeszcze nie teraz. Jeszcze si� nie zdecydowa�e�.
- Nie b�d� si� decydowa� w ciemno.
- Co jest, panie pu�kowniku? - Murdock spojrza� na
Trautmana. - Mo�e to jakie� nieporozumienie? My�la-
�em, �e pa�ski ch�opak jest ch�tny. Regu�a jest prosta,
Rambo: tak albo nie. Wchodzisz w to albo nie wchodzisz.
I to teraz, natychmiast. Je�li nie, nie by�o rozmowy. Je�li
w to wejdziesz, pracujesz na w�asn� r�k�, jasne? �adnych
komentarzy z naszej strony. My nic o tym nie wiemy.
Rozumiemy si�?
Nie zaci�gn�wszy si� ani razu, rzuci� papierosa w tra-
w� i rozgni�t� go eleganckim sk�rzanym butem.
W oddali szumia�y spryskiwacze.
- Niech pan mu powie - rozkaza� Trautman chrapli-
wym g�osem. - Bior� na siebie odpowiedzialno��.
- P�nocny Wietnam. - Murdock pogardliwie �ci�gn��
usta. - Kraj, kt�ry dzisiaj nazywaj� Wietnamsk� Republi-
k� Demokratyczn�,
Rambo zesztywnia�. Przypomnia� mu si� �o�nierz, kt�-
ry zostawi� mu na plecach i piersi szachownic� blizn.
Przypomnia� mu si� d�, gdzie go przetrzymywano, i pa-
skudztwa, jakie nieprzyjacielscy �o�nierze na niego zrzu-
cali. Robaki? Jad� i robaki. Ekskrementy? Przywyk� do
nich. A blizny? Nie by�o dnia ani nocy, kiedy by nie my�la�
o zem�cie...
Trautman post�pi� krok do przodu i Rambo poczu�
mi�dzy nimi �o�niersk� wi�.
- John, chodzi mu o to, �e... Zostawili�my tam naszych
ch�opc�w, je�c�w.
- Chce pan powiedzie�, �e kto� pomy�la� o nich do*
piero teraz?
- Nie zapominamy o naszych �o�nierzach - wtr�ci�
Murdock.
Rambo czu�, �e tkwi w tym wszystkim jakie� z�o.
I dobro jednocze�nie.
Spojrza� na Trautmana i w jego oczach zobaczy� pe�ne
zaanga�owanie w spraw�, nadziej�, potrzeb� zwyci�stwa,
Chryste, zwyci�stwa chocia� w niewielkim epizodzie woj-
ny, dla kt�rej obaj po�wiecili dusz�.
~ Dobra* Zdecydowa�em si�. Wchodz� w to.
B�yskawicznym ruchem nadgarstk�w zdj�� kajdanki
i rzuci� je na ziemi�.
Murdock wytrzeszczy� na nie oczy.
Rozdzia� 5
By� sam w w�skiej celi; Siedzia� ze skrzy�owanymi
nogami na betonowej, zimnej jak l�d pod�odze i rzuca-
j�c na �cian� cie� monumentalnego Buddy, patrzy� w d�,
na male�ki okr�g�y otw�r, kt�ry s�u�y� mu dot�d za
toalet�.
Za plecami, przy otwartych drzwiach, wyczuwa� obe-
cno�� sfrustrowanego i bezradnego stra�nika.
Z nabo�n� rozwag� otworzy� pude�ko i spojrza� na
sw�j dobytek. Skrawki pami�ci. Pami�tki po dawno
zmar�ych przyjacio�ach.
Symbole m�stwa.
I gwa�townej �mierci.
Si�gn�� r�k� do obcasa i jak za dotkni�ciem czarodziej-
skiej r�d�ki w jego d�oni wykwit� kartonik z zapa�kami.
Nie musia� si� nawet ogl�da�, by stwierdzi�, �e stra�nik
poderwa� g�ow� i zdenerwowany, ca�y zesztywnia�.
Tak, tak, to zapa�ki. Gdybym tylko chcia�, m�g�bym
w ka�dej chwili pu�ci� t� bud� z dymem. Za�o�� si�, �e
zastanawiasz si� teraz, co jeszcze tu ukrywa�em.
Trzymaj�c zapa�ki w jednej r�ce, drug� zacz�� wrzuca�
do otworu swoje medale. Wszystkie, jeden po drugim.
Z g��bi dobieg�o go st�umione pla�ni�cie.
I jeszcze jedno.
Po chwili trzecie.
Potem czwarte.
Nie rozumia�, dlaczego to robi, ale ta czynno�� spra-
wia�a mu przedziwn� satysfakcj�. Poza tym czu�, �e czeka
go co� z�ego. M�g� stamt�d nie wr�ci� - nie chcia�, �eby
kto� gmera� w jego rzeczach, gdyby nie wr�ci�.
Otworzy� kartonik, oderwa� i zapali� zapa�k�. B�ysn��
migotliwy p�omyk.
