MOORCOCK MICHAEL Corum 1: Kawaler Mieczy (Przelozyl: Radoslaw Kot) MICHAEL MOORCOCK SCAN-dal WPROWADZENIE Byly to czasy oceanow swiatla i czasy dzikich bestii z brazu latajacych w przestworzach, miast unoszacych sie tuz pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydla, roslejszego niz zamki, napelnialy porykiwaniem pastwiska; mlode i halasliwe stworzenia nawiedzaly ponuro toczace swe wody rzeki. Byl to czas bogow, ktorych nieustanna obecnosc mozna bylo dostrzec we wszystkim, co istnialo na swiecie; czas bezrozumnych krasnali i pozbawionych ksztaltu stworow, ktore mozna bylo przywolac nieostrozna badz goraczkowa mysla, a ktore nie odchodzily nie zadawszy cierpienia lub poki nie zlozylo im sie okrutnej ofiary; czas magii, zjaw, niestalej przyrody, zdarzen pozornie niemozliwych, paradoksow mogacych wpedzic w szalenstwo; marzen spelniajacych sie poslusznie i marzen realizujacych sie na opak; koszmarow sennych raptownie stajacych sie jawa.Byly to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy czlowiek, niewolnik strachu, pojawil sie na swiecie, nieswiadom, ze wiekszosc cierpien i lekow, ktore go osaczaly, byla wynikiem nie czego innego, jak tego, ze on sam zaistnial. Byla to jedna z wielu ironii losu, zwiazanych z czlowiekiem, ktory podowczas nazywal swa rase Mabdenami lub Mabdenczykami. Mabdenowie zyli krotko, lecz mnozyli sie obficie. W ciagu kilku stuleci zdolali osiagnac przewage na zachodnim kontynencie, na ktorym to zaczela sie ich ewolucja. Przed wyprawianiem sie w wiekszej sile ku ladom zamieszkanym przez Vadgaghow i Nhadraghow powstrzymywaly ich przesady. Tak trwalo to przez pare dalszych stuleci, az w koncu okrzepli i zdobyli sie na odwage. Nie spotkali sie z oporem, lecz zaczeli zazdroscic starszym rasom, ich liczne kompleksy objawily sie pod postaciami zawisci i agresji. Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzezeni przed takim obrotem sprawy. Panowali przez milion lub wiecej lat na calej planecie, a teraz ona zaczela sie zmieniac. Wiedzieli o istnieniu Mabdenow, lecz nie dostrzegali zbytniej roznicy miedzy nimi a innymi dzikimi zwierzetami. Obie rasy nie zapomnialy wprawdzie o wzajemnej nienawisci, lecz ich przedstawiciele spedzali rownoczesnie wiele czasu na tworzeniu dziel sztuki, abstrakcyjnych rozwazaniach i temu podobnych zajeciach. Rozumni, doswiadczeni, nie dopuszczali do siebie mysli, ze cokolwiek moze sie zmienic. Z tego tez glownie powodu ignorowali zapowiedzi kresu swej epoki. Miedzy oboma odwiecznymi wrogami nie bylo juz konfliktow, jako ze ostatnia bitwe stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze soba kontaktow. Vadhaghowie zamieszkiwali calymi rodzinami odciete od swiata zamki, rozrzucone na kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie bylo miedzy nimi lacznosci, chec do podrozowania zas stracili juz bardzo dawno. Nhadraghowie zyli w miastach wzniesionych na wyspach wsrod morz, na polnocny zachod od Bro-an-Vadhaghu. Rowniez samotnie, nie interesujac sie nawet najblizszym rodzenstwem. Obie rasy uwazaly, ze sa niezwyciezone. Obie sie mylily. Rozpoczynajacy swa egzystencje czlowiek rozmnazal sie i, jak szerzy sie zaraza, tak on wedrowal po calym swiecie. Zaraza ta powalala stare rasy, gdziekolwiek sie na nie natknela. Czlowiek niosl ze soba nie tylko smierc, lecz rowniez strach. Glownym celem jego staran bylo zostawienie po poprzednikach jedynie ruin i kosci. Nie zdajac sobie sprawy, byl psychiczna hybryda, a tego nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objac swa madroscia. I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach. Czlowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuowal niszczycielski pochod, pozostajac slepy na skutki spustoszen, powodowanych przez jego malostkowe ambicje. Rownoczesnie, majac uposledzone zmysly, nie podejrzewal nawet istnienia we wszechswiecie wielu wymiarow, z ktorych kazdy byl w jakis sposob zwiazany z innymi. Nie byl taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, ktorzy posiedli sztuke poruszania sie miedzy wymiarami sila woli, poznali Piec Wymiarow i zrozumieli jednoczesnie nature wielu innych wymiarow, w ktorych Ziemia istniala - pojeli ich znaczenie. Stad tez wydawalo sie wielka niesprawiedliwoscia, ze tak szlachetne rasy maja zniknac za sprawa istot, ktore nadal tylko troche roznily sie od zwierzat. Bylo to tak, jakby sepy zwolywaly juz swoj wiec nad cialem mlodego poety, ktory mogl tylko przygladac sie, wciaz przytomny, jak ptaki zabieraja mu jego cudowne zycie, ktorego nigdy nie zrozumieja i nigdy nie dowiedza sie, co zniszczyly. -Gdyby znali wartosc tego, co rabuja, gdyby potrafili uzmyslowic sobie, co zabijaja - mowi stary Vadhagh w powiesci Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpial. To byla niesprawiedliwosc. Stwarzajac czlowieka, wszechswiat zdradzil stare rasy. Lecz niesprawiedliwosc ta byla zwyczajna i logiczna. Ktos moze kochac i oceniac wszechswiat, ale wszechswiat ani nie kocha, ani nie osadza nikogo. Wszechswiat nie czyni roznicy miedzy mnogoscia stworzen i obiektow, z ktorych sie sklada. Wszyscy sa rowni. Nikt nie jest faworyzowany. Wszechswiat, wyposazony jedynie w materie i zdolnosc kreacji, tworzy nieustannie troche tego, troche tamtego. Nie kontroluje, co stworzyl, i sam przez swoje twory nie moze byc kontrolowany (chociaz niektorzy niezmiennie sadza inaczej). Ci, ktorzy przeklinaja swiat, porywaja sie na cos, co i tak pozostanie nieosiagalne. Ci, ktorzy zaciskaja piesci, wznosza je ku slepym gwiazdom. Lecz nie oznacza to, ze nie ma takich, ktorzy probuja walczyc i dosiegnac nieosiagalnego. Takie istoty beda zawsze - czasem obdarzone nieprzecietna inteligencja - nie mogace pogodzic sie z bezdusznoscia wszechswiata. Ksiaze Corum Jhaelen Irsei byl wlasnie kims takim. Ostatni zapewne z rasy Vadhaghow, znany rowniez jako Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Ta kronika opowiada wlasnie o nim. Ksiega Coruma KSIEGA PIERWSZA w ktorej Ksiaze Corum odkrywa zlozonosc spraw ziemskich i traci reke Rozdzial 1 W ZAMKU ERORN W Zamku Erorn mieszkala od stuleci rodzina Ksiecia Khlonskeya, darzaca miloscia spokojnie przelewajace sie u polnocnych scian zamku morze i lagodna puszcze podchodzaca tuz pod jego poludniowe mury.Zamek Erorn byl tak stary, ze zdawal sie w jedno stopiony z wylaniajacymi sie majestatycznie z morza skalami, na ktorych go wzniesiono. Gorowaly nad nim nadgryzione zebem czasu, lecz nadal budzace podziw wiezyczki, kamienie jego murow wygladzila przez stulecia woda. Dzielace wnetrza zamku sciany potrafily zmieniac swoj ksztalt, dostosowujac sie do wyposazenia pokoi, przybierac rozne kolory zaleznie od kierunku, z ktorego wial wiatr. Pokoje wypelnialy fontanny i krysztaly, wygrywajace subtelne, zlozone fugi, skomponowane przez czlonkow rodziny - niektorych zyjacych, niektorych dawno juz martwych. Byly galerie zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodkow Ksiecia Khlonskeya, z ktorych wielu mialo uzdolnienia artystyczne. Byly biblioteki wypelnione manuskryptami spisanymi zarowno przez Vadhaghow, jak i Nhadraghow. Gdzie indziej jeszcze znalezc mozna bylo pokoje, w ktorych staly posagi; byly ptaszarnie i menazerie, obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakatki do medytacji, gabinety lekarskie, sale gimnastyczne, kolekcje pamiatek po zmarlych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkan i dyskusji, jak i pokoje bez szczegolnego przeznaczenia oraz te, ktore byly na stale zajmowane przez mieszkancow zamku. Dwanascie osob zylo teraz w zamku, chociaz kiedys bylo ich tu piecset. Ci, ktorzy pozostali, to sam Ksiaze Khlonskey, mocno juz wiekowy, i o wiele mlodsza jego zona, Colotalarna; ich blizniacze corki Ilastru i Pholhinra; Ksiaze Rhanan, jego brat; Setreda, jego bratanica, i Corum, jego syn. Pozostala piatka byla domownikami wywodzacymi sie z dalszej rodziny ksiecia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghow; podluzne, waskie glowy o zupelnie plaskich bokach, uszy niemal pozbawione platkow, piekne wlosy, ktore kazdy silniejszy podmuch mogl poniesc jak chmure ponad ich glowami, wielkie oczy o ksztalcie migdalow, z zoltymi zrenicami i purpurowymi teczowkami, szerokie usta o pelnych wargach, zlota skore nakrapiana jakby szlachetnym rozem. Ciala ich byly szczuple i wysokie, lecz proporcjonalne. Poruszali sie zas z gracja tak niewymuszona, ze w porownaniu z nia ruchy istot ludzkich przypominaly raczej nieporadne malpie podskoki. Zajmujac sie glownie oderwanymi od rzeczywistosci intelektualnymi kwestiami, ktore dostarczaly im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z reszta ludu Vadhaghow. Od ponad trzystu nie widzieli zadnego z Nhadraghow. Ostatnie wiesci ze swiata dotarly do nich przed z gora wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenow - Ksiaze Opash przywiozl go do Zamku Erorn jako okaz. Ksiaze ten byl najblizszym kuzynem Ksiecia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamilowania. Mabden - a byla to samiczka - zostala umieszczona w menazerii, gdzie dbano o nia dobrze, lecz zyla tylko troche ponad piecdziesiat lat, a gdy rozstala sie z tym swiatem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych czasow Mabdenowie rozmnozyli sie oczywiscie i zamieszkiwali, jak sie okazywalo, spore tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawily sie nawet plotki, ze niektore zamki Vadhaghow staly sie ofiarami ich napasci zakonczonych wymordowaniem mieszkancow i zniszczeniem budowli. Ksiaze Khlonskey niezbyt dawal temu wiare. Zreszta te przypuszczenia umiarkowanie interesowaly jego samego czy jego rodzine. Bylo przeciez tyle innych rzeczy wartych dyskusji, tyle zlozonych przyczynkow do rozwazan, przyjemniejszych zagadnien ze stu i jednej dziedziny. Skora Ksiecia Khlonskeya byla prawie mlecznobiala i tak cienka, ze arterie i miesnie tuz pod nia byly dobrze widoczne. Zyl juz od tysiecy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai dawac znac o sobie. Kiedy jego slabosc zacznie byc zauwazalna, oczy zaczna zawodzic, wtedy zakonczy zycie tak, jak zwykli to robic Vadhaghowie. Uda sie do Komnaty Oparow, polozy na jedwabnych koldrach i poduszkach, by wdychac rozne slodko pachnace gazy az do slodkiej smierci. Wlosy jego z czasem staly sie zlocisto-brazowe, a oczy wyplowialy w czerwonawopurpurowe z pomaranczowym srodkiem. Jego szaty, niegdys na rosla postac, byly teraz zbyt duze, lecz pomimo ze wspieral sie na lasce z platynowych kutych pretow, miedzy ktore wetkane byly pasma rubinowego metalu, postawe mial wciaz dumna, a plecy nie przygarbione. Ktoregos dnia odszukal on swego syna, Ksiecia Coruma, w komnacie, gdzie przy uzyciu chordofonow i piszczalek tworzyc mozna bylo muzyke - cicha i prosta, ktora niemal zagluszyly kroki Khlonskeya, idacego po misternie tkanych dywanach, postukujacego laska, oddychajacego z wysilkiem. Ksiaze Corum oderwal sie od kompozycji i rzucil swemu ojcu spojrzenie bedace uprzejmym zapytaniem. -Tak, ojcze? -Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie. -Nic nie szkodzi. Nie bylem zreszta zbyt zadowolony z tego, co wlasnie skomponowalem. - Corum podniosl sie z poduszek i narzucil na siebie szkarlatna szate. -Moj czas sie zbliza, Corumie. Wkrotce odwiedze Komnate Oparow. Lecz zanim ostatecznie sie na to zdecyduje, chcialbym jeszcze zaspokoic pewne moje pragnienie. Bede w zwiazku z tym potrzebowal twojej pomocy. Ksiaze Corum, ktory kochal swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosil sie do jego postanowien. Odpowiedzial zatem z niejakim zaklopotaniem: -Co moge zrobic dla ciebie, ojcze? -Chcialbym dowiedziec sie czegos o losach moich krewnych. O Ksieciu Opashu, ktory wlada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Ksieznej Lorim, z Zamku Crachah na Poludniu, i o Ksieciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal. Corum nie kryl swojej dezaprobaty. -Bardzo dobrze, ojcze, lecz... -Wiem, co myslisz, synu - ze moglbym sie tego rownie dobrze dowiedziec innymi sposobami. Niezupelnie tak. Z jakiegos powodu bardzo trudno jest nawiazac kontakt z innymi wymiarami. Nawet moje zmysly i wyczucie sa bardziej zamglone, niz byc powinny. Probuje, jak moge siegnac ich moimi myslami... A fizyczne przedostanie sie tam jest chyba zupelnie niemozliwe. Byc moze moj wiek... -Nie, ojcze - powiedzial Ksiaze Corum - gdyz i ja natknalem sie na podobne trudnosci. Kiedys calkiem latwo mozna bylo poruszac sie sama sila woli miedzy Piecioma Wymiarami. Z niewielkim wysilkiem mozna bylo objac Dziesiec Wymiarow, chociaz, jak wiem, niewielu moglo odwiedzac je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonac niczego wiecej, jak podejrzec czasem czy podsluchac pozostale cztery, ktore tworza wraz z naszym spektrum przemieszczania sie naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w zwiazku z czym nastapilo to oslabienie percepcji zmyslow. -Ani ja - przytaknal ojciec. - Lecz czuje, ze nie przyniesie nam to niczego dobrego. Cos zmienia sie w tym swiecie, to oczywiste. I to wlasnie jest glowny powod, dla ktorego chcialbym nawiazac kontakt z moimi krewnymi i dowiedziec sie moze czegos od nich, jesli znaja odpowiedz na pytanie, dlaczego nasze zmysly zostaly uwiezione w jednym tylko wymiarze. To nie jest normalne, to czyni nas ulomnymi. Czy mamy sie stac takimi, jak te bestie znajace tylko jeden swiat, postrzegajace tylko jeden wymiar i nie bedace nawet w stanie pojac mozliwosci istnienia innych? Czy moze zaczal sie nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie beda umialy skorzystac z naszych doswiadczen i z wolna powroca do stanu wodnych ssakow, z ktorych rozwinela sie niegdys nasza rasa? Przyznam ci sie, synu, ze wsrod moich mysli zalagl sie strach. Ksiaze Corum nie usilowal oponowac ni uspokajac ojca. -Czytalem kiedys o rasie Blandhagna - powiedzial w zamysleniu. - Byla to rasa, ktora zamieszkiwala glownie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwiniety, lecz cos stalo sie z ich genami. Utracili blyskotliwosc umyslu i w ciagu kilkunastu pokolen zmienili sie w gatunek latajacych gadow, obdarzonych wprawdzie wciaz jeszcze szczatkowa inteligencja, lecz to czynilo je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli sie wzajemnie. Zastanawiam sie, co moze spowodowac proces takiego cofania sie ewolucji? -O tym moga miec pojecie jedynie Wladcy Mieczy - powiedzial ojciec. -A Wladcy Mieczy nie istnieja. Rozumiem, co chcesz powiedziec. Odwiedze twych krewnych, jak tego pragniesz, i zaniose im pozdrowienia. Dowiem sie, jak sie miewaja, i spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn. Ksiaze Khlonskey skinal glowa. -Jesli nasza percepcja zawodzi i obniza sie do poziomu dostepnego Mabdenom, jesli mialoby tak zostac, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz sie takze, jesli bedziesz mogl, co dzieje sie z Nhadraghami - czy i ich zmysly staly sie podobnie uposledzone. -Nasze rasy sa mniej wiecej tak samo stare - mruknal Corum. - Zapewne sa wrazliwi na to co i my. Lecz czy twoj kuzyn, Shulag, nie mial o tym nic do powiedzenia, gdy skladal ci wizyte kilkaset lat temu? -Wowczas opowiedzial mi tylko, jak Mabdenowie nadplyneli swoimi statkami z Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghow, zabijajac wiekszosc z nich, a reszte czyniac niewolnikami. Trudno uwierzyc, zeby Mabdenowie, na wpol zwierzeta, mniejsza o to, jak liczni, byli zdolni pokonac przebieglych Nhadraghow. Ksiaze Corum wydal w zamysleniu usta. -Zapewne ci ostatni stali sie zbyt beztroscy i pewni siebie. Jego ojciec odwrocil sie, zamierzajac wyjsc z komnaty. Platynowo-rubinowa laska postukiwala lekko na materii pokrywajacej plyty posadzki, delikatna dlon obejmowala jej raczke lagodniej niz zwykle. -Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedzial. - Lek zas przed trudna do objecia umyslem zaglada, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiscie, sa zwiastunami zniszczenia. Gdy wrocisz, moze uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, ktore bedziemy w stanie zrozumiec. Kiedy wyruszysz? -Chcialbym skonczyc moja symfonie - powiedzial Ksiaze Corum. - Zabierze mi to z dzien lub niewiele wiecej. Wyrusze nastepnego ranka po dniu, w ktorym dzielo bedzie gotowe. Ksiaze Khlonskey skinal stara glowa w pelni usatysfakcjonowany. -Dziekuje ci, moj synu. Gdy poszedl, Ksiaze Corum powrocil do pracy nad muzyka, lecz trudno mu bylo sie skoncentrowac. Jego wyobraznia nieustannie wracala do wyprawy, ktora zgodzil sie podjac. Owladnely nim trudne do nazwania emocje - to musialo byc podniecenie, jak sadzil. Ta wyprawa bedzie pierwszym w jego zyciu krokiem poza okolice Zamku Erorn. Sprobowal sie uspokoic, zapanowac nad swoja wyobraznia, gdyz bylo wbrew zwyczajom jego ludu, by pozwolic emocjom dominowac nad rozumem. -To moze byc pouczajace - mruknal do siebie - zobaczyc reszte tego kontynentu. Szkoda, ze nie zainteresowalem sie kiedys blizej geografia. Ledwie pamietam przebieg granic Bro-an-Vadhaghu, o reszcie swiata nie mowiac. Bede musial przejrzec jakies mapy przed droga, moze znajde w bibliotece troche wspomnien i relacji podroznikow. Tak, wyruszam jutro, no, moze pojutrze... Nie odczuwal potrzeby pospiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli dlugowieczni, dzialali zatem zwykle powoli, zawsze rozwazajac po wielekroc kazdy nastepny krok, spedzajac tygodnie lub miesiace na medytacjach przed podjeciem jakichkolwiek badan czy pracy tworczej. W koncu jednak zdecydowal sie przerwac prace nad symfonia, ktora zajmowal sie przez kilka ostatnich lat. Moze wroci do niej po wyprawie... Moze nie... Dziwnie stracilo to na znaczeniu. Rozdzial 2 KSIAZE CORUM WYRUSZA W DROGE Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginely jeszcze w przyziemnej mgielce, Ksiaze Corum wyruszyl na wyprawe.Blade swiatlo zaczynalo dopiero wydobywac z mroku zarysy zamku, ktory, bardziej niz kiedykolwiek, wygladal teraz jak czesc wielkiej skaly, w ktora wtopione byly jego fundamenty. Drzewa przy sciezce roztapialy sie we mgle, niknely w niej, zielono-czarny krajobraz ozlacaly z wolna rozowawe promienie wschodzacego, odleglego jeszcze slonca. Spoza skal, pod gruba warstwa oparow, morze szumialo odplywem. Strzyzyk zaczal spiewac, gdy Corum podjechal do sosen i brzoz zapowiadajacych slodkim zapachem las, odpowiedzial mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkly, jakby skonfundowane dzwiekami dobywajacymi sie z ich gardel. Corum jechal coraz glebiej i dalej przez puszcze, az w koncu szmer morza ucichl gdzies za jego plecami, a mgla ustapila pod rozgrzewajacymi promieniami slonca. Pradawna puszcza byla mu znajomym terenem, bardzo ja przy tym lubil - to tutaj jako chlopiec uczyl sie jezdziectwa, tutaj pobieral lekcje sztuki walki, ktora ojciec jego uwazal za uzyteczna, gdyz mogla uczynic cialo zwinnym i odpornym. Zdarzalo sie, ze spedzal cale dnie na obserwacji zwierzat zamieszkujacych ten obszar; delikatnych stworzen podobnych do konia, o zoltoszarej siersci, nie wiekszych jednak od psa i z rogiem wyrastajacym z czola; wspaniale ubarwionych, szerokoskrzydlych ptakow, ktore wzlatywaly wyzej, niz siegalo spojrzenie, a gniazda budowaly w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz lagodnych swin z grubym, zmierzwionym futrem, zywiacych sie mchami, i wiele, wiele innych. Ksiaze Corum uswiadomil sobie, ze zyjac w zamku tak dlugo i nie ruszajac sie z niego ani na krok, zapomnial niemal o wszystkich urokach puszczy. Usmiech pojawil sie na jego twarzy, gdy rozejrzal sie wokol. Las, pomyslal, przetrwa zawsze. Cos tak pieknego nie moze zginac. Z jakiegos jednak powodu ta mysl przywolala melancholie. Pogonil konia. Kon nie mial nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum zyczyl. Zwierze tez znalo puszcze i cieszylo sie jej widokiem. Byl to gniadosz ze stajni Vadhaghow, z niebiesko-czarnymi grzywa i ogonem. Ten mocny, wysoki i pelen wdzieku kon niepodobny byl zupelnie do dzikich, kudlatych konikow, ktore zyly w puszczy. Na okrytym zoltym aksamitem grzbiecie dzwigal dwie wlocznie, okragla tarcze wykonana z roznej grubosci warstw drewna, mosiadzu, skor i srebra, dlugi kosciany hak i kolczan z zapasem strzal. W jednej sakwie byla zywnosc, w drugiej mapy, majace wskazac droge i dopomoc w studiowaniu okolicy. Sam Ksiaze Corum ubrany byl w stozkowaty helm, nad ktorego krawedzia wyryto w trzech wierszach slowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczylo: Corum, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Bylo zwyczajem ludu Vadhaghow wybierac kolor szaty odrozniajacy sie od innych. Nhadraghowie uzywali w tym celu herbow i sztandarow, nierzadko bardzo zlozonych. Plaszcz, ktory Corum mial na sobie, byl dlugi, z szerokimi rekawami, a jego nie rozciety tyl rozposcieral sie na konskim zadzie. Do plaszcza doszyty byl kaptur, dosc obszerny, by zarzucac go bylo mozna na helm. Calosc zrobiona zostala ze swietnej jakosci skory, nalezacej niegdys do zwierzecia, ktore podobno zylo w jakims innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez Vadhaghow. Pod plaszczem mial Corum podwojna kolczuge skladajaca sie z miliona cieniutkich ogniw, ktorej warstwa wierzchnia zrobiona byla ze srebra, spodnia z mosiadzu. Oprocz luku i lanc Corum zabral rowniez topor wojenny Vadhaghow. Bron na dlugim stylisku, starannej recznej roboty, o delikatnym wzorze, dlugi i mocny miecz z bezimiennego metalu, pochodzacy z warsztatu platnerskiego w jakims innym wymiarze na Ziemi, ktorego jelec i ozdabiajaca szczyt rekojesci kulke wykonano ze srebra i czarnego onyksu. Koszula ksiecia byla z blekitnego brokatu, nogawice zas i buty z delikatnie wyprawionej