Corum 1_ Kawaler Mieczy - MOORCOCK MICHAEL

Szczegóły
Tytuł Corum 1_ Kawaler Mieczy - MOORCOCK MICHAEL
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Corum 1_ Kawaler Mieczy - MOORCOCK MICHAEL PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Corum 1_ Kawaler Mieczy - MOORCOCK MICHAEL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Corum 1_ Kawaler Mieczy - MOORCOCK MICHAEL - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MOORCOCK MICHAEL Corum 1: Kawaler Mieczy (Przelozyl: Radoslaw Kot) MICHAEL MOORCOCK SCAN-dal WPROWADZENIE Byly to czasy oceanow swiatla i czasy dzikich bestii z brazu latajacych w przestworzach, miast unoszacych sie tuz pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydla, roslejszego niz zamki, napelnialy porykiwaniem pastwiska; mlode i halasliwe stworzenia nawiedzaly ponuro toczace swe wody rzeki. Byl to czas bogow, ktorych nieustanna obecnosc mozna bylo dostrzec we wszystkim, co istnialo na swiecie; czas bezrozumnych krasnali i pozbawionych ksztaltu stworow, ktore mozna bylo przywolac nieostrozna badz goraczkowa mysla, a ktore nie odchodzily nie zadawszy cierpienia lub poki nie zlozylo im sie okrutnej ofiary; czas magii, zjaw, niestalej przyrody, zdarzen pozornie niemozliwych, paradoksow mogacych wpedzic w szalenstwo; marzen spelniajacych sie poslusznie i marzen realizujacych sie na opak; koszmarow sennych raptownie stajacych sie jawa.Byly to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy czlowiek, niewolnik strachu, pojawil sie na swiecie, nieswiadom, ze wiekszosc cierpien i lekow, ktore go osaczaly, byla wynikiem nie czego innego, jak tego, ze on sam zaistnial. Byla to jedna z wielu ironii losu, zwiazanych z czlowiekiem, ktory podowczas nazywal swa rase Mabdenami lub Mabdenczykami. Mabdenowie zyli krotko, lecz mnozyli sie obficie. W ciagu kilku stuleci zdolali osiagnac przewage na zachodnim kontynencie, na ktorym to zaczela sie ich ewolucja. Przed wyprawianiem sie w wiekszej sile ku ladom zamieszkanym przez Vadgaghow i Nhadraghow powstrzymywaly ich przesady. Tak trwalo to przez pare dalszych stuleci, az w koncu okrzepli i zdobyli sie na odwage. Nie spotkali sie z oporem, lecz zaczeli zazdroscic starszym rasom, ich liczne kompleksy objawily sie pod postaciami zawisci i agresji. Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzezeni przed takim obrotem sprawy. Panowali przez milion lub wiecej lat na calej planecie, a teraz ona zaczela sie zmieniac. Wiedzieli o istnieniu Mabdenow, lecz nie dostrzegali zbytniej roznicy miedzy nimi a innymi dzikimi zwierzetami. Obie rasy nie zapomnialy wprawdzie o wzajemnej nienawisci, lecz ich przedstawiciele spedzali rownoczesnie wiele czasu na tworzeniu dziel sztuki, abstrakcyjnych rozwazaniach i temu podobnych zajeciach. Rozumni, doswiadczeni, nie dopuszczali do siebie mysli, ze cokolwiek moze sie zmienic. Z tego tez glownie powodu ignorowali zapowiedzi kresu swej epoki. Miedzy oboma odwiecznymi wrogami nie bylo juz konfliktow, jako ze ostatnia bitwe stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze soba kontaktow. Vadhaghowie zamieszkiwali calymi rodzinami odciete od swiata zamki, rozrzucone na kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie bylo miedzy nimi lacznosci, chec do podrozowania zas stracili juz bardzo dawno. Nhadraghowie zyli w miastach wzniesionych na wyspach wsrod morz, na polnocny zachod od Bro-an-Vadhaghu. Rowniez samotnie, nie interesujac sie nawet najblizszym rodzenstwem. Obie rasy uwazaly, ze sa niezwyciezone. Obie sie mylily. Rozpoczynajacy swa egzystencje czlowiek rozmnazal sie i, jak szerzy sie zaraza, tak on wedrowal po calym swiecie. Zaraza ta powalala stare rasy, gdziekolwiek sie na nie natknela. Czlowiek niosl ze soba nie tylko smierc, lecz rowniez strach. Glownym celem jego staran bylo zostawienie po poprzednikach jedynie ruin i kosci. Nie zdajac sobie sprawy, byl psychiczna hybryda, a tego nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objac swa madroscia. I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach. Czlowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuowal niszczycielski pochod, pozostajac slepy na skutki spustoszen, powodowanych przez jego malostkowe ambicje. Rownoczesnie, majac uposledzone zmysly, nie podejrzewal nawet istnienia we wszechswiecie wielu wymiarow, z ktorych kazdy byl w jakis sposob zwiazany z innymi. Nie byl taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, ktorzy posiedli sztuke poruszania sie miedzy wymiarami sila woli, poznali Piec Wymiarow i zrozumieli jednoczesnie nature wielu innych wymiarow, w ktorych Ziemia istniala - pojeli ich znaczenie. Stad tez wydawalo sie wielka niesprawiedliwoscia, ze tak szlachetne rasy maja zniknac za sprawa istot, ktore nadal tylko troche roznily sie od zwierzat. Bylo to tak, jakby sepy zwolywaly juz swoj wiec nad cialem mlodego poety, ktory mogl tylko przygladac sie, wciaz przytomny, jak ptaki zabieraja mu jego cudowne zycie, ktorego nigdy nie zrozumieja i nigdy nie dowiedza sie, co zniszczyly. -Gdyby znali wartosc tego, co rabuja, gdyby potrafili uzmyslowic sobie, co zabijaja - mowi stary Vadhagh w powiesci Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpial. To byla niesprawiedliwosc. Stwarzajac czlowieka, wszechswiat zdradzil stare rasy. Lecz niesprawiedliwosc ta byla zwyczajna i logiczna. Ktos moze kochac i oceniac wszechswiat, ale wszechswiat ani nie kocha, ani nie osadza nikogo. Wszechswiat nie czyni roznicy miedzy mnogoscia stworzen i obiektow, z ktorych sie sklada. Wszyscy sa rowni. Nikt nie jest faworyzowany. Wszechswiat, wyposazony jedynie w materie i zdolnosc kreacji, tworzy nieustannie troche tego, troche tamtego. Nie kontroluje, co stworzyl, i sam przez swoje twory nie moze byc kontrolowany (chociaz niektorzy niezmiennie sadza inaczej). Ci, ktorzy przeklinaja swiat, porywaja sie na cos, co i tak pozostanie nieosiagalne. Ci, ktorzy zaciskaja piesci, wznosza je ku slepym gwiazdom. Lecz nie oznacza to, ze nie ma takich, ktorzy probuja walczyc i dosiegnac nieosiagalnego. Takie istoty beda zawsze - czasem obdarzone nieprzecietna inteligencja - nie mogace pogodzic sie z bezdusznoscia wszechswiata. Ksiaze Corum Jhaelen Irsei byl wlasnie kims takim. Ostatni zapewne z rasy Vadhaghow, znany rowniez