Wtedy Rambo przytkn�� p�omyk do pierwszej fotogra-
fii. Potem do drugiej, do trzeciej... Ten przyjaciel. Tam-
ten. P�on�ce zdj�cia spada�y w otch�a� i z g�o�nym sy-
kiem gas�y gdzie� g��boko pod nim.
Wreszcie...
Jego w�asne zdj�cie.
Bo z�e przeczucia narasta�y. Sz�sty zmys� ostrzega� go,
�e kiedy si� ma do czynienia z Murdockiem, nawet ka-
mienio�om mo�e by� miejscem lepszym ni�...
Patrzy�, jak jego dawne "ja" p�onie i rozpada si� na
cz�ci.
Jakby tego by�o mu jeszcze ma�o, spali� nawet pude�ko
na buty.
II
WILCZA NORA
Rozdzia� 1
W Bragg si� nie zmieni�o i czerpa� z tego niejakie
pocieszenie. Koszary, kantyna, zbrojownia, izba chorych,
park maszynowy, plac apelowy; tor przeszk�d, wie�e spado-
chronowe - wsz�dzie widzia� t�umy �o�nierzy, kt�rzy, wy-
r�niwszy si� w szkoleniu og�lnowojskowym, przyjechali
tu, �eby dosta� si� do elity. Z okna pokoju - siedzieli
w centrum dowodzenia Powietrznych Si� Specjalnych-
obserwowa� pluton �o�nierzy truchtaj�cych przed gma-
chem. R�wny krok, rytmiczny stukot but�w. �wie�y nary-
bek. Byli tu od tygodnia i jeszcze mieli nadzieje.
W�ciek�y sier�ant dopasowa� krok do ich kroku i ryk-
n��:
- Trzy, cztery, lewa! Lewa! Lewa, ty dupku! Ramiona
prosto! Giwery te� prosto! Prosto, powiedzia�em! Babska
z was* nie �o�nierze! Nie nauczyli was tam, jak...
Pluton znikn�� mu z oczu. Dawno temu, w latach
niewinnej m�odo�ci, by� jednym z nich. Przypomnia� so-
bie ten patriotyzm. T� dum�. Prze�kn�� �lin�.
Gdyby wtedy zdawa� sobie spraw�, jakie b�d� tego
konsekwencje, czy kontynuowa�by szkolenie? Nie wie-
dzia�.
Gn�biony my�lami, rozejrza� si� po sali odpraw. Ma�e,
surowe wn�trze, metalowe wojskowe krzes�a pomalowa-
ne na br�zowo, st�, ostre �wiat�o pod sufitem. Patrzy�o
na nich oko kamery wewn�trznego systemu bezpiecze�-
stwa. W korytarzu, przed drzwiami, sta�o dw�ch �andar-
m�w.
Adiutant obszed� st�, wr�czy� mu zapiecz�towan�
kopert�, poda� sztywn� podk�adk� i d�ugopis.
Siedz�cy naprzeciwko Murdock nachyli� si� i rzek�:
- To twoje rozkazy.
- Prosz� tu podpisa� - powiedzia� adiutant.
Rambo podpisa�.
- I jeszcze tutaj.
Rambo z�o�y� drugi podpis.
- Teraz mo�esz to otworzy�. - To znowu Murdock. -
Przeczytaj i wszystko zapami�taj. Tutaj, na miejscu. Pa-
piery nie mog� opu�ci� tego "pokoju.
Rambo z�ama� piecz��. Z koperty wyj�� plik kseroko-
pii dokument�w.
Murdock nachyli� si� jeszcze bardziej.
- Podczas akcji w Wietnamie, Laosie i Kambod�y za-
gin�o dwa tysi�ce czterystu ameryka�skich �o�nierzy. Na
oficjalnych listach widniej� jako "Przypuszczalnie zabici".
I na pewno wi�kszo�� z nich nie �yje.
Rambo przegl�da� papiery. Pomin�wszy imponuj�cej
grubo�ci plik g�sto zapisanych meldunk�w i doniesie�,
wy�owi� ze sterty kilka ziarnistych, czarno-bia�ych zdj��
formatu dwadzie�cia na dwadzie�cia pi�� centymetr�w.
Murdock m�wi� dalej:
- Mimo to wci�� otrzymywali�my nowe meldunki.
Wi�kszo��, to same bzdury. Plotki. Ale p�niej nadesz�y
raporty od naocznych �wiadk�w, od uciekinier�w i od
miejscowych sympatyk�w. Pami�taj, �e to wiadomo�ci
nie potwierdzone. Z drugiej strony, jest ich bardzo du�o.
Z ka�dym rokiem coraz wi�cej. Do tej pory zebrali�my
ponad dwa tysi�ce trzysta doniesie�. W ko�cu musimy
wykona� jaki� ruch. Dla Ligi Rodzin Zaginionych, dla
Kongresu i dla wielu Amerykan�w to wci�� bardzo emo-
cjonalny problem. Uwa�am, �e dysponujemy wystarczaj�-
c� ilo�ci� materia�u, �eby co� zrobi�.