skory, podobnie jak siodlo, inkrustowane jeszcze srebrem. Spod helmu wymykaly sie kosmyki srebrzystych wlosow, opadajac na mloda jeszcze twarz, teraz zamyslona - po czesci nad przeszloscia, a po czesci nad przyszloscia, gdy probowal sobie wyobrazic swoje pierwsze zetkniecie z dawnymi ziemiami jego ludu. Jechal sam, gdyz nikt z pozostalych domownikow nie mogl oderwac sie od swoich zajec. Nie wzial tez zaprzegu, jako ze zalezalo mu na mozliwie najszybszym podrozowaniu. Najblizszy z paru zamkow mial osiagnac dopiero za kilka dni. Teraz usilowal sobie przedstawic, na ile inaczej zyje sie w tych miejscach i jacy sa ci, ktorzy je zamieszkuja, kto go powita? Moze znajdzie miedzy nimi zone... Ojciec nie wspomnial nic na ten temat. Corum jednak zdawal sobie sprawe, ze pomyslal uprzednio i o innych mozliwych pozytkach plynacych dla syna z takiej wyprawy. Wkrotce opuscil puszcze i wyjechal na rozlegla rownine zwana Broggfythus, na ktorej Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali sie niegdys w krwawej i mitycznej juz bitwie. Byla to ostatnia bitwa, jaka miala miejsce miedzy tymi dwoma rasami. W swym szale rozciagnela sie na wszystkie Piec Wymiarow. Nikomu nie przyniosla ani zwyciestwa, ani kleski, zniszczyla zas wiecej niz dwie trzecie obu ras. Corum slyszal o wielu pustych zamkach, do dzis wznoszacych sie w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, ktore niszczaly na Wyspach Nhadraghow lezacych nad morzem oblewajacym skaly Zamku Erorn. Okolo poludnia znalazl sie w centralnej czesci rowniny Broggfythus. Docieral do miejsca, ktore pamietal z czasow swych chlopiecych wedrowek, a ktore wytyczalo granice znanych mu terenow. Lezal tu obrosniety trawami wrak poteznego latajacego miasta, ktore podczas miesiecznej bitwy jego przodkow poruszalo sie miedzy poszczegolnymi wymiarami, rwac delikatna materie dzielaca jeden wymiar od drugiego, a w koncu leglo, miazdzac soba szeregi zarowno Vadhaghow, jak i Nhadraghow. Metal, z ktorego je wykonano, pochodzil z innego wymiaru i nawet teraz, po latach, poskrecane blachy i rozprysle kamienie zachowaly czesc swoich wlasciwosci. Ponad rumowiskiem tworzyly sie miraze, chociaz otaczajace je zielsko, janowiec i brzozy wygladaly dosc realnie i solidnie. Przy innych okazjach, gdy nie bylo powodu do pospiechu, Ksiaze Corum znajdywal przyjemnosc w przemieszczaniu sie z jednego wymiaru do drugiego, dla dokladniejszego przyjrzenia sie miastu na rozne sposoby. Teraz jednak wymagaloby to zbyt duzego wysilku. Wrak miasta nie byl obecnie niczym innym, jak tylko przeszkoda, ktora nalezalo jak najrychlej ominac, szukajac sciezek i przejsc, co i tak mialo trwac dlugie godziny, jako ze obwod rumowiska liczyl dwadziescia mil. W koncu jednak, gdy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi, a on zostawil za soba swiat, ktory znal, osiagnal skraj rowniny. Stad skierowal sie na poludniowy zachod, w glab ladow, na ktorych pomoca mogla mu byc tylko mapa. Jechal nieprzerwanie przez trzy dni, az ostatecznie kon zaczal wykazywac oznaki zmeczenia. Rozbil zatem Corum oboz w malej dolince, przez ktora plynal zimny strumien. Zjadl kawalek jasnego, pozywnego chleba i usiadl wygodnie oparty o pien starego debu. Kon szczypal trawe tuz nad brzegiem strumyka. Srebrny helm polozyl Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprezyl sie oddychajac gleboko lesnym powietrzem, kontemplujac widok osniezonych gorskich szczytow, wznoszacych sie blekitnie i szaro na horyzoncie. Byl to mily i spokojny kraj. Corum cieszyl sie, ze droga przywiodla go az tutaj. Kiedys, jak slyszal, zamieszkiwali go liczni dostojnicy Vadhaghow, lecz bylo to zbyt dawno, by zostal po nich widomy slad. Pomyslal, ze to tak, jakby wrosli w krajobraz lub zostali przezen pochlonieci: dostrzegal czasem dziwnie uformowane skaly, przypominajace szczatki zamkow, zawsze jednak byly to tylko skaly. Przemknelo mu nawet przez glowe, ze skaly te sa ucielesniona pamiecia o czasach, gdy panowali tu Vadhaghowie, lecz jego trzezwy zwykle rozum z miejsca odrzucil cos tak nieprawdopodobnego. Takie fantazje moga byc wlasciwe poezji, nie intelektowi. Usmiechnal sie do swoich niezbyt precyzyjnych mysli i ulozyl wygodniej pod drzewem. Za trzy dni powinien byc w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Ksiezna Lorim. Spojrzal na konia, ktory, podwinawszy nogi, ukladal sie pod drzewami do snu. Corum owinal sie w swoj szkarlatny plaszcz, naciagnal kaptur na glowe i zasnal rowniez. Rozdzial 3 HORDA MABDENOW Poznym rankiem Ksiecia Coruma obudzily odglosy, ktore wyraznie nie pasowaly do lesnego otoczenia. Kon uslyszal je rowniez, gdyz wstal i lowil niespokojnie zapachy.Corum zmarszczyl brwi i podszedl do strumyka, zaczerpnal chlodnej wody, obmyl twarz i rece. Przerwal czynnosc, zastygl, znowu nasluchujac. Uderzenie. Skrzypienie. Brzek. Wydalo mu sie, ze slyszy glos wolajacy gdzies w dolinie, a gdy spojrzal w tamtym kierunku, odniosl wrazenie, ze cos sie poruszylo. Zawrocil do obozowiska i pospiesznie nalozyl helm, przypasal miecz, zarzucil na plecy topor i osiodlal konia. Dzwieki byly teraz wyrazniejsze, a wraz z nimi cos zaczelo sie wkradac do glowy Coruma, jakas obca mysl, ktorej nie potrafil rozpoznac. Dosiadl konia nie przerywajac obserwacji. Z gory nadciagala fala zwierzat i pojazdow. Niektore ze stworzen odziane byly w futra, zelazo i skory - Corum domyslil sie, ze to Mabdenowie. Z tego, co przeczytal o ich zwyczajach, pamietal, ze rasa ta jest w przewazajacej czesci wedrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnacych zboz i nowych stad zwierzyny. Mocno zdziwily go tarcze, miecze i helmy uzywane przez te horde, przypominajace do zludzenia uzbrojenie Vadhaghow. Podeszli blizej, a Corum wciaz obserwowal zachlannie, tak jak kiedys podpatrywal dzikie zwierzeta - takich jeszcze nie widzial. Byla to duza grupa, jadaca na udekorowanych po barbarzynsku rydwanach z drewna i kutego brazu, ciagnionych przez rozkudlane konie w zmatowialej uprzezy, malowanej kiedys na czerwono, zolto i niebiesko. Za rydwanami ciagnely wozy - niektore otwarte, inne pod plandekami. Corum sadzil, ze jada w nich kobiety, gdyz nie dostrzegl ich nigdzie w gromadzie. Mabdenowie mieli geste, brudne brody, nisko zwisajace wasy, skoltunione wlosy wystawaly im spod helmow. Ryczeli glosno jeden do drugiego podczas marszu, podajac sobie z reki do reki buklaki z winem. Ze zdziwieniem dotarlo do Coruma, ze jezyk ich ma wiele wspolnego z mowa Vadhaghow i Nhadraghow, jest jednak szorstki, pelen nalecialosci. Zatem Mabdenowie przyswoili sobie bardziej rozwiniety jezyk! Powrocil trudny do sprecyzowania niepokoj. Corum zawrocil konia w cien drzew, nadal patrzac uwaznie. Teraz widzial juz dokladnie, dlaczego helmy i uzbrojenie wydaly mu sie znajome. Byly to helmy i bron Vadhaghow. Corum zmarszczyl brwi. Czy zostalo to wygrzebane z ruin jakiegos dawno opuszczonego zamku? Czy bylo czescia darow? Czy tez moze zostalo ukradzione? Mabdenowie nosili rowniez orez wlasnego wyrobu, kopie rzemiosla Vadhaghow, pare tylko wzorow zostalo zapozyczonych od Nhadraghow. Ubrania niektorych byly ze zrabowanego zapewne aksamitu i plotna, wieksza jednak czesc poowijala sie w plaszcze z wilczych skor, kaptury z niedzwiedzich, nogawice i kaftany z foczych, owcze kozuchy, kozie czapki, krolicze spodniczki, swinskie buty, koszule z welny lub sarniej skory. Na ich szyjach widnialy brazowe, zlote i zelazne lancuchy. Owijali je rowniez wokol rak i nog, wplatali nawet w tluste wlosy. Zaczeli go mijac. Stlumil kaszel, wywolany ich smrodem, ktory wlasnie do niego dolecial. Wielu bylo tak pijanych, ze niemal wypadali z rydwanow. Wielkie kola skrzypialy, a konie ciezko stapaly dalej. Zauwazyl teraz, ze w wozach nie bylo kobiet, tylko lupy, z ktorych wiele pochodzilo niewatpliwie ze skarbcow Vadhaghow. Pomylka byla wykluczona. Tej oznaki nie mozna bylo zinterpretowac inaczej - byl to oddzial rabusiow lub lupiezcow, mordujacych dla zdobyczy. Pewnosci nie mial, trudno mu bylo jednak pogodzic sie z mysla, ze te zwierzeta stoczyly niedawno bitwe z Vadhaghami i wygraly. Mijaly go juz ostatnie rydwany, gdy zobaczyl, ze za karawana szlo paru Mabdenow; mieli zwiazane rece, sznury, na ktorych byli prowadzeni, sluzyly wyraznie do zabawy woznicom z rydwanu. Pociagali za nie, by ujrzec, jak ktorys z wiezniow sie przewraca. Nie mieli wcale broni, prawie w ogole ubrania, byli wychudzeni, z okrwawionymi stopami, jeczeli i krzyczeli cos od czasu do czasu. Odpowiedzia byl zwykle smiech. Jeden potknal sie i upadl. Ciagniety po ziemi, rozpaczliwie usilowal sie podniesc. Corum byl przerazony. Dlaczego Mabdenowie traktuja w ten sposob swoich ziomkow? Nawet Nhadraghowie, ktorzy byli bardziej okrutni niz Vadhaghowie, nie wystawiali swych wiezniow na takie cierpienia. -W rzeczy samej, musza byc szczegolnie brutalni - powiedzial Corum polglosem. Ktos z czola karawany wydal glosno jakis rozkaz i zajechal rydwanem nad brzeg rzeczki. Pozostali rowniez zaczeli sie zatrzymywac. Najwyrazniej zamierzali tutaj rozbic oboz. Z pewna fascynacja obserwowal ich nadal, siedzac w siodle, dobrze zasloniety przez drzewa. Mabdenowie zdjeli koniom uprzaz i podprowadzili je do wody. Z wozow sciagneli kociolki i stojaki. Zaczeli rozpalac ogniska. Jedli o zachodzie slonca - ich wiezniowie jednak, nadal przywiazani, nic nie dostali. Gdy uporali sie juz z posilkiem, zaczelo sie pijanstwo i wkrotce ponad polowa hordy lezala rozciagnieta na trawie, tam gdzie kto padl nieprzytomny. Reszta krazyla wokolo, bawiac sie pozorowaniem walk, ktore byly jednak coraz dziksze, tak ze niejednokrotnie noze i topory barwily sie na czerwono, wytaczajac nieco krwi. Ten sam rosly Mabden, ktory rozkazal karawanie sie zatrzymac, wrzasnal teraz na walczacych i przepchnal sie przez nich z buklakiem w rece, tracajac ich i zadajac ponurym warczeniem przerwania pojedynkow. Dwoch nie usluchalo, na co tenze zdjal z pasa brazowy topor i opuscil na leb najblizszego krewkiego osobnika, rozbijajac zarowno helm, jak i glowe. Cisza zalegla w obozie i Corum z wysilkiem zrozumial slowa przywodcy hordy. -Na Psa! Nie chce wiecej zadnych sprzeczek, jak ta tutaj. Po co marnowac sily? Ten sport lepiej uprawiac z nimi! Wskazal toporem na spiacych juz wiezniow. Kilku Mabdenow zasmialo sie przytakujac i podnioslo sie, ruszajac przez oswietlony mdlym swiatlem plac ku wiezniom. Obudzili ich kopniakami, przecieli liny wiazace nadgarstki z rydwanami i zmusili do przejscia na glowna czesc obozowiska. Wojownicy nie bedacy pod wplywem wina zgromadzili sie tworzac okrag, w srodek ktorego zostali wepchnieci wiezniowie, rozgladajacy sie trwozliwie po dzikich twarzach. Przywodca stanal naprzeciw jencow. -Gdy bralismy was z waszej wsi, zapewnialem, ze my, Denledhyssowie, tylko jednych nienawidzimy bardziej niz Shefanhowow. Pamietacie, o kogo chodzilo? Ktorys z wiezniow wymamrotal cos ze wzrokiem wbitym w ziemie. Przywodca Mabdenow zblizyl sie do niego i podniosl mu glowe obuchem topora. -Tak, dobrze, przyjacielu, nauczyles sie tego. Powiedz to jeszcze raz. Jezyk wieznia byl obrzmialy. Popekane wargi poruszyly sie jeszcze raz, oczy zwrocily ku ciemniejacemu niebu - po policzkach poplynely mu lzy i krzyknal chropawym glosem w wiatr: -O tych, ktorzy liza dupy Shefanhowow...! Wstrzasnal nim dreszcz, potem zaczal krzyczec. Wodz usmiechnal sie i cofnal topor, po czym pchnal jenca rekojescia w zoladek, tak ze krzyk zostal uciety wpol, a Mabden zwinal sie we dwoje w spazmie bolu. Corum nigdy nie doswiadczyl takiego okrucienstwa. Zamarl z przerazenia, gdy zobaczyl, ze Mabdenowie rozwiazuja swoich wiezniow, rozciagaja ich na ziemi, biora w rece galezie i noze, przypalaja i okaleczaja swych ziomkow tak, by nie umierajac, zwijali sie w cierpieniu. Przywodca smial sie, patrzac na to, sam nie biorac udzialu w torturowaniu ofiar. -Aaaa, wasze duchy zapamietaja mnie, gdy zmieszaja sie z potepionymi demonami Shefanhowow w Studni Psa! - rechotal. - Zapamietaja Hrabiego Denledhyssow, Glandytha-a-Krae, Mor na Shefanhowow! Corumowi trudno bylo zrozumiec, co mialy znaczyc te slowa. Shefanhow moglo byc znieksztalcona wersja slowa "Sefano" z jezyka Vadhaghow, ktore w potocznej mowie oznaczalo diabla. Lecz kogo Mabdenowie nazywali Denledhyssami? Bylo to troche tylko zmienione "Donledyssowie" - mordercy. Czyzby byli dumni z tego, ze sa zabojcami? Czy slowo "Shefanhow" oznaczalo w ogole wroga? I kto jeszcze byl ich wrogiem procz innych Mabdenow? Corum potrzasnal glowa z zaklopotaniem. Lepiej rozumial motywy dzialania i zachowania nizej rozwinietych zwierzat anizeli rasy mabdenskiej. Nie zdolal opanowac chorobliwej ciekawosci jej zwyczajow i szybko sie to na nim zemscilo, macac mu kompletnie w glowie. Nie czekajac, zawrocil konia i odjechal w glab puszczy. Jedyne wyjasnienie, jakie potrafil obecnie znalezc, bylo przypuszczeniem, ze proces ewolucji i inwolucji przebiegal u Mabdenow gwaltowniej niz u innych ras. Mozliwe, ze ci tutaj byli szalencami, degeneratami, odpadem rasy. To mogloby wyjasnic, dlaczego zwracaja sie przeciwko swym wspolplemiencom, tak jak robia to wsciekle lisy. Odczul potrzebe pospiechu. Ruszyl zatem tak szybko, jak tylko mogl galopowac jego kon, kierujac sie ku Zamkowi Crachah. Moze zamieszkujaca w nim Ksiezna Lorim, bedac blizej siedzib Mabdenow, wyjasni mu cala sprawe i odpowie na liczniejsze pytania. Rozdzial 4 PIEKNO SKALANE BEZLITOSNAPRAWDA Oprocz sladow ognisk i rozrzuconych smieci Ksiaze Corum nie spotkal juz wiecej znakow Mabdenow. Ze wzgorz okalajacych Doline Crachah nie odszukal wzrokiem sylwetki zamku Ksieznej Lorim.Dolina zarosnieta topolami, wiazami i brzozami wygladala spokojnie w lagodnym swietle wczesnego popoludnia. Lecz zamku nie bylo! Corum wyjal mape z sakwy i ponownie porownal z nia teren. Zamek powinien wznosic sie posrodku doliny, otoczony przez szesc pierscieni topoli i dwa zewnetrzne pierscienie wiazow. Spojrzal raz jeszcze. Drzewa byly - tak topole, jak i wiazy - i rzeczywiscie tworzyly koncentryczne pierscienie. Lecz w centrum, zamiast zamku, klebil sie tylko oblok jakby mgly. Nie byl to jednak dzien, w ktorym mgla moglaby sie utrzymac az do popoludnia. To musial byc dym. Ksiaze Corum pospiesznie zjechal ze wzgorza. Dojechal do pierwszego pierscienia drzew, usilujac dojrzec cos przez pozostale. Lecz na razie nie widzial nic wiecej, czul juz jednak zapach dymu. Przejechal przez nastepne pierscienie drzew i teraz juz dym szczypal go w oczy, draznil gardlo - udalo mu sie przez niego dojrzec kilka ciemnych ksztaltow. Minal ostatnie topole - dym gryzl w plucach, lzy w oczach dodatkowo rozmywaly obraz. Ostre zlomy skalne, porozrzucane kamienie, poczernialy od goraca metal, spalone belki. Ksiaze Corum ujrzal ruiny. Bez watpienia ruiny Zamku Crachah. Ruiny, ktore jeszcze sie tlily. Ogien strawil calkowicie Zamek Crachah, polakomil sie rowniez na jego mieszkancow. Podjechawszy blizej, dostrzegl Corum wyraznie zweglone szkielety. Wokol ruin widnialy slady walki: polamany rydwan Mabdenow, troche ich trupow, stara kobieta Vadhaghow rozsiekana na kilkanascie kawalkow. Juz teraz gawrony i kruki gromadzily sie wokol, nie zwazajac na dym. Ksiaze Corum pojal z wolna, czym jest zal. Odgadywal, ze to wlasnie uczucie go ogarnialo. Zawolal glosno. Tylko raz, w nadziei, ze moze ktos przezyl. Nie bylo odpowiedzi. Powoli zawrocil. Jechal na Wschod ku Zamkowi Sarn. Jechal niestrudzenie przez tydzien. Poczucie zalu nie opuszczalo go, dolaczylo zas jeszcze jedno, ktore Corum rozpoznal jako dreszcz niepokoju. Zamek Sarn stal posrodku gestej, starej puszczy i tylko jedna droga prowadzila do niego. Ta wlasnie, ktora jechal zmeczony ksiaze. Uciekaly przed nim sploszone male zwierzeta, uskakujac przed kopytami rownie zmeczonego konia. Zawieszone chmurami niebo zraszalo ich deszczem. Nie wznosil sie przed nim zaden dym. Gdy Corum podjechal do zamku, odkryl, ze wszystko, co moglo splonac, juz dawno pochlonal ogien. Czarne kamienie byly zimne, a kruki i gawrony porzucily oczyszczone dokladnie kosci i odlecialy szukac innego zeru. Corum po raz pierwszy zaplakal. Zsiadl ze zdrozonego i okrytego pylem konia, wspial sie na rumowisko, przeszedl ponad koscmi, usiadl i rozejrzal sie wokol. Siedzial tak przez kilka godzin, az z gardla dobyl mu sie nowy dla niego dzwiek. Nie slyszal go nigdy dotad i nie potrafil go nazwac. Byl to watly glos, ktorym nie byl w stanie wyrazic tego, co dzialo sie w rozkolatanej duszy. Nie mial nigdy okazji poznac Ksiecia Opasha, chociaz jego ojciec wyrazal sie o nim z wielkim szacunkiem. Nie znal ani rodziny, ani domownikow z Zamku Sarn, lecz oplakiwal ich. W koncu, wyczerpany, wyciagnal sie na pokruszonym kawalku skaly i zapadl w czarny sen. Deszcz nadal padal na szkarlatny plaszcz Coruma. Padal na ruiny, obmywal kosci. Gniadosz poszukal schronienia pod starymi drzewami. Ulozyl sie, przez chwile miedlil miedzy zebami trawe, przypatrujac sie swojemu panu lezacemu nieruchomo twarza ku ziemi. Potem rowniez usnal. Gdy tylko Corum sie obudzil i zszedl ku miejscu, gdzie lezal jego kon, zaraz pochlonely go spekulacje i rozwazania. Wiedzial, ze to zniszczenie musialo byc dzielem Mabdenow, gdyz nie bylo zwyczajem Nhadraghow palic zamki nieprzyjaciol. Na dodatek miedzy obu rasami panowal od stuleci pokoj. Jedni i drudzy zapomnieli juz, jak prowadzi sie wojne. Przyszlo mu do glowy, ze Mabdenowie mogli zostac sklonieni do tych napasci przez Nhadraghow, lecz i to nie pasowalo do calosci. Obie rasy zawsze przestrzegaly dawnych kodeksow dzialan wojennych. Liczebnosc zas Nhadraghow byla niewielka i nic nie zmuszalo ich, by siegac po nowe terytoria, tak jak Vadhaghowie od dawna nie musieli bronic swoich. Twarz naznaczona zmeczeniem pokrywal kurz i slady lez. Ksiaze Corum obudzil konia, dosiadl go i skierowal sie ku Polnocy. Tlila sie w nim wciaz iskierka nadziei, ze hordy Mabdenow nawiedzily jedynie Poludnie i Wschod, ze Polnoc mogla byc od nich nadal wolna, tak jak wolny byl Zachod. Nastepnego dnia, gdy zatrzymal sie, by napoic konia i spojrzal ponad mokradlami porosnietymi ciernistym jalowcem, dostrzegl dym. Duzo dymu. Wzial mape i sprawdzil na niej okolice. Nie bylo tu zadnego zamku. Zawahal sie. Dym mogl pochodzic z obozu Mabdenow. Jesli tak, to istnialo prawdopodobienstwo, ze znajdowali sie w nim jency Vadhaghow, ktorym Corum winien byl udzielic pomocy. Zdecydowal sie zmienic nieco kierunek jazdy i zblizyc sie do zrodla dymu. Zrodel bylo kilkanascie. Istotnie, byl to oboz Mabdenow, lecz staly - przypominal mniejsze z osad Nhadraghow. Wzniesiono go jednak o wiele prymitywniejszymi sposobami. Zbieranina chat ledwo odstajacych od ziemi, z kamiennymi scianami, kominami ulozonymi z lupkow. To z nich dobywal sie dym. Wokol osady rozciagaly sie pola uprawne, obecnie nagie, na przemian z pastwiskami, na ktorych paslo sie nawet kilka krow. Zblizajac sie do zabudowan Corum nie czul zadnego leku, podobnego do niepokoju, ktory juz z daleka wzbudzala w nim karawana Mabdenow. Nie poniechal jednak ostroznosci; zatrzymal konia sto jardow od pierwszych chat, wypatrujac miedzy nimi sladow zycia. Czekal tak przez godzine i nie zobaczyl nikogo. Przyblizyl sie. Byl nie dalej niz piecdziesiat jardow od najblizszego przysadzistego budynku. Nigdzie nie pojawil sie nadal ani jeden Mabden. Corum chrzaknal. Dziecko zaczelo nagle plakac, lecz jego krzyk zostal natychmiast stlumiony. -Mabdenowie! - krzyknal Corum glosem ochryplym od zmeczenia i matowym z rozpaczy. - Chce z wami porozmawiac. Dlaczego nie wyjdziecie ze swoich nor? Z najblizszej rudery dobiegl glos. Glos, ktory wyrazal jednoczesnie strach i zlosc. -Nie zrobilismy nic zlego Shefanhowom. Nigdy. Oni nigdy nie skrzywdzili nas. Lecz jesli wyjdziemy, by z toba rozmawiac, Denledhyssowie wroca tutaj i zabiora nam jeszcze wiecej zywnosci, zabija wiecej ludzi sposrod nas, zgwalca nasze kobiety. Odejdz, Panie Shefanhowow, blagamy cie. Zywnosc wynieslismy ci w sakwie przed drzwi. Wez ja i zostaw nas. Teraz Corum dostrzegl worek. Czemu darowali mu to? Czy nie wiedzieli, ze ich ciezkostrawne jedzenie nie nadaje sie dla zoladkow Vadhaghow? -Nie chce zywnosci! - odkrzyknal. -Zatem czego chcesz, Panie Shefanhowow? Zostaly nam juz tylko nasze dusze. -Nie wiem, co chcesz przez to powiedziec. Szukam odpowiedzi na pare pytan. -Shefanhowie wiedza wszystko. My nie wiemy nic. -Dlaczego obawiacie sie Denledhyssow? Dlaczego traktujecie mnie jak wcielone zlo? Vadhaghowie nigdy przeciez was nie skrzywdzili. -To Denledhyssowie nazywaja was Shefanhowami. A poniewaz zylismy dotad w pokoju z twoim ludem, Denledhyssowie postanowili nas ukarac. Mowia, ze Mabdenowie musza zabijac Shefanhowow - Vadhaghow i Nhadraghow - poniewaz jestescie zlem. Mowia, ze Mabdenowie istnieja na Ziemi po to, by zniszczyc Shefanhowow. Denledhyssowie sa slugami wielkiego Hrabiego Glandyth-a-a-Krae, ktorego wasalem jest nasz wasal, Krol Lyr-a-Brode. Jego kamienne miasto wznosi sie na gorzystych terenach na polnocnym wschodzie i zwie sie Kalenwyr. Czy wiedziales o tym wszystkim, Panie Shefanhowow? -Tego nie wiedzialem - powiedzial powoli Corum, zawracajac konia ku drodze. - Lecz i teraz, gdy to wiem, nic nie rozumiem. Podniosl glos. -Zegnajcie, Mabdenowie. Nie bede juz wam dluzej dostarczal powodow do strachu... - przerwal. - Powiedzcie mi jednak jeszcze jedna rzecz na koniec. -O co chodzi? - dobiegl go zdenerwowany glos. -Dlaczego jedni Mabdenowie wystepuja przeciwko innym Mabdenom? -Nie rozumiem cie, panie. -Widzialem przedstawicieli twojej rasy zabijajacych swych wspolplemiencow. Czy jest to cos, co czesto robicie? -Tak, panie. Dosc czesto. Karzemy tych, ktorzy lamia nasze prawa ku