jako Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Ta kronika opowiada wlasnie o nim. Ksiega Coruma KSIEGA PIERWSZA w ktorej Ksiaze Corum odkrywa zlozonosc spraw ziemskich i traci reke Rozdzial 1 W ZAMKU ERORN W Zamku Erorn mieszkala od stuleci rodzina Ksiecia Khlonskeya, darzaca miloscia spokojnie przelewajace sie u polnocnych scian zamku morze i lagodna puszcze podchodzaca tuz pod jego poludniowe mury.Zamek Erorn byl tak stary, ze zdawal sie w jedno stopiony z wylaniajacymi sie majestatycznie z morza skalami, na ktorych go wzniesiono. Gorowaly nad nim nadgryzione zebem czasu, lecz nadal budzace podziw wiezyczki, kamienie jego murow wygladzila przez stulecia woda. Dzielace wnetrza zamku sciany potrafily zmieniac swoj ksztalt, dostosowujac sie do wyposazenia pokoi, przybierac rozne kolory zaleznie od kierunku, z ktorego wial wiatr. Pokoje wypelnialy fontanny i krysztaly, wygrywajace subtelne, zlozone fugi, skomponowane przez czlonkow rodziny - niektorych zyjacych, niektorych dawno juz martwych. Byly galerie zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodkow Ksiecia Khlonskeya, z ktorych wielu mialo uzdolnienia artystyczne. Byly biblioteki wypelnione manuskryptami spisanymi zarowno przez Vadhaghow, jak i Nhadraghow. Gdzie indziej jeszcze znalezc mozna bylo pokoje, w ktorych staly posagi; byly ptaszarnie i menazerie, obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakatki do medytacji, gabinety lekarskie, sale gimnastyczne, kolekcje pamiatek po zmarlych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkan i dyskusji, jak i pokoje bez szczegolnego przeznaczenia oraz te, ktore byly na stale zajmowane przez mieszkancow zamku. Dwanascie osob zylo teraz w zamku, chociaz kiedys bylo ich tu piecset. Ci, ktorzy pozostali, to sam Ksiaze Khlonskey, mocno juz wiekowy, i o wiele mlodsza jego zona, Colotalarna; ich blizniacze corki Ilastru i Pholhinra; Ksiaze Rhanan, jego brat; Setreda, jego bratanica, i Corum, jego syn. Pozostala piatka byla domownikami wywodzacymi sie z dalszej rodziny ksiecia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghow; podluzne, waskie glowy o zupelnie plaskich bokach, uszy niemal pozbawione platkow, piekne wlosy, ktore kazdy silniejszy podmuch mogl poniesc jak chmure ponad ich glowami, wielkie oczy o ksztalcie migdalow, z zoltymi zrenicami i purpurowymi teczowkami, szerokie usta o pelnych wargach, zlota skore nakrapiana jakby szlachetnym rozem. Ciala ich byly szczuple i wysokie, lecz proporcjonalne. Poruszali sie zas z gracja tak niewymuszona, ze w porownaniu z nia ruchy istot ludzkich przypominaly raczej nieporadne malpie podskoki. Zajmujac sie glownie oderwanymi od rzeczywistosci intelektualnymi kwestiami, ktore dostarczaly im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z reszta ludu Vadhaghow. Od ponad trzystu nie widzieli zadnego z Nhadraghow. Ostatnie wiesci ze swiata dotarly do nich przed z gora wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenow - Ksiaze Opash przywiozl go do Zamku Erorn jako okaz. Ksiaze ten byl najblizszym kuzynem Ksiecia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamilowania. Mabden - a byla to samiczka - zostala umieszczona w menazerii, gdzie dbano o nia dobrze, lecz zyla tylko troche ponad piecdziesiat lat, a gdy rozstala sie z tym swiatem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych czasow Mabdenowie rozmnozyli sie oczywiscie i zamieszkiwali, jak sie okazywalo, spore tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawily sie nawet plotki, ze niektore zamki Vadhaghow staly sie ofiarami ich napasci zakonczonych wymordowaniem mieszkancow i zniszczeniem budowli. Ksiaze Khlonskey niezbyt dawal temu wiare. Zreszta te przypuszczenia umiarkowanie interesowaly jego samego czy jego rodzine. Bylo przeciez tyle innych rzeczy wartych dyskusji, tyle zlozonych przyczynkow do rozwazan, przyjemniejszych zagadnien ze stu i jednej dziedziny. Skora Ksiecia Khlonskeya byla prawie mlecznobiala i tak cienka, ze arterie i miesnie tuz pod nia byly dobrze widoczne. Zyl juz od tysiecy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai dawac znac o sobie. Kiedy jego slabosc zacznie byc zauwazalna, oczy zaczna zawodzic, wtedy zakonczy zycie tak, jak zwykli to robic Vadhaghowie. Uda sie do Komnaty Oparow, polozy na jedwabnych koldrach i poduszkach, by wdychac rozne slodko pachnace gazy az do slodkiej smierci. Wlosy jego z czasem staly sie zlocisto-brazowe, a oczy wyplowialy w czerwonawopurpurowe z pomaranczowym srodkiem. Jego szaty, niegdys na rosla postac, byly teraz zbyt duze, lecz pomimo ze wspieral sie na lasce z platynowych kutych pretow, miedzy ktore wetkane byly pasma rubinowego metalu, postawe mial wciaz dumna, a plecy nie przygarbione. Ktoregos dnia odszukal on swego syna, Ksiecia Coruma, w komnacie, gdzie przy uzyciu chordofonow i piszczalek tworzyc mozna bylo muzyke - cicha i prosta, ktora niemal zagluszyly kroki Khlonskeya, idacego po misternie tkanych dywanach, postukujacego laska, oddychajacego z wysilkiem. Ksiaze Corum oderwal sie od kompozycji i rzucil swemu ojcu spojrzenie bedace uprzejmym zapytaniem. -Tak, ojcze? -Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie. -Nic nie szkodzi. Nie bylem zreszta zbyt zadowolony z tego, co wlasnie skomponowalem. - Corum podniosl sie z poduszek i narzucil na siebie szkarlatna szate. -Moj czas sie zbliza, Corumie. Wkrotce odwiedze Komnate Oparow. Lecz zanim ostatecznie sie na to zdecyduje, chcialbym jeszcze zaspokoic pewne moje pragnienie. Bede w zwiazku z tym potrzebowal twojej pomocy. Ksiaze Corum, ktory kochal swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosil sie do jego postanowien. Odpowiedzial zatem z niejakim zaklopotaniem: -Co moge zrobic dla ciebie, ojcze? -Chcialbym dowiedziec sie czegos o losach moich krewnych. O Ksieciu Opashu, ktory wlada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Ksieznej Lorim, z Zamku Crachah na Poludniu, i o Ksieciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal. Corum nie kryl swojej dezaprobaty. -Bardzo dobrze, ojcze, lecz... -Wiem, co myslisz, synu - ze moglbym sie tego rownie dobrze dowiedziec innymi sposobami. Niezupelnie tak. Z jakiegos powodu bardzo trudno jest nawiazac kontakt z innymi wymiarami. Nawet moje zmysly i wyczucie sa bardziej zamglone, niz byc powinny. Probuje, jak