Rambo ogl�da� fotografie. Zosta�y wykonane z bardzo
du�ej wysoko�ci i pokazywa�y niewielki kompleks budyn-
k�w - g��wnie chat - po�o�ony w pos�pnej kotlinie po-
�r�d d�ungli. By� otoczony g�st� ro�linno�ci�, przes�oni�-
ty falami rozedrganego od upa�u powietrza, dlatego
w pierwszej chwili Rambo z niczym sobie tego nie skoja-
rzy�.
I nagle - szok.
Lecz zanim zd��y� otworzy� usta, Murdock wskaza�
r�k� na dokumenty i powiedzia�:
- W notatce numer E-7 znajdziesz szczeg�y. W opu-
szczonej bazie wojsk wietnamskich na wy�ynie p�nocno-
�rodkowej mog� znajdowa� si� zabudowania s�u��ce za
ob�z dla wi�ni�w. Jak sam widzisz, nasz wywiad niewie-
le zdzia�a�. Na zdj�ciach z LANDSAT-u wida� chaty,
jakie� baraki... Nie wiadomo, co to tak naprawd� jest.
Rambo podni�s� wzrok i przeszy� go rozjuszonym
spojrzeniem. Serce bi�o mu coraz szybciej, wali�o jak
m�otem.
- Chryste, co wy chcecie...?
Obruszony Murdock wyprostowa� si� i poczerwienia�
na twarzy.
- No? - warkn��. - M�w.
- My�li pan, �e nie rozpoznaj� tego miejsca? My�li
pan, �e w tej norze o�lep�em? �e nagle zg�upia�em?
Przecie� to jest...! - Ochryp�. By� tak w�ciek�y, �e nie m�g�
doko�czy�.
Lecz nie wypowiedziane s�owa zdawa�y si� wype�nia�
ca�y pok�j.
Murdock zmru�y� oczy i popatrzy� na Trautmana.
- Mia� pan racj� - mrukn��.
- Oczywi�cie. M�wi�em, �e tak b�dzie.
Murdock odchyli� si� w fotelu i skrzy�owa� ramiona.
- Ta operacja jest wystarczaj�co ryzykowna bez...
Trautman przechwyci� wzrokiem spojrzenie Johna
i wzruszy� ramionami.
- Widzisz, oni my�leli, �e b�dziesz im wdzi�czny za
okazj� do wyrwania si� z kamienio�omu. Koniec z t�ucze-
niem g�az�w i tak dalej. Logiczne za�o�enie. �aden prob-
lem. Za�o�yli te�, �e skusi ci� poczucie lojalno�ci, �e
zechcesz uwolni� tych �o�nierzy. Ale nie wiedzieli, czy
przej�cia, jakie mia�e� w wietnamskim obozie pracy...
Tak, to ten sam ob�z. Tam ci� trzymali. - Pu�kownik
zacisn�� usta. ~ Tam ci� torturowali. Chryste! Widzisz,
nie wiedzieli jednego. Nie wiedzieli, �e mo�esz zareago-
wa� zupe�nie inaczej, �e mo�esz im powiedzie�: "Nie, do
diab�a. Macie mnie za ostatniego durnia? Ja tam nie
wr�c�".
Rambo regulowa� cz�stotliwo�� oddechu, pr�buj�c
zdusi� d�awi�c� go z�o��.
- Szpicle z CIA. Oni si� nie zmieniaj�. Musz� k�ama�.
Zawsze.
- Nieprawda. - Murdock rzuci� o��wek na st�. - To
nie by�o k�amstwo. To by�a zastrze�ona informacja. Mu-
sia�em wiedzie�. Nie sk�ama�em. Po prostu nie powiedzia-
�em wszystkiego.
Rambo �widrowa� go wzrokiem.
- No dobra - burkn�� Murdock. - Chcesz wiedzie�
wszystko, to ci powiem. Tak, to ten sam ob�z, z kt�rego
uciek�e�. To tw�j obszar dzia�ania. Wspomnia�em, �e
komputer wybra� ci� w siedem sekund. Bo masz tyle
medali? Oczywi�cie. Bo z ciebie twardziel? Naturalnie.
Poniewa� sam by�e� kiedy� je�cem wojennym? Jak naj-
bardziej. Ale najwa�niejszym kryterium doboru by� fakt,
�e nikt, dos�ownie nikt nie zna tego obszaru tak dobrze
jak ty. B�d�my szczerzy. To operacja o najwy�szym sto-
pniu ryzyka. Kto m�g� przewidzie�, �e wyp�yn� dodatko-
we elementy, kt�re przewa�� szal� i ka�� ci si� wycofa�?
Ale je�li na to p�jdziesz... Je�li p�jdziesz na ca�ego,
zostaniesz ponownie wcielony do zielonych beret�w. Co
prawda tymczasowo, ale domy�lamy si�, �e to dla ciebie
wa�ne. A je�li ci si� powiedzie... Nie mog� nic obieca�,
ale odby�em ju� rozmowy wst�pne. Niewykluczone, �e
prezydent ci� u�askawi i ta jatka w mie�cie p�jdzie w nie-
pami��. Tak wi�c musz� teraz zada� panu pytanie, poru*
czniku. Decyduje si� pan?
- Dobry pan jest - odrzek� Rambo. - Naprawd� do*
bry.