przestrodze tym, ktorzy moga zamyslac to samo. Ksiaze Corum przytaknal. -Dziekuje, Mabdenowie. Teraz juz odjezdzam. Skierowal gniadosza na torfowiska, zostawiajac wioske za soba. Ksiaze Corum wiedzial juz, ze potega Mabdenow wzrosla w sile bardziej, niz ktokolwiek z Vadhaghow mogl przypuszczac. Ich porzadek spoleczny byl prymitywny, wladza spoczywala w rekach wielu przywodcow roznej rangi, mieli wiele stalych osiedli roznej wielkosci. Wieksza czesc Bro-an-Vadhaghu zdawala sie rzadzona przez jednego wodza - Krola Lyra-a-Brode. Imie to w pospolitym dialekcie Mabdenow znaczylo mniej wiecej tyle co Krol Wszystkich Ziem. Przypomnial sobie teraz plotki mowiace o tym, ze te prawie zwierzeta zdobyly zamki Vadhaghow, ze Wyspy Nhadraghow poddaly im sie bez reszty. Byli wiec i tacy Mabdenowie, ktorzy swe zycie w calosci poswiecili poszukiwaniom przedstawicieli innych ras i niszczeniu ich. Dlaczego? Dawne rasy nie zagrazaly przeciez Mabdenom. Bo i jakie zagrozenie mogly stanowic dla ludow tak licznych i dzikich? Wszystko, czym dysponowali Vadhaghowie i Nhadraghowie, to byla wiedza. Czy to tej wiedzy obawiali sie Mabdenowie? Przez dziesiec dni, dwukrotnie przystajac dla nabrania sil, Corum podazal na Pomoc. Nie mial juz specjalnej nadziei na ujrzenie Zamku Gal nietknietego, lecz musial tam dojechac, musial miec pewnosc. Gdyby Ksiaze Faguin i jego rodzina jeszcze zyli, powinien ostrzec ich przed niebezpieczenstwem. Czesto napotykal osady Mabdenow, zawsze jednak ostroznie je omijal. Niektore byly zblizone rozmiarami do tej, ktora widzial jako pierwsza. Wiele jednak bylo wiekszych, skupionych wokol ponurych kamiennych wiez. Parokrotnie widzial przejezdzajace w poblizu uzbrojone bandy i tylko wyczulonym zmyslom Vadhagha zawdzieczal, ze to on dostrzegal ich pierwszy. Raz sytuacja zmusila go nawet do ewakuowania siebie i konia do sasiedniego wymiaru, by uniknac konfrontacji z Mabdenami. Byl to dla niego wielki wysilek. Patrzyl za nimi, gdy mineli go w odleglosci mniejszej niz stopa, niezdolni kompletnie do dostrzezenia go. Tak jak inni, ktorych widzial, i ci nie dosiadali koni, lecz jechali na rydwanach ciagnionych przez skundlone kucyki. Gdy przyjrzal sie twarzom naznaczonym sladami chorob, lsniacym od potu i brudu, cialom pokrytym barbarzynskimi ozdobami, zastanowil sie nad ich moca niszczenia. Wciaz trudno mu bylo uwierzyc, by tak bezmyslne, pozbawione rozwinietych darow umyslu bestie mogly doprowadzic do ruiny wielkie zamki Vadhaghow. W koncu Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu, Corum, dojechal do stop wzgorza, na ktorym stal niegdys Zamek Gal, i zobaczyl czarny dym klebiacy sie nad strzelajacymi wysoko plomieniami. Wiedzial juz, skad wlasnie wracali Mabdenowie, ktorych niedawno mijal, jakim to dzielem zniszczenia byli nasyceni. Tutaj jednak juz na pierwszy rzut oka mozna bylo zauwazyc, ze oblezenie trwalo dlugo. Wsciekla walka musiala sie toczyc pod murami zamku przez wiele dni. Vadhaghowie z Zamku Gal byli o wiele lepiej przygotowani. Obudzila sie w nim nadzieja, ze moze znajdzie kogos z rodakow jedynie rannego, komu bedzie mogl pomoc. Pogonil konia pod gore. Jedyna zywa istota, jaka znalazl w poblizu plonacych ruin, byl pozostawiony najwyrazniej przez towarzyszy skowyczacy Mabden. Corum zignorowal go. Znalazl zwloki trojki wspolplemiencow. Zadne z nich nie umarlo szybko. Bylo to dwoch pozbawionych zbroi rycerzy i dziecko. Dziewczynka okolo szesciu lat. Corum po kolei przenosil zwloki i rzucal je w ogien, by ten je spopielil. Potem powrocil do konia. Ranny Mabden zaczal go wzywac. Corum przystanal - to nie byl zwykly akcent Mabdenow. -Pomoz mi, panie! To byla plynna mowa Vadhaghow i Nhadraghow. Czy mogl to byc Vadhagh, ktory przebral sie za jednego z Mabdenow, aby uniknac smierci? Corum zawrocil. Szedl przez scielacy sie dym, prowadzac za soba konia. Spojrzal na Mabdena. Ranny mial na sobie obszerny plaszcz z wilka wraz z naszyta polkolczuga z zelaznych ogniw i helm zakrywajacy wieksza czesc twarzy. Corum zdolal zerwac helm, odrzucil go na bok i zamarl wstrzasniety. To nie byl Mabden. Nie byl to tez Vadhagh. Zakrwawiona twarz nalezala do Nhadragha: ciemna, ze splaszczonymi rysami i wlosami rosnacymi az do linii oczu. -Pomoz mi, panie - znow odezwal sie Nhadragh. - Nie jestem zbyt ciezko ranny. Moge jeszcze sluzyc. -Komu niby, Nhadraghu? - spytal powoli Corum. Oddarl czesc rekawa rannego i starl zakrzepla krew z jego oczu. Nhadragh mrugnal powiekami, skupiajac spojrzenie na Corumie. -Komu mialbys sluzyc, Nhadraghu? Czy sluzylbys mnie? Spojrzenie rannego nabralo ostrosci i Corum odczytal w nim cos, co bardzo przypominalo nienawisc. -VADHAGH! - warknela istota. - Zywy Vadhagh! -Tak. Zyje. Dlaczego mnie nienawidzisz? -Wszyscy Nhadraghowie nienawidza Vadhaghow. Od wiekow ich nienawidzili! Dlaczego nie jestes martwy? Ukrywales sie? -Nie pochodze z Zamku Gal. -Mialem zatem racje. To nie byl ostatni zamek Vadhaghow - usilowal sie pozbierac, siegnac po noz, lecz byl na to za slaby. Upadl. -Niegdys Nhadraghowie nie zywili do nas nienawisci - powiedzial Corum. - Owszem, chcieliscie naszych ziem, lecz prowadziliscie walke bez owej nienawisci, podobnie jak i my. Nauczyliscie sie jej dopiero od Mabdenow, nie od swoich przodkow. Oni znali honor. Ty juz nie. Jakim sposobem mogla jedna z dawnych ras pozwolic na to, by Mabdenowie uczynili z niej swych niewolnikow? Nhadragh usmiechnal sie kacikami ust. -Wszyscy Nhadraghowie, ktorzy przetrwali, sa niewolnikami Mabdenow. I to juz od dwustu lat. Tylko tak moglismy przetrwac. Zachowuja nas jako psy, majace tropic tych, ktorych oni nazywaja Shefanhowami. Zlozylismy im przysiege wiernosci w zamian za zycie. -Nie mogliscie uciec? Sa jeszcze inne wymiary. -Dla nas zamkniete. Nasi historycy twierdzili, ze ostatnia wielka bitwa miedzy Vadhaghami i Nhadraghami naruszyla rownowage miedzy planami do tego stopnia, ze zostaly one przed nami zamkniete przez bogow... -A wiec i do was zawedrowaly przesady - zadumal S1e Corum. - A jakie wlasciwie zamiary maja Mabdenowie wobec nas? Nhadragh zaczal sie smiac, smiech przeszedl w kaszel i krew poplynela mu z ust, sciekajac po brodzie. Gdy tylko Corum wytarl mu ja, odezwal sie znowu: -Usuna was, Vadhaghow. Oni niosa ze soba strach, poprzedzaja ciemnosc. Za ich sprawa niknie piekno, traci na znaczeniu prawda. Swiat nalezy teraz do Mabdenow. Nie mamy prawa zyc dalej. Natura sie od nas odwrocila. Nie powinno-nas tu byc! -To ty tak myslisz czy oni? -To jest fakt. -Powiedziales, ze sadziles, iz to byl ostatni z naszych zamkow? -Nie ja. Ja wyczuwalem, ze jest jeszcze jeden. Powiedzialem im to. -A oni pojechali go szukac? -Tak. Corum potrzasnal jego ramionami. -Dokad? -Jak to dokad? Gdziez by indziej, jak nie na Zachod? Corum pobiegl do konia. -Poczekaj! - wychrypial Nhadragh. - Dobij mnie, blagam cie, Vadhaghu! Nie pozwol mi cierpiec! -Nie wiem, jak sie zabija. Nie umiem tego zrobic - odpowiedzial Corum dosiadajac konia. -Zatem bedziesz musial sie nauczyc, Vadhaghu. Bedziesz musial sie tego nauczyc - rechotal umierajacy, gdy Corum ponaglal niecierpliwie konia do galopu. Zjechali ze wzgorza. Rozdzial 5 LEKCJA ZYCIA W SWIECIEMABDENOW I oto byl Zamek Erorn o wysmuklych wiezach oplecionych przez zachlanne plomienie. U stop skaly, na ktorej go wzniesiono, klebily sie fale, jakby morze chcialo wyrazic w ten sposob swoj gniew, jakby wiatr chcial zaprotestowac, jakby piana usilowala rozpaczliwie zalac zwycieskie plomienie.Zamek Erorn runal gwaltownie, a brodaci Mabdenowie powitali nagly rozblysk ognia takim smiechem, ze zatrzesly sie zlote okucia rydwanow. Patrzyli przy tym triumfalnie na rzad cial lezacych przed nimi w polkolu. Byly to ciala Vadhaghow. Cztery kobiety i osmiu mezczyzn. Z cienia pod naturalnym kamiennym mostem, prowadzacym na rownine, Corum przelotnie ujrzal pokrwawione twarze i rozpoznal wszystkich: swego ojca, Ksiecia Khlonskeya, matke Colotalarne, siostry blizniaczki Ilastru i Pholhinre, wuja, Ksiecia Rhanana, bratanice Setrede i pieciu domownikow, kuzynow drugiego i trzeciego stopnia. Trzykrotnie Corum przeliczyl ciala, a jego chlodny zal przerodzil sie w furie, podsycana jeszcze przez rozlegajace sie wokolo okrzyki oprawcow, poslugujacych sie prostackim dialektem. Trzykrotnie przeliczyl, po czym spojrzal na Mabdenow, a jego twarz byla teraz rzeczywiscie twarza Shefanhowa. Ksiaze Corum odkryl juz zal i odkryl strach. Teraz dowiedzial sie rowniez o istnieniu gniewu. Od dwoch tygodni byl w drodze, jadac niemal bez przerw z nadzieja, ze przybedzie przed Denledhyssami i ostrzeze rodzine, zanim pojawia sie barbarzyncy. I przybyl o kilka godzin za pozno. Mabdenowie dali sie poniesc arogancji zrodzonej z niewiedzy i zniszczyli tych, ktorych duma powodowana byla intelektualna wyzszoscia. Taka byla kolej rzeczy. Ojciec Coruma, Ksiaze Khlonskey, przyjal, bez watpienia, spokojnie swa smierc, zadana mu przez Mabdenow ukradzionym toporem Vadhaghow. W sercu Coruma nie bylo teraz jednak miejsca na jakiekolwiek filozoficzne rozwazania. Oczy Coruma plonely furia. Tylko teczowki pozostaly w nich jasnozlote. Ujal dluga wlocznie, ktora wiozl przy siodle, i popedzil zmeczonego konia przez rozswietlona plomieniami noc droga ku Denledhyssom. Zabojcy rozlozyli sie bezladnie na rydwanach, lejac slodkie wino Vadhaghow na twarze i do gardel. Szum morza zagluszyl calkowicie odglos nadejscia Coruma az do chwili, gdy wrazil wlocznie prosto w twarz wojownika, tak' ze ten ledwo zdazyl krzyknac. Corum nauczyl sie zabijac. Uwolnil ostrze wloczni i uderzyl kompana zabitego, wbijajac metal w jego szyje, gdy ten sie podnosil. Przekrecil drzewce. Corum nauczyl sie okrucienstwa. Inny Denledhyss siegnal po hak i zalozyl strzale na cieciwe, lecz Corum cisnal wlocznia na tyle silnie, ze ta, trafiajac przebila brazowy napiersnik i dosiegla serca, wyrzucajac jednoczesnie lucznika z rydwanu. Corum siegnal po druga wlocznie. Lecz jego kon juz ustawal. Byl zmeczony dlugim galopem i teraz prawie nie reagowal na polecenia jezdzca. Tymczasem woznice pozostalych rydwanow biciem starali sie zmusic kucyki do naglego zwrotu, kierujac wielkie skrzypiace pojazdy na Coruma, by runac na niego cala ich masa. Strzala przemknela tuz obok i ksiaze staral sie odnalezc wzrokiem lucznika. Pogonil swego niemal padajacego konia i zblizyl sie na tyle do wojownika, by wbic wlocznie w jego nie osloniete prawe oko, wyszarpujac ja na czas dla zablokowania ciecia mieczem, ktory wzniosl kompan trafionego. Okuta metalem wlocznia zatrzymala ostrze, a Corum, uzywajac obu rak, odwrocil drzewce, by grubszym koncem wymierzyc w twarz przeciwnika cios tak silny, ze ten zwalil sie z rydwanu. Lecz teraz juz pozostali zjezdzali ku niemu przez migocace cienie, przy wtorze huczacych plomieni, ktore trawily pozostalosci Zamku Erorn. Corum rozpoznal tego, ktory ich prowadzil: wyl, smial sie i wywijal nad glowa ciezkim toporem. -Na Psa! Czy naprawde istnieje Vadhagh, ktory walczy jak Mabden...? Za pozno sie tego nauczyles, przyjacielu! Jestes ostatnim ze swoich! Byl to Glandyth-a-Krae - z blyszczacymi oczyma, ustami wykrzywionymi w okrutnym grymasie odslaniajacym zolte kly. Corum cisnal wlocznia. Topor zostal blyskawicznie przerzucony gdzie trzeba i odrzucil ja na bok, a rydwan Glandytha nawet nie zwolnil. Corum siegnal po wlasny topor i czekal. Jednak jego kon nie wytrwal - nogi stworzenia ugiely sie i zwierze upadlo. Pospiesznie uwolnil stopy ze strzemion i ujal topor w obie dlonie. Odskakujac w bok i do tylu, gdy rydwan znalazl sie tuz przy nim, zamachnal sie na Glandytha, lecz odrabal jedynie kawal mosieznej poreczy pojazdu. Reka zdretwiala mu od tego chybionego ciosu i niemal wypuscil topor. Oddychal chrapliwie i lekko sie zataczal. Po bokach mijaly go w pedzie inne rydwany, az w koncu jakis miecz uderzyl w helm. Ogluszony, opadl na kolano. Wlocznia trafila go w ramie. Upadl w poznaczone koleinami bloto. Wtedy Corum nauczyl sie przebieglosci. Zamiast zerwac sie od razu, lezal tam, gdzie padl, tak dlugo, az wszystkie rydwany przejechaly. Zanim zdolaly zawrocic, zerwal sie na nogi. Ramie mial obolale, lecz wlocznia nie uszkodzila go. Ruszyl na slepo w ciemnosc, poszukujac drogi ucieczki przed barbarzyncami. Jego stopa natrafila na cos miekkiego - spojrzal pod nogi i ujrzal zwloki swojej matki. Zobaczyl tez, co z nia zrobiono, zanim umarla, i nie opanowal jeku ni lez, ktore niemal zupelnie wypelnily mu oczy. Ujal stylisko topora w lewa reke, prawa z wysilkiem dobywajac miecza. -Glandyth-a-Krae! - zawolal. I poznal Corum, czym jest zadza zemsty. Grunt zatrzasl sie pod uderzeniami konskich kopyt, gdy rydwany znow potoczyly sie na Coruma. Wysoka wieza zamku ogarnieta zostala nagle plomieniami, ktore wystrzelily w gore i rozjasnily noc, oswietlajac w ciemnosciach postac Glandytha w ponownym ataku. Corum stal nad cialem swojej matki. Tu oczekiwal przeciwnika. Pierwszym cieciem rozwalil leb prowadzacego konia, ktory padajac pociagnal za soba inne. Hrabia Glandyth polecial do przodu, wypadajac niemal przez porecz rydwanu. Woznice dwoch nastepnych pojazdow usilowali wstrzymac konie, by nie wpasc na przywodce. Reszta, widzac przed soba zamieszanie, rowniez zaczela zwalniac. Corum przeszedl po cialach koni i podniosl miecz nad karkiem Glandytha, cios jednak zostal zatrzymany przez zelazny kolnierz, a wielka, kudlata glowa zwrocila oczy na Coruma. Mabden wyskoczyl z rydwanu. To samo zrobil Corum. Stanal twarza w twarz z morderca swojej rodziny. Mierzyli sie nawzajem wzrokiem, dyszac jak lisy, gotowi do skoku. Pierwszy ruszyl Corum, mierzac mieczem w Glandytha-a-Krae i unoszac jednoczesnie topor. Glandyth uskoczyl przed mieczem i toporem sparowal cios, sam mierzac w pachwine Coruma. Chybil. Zaczeli krazyc dokola. Czarno-zlote oczy Coruma utkwione byly w szarych Hrabiego Glandytha-a-Krae. Przez kilkanascie minut tak sie prezyli do skoku, podczas gdy inni Mabdenowie spokojnie obserwowali walczacych. Wargi Glandytha poruszyly sie, jakby chcial cos powiedziec, lecz Corum zaatakowal znowu - tym razem wykuty w niepamietnych czasach metal jego miecza przeszedl przez zbroje Glandytha w zlaczeniu blach na ramieniu i siegnal glebiej. Glandyth krzyknal z bolu i zamachnal sie toporem, uderzajac tak silnie, ze ramie Coruma zesztywnialo pod wplywem bolu. Ksiaze upadl. -Tak - rzucil Glandyth jakby do siebie. - Tak, Vadhaghu. Nie jest moim przeznaczeniem byc zarznietym przez Shefanhowa. Corum zamachnal sie toporem. Glandyth ponownie odparowal cios. Topor opadl. Tym razem bron zostala wytracona z reki Coruma, ktory stal teraz bez oreza przed szczerzacym w usmiechu zeby Mabdenem. -Lecz jest moim przeznaczeniem zarzynac Shefanhowow! - wykrzywil radosnie morde. Corum jak szalony rzucil sie na Glandytha, chcac wyrwac mu topor. Byl jednak zbyt wyczerpany, by zrobic to skutecznie. Glandyth zawolal do swoich: -Na Psa, chlopaki, zostawcie tego demona dla mnie. Nie dobijajcie go. Zabawimy sie z nim dluzej. Bylo nie bylo, to ostatni Vadhagh, z ktorym bedziemy kiedykolwiek mieli okazje sie zabawic. Corum uslyszal ich smiech. Wyrywal sie ku nim, gdy go przytrzymywali. Krzyczal jak w goraczce, nie slyszac wlasnych slow. Jakis Mabden zerwal mu z glowy helm, inny uderzyl rekojescia miecza w potylice. Cialo Coruma zwiotczalo nagle, a on sam pograzyl sie w ciemnosci, ktora wydala mu sie czula przyjaciolka. Rozdzial 6 OKALECZENIE CORUMA Dwukrotnie slonce wzeszlo i zaszlo, nim Corum sie obudzil. Lezal zakuty w lancuchy na wozie Mabdenow. Usilowal podniesc glowe i wyjrzec przez dziure w plandece, lecz jedyne, co zdolal stwierdzic, to to, ze jest dzien.Czemu go nie zabili? Wstrzasnal nim dreszcz, gdy po zastanowieniu doszedl do wniosku, ze woleli poczekac, az sie obudzi. Zapewne chca uczynic jego smierc powolna i pelna cierpienia. Zanim jeszcze wyruszyl na wyprawe, zanim jeszcze poznal los zamkow Vadhaghow i nieszczescia, ktore spadly na Bro-an-Vadhagh, byl kims innym i wtedy bez sprzeciwow przyjalby swoj los i umialby przygotowac sie na smierc razem z reszta swego narodu. Lecz to, czego ostatnio doswiadczyl, zostawilo juz w nim swoj slad. Nienawidzil Mabdenow. Cierpial po stracie najblizszych. Powinien ich pomscic, jesli tylko zdola. A to oznaczalo, ze powinien zyc. Zamknal oczy, chcac oszczedzic sily. Byl tylko jeden sposob, by uciec Mabdenom - przeniesc sie do innego wymiaru, gdzie nie mogliby go dostrzec. Lecz to wymagalo sporego wysilku i bylo niezbyt realne, jak dlugo pozostawal na wozie. Od czasu do czasu dochodzily go gardlowe zawolania Mabdenow, lecz nie mogl doslyszec, co mowili. Zasnal. Ocknal sie. Cos zimnego sciekalo mu po twarzy. Woda. Otworzyl oczy i zobaczyl stojacych wokolo Mabdenow. Zostal wyniesiony z wozu i lezal teraz na ziemi. W poblizu plonely ogniska, nad ktorymi cos gotowano. Byla noc. -Shefanhow znow jest z nami! - zawolal Mabden, ktory wylal na niego wode. - I chyba jest juz gotowy... Corum skrzywil sie z bolu, ktory sprawilo mu poobijane cialo przy probie wstania. Nadal krepowaly go lancuchy. Nawet gdyby zdolal zbiec do innego wymiaru, lancuchy podazylyby za nim. Bez nich byloby latwiej. Na probe zerknal do sasiedniego wymiaru, lecz spowodowalo to taki bol oczu, ze zrezygnowal. Pojawil sie Glandyth-a-Krae. Przepchnal sie miedzy swoimi ludzmi. Blade oczy zmierzyly Coruma z triumfem. Reke zanurzyl w brodzie ujetej w kilkanascie splotow, na ktore ponasadzane byly pierscienie ze zdobycznego zlota. Schylil sie i prawie z czuloscia postawil Coruma na nogi. Lancuchy i niewygodna pozycja, w ktorej Corum lezal w wozie, przerwaly doplyw krwi do nog i teraz odczuwal ich zdretwienie. Nie mogly utrzymac jego ciezaru. -Rodlik! Do mnie, chlopcze! - zawolal Glandyth gdzies za siebie. -Ide, panie! - rudowlosy chlopiec, moze czternastoletni, pojawil sie w polu widzenia. Ubrany byl w delikatne aksamity Vadhaghow - zielone i biale, gronostajowa czapke i miekkie irchowe buty. Naznaczona pryszczami twarz o jasnej karnacji nie odbierala mu, sporej jak na Mabdena, przystojnosci. Uklakl przy Glandythcie. -Tak, panie? -Pomoz Shefanhowowi utrzymac sie na nogach, chlopcze. Niski chropawy glos Glandytha nabieral szczegolnego odcienia, gdy zwracal sie do chlopca. -Pomoz mu stanac prosto, Rodlik. Rodlik podskoczyl i ujal ramie Coruma, dajac mu solidne oparcie. Dotyk chlopca byl zimny i niespokojny. Wszyscy wojownicy mabdenscy patrzyli z oczekiwaniem na Glandytha. Ten niedbale zdjal ciezki helm i wstrzasnal glowa rozrzucajac poskrecane i przesiakniete tluszczem wlosy. Corum rowniez przygladal sie Glandythowi. Lustrowal jego czerwona twarz stwierdzajac, ze wprawdzie w szarych oczach tli sie iskierka inteligencji, lecz wyrazaja one glownie dume i zlo. -Dlaczego zabiles wszystkich Vadhaghow? - cicho spytal Corum. Kazde poruszenie wargami sprawialo bol. - Dlaczego, Hrabio Krae? -Winienes to wiedziec. Nie cierpimy waszych czarow. Mierzi nas wasze wywyzszanie sie. Potrzebujemy ziem i tych wszystkich waszych dobr, ktore moga byc dla nas uzyteczne. Wiec was zabijamy. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Poza tym nie zniszczylismy wszystkich Vadhaghow. Jeszcze nie. Jeden zostal. -Tak - zdobyl sie Corum na wyzwanie. - Ten, ktory pomsci swoich wspolplemiencow, jesli tylko zostanie mu po temu dana sposobnosc. -Nie - Glandyth zlozyl rece na biodrach. - Nie otrzyma jej. -Mowisz, ze nie cierpicie naszych czarow. A przeciez my nie znalismy czarow. To bylo tylko troche wiedzy, troche naturalnych darow natury... -Ha! Widzielismy wasze zamki, wasze urzadzenia sluzace zlu, ktore w nich byly. Widzielismy i ten, ktory wzielismy kilka nocy temu. Pelen czarow! Corum zwilzyl wargi. -Nawet gdybysmy opanowali takie czary, o jakich mowisz, nie bylby to powod, by nas zabijac. Nie wyrzadzilismy wam nigdy zadnej krzywdy. Pozwolilismy wam osiedlic sie na naszej ziemi, niczego od was nie zadajac, nie powstrzymujac was. Sadze, ze nienawidzicie nas, poniewaz zywicie nienawisc wobec czegos, co jest w was samych. Jestescie jeszcze nie do konca uksztaltowanymi stworzeniami. -Wiem. Nazywacie nas na wpol zwierzetami. Nie dbam o twoje zdanie, Vadhaghu. Wiem tylko, ze czasy twojej rasy juz sie skonczyly. Glandyth splunal na ziemie i machnal reka na mlodzienca. -Niech idzie. Corum zachwial sie, lecz nie upadl. Nadal wpatrywal sie w Glandytha-a-Krae. -Jestescie szaleni - ty, Hrabio, i twoja rasa. Jestescie jak choroba, jak toczaca swiat rakowata narosl. Glandyth splunal ponownie, tym razem prosto w twarz Coruma. -Powiedzialem ci - wiem, co sadzili o nas Vadhaghowie. Wiem, co sadzili o nas Nhadraghowie, zanim nie zrobilismy z nich naszych psow mysliwskich. Twoja duma niszczy cie, Vadhaghu. Nhadraghowie nauczyli sie juz odrzucac dume i kilku z nich oszczedzilismy. Uznali nas za swoich panow. Lecz wy, Vadhaghowie, nie umieliscie tego zrobic. Gdy podeszlismy pod wasze zamki, zignorowaliscie nas. Gdy zazadalismy daniny, byliscie glusi. Gdy oznajmilismy wam, ze bedziecie teraz nam sluzyc, udaliscie, ze nie rozumiecie. Zebralismy sie wiec, by was ukarac. A wy nie stawiliscie oporu. Torturowalismy was, a wy, w waszej dumie, nie chcieliscie zlozyc nam przysiegi na wiernosc i zostac naszymi niewolnikami, jak uczynili to Nhadraghowie. Stracilismy cierpliwosc, Vadhaghu. Zdecydowalismy, ze nie nadajecie sie do tego, by zyc na tej samej ziemi, na ktorej panuje wielki Krol Lyr-a-Brode, gdyz nie potrafilibyscie uznac jego wladzy i poddac sie jej. Oto dlaczego zdecydowalismy, by wykonczyc was wszystkich. Zasluzyliscie sobie na ten los. Corum wbil oczy w ziemie. Wiec to samozadowolenie doprowadzilo Vadhaghow do takiego konca. Uniosl glowe i ponownie spojrzal na Glandytha. -Mam jednak nadzieje, ze bede jeszcze mogl pokazac wam, iz ostatni z Vadhaghow potrafi zachowac sie inaczej. Glandyth wzruszyl ramionami i odwrocil sie do swoich ludzi: -On chyba nie wie, co naprawde nam wkrotce pokaze, no nie, chlopaki!? Mabdenowie rozesmieli sie. -Przygotowac blat! - rozkazal Glandyth. - Chyba czas juz zaczynac. Zobaczyl, jak przynosza i ustawiaja szeroka tablice zbita z nierownych, grubo ciosanych i poplamionych zaschla krwia desek. W czterech rogach przymocowane byly odcinki lancucha. Corum zaczal sie domyslac, jakie bylo przeznaczenie tego sprzetu. Dwoch Mabdenow uchwycilo go za ramiona i przycisnelo do blatu. Inny wzial dluto i zelazny mlot. Corum zostal przyparty do desek opartych o pien drzewa. Za pomoca dluta Mabden zdjal mu lancuchy, po czym jego rece i nogi zostaly rozciagniete na boki i w tej pozycji na nowo zakute w lancuchy tkwiace w blacie. Corum czul zapach zastarzalej krwi. Widzial znaki nozy, mieczy i toporow na drewnie. Gdzieniegdzie pozostawily w nim siady strzaly. Lezal niczym na klocu rzezniczym. Zadza krwi w oczach Mabdenow narastala. Ich oddechy parowaly, nozdrza rozszerzyly sie. Czerwone jezyki oblizywaly waskie wargi, na niektorych twarzach pojawily sie skape usmieszki witajace zapowiedz bliskiej zabawy. Hrabia Glandyth skontrolowal, czy dobrze przymocowano Coruma do blatu. Potem stanal przed Vadhaghem, wyciagajac zza pasa waskie ostrze. Ostrze zblizylo sie do piersi Coruma. Uslyszal dzwiek rozdzieranej materii - zdarto z niego brokatowa koszule. Glandyth-a-Krae pracowal powoli, usmiechajac sie i od czasu do czasu rysujac nozem cienka krwawa linie na skorze Vadhagha. W koncu Corum byl calkiem nagi. Glandyth odstapil. -Teraz - powiedzial dyszac - zastanawiasz sie z pewnoscia, co takiego zamierzamy z toba zrobic. -Widzialem juz innych, ktorych zaszlachtowaliscie - powiedzial Corum. - Mysle, ze wiem, co zamierzacie. Glandyth przelozyl sztylet do lewej reki i schowal go. Podniosl jednoczesnie maly palec prawej. -Aaa, wiesz... Nie wiesz. Tamci Vadhaghowie umarli szybko, poniewaz bylo ich wielu do zabicia. Ty jestes ostatni. Mozemy poswiecic ci sporo czasu. Sadze zreszta, ze damy ci szanse. Jesli bedziesz umial zyc bez oczu, bez jezyka, bez rak i stop, bez genitaliow, wowczas puscimy cie wolno. Corum wpatrywal sie w niego z przerazeniem. Glandyth wybuchnal smiechem. -Widze, ze kupiles nasz zart! Dal znak swoim ludziom. -Przyniescie narzedzia. Zaczynamy. Na wprost niego ustawiono wielki kociol wypelniony rozzarzonym do czerwonosci weglem drzewnym. Wystawalo zen roznorodne zelastwo. Byly to przyrzady przeznaczone specjalnie do torturowania, jak zauwazyl Corum. Jaka rasa mogla, tworzac takie rzeczy, nadal nazywac sie normalna? Glandyth-a-Krae wybral z kotla dlugie zelazo i wywinal nim, sprawdzajac rozpalony koniec. -Zaczniemy od oka i skonczymy na oku - powiedzial. - Od prawego oka, zapewne. Gdyby Corum jadl cos w ostatnich dniach, z pewnoscia by zwymiotowal. Ale i tak poczul bolesny skurcz zoladka i zolc podeszla mu do ust. Nie bylo juz dalszych przygotowan. Glandyth zblizyl sie do blatu z parujacym w zimnym powietrzu nocy zelazem. Corum sprobowal zapomniec w tym momencie o czekajacych go torturach i skoncentrowac sie na nadnaturalnych umiejetnosciach. Pot sciekal po nim - tak ze strachu, jak z wysilku, gdy probowal skontaktowac sie z innym wymiarem. Umysl jednak byl pozbawiony jasnosci, mysli chaotyczne. Przez chwile nalozyly sie jedynie obrazy z innego wymiaru i zblizajace sie ku jego twarzy wyostrzone zelazo. Obraz przed nim zafalowal, lecz Glandyth nie zniknal - jego szare oczy lsnily teraz nienaturalnym blaskiem. Corum szarpnal sie w lancuchach, chcac odsunac glowe. Wtedy Glandyth lewa reka uchwycil jego wlosy, opuszczajac jednoczesnie narzedzie. Corum krzyknal, gdy rozgrzane do czerwonosci ostrze dotknelo powieki zamknietego oka. Bol wypelnil twarz, a potem cale cialo. Uslyszal cos, co bylo jego wlasnym krzykiem przemieszanym ze smiechami i chrapliwym dyszeniem Glandytha... Zemdlal. Wedrowal ulicami obcego miasta. Wysokie budynki wzniesiono niedawno, lecz pokrywaly je liszaje i brud. Wciaz czul bol, lecz odlegly, przytlumiony. Nie widzial na jedno oko. Kobiecy glos zawolal go z balkonu. Rozejrzal sie. To byla jego siostra, Pholhinra. Zobaczyla jego twarz 1 krzyknela ze zgrozy. Sprobowal siegnac reka do slepego oka, lecz nie mogl. Cos go trzymalo. Usilowal uwolnic lewa reke od tego czegos, cokolwiek to bylo. Ciagnal coraz mocniej, az poczul bol nadgarstka. Pholhinra zniknela, lecz Corum byl teraz calkowicie zaabsorbowany probami uwolnienia reki. Z jakiegos powodu nie mogl sie odwrocic i spojrzec na to, co go trzymalo. Moze byla to paszcza jakiejs bestii?... Szarpnal wsciekle po raz ostatni i uwolnil ramie. Podniosl je do oka, lecz nadal nic nie poczul. Spojrzal na reke. Nie bylo reki. Tylko ramie. Kikut. Wtedy krzyknal znowu... Otworzyl oczy i zobaczyl Mabdena przytrzymujacego mu ramie i przykladajacego don rozgrzany do bialosci miecz. Przypalenie rany mialo zatamowac krwawienie. Ucieli mu reke. Glandyth wciaz sie smial, trzymajac w gorze dlon Coruma, pokazujac ja innym, a krew wciaz kapala z noza, ktorego uzyl. Teraz Corum wejrzal w sasiedni wymiar dokladnie. Obrazy znow sie nalozyly. Skupil cala energie, zrodzona ze strachu i cierpienia, i znalazl sie w innym wymiarze. Nie przestal widziec Mabdenow, lecz ich glosy staly sie przytlumione. Uslyszal krzyk zaskoczenia - wszyscy wpatrywali sie w miejsce, ktore przed chwila opuscil. Glandyth obrocil sie ku niemu, a jego oczy sie rozszerzyly. Corum slyszal, jak wola do swych ludzi, by rozbiegli sie i poszukali Coruma w lesie. Blat byl pusty, gdy Glandyth i cala banda pobiegli w ciemnosc, chcac dopasc ponownie wieznia. Lecz tak naprawde byl on nadal przykuty do desek, ktore, podobnie jak Corum, istnialy w wielu wymiarach. I wciaz czul bol, i wciaz nie mial prawego oka oraz lewej reki. Mogl odwlekac jeszcze przez jakis czas dalsze tortury, lecz w koncu sily go opuszcza i bedzie musial wrocic do ich wymiaru, a oni niewatpliwie podejma przerwana nagle robote. Szarpnal lancuchy, usilujac posluzyc sie kikutem lewej reki dla uwolnienia pozostalych konczyn z kajdanow. Wiedzial jednak, ze to beznadziejne. Odroczyl jedynie na krotko swa zaglade. Nigdy nie bedzie wolny - nigdy nie dopelni zemsty na mordercach swoich bliskich. Rozdzial 7 BRUNATNY Z wielkim wysilkiem udawalo mu sie pozostawac w bezpiecznym wymiarze i niespokojnie wypatrywal powrotu Glandytha i jego hordy.Zobaczyl jednak jakis inny ksztalt, wylaniajacy sie z puszczy i ostroznie kroczacy ku niemu. W pierwszej chwili pomyslal, ze jest to wojownik Mabdenow ubrany w obszerny futrzany kaftan, tyle ze bez helmu. Pozniej zdal sobie jednak sprawe, ze musi to byc zupelnie inna istota. Stworzenie rozejrzalo sie po obozie Mabdenow i, nadal zachowujac ostroznosc, podeszlo blizej. Unioslo glowe i wpatrzylo sie w Coruma. Byl zaskoczony. Istota go widziala! W odroznieniu od Mabdenow i innych pospolitych stworzen miala ow dar. Cierpial tak bardzo, ze kontury obrazow zaczely sie powoli rozmywac. Zamknal oko, a gdy je otworzyl, zagadkowa istota stala tuz obok niego. W ogolnym zarysie podobna byla do Mabdenow, tyle tylko, ze calkiem zarosnieta sierscia. Brunatna, pokryta bliznami twarz sugerowala wiekowosc. Wsrod splaszczonych rysow widnialy wielkie, okragle jak u kota oczy, szerokie nozdrza i duze, wypelnione pozolklymi ze starosci zebami usta. Na twarzy tej malowal sie wyraz wielkiego zalu. Istota gestem pokazala Corumowi, by zszedl, a nastepnie, wskazujac na puszcze, zasugerowala, by poszedl z nia. Potrzasnal glowa, wskazujac na przytrzymujace go lancuchy. Postac w zamysleniu sklebila siersc na karku, po czym oddalila sie ku ciemnej puszczy. Corum, patrzac w slad za nia, prawie zapomnial ze zdziwienia o bolu. Czy byla swiadkiem jego tortur? Czy chciala go uwolnic? A moze to tylko iluzja, tak jak zludzenie miasta, widmo siostry przywolane nieznosnym cierpieniem. Czul, jak sily go opuszczaja. Jeszcze pare chwil, a wroci tam, gdzie Mabdenowie beda mogli go dostrzec. I wiedzial, ze nie uda mu sie ponownie opuscic tamtego wymiaru. Wtedy wlasnie Brunatny powrocil, prowadzac za soba cos jeszcze i kierujac sie prosto na Coruma. W pierwszej chwili dojrzal jedynie przysadzisty ksztalt, kolyszacy sie ponad Brunatnym - ksztalt czegos, co mialo dwanascie stop wysokosci i bylo szerokie niemal na szesc. Cos, co na podobienstwo rozjuszonej bestii chodzilo na dwoch lapach. Gdy spojrzal w gore, zobaczyl, ze to mialo twarz. Twarz ciemna, wyrazajaca jedynie smutek, skupienie, przygnebienie. Reszta ciala tego czegos, podobna w ogolnym zarysie do postaci Brunatnego, zdawala sie nie odbijac wcale swiatla. Nie mozna bylo dostrzec zadnych szczegolow. Niemniej jednak owo cos siegnelo i unioslo blat tak lagodnie, jak ojciec moglby podniesc dziecko. Razem z Corumem ponioslo go w puszcze. Niezdolny odroznic, czy sen to, czy jawa, Corum zaprzestal wysilkow i powrocil do wymiaru, z ktorego uciekl. Lecz stworzenie o ciemnej twarzy nioslo go nadal, z Brunatnym przy boku, coraz glebiej w las, oddalajac sie z wielka chyzoscia od obozu Mabdenow. Corum zemdlal znowu. Obudzil sie w swietle dnia i pierwsze, co zobaczyl, to pusty blat, lezacy opodal. On sam spoczywal na zielonej trawie doliny, ktora przeplywal strumyk, w poblizu zas dojrzal niewielki stos orzechow i owocow. Troche dalej siedzial Brunatny i przygladal sie Corumowi. Corum spojrzal na swoje prawe ramie. Kikut zostal czyms posmarowany i bol przestal dokuczac. Siegnal reka do prawego oczodolu i wyczul jakas lepka substancje - zapewne taki sam balsam, jak ten na ramieniu. W pobliskich lasach spiewaly ptaki. Niebo bylo blekitne i gdyby nie rany, moglby pomyslec, ze wydarzenia paru ostatnich tygodni byly tylko zlym snem. Brunatny wstal i przyczlapal do niego. Chrzaknal. Zachowywal sie nadal bardzo przyjaznie. Dotknal swego wlasnego prawego oka, potem swojego lewego nadgarstka. -Jak? Boli? - spytal niewyraznym glosem, z trudem wymawiajac gloski. -Juz nie - odpowiedzial Corum. - Dziekuje, Brunatny Czlowieku, za pomoc, za ratunek. Brunatny spojrzal na niego, marszczac brwi. Nie zrozumial najwidoczniej ni slowa. Dopiero po chwili usmiechnal sie, przytaknal i powiedzial: -Dobrze. -Kim jestes? - spytal Corum. - Kim byl ten, ktorego przyprowadziles w nocy? Stworzenie postukalo sie w piers. -Ja Serwde. Ja twoj przyjaciel. -Serwde - powtorzyl Corum, z pewnym trudem wymawiajac imie. - Moje imie brzmi Corum. A kim bylo to drugie stworzenie? Serwde wymowil imie, ktore bylo o wiele trudniejsze do powtorzenia i o wiele bardziej zlozone niz jego wlasne. -Kim on jest? Nigdy dotad nie widzialem kogos takiego. Wlasciwie to kogos takiego jak ty rowniez dotad nie widzialem. Skad pochodzisz? Serwde wskazal gdzies za siebie. -Ja zyc tutaj. W puszczy. Puszczy Laahr. Moj pan zyc tutaj. Od wielu, wielu dni - dluzej niz Vadhagh - twoj lud. -A gdzie jest teraz twoj pan? - spytal znow Corum. -Odszedl. Nie chce, by go widziano. Corum mgliscie przypominal sobie pewna legende. Mowila o istocie zyjacej jeszcze bardziej na zachod niz mieszkancy Zamku Erorn. W legendzie zwano ja Brunatnym z Laahr. I oto legenda ozyla. Nie wspominala jednak nic o tym drugim, ktorego imienia niepodobna bylo wymowic. -Pan mowic: miejsce w poblizu. Dobrze ci posluzy - powiedzial Brunatny. -Co to za miejsce, Serwde? -Siedziba Mabden. -O nie, Serwde - Corum usmiechnal sie bolesnie. - Mabdenowie nie beda dla mnie mili. -Ci Mabden odmienni. -Wszyscy Mabdenowie sa moimi wrogami. Nienawidza mnie. - Corum spojrzal na swoj kikut. - A ja nienawidze ich. -Ci Mabden dawni. Dobrzy Mabden. Corum wstal i zachwial sie. Bol zaczal mu dokuczac. Glowa zapulsowala, ramie przypomnialo o sobie. Wciaz byl calkiem nagi, a jego cialo pokrywaly liczne zadrapania i ranki; zostal jednak umyty. Z wolna zaczynalo do niego docierac, ze zostal kaleka. Uratowany od niewyobrazalnych cierpien, ktore pragnal mu zadac Glandyth, nie byl juz jednak tym, kim dawniej. Byl kims gorszym. Jego twarz nie przedstawiala juz milego widoku, cialo skalala szpetota. I ta pokraka byla wszystkim, co pozostalo po znakomitej rasie Vadhaghow. Usiadl i ciezko zalkal. Serwde przysiadl obok. Dotknal ramienia Coruma jedna ze swych przypominajacych rece lap. Pogladzil go po glowie, chcac ulzyc cierpieniu. Corum otarl twarz jedyna reka. -Nie martw sie, Serwde. Musze plakac, gdyz poza tym zostala mi juz tylko smierc. Placze po moim narodzie. Jestem ostatnim z Vadhaghow. Nie ma wiecej Vadhaghow... -Serwde tez. Pan tez - powiedzial Brunatny z Laahr. - Nie ma wiecej takich jak my. -Czy to dlatego mnie ratowaliscie? -Nie. Mabdenowie cie zranili - my pomoglismy. -Czy Mabdenowie kiedykolwiek skrzywdzili was? -Nie. Ukrywamy sie. Ich oczy slabe. Nie widza nas. Tak samo ukrywamy sie przed Vadhagh. -Dlaczego? -Moj pan wiedziec. Jestesmy bezpieczni. -Vadhaghowie dobrze by zrobili, gdyby sie ukryli. Lecz Mabdenowie nadeszli niespodziewanie. Nie bylismy ostrzezeni. Tak rzadko opuszczalismy nasze zamki, tak rzadko komunikowalismy sie ze soba, ze nie bylismy przygotowani. Serwde zrozumial tylko polowe z tego, co mowil Corum, lecz sluchal uprzejmie, czekajac, az ten skonczy. Potem powiedzial: -Ty jesc. Owoce dobre. Ty spac. Potem my pojsc do siedziby Mabden. -Chce zbroje i orez, Serwde. Chce ubranie. Chce konia. Chce wrocic tam i tropic Glandytha tak dlugo, az bedzie sam. Wtedy go zabije. Gdy tego dokonam, bede chcial juz tylko umrzec. Serwde spojrzal smutno na Coruma. -Ty zabijac? -Tylko Glandytha. On zabil wszystkich moich. Serwde potrzasnal glowa. -Vadhagh tak nie zabijac. -Ja tak, Serwde. Jestem ostatnim Vadhaghow. I jestem pierwszym, ktory nauczyl sie zabijac z nienawisci. Dokonam zemsty na tych, ktorzy mnie okaleczyli, na tych, ktorzy zabrali mi rodzine. Serwde mruknal przygnebiony. -Jedz. Spij. Corum wstal znowu, lecz zaraz poczul, ze jest jeszcze bardzo slaby. -Moze masz racje, jesli o to chodzi. Powinienem zapewne odnowic swoje sily, nim rusze dalej. Podszedl do stosu orzechow i owocow, i zabral sie do jedzenia. Nie dal rady pochlonac wiele za pierwszym razem. Poczul sennosc i ulozyl sie, ufajac, ze Serwde obudzi go, gdyby zblizalo sie jakies niebezpieczenstwo. Corum pozostal w dolinie przez piec dni. Towarzyszyl mu Brunatny z Laahr. Mial jednak nadzieje, ze istota o ciemnej twarzy pojawi sie znowu i powie mu cos wiecej o rodowodzie swoim i Serwdego. Tak sie jednak nie stalo. W koncu rany sie zamknely i zdrowie wrocilo mu na tyle, by poczuc sie gotowym do drogi. Tego ranka zwrocil sie do Serwdego: -Zegnaj, Brunatny Czlowieku z Laahr. Dziekuje, zes mnie uratowal. I twemu panu tez dziekuje. Odchodze. Corum pozdrowil Serwdego gestem i pomaszerowal na gore, kierujac sie po zboczu na wschod. Brunatny pobiegl za nim, powloczac po swojemu nogami. -Corumie! Corumie! Idziesz w zlym kierunku! -Wracam tam, gdzie bede mogl znalezc moich wrogow - odpowiedzial Corum. - Ta droga wlasnie tam prowadzi. -Moj pan mowic, ja poprowadzic cie tam... - Serwde wskazal na zachod. -Tam jest tylko morze, Serwde, najdalszy przyladek tej ziemi. -Moj pan mowic - nalegal Serwde. -Jestem wam wdzieczny za zainteresowanie mna, Serwde. Ide jednak tedy. Musze znalezc Mabdenow i dopelnic zemsty. -Idziesz tedy - Serwde wskazal ponownie i polozyl lape na ramieniu Coruma. - Tedy. Corum strzasnal lape. -Nie, tedy - wznowil marsz po zboczu. Nagle, zupelnie niespodziewanie, cos uderzylo go w tyl glowy. Zachwial sie i odwrocil, by zobaczyc Serwdego, ktory trzymal juz nastepny kamien. Corum poczul sie oszukany i juz byl gotow zwymyslac Serwdego, gdy przytomnosc znow go opuscila i padl jak dlugi na trawe. Obudzil go szum morza. W pierwszej chwili nie mogl sie zorientowac, co sie z nim stalo. Pozniej pojal, ze jest niesiony i to twarza w dol, przewieszony przez ramie Serwdego. Szarpnal sie, lecz Brunatny byl o wiele silniejszy, niz na to wygladal. Trzymal Coruma mocno. Spojrzal w bok, gdzie zielonkawe morze pienilo sie na kamieniach. Spojrzal w druga strone, wykrecajac z wysilkiem glowe, jako ze patrzec mogl tylko jednym okiem. Tez morze. Byl niesiony wzdluz waskiego kawalka ladu, ktory wrzynal sie w wode. Zobaczyl wyraznie, chociaz jego glowa obijala sie o plecy Serwdego w takt krokow, ze zostawili juz za soba staly lad i byli obecnie na mierzei, po ktorej, jak po grobli rzuconej w ocean, przebiegala droga. Wokolo czynily harmider morskie ptaki. Corum krzyczal i szarpal sie, lecz Serwde pozostawal gluchy na oskarzenia i blagania. W koncu jednak zatrzymal sie i polozyl go na ziemi. Corum wstal. -Serwde, ja... Przerwal, patrzac ponad Brunatnym na to, co ujrzal za nim. Doszli juz do konca mierzei, do wyspy, ktora wyrastala z morza wysoko, a na jej szczycie wznosil sie zamek o architekturze niepodobnej do czegokolwiek, co Corum dotad widzial. Czyzby to byla owa siedziba Mabdenow, o ktorej mowil Serwde? Lecz Serwde kierowal sie juz w droge powrotna. Corum zawolal za nim, lecz Brunatny tylko przyspieszyl kroku. Sprobowal za nim pogonic, lecz nie mogl dotrzymac mu tempa: Serwde osiagnal staly lad, gdy Corum nie przebyl jeszcze polowy drogi. Na dodatek sciezka stawala sie juz nie do przebycia, gdyz zaczal ja zalewac wzbierajacy przyplyw. Corum zatrzymal sie niezdecydowany, spogladajac niepewnie do tylu na zamek. Niedzwiedzia przysluga Serwdego sciagnela na niego niebezpieczenstwo. Zauwazyl teraz postaci jezdzcow na sciezce wiodacej z zamku. Byli to wojownicy - ujrzal odblask slonca na ich wloczniach i napiersnikach. Niepodobni do znanych mu Mabdenow; potrafili dosiadac koni. Rowniez w ich postawie bylo cos, co bardziej kojarzylo sie z Vadhaghami niz z Mabdenami. Lecz - tak czy tak - byli to wrogowie i Corum mial do wyboru stawic czolo im lub morzu, starajac sie doplynac z jedna tylko reka do stalego ladu. Podjal decyzje i zaczal brnac z wysilkiem przez slona wode, ktorej zimno nim wstrzasalo, nieczuly na krzyki jezdzcow za plecami. Zdolal przeplynac kawalek, zanim trafil na glebsza wode, a wtedy pochwycil go prad. Walczyl z nim, lecz byl bez szans. Prad znosil go gwaltownie na otwarte morze. Rozdzial 8 MARGRABINA Z ALLOMGLYLU Corum stracil ostatnio wiele krwi, a ze nie mial dotad mozliwosci pelnego zregenerowania sil, nie trwalo zatem dlugo, aby prad zaczal niesc go tam, gdzie chcial. Na dodatek zaczal odczuwac skurcze miesni.Domyslal sie, ze za chwile zacznie tonac. Wszystko wskazywalo na to, ze nie bylo jego przeznaczeniem zyc dalej dla dokonania zemsty na tym, ktory nosil imie Glandytha-a-Krae. Woda wdarla sie do jego ust i walczyl ciezko, by nie dostala sie dalej, nadal jeszcze szamoczac sie na powierzchni i opierajac falom. Wtedy wlasnie doszedl go krzyk - dolatywal z gory i Corum sprobowal dostrzec jego zrodlo. -Nie ruszaj sie, Vadhaghu. Przestraszysz moje zwierzatko. Te monstra sa dosc nerwowe w takich chwilach. Teraz zobaczyl ciemny ksztalt unoszacy sie nad nim. Mial wielkie skrzydla, czterokrotnie wieksze niz skrzydla najpotezniejszego orla. Nie byl to jednak ptak. Nie byl to rowniez gad, chociaz skrzydla mialy wyglad typowo gadzi. Corum rozpoznal to cos: brzydka, podobna do malpiej morda z bialymi cienkimi klami nalezala do gigantycznego nietoperza, ktory na dodatek niosl jezdzca. Siedzacym na grzbiecie ssaka jezdzcem byl Mabden - zwinny i nie majacy raczej wiele wspolnego z wojownikami Glandytha-a-Krae. Zsunal sie wlasnie nieco z grzbietu zwierzecia, zmuszajac jednoczesnie nietoperza do obnizenia lotu i wyciagnal reke do Coruma. Corum odruchowo podal ramie - po chwili dopiero zdal sobie sprawe, ze podal to bez dloni. Na jezdzcu nie zrobilo to wrazenia. Uchwycil ramie tuz przy lokciu i uniosl Coruma, tak ze ten mogl uzyc drugiej reki, by uchwycic sie uprzezy, ktora przytrzymywala wysokie siodlo. Ociekajace woda cialo Coruma zostalo bezceremonialnie wciagniete na gore i przerzucone tuz przed jezdzcem, ktory zawolal chrapliwym glosem cos, co sklonilo nietoperza do wyzszego lotu i skierowania sie ku wyspie i zamkowi. Bestia byla wyraznie trudna do prowadzenia, gdyz jezdziec nie mial ani chwili wytchnienia - nieustannie przemawial do niej w zlozonym jezyku, wprowadzajac poprawki kursu. Wyspe osiagneli jednak szybko i zaczeli krazyc nad zamkiem. Corum nie mogl uwierzyc, by jego architektura byla wytworem kultury Mabdenow. Wiezyczki, parapety z misternymi ozdobami, wybiegi na dachu, balkony pokryte kwiatami i bluszczem, ktorym dodawal jeszcze uroku bialy, blyszczacy w sloncu kamien, uzyty na budulec. Nietoperz niezgrabnie wyladowal, a jezdziec zeskoczyl szybko, pociagajac Coruma za soba. Niemal natychmiast zwierze bylo z powrotem w powietrzu - zatoczylo kilka kregow na niebie i skierowalo sie ku drugiemu krancowi wyspy. -Spia w jaskiniach - wyjasnil jezdziec. - Uzywamy ich tylko z wielkiej koniecznosci. Trudno nad nimi panowac, jak widziales. Corum nic nie powiedzial. Wprawdzie ci Mabdenowie uratowali mu zycie i zdawali sie zarowno przyjazni, jak i posiadajacy swoje zasady i prawa, jednak Corum pamietal dobrze swe nauki, a uczyl sie jak zwierze, ze Mabdenowie to wrogowie. Rzucil na nich okiem. -Dlaczego mnie uratowaliscie, Mabdenie? Czlowiek spojrzal zdziwiony. Otrzepal z kurzu swa tunike ze szkarlatnego aksamitu i poprawil pas z mieczem na biodrach. -Tonales - powiedzial. - Dlaczego uciekles przed naszymi ludzmi, gdy po ciebie wyjechali? -Skad wiedzieliscie, ze przybede? -Margrabina powiedziala, ze mamy cie wypatrywac. -A kto powiedzial Margrabinie? -Tego nie wiem. Nie jestes zbyt wdzieczny, panie. Myslalem, ze Vadhaghowie to lud z manierami. -A ja sadzilem, ze Mabdenowie zyja zawiscia i sa szaleni - odparl