moge siegnac ich moimi myslami... A fizyczne przedostanie sie tam jest chyba zupelnie niemozliwe. Byc moze moj wiek... -Nie, ojcze - powiedzial Ksiaze Corum - gdyz i ja natknalem sie na podobne trudnosci. Kiedys calkiem latwo mozna bylo poruszac sie sama sila woli miedzy Piecioma Wymiarami. Z niewielkim wysilkiem mozna bylo objac Dziesiec Wymiarow, chociaz, jak wiem, niewielu moglo odwiedzac je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonac niczego wiecej, jak podejrzec czasem czy podsluchac pozostale cztery, ktore tworza wraz z naszym spektrum przemieszczania sie naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w zwiazku z czym nastapilo to oslabienie percepcji zmyslow. -Ani ja - przytaknal ojciec. - Lecz czuje, ze nie przyniesie nam to niczego dobrego. Cos zmienia sie w tym swiecie, to oczywiste. I to wlasnie jest glowny powod, dla ktorego chcialbym nawiazac kontakt z moimi krewnymi i dowiedziec sie moze czegos od nich, jesli znaja odpowiedz na pytanie, dlaczego nasze zmysly zostaly uwiezione w jednym tylko wymiarze. To nie jest normalne, to czyni nas ulomnymi. Czy mamy sie stac takimi, jak te bestie znajace tylko jeden swiat, postrzegajace tylko jeden wymiar i nie bedace nawet w stanie pojac mozliwosci istnienia innych? Czy moze zaczal sie nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie beda umialy skorzystac z naszych doswiadczen i z wolna powroca do stanu wodnych ssakow, z ktorych rozwinela sie niegdys nasza rasa? Przyznam ci sie, synu, ze wsrod moich mysli zalagl sie strach. Ksiaze Corum nie usilowal oponowac ni uspokajac ojca. -Czytalem kiedys o rasie Blandhagna - powiedzial w zamysleniu. - Byla to rasa, ktora zamieszkiwala glownie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwiniety, lecz cos stalo sie z ich genami. Utracili blyskotliwosc umyslu i w ciagu kilkunastu pokolen zmienili sie w gatunek latajacych gadow, obdarzonych wprawdzie wciaz jeszcze szczatkowa inteligencja, lecz to czynilo je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli sie wzajemnie. Zastanawiam sie, co moze spowodowac proces takiego cofania sie ewolucji? -O tym moga miec pojecie jedynie Wladcy Mieczy - powiedzial ojciec. -A Wladcy Mieczy nie istnieja. Rozumiem, co chcesz powiedziec. Odwiedze twych krewnych, jak tego pragniesz, i zaniose im pozdrowienia. Dowiem sie, jak sie miewaja, i spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn. Ksiaze Khlonskey skinal glowa. -Jesli nasza percepcja zawodzi i obniza sie do poziomu dostepnego Mabdenom, jesli mialoby tak zostac, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz sie takze, jesli bedziesz mogl, co dzieje sie z Nhadraghami - czy i ich zmysly staly sie podobnie uposledzone. -Nasze rasy sa mniej wiecej tak samo stare - mruknal Corum. - Zapewne sa wrazliwi na to co i my. Lecz czy twoj kuzyn, Shulag, nie mial o tym nic do powiedzenia, gdy skladal ci wizyte kilkaset lat temu? -Wowczas opowiedzial mi tylko, jak Mabdenowie nadplyneli swoimi statkami z Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghow, zabijajac wiekszosc z nich, a reszte czyniac niewolnikami. Trudno uwierzyc, zeby Mabdenowie, na wpol zwierzeta, mniejsza o to, jak liczni, byli zdolni pokonac przebieglych Nhadraghow. Ksiaze Corum wydal w zamysleniu usta. -Zapewne ci ostatni stali sie zbyt beztroscy i pewni siebie. Jego ojciec odwrocil sie, zamierzajac wyjsc z komnaty. Platynowo-rubinowa laska postukiwala lekko na materii pokrywajacej plyty posadzki, delikatna dlon obejmowala jej raczke lagodniej niz zwykle. -Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedzial. - Lek zas przed trudna do objecia umyslem zaglada, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiscie, sa zwiastunami zniszczenia. Gdy wrocisz, moze uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, ktore bedziemy w stanie zrozumiec. Kiedy wyruszysz? -Chcialbym skonczyc moja symfonie - powiedzial Ksiaze Corum. - Zabierze mi to z dzien lub niewiele wiecej. Wyrusze nastepnego ranka po dniu, w ktorym dzielo bedzie gotowe. Ksiaze Khlonskey skinal stara glowa w pelni usatysfakcjonowany. -Dziekuje ci, moj synu. Gdy poszedl, Ksiaze Corum powrocil do pracy nad muzyka, lecz trudno mu bylo sie skoncentrowac. Jego wyobraznia nieustannie wracala do wyprawy, ktora zgodzil sie podjac. Owladnely nim trudne do nazwania emocje - to musialo byc podniecenie, jak sadzil. Ta wyprawa bedzie pierwszym w jego zyciu krokiem poza okolice Zamku Erorn. Sprobowal sie uspokoic, zapanowac nad swoja wyobraznia, gdyz bylo wbrew zwyczajom jego ludu, by pozwolic emocjom dominowac nad rozumem. -To moze byc pouczajace - mruknal do siebie - zobaczyc reszte tego kontynentu. Szkoda, ze nie zainteresowalem sie kiedys blizej geografia. Ledwie pamietam przebieg granic Bro-an-Vadhaghu, o reszcie swiata nie mowiac. Bede musial przejrzec jakies mapy przed droga, moze znajde w bibliotece troche wspomnien i relacji podroznikow. Tak, wyruszam jutro, no, moze pojutrze... Nie odczuwal potrzeby pospiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli dlugowieczni, dzialali zatem zwykle powoli, zawsze rozwazajac po wielekroc kazdy nastepny krok, spedzajac tygodnie lub miesiace na medytacjach przed podjeciem jakichkolwiek badan czy pracy tworczej. W koncu jednak zdecydowal sie przerwac prace nad symfonia, ktora zajmowal sie przez kilka ostatnich lat. Moze wroci do niej po wyprawie... Moze nie... Dziwnie stracilo to na znaczeniu. Rozdzial 2 KSIAZE CORUM WYRUSZA W DROGE Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginely jeszcze w przyziemnej mgielce, Ksiaze Corum wyruszyl na wyprawe.Blade swiatlo zaczynalo dopiero wydobywac z mroku zarysy zamku, ktory, bardziej niz kiedykolwiek, wygladal teraz jak czesc wielkiej skaly, w ktora wtopione byly jego fundamenty. Drzewa przy sciezce roztapialy sie we mgle, niknely w niej, zielono-czarny krajobraz ozlacaly z wolna rozowawe promienie wschodzacego, odleglego jeszcze slonca. Spoza skal, pod gruba warstwa oparow, morze szumialo odplywem. Strzyzyk zaczal spiewac, gdy Corum podjechal do sosen i brzoz zapowiadajacych slodkim zapachem las, odpowiedzial mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkly, jakby skonfundowane dzwiekami dobywajacymi sie z ich gardel. Corum jechal coraz glebiej i dalej przez puszcze, az w koncu szmer