- To nie jest odpowied� na moje pytanie.
- Tak, decyduj� si�. - Machinalnie gestem podni�s�
r�k� i dotkn�� blizn pod drelichow� koszul�.
Murdock odetchn��.
- Ciesz� si�, �e doszli�my do porozumienia. Za�atwi�
niezb�dne formalno�ci.
- Jaki macie plan?
- Sk�ada si� z dw�ch etap�w: z rozpoznania i z ak-
cji ewakuacyjnej. Ty za�atwiasz etap pierwszy: rozpozna-
nie. Masz zbada� teren, potwierdzi� obecno�� amerykan*
skich je�c�w wojennych, o ile ich tam w og�le znaj-
dziesz, zebra� dokumentacj� fotograficzn� i taktyczn�
i wycofa� si� do punktu ewakuacyjnego. - Dla podkre�le-
nia wagi swych s��w na chwil� zamilk�. - Bez nawi�zywa-
nia kontaktu bojowego z nieprzyjacielem - zako�czy�
z naciskiem.
- Bez... - Rambo przeni�s� wzrok z Murdocka na
Trautmana. - Chce pan powiedzie�, �e mam si� wycofa�
bez naszych ch�opak�w? �e jak ich znajd�, to nie mog�
ich odbi�?
Murdock uprzedzi� Trautmana.
- Nie. Absolutnie nie. Zajmie si� tym grupa wyzna-
czona do fazy drugiej. Oddzia� specjalny Delta.
- Przecie� tam b�d�. Tam, na miejscu. Nie do wiary...
Mam zrobi� zdj�cia, i tyle?
- Rozczarowany? - Murdock podni�s� o��wek i zastu-
ka� nim w blat sto�u. - Nies�usznie. To karko�omne zada-
nie. - Zmru�y� oczy. - Nawet dla ciebie.
- Dobra. Zdj�cia. - Rambo spojrza� na Trautmana. -
Panie pu�kowniku, czy tym razem zwyci�ymy?
- Tym razem - odrzek� Trautman - wszystko zale�y od
ciebie.
- O wp� do si�dmej masz samolot do Bangkoku.
Polecisz zwyk�ymi liniami pasa�erskimi, �eby nie rzuca�
si� nikomu w oczy. Masz tu paszport, metryk�, dokumen-
tyu zupe�niaj�ce. B�dziesz podr�owa� pod w�asnym naz-
wiskiem. Instynkt podszeptuje mi co� innego, ale Tajland-
czycy s� dzisiaj cholernie podejrzliwi wobec Ameryka-
n�w przechodz�cych przez odpraw� paszportow�. Nie
chcemy �adnych... k�opotliwych sytuacji. Ale kiedy prze-
kroczysz granic�, pogramy szybciej i z mniejszym respe-
ktem dla przepis�w. - Murdock u�miechn�� si�, jakby
oczekiwa�, �e ten etap operacji sprawi mu szczeg�ln�
frajd�.
Rambo przyjrza� si� zdj�ciu w paszporcie. Zrobiono je
niedawno. Zmarszczy� brwi. Nie przypomina� sobie, kie-
dy go fotografowali.
- Sk�d to macie? Musieli�cie mie� du�o czasu, �eby...
Byli�cie a� tak pewni, �e si� zdecyduj�?
- Niczego nie byli�my pewni - odpar� Murdock. -
Mogliby�my je zniszczy� z tak� sam� �atwo�ci�, z jak�
spreparowali�my. W Bangkoku spotkasz si� z...
Rozdzia� 2
Siilniki samolotu Japo�skich Linii Lotniczych zmniej-
szy�y obroty i maszyna zacz�a schodzi� do l�dowania.
Rambo poczu�, �e �o��dek podje�d�a do g�ry, i �e rosn�-
ce ci�nienie zatyka mu uszy. Zacisn�� z�by i prze�kn��
�lin� - us�ysza� cichutkie pykni�cie i odg�osy dochodz�ce
z zat�oczonej kabiny pasa�erskiej sta�y si� wyra�niejsze.
Za oknem widzia� chmury, a kiedy samolot zszed� ni�ej,
zobaczy� malowniczy krajobraz Tajlandii. Tropikalna
d�ungla, pola uprawne, rzeki. A w oddali, pod kraw�dzi�
skrzyd�a, rozci�ga� si� ruchliwy Bangkok.
Ostatnim razem ogl�da� t� cz�� kuli ziemskiej z okien
wojskowego samolotu transportowego, kt�ry unosi� go
do normalnego �wiata, do Bia�ego Domu - wraca�, �e-
by odebra� Congressional Medal of Honor. W s�u�bo-
wej pochwale, jak� otrzyma� z medalem, opisano jego
ucieczk� z wietnamskiego obozu pracy i p�toramie-
si�czn�, pe�n� udr�ki w�dr�wk� przez d�ungl�, kt�r�
zako�czy� w bazie wojsk ameryka�skich stacjonuj�-
cych za stref� zdemilitaryzowan�. Ale nikt i nic nie opi-
sze tego, co wtedy prze�y�. Zaraz po tym, jak amery-
ka�scy wartownicy omal go nie zastrzelili - nie wie-
rzyli, �e kto�, kto wygl�da jak zwierz�, mo�e by� ich
rodakiem - zosta� przewieziony �mig�owcem do szpita-
la w Sajgonie, a stamt�d... Trzydzie�ci sze�� godzin p�-
niej - plus przeskok przez kilka stref czasowych, szok
kulturowy i temu podobne rzeczy - wyl�dowa� w ba-
zie si� powietrznych w Edwards. W starej, dobrej Ame-
ryce.