Corum. - Lecz wy... -A, mowisz o tych z Poludnia i ze Wschodu? Ech... Miales moze z nimi spotkanie? Corum dotknal kikutem miejsca po wylupionym oku. -To ich dzielo. Mlody czlowiek pokiwal glowa w sposob, ktory zjednal mu sympatie Coruma. -Wlasciwie powinienem sie domyslic. Okaleczanie jest jedna z ich ulubionych rozrywek. Dziwie sie, ze uciekles. -Ja tez. -To nic, panie - powiedzial mlodzieniec, rozkladajac rece w wypracowanym gescie powitania, wskazujac na drzwi wiezy. - Czy wejdziesz? Corum zawahal sie. -Zapewniam cie, ze nie jestesmy Mabdenami ze Wschodu. -Zapewne - powiedzial szorstko Corum. - Lecz jestescie Mabdenami. I jest was wielu. Teraz, na dodatek, widze jeszcze, ze sa was rozne odmiany. I sklonny jestem przypuszczac, ze macie ze soba, tak czy inaczej, wiele wspolnego... Mlody czlowiek okazal lekkie zniecierpliwienie. -Jak sobie zyczysz, panie Vadhaghow. Ja na przyklad wejde. Ufam, ze podazysz za mna w dogodnej dla siebie chwili. Corum patrzyl za nim, jak wchodzi w drzwi i znika. Sam pozostal na dachu, przygladajac sie nurkujacym i szybujacym na wietrze ptakom. Wstrzasany zimnym wiatrem ujal w zdrowa reke kikut lewej. Wiatr byl coraz mocniejszy, a on byl nagi. Spojrzal w kierunku drzwi. Stala w nich kobieta. Robila wrazenie bardzo spokojnej i pelnej rezerwy. Roztaczala wokol siebie aure lagodnosci. Ciezkie, dlugie, czarne wlosy splywaly jej z ramion na siegajaca ziemi, bogato wyszywana i kolorowa suknie z brokatu. Usmiechnela sie do niego. -Witaj - powiedziala. - Nazywam sie Rhalina. A ty, panie? -Corum Jhaelen Irsei - odpowiedzial. Jej uroda nie odpowiadala kanonom piekna Vadhaghow, lecz i tak zrobila na nim duze wrazenie. - Ksiaze w... -Szkarlatnym Plaszczu? - Byla lekko rozbawiona. - Mowie stara mowa Vadhaghow rownie dobrze jak pospolitym jezykiem. Nie masz potwierdzenia dla swego imienia, Ksiaze Corumie. Nie widze plaszcza. Wlasciwie to nie widze... Corum odwrocil sie. -Nie kpij ze mnie, kobieto Mabdenow. Dosc juz od was wycierpialem i nie zamierzam znosic wiecej... Podeszla blizej. -Wybacz mi. Ci, ktorzy to zrobili, nie sa nam bliscy, chociaz rasa ta sama. Czy nigdy nie slyszales o Lywm-an-Eshu? Zmarszczyl brwi. Nazwa byla znajoma, oznaczala jakis j, lecz nic nadto nie potrafil sobie przypomniec. -Lywm-an-Esh to nazwa kraju, skad przyszli moi ludzie. To bardzo stary narod i zyje w Lywm-an-Eshu od dawniejszych czasow niz epoka Wielkich Bitew miedzy Vadhaghami i Nhadraghami, ktora wstrzasnela Piecioma Wymiarami... -Wiesz o Pieciu Wymiarach? -Kiedys mielismy wsrod siebie jasnowidzacych, ktorzy mogli tam siegnac. Ich mozliwosci nigdy jednak nie mogly byc porownywane ze zdolnosciami Dawnych Ludow - twojego ludu. -Skad wiesz az tyle o Vadhaghach? -Ciekawosc przestala wprawdzie byc wlasciwa Vadhaghom juz wiele wiekow temu, u nas jednak nie wygasla. Od czasu do czasu statki Nhadraghow rozbijaly sie u naszych wybrzezy i chociaz oni sami szybko potem odchodzili, ksiazki, gobeliny i inne dziela ich rak zostawaly u nas. Nauczylismy sie czytac te ksiazki, interpretowac gobeliny. Wielu bylo wtedy wsrod nas ludzi wyksztalconych. -A teraz? -Teraz nie wiem. Malo otrzymujemy wiesci z naszego kraju. -Co? Chociaz jest tak blisko? -To nie ten, Corumie - powiedziala, wskazujac na wybrzeze. Pokazala na morze. - Tamten kraj, Lywm-an-Esh, lub, dokladniej mowiac, Ksiestwo Bedwilral-nan-Rywm, w ktorego granicach lezalo kiedys nasze margrabiostwo. Ksiaze Corum popatrzyl na morze pieniace sie na skalach u podstaw wyspy. -Wielka byla nasza niewiedza - mruknal. - Sadzilismy, ze wiemy prawie wszystko. -Dlaczego rasa taka, jak Vadhaghowie, mialaby sie interesowac sprawami krain Mabdenow? Nasza historia jest krotka i nieporownywalnie ubozsza od waszej. -Lecz skad wzieliscie sie tutaj? Przed czym bronicie swojej ziemi? -Przed innymi Mabdenami, Ksiaze Corumie. -Takimi jak Glandyth? -Nic nie wiem o nim. Mowie o Szczepach Pony. Zamieszkuja teraz puszcze na wybrzezu. To barbarzyncy stanowiacy grozbe dla Lywm-an-Eshu. Marchia zostala ustanowiona jako bastion miedzy ich a naszym krajem. -A czy morze nie jest wystarczajaca zapora? -Morza nie bylo tutaj, gdy marchia powstala. Kiedys ten zamek stal posrodku puszczy, cale mile od morza, ktore rozciagalo sie z polnocy na poludnie. Lecz potem woda zaczela pochlaniac lad. Kazdego roku ubywa ziemi. Miasta, wioski i zamki znikaly w ciagu tygodni. Nawet mieszkancy centrum kraju wyemigrowali z powrotem w glab ladu... -I zostawili was tutaj? Czego jeszcze bronicie? Dlaczego nie zostawicie go i nie polaczycie sie ze swoimi? Usmiechnela sie i wzruszyla ramionami. Podeszla do blankow, wyjrzala, sledzac przysiadajace w dole na skalach ptaki. -To moj dom - powiedziala. - Tu sa moje wspomnienia. Margrabia zostawil tu wiele po sobie. Nie moge odejsc. -Margrabia? -Hrabia Moidel z Allomglyl. Moj maz. -A... - Corum poczul cos dziwnego, jakby rozczarowanie. Margrabina nadal wpatrywala sie w morze. -Nie zyje. Zginal razem ze statkiem. Zabral ostatni i wyruszyl ku kontynentowi, by zebrac wiadomosci o losie naszego narodu. Wkrotce potem rozszalal sie sztorm. Statek nie byl w pelni sprawny. Zatonal. Corum milczal. Wiatr zawial mocniej, tak jakby slowa Margrabiny mialy dodatkowa moc. Targal jej suknie i owijal wokol ciala. Odwrocila sie do niego. Bylo to dlugie, zamyslone spojrzenie... -A teraz, Ksiaze, czy bedziesz moim gosciem? -Powiedz mi jeszcze jedno, pani. Skad wiedzialas, ze przybede? Dlaczego Brunatny przyniosl mnie wlasnie tutaj? -Dzialal z polecenia swojego pana. -A jego pan? -Powiedzial, ze mam cie oczekiwac i dac ci odpoczac, az twoje cialo i umysl wroca do zdrowia. Zgodzilam sie bardziej niz z radoscia. Nie miewamy zwyklych gosci - a juz wcale z rasy Vadhaghow. -Lecz kim jest ta dziwna istota; Brunatny? Widzialem go tylko przelotnie i nie moglem zbyt dokladnie rozpoznac ksztaltu. Wiem tylko, ze byl dwukrotnie wyzszy ode mnie i mial na twarzy wyraz nieskonczonego smutku. -To on. Przychodzi do zamku noca, przynoszac chore zwierzeta domowe, ktore uciekly z naszych stajni, i inne. Przypuszczamy, ze moze byc istota z innego wymiaru, moze innego czasu, moze z wiekow wczesniejszych niz epoka Vadhaghow i Nhadraghow. Nie udaje nam sie wymowic jego imienia, nazywamy go po prostu Gigantem z Laahr. Corum usmiechnal sie po raz pierwszy. -Teraz zaczynam rozumiec. Dla niego bylem zapewne jeszcze jednym chorym zwierzeciem. A skoro on zawsze przynosil je tutaj... -Mozesz miec racje, Corumie - wskazala na drzwi. - A jesli jestes chory, bedziemy szczesliwi, mogac cie uleczyc... Cien przemknal przez twarz Coruma, gdy podazajac za nia przekraczal prog wiezy. -Obawiam sie, ze nie ma lekarstwa na moja chorobe. To zaraza Mabdenow, na ktora Vadhaghowie nie znaja sposobu. -Coz - powiedziala z wymuszona swoboda. - Moze my, Mabdenowie, cos znajdziemy. Poczul zgorzknienie. Dotknal swego kikuta i oczodolu. -A czy Mabdenowie moga mi wrocic reke i oko? Zatrzymala sie na stopniu i odwrocila, rzucajac mu zastanawiajace szczere spojrzenie. -Kto wie? - powiedziala spokojnie. - Moze tak. Rozdzial 9 O MILOSCI I NIENAWISCI Zamek Margrabiny byl dla Coruma sympatyczny w swej prostocie, chociaz Mabdenom niewatpliwie jawil sie jako wspanialy. Zaproponowano mu kapiel, na co przystal, pozwolil sie tez namascic oliwa. Potem sluzacy przyniesli rzeczy do ubrania: wybral brokatowa ciemnoniebieska koszule zdobiona blekitem i pare brazowych plociennych spodni. Wszystko pasowalo na niego calkiem dobrze.-Nalezaly do Margrabiego - niesmialo powiedziala sluzaca mu dziewczyna, nie podnoszac na niego oczu. Nikt sposrod sluzacych nie czul sie przy nim swobodnie. Przypuszczal, ze skrepowanie wynikalo z jego odrazajacego wygladu. Pomyslawszy o tym, poprosil dziewczyne: -Czy moglabys podac mi lustro? -Tak, panie - sklonila glowe i opuscila komnate. Lustro przyniosla jednak Margrabina. Nie wreczyla mu go od razu. -Czy widziales swoja twarz po tym, jak cie zraniono? - spytala. Potrzasnal przeczaco glowa. -Byles przystojny? -Nie wiem. Przyjrzala mu sie otwarcie. -Tak - powiedziala. - Byles przystojny. I podala mu lustro. Zobaczyl twarz obramowana przez te same zlote wlosy, lecz twarz juz niemloda. Strach i cierpienie zostawily swoje slady; glebokie zmarszczki, smutek, zacisniete wargi. Jedno oko bylo zloto-purpurowe i to patrzylo na niego zimno. Drugi oczodol byl brzydka dziura, zaciagnieta czerwona cienka tkanka. Na lewym policzku widniala mala blizna, druga byla na szyi. Twarz wciaz nosila cechy Vadhagha, lecz nalezala do istoty, ktora przeszla wiecej, niz kiedykolwiek przecierpial jakikolwiek Vadhagh. Z twarzy aniola zostala przez noze i zelazo Glandytha przemieniona w twarz demona. Corum w milczeniu oddal lustro. Przesunal zdrowa dlonia po bliznach na twarzy i powiedzial w zamysleniu: -Jesli nawet bylem przystojny, to teraz jestem szpetny. Wzruszyl ramionami. -Widzialam rzeczy o wiele gorsze. Znow wezbral w nim gniew, oko zaplonelo. Podnoszac kikut ku glowie, krzyknal do Margrabiny: -A ty, pani, zobaczysz jeszcze gorsze, gdy dopadne i otocze troska Glandytha-a-Krae! Cofnela sie zdumiona, lecz po chwili odzyskala pewnosc siebie. -Jesli nie wiesz, czy byles przystojny, i nie jestes prozny, to dlaczego tak sie tym przejmujesz? -Potrzebuje obu rak i pary oczu, by patrzec na Glandytha, gdy bedzie konal. Bez tego bede mial tylko polowe przyjemnosci. -To dziecinne podejscie. Niegodne Vadhagha. Coz takiego jeszcze zrobil ci Glandyth? Corum uswiadomil sobie, ze nie powiedzial jej jeszcze niczego, a ona, zyjac w tak odludnym miejscu, odcieta od calego swiata, podobnie jak kiedys Vadhaghowie, nie mogla nic wiedziec. -Zgladzil wszystkich Vadhaghow - powiedzial. - Glandyth zniszczyl moj lud i zabilby mnie, gdyby nie twoj przyjaciel, Gigant z Laahr. -On to zrobil?... -jej glos byl niewyrazny. Wiadomosc byla dla Margrabiny szokiem. -Wybil caly moj lud. -Dlaczego? Czy wojowaliscie z tym Glandythem? -Nie wiedzielismy nawet o jego istnieniu. Nie przyszlo nam do glowy, by wystawiac warty przeciwko Mabdenom. Wydawali sie tylko zwierzetami, niezdolnymi siegnac nas w naszych zamkach. Lecz skruszyli je. Wszyscy Vadhaghowie, procz mnie, sa martwi, podobnie jak ci Nhadraghowie, ktorzy nie chcieli zostac ich unizonymi niewolnikami. -Czy to ci Mabdenowie, ktorych krol zwany jest Lyr-a-Brode z Kalenwyr? -To oni. -Tez nie wiedzialam, ze stali sie tacy potezni. Przypuszczalam, ze to Szczepy Pony cie porwaly i zastanawialam sie dlugo, jak to sie stalo, ze zawedrowales sam tak daleko od najblizszego zamku Vadhaghow. -Jaki to zamek? - Przez chwile w Corumie kolatala nadzieja, ze moze sa jeszcze jacys zywi Vadhaghowie, mieszkajacy bardziej na zachod, o ktorych nie slyszal. -Nazywany jest Zamkiem Eran, Erin, jakos tak. -Erorn? -Tak. To brzmi jak wlasciwa nazwa. Ponad piecset mil stad... -Piecset mil? To az tak daleko jestem? Gigant z Laahr zaniosl mnie o wiele dalej, niz sadzilem. Zamek, o ktorym wspomnialas, byl naszym zamkiem, pani. Mabdenowie go zniszczyli. Sporo czasu mi zabierze, o wiele wiecej niz myslalem, powrot i znalezienie Hrabiego Glandytha i jego Denledhyssow. Nagle dotarlo do niego, jak bardzo jest samotny. Zupelnie tak, jakby trafil do innego wymiaru, gdzie wszyscy byliby mu obcy. Nic nie wiedzial o tym swiecie. O swiecie, ktorym rzadzili Mabdenowie. Jaka dumna byla jego rasa. Jaka byla glupia. Gdyby tylko skupili sie na gromadzeniu wiedzy praktycznej o otaczajacym ich swiecie, miast zglebiac abstrakcje... Corum opuscil glowe. Rhalina zdawala sie rozumiec jego rozterki. Dotknela lekko ramienia zamyslonego. -Chodz, Ksiaze Vadhaghow. Musisz cos zjesc. Pozwolil sie zaprowadzic do innego pokoju, gdzie nakryto juz stol dla nich obojga. Zywnosc - glownie owoce i przetworzone jadalne rosliny morskie - bardziej przypadly mu do gustu niz jakiekolwiek znane dotad potrawy Mabdenow. Poczul, ze jest bardzo glodny i zmeczony. Jego mysli byly rozbiegane i jedynym ich pewnikiem byla nienawisc do Glandytha i pomsta, ktora zamierzal na nim wziac tak szybko, jak tylko bedzie to mozliwe. Nie rozmawiali podczas jedzenia, a Margrabina przypatrywala sie jego twarzy przez caly czas, parokrotnie rozchylajac usta, by cos powiedziec, lecz w koncu rezygnowala. Pokoj, w ktorym jedli, byl niewielki, ozdobiony umiejetnie wyszywanymi, pieknymi gobelinami. Gdy skonczyl jesc, zaczal sie im przygladac, lecz przedstawione na tkaninach sceny rozmywaly mu sie przed okiem. Spojrzal Pytajaco na Margrabine, jej twarz jednak niczego nie wyrazala. Glowa Coruma zrobila sie ciezka i stracil panowanie nad swoim cialem. Usilowal wymowic jakies slowa, lecz te nie zabrzmialy. Zostal znarkotyzowany. Kobieta zatrula jego jedzenie. Raz jeszcze pozwolil Mabdenom, by uczynili go swoja ofiara. Wtulil glowe w ramiona i zapadl w gleboki sen. Znowu snil. Zobaczyl Zamek Erorn takim, jakim go zostawil wyjezdzajac po raz pierwszy. Zobaczyl madra twarz swojego ojca, ktory cos mowil, i usilowal nadaremnie doslyszec odpowiedz. Zobaczyl swoja matke przy pracy, piszaca swa ostatnia rozprawe matematyczna. Zobaczyl swoje siostry, tanczace w takt nowej kompozycji stryja. Atmosfera byla radosna. Lecz nagle dotarlo do niego, ze wcale nie rozumie sensu ich zajec. Wydawali mu sie bardzo obcy i do niczego niepodobni. Byli jak dzieci podczas zabawy, nieswiadome, ze skrada sie ku nim dzika bestia. Chcial krzyczec, ostrzec ich, lecz nie mial glosu. Zobaczyl ogien rozprzestrzeniajacy sie po pokojach. Zobaczyl wojownikow mabdenskich wpadajacych przez nie domkniete bramy, przy ktorych nie czuwali mieszkancy. Rechoczac radosnie Mabdenowie przykladali plonace pochodnie do mebli i wiszacych jedwabnych ozdob. Znow dostrzegl swych bliskich. Zauwazyli juz ogien i spieszyli zlokalizowac jego zrodlo. Jego ojciec wszedl do pokoju, gdzie Glandyth-a-Krae zrzucal ksiazki na stos, ktory usypal juz na srodku pomieszczenia. Stary ksiaze spojrzal ze zdziwieniem, gdy Glandyth podpalil ksiazki. Usta poruszyly sie, a oczy spojrzaly pytajaco - w prawie uprzejmym zdumieniu. Glandyth odwrocil sie w jego strone. Zblizyl sie podnoszac topor... Corum ujrzal matke. Dwoch Mabdenow trzymalo ja, podczas gdy trzeci poruszal sie rytmicznie w dol i w gore na jej nagim ciele... Sprobowal wedrzec sie w obraz, lecz cos go przytrzymywalo. Zobaczyl swoje siostry i kuzynke, ktore spotkal ten sam los co matke. I znowu droga ku nim byla zablokowana przez cos niewidzialnego. Szamotal sie, by pokonac bariere, kiedy Mabdenowie podcinali dziewczetom gardla. Ich ciala skrecaly sie z bolu. Zmarly jak zarzniete lanie. Corum zatkal. Wciaz lkal jeszcze, lecz lezal teraz na czyms miekkim i cieplym, jak zywe ludzkie cialo i skads, jakby z bardzo daleka, dochodzil go niosacy ukojenie glos. Dotknieto jego wlosow, poglaskano go, zakolysano nim lagodnie... Byl w wygodnym lozku, a glowa spoczywala na piersiach kobiety. Sprobowal sie uwolnic, lecz trzymala go mocno. Znow zaczal lkac, tym razem ciszej. Jego cialem wstrzasnely silne dreszcze. Po chwili zasnal ponownie. Obudzil sie z poczuciem gniewu. Czul, ze spal zbyt dlugo, ze musi wstac i zaczac cos robic. Uniosl sie na wpol z poscieli, po czym opadl znow na poduszke. Z wolna docieralo do niego, ze czuje sie dosc wypoczety. Po raz pierwszy, odkad wyruszyl na wyprawe, czul sie dobrze, byl pelen energii. Nawet mrok w jego umysle zdawal sie rozpraszac. Tak wiec Margrabina podala mu narkotyk, lecz jak widzial to teraz, mial on go uspic i pomoc zregenerowac sily. Lecz ile dni spal? Podniosl sie znowu na lozku i wyczul goraco innego ciala obok siebie. Obrocil glowe i ujrzal Rhaline lezaca z zamknietymi oczami i slodko spokojna twarza. Przypomnial sobie sen. Przypomnial ulge i ukojenie, jakiego doznal, gdy cierpienie bylo juz nie do zniesienia. Rhalina uspokoila go. Siegnal zdrowa reka i musnal jej wlosy. Czul dla niej sympatie prawie tak silna, jak kiedys wobec wlasnej rodziny. Na wspomnienie zabitych cofnal reke od jej wlosow, przygladajac sie zamiast tego krzywo zabliznionemu kikutowi. Rana zagoila sie juz calkowicie i odbijala od reszty ciala obrecza bielszej skory. Ponownie spojrzal na Rhaline. Jak mogla zniesc dzielenie loza z takim kaleka?... Gdy tak sie jej przygladal, otworzyla oczy i usmiechnela sie do niego. Uznal, ze w usmiechu tym kryje sie litosc, co natychmiast go urazilo. Zaraz tez chcial wstac z lozka, lecz reka polozona na jego ramieniu powstrzymala go. -Zostan ze mna, Corumie. Potrzebuje twojej pociechy. Znieruchomial, wpatrzony w nia wyczekujaco. -Prosze, Corumie. Sadze, ze cie kochani. Zadrzal. -Milosc? Miedzy Vadhaghkiem i Mabdenka? Taka milosc? - potrzasnal glowa. - Niemozliwe. Z tego przeciez nic nie bedzie. -Nie bedzie dzieci. Wiem. Lecz milosc rodzi tez i inne rzeczy... -Nie rozumiem. -Przykro mi - powiedziala. - Bylam egoistyczna. Usiluje cie wykorzystac. Usiadla na lozku. -Nie spalam z nikim od czasu, gdy stracilam meza. Nie jestem... Corum przygladal sie jej. Lustrowal jej cialo. Dzialalo na j niego, a nie powinno! Dla takich stworzen podobne emocje nie byly naturalne... Schylil sie i pocalowal jej piers. Objela jego glowe. Ponownie opadli na przescieradla, kochajac sie powoli, uczac sie nawzajem swoich cial, tak jak zdarza sie to tylko prawdziwym kochankom. Po kilku godzinach powiedziala do niego: -Corumie, jestes ostatnim ze swojej rasy. Ja mojego ludu zapewne juz nigdy nie zobacze, jesli nie liczyc tych kilku, ktorzy mieszkaja ze mna w zaniku. Tu jest spokojnie. Malo co zakloca ten spokoj. Czy nie moglbys rozwazyc mozliwosci pozostania ze mna, przynajmniej na kilka miesiecy? -Przysiaglem zemste za smierc mojego ludu - przypomnial jej lagodnie i ucalowal ja w policzek. -Takie przysiegi nie leza w twojej naturze, Corumie. Jestes kims, kto woli raczej kochac niz nienawidzic. Jestem pewna. -Nie potrafie ci na to odpowiedziec. Nie uznam, ze moje zycie ma sens, poki nie zabije Glandytha-a-Krae. To nie jest chec dyktowana tylko slepa nienawiscia, jak moglabys sadzic. Czuje sie jak ktos, kto widzi zaraze rozprzestrzeniajaca sie w puszczy. Mozna przeciez probowac wycinac zarazone rosliny, by inne mogly zyc i rosnac. Taki jest moj sad o Glandycie. On przywykl zabijac. Teraz, gdy zgladzil juz wszystkich Vadhaghow, bedzie chcial zabijac dalej, zabijac innych. Jesli nie znajdzie wiecej obcych, zwroci sie przeciwko tym, ktorzy zyja w wioskach podleglych Lyrowi-a-Brode. Los wskazal mi droge, dal mi impuls, bym nie ustawal i znalazl wlasciwe rozwiazanie. -Lecz dlaczego mialbys odchodzic juz teraz? Wczesniej czy pozniej dojda nas jakies sluchy o Glandycie. Gdy to sie stanie, bedziesz mogl wyruszyc wypelnic swa misje. Zacisnal usta. -Zapewne masz racje. -Musisz nauczyc sie zyc i dzialac bez oka i reki - Powiedziala. - To bedzie wymagalo cwiczen, wielu cwiczen 1 Praktyki, Corumie. -Z pewnoscia. -Zostan wiec tutaj, ze mna. -W zasadzie moge sie z tym zgodzic. Odloze podjecie decyzji na kilka dni. I Corum nie podejmowal decyzji przez miesiac. Po pelnym grozy spotkaniu z wojownikami Mabdenow jego umysl potrzebowal spokoju, a to bylo trudne, gdyz nieustannie przypominal sobie o kalectwie, ilekroc probowal odruchowo uzyc lewej reki lub napotykal swe odbicie w lustrach. Rhalina, jesli nie byla z Corumem, spedzala wiekszosc czasu w zamkowej bibliotece, lecz Corum nie mial ochoty na lekture. Wolal chodzic po blankach zamku lub wybierac sie w czasie odplywu na konne przejazdzki mierzeja (Rhalina obawiala sie, ze moglby stac sie ofiara ktoregos ze Szczepow Pony, czasem zapuszczajacych sie na te tereny). W miare jak plynely te przyjemne dni, mrok w jego myslach stawal sie coraz mniej zauwazalny, wciaz jednak istnial. Czasem Corum przystawal w srodku jakiejs czynnosci lub zatrzymywal sie w marszu, gdy widzial jakas scene, ktora przypominala mu jego dom, Zamek Erorn. Zamek Margrabiny zwany byl po prostu Zamkiem Moidel. Wzniesiony zostal na wyspie zwanej Gora Moidel od imienia rodziny zamieszkujacej tu od wiekow. Pelno w nim bylo interesujacych rzeczy. Byly sale wypelnione figurkami z porcelany i kosci sloniowej, pokoje z ciekawostkami wylowionymi w roznych czasach z morza, komnaty, w ktorych rozwieszono orez i takie, gdzie wisialy obrazy przedstawiajace sceny z historii Lywm-an-Eshu i sceny z legend i basni ludowych tej krainy. Takie dziwne wyobrazenia byly rzadkie wsrod Vadhaghow, zwykle racjonalnej rasy, lecz fascynowaly Coruma. Odkryl, ze wiele opowiesci dotyczacych magicznych krain i niesamowitych bestii bylo wzietych z rzeczywistosci innych wymiarow. Oczywiscie wymiary jako takie przedstawiane byly fragmentarycznie, a tworcy legend spekulowali swobodnie wokol tych okruchow prawdy, ktore posiedli. Bawilo Coruma sledzenie w prostych historiach zrodel, z ktorych braly poczatek, szczegolnie przy legendach dotyczacych Dawnych Ras - Vadhaghow i Nhadraghow. Przypisywano im atrybuty nadprzyrodzonosci na skale wrecz niepokojaca. Znalazl rowniez kilka wnikliwych opracowan o Mabdenach ze Wschodu, z ktorych to ksiag dowiedzial sie o leku, jaki zywili przed Dawnymi Rasami, zanim jeszcze odkryli, ze i one sa smiertelne i ze ich przedstawiciele latwo moga zostac zabici. Corum pomyslal, ze ludobojstwo, ktore ich opetalo, wynikalo po czesci i stad, ze znienawidzili Vadhaghow za to, iz ci nie okazali sie jasnowidzacymi czarownikami, za ktorych uchodzili wsrod Mabdenow. Te mysli jednak znow doprowadzaly go do wspomnien, do zalu, do nienawisci i zdarzalo sie, ze Corum popadal w depresje, trwajace czasem cale dni, kiedy to nawet milosc Rhaliny nie mogla go wtedy pocieszyc. Ktoregos dnia, gdy ogladal gobeliny w pokoju, do ktorego zawital po raz pierwszy, uwage jego zwrocily dosc charakterystyczne scenki. Odcyfrowal zatem zwiazany z nimi