morza ucichl gdzies za jego plecami, a mgla ustapila pod rozgrzewajacymi promieniami slonca. Pradawna puszcza byla mu znajomym terenem, bardzo ja przy tym lubil - to tutaj jako chlopiec uczyl sie jezdziectwa, tutaj pobieral lekcje sztuki walki, ktora ojciec jego uwazal za uzyteczna, gdyz mogla uczynic cialo zwinnym i odpornym. Zdarzalo sie, ze spedzal cale dnie na obserwacji zwierzat zamieszkujacych ten obszar; delikatnych stworzen podobnych do konia, o zoltoszarej siersci, nie wiekszych jednak od psa i z rogiem wyrastajacym z czola; wspaniale ubarwionych, szerokoskrzydlych ptakow, ktore wzlatywaly wyzej, niz siegalo spojrzenie, a gniazda budowaly w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz lagodnych swin z grubym, zmierzwionym futrem, zywiacych sie mchami, i wiele, wiele innych. Ksiaze Corum uswiadomil sobie, ze zyjac w zamku tak dlugo i nie ruszajac sie z niego ani na krok, zapomnial niemal o wszystkich urokach puszczy. Usmiech pojawil sie na jego twarzy, gdy rozejrzal sie wokol. Las, pomyslal, przetrwa zawsze. Cos tak pieknego nie moze zginac. Z jakiegos jednak powodu ta mysl przywolala melancholie. Pogonil konia. Kon nie mial nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum zyczyl. Zwierze tez znalo puszcze i cieszylo sie jej widokiem. Byl to gniadosz ze stajni Vadhaghow, z niebiesko-czarnymi grzywa i ogonem. Ten mocny, wysoki i pelen wdzieku kon niepodobny byl zupelnie do dzikich, kudlatych konikow, ktore zyly w puszczy. Na okrytym zoltym aksamitem grzbiecie dzwigal dwie wlocznie, okragla tarcze wykonana z roznej grubosci warstw drewna, mosiadzu, skor i srebra, dlugi kosciany hak i kolczan z zapasem strzal. W jednej sakwie byla zywnosc, w drugiej mapy, majace wskazac droge i dopomoc w studiowaniu okolicy. Sam Ksiaze Corum ubrany byl w stozkowaty helm, nad ktorego krawedzia wyryto w trzech wierszach slowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczylo: Corum, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Bylo zwyczajem ludu Vadhaghow wybierac kolor szaty odrozniajacy sie od innych. Nhadraghowie uzywali w tym celu herbow i sztandarow, nierzadko bardzo zlozonych. Plaszcz, ktory Corum mial na sobie, byl dlugi, z szerokimi rekawami, a jego nie rozciety tyl rozposcieral sie na konskim zadzie. Do plaszcza doszyty byl kaptur, dosc obszerny, by zarzucac go bylo mozna na helm. Calosc zrobiona zostala ze swietnej jakosci skory, nalezacej niegdys do zwierzecia, ktore podobno zylo w jakims innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez Vadhaghow. Pod plaszczem mial Corum podwojna kolczuge skladajaca sie z miliona cieniutkich ogniw, ktorej warstwa wierzchnia zrobiona byla ze srebra, spodnia z mosiadzu. Oprocz luku i lanc Corum zabral rowniez topor wojenny Vadhaghow. Bron na dlugim stylisku, starannej recznej roboty, o delikatnym wzorze, dlugi i mocny miecz z bezimiennego metalu, pochodzacy z warsztatu platnerskiego w jakims innym wymiarze na Ziemi, ktorego jelec i ozdabiajaca szczyt rekojesci kulke wykonano ze srebra i czarnego onyksu. Koszula ksiecia byla z blekitnego brokatu, nogawice zas i buty z delikatnie wyprawionej skory, podobnie jak siodlo, inkrustowane jeszcze srebrem. Spod helmu wymykaly sie kosmyki srebrzystych wlosow, opadajac na mloda jeszcze twarz, teraz zamyslona - po czesci nad przeszloscia, a po czesci nad przyszloscia, gdy probowal sobie wyobrazic swoje pierwsze zetkniecie z dawnymi ziemiami jego ludu. Jechal sam, gdyz nikt z pozostalych domownikow nie mogl oderwac sie od swoich zajec. Nie wzial tez zaprzegu, jako ze zalezalo mu na mozliwie najszybszym podrozowaniu. Najblizszy z paru zamkow mial osiagnac dopiero za kilka dni. Teraz usilowal sobie przedstawic, na ile inaczej zyje sie w tych miejscach i jacy sa ci, ktorzy je zamieszkuja, kto go powita? Moze znajdzie miedzy nimi zone... Ojciec nie wspomnial nic na ten temat. Corum jednak zdawal sobie sprawe, ze pomyslal uprzednio i o innych mozliwych pozytkach plynacych dla syna z takiej wyprawy. Wkrotce opuscil puszcze i wyjechal na rozlegla rownine zwana Broggfythus, na ktorej Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali sie niegdys w krwawej i mitycznej juz bitwie. Byla to ostatnia bitwa, jaka miala miejsce miedzy tymi dwoma rasami. W swym szale rozciagnela sie na wszystkie Piec Wymiarow. Nikomu nie przyniosla ani zwyciestwa, ani kleski, zniszczyla zas wiecej niz dwie trzecie obu ras. Corum slyszal o wielu pustych zamkach, do dzis wznoszacych sie w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, ktore niszczaly na Wyspach Nhadraghow lezacych nad morzem oblewajacym skaly Zamku Erorn. Okolo poludnia znalazl sie w centralnej czesci rowniny Broggfythus. Docieral do miejsca, ktore pamietal z czasow swych chlopiecych wedrowek, a ktore wytyczalo granice znanych mu terenow. Lezal tu obrosniety trawami wrak poteznego latajacego miasta, ktore podczas miesiecznej bitwy jego przodkow poruszalo sie miedzy poszczegolnymi wymiarami, rwac delikatna materie dzielaca jeden wymiar od drugiego, a w koncu leglo, miazdzac soba szeregi zarowno Vadhaghow, jak i Nhadraghow. Metal, z ktorego je wykonano, pochodzil z innego wymiaru i nawet teraz, po latach, poskrecane blachy i rozprysle kamienie zachowaly czesc swoich wlasciwosci. Ponad rumowiskiem tworzyly sie miraze, chociaz otaczajace je zielsko, janowiec i brzozy wygladaly dosc realnie i solidnie. Przy innych okazjach, gdy nie bylo powodu do pospiechu, Ksiaze Corum znajdywal przyjemnosc w przemieszczaniu sie z jednego wymiaru do drugiego, dla dokladniejszego przyjrzenia sie miastu na rozne sposoby. Teraz jednak wymagaloby to zbyt duzego wysilku. Wrak miasta nie byl obecnie niczym innym, jak tylko przeszkoda, ktora nalezalo jak najrychlej ominac, szukajac sciezek i przejsc, co i tak mialo trwac dlugie godziny, jako ze obwod rumowiska liczyl dwadziescia mil. W koncu jednak, gdy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi, a on zostawil za soba swiat, ktory znal, osiagnal skraj rowniny. Stad skierowal sie na poludniowy zachod, w glab ladow, na ktorych pomoca mogla mu byc tylko mapa. Jechal nieprzerwanie przez trzy dni, az ostatecznie kon zaczal wykazywac oznaki zmeczenia. Rozbil zatem Corum oboz w malej dolince, przez ktora plynal zimny strumien. Zjadl kawalek jasnego, pozywnego chleba i usiadl