I wtedy, gdy zda� sobie spraw�, �e wszyscy oczekuj� od
niego, �e sam pozbiera okruchy swego �ycia - jakby
Wietnam by� tylko ma�o znacz�cym epizodem - rozp�ta�o
si� prawdziwe piek�o.
I trafi� do tego miasteczka.
I spotka� Teasle'a.
Wstrz�s wywo�any przyziemieniem wr�ci� go
tera�niejszo�ci. Spod fotela przed sob� wyci�gn�� torb�
podr�n�, sw�j jedyny baga�.
I nagle przysz�o mu do g�owy, �e mo�e by tak na tym
poprzesta�. Mo�e by tak sko�czy� z tym wszystkim i po
prostu znikn��.
Po tym, co prze�y�, nie by� nikomu nic winien, Po�u-
dniowo-zachodni� Azj� zna� r�wnie dobrze jak Stany
Zjednoczone. Tak, m�g� znikn��. Wi�zienia, awantury -
koniec z tym.
Pewnie, dlaczego nie?
Ale zaraz pomy�la� o ameryka�skich je�cach, kt�rzy
siedzieli w tym piekle tak d�ugo, �e p� roku, jakie sp�dzi�
w wietnamskim obozie pracy, by�o w por�wnaniu z tym
jak kr�tki weekend.
Pomy�la� te� o Trautmanie, kt�ry nara�a� swoj� karie-
r�, �eby z wi�ziennej celi, co noc cia�niejszej, coraz nie-
zno�niej przyt�aczaj�cej, wyci�gn�� syna, kt�rego sam
wyszkoli�.
I oddychaj�c g��boko, zastanawiaj�c si� nad osta-
teczn� decyzj�, pomy�la�: Nie. Da�em s�owo. Dotrzymam
go.
Po raz ostatni.
Ale kiedy mija� sztucznie u�miechni�t� stewardes�
(- �ycz� panu mi�ego dnia. Dzi�kujemy, �e zechcia� pan
skorzysta� z us�ug naszej linii.) i wychodzi� z samolotu,
czu� w �o��dku pal�cy niepok�j.
Rozdzia� 3
Lotnisko Don Muang w Bangkoku przypomina�o
rozedrgane mrowisko pe�ne mr�wek u�ywaj�cych cuch-
n�cej oliwy do sma�enia; jej smr�d by� przyt�aczaj�cy. Nie
rzucaj�c si� w oczy, wraz z t�umem innych pasa�er�w
zmierza� labiryntem korytarzy do sali odpraw. Tak jak
m�wi� Murdock, jego paszport by� czysty niczym higieni-
czna chusteczka do nosa.
- Jaki jest cel pa�skiej wizyty?
- Przyjecha�em dla przyjemno�ci.
Celnik spojrza� na niego z dezaprobat�, jakby przyjem-
no�� oznacza�a opium albo dziwki.
Ale podstemplowa� paszport i mrukn��:
- Dobrej zabawy.
I Rambo wyszed� z sali przylot�w.
Na dworze uderzy�a go znajoma fala dusznego orien-
talnego upa�u. Kropelki wilgoci przywar�y mu do czo�a
i przemoczy�y koszul�. Z torb� w r�ku wszed� w ci�b�
Azjat�w i turyst�w, lustruj�c wzrokiem chaos ulicznego
ruchu.
Zabrzmia� cichy klakson dobitego Citroena stoj�cego
przy kraw�niku; kierowca mia� jaszczurz� twarz. Wsia-
daj�c, Rambo kaza� si� wie�� do hotelu Indra.
Jak tylko skr�cili za r�g, odwr�ci� si� gwa�townie, �eby
sprawdzi�, czy nikt za nimi nie jedzie. Czuj�c, jak t�ej�
mu mi�nie, szybko kaza� Tajowi stan��.
Kierowca zahamowa�, obr�ci� g�ow� i zdziwiony
uni�s� brwi, przez co sta� si� jeszcze bardziej podobny do
jaszczurki.
Rambo wcisn�� mu w d�o� dziesi�� dolar�w, chwyci�
torb� (- Niech pan rusza. Szybko!) i podczas gdy Taj-
landczyk co� tam do siebie mamrota� odje�d�aj�c od
kraw�nika/wyskoczy� z Citroena. Zd��y� jeszcze pomy-
�le�, �e podobne odczucia towarzysz� skokowi ze
spadochronem, i natychmiast og�uszy�a go wrzawa ru-
chliwej dzielnicy handlowej. Wch�on�� go t�um.