tekst. Byla to legenda mowiaca o przygodach znanego bohatera ludowego zwanego Mag-an-Mag. Kiedy wracal on z pewnej zaczarowanej krainy, lodz jego zostala napadnieta przez piratow. Ci zas odcieli Mag-an-Magowi ramiona i nogi, a jego towarzyszowi, Jhakor-Neelusowi, glowe i wyrzucili calosc za burte, zachowujac jednak glowe, najwyrazniej do zjedzenia. Po pewnym czasie kadlub Mag-an-Maga zostal wyrzucony na brzeg jakiejs tajemniczej wyspy, niedlugo zas potem, na pobliska plaze, przybylo bezglowe cialo Jhakor-Neelusa. Oba te ciala zostaly znalezione przez sluzacych gospodarza wyspy, magika, ktory w zamian za obiecane uslugi Mag-an-Maga w walce z wrogami przyrzekl, ze przywroci mu utracone konczyny. Mag-an-Mag zaakceptowal to pod warunkiem, ze czarownik znajdzie rowniez glowe dla Jhakor-Neelusa. Ten zgodzil sie i wyposazyl Jhakor-Neelusa w glowe zurawia, co zdawalo sie wszystkich satysfakcjonowac. Nastepnie para gosci opuscila wyspe razem z darami otrzymanymi od czarownika i wyruszyla walczyc z jego wrogami. Corum nie mogl ustalic pochodzenia tej legendy, odnalezc jej zwiazku z wiedza i historia wlasnego ludu. Nie zdawala sie tez pasowac do zadnego innego, znanego mu, a prawdopodobnego zrodla. W pierwszej chwili, pod wplywem legendy, oslablo jego pragnienie odzyskania reki i oka, ktore stracil, lecz obsesja pozostala. Zaklopotany nia, nie majac odwagi ujawnic odczuc tak osobistych i zajety wlasnymi sprawami, nie powiedzial nic Rhalinie o tej legendzie przez kilka tygodni. Do Zamku Moidel przyszla jesien i razem z cieplymi jeszcze wiatrami, ktore ogolocily drzewa z lisci i wzburzyly morze, odlecialo wiele ptakow poszukujacych bardziej dogodnego klimatu. Corum spedzal coraz wiecej czasu w pokoju, gdzie wisial gobelin przedstawiajacy dzieje Mag-an-Maga i niezwyklego czarownika. Wiedzial, ze to on go tak przyciaga - legenda zdawala sie wypowiadac z jasnoscia i pewnoscia, ktorej I brakowalo wszystkim innym przekazom, ktore tu spotykal. | Lecz ciagle nie mogl zdobyc sie na to, by zwrocic na to uwage Rhaliny. W koncu, jednego z pierwszych dni zimy, ona sama odszukala go wlasnie w tym pokoju i nie okazala zdziwienia. Wyrazila tylko zaniepokojenie. Tak, jakby od dawna lekala sie, ze Corum, predzej czy pozniej, odnajdzie ten gobelin. -Zdajesz sie bardzo interesowac zabawnymi przygodami Mag-an-Maga - powiedziala. - To tylko basn. Cos, co ma nas rozerwac. -Ta jednak wydaje sie odmienna - zauwazyl Corum. Odwrocil sie, by na nia spojrzec. Zacisnela usta. -Tak, Rhalino, ta jest inna - mruknal. - I ty o tym cos wiesz! Zaczela krecic przeczaco glowa, lecz nagle zmienila zamiar. -Znam tylko to, co mowia stare basnie. A stare basnie klamia, wiesz przeciez. Umilajace zycie klamstwa. -Gdzies w tej opowiesci tkwi prawda, czuje to. Musisz powiedziec mi wszystko, co na ten temat wiesz.. -Wiem wiecej, niz mowi gobelin - powiedziala cicho. - Czytalam niedawno ksiazke, ktora tez to relacjonuje. Pamietalam, ze natknelam sie na nia juz kilka lat temu i obecnie ja odszukalam. Sa tez calkiem swieze raporty i relacje dotyczace wyspy identycznej z tu opisana. Zgodnie z owa ksiazka wznosi sie tam stary zamek. Ostatnia osoba, ktora wyspe widziala, byl Emisariusz Ksiestwa, zeglujacy tutaj z zaopatrzeniem i pozdrowieniami. To byl ostatni poslaniec, ktory nas odwiedzil... -Kiedy? Jak dawno temu? -Trzydziesci lat. Po tych slowach Rhalina rozplakala sie, potrzasajac glowa i krztuszac sie, gdy usilowala pohamowac lzy. Objal ja. -Rhalino, dlaczego placzesz? -Placze, Corumie, bo to oznacza, ze mnie opuscisz. Odejdziesz z Zamku Moidel w srodku zimy i zaczniesz szukac tej wyspy, by tez zapewne zginac na morzu. Placze, poniewaz niczego, co kocham, nie udaje mi sie utrzymac przy sobie... Corum odstapil o krok. -Czy od dawna o tym myslisz? -Ta mysl mnie nigdy nie opuszcza. -Lecz nie powiedzialas tego dotad. -Zbyt cie kocham, Corumie. -Nie powinnas mnie kochac, Rhalino. A ja nie powinienem sobie pozwolic na to, by kochac ciebie. Chociaz ta wyspa ofiarowuje tylko zlude nadziei, bede musial jej poszukac. -Wiem. -A jesli znajde czarnoksieznika, a ten odda mi reke i oko... -Szalenstwo, Corumie. On nie istnieje! -Lecz gdyby jednak - i moze na dodatek zrobic to, o co go poprosze - wowczas wyrusze na poszukiwanie Glandytha-a-Krae i zabije go. Potem, jesli bede zywy, wroce. Lecz Glandyth musi umrzec, gdyz inaczej moje mysli nie stana sie pogodne, Rhalino. -Nie mamy lodzi pelnomorskiej - powiedziala cicho. -Lecz w pieczarach nad zatoka sa lodzie, ktore moga zapuszczac sie na otwarte morze. -Tak, lecz oporzadzenie ktorejs z nich zajmie pare miesiecy. -Uzyczysz mi sluzacych do prac nad lodzia? -Tak. -Chce wiec zaraz z nimi porozmawiac. I Corum zostawil ja, zamykajac swoje serce na jej zal, winiac siebie za to, ze pozwolil sobie na zakochanie sie w kobiecie. Ze wszystkimi ludzmi, ktorzy znali sie na szkutnictwie i ktorych zdolal zebrac, zszedl wykutymi w skale schodami do pieczar pod zamkiem, majacych polaczenie z morzem. Lezaly tam lodzie, wsrod ktorych znalazl skiff w stanie lepszym od innych. Odwrocil go do gory dnem i obejrzal. Rhalina miala racje. Wiele trzeba jeszcze bylo zrobic, zanim skiff bedzie mogl bezpiecznie splynac na wode. Zaczelo sie niecierpliwe oczekiwanie, ktore teraz jednak bylo latwiejsze do zniesienia, gdyz mialo miec swoj kres, mialo cel - niewazne, jak szalony. Corum odczuwal postepujaca ulge. Wiedzial, ze milosc Rhaliny nie znuzy go nigdy, lecz on nigdy nie pokocha jej calkowicie, jesli nie ureguluje wszystkich spraw, ktore nieustannie przypominaja mu o swym istnieniu. Zaszedl do biblioteki i odnalazl wspomniana ksiazke. Dowiedzial sie z niej nazwy owej wyspy. Svi-an-Fanla-Brool. Niezbyt przyjemna nazwa. Na ile sie orientowal, oznaczalo to "Dom Objedzonego Boga". Co to moglo znaczyc? Przestudiowal caly tekst, lecz nie uzyskal odpowiedzi. Godziny mijaly, a on przepisywal wskazowki, przerysowywal morskie mapy pozostawione przez kapitana statku, ktory odwiedzil Gore Moidel przed trzydziestu laty. Kiedy skierowal sie wreszcie do lozka, znalazl tam Rhaline. Przyjrzal sie jej twarzy. Wyraznie plakala przed zasnieciem. Wiedzial, ze teraz na niego przyszla kolej, by dodac jej otuchy. Lecz nie to mial w glowie. Rozebral sie i wsliznal do lozka, miedzy przescieradla, jedwabie i futra, starajac sie jej nie przeszkadzac. Poruszyla sie. -Corumie? Nie odpowiedzial. Poczul, ze jej cialo zadrzalo przez moment, lecz nie powiedziala nic wiecej. Usiadl na lozku z rozterka w duszy. Kochal ja. A nie powinien jej kochac. Sprobowal ulozyc sie znowu, zasnac, lecz nie mogl. Dotknal jej ramienia. -Rhalino? -Tak, Corumie? Wzial gleboki oddech, ktory mial wyrazac pragnienie smierci Glandytha i juz mial powtorzyc, ze powroci, gdy zemsta sie dokona. Zamiast tego powiedzial: -Sztormy wokol zamku nabieraja mocy. Odloze wyprawe do wiosny. Odwrocila sie i odnalazla w ciemnosci jego twarz. -Powinienes czynic tak, jak uwazasz, ze musisz. Litosc niszczy prawdziwa milosc, Corumie. -To nie litosc mna powoduje. -Zatem moze twoje poczucie sprawiedliwosci? To takze... -Wmawiam sobie, ze to wlasnie moje poczucie sprawiedliwosci mnie tu zatrzymuje, lecz sam wiem, ze jest inaczej. -Dlaczego zatem zostajesz? -Moje pragnienie odejscia oslablo. -Co je oslabilo, Corumie? -Cos w zasadzie slabszego we mnie, chociaz teraz zapewne jest mocniejsze. To moja milosc do ciebie, Rhalino, ktora zwyciezyla zamiary natychmiastowej zemsty na Glandycie. To jest milosc. To wszystko, co moge ci powiedziec. A ona zaplakala znowu, lecz tym razem nie z zalu. Rozdzial 10 TYSIAC MIECZY Zima scisnela z cala moca. Wieze dygotaly pod uderzeniami szalejacego wokolo wiatru. Fale rozbijaly sie o skaly Gory Moidel i zdawalo sie czasem, ze wznosza sie wyzej niz sam zamek.Dni staly sie niemal tak samo ciemne jak noce. Rozpalano w kominkach, lecz nie moglo to ogrzac wyziebionych wnetrz. Nieustannie noszono grube welny, skory i futra, przez co ubrani w nie mieszkancy zamku wygladali jak niedzwiedzie. Lecz Corum i Rhalina, mezczyzna i kobieta pochodzacy z roznych ras, jakby nie zauwazali szalenstw zimy. Czas spedzali spiewajac sobie nawzajem piesni, pisali sonety majace opisywac w prosty sposob glebie i zar ich milosci. Byli ogarnieci obledem (o ile to on wlasnie jest przeciwienstwem poczucia rzeczywistosci), lecz byl to obled mily - slodki obled. Kiedy minely najgorsze tygodnie zimy i uspokojone morze przelewalo sie ciemne i ponure wokol wyspy; gdy na skalach pod zamkiem spoczywal jeszcze snieg i niewiele ptakow spiewalo na szarym niebie ponad nagimi i odleglymi puszczami stalego ladu; gdy daleko wciaz bylo do wiosny, wtedy to zostali dostrzezeni obcy Mabdenowie wyjezdzajacy spomiedzy mrocznych drzew. Bylo to poznym rankiem - ich oddechy parowaly, a konie potykaly sie na oblodzonym gruncie, uprzeze i orez poszczekiwaly. Pierwszy zauwazyl ich Beldan, wychodzac na blanki dla rozprostowania nog. Beldan, mlodzieniec, ktory uratowal Coruma, odwrocil sie i pospieszyl do wiezy. Biegl schodami w dol, az natknal sie na postac blokujaca mu droge i wyraznie sie z niego smiejaca. -Wychodek jest na gorze, nie na dole, Beldanie! Beldan zlapal oddech i powiedzial powoli: -Bieglem do twoich apartamentow, Ksiaze Corumie. Duza sila. Widzialem ich z blankow. Twarz Coruma zachmurzyla sie, jakby probowal ogarnac naraz z tuzin mysli. -Rozpoznales ich? Kim sa? -Mabdenowie, z pewnoscia. Mysle, ze moga byc wojownikami Szczepow Pony. -Ludu, przeciwko ktoremu ta twierdza zostala zbudowana? -Tak. Lecz oni nie niepokoili nas od stulecia. Corum usmiechnal sie sarkastycznie. -Zdaje sie, ze wszyscy popadamy z czasem w beztroske taka, jaka zgubila Vadhaghow. Czy damy rade obronic ten zamek, Beldanie? -O ile to maly oddzial, Ksiaze. Szczepy Pony zwykle nie jednocza sie i ich wojownicy rzadko poruszaja sie w grupach wiekszych niz po dwudziestu, trzydziestu. -A zatem myslisz, ze to maly oddzial? Beldan potrzasnal glowa. -Nie, Ksiaze Corumie. Obawiam sie, ze ten jest spory. -Lepiej zatem zaalarmuj wojownikow. Co z nietoperzami? -Spia w zimie. Nic ich nie obudzi. -A jaka jest wasza normalna taktyka obrony? Beldan zagryzl wargi. -No? -Wlasciwie to nie ma o czym mowic. Od tak dawna nie musielismy sie tym zajmowac... Szczepy Pony ciagle boja sie potegi Lywm-an-Eshu. Od kiedy lad cofnal sie za horyzont, ich strach urosl do przesadu. Polegamy na tym strachu. -Zrob zatem, co mozesz, a ja przylacze sie do was wkrotce, rzuce tylko okiem na ten oddzial. Moze to nie o walke im chodzi, nie mamy pewnosci. Beldan pognal schodami w dol, a Corum wyszedl na gore wiezy i otworzyl drzwi prowadzace na blanki. Zaczynal sie wlasnie odplyw i droga na mierzei wkrotce miala byc dostepna. Morze bylo szare i zimne, a brzeg, na ktorym rzeczywiscie byli wojownicy, wygladal bardzo niegoscinnie. Byli to kudlaci ludzie na rownie kudlatych konikach, w helmach z zelaza, i przylbicach z mosiadzu, ktore kryly ich zle twarze. Nosili plaszcze ze skory wilkow lub z welny, kolczugi z zelaza i skorzane kaftany. Kraciaste spodnie z niebiesko-czerwono-zoltego materialu przewiazane byly rzemieniami od stop do kolan. Uzbrojeni byli w topory, wlocznie, luki, maczugi, a kazdy z nich mial przyczepiony do siodla miecz. Wszystkie miecze byly nowe, jak ocenil Corum, gdyz nawet w mdlym swietle zimowego dnia lsnily jaskrawo. Stalo ich na plazy kilkanascie szeregow, a nowych wciaz przybywalo. Corum zdrowa reka zebral ciasniej kozuch i z zastanowieniem kopnal jeden z kamieni muru wienczacego blanki, jakby chcial sprawdzic, czy zamek jest solidnie zbudowany. Ponownie spojrzal na najezdzcow Doliczyl sie tysiaca. Tysiaca wojownikow z tysiacem nowo wykutych mieczy. Zamarl. Tysiac helmow z zelaza skierowalo sie ku Zamkowi Moidel. Tysiac mosieznych masek spojrzalo na Coruma poprzez opadajaca wode, ponad odslaniajaca sie juz mierzeja. Corum zadrzal. W cisze ponad tlumem wzlecial bialy ptak, a jego krzyk zabrzmial jak zwiastun grozy. Niski dzwiek bebnow rozlegl sie w puszczy. Rowno odmierzane i powtarzajace sie uderzenia odbijaly sie echem i niosly po wodzie. Wydawalo sie, ze ten tysiac jezdzcow nie przybywa w pokojowych zamiarach. Beldan przylaczyl sie do Coruma. Byl blady. -Powiadomilem Margrabine i zaalarmowalem wojownikow. Mamy stu piecdziesieciu ludzi zdolnych do walki. Margrabina przeglada zapiski meza. Zostawil nieco uwag o najlepszym sposobie obrony zamku, na wypadek takiego ataku. Wiedzial widocznie, jak sie wydaje, ze Szczepy Pony moga sie pewnego dnia zjednoczyc. -Szkoda, ze ja tego dotad nie przeczytalem - powiedzial Corum i zaczerpnal mroznego powietrza. - Czy nie ma tu nikogo, kto mialby jakies swieze doswiadczenie wojenne? -Nikogo, Ksiaze. -Pozostaje nam wiec blyskawicznie je zdobyc. -Tak. Na schodach w wiezy rozlegly sie glosy i ludzie w pelnym uzbrojeniu pojawili sie na blankach. Kazdy mial na glowie helm zrobiony ze skreconej spiralnie, rozowej muszli gigantycznego rozkolca. Kazdy mial luk i wiele strzal. Kazdy panowal nad swoim strachem. -Bedziemy probowali z nimi paktowac - mruknal Corum. - Droga juz niedlugo bedzie wolna. Postaramy sie przedluzyc rozmowy do czasu, gdy znow zacznie sie przyplyw. To powinno dac nam kilka godzin na przygotowania. -Moga liczyc sie z takim podstepem - powiedzial Beldan. Corum przytaknal i przycisnal policzek kikutem. -Z pewnoscia. Lecz jesli uda nam sie oszukac ich co do naszej liczebnosci, to moze ich troche skonfundujemy. Beldan usmiechnal sie sceptycznie, lecz nic nie powiedzial. Oczy zalsnily mu dziwnie. Corum pomyslal, ze tak zapewne wedlug mlodzienca powinna wygladac goraczka bitewna. -Zobacze, co Margrabina wyczytala w tekstach meza - powiedzial Corum. - Zostan tutaj i obserwuj. Gdyby sie ruszyli, daj mi znac. -Przeklete bebny. - Beldan przycisnal reke do skroni. - Sprawiaja, ze moj mozg dygocze. -Postaraj sie je zignorowac. Sa wlasnie po to, by oslabic nasza chec walki. Corum wszedl do wiezy i pobiegl schodami w dol az na pietro, gdzie on i Rhalina mieli swoje apartamenty. Siedziala przy stole, na ktorym rozlozyla manuskrypty. Podniosla glowe, gdy wszedl, i sprobowala sie usmiechnac. -Zdaje sie, ze placimy teraz cene za dar milosci. Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -To pomysl typowy dla Mabdenow. Nie rozumiem tego... -A ja jestem glupia, uzywajac trywialnego wyrazenia; zaluje jednak, ze wybrali akurat te chwile na atak. Mieli przeciez do dyspozycji cale stulecie... -Czego dowiedzialas sie z zapiskow meza? -Gdzie sa nasze najslabsze miejsca. Gdzie nasze waly i parapety sa najlepsze do obrony. Rozstawilam juz tam ludzi. Rozpalono tez pod kadziami z olowiem. -A to po co? -Naprawde niewiele wiesz o wojnie! Mniej niz ja. Roztopiony olow bedzie sie lalo na glowy intruzow, gdy sprobuja sforsowac nasze mury. Corum otrzasnal sie. -Czy musimy byc tak okrutni? -Nie jestesmy Vadhaghami. Nie walczymy z Nhadraghami. Sadze, ze po tych Mabdenach oczekiwac mozna nie mniej okrutnych sposobow walki... -Oczywiscie. Lepiej rzuce okiem na manuskrypty Margrabiego. Widze, ze byl to czlowiek z dobrze rozwinietym poczuciem rzeczywistosci. -Tak - odpowiedziala krotko, wreczajac mu arkusz. - Roznych rzeczywistosci i na kazda okazje. Po raz pierwszy uslyszal, jak1 wyraza swoja opinie o mezu. Popatrzyl na nia, chcac spytac o cos wiecej, lecz machnela tylko delikatna dlonia. -Czytaj szybko. Latwo odcyfrujesz pismo. Moj maz wolal pisac w Rozwinietej Mowie, ktorej nauczylismy sie od Vadhaghow. Corum spojrzal na tekst. Pismo bylo dobrze wyksztalcone, lecz pozbawione indywidualizmu. Widzial w nim bezduszna imitacje pisma Vadhaghow, niemniej, jak mowila Rhalina, bylo latwe do odczytania. Do drzwi apartamentu ktos zapukal. Corum nie przerwal lektury, gdy Rhalina poszla otworzyc. Stal w nich zolnierz. -Przyslal mnie Beldan, pani. Prosi, by Ksiaze Corum wyszedl do niego na blanki. Corum odlozyl arkusze manuskryptu. -Juz ide. Rhalino, czy sprawdzisz, co slychac ze zbroja i orezem dla mnie? Przytaknela. Corum opuscil komnate. Mierzeja byla juz niemal calkowicie ponad powierzchnia wody. Beldan krzyczal cos do wojownikow na brzegu, wzywajac do paktowania. Bebny bily powoli, lecz nie ustawaly. Wojownicy nie odpowiedzieli. Beldan zwrocil sie do Coruma: -Chyba sa glusi jak pnie, gdyz inaczej powinni juz odpowiedziec. Jak na barbarzyncow, wygladaja na dobrze wyszkolonych. Mysle, ze w tym wszystkim tkwi cos jeszcze, co dotad sie nie ujawnilo. Corum mial to samo wrazenie. -Dlaczego poslales po mnie, Beldanie? -Zobaczylem cos miedzy drzewami. Blysk zlota. Nie jestem jednak pewien. Oczy Vadhaghow uwazane sa za bystrzejsze od oczu Mabdenow. Powiedz mi, Ksiaze, czy dostrzegasz cokolwiek. Dokladnie tam - wskazal. Corum usmiechnal sie gorzko. -Para oczu Mabdena lepsza jest niz jedno oko Vadhagha - niemniej spojrzal we wskazanym kierunku. Cos z pewnoscia skrywalo sie pod drzewami. Przeszedl kawalek, by zmienic kat widzenia. I zorientowal sie, co to jest. Zdobione zlotem kolo rydwanu. Kolo zaczelo sie obracac, gdy je obserwowal. Z puszczy wylonily sie konie w zaprzegu. Cztery kudlate konie, wieksze nieco niz wierzchowce uzywane przez Szczepy Pony, ciagnace masywny rydwan, na ktorym stal wojownik. Corum rozpoznal go. Mabden dumnej postawy, ubrany w futra, skory i zelazo, w skrzydlatym bebnie i z duza broda. -To jest Hrabia Glandyth-a-Krae, moj wrog - powiedzial powoli Corum. -Ten, ktory obcial ci reke i wylupil oko? Corum przytaknal. -Zatem to moze on zjednoczyl Szczepy Pony, dal im te blyszczace nowe miecze, ktore niosa, i wyuczyl dyscypliny, ktorej nie znali. -To moglo tak wygladac. Tak, i to ja zwabilem ich pod Zamek Moidel, Beldanie. Ten wzruszyl ramionami. -I tak by przyszli. Ty zas uszczesliwiles nasza Margrabine. Nigdy dotad nie widzialem jej takiej. -Wy, Mabdenowie, zdajecie sie myslec, ze kazde szczescie musi zostac okupione nieszczesciem. -Chyba tak. -Nielatwo zrozumiec Vadhaghom cos takiego. My sadzimy - sadzilismy - ze szczescie jest naturalnym stanem istot rozumnych. Z puszczy wyjechalo jeszcze dwadziescia rydwanow. Zebraly sie za pojazdem Glandytha, tak ze Hrabia z Krae stanal w otoczeniu milczacych wojownikow swego ludu, Denledhyssow. Bebny zamilkly. Corum sluchal fal odplywu. Droga na mierzei byla juz calkowicie przejezdna. -Musial mnie sledzic, podazac moim tropem, az dowiedzial sie, gdzie trafilem, i spedzil zime na rekrutacji i cwiczeniu tych, ktorych tu widzimy - powiedzial Corum. -Lecz jak odkryl twoje schronienie? - spytal Beldan. Jakby w odpowiedzi, szeregi Szczepow Pony rozstapily sie i Glandyth wjechal rydwanem na mierzeje. Schylil sie, podniosl cos z dna rydwanu, uniosl to nad glowa i ponad konskimi zadami rzucil na droge. Corum rozpoznal to i zamarl. Beldan zesztywnial i wyciagnal reke, by uchwycic sie kamieni wienczacych blanki, opuszczajac jednoczesnie glowe. -Czy to Brunatny, Corumie? -Tak, to on. -Ta istota byla tak nieszkodliwa, tak lagodna i mila. Czyjego pan nie mogl go uratowac? Musieli go torturowac, by wydobyc informacje dotyczace miejsca twojego pobytu... Corum wyprostowal plecy. Gdy przemowil, jego glos byl cichy i zimny. -Powiedzialem niegdys twojej pani, ze Glandyth jest zaraza, ktora trzeba powstrzymac. Winienem wczesniej go odszukac... -Zabilby cie. -Lecz nie zabilby Brunatnego z Laahr. Serwde wciaz moglby sluzyc swemu panu. Wydaje mi sie, ze moim przeznaczeniem jest zginac, i przez to wszyscy ci, ktorzy pomagaja mi przedluzyc zywot, sa przekleci. Wyjde i sam bede walczyl z Glandythem. Wtedy zamek ocaleje. Beldan przelknal sline i powiedzial chrapliwie. -Sami zdecydowalismy sie tobie pomoc. Nie prosiles o to. Pozwol zatem nam decydowac. -Nie. Jesli tak bedzie, to Margrabina i wszyscy jej ludzie z pewnoscia zgina. -Zgina tak czy inaczej - odpowiedzial Beldan. -Nie, jesli Glandyth bedzie mial mnie. -Glandyth musial obiecac Szczepom Pony zamek jako nagrode za udzial w tej wyprawie - zaznaczyl Beldan. - Ich nic nie obchodzisz. Chca tylko zniszczyc i spladrowac to, co nienawidzili od wiekow. Z pewnoscia Glandyth bylby rad, majac ciebie, i moze by odszedl - lecz te tysiac mieczy zostawilby tutaj i tak. Musimy walczyc razem, Ksiaze Corumie. Nie ma innego wyjscia. Rozdzial 11 PRZYWOLANIE Corum wrocil do swej komnaty, gdzie lezaly przygotowane dla niego bron i pancerze. Zbroja byla nietypowa - skladala sie z napiersnika laczonego z czescia chroniaca plecy, pary naramiennikow i sztywnej spodniczki. Wszystko zostalo zrobione z perlowoblekitnych muszli stworzenia morskiego, ktore zamieszkiwalo niegdys wody Zachodu, zwanego anufec. Muszla byla mocniejsza niz najtwardsze zelazo i lzejsza niz jakakolwiek kolczuga. Wielki, kolczasty helm ze sterczacym czubem, jak i helmy reszty obsady Zamku Moidel, wykonano z muszli gigantycznego rozkolca. Sluzacy pomogli Corumowi wlozyc to wszystko, po czym wreczyli mu zelazny palasz, ktory byl tak dobrze wywazony, ze mozna bylo nim operowac tylko jedna reka. Tarcza, ktora przymocowali rzemieniami do kalekiego ramienia Ksiecia, byla pancerzem duzego kraba, zyjacego niegdys, jak mu powiedziano, w okolicach o wiele odleglejszych niz Lywm-an-Esh i znanych jako Kraina Dalekiego Morza. Zbroja nalezala do niezyjacego juz Margrabiego, ktory odziedziczyl ja po przodkach, a ci z kolei byli w jej posiadaniu juz na dlugo przedtem, nim pojawila sie koniecznosc ustanowienia Marchii.Gdy wszystko bylo gotowe, zawolal do Rhaliny, lecz ona, chociaz widzial ja przez otwarte drzwi laczace komnaty, nie podniosla oczu znad papierow. Byl to ostatni z rekopisow Margrabiego i absorbowal ja bardziej niz inne. Corum wyszedl, by wrocic na blanki. Szeregi wojownikow nie drgnely, tylko rydwan Glandytha podjechal mierzeja na pol drogi do