wygodnie oparty o pien starego debu. Kon szczypal trawe tuz nad brzegiem strumyka. Srebrny helm polozyl Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprezyl sie oddychajac gleboko lesnym powietrzem, kontemplujac widok osniezonych gorskich szczytow, wznoszacych sie blekitnie i szaro na horyzoncie. Byl to mily i spokojny kraj. Corum cieszyl sie, ze droga przywiodla go az tutaj. Kiedys, jak slyszal, zamieszkiwali go liczni dostojnicy Vadhaghow, lecz bylo to zbyt dawno, by zostal po nich widomy slad. Pomyslal, ze to tak, jakby wrosli w krajobraz lub zostali przezen pochlonieci: dostrzegal czasem dziwnie uformowane skaly, przypominajace szczatki zamkow, zawsze jednak byly to tylko skaly. Przemknelo mu nawet przez glowe, ze skaly te sa ucielesniona pamiecia o czasach, gdy panowali tu Vadhaghowie, lecz jego trzezwy zwykle rozum z miejsca odrzucil cos tak nieprawdopodobnego. Takie fantazje moga byc wlasciwe poezji, nie intelektowi. Usmiechnal sie do swoich niezbyt precyzyjnych mysli i ulozyl wygodniej pod drzewem. Za trzy dni powinien byc w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Ksiezna Lorim. Spojrzal na konia, ktory, podwinawszy nogi, ukladal sie pod drzewami do snu. Corum owinal sie w swoj szkarlatny plaszcz, naciagnal kaptur na glowe i zasnal rowniez. Rozdzial 3 HORDA MABDENOW Poznym rankiem Ksiecia Coruma obudzily odglosy, ktore wyraznie nie pasowaly do lesnego otoczenia. Kon uslyszal je rowniez, gdyz wstal i lowil niespokojnie zapachy.Corum zmarszczyl brwi i podszedl do strumyka, zaczerpnal chlodnej wody, obmyl twarz i rece. Przerwal czynnosc, zastygl, znowu nasluchujac. Uderzenie. Skrzypienie. Brzek. Wydalo mu sie, ze slyszy glos wolajacy gdzies w dolinie, a gdy spojrzal w tamtym kierunku, odniosl wrazenie, ze cos sie poruszylo. Zawrocil do obozowiska i pospiesznie nalozyl helm, przypasal miecz, zarzucil na plecy topor i osiodlal konia. Dzwieki byly teraz wyrazniejsze, a wraz z nimi cos zaczelo sie wkradac do glowy Coruma, jakas obca mysl, ktorej nie potrafil rozpoznac. Dosiadl konia nie przerywajac obserwacji. Z gory nadciagala fala zwierzat i pojazdow. Niektore ze stworzen odziane byly w futra, zelazo i skory - Corum domyslil sie, ze to Mabdenowie. Z tego, co przeczytal o ich zwyczajach, pamietal, ze rasa ta jest w przewazajacej czesci wedrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnacych zboz i nowych stad zwierzyny. Mocno zdziwily go tarcze, miecze i helmy uzywane przez te horde, przypominajace do zludzenia uzbrojenie Vadhaghow. Podeszli blizej, a Corum wciaz obserwowal zachlannie, tak jak kiedys podpatrywal dzikie zwierzeta - takich jeszcze nie widzial. Byla to duza grupa, jadaca na udekorowanych po barbarzynsku rydwanach z drewna i kutego brazu, ciagnionych przez rozkudlane konie w zmatowialej uprzezy, malowanej kiedys na czerwono, zolto i niebiesko. Za rydwanami ciagnely wozy - niektore otwarte, inne pod plandekami. Corum sadzil, ze jada w nich kobiety, gdyz nie dostrzegl ich nigdzie w gromadzie. Mabdenowie mieli geste, brudne brody, nisko zwisajace wasy, skoltunione wlosy wystawaly im spod helmow. Ryczeli glosno jeden do drugiego podczas marszu, podajac sobie z reki do reki buklaki z winem. Ze zdziwieniem dotarlo do Coruma, ze jezyk ich ma wiele wspolnego z mowa Vadhaghow i Nhadraghow, jest jednak szorstki, pelen nalecialosci. Zatem Mabdenowie przyswoili sobie bardziej rozwiniety jezyk! Powrocil trudny do sprecyzowania niepokoj. Corum zawrocil konia w cien drzew, nadal patrzac uwaznie. Teraz widzial juz dokladnie, dlaczego helmy i uzbrojenie wydaly mu sie znajome. Byly to helmy i bron Vadhaghow. Corum zmarszczyl brwi. Czy zostalo to wygrzebane z ruin jakiegos dawno opuszczonego zamku? Czy bylo czescia darow? Czy tez moze zostalo ukradzione? Mabdenowie nosili rowniez orez wlasnego wyrobu, kopie rzemiosla Vadhaghow, pare tylko wzorow zostalo zapozyczonych od Nhadraghow. Ubrania niektorych byly ze zrabowanego zapewne aksamitu i plotna, wieksza jednak czesc poowijala sie w plaszcze z wilczych skor, kaptury z niedzwiedzich, nogawice i kaftany z foczych, owcze kozuchy, kozie czapki, krolicze spodniczki, swinskie buty, koszule z welny lub sarniej skory. Na ich szyjach widnialy brazowe, zlote i zelazne lancuchy. Owijali je rowniez wokol rak i nog, wplatali nawet w tluste wlosy. Zaczeli go mijac. Stlumil kaszel, wywolany ich smrodem, ktory wlasnie do niego dolecial. Wielu bylo tak pijanych, ze niemal wypadali z rydwanow. Wielkie kola skrzypialy, a konie ciezko stapaly dalej. Zauwazyl teraz, ze w wozach nie bylo kobiet, tylko lupy, z ktorych wiele pochodzilo niewatpliwie ze skarbcow Vadhaghow. Pomylka byla wykluczona. Tej oznaki nie mozna bylo zinterpretowac inaczej - byl to oddzial rabusiow lub lupiezcow, mordujacych dla zdobyczy. Pewnosci nie mial, trudno mu bylo jednak pogodzic sie z mysla, ze te zwierzeta stoczyly niedawno bitwe z Vadhaghami i wygraly. Mijaly go juz ostatnie rydwany, gdy zobaczyl, ze za karawana szlo paru Mabdenow; mieli zwiazane rece, sznury, na ktorych byli prowadzeni, sluzyly wyraznie do zabawy woznicom z rydwanu. Pociagali za nie, by ujrzec, jak ktorys z wiezniow sie przewraca. Nie mieli wcale broni, prawie w ogole ubrania, byli wychudzeni, z okrwawionymi stopami, jeczeli i krzyczeli cos od czasu do czasu. Odpowiedzia byl zwykle smiech. Jeden potknal sie i upadl. Ciagniety po ziemi, rozpaczliwie usilowal sie podniesc. Corum byl przerazony. Dlaczego Mabdenowie traktuja w ten sposob swoich ziomkow? Nawet Nhadraghowie, ktorzy byli bardziej okrutni niz Vadhaghowie, nie wystawiali swych wiezniow na takie cierpienia. -W rzeczy samej, musza byc szczegolnie brutalni - powiedzial Corum polglosem. Ktos z czola karawany wydal glosno jakis rozkaz i zajechal rydwanem nad brzeg rzeczki. Pozostali rowniez zaczeli sie zatrzymywac. Najwyrazniej zamierzali tutaj rozbic oboz. Z pewna fascynacja obserwowal ich nadal, siedzac w siodle, dobrze zasloniety przez drzewa. Mabdenowie zdjeli koniom uprzaz i podprowadzili je do wody. Z wozow sciagneli kociolki i stojaki. Zaczeli rozpalac ogniska. Jedli o zachodzie slonca - ich wiezniowie jednak, nadal przywiazani, nic nie dostali. Gdy uporali sie juz z posilkiem, zaczelo sie pijanstwo i wkrotce ponad polowa hordy lezala rozciagnieta na trawie, tam gdzie kto padl nieprzytomny. Reszta krazyla wokolo, bawiac sie pozorowaniem walk, ktore byly jednak coraz dziksze, tak ze niejednokrotnie noze i topory barwily sie na czerwono, wytaczajac nieco krwi. Ten sam rosly Mabden, ktory rozkazal karawanie sie zatrzymac, wrzasnal teraz na walczacych i przepchnal sie przez nich z buklakiem w rece, tracajac ich i zadajac ponurym warczeniem przerwania pojedynkow. Dwoch nie usluchalo, na co tenze zdjal z pasa brazowy topor i opuscil na leb najblizszego krewkiego osobnika, rozbijajac zarowno helm, jak i glowe. Cisza zalegla w obozie i Corum z wysilkiem zrozumial slowa przywodcy hordy. -Na Psa! Nie chce wiecej zadnych sprzeczek, jak ta tutaj. Po co marnowac sily? Ten sport lepiej uprawiac z nimi! Wskazal toporem na spiacych juz wiezniow. Kilku Mabdenow zasmialo sie przytakujac i podnioslo sie, ruszajac przez oswietlony mdlym swiatlem plac ku wiezniom. Obudzili ich kopniakami, przecieli liny wiazace nadgarstki z rydwanami i zmusili do przejscia na glowna czesc obozowiska. Wojownicy nie bedacy pod wplywem wina zgromadzili sie tworzac okrag, w srodek ktorego zostali wepchnieci wiezniowie, rozgladajacy sie trwozliwie po dzikich twarzach. Przywodca stanal naprzeciw jencow. -Gdy bralismy was z waszej wsi, zapewnialem, ze my, Denledhyssowie, tylko jednych nienawidzimy bardziej niz Shefanhowow. Pamietacie, o kogo chodzilo? Ktorys z wiezniow wymamrotal cos ze wzrokiem wbitym w ziemie. Przywodca Mabdenow zblizyl sie do niego i podniosl mu glowe obuchem topora. -Tak, dobrze, przyjacielu, nauczyles sie tego. Powiedz to jeszcze raz. Jezyk wieznia byl obrzmialy. Popekane wargi poruszyly sie jeszcze raz, oczy zwrocily ku ciemniejacemu niebu - po policzkach poplynely mu lzy i krzyknal chropawym glosem w wiatr: -O tych, ktorzy liza dupy Shefanhowow...! Wstrzasnal nim dreszcz, potem zaczal krzyczec. Wodz usmiechnal sie i cofnal topor, po czym pchnal jenca rekojescia w zoladek, tak ze krzyk zostal uciety wpol, a Mabden zwinal sie we dwoje w spazmie bolu. Corum nigdy nie doswiadczyl takiego okrucienstwa. Zamarl z przerazenia, gdy zobaczyl, ze Mabdenowie rozwiazuja swoich wiezniow, rozciagaja ich na ziemi, biora w rece galezie i noze, przypalaja i okaleczaja swych ziomkow tak, by nie umierajac, zwijali sie w cierpieniu. Przywodca smial sie, patrzac na to, sam nie biorac udzialu w torturowaniu ofiar. -Aaaa, wasze duchy zapamietaja mnie, gdy zmieszaja sie z potepionymi demonami Shefanhowow w Studni Psa! - rechotal. - Zapamietaja Hrabiego Denledhyssow, Glandytha-a-Krae, Mor na Shefanhowow! Corumowi trudno bylo zrozumiec, co mialy znaczyc te slowa. Shefanhow moglo byc znieksztalcona wersja slowa "Sefano" z jezyka Vadhaghow, ktore w potocznej mowie oznaczalo diabla. Lecz kogo Mabdenowie nazywali Denledhyssami? Bylo to troche tylko zmienione "Donledyssowie" - mordercy. Czyzby byli dumni z tego, ze sa zabojcami? Czy slowo "Shefanhow" oznaczalo w ogole wroga? I kto jeszcze byl ich wrogiem procz innych Mabdenow? Corum potrzasnal glowa z zaklopotaniem. Lepiej rozumial motywy dzialania i zachowania nizej rozwinietych zwierzat anizeli rasy mabdenskiej. Nie zdolal opanowac chorobliwej ciekawosci jej zwyczajow i szybko sie to na nim zemscilo, macac mu kompletnie w glowie. Nie czekajac, zawrocil konia i odjechal w glab puszczy. Jedyne wyjasnienie, jakie potrafil obecnie znalezc, bylo przypuszczeniem, ze proces ewolucji i inwolucji przebiegal u Mabdenow gwaltowniej niz u innych ras. Mozliwe, ze ci tutaj byli szalencami, degeneratami, odpadem rasy. To mogloby wyjasnic, dlaczego zwracaja sie przeciwko swym wspolplemiencom, tak jak robia to wsciekle lisy. Odczul potrzebe pospiechu. Ruszyl zatem tak szybko, jak tylko mogl galopowac jego kon, kierujac sie ku Zamkowi Crachah. Moze zamieszkujaca w nim Ksiezna Lorim, bedac blizej siedzib Mabdenow, wyjasni mu cala sprawe i odpowie na liczniejsze pytania. Rozdzial 4 PIEKNO SKALANE BEZLITOSNAPRAWDA Oprocz sladow ognisk i rozrzuconych smieci Ksiaze Corum nie spotkal juz wiecej znakow Mabdenow. Ze wzgorz okalajacych Doline Crachah nie odszukal wzrokiem sylwetki zamku Ksieznej Lorim.Dolina zarosnieta topolami, wiazami i brzozami wygladala spokojnie w lagodnym swietle wczesnego popoludnia. Lecz zamku nie bylo! Corum wyjal mape z sakwy i ponownie porownal z nia teren. Zamek powinien wznosic sie posrodku doliny, otoczony przez szesc pierscieni topoli i dwa zewnetrzne pierscienie wiazow. Spojrzal raz jeszcze. Drzewa byly - tak topole, jak i wiazy - i rzeczywiscie tworzyly koncentryczne pierscienie. Lecz w centrum, zamiast zamku, klebil sie tylko oblok jakby mgly. Nie byl to jednak dzien, w ktorym mgla moglaby sie utrzymac az do popoludnia. To musial byc dym. Ksiaze Corum pospiesznie zjechal ze wzgorza. Dojechal do pierwszego pierscienia drzew, usilujac dojrzec cos przez pozostale. Lecz na razie nie widzial nic wiecej, czul juz jednak zapach dymu. Przejechal przez nastepne pierscienie drzew i teraz juz dym szczypal go w oczy, draznil gardlo - udalo mu sie przez niego dojrzec kilka ciemnych ksztaltow. Minal ostatnie topole - dym gryzl w plucach, lzy w oczach dodatkowo rozmywaly obraz. Ostre zlomy skalne, porozrzucane kamienie, poczernialy od goraca metal, spalone belki. Ksiaze Corum ujrzal ruiny. Bez watpienia ruiny Zamku Crachah. Ruiny, ktore jeszcze sie tlily. Ogien strawil calkowicie Zamek Crachah, polakomil sie rowniez na jego mieszkancow. Podjechawszy blizej, dostrzegl Corum wyraznie zweglone szkielety. Wokol ruin widnialy slady walki: polamany rydwan Mabdenow, troche ich trupow, stara kobieta Vadhaghow rozsiekana na kilkanascie kawalkow. Juz teraz gawrony i kruki gromadzily sie wokol, nie zwazajac na dym. Ksiaze Corum pojal z wolna, czym jest zal. Odgadywal, ze to wlasnie uczucie go ogarnialo. Zawolal glosno. Tylko raz, w nadziei, ze moze ktos przezyl. Nie bylo odpowiedzi. Powoli zawrocil. Jechal na Wschod ku Zamkowi Sarn. Jechal niestrudzenie przez tydzien. Poczucie zalu nie opuszczalo go, dolaczylo zas jeszcze jedno, ktore Corum rozpoznal jako dreszcz niepokoju. Zamek Sarn stal posrodku gestej, starej puszczy i tylko jedna droga prowadzila do niego. Ta wlasnie, ktora jechal zmeczony ksiaze. Uciekaly przed nim sploszone male zwierzeta, uskakujac przed kopytami rownie zmeczonego konia. Zawieszone chmurami niebo zraszalo ich deszczem. Nie wznosil sie przed nim zaden dym. Gdy Corum podjechal do zamku, odkryl, ze wszystko, co moglo splonac, juz dawno pochlonal ogien. Czarne kamienie byly zimne, a kruki i gawrony porzucily oczyszczone dokladnie kosci i odlecialy szukac innego zeru. Corum po raz pierwszy zaplakal. Zsiadl ze zdrozonego i okrytego pylem konia, wspial sie na rumowisko, przeszedl ponad koscmi, usiadl i rozejrzal sie wokol. Siedzial tak przez kilka godzin, az z gardla dobyl mu sie nowy dla niego dzwiek. Nie slyszal go nigdy dotad i nie potrafil go nazwac. Byl to watly glos, ktorym nie byl w stanie wyrazic tego, co dzialo sie w rozkolatanej duszy. Nie mial nigdy okazji poznac Ksiecia Opasha, chociaz jego ojciec wyrazal sie o nim z wielkim szacunkiem. Nie znal ani rodziny, ani domownikow z Zamku Sarn, lecz oplakiwal ich. W koncu, wyczerpany, wyciagnal sie na pokruszonym kawalku skaly i zapadl w czarny sen. Deszcz nadal padal na szkarlatny plaszcz Coruma. Padal na ruiny, obmywal kosci. Gniadosz poszukal schronienia pod starymi drzewami. Ulozyl sie, przez chwile miedlil miedzy zebami trawe, przypatrujac sie swojemu panu lezacemu nieruchomo twarza ku ziemi. Potem rowniez usnal. Gdy tylko Corum sie obudzil i zszedl ku miejscu, gdzie lezal jego kon, zaraz pochlonely go spekulacje i rozwazania. Wiedzial, ze to zniszczenie musialo byc dzielem Mabdenow, gdyz nie bylo zwyczajem Nhadraghow palic zamki nieprzyjaciol. Na dodatek miedzy obu rasami panowal od stuleci pokoj. Jedni i drudzy zapomnieli juz, jak prowadzi sie wojne. Przyszlo mu do glowy, ze Mabdenowie mogli zostac sklonieni do tych napasci przez Nhadraghow, lecz i to nie pasowalo do calosci. Obie rasy zawsze przestrzegaly dawnych kodeksow dzialan wojennych. Liczebnosc zas Nhadraghow byla niewielka i nic nie zmuszalo ich, by siegac po nowe terytoria, tak jak Vadhaghowie od dawna nie musieli bronic swoich. Twarz naznaczona zmeczeniem pokrywal kurz i slady lez. Ksiaze Corum obudzil konia, dosiadl go i skierowal sie ku Polnocy. Tlila sie w nim wciaz iskierka nadziei, ze hordy Mabdenow nawiedzily jedynie Poludnie i Wschod, ze Polnoc mogla byc od nich nadal wolna, tak jak wolny byl Zachod. Nastepnego dnia, gdy zatrzymal sie, by napoic konia i spojrzal ponad mokradlami porosnietymi ciernistym jalowcem, dostrzegl dym. Duzo dymu. Wzial mape i sprawdzil na niej okolice. Nie bylo tu zadnego zamku. Zawahal sie. Dym mogl pochodzic z obozu Mabdenow. Jesli tak, to istnialo prawdopodobienstwo, ze znajdowali sie w nim jency Vadhaghow, ktorym Corum winien byl udzielic pomocy. Zdecydowal sie zmienic nieco kierunek jazdy i zblizyc sie do zrodla dymu. Zrodel bylo kilkanascie. Istotnie, byl to oboz Mabdenow, lecz staly - przypominal mniejsze z osad Nhadraghow. Wzniesiono go jednak o wiele prymitywniejszymi sposobami. Zbieranina chat ledwo odstajacych od ziemi, z kamiennymi scianami, kominami ulozonymi z lupkow. To z nich dobywal sie dym. Wokol osady rozciagaly sie pola uprawne, obecnie nagie, na przemian z pastwiskami, na ktorych paslo sie nawet kilka krow. Zblizajac sie do zabudowan Corum nie czul zadnego leku, podobnego do niepokoju, ktory juz z daleka wzbudzala w nim karawana Mabdenow. Nie poniechal jednak ostroznosci; zatrzymal konia sto jardow od pierwszych chat, wypatrujac miedzy nimi sladow zycia. Czekal tak przez godzine i nie zobaczyl nikogo. Przyblizyl sie. Byl nie dalej niz piecdziesiat jardow od najblizszego przysadzistego budynku. Nigdzie nie pojawil sie nadal ani jeden Mabden. Corum chrzaknal. Dziecko zaczelo nagle plakac, lecz jego krzyk zostal natychmiast stlumiony. -Mabdenowie! - krzyknal Corum glosem ochryplym od zmeczenia i matowym z rozpaczy. - Chce z wami porozmawiac. Dlaczego nie wyjdziecie ze swoich nor? Z najblizszej rudery dobiegl glos. Glos, ktory wyrazal jednoczesnie strach i zlosc. -Nie zrobilismy nic zlego Shefanhowom. Nigdy. Oni nigdy nie skrzywdzili nas. Lecz jesli wyjdziemy, by z toba rozmawiac, Denledhyssowie wroca tutaj i zabiora nam jeszcze wiecej zywnosci, zabija wiecej ludzi sposrod nas, zgwalca nasze kobiety. Odejdz, Panie Shefanhowow, blagamy cie. Zywnosc wynieslismy ci w sakwie przed drzwi. Wez ja i zostaw nas. Teraz Corum dostrzegl worek. Czemu darowali mu to? Czy nie wiedzieli, ze ich ciezkostrawne jedzenie nie nadaje sie dla zoladkow Vadhaghow? -Nie chce zywnosci! - odkrzyknal. -Zatem czego chcesz, Panie Shefanhowow? Zostaly nam juz tylko nasze dusze. -Nie wiem, co chcesz przez to powiedziec. Szukam odpowiedzi na pare pytan. -Shefanhowie wiedza wszystko. My nie wiemy nic. -Dlaczego obawiacie sie Denledhyssow? Dlaczego traktujecie mnie jak wcielone zlo? Vadhaghowie nigdy przeciez was nie skrzywdzili. -To Denledhyssowie nazywaja was Shefanhowami. A poniewaz zylismy dotad w pokoju z twoim ludem, Denledhyssowie postanowili nas ukarac. Mowia, ze Mabdenowie musza zabijac Shefanhowow - Vadhaghow i Nhadraghow - poniewaz jestescie zlem. Mowia, ze Mabdenowie istnieja na Ziemi po to, by zniszczyc Shefanhowow. Denledhyssowie sa slugami wielkiego Hrabiego Glandyth-a-a-Krae, ktorego wasalem jest nasz wasal, Krol Lyr-a-Brode. Jego kamienne miasto wznosi sie na gorzystych terenach na polnocnym wschodzie i zwie sie Kalenwyr. Czy wiedziales o tym wszystkim, Panie Shefanhowow? -Tego nie wiedzialem - powiedzial powoli Corum, zawracajac konia ku drodze. - Lecz i teraz, gdy to wiem, nic nie rozumiem. Podniosl glos. -Zegnajcie, Mabdenowie. Nie bede juz wam dluzej dostarczal powodow do strachu... - przerwal. - Powiedzcie mi jednak jeszcze jedna rzecz na koniec. -O co chodzi? - dobiegl go zdenerwowany glos. -Dlaczego jedni Mabdenowie wystepuja przeciwko innym Mabdenom? -Nie rozumiem cie, panie. -Widzialem przedstawicieli twojej rasy zabijajacych swych wspolplemiencow. Czy jest to cos, co czesto robicie? -Tak, panie. Dosc czesto. Karzemy tych, ktorzy lamia nasze prawa ku przestrodze tym, ktorzy moga zamyslac to samo. Ksiaze Corum przytaknal. -Dziekuje, Mabdenowie. Teraz juz odjezdzam. Skierowal gniadosza na torfowiska, zostawiajac wioske za soba. Ksiaze Corum wiedzial juz, ze potega Mabdenow wzrosla w sile bardziej, niz ktokolwiek z Vadhaghow mogl przypuszczac. Ich porzadek spoleczny byl prymitywny, wladza spoczywala w rekach wielu przywodcow roznej rangi, mieli wiele stalych osiedli roznej wielkosci. Wieksza czesc Bro-an-Vadhaghu zdawala sie rzadzona przez jednego wodza - Krola Lyra-a-Brode. Imie to w pospolitym dialekcie Mabdenow znaczylo mniej wiecej tyle co Krol Wszystkich Ziem. Przypomnial sobie teraz plotki mowiace o tym, ze te prawie zwierzeta zdobyly zamki Vadhaghow, ze Wyspy Nhadraghow poddaly im sie bez reszty. Byli wiec i tacy Mabdenowie, ktorzy swe zycie w calosci poswiecili poszukiwaniom przedstawicieli innych ras i niszczeniu ich. Dlaczego? Dawne rasy nie zagrazaly przeciez Mabdenom. Bo i jakie zagrozenie mogly stanowic dla ludow tak licznych i dzikich? Wszystko, czym dysponowali Vadhaghowie i Nhadraghowie, to byla wiedza. Czy to tej wiedzy obawiali sie Mabdenowie? Przez dziesiec dni, dwukrotnie przystajac dla nabrania sil, Corum podazal na Pomoc. Nie mial juz specjalnej nadziei na ujrzenie Zamku Gal nietknietego, lecz musial tam dojechac, musial miec pewnosc. Gdyby Ksiaze Faguin i jego rodzina jeszcze zyli, powinien ostrzec ich przed niebezpieczenstwem. Czesto napotykal osady Mabdenow, zawsze jednak ostroznie je omijal. Niektore byly zblizone rozmiarami do tej, ktora widzial jako pierwsza. Wiele jednak bylo wiekszych, skupionych wokol ponurych kamiennych wiez. Parokrotnie widzial przejezdzajace w poblizu uzbrojone bandy i tylko wyczulonym zmyslom Vadhagha zawdzieczal, ze to on dostrzegal ich pierwszy. Raz sytuacja zmusila go nawet do ewakuowania siebie i konia do sasiedniego wymiaru, by uniknac konfrontacji z Mabdenami. Byl to dla niego wielki wysilek. Patrzyl za nimi, gdy mineli go w odleglosci mniejszej niz stopa, niezdolni kompletnie do dostrzezenia go. Tak jak inni, ktorych widzial, i ci nie dosiadali koni, lecz jechali na rydwanach ciagnionych przez skundlone kucyki. Gdy przyjrzal sie twarzom naznaczonym sladami chorob, lsniacym od potu i brudu, cialom pokrytym barbarzynskimi ozdobami, zastanowil sie nad ich moca niszczenia. Wciaz trudno mu bylo uwierzyc, by tak bezmyslne, pozbawione rozwinietych darow umyslu bestie mogly doprowadzic do ruiny wielkie zamki Vadhaghow. W koncu Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu, Corum, dojechal do stop wzgorza, na ktorym stal niegdys Zamek Gal, i zobaczyl czarny dym klebiacy sie nad strzelajacymi wysoko plomieniami. Wiedzial juz, skad wlasnie wracali Mabdenowie, ktorych niedawno mijal, jakim to dzielem zniszczenia byli nasyceni. Tutaj jednak juz na pierwszy rzut oka mozna bylo zauwazyc, ze oblezenie trwalo dlugo. Wsciekla walka musiala sie toczyc pod murami zamku przez wiele dni. Vadhaghowie z Zamku Gal byli o wiele lepiej przygotowani. Obudzila sie w nim nadzieja, ze moze znajdzie kogos z rodakow jedynie rannego, komu bedzie mogl pomoc. Pogonil konia pod gore. Jedyna zywa istota, jaka znalazl w poblizu plonacych ruin, byl pozostawiony najwyrazniej przez towarzyszy skowyczacy Mabden. Corum zignorowal go. Znalazl zwloki trojki wspolplemiencow. Zadne z nich nie umarlo szybko. Bylo to dwoch pozbawionych zbroi rycerzy i dziecko. Dziewczynka okolo szesciu lat. Corum po kolei przenosil zwloki i rzucal je w ogien, by ten je spopielil. Potem powrocil do konia. Ranny Mabden zaczal go wzywac. Corum przystanal - to nie byl zwykly akcent Mabdenow. -Pomoz mi, panie! To byla plynna mowa Vadhaghow i Nhadraghow. Czy mogl to byc Vadhagh, ktory przebral sie za jednego z Mabdenow, aby uniknac smierci? Corum zawrocil. Szedl przez scielacy sie dym, prowadzac za soba konia. Spojrzal na Mabdena. Ranny mial na sobie obszerny plaszcz z wilka wraz z naszyta polkolczuga z zelaznych ogniw i helm zakrywajacy wieksza czesc twarzy. Corum zdolal zerwac helm, odrzucil go na bok i zamarl wstrzasniety. To nie byl Mabden. Nie byl to tez Vadhagh. Zakrwawiona twarz nalezala do Nhadragha: ciemna, ze splaszczonymi rysami i wlosami rosnacymi az do linii oczu. -Pomoz mi, panie - znow odezwal sie Nhadragh. - Nie jestem zbyt ciezko ranny. Moge jeszcze sluzyc. -Komu niby, Nhadraghu? - spytal powoli Corum. Oddarl czesc rekawa rannego i starl zakrzepla krew z jego oczu. Nhadragh mrugnal powiekami, skupiajac spojrzenie na Corumie. -Komu mialbys sluzyc, Nhadraghu? Czy sluzylbys mnie? Spojrzenie rannego nabralo ostrosci i Corum odczytal w nim cos, co bardzo przypominalo nienawisc. -VADHAGH! - warknela istota. - Zywy Vadhagh! -Tak. Zyje. Dlaczego mnie nienawidzisz? -Wszyscy Nhadraghowie nienawidza Vadhaghow. Od wiekow ich nienawidzili! Dlaczego nie jestes martwy? Ukrywales sie? -Nie pochodze z Zamku Gal. -Mialem zatem racje. To nie byl ostatni zamek Vadhaghow - usilowal sie pozbierac, siegnac po noz, lecz byl na to za slaby. Upadl. -Niegdys Nhadraghowie nie zywili do nas nienawisci - powiedzial Corum. - Owszem, chcieliscie naszych ziem, lecz prowadziliscie walke bez owej nienawisci, podobnie jak i my. Nauczyliscie sie jej dopiero od Mabdenow, nie od swoich przodkow. Oni znali honor. Ty juz nie. Jakim sposobem mogla jedna z dawnych ras pozwolic na to, by Mabdenowie uczynili z niej swych niewolnikow? Nhadragh usmiechnal sie kacikami ust. -Wszyscy Nhadraghowie, ktorzy przetrwali, sa niewolnikami Mabdenow. I to juz od dwustu lat. Tylko tak moglismy przetrwac. Zachowuja nas jako psy, majace tropic tych, ktorych oni nazywaja Shefanhowami. Zlozylismy im przysiege wiernosci w zamian za zycie. -Nie mogliscie uciec? Sa jeszcze inne wymiary. -Dla nas zamkniete. Nasi historycy twierdzili, ze ostatnia wielka bitwa miedzy Vadhaghami i Nhadraghami naruszyla rownowage miedzy planami do tego stopnia, ze zostaly one przed nami zamkniete przez bogow... -A wiec i do was zawedrowaly przesady - zadumal S1e Corum. - A jakie wlasciwie zamiary maja Mabdenowie wobec nas? Nhadragh zaczal sie smiac, smiech przeszedl w kaszel i krew poplynela mu z ust, sciekajac po brodzie. Gdy tylko Corum wytarl mu ja, odezwal sie znowu: -Usuna was, Vadhaghow. Oni niosa ze soba strach, poprzedzaja ciemnosc. Za ich sprawa niknie piekno, traci na znaczeniu prawda. Swiat nalezy teraz do Mabdenow. Nie mamy prawa zyc dalej. Natura sie od nas odwrocila. Nie powinno-nas tu byc! -To ty tak myslisz czy oni? -To jest fakt. -Powiedziales, ze sadziles, iz to byl ostatni z naszych zamkow? -Nie ja. Ja wyczuwalem, ze jest jeszcze jeden. Powiedzialem im to. -A oni pojechali go szukac? -Tak. Corum potrzasnal jego ramionami. -Dokad? -Jak to dokad? Gdziez by indziej, jak nie na Zachod? Corum pobiegl do konia. -Poczekaj! - wychrypial Nhadragh.