Rozdzia� 4
- �e co?! Chwila, czy ja ci� dobrze zrozumia�em?
Zgubili�cie go?! Cholera jasna! - Murdock �cisn�� mikro-
fon radionadajnika szyfruj�cego. Na szyi wyst�pi�y mu
�y�y. - By�o was trzech i nie dali�cie rady go...
W g�o�niku zatrzeszcza�o, potem dobieg� ich przepra-
szaj�cy g�os:
- G�ow� daj�, �e w samolocie nas nie zauwa�y�.
- Sralis-mazgalis.
- Nie m�g�. Wygl�dali�my jak tury�ci, jak inni. Koszu-
le w kwiaty, lu�ne spodnie z madrasu, s�omkowe kapelu-
sze. Mieli�my wszystko, co trzeba.
- Jezus... - wyszepta� Murdock.
- I siedzieli�my oddzielnie. Kiedy wyszed� z samolotu,
ruszyli�my za nim. Dw�ch ch�opak�w z miejscowej pla-
c�wki obserwowa�o go na sali odpraw. Pojechali�my za
nim samochodem no i...
- No i...?
- No i taks�wka nagle si� zatrzyma�a...
- Do��, wystarczy, Nie chc� tego s�ucha�. Wszystko
sprowadza si� do jednego: spierdolili�cie robot�. Jak
i dlaczego, nie ma znaczenia.
- Przez ca�� drog� nie wykona� �adnego podejrzanego
ruchu, naprawd�. Dopiero kiedy...
Murdock trzasn�� prze��cznikiem i wy��czy� g�os. Na-
chmurzony wzni�s� oczy, jak do Boga.
- Nowe zadanie na pewno si� temu dupkowi spodoba.
Wy�l� go do Rejkiawiku, cholera jasna, na Islandi�.
Widocznie przypomnia� sobie, �e nie jest sam, bo
odwr�ci� si� do Trautmana.
- A co do pana... Prosz� zaprzeczy�, je�li si� myl�.
Zagwarantowa� pan, �e Rambo stawi si� na miejscu.
Powiedzia� pan: "Bior� na siebie odpowiedzialno��". Od-
powiedzialno��?! Gada pan o...? No i co teraz, pu�kowni-
ku? Obetn� panu te zdobne pagony, a wtedy...
- Rambo dotrzyma obietnicy. - Kusi�o go, ale poha-
mowa� si� i nie zaproponowa� Murdockowi, �eby wyko-
na� na sobie pewien obsceniczny akt.
Murdock a� zamruga�.
- Dotrzyma obietnicy? Facet strzela, podpala, obraca
w perzyn� ca�e miasto, a pan chce, �ebym uwa�a� go za
harcerzyka, kt�ry zawsze dotrzymuje s�owa?
- Ot� to. Miasto.
- Panie pu�kowniku, wydaje mi si�, �e mamy trudno-
�ci w nawi�zaniu kontaktu my�lowego. Nie mam zielone-
go poj�cia, o czym pan m�wi.
- O tamtym mie�cie. Nie rozumie pan? To przez tego
policjanta. Rambo zawsze ko�czy to, co zacz��.
- Ko�czy? Fakt* tamto miasto wyko�czy� do�� skute-
cznie. M�wi pan tak, jakby by� pan dumny, �e pu�ci� je
z dymem.
Trautman pokr�ci� g�ow�.
- Nie, dumny nie jestem. To nieodpowiednie s�owo.
Mo�e raczej przera�ony. Niepotrzebnie si� pan zamar-
twia. Nie wiem, dlaczego Rambo znikn�� w Bangkoku,
ale jestem pewien, �e mia� ku temu dobry pow�d. I po-
wiem panu jeszcze co�: Rambo nigdy nie z�ama� danego
s�owa, nigdy nie zerwa� umowy. Je�li obieca�, �e tu b�dzie,
to na pewno b�dzie.
- Panie... - G�os nale�a� do technika, kt�ry siedzia� za
konsolet� przy �cianie, ze wzrokiem wbitym w ekran.
- Nie przerywa�! - warkn�� Murdock.
- Ale...
- Szlag by to! Co tam?!
- Na ekranie pojawi� si� jaki� punkcik.
- Co?!
- I zmierza w nasz� stron�.
Rozdzia� 5
Wyrasta� przed nim sk�pany w s�o�cu z�oty Budda
z okr�g��, nieprzeniknion� twarz�, z kt�rej promienio-
wa�o b�ogos�awie�stwo, a mo�e pot�pienie. Wisz�c dzie-
wi�� metr�w nad ziemi� w st�a�ym, idealnie wywa�o-
nym bezruchu, siedz�cy za pleksiglasow� tafl� Rambo
patrzy� na niego jeszcze przez chwil�, potem pchn��
dr��ek i �mig�owiec min�� z rykiem pos�g.
Po tym, jak zaraz za lotniskiem wyskoczy� z taks�wki
i znikn�� w t�umie, na chybi� trafi� przebieg� kilka ulic.
Wzi�� inn� taks�wk�, z tej te� prawie natychmiast wysko-
czy�, po czym roj�cymi si� od ludzi zau�kami dotar� do
nast�pnej taks�wki. I tak, krok po kroku, zmierza�
w stron� um�wionego miejsca - do farmy po�o�onej na
przedmie�ciach Bangkoku. Murdock powiedzia�, �e ��cz-
nikiem b�dzie pewien starzec, jej w�a�ciciel, a kiedy sta-
rzec zdj�� z maszyny maskuj�c� sie�, oczom Rambo uka-
za� si� pami�taj�cy wojn� Huey UH-1 D, kt�ry namoment
skojarzy� mu si� z seriami wystrza��w i z przera�liwym
krzykiem. Nie zapomnia�. Pami�ta�.
Pi�� minut p�niej Bangkok zosta� daleko w tyle.
Cie� �mig�owca za�amywa� si� na kana�ach. Potem
przeci�� rzek�. �wi�tynie, pola uprawne, wo�y. Rambo
�ci�gn�� dr��ek na siebie i �mign�� w niebo. Poletka ry�o-
we znikn�y.
Znajome urz�dzenia sterownicze dawa�y mu poczucie
bezpiecze�stwa, lecz wspomnienia, jakie wywo�ywa�y,
uspokajaj�ce nie by�y; Rambo zastanawia� si�, czy Mur-
dock celowo wybra� ten typ �mig�owca. Chcia� go bojowo
nastroi�? Je�li tak, to taktyka odnios�a po��dany skutek.
Nienawidzi� manipulacji.
Jednak nienawi��, a nawet wspomnienia z wojny nie mia�y
teraz znaczenia, nie w tej chwili. By� wysoko w powietrzu,
p�yn��, dryfowa� w przestworzach, a poczucie wolno�ci roz-
sadza�o mu pier�. I jakby zasiada� za sterami kolejki �mierci
w swym prywatnym weso�ym miasteczku, pchn�� dr��ek
i run�� przez chmury ku ziemi czuj�c, jak �o��dek podje�d�a
mu do gard�a, by uspokoi� si� dopiero wtedy, gdy �mig�owiec
wyr�wna� lot nad wierzcho�kami drzew. D�ungla.
U�miechn�� si� i przelecia� nad g�rskim szczytem. Przy-
pomniawszy sobie sw�j pierwszy w�asny samoch�d - wrak
niebieskiego Forda rocznik sze��dziesi�t trzy - i odcinek
czarnej, g�adkiej szosy w Bowie w Arizonie, zmusza� �mi-
g�owiec do manewr�w, jakich tamten w�z nigdy by nie
wykona�. Zni�y� lot, przebi� si� przez porann� mg��...
By otrze�wie� na widok celu podr�y.
W dole rozci�ga�a si� baza wojskowa. ��k� po�o�on�
mi�dzy poro�ni�tymi d�ungl� zboczami przecina� pas
startowy. W oddali widnia�y g�ry zwie�czone girlandami
chmur - szczyt za szczytem, gin�y w coraz bledszych
odcieniach szaro�ci, niczym na orientalnej akwareli.
Baza sprawia�a wra�enie opuszczonej. Hangary i baraki
by�y prze�arte rdz�, poro�ni�te dzikimi pn�czami, jak zanie-
dbane pozosta�o�ci z czas�w wojny. Lecz gdy �mig�owiec
zbli�y� si� do l�dowiska, gdy zszed� jeszcze ni�ej, Rambo
zauwa�y�, �e pas jest w znakomitym stanie i �e u wej�cia do
hangaru t�oczy si� kilkunastu m�czyzn. Dw�ch z nich -
jeden w mundurze, drugi w koszuli z podwini�tymi r�ka-
wami i w lu�no zawi�zanym krawacie - wyst�pi�o z t�umu
i ruszy�o mu na spotkanie. Zniecierpliwiony cywil szed�
szybciej i wkr�tce jego towarzysz zosta� daleko w tyle.
L�dowisko znajdowa�o si� ko�o hangaru. Dumny, �e nie
zapomnia� swych umiej�tno�ci, Rambo posadzi� maszyn�
mi�kko i delikatnie. W g�r� buchn�y tumany py�u, ale gdy
wy��czy� zap�on, powoli osiad�y. Wirniki obraca�y si� coraz
wolniej, j�cza�y coraz ciszej, wreszcie zamar�y. Rambo zdj��
s�uchawki i wysiad� z kabiny. Po �opotliwym ryku silnik�w
baza wyda�a mu si� straszliwie cicha.
Doskoczy� do niego Murdock w przepoconej pod pa-
chami koszuli. Daleko za Murdockiem szed� Trautman.
- Do kurwy n�dzy, co ty sobie...?
- Melduj� si� zgodnie z rozkazem.
- Zgodnie z rozkazem? - Murdock podni�s� g�os. -
Z rozkazem?! Tylko nie udawaj, �e.... Co to za numer
wyci��e� nam w Bangkoku?
" Rambo sprawia� wra�enie zaskoczonego.
- Numer? - spyta�.
- Urwa�e� si� moim... - Murdock nagle zamilk�.
Nadszed� Trautman.
- Co si� sta�o, Murdock? - spyta�. - Nie zaprzeczysz,
�e kaza�e� go �ledzi�?
- �ledzi�? - powt�rzy� Rambo z udawanym zdziwie-
niem. - Nie rozumiem. Po co mieliby�cie mnie �ledzi�?
Przecie� stawi�em si� na spotkanie. Na farmie.
Murdock j�kn��.
- Oczywi�cie, �e si� stawi�e�, John - powiedzia� Traut-
man. - Ale za��my, �e...
Murdock spogl�da� to na Rambo, to na pu�kownika.
- Za��my - powt�rzy� Trautman - to, rzecz jasna,
za�o�enie czysto abstrakcyjne, �e wiedzia�e� o �ledz�cych
ci� ludziach i za��my, �e zgubi�e� ich przed dotarciem na
miejsce spotkania. Dlaczego?
- To, naturalnie, sytuacja hipotetyczna, prawda? -
upewni� si� Rambo.
- Oczywi�cie, �e hipotetyczna.
- No c�, gdybym wiedzia�, �e mnie �ledz�, r�wnie
dobrze mogliby o tym wiedzie� inni. Sam pan powiedzia�,
panie Murdock, �e Tajowie s� dzisiaj cholernie podejrzli-
wi wobec Amerykan�w. Ludzie, kt�rych bym ewentual-
nie zgubi�, mogliby by� przyjaci�mi albo wrogami. A jak
by na to nie patrze�, nie chcieliby�cie chyba, �eby kto�
odkry�, dok�d jad�.
Murdock spojrza� na niego spode �ba.
- Sprytne. Bardzo sprytne.
- Ale, jak powiedzia� pan pu�kownik, to rozwa�ania
czysto hipotetyczne. Nie chcia�bym denerwowa� pa�-
skich ludzi.
- Kontynuuj�c nasz� abstrakcyjn� dyskusj� - nie ust�-
powa� Trautman - czy przychodzi ci do g�owy jaki�
pow�d, dla kt�rego m�g�by� chcie� tych ludzi zgubi�?
- Nie rozumiem, panie pu�kowniku.
- Na przyk�ad, �eby udowodni� im, �e nie trzeba ci�
�ledzi�? �e do niczego ci� nie zmuszano? �e przylecia�e�
tu z w�asnej woli?
- Nie, na nic takiego bym chyba nie wpad� panie
pu�kowniku.
- Sprytne - powt�rzy� Murdock. - Bardzo sprytne.
Mierzyli si� wzrokiem.
- No tak... - Trautman odchrz�kn��. - Proponuj�,
�eby�my przeszli do hangaru, Murdock, Ostatecznie baza
ma sprawia� wra�enie opuszczonej. Chyba �e chce si�
pan dalej k��ci�.
Najwyra�niej zadowolony, �e mo�e zmieni� temat,
Murdock kiwn�� g�ow� i dla potwierdzenia swego autory-
tetu rozkaza�:
- No i skoro nasz Audie Murphy w ko�cu przylecia�,
lepiej zabierzmy z widoku tego przekl�tego Hueya. -
Ruszy� �wawo przodem, kieruj�c si� w stron� szerokiego,
mrocznego wej�cia do hangaru.
- John... - Trautman pokr�ci� g�ow�.
Rambo u�miechn�� si�.
- Panie pu�kowniku, chyba sam diabe� mnie podkusi�.
Id�c za Murdockiem, rozgl�da� si� woko�o. Maskuj�cy
baldachim po prawej stronie skrywa� wielki, czarny �mi-
g�owiec wielozadaniowy Augusta 109 - z�owieszczo
przycupni�ty, bez �adnych oznakowa�, z zas�oni�tymi ok-
nami. Dw�ch mechanik�w sprawdza�o tylny wirnik. Poza
tym baza wygl�da�a zupe�nie niewinnie.
Marszcz�c czo�o, wszed� do mrocznego hangaru i jesz-
cze zanim oczy przystosowa�y mu si� do ciemno�ci, przy-
stan�� oniemia�y.
W olbrzymiej metalowej budowli bucza�o i szumia�o.
�ciany leciutko wibrowa�y. Pi�trzy�y si� przed nim zwarte
sterty urz�dze� elektronicznych.
W mroku, niczym zjawy, �wieci�y rz�dy ekran�w monito-
rowych aparatury wideo. Zielone literki na ekranach kom-
puterowych promieniowa�y tajemnicz� po�wiat�. Na siat-
kach ma�ych ekran�w radarowych obraca�y si� widmowe
pasma. Modu�y stanowisk namiarowych, ��czno�ciowych
i koordynacji dalekosi�nej utworzy�y w hangarze rodzaj
odr�bnego pomieszczenia w kszta�cie skomplikowanego,
wielowarstwowego obwarzanka.
Z g��bi dobieg�y go g�osy technik�w:
- Kto to... Co to jest? - spyta� jeden.
- Facet, kt�ry ma tam lecie� - odrzek� drugi.
- On? Jezu, wygl�da tak, jakby w�a�nie stamt�d wr�ci�.
Za technikami, za rz�dem ja