zamku. Skurczone i polamane cialo Brunatnego lezalo nadal tam, gdzie rzucil je Mabden. Beben odezwal sie znowu. -Dlaczego nie ruszaja? - zdumial sie Beldan glosem ciezkim z napiecia. -Dwa powody sa pewne - odpowiedzial Corum. - Maja nadzieje nas przerazic i zabic przerazenie w sobie. -Boja sie nas? -Pony zapewne tak. Ostatecznie, jak mi powiedziales, zyli w przesadach przez stulecia, obawiajac sie czarow mieszkancow Lywm-an-Eshu. Jestem pewien, ze oczekuja po nas nadprzyrodzonych metod obrony. Corum wskazal gestem w kierunku Glandytha-a-Krae. -To jest Mabden, ktoremu zawdzieczam pierwsza lekcje... -Zdaje sie nie znac strachu. -Mieczy sie nie boi. On boi sie siebie samego. Ze wszystkich slabosci Mabdenow ta jest zapewne najbardziej niszczaca. Glandyth podniosl odziana w zelazna rekawice dlon. Znow zapadla cisza. -Vadhaghu! - dobiegl ich dziki glos. - Czy widzisz, kim jest ten, ktory przybyl odszukac cie w tym plugawym zaniku? Corum nie odpowiedzial. Skryty za blankami obserwowal, jak Glandyth lustruje mury szukajac go. -Vadhaghu! Jestes tam? Beldan spojrzal pytajaco na Coruma, ktory nadal milczal. -Vadhaghu! Widzisz, ze zabilismy twojego zaprzyjaznionego demona! Teraz to samo chcemy zrobic z toba i z tymi najnikczemniejszymi Mabdenami, ktorzy dali ci schronienie. Vadhaghu! Odezwij sie! -Musimy przeciagac to, jak dlugo sie da - mruknal Corum do Beldana. - Kazda sekunda przybliza nas do przyplywu, ktory zaleje droge. -Oni wkrotce uderza - powiedzial Beldan. - Na dlugo przedtem, nim przyplyw powroci. -Vadhaghu! Aaaa... Jestes najbardziej tchorzliwy ze swej tchorzliwej rasy! Corum zobaczyl, jak Glandyth odwraca glowe ku swoim ludziom, jakby wydawal rozkaz do ataku. Ksiaze wyszedl zza oslony i odezwal sie donosnym glosem. Jego mowa, nawet w chlodnym gniewie, byla plynna muzyka w porownaniu z chrapliwymi okrzykami Glandytha. -Oto jestem, Glandycie-a-Krae, najnikczemniejszy i najnedzniejszy z Mabdenow! Zaniepokojony Glandyth odwrocil glowe, a po chwili wybuchnal ochryplym smiechem. -Nie jestem paskuda! - siegnal pod futra i wydobyl cos, co zwieszalo mu sie z szyi na lancuszku. - Czy przyjdziesz i odbierzesz to ode mnie? Corum poczul narastajaca pasje, gdy rozpoznal, czym zabawial sie Glandyth. Byla to zmumifikowana reka Vadhagha, na ktorej palcu nadal tkwil darowany mu kiedys przez siostre pierscien. -I jeszcze to - Glandyth wyjal z futer skorzany mieszek i pomachal nim do Coruma. - Zachowalem tez twoje oko! Corum opanowal zawzietosc i mdlosci: -Mozesz miec i reszte, Glandycie, jesli odeslesz swa bande i zostawisz Zamek Moidel w spokoju! Glandyth podniosl glowe ku niebu i zaniosl sie smiechem. -O nie, Vadhaghu! Nie pozwoliliby mi pozbawic ich tej walki i nie odeszliby zostawiajac zamek nietkniety. Czekali na to przez wiele miesiecy. Zamierzaja wyciac w pien wszystkich swych odwiecznych wrogow, a ja zamierzam zarznac ciebie. Planowalem, ze spedze zime komfortowo na dworze u Lyra-a-Brode. Zamiast tego musialem obozowac w skorzanych namiotach z tymi oto przyjaciolmi. Mysle szybko z toba skonczyc, Vadhaghu, tyle ci obiecuje. Nie bede tracil czasu z taka kaleka padlina jak ty - znow sie rozesmial. - I kto teraz jest niepelnowartosciowym bydleciem? -Nie powinienes zatem bac sie walczyc ze mna sam na sam! - zawolal Corum. - Mozesz stawic mi czolo na tej drodze i bez watpienia dasz rade zabic mnie bardzo szybko. Potem zostawisz zamek przyjaciolom i wrocisz w swoje strony. Glandyth zmarszczyl brwi, ciezko namyslajac sie. -Dlaczego chcesz oddac swe zycie troche wczesniej, niz bedziesz musial? -Dosc mam zycia kaleki. Zmeczony jestem strachem przed toba i twoimi ludzmi. Glandyth nie byl przekonany. Corum usilowal zyskac na czasie ta rozmowa i propozycja. Nie mialo przeciez dla Glandytha znaczenia, ile beda musieli sie natrudzic Pony ze zdobyciem zamku, gdy on juz zabije Coruma. Ostatecznie przytaknal, ryczac w odpowiedzi: -Bardzo dobrze, Vadhaghu, schodz na droge. Rozkaze moim ludziom, by trzymali sie z daleka, az skonczymy nasza-walke. Jesli mnie zabijesz, rydwany odjada i pozostawia bitwe innym... -W ta czesc twojej obietnicy nie wierze - odpowiedzial Corum. - Nie jestem tym zreszta zbyt zainteresowany. Zejde. Corum schodzil powoli po schodach, zarabiajac minuty. Nie chcial umrzec z reki Glandytha. Wiedzial tez, ze gdyby jakims trafem dal mu rade, ludzie Hrabiego szybko podskocza swemu panu z odsiecza. Mial nadzieje jedynie na uzyskanie kilku godzin dla obroncow. Rhalina spotkala go przed ich apartamentem. -Dokad idziesz, Corumie? -Walczyc z Glandythem. I zapewne zgine - powiedzial. - Przyjdzie mi umrzec bedac w tobie zakochanym, Rhalino. -Corumie! Nie! - jej twarz wyrazala przerazenie. -To konieczne, jesli zamek ma miec szanse odparcia ataku. -Nie, Corumie! Jest jeszcze inna mozliwosc. Moj maz wspomina o niej w swoich zapiskach. Ostatnia deska ratunku... -Jaka? -Nie okresla tego jasno. Cos, co przeszlo na niego po przodkach. Jakies przywolanie. Czary, Corumie. Corum usmiechnal sie smutno. -Nie ma czegos takiego jak czary, Rhalino. To, co nazywasz czarami, to garsc strzepkow wiedzy Vadhaghow. -To nie ma zwiazku z Vadhaghami. To cos zupelnie innego. Przywolanie. Sprobowal przejsc obok niej, lecz uchwycila jego reke. -Pozwol mi tego sprobowac, Corumie! Odsunal reke i z obnazonym mieczem poszedl schodami w dol. -Bardzo dobrze, probuj, czego tylko chcesz. Nawet jesli masz racje, bedziesz potrzebowala na to czasu i ja go dla ciebie uzyskam. Uslyszal jej krzyk bez slow i placz, lecz zaraz potem znalazl sie w holu i szedl juz ku wielkim wrotom zamku. Przestraszony wojownik przepuscil go i Corum stal teraz u szczytu drogi na mierzei. Na drugim jej koncu widniala postac Hrabiego Glandytha-a-Krae, ktory odeslal rydwan i konie. Przy Glandycie stal ow gamoniowaty mlodzieniec, Rodlik, trzymajac topor Hrabiego. Glandyth zmierzwil wlosy giermka i wzial topor z jego rak. Podazyl droga wyszczerzajac zeby w wilczym grymasie. Corum ruszyl mu na spotkanie. Morze rozbijalo sie na skalach mierzei. Czasem za-krzyczal jakis ptak. Wojownicy z obu stron milczeli. Tak obroncy, jak i atakujacy sledzili z napieciem tych dwoch, ktorzy spotkali sie wreszcie posrodku mierzei i staneli w odleglosci dziesieciu stop od siebie. Corum zauwazyl, ze Glandyth schudl nieco, lecz blade, szare oczy lsnily nienaturalnie, a czerwona twarz wygladala rownie niezdrowo, jak ostatnim razem. Przed soba, w obu rekach trzymal topor. Oslonieta helmem glowe przekrzywil na bok. -Na Psa - powiedzial. - Stales sie calkiem paskudny, Vadhaghu. -Tworzymy zatem udana pare, Mabdenie, bo ty nie zmieniles sie wcale. Glandyth zasmial sie szyderczo. -Obwiesiles sie, jak widze, pieknymi muszlami, zupelnie jak corka morskiego boga w dniu zareczyn z jakims rybim mezem. Coz, mozesz stac sie ich daniem weselnym, gdy wrzuce twe cialo do morza. Te ciezkie zniewagi nuzyly Coruma. Postapil krok naprzod i zamierzyl sie palaszem na Glandytha, ktory szybko podniosl okuty topor i lekko sie zachwiawszy zablokowal ciecie na wysokosci piersi. Topor trzymal teraz w prawej rece, lewa wyciagajac zza pasa dlugi noz. Topor zaswiszczal spadajac na kolana Coruma. Ksiaze podskoczyl i ostrze przemknelo pod jego stopami. Wyprowadzil cios na Glandytha muskajac ramie Mabdena, nie czyniac mu jednak krzywdy. Glandyth poczul cos jednak, bo zaklal i sprobowal ponownie tej samej sztuczki. Corum podskoczyl i topor znow go ominal. Glandyth wykonal krok w tyl, opuszczajac ciezkie zelazo na tarcze z pancerza kraba, ktora zadzwieczala, lecz nie pekla. Ramie Coruma zdretwialo od nadgarstka do obojczyka. Odpowiedzial ciosem z gory, ktory Glandyth odparowal. Corum sprobowal kopnac Glandytha w noge w nadziei spowodowania upadku, lecz Mabden odbiegl kilka krokow, zanim znow przybral postawe do walki. Corum zblizal sie do niego ostroznie. Wtedy Glandyth zakrzyknal: -Dosc tego. Mamy go juz. Lucznicy - strzelajcie! Wtedy dopiero Corum zauwazyl rydwany, ktore cichcem zajechaly przed front jezdzcow, i ich woznicow napinajacych luki i celujacych w jego kierunku. Uniosl tarcze, by oslonic sie przed ich strzalami. Glandyth zbiegal juz z grobli. Corum zostal zdradzony. Do przyplywu zostala jeszcze godzina i wygladalo na to, ze umrze nadaremno. Rozlegl sie inny krzyk, tym razem z zamku, i chmura strzal poleciala w dol. Lucznicy Beldana zaczeli pierwsi. Strzaly Denledhyssow zadzwonily o tarcze i naramienniki Coruma. Poczul jednak, ze cos uderza go tuz nad kolanem, gdzie oslona nie byla pelna. Spojrzal w dol. Strzala przeszla na wylot przez noge i w polowie wystawala teraz z wewnetrznej strony stawu kolanowego. Wyciagniecie jej zdrowa reka oznaczalo upuszczenie miecza. Rzucil okiem ku brzegowi. Tak jak przypuszczal, pierwsi jezdzcy wjezdzali na droge. Pokustykal wzdluz mierzei, lecz po przejsciu paru krokow | zdal sobie sprawe, ze w ten sposob nie osiagnie bramy na czas. Szybko przykleknal na zdrowym kolanie, polozyl miecz na ziemi i odlamal czesc strzaly. Podniosl miecz i stanal z powrotem na rowne nogi. Wojownicy w mosieznych maskach galopowali dwojkami po mierzei, wznoszac w dloniach lsniace miecze. Corum uderzyl pierwszego. Ciecie okazalo sie udane, gdyz wysadzilo wroga z siodla. Inny jezdziec, galopujac, sprobowal uderzyc Coruma, lecz chybil i kon poniosl go dalej. Vadhagh wdrapal sie na siodlo kucyka. Jego uprzaz byla prymitywna, zamiast strzemion wisialy dwie skorzane petle. Znoszac bol, zdolal wsunac w to stopy i zablokowac cios powracajacego jezdzca. Inny Pony tymczasem uderzyl zgrzytliwie w tarcze. Konie parskaly i usilowaly stanac deba, lecz droga byla tak waska, ze ani Corum, ani pozostali dwaj nie mieli dosc miejsca na manewry i zaden z nich nie mogl uzyc skutecznie miecza. Reszta jezdzcow musiala sciagnac swym wierzchowcom wodze, by nie zesliznac sie z drogi do morza, co dalo lucznikom Beldana sposobnosc, na ktora czekali. Ciemna kurtyna strzal wyleciala z blankow prosto w szeregi Szczepow Pony. Padlo wiecej koni niz ludzi, lecz powiekszylo to zamieszanie. Corum cofal sie powoli. Byl prawie przy bramie. Ramie dzwigajace tarcze bylo calkiem sparalizowane, a to, ktore trzymalo miecz, pulsowalo bolem - nadal jednak mial dosc energii, by bronic sie przed Mabdenami. Glandyth krzyczal cos do barbarzyncow, chcac zmusic ich do przeformowania szykow i odwrotu. Najwidoczniej jego plany ataku zawiodly. Corum znalazl sily, by sie usmiechnac. Cos ostatecznie udalo mu sie uzyskac. Brama zamku za jego plecami otwarla sie gwaltownie - stal tam Beldan z piecdziesiecioma lucznikami gotowymi do strzalu. -Corumie, do srodka, szybko! Rozumiejac, o co chodzi Beldanowi, Corum zsunal sie z grzbietu kucyka i zgiety wpol pobiegl do wrot. Osiagnal je w chwili, gdy pierwsze strzaly zaswiszczaly mu nad glowa. Zaraz tez przekroczyl prog i przejscie zamknieto. Corum oparl sie o kolumne. Czul, ze tak naprawde to przegral. Lecz Beldan tracil go w ramie. -Przyplyw nadciaga! Udalo sie, Corumie! Uderzenie bylo dosc silne, by zbic go z nog. Padajac na kamienne plyty zobaczyl jeszcze zdumiona twarz Beldana i przez chwile, nim zemdlal, byl nawet rozbawiony sytuacja. Obudzil sie w swoim wlasnym lozku. Przy stole obok siedziala Rhalina, nadal studiujac manuskrypty. Corum zdal sobie sprawe, ze nie jest istotne, jak dlugo wytrwal w walce z Glandythem. Z jedna reka i jednym okiem nie na wiele bedzie przydatny. -Musze miec nowa reke - powiedzial, siadajac prosto. - Musze miec nowe oko, Rhalino. Rhalina zdawala sie tego nie slyszec. Dopiero po chwili podniosla glowe. Miala zmeczona, skoncentrowana twarz. Nieobecnym glosem powiedziala "odpoczywaj" i wrocila do lektury. Potem rozleglo sie pukanie do drzwi. Szybkim krokiem wszedl Beldan. Corum zaczal gramolic sie z lozka. Skrzywil twarz z bolu. Jego ranna noga byla sztywna, a cale cialo posiniaczone. -Musieli stracic w tym starciu ze trzydziestu ludzi - oznajmil mlodzieniec. - Przyplyw konczy sie tuz przed zachodem slonca. Nie jestem pewien, czy zaatakuja od razu. Powiedzialbym raczej, ze zaczekaja do rana. Corum zmarszczyl brwi. -To zalezy od Glandytha, tak bym to okreslil. Moze uznac, ze nie bedziemy oczekiwac wieczornego ataku i wlasnie dlatego podjac go. Lecz jesli Pony sa tak przesadni jak uwazamy, to moga miec opory przed walka w nocy. Do czasu nastepnego przyplywu lepiej przygotujemy sie do walki. I rozstawimy warty wokol calego zamku. Jak to sie ma do zapiskow Margrabiego, Rhalino? Spojrzala niezbyt przytomnie i powiedziala: -Calkiem dobrze. Corum zaczal zdejmowac zbroje, co wymagalo wysilku i bylo bolesne. Beldan pomogl mu i wyszli na blanki. Denladhyssowie przegrupowali sie na brzegu. Martwi ludzie i konie, podobnie jak cialo Brunatnego z Laahr, zostali zmyci przez fale. Kilka trupow kotlowalo sie w kipieli pod zamkiem. Uformowali taki sam szyk, jak przedtem. Zamaskowani jezdzcy ustawili sie w dziesieciu rzedach, za nimi Glandyth, a za Glandythem rydwany. Na blankach ogien plonal pod kotlami z bulgoczacym olowiem. Obok ustawiono male katapulty ze stosami kamieni. O mur oparto dodatkowe strzaly i oszczepy. Przyplyw sie konczyl. Metaliczny dzwiek bebna rozlegl sie znowu. Gdzies daleko podzwaniala uprzaz. Glandyth rozmawial z jednym z jezdzcow. -Sadze, ze zaatakuja - powiedzial Corum. Slonce stalo juz nisko i caly swiat zdawal sie pograzac z wolna w mrocznej, zimnej szarosci. Przygladali sie, jak woda opada, az nad droga zostalo jej tylko pare stop. Bicie bebna stalo sie gwaltowniejsze. Wyjac i rozchlapujac wode jezdzcy ruszyli. Zaczela sie wlasciwa bitwa o Zamek Moidel. Nie wszyscy wojownicy jechali droga. Okolo dwoch trzecich sil zostalo na brzegu. Corum domyslil sie, o co tu chodzilo. -Czy wszystkie czule miejsca zamku sa pod straza? -Tak, Ksiaze Corumie. -Dobrze. Mysle, ze sprobuja przeplynac razem z konmi na wyspe i wdrapac sie na skaly, by zaatakowac nas ze wszystkich stron. Gdy zapadna ciemnosci, bedziemy musieli wystrzeliwac regularnie plonace strzaly, oswietlajac kolejno wszystkie podejscia. Jezdzcy zaatakowali zamek. Kadzie z olowiem zostaly przechylone, a ludzie i konie zakwiczeli z bolu, gdy dosiegna! ich wrzacy metal. Morze zasyczalo i okrylo sie para. Kilku jezdzcow przydzwigalo tarany, zawieszone miedzy wierzchowcami. Mabdenowie zostali szybko zestrzeleni z siodel, lecz konie gnaly dalej. Jeden z taranow doszedl do wrot, wbil sie w nie i zaklinowal w szczatkach. Wojownicy rzucili sie, by go wyciagnac. Nie podolali. Zostali oblani fala wrzacego olowiu. -Poslij lucznikow do bramy - zakomenderowal Corum. - I trzymaj konie gotowe na wypadek, gdyby wdarli sie do glownego holu. Bylo prawie ciemno, lecz walka trwala nadal. Niektorzy barbarzyncy harcowali u podstawy wzgorza. Corum dojrzal nastepna formacje ruszajaca z brzegu i plynaca razem z konmi przez plytkie wody. Glandyth i jego rydwany nie ruszyli sie z miejsca i nie wzieli, jak dotad, udzialu w walce. Bez watpienia Glandyth zamierzal poczekac, az obroncy zamku zostana pokonani, i dopiero potem przekroczyc mierzeje. Nienawisc Coruma do Glandytha wzrosla od czasu zdradliwego podstepu, a teraz, gdy widzial, jak Hrabia uzywa przesadnych barbarzyncow do swych wlasnych celow, pomyslal, ze jego ocena Glandytha byla w pelni sluszna. Glandyth ten mogl zasiac zlo w kazdym, kogo spotkal. W zaniku obroncy umierali od ciosow wlocznia i ran zadanych strzalami. Przynajmniej piecdziesieciu z nich juz nie zylo lub bylo ciezko rannych, a pozostala setka rozstawiona byla na murach. Corum zrobil szybki obchod stanowisk, zachecajac ludzi do wiekszego wysilku. Stopiony olow jednak juz sie skonczyl, a strzal i wloczni zaczynalo brakowac. Niedlugo mialo dojsc do walki wrecz. Zapadla noc. Plonace strzaly ukazywaly bandy barbarzyncow wszedzie wokol zamku. Na blankach palily sie ogniska sygnalowe. Walka nie ustawala. Barbarzyncy skupili sie wokol glownej bramy. Przyniesiono wiecej taranow. Odrzwia zaczely z wolna ustepowac. Corum zebral w glownym holu wszystkich ludzi, ktorzy nie byli bezwzglednie potrzebni gdzie indziej. Tam dosiedli koni i ustawili sie w polokregu za wlocznikami, czekajac, az barbarzyncy wejda do srodka. Coraz wiecej taranow bilo w brame, daly sie tez slyszec odglosy rabania belek mieczami i toporami. Wyjac i krzyczac wdzierali sie do wnetrza. Ogien odbijal sie na mosieznych maskach, czyniac ich wyglad jeszcze bardziej przerazajacym i diabelskim. Kucyki rzaly i stawaly deba. Obroncy mieli czas tylko na jedna salwe z hakow, potem lucznicy wycofali sie, otwierajac droge Corumowi i jego konnicy szarzujacym na zdezorientowanych barbarzyncow. Miecz Coruma uderzyl w maske wroga i przeszedl przez nia, miazdzac twarz. Krew trysnela wysoko, a najblizsza pochodnia zasyczala, gdy dosiegla jej posoka. Zapominajac o bolu i ranach, Corum operowal zrecznie mieczem, zbijajac jezdzcow z siodel, oddzielajac glowy od ramion, konczyny od cial. Lecz i on zaczal z wolna czuc zmeczenie, a jego nie mniej strudzeni ludzie zaczeli ustepowac pola wlewajacym sie do zamku nowym falom Pony. Byli juz przyparci do schodow w glebi holu. Tutaj, na stopniach prowadzacych na pierwsze pietro, mieli swe stanowiska lucznicy, ktorzy znow zaczeli szyc do barbarzyncow. Ci zas, nie zaabsorbowani juz calkowicie walka z jezdzcami Coruma, szybko wyeliminowali lucznikow za pomoca oszczepow i strzal. Corum rozejrzal sie wokol siebie. Juz tylko kilkunastu z nich zostalo przy zyciu i walczylo - tuzin przeciwko ponad piecdziesieciu barbarzyncom. Zblizalo sie rozstrzygniecie bitwy. W przeciagu chwili on i jego przyjaciele mogli byc martwi. Zobaczyl Beldana zbiegajacego ze schodow. W pierwszej chwili pomyslal, ze przyprowadza posilki, lecz towarzyszylo mu tylko dwoch wojownikow. -Corumie! Corumie! Corum zostal przycisniety przez dwoch barbarzyncow. Nie mogl odpowiedziec. -Corumie! Gdzie jest Lady Rhalina? Corum poczul przyplyw dodatkowych sil. Najblizszemu z Mabdenow zaserwowal smiertelny cios w czaszke. Wykopal trupa z siodla, po czym uzyl zadu konia jako odskoczni i znalazl sie na schodach. -Co? Lady Rhalina jest w niebezpieczenstwie? -Nie wiem, Ksiaze. Nie moge jej nigdzie znalezc. Obawiam sie... Corum pognal schodami na gore. Dochodzace z dolu odglosy walki zmienily sie. Zdawalo sie, jakby wsrod barbarzyncow pojawily sie odglosy zaskoczenia i zdezorientowania. Zatrzymal sie, spojrzal za siebie. Barbarzyncy wycofywali sie w panice. Corum nie mogl pojac, co takiego sie stalo. Nie mial jednak teraz czasu na dalsze obserwacje. Pobiegl do apartamentow. -Rhalino! Rhalino! Nikt nie odpowiedzial. Tu i owdzie lezaly ciala jego wojownikow i barbarzyncow, ktorzy wslizneli sie przez slabo bronione okna i balkony. Czyzby Rhalina zostala porwana przez wycieczke Mabdenow? Wtedy z balkonu jej pokoju rozlegl sie dziwny glos. Byl to spiew, niepodobny jednak do niczego, co poznal do tej pory. Zatrzymal sie, potem ostroznie i powoli zblizyl do drzwi balkonu. Stala tam Rhalina. To ona spiewala. Wiatr targal jej odziez, rozwiewajac ja wokol Margrabiny w niesamowita, wielokolorowa chmure. Oczy byly wpatrzone w dal, a jej gardlo wibrowalo dzwiekiem. Byla jak w transie i Corum bal sie odezwac. Tylko obserwowal. Nie znal jezyka, w ktorym ulozone byly slowa piesni. Bez watpienia byl to starozytny jezyk Mabdenow. Przyprawial go o ciarki. Nagle zamilkla i zwrocila sie ku niemu. Nie zauwazyla go jednak, tylko, nadal w transie, przeszla obok i wrocila do pokoju. Corum spojrzal w dol ze skarpy. Zobaczyl dziwne, zielone swiatlo blyszczace na morzu i zblizajace sie do ladu. Nic wiecej nie dojrzal, uslyszal za to wycia barbarzyncow, wycofujacych sie w poplochu przez mierzeje i woda. Naprawde uciekali! Wrocil do komnaty. Rhalina siedziala sztywno na krzesle przy stole. Nie uslyszala go, gdy wyszeptal jej imie. Majac nadzieje, ze ten trans jej niczym nie zagrozi, a reszta niebezpieczenstwa zostala na razie zazegnana, Corum opuscil pokoj i pobiegl na blanki. Beldan juz tam byl. Szczeka mu opadla, gdy popatrzyl na to, co wlasnie sie dzialo. Od polnocy okrazal przyladek wielki statek. To on byl zrodlem dziwnego, zielonego swiatla. Plynal szybko, chociaz nie bylo wcale wiatru. Barbarzyncy wskakiwali na konie lub uciekali pieszo, moczac stopy w wodzie, ktora zaczynala juz zakrywac mierzeje. Wygladali jak oszaleli ze strachu. Z ciemnosci na brzegu Corum uslyszal Glandytha, przeklinajacego sojusznikow i usilujacego zmusic ich do powrotu. Statek blyszczal wieloma drobnymi ognikami. Jego maszty i kadlub wygladaly jak inkrustowane drogimi kamieniami. Corum zobaczyl wreszcie to, co tak przerazilo barbarzyncow. Zaloge. Cialo odpadle od twarzy, nagie kosci. Statek zapelniony byl trupami. -Co to jest, Beldanie? - wyszeptal. - Jakas ludzaca iluzja? Beldanowi glos sie lamal. -Nie sadze, by to bylo zludzenie, Ksiaze Corumie. -Coz zatem? -Przywolanie. To jest stary statek Margrabiego. Zostal wydzwigniety na powierzchnie. Jego zaloge obudzono do czegos w rodzaju zycia... Spojrz... - wskazal na rufe. Corum ujrzal szkieletopodobna postac przyodziana w pancerz wykonany z wielkich muszli. W jej oczodolach migotaly zielone ogniki, takie same jak te, ktore okreslaly sylwetke statku. -Oto i sam Margrabia. Powrocil, by uratowac swoj zamek. Corum z trudem zmusil sie do patrzenia na niecodzienne zjawisko. -Zastanawiam sie, po co jeszcze przybyl... - powiedzial. Rozdzial 12 PAKT MARGRABIEGO Statek doplynal do mierzei i zatrzymal sie. Roztaczal zapach ozonu i zgnilizny.-Jesli to zludzenie - wymamrotal Corum - to bardzo sugestywne. Beldan nie odpowiedzial. Z dali uslyszeli odglosy przedzierania sie barbarzyncow przez puszcze. Krotko potem zaskrzypialy rydwany - to Glandyth podazyl za sprzymierzencami. Wszystkie trupy byly uzbrojone, lecz nie ruszyly sie, odwrocily jedynie glowy, jak jeden, ku glownej bramie zamku. Coruma ogarnelo pelne zdziwienia przerazenie. Zjawiska takie, jak to, byly czyms z pelnych przesadow wyobrazen Mabdenow. Nie mogly istniec naprawde. Takie fantazje rodzily sie z bezrozumnego strachu i chorej wyobrazni. Byly czyms z najprymitywniejszych gobelinow, ktore ogladal w zamku. -Co oni teraz zrobia, Beldanie? -Nie mam pojecia o czarach, Ksiaze. Lady Rhalina jest tu jedyna, ktora troche je studiowala. To ona wypowiedziala formule przywolania. Wiem tyle tylko, ze podobno jest zwiazana jakims paktem. -Paktem? Beldan zasapal: -Margrabina! Corum zobaczyl Rhaline, ktora, wciaz w transie, szla przez brame i brnela, po lydki w wodzie, droga ku statkowi. Glowa zjawy Margrabiego zwrocila sie powoli w jej kierunku, a zielone ogniki w jego oczodolach rozjarzyly sie gwaltowniej. -NIE! Corum zbiegl z blankow, susami pokonal schody i przebiegl przez hol, przeskakujac ponad cialami poleglych. -NIE! Rhalino! NIE! Dobiegl do drogi na mierzei i zaczal brnac przez wode w slad za nia. Odor umarlych az go zatykal. -Rhalino! Doszla juz prawie do wraku, gdy Corum zlapal ja i przytrzymal. Zdawala sie go nie zauwazac, nadal usilowala dotrzec do statku. -Rhalino! Co to za pakt zawarlas, by nas uratowac? Dlaczego przybyl ten okret? Jej glos byl zimny, matowy. -Polacze sie teraz z moim mezem. -Nie, Rhalino. Taka umowa nie moze byc respektowana. To ohydne. To jest zle. To, to... Usilowal jej racjonalnie wyjasnic, ze takie rzeczy nie moga istniec, ze wszyscy stali sie ofiarami dziwnej halucynacji. -Wracaj ze mna, Rhalino. Pozwolmy temu statkowi powrocic w glebiny. -Musze isc z nim. Takie byly warunki naszego paktu. Chwycil ja kurczowo, starajac sie zawrocic, lecz wowczas przemowil inny glos. Byl to glos, ktory zdawal sie dobiegac z pustki; dudnil w jego glowie. Corum zamarl. -Ona poplynie z nami, Ksiaze Vadhaghow. Tak musi byc. Corum spojrzal w gore. Martwy Margrabia podniosl reke nakazujacym gestem. Jego plomienne oczy wpatrywaly sie gleboko w oko Coruma. Ksiaze sprobowal uwolnic spojrzenie, przemiescic sie do innego wymiaru. W koncu mu sie udalo. Lecz nic na tym nie zyskal. Statek byl w kazdym z Pieciu Wymiarow. Nie mozna bylo przed nim uciec. -Nie pozwole jej poplynac z wami - odpowiedzial. - Wasza umowa nie byla uczciwa. Dlaczego ona mialaby umrzec? -Ona nie umrze. Wkrotce sie obudzi. -Gdzie? Pod falami? -To ona ozywila ten statek. Inaczej nadal lezelibysmy martwi we wraku na dnie. Z nia na pokladzie bedziemy zyc. -Zyc? Przeciez wy nie zyjecie. To nie jest zycie, co was porusza... -Zawsze to lepsze od smierci. -Smierc musi byc czyms o wiele straszniejszym, niz sobie wyobrazalem. -Dla nas tak, Ksiaze Vadhaghow. Jestesmy niewolnikami Shool-an-Jyvana, gdyz zginelismy na jego wodach. Teraz zas pozwol juz, bysmy znowu byli razem, moja zona i ja. -Nie. - Corum wzmocnil uscisk na ramieniu Rhaliny. - Kto to jest Shool-an-Jyvan? -To nasz pan. Zyje na Svi-an-Fanla-Broolu. -Domu Objedzonego Boga! To tam wlasnie Corum pragnal sie dostac, zanim jeszcze milosc Rhaliny nie zatrzymala go w Zamku Moidel. -Teraz pozwol juz mojej zonie wejsc na poklad. -Co ty mozesz mi zrobic? Jestes martwy! Twoja potega ogranicza sie do odstraszania barbarzyncow. -Uratowalismy ci zycie. Daj teraz nam srodki do zycia. Ona musi odejsc z tym statkiem. -Martwi sa samolubni. Trup przytaknal, a zielen jego oczodolow przybladla nieco. -Tak. Martwi sa egoistami. Corum zobaczyl teraz, ze i reszta zalogi zaczela sie poruszac. Uslyszal odglosy krokow mlaszczacych na pokrytym mulem pokladzie. Zaczai sie cofac, ciagnac za soba Rhaline. Lecz ona nie chciala isc dobrowolnie, a na dodatek Corum prawie dusil sie smrodem. Przystanal juz niemal bez tchu, zwracajac sie do niej pospiesznie. -Rhalino. Wiem, ze nigdy go nie kochalas, nawet zywego. Kochasz mnie. To przeciez jest silniejsze niz jakikolwiek pakt! -Musze przylaczyc sie do mojego meza. Martwa zaloga zeszla na droge i zblizala sie ku nim. Corum zostawil swoj miecz na gorze. Nie mial broni! -Stojcie! - krzyknal. - Martwi nie maja prawa siegac po zywych! Trupy nadchodzily. Corum krzyknal do postaci Margrabiego, ktory ciagle tkwil na rufie. -Zatrzymaj ich! Wez mnie zamiast niej! Zawrzyj pakt ze mna! -Nie moge. -Pozwol mi wiec zeglowac z nia! Co w tym bedzie zlego? Bedziesz mial dwoje zywych, by ogrzewali wasze martwe dusze! Margrabia zdawal sie nad tym zastanawiac. -Dlaczego mialbys to robic? Zywi nie znajduja zwykle upodobania w martwych. -Kocham Rhaline. To milosc, rozumiesz? -Milosc? Martwi nic nie wiedza o milosci. -A chcesz miec przy sobie swoja zone... -To ona zaproponowala umowe. Shool-an-Jyvan uslyszal ja i wyslal nas. Powloczac nogami, trupy okrazyly ich calkowicie. Ich smrod przestal go juz tak razic. -Poplyne razem z wami. Martwy Margrabia skinal glowa. Corum i Rhalina pozwolili zaprowadzic sie na statek. Caly pokryty byl dennymi osadami. Oplataly go swiecace niesamowitym zielonym blaskiem wodorosty. To, co poczatkowo przypominalo Corumowi klejnoty, bylo w rzeczywistosci kolorowymi paklami, ktorych skupiska gniezdzily sie w kazdym zakamarku. Na wszystkich powierzchniach lezala warstwa mulu. Margrabia przygladal sie rufie, gdy Corum i Rhalina zostali zaprowadzeni do kabiny. Bylo tam ciemno, choc oko wykol, i smierdzialo zgnilizna. Drewno zaskrzypialo i statek ruszyl. Plynal szybko, lecz bez pomocy wiatru czy innych zrozumialych srodkow napedu. Zeglowal ku Svi-an-Fanla-Brool, wyspie z legend, bedacej Domem Objedzonego Boga. KSIEGA DRUGA w ktorej Ksiaze Corum otrzymuje dar i zawiera pakt Rozdzial 1 AMBITNY CZARNOKSIEZNIK Plyneli przez noc. Corum czynil wysilki, by obudzic Rhaline z transu, lecz bezowocnie. Lezala miedzy zbutwialymi jedwabiami na koi i gapila sie w sufit. Przez bulaj, zbyt maly, by probowac przezen ucieczki, saczylo sie blade, zielone swiatlo. 'Corum chodzil po kabinie, nie mogac pojac niczego z zaistnialych wypadkow.Byla to najwyrazniej kwatera Margrabiego. Ciekawe, gdyby nie bylo tu Coruma, czy Margrabia dzielilby ja teraz ze swa zona?... Corum wzdrygnal sie i przycisnal reke do czola. Oszalal chyba lub i jego wprowadzono w trans - przeciez to nie mialo prawa zaistniec. Jako Vadhagh byl przygotowany na wiele roznych zdarzen i sytuacji, ktore dla Mabdenow bylyby niesamowite i niepojete. Lecz to bylo cos, co sprzeciwialo sie calej jego naukowej wiedzy. Jesli nie oszalal, a wszystko, co widzial i czul, bylo prawdziwe, to znaczylo, ze potega Mabdenow byla wieksza niz wszystko, co osiagneli Vadhaghowie. Byla to jednak potega niezdrowa, patologiczna, zawierajaca w sobie kwintesencje zla... Corum byl zmeczony, lecz nie mogl spac. Wszystko, czegokolwiek dotknal, swoja sliskoscia wywolywalo w nim mdlosci. Sprawdzil zanikniecie drzwi. Chociaz drewno bylo przegnile, zamek trzymal dziwnie mocno. Tu musiala dzialac jakas inna sila. Statek spajalo cos wiecej procz okuc i smoly. Znuzenie nie pomagalo mu zebrac mysli - byly splatane i pelne desperacji. Czesto spogladal przez iluminator, majac nadzieje uzyskac jakakolwiek orientacje, lecz nie mozna bylo dojrzec nic wiecej procz gwiazd na niebie i fal. Po dlugim czuwaniu zauwazyl cienka szara linie nad horyzontem, co zwiastowalo zblizanie sie poranka. Statek byl statkiem nocy, moga wiec zniknac w swietle dnia, a moze wtedy on i Rhalina obudza sie w swoich lozkach... Coz zatem wystraszylo barbarzyncow? Czy moze i to bylo fragmentem snu? A moze padl bez sil po przejsciu bramy, zmeczony walka z Glandythem, i wszystko, co widzial, bylo goraczkowym majaczeniem? Moze jego towarzysze ciagle walczyli na smierc i zycie ze Szczepami Pony. Potarl glowe kikutem reki, zwilzyl jezykiem wargi i raz jeszcze sprobowal wejrzec w sasiednie wymiary. Lecz teraz byly przed nim zamkniete. Chodzil po kabinie, czekajac na ranek. Nagle dobieglo do niego brzeczenie; zaswidrowalo mu w glowie. Zmarszczyl czolo, ocierajac twarz. Brzeczenie narastalo. Uszy zaczely bolec. Zeby zaczely rwac. Natezenie dzwieku roslo. Jedno ucho zatkal reka, drugie przykryl ramieniem. Lzy naplynely mu do oka, w oczodole pulsowal bol. Zataczal sie od sciany do sciany przegnilej kabiny, sprobowal nawet wylamac drzwi. Lecz zmysly go opuszczaly, pole widzenia zasnuwala mgla... Stal w mrocznej sali o scianach z ociosanych kamieni, zakrzywiajacych sie nad jego glowa, by gdzies wysoko utworzyc sklepienie. Corum zamarl. -Czy sadzisz, ze snisz, Corumie? -Jestem Ksiaze Corum w Szkarlatnym Plaszczu, ostatni z Vadhaghow. -Tutaj jedynym ksieciem jestem ja. Nie ma innych, bo na to nie pozwalam. Jesli to zrozumiesz, to nie bedziemy sie gniewac - powiedzial lagodny, mlodzienczy glos. Corum wzdrygnal sie. -Tak, sadze, ze snie. -Jesli ten stan jest ci dostepny, to owszem. Przez jakis czas byles uwiklany w sen Mabdenow. Prawa Mabdenow maja nad toba kontrole, nawet jesli ci to ubliza. -Gdzie jest statek, ktory mnie tu przyniosl? Gdzie jest Rhalina? -Ten statek nie moze zeglowac za dnia. Powrocil w glebiny. -Rhalina? -Razem z nim oczywiscie. Na tym polegala jej umowa - powiedzial z usmiechem stojacy przed nim mlodzieniec. -Wiec nie zyje? -Zyje. -Jak moze zyc, skoro jest pod powierzchnia oceanu? -Zyje. I zawsze bedzie. Dodaje nadzwyczajnej otuchy zalodze. -Kim jestes? -Odgadles juz chyba moje imie. -Shool-an-Jyvan. -Ksiaze Shool-an-Jyvan. Pan Wszystkiego Co Martwe W Morzu. To jeden z kilku moich tytulow. -Oddaj mi Rhaline. -Tak wlasnie zamierzam. Corum spojrzal na czarownika ze zdumieniem. -Co? -Nie sadzisz chyba, ze trudzilbym sie odpowiedzia na tak mizernej wagi wezwanie, jak to, ktore ona wypowiedziala, gdybym nie mial w tym wlasnego interesu? -Motyw twego postepku jest jasny. Sprawia ci przyjemnosc wpedzanie jej w przerazenie. -Nonsens. Czy bylbym az tak dziecinny? Wyroslem z tego. Widze za to, ze ty zaczynasz poslugiwac sie kategoriami Mabdenow. Nie jest to wcale takie zle dla ciebie, jesli chcesz przetrwac to wszystko we snie. -To jest sen?... -Cos w tym rodzaju. Mozesz to tez nazwac snem boga. Mozesz tez powiedziec sobie, ze jest to sen, ktoremu bog pozwolil stac sie rzeczywistoscia. Mam na mysli oczywiscie Kawalera Mieczy, ktory wlada tymi Piecioma Wymiarami. -Wladcy Mieczy! Oni nie istnieja. To przesad, wymysl rozpuszczony kiedys przez Vadhaghow i Nhadraghow. -Wladcy Mieczy istnieja, Corumie. Ostatecznie to jednemu z nich zawdzieczasz swe nieszczescia. To Kawaler Mieczy zdecydowal, by Mabdenowie rosli w potege kosztem Dawnych Ras. -Dlaczego? -Bo byl wami znudzony. Kto by zreszta nie byl! Swiat stal sie teraz ciekawszy. Z tym, jestem pewien, sie zgodzisz. -Chaos i destrukcja sa interesujace? - Corum sie zniecierpliwil. - Mowiles, ze wyrosles z tak dziecinnych idei. Shool-an-Jyvan usmiechnal sie. -Ja zapewne tak. Ale czy Kawaler Mieczy? -Nie mowisz jasno, Ksiaze Shoolu. -No tak. To wada, ktorej nie umiem sie pozbyc. Czasem czyni to rozmowe nieco nudna. -Jesli jestes znudzony, to oddaj mi Rhaline, a odejde. Shool usmiechnal sie znowu. -Jest w mojej mocy, by oddac ci ja i uwolnic was. To dlatego pozwolilem Panu z Moidel odpowiedziec na jej wezwanie. Chcialem spotkac sie z toba, Corumie. -Nie mogles przeciez wiedziec, ze przybede. -Tyle to wiedzialem od poczatku. -A dlaczego chciales mnie spotkac? -Mam ci cos do zaproponowania. Na wypadek zas, gdybys chcial odrzucic moj prezent, pomyslalem, ze dobrze bedzie miec w reku Lady Rhaline. -Czemu mialbym odrzucic ow dar? Shool wzruszyl ramionami. -Moje dary bywaja odrzucane. Ludzie sa do mnie uprzedzeni. Natura moich przywolan im nie odpowiada. Niewielu ma mile slowo dla czarnoksieznika, Corumie. Ten spojrzal na niego przez mrok pomieszczenia. ' -Gdzie sa drzwi? Chce osobiscie poszukac Rhaliny. Jestem juz tym wszystkim zmeczony, Ksiaze Shoolu. -Z pewnoscia. Wiele przeszedles. Myslales, ze twoj wlasny slodki sen jest rzeczywistoscia, a rzeczywistosc brales za sen. To szok. Nie ma drzwi. Nie potrzebuje ich. Czy nie wysluchasz mnie do konca? -Jesli zdecydujesz sie mowic mniej enigmatycznie... -Kiepsko chwytasz, Vadhaghu. Mialem twoja rase za bardziej inteligentna... -Nie jestem juz typowym jej przedstawicielem. -To wstyd, ze ostatni z rasy nie reprezentuje jej cnot. Niemniej mam nadzieje, ze ja bede lepszym gospodarzem. Zastosuje sie do twoich zyczen. Jestem pradawna istota. Nie pochodze ani z Mabdenow, ani z ludu, ktory nazywacie Dawnymi Rasami. Pojawilem sie przed wami. Nalezalem do rasy, ktora ulegla niegdys degeneracji. Sam nie chcialem temu sie poddac, zajalem sie zatem badaniami naukowymi. I one zachowaly moj umysl w pelni sprawny. Jak widzisz, odkrylem po temu srodki. W rzeczy samej jestem czysta mysla. Moge przenosic sie z jednego ciala do drugiego i w ten sposob, z pewnym wysilkiem, jestem niesmiertelny. Przez tysiace lat czyniono starania, by mnie zniszczyc, lecz nikomu sie nie udalo. Zbyt wiele fatalnych skutkow pociagneloby to za soba. Tak zatem istnieje, a ogolnie mowiac, pozwolono mi zyc dalej i eksperymentowac. Moja wiedza wzrosla. Kontroluje zarowno Zycie, jak i Smierc. Moge usmiercac i przywracac do zycia. Moge dawac niesmiertelnosc innym, jesli tak postanowie. Dzieki zdolnosciom i wprawie stalem sie w niezbyt dlugim czasie bogiem. Nie najpotezniejszym zapewne, lecz i to w koncu nadejdzie. Rozumiesz teraz, ze bog, ktory istnieje wylacznie dzieki kosmicznemu trafowi - Shool rozpostarl rece - chce sie mnie pozbyc. Inni odmawiaja mi boskosci. Sa zazdrosni. Pragna mej smierci. Tak zatem widzisz, ze mamy sporo wspolnego, Corumie. -Nie jestem bogiem, Ksiaze Shoolu. Tak naprawde, to nie wierzylem dotad w bogow. -Fakt, ze nie jestes bogiem, wynika jasno z twojej tepoty. Lecz nie o to mi chodzilo. Mysle o tym, ze obaj jestesmy ostatnimi reprezentantami ras, ktore Kawaler Mieczy postanowil zgladzic z jakichs tam powodow. Obaj jestesmy w jego oczach anachronizmami, ktore musza zostac usuniete. Tak jak moj lud zastapiono przez Vadhaghow i Nhadraghow, podobnie twoich zastapiono Mabdenami. Taka sama degeneracja zachodzila w naszych narodach - wybacz, ze wiaze cie z Nhadraghami. Tak, ja probowalem sie temu opierac, walczylem. Wybralem nauke - ty wybrales miecz. Tobie pozostawiam ostateczna ocene, ktory z tych wyborow byl roztropniejszy... -Jestes nieco karlowaty, jak na boga - powiedzial Corum, tracac cierpliwosc. - Teraz... -Maly jestem tylko chwilowo. Zobaczysz mnie jeszcze w pelni potegi i laskawszego, gdy tylko osiagne pozycje znaczacego boga. Czy pozwolisz mi mowic dalej, Corumie? Czy rozumiesz, ze jak dotad zachowuje sie wobec ciebie bardzo zyczliwie? -Nic, co dotad zrobiles, nie zdaje sie potwierdzac tej przyjazni. -Zyczliwosci, powiedzialem, nie przyjazni. Zapewniam cie, Corumie, moglbym zgladzic cie w dowolnej chwili. I twoja pania tez. -Zachowywalbym sie spokojniej i bylbym cierpliwszy, gdybym wiedzial, ze zwalniasz ja od tego przerazajacego paktu, ktory zawarla i ktory nas tu sprowadzil, tak, bym mogl ja zobaczyc - mogl sie przekonac, ze nadal zyje i mozna ja uratowac. -Daje ci na to moje slowo. -Zabij mnie zatem. Ksiaze Shool wstal. Poruszal sie w sposob wystudiowany, jak bardzo stary mezczyzna. Jego ruchy nie pasowaly do mlodego ciala i tym wstretniejszy byl jego widok. -Jestes mi winien wiecej szacunku, Corumie. -A to czemu? Widzialem ledwie kilka sztuczek i uslyszalem procz tego mase pompatycznej gadaniny. -Proponuje ci wiele. Ostrzegam cie. Badz dla mnie milszy. -Co mi oferujesz? Ksiaze Shool zmruzyl oczy. -Darowuje ci zycie. Moglem je przeciez zabrac. -To juz mowiles. -Darowuje ci nowa reke i nowe oko. Corum musial zdradzic, jak wielkie wrazenie zrobily na nim te slowa, gdyz Ksiaze Shool cmoknal. -Darowuje ci z powrotem te samice Mabdenow, ktora darzysz tak perwersyjnym afektem. - Ksiaze Shool uniosl reke. - Dobrze, dobrze, wybaczam. Szanuje cudze gusty i przyjemnostki. Daje ci tez sposobnosc wziecia zemsty na sprawcy twych okaleczen... -Glandycie-a-Krae? -Nie, nie, nie! Kawaler Mieczy! Kawaler Mieczy! To on pozwolil Mabdenom opanowac te ziemie jako jej smiertelnym wladcom w tym wymiarze! -A co z Glandythem? Przysiaglem go zmiazdzyc. -I ty mnie oskarzasz o malostkowosc. Niewielkie sa twoje ambicje. Z potega, ktora ci ofiarowuje, mozesz zniszczyc dowolna liczbe mabdenskich hrabiow! -Mow dalej... -Mow dalej! Mow dalej! Czy to jeszcze nie dosyc? -Nie powiedziales, na jakich zasadach skladasz owe oferty. Ciagle tylko pusta gadanina. -Ach, obrazasz mnie. Mabdenowie sie mnie boja! Mabdenowie jekna, gdy pojawie sie gdzies materialnie jako wielki bog! Czesc z nich umrze z przerazenia, gdy okaze swa potege! -Zbyt wiele grozy widzialem ostatnio - powiedzial Corum. -To bez roznicy. Z toba jest zas taki klopot, Vadhaghu, ze groza, ktora roztaczasz, jest groza Mabdenow. Upodobniles sie do nich, lecz nadal jestes Vadhaghiem. Koszmary Mabdenow przerazaja cie o wiele mniej niz ich samych. Gdybys byl Mabdenem, mialbym latwiejsza robote z przekonaniem cie... -Lecz do zadania, o ktorym myslisz, Mabden by sie nie nadawal - powiedzial zgryzliwie Corum. - Mam racje? -Twoj umysl sie rozjasnia. Dokladnie tak. Zaden Mabden nie przezylby tego, co ty masz przetrwac. Nie jestem pewien, czy nawet Vadhagh... -Co to za zadanie? -Kradziez czegos, co jest mi potrzebne, bym mogl zrealizowac swe ambicje i nie ustawac w nowych, dalej siegajacych. -Nie mozesz tego ukrasc sam? -Oczywiscie, ze nie. Jak moglbym opuscic moja wyspe? Zgladziliby mnie wtedy z pewnoscia. -Kto taki? -Moi rywale, rzecz jasna. Wladcy Mieczy i reszta! Tutaj moge przetrwac, gdyz chronia mnie wszystkie moje umiejetnosci i zaklecia, ktore moga wprawdzie zostac przelamane nawet teraz, gdyz nie sa jeszcze zbyt silne, lecz strach przed konsekwencjami powstrzymuje ich od tego. To mogloby doprowadzic do rozpadu Pieciu Wymiarow - niszczac moje czary, Wladcy Mieczy unicestwiliby sami siebie. Nie, tego zlodziejstwa ty musisz dokonac za mnie. Nikt inny, w calym wymiarze, nie jest na to dosc wytrzymaly i odporny - i nikt nie ma takiej motywacji jak ty. Jesli bowiem to zrobisz, oddam ci Rhaline. I jesli nadal bedziesz tego pragnal, starczy ci sily, by zemscic sie na Glandycie-a-Krae. Lecz zapewniam cie, cala wine za zaistnienie Glandytha ponosi Kawaler Mieczy, i kradnac mu to cos, bedziesz pomszczony. -Co takiego mam skrasc? Shool cmoknal. -Jego serce, Corumie. -Chcesz, bym zabil boga i zabral mu jego serce... -Nic zupelnie nie wiesz o bogach. Gdybys zabil Kawalera, konsekwencje bylyby niewyobrazalne. On nie trzyma swego serca w piersi. Jest lepiej strzezone. Przechowuje je w tym wymiarze, mozg jest ukryty w innym i tak dalej. To go chroni - rozumiesz? Corum przytaknal. -Musisz mi wyjasnic to pozniej dokladnie. Teraz uwolnij Rhaline z tego statku, a ja sprobuje zrobic to, czego ode mnie chcesz. -Jestes niezwykle uparty, Corumie! -Skoro jestem jedynym, ktory moze ci pomoc i uratowac twoje ambicje, Ksiaze Shoolu, to z pewnoscia moge sobie na to pozwolic. Mlodziencze wargi zwinely sie w grymasie upodabniajacym Shoola do Mabdena. -Ciesze sie, ze nie jestes niesmiertelny, Corumie. Twoja arogancja zatruje mi zycie najwyzej na kilkaset lat. Bardzo dobrze, pokaze ci Rhaline. Pokaze ci, ze jest bezpieczna, lecz nie przeniose jej. Pozostanie tam, a ty dostaniesz ja, gdy serce Kawalera Mieczy znajdzie sie juz u mnie. -Jaki bedziesz mial z niego pozytek? -Bede mogl sie spokojnie targowac... -Tak, aspiracje to masz moze i boskie, lecz metody kramarskie, Panie Shoolu. -Ksiaze Shoolu. Twoje obelgi mnie nie dotykaja. Teraz... Shool skryl sie za oblokiem mlecznozielonego dymu, ktory nadplynal znikad. W oparze zarysowala sie scena: Corum zobaczyl kabine statku zmarlych, gdzie trup Margrabiego obejmowal zywe cialo swej zony. Ujrzal, ze Rhalina krzyczy ze strachu, lecz niezdolna jest stawic opor. -Powiedziales, ze ona nie bedzie cierpiala! Shoolu! Obiecywales, ze bedzie bezpieczna! -I jest - w ramionach kochajacego meza - rozlegl sie znikad urazony glos. -Uwolnij ja, Shoolu! Scena rozwiala sie. Dyszac i drzac Rhalina stanela w komnacie bez drzwi. -Corum? Corum podbiegl do niej i chcial ja objac, lecz odskoczyla, wzdrygajac sie. -Czy to ty, Corumie? Czy moze jestes mirazem? Zawarlam pakt dla ratowania Coruma... -Jestem Corum. Teraz z kolei ja zawarlem umowe, by uratowac ciebie. -Nie zdawalam sobie sprawy, ze to bedzie takie obrzydliwe. Nie zrozumialam warunkow... Chcial... -Nawet martwi maja swe przyjemnosci, Lady Rhalino. - Stalo za nimi antropoidalne stworzenie w zielonym plaszczu i nogawkach. Z przyjemnoscia odnotowalo zdziwienie Coruma. - Mam kilkanascie cial, ktore spozytkowuje. To byl, jak sadze, przodek Nhadraghow. Lub ktorejs z tych ras. -Kto to jest, Corumie? - spytala Rhalina. Przytulila sie mocniej do niego, a on objal ja uspokajajaco. Cale jej cialo drzalo, a skora byla dziwnie wilgotna. -To Shool-an-Jyvan. Zamierza zostac bogiem. To on sprawil, ze twoje przywolanie spotkalo sie z odpowiedzia. Zasugerowal byl, ze jesli zalatwie dla niego pewna sprawe, on w zamian zadba o twoje bezpieczenstwo, nim nie powroce. Potem bedziemy mogli odejsc. -Ale czy on?... -To nie ty jestes mi potrzebna, lecz twoj kochanek - stwierdzil Shool tracac cierpliwosc. - Teraz, gdy zlamalem moja obietnice dana twemu mezowi, stracilem nad nim kontrole. To irytujace. -Straciles swa wladze nad Margrabia Moidelem? - spytala Rhalina. -Tak, tak. Jest teraz calkiem martwy. Ponowne ozywienie go byloby zbyt duzym wysilkiem. -Dzieki, ze go uwolniles - powiedziala Rhalina. -Nie mialem takiego zamiaru. Corum zmusil mnie do tego. Bede musial znalezc inny statek. - Ksiaze Shool machnal reka. - Tak czy owak, w morzu jest jeszcze mnostwo cial. Rhalina zachwiala sie. Corum wsparl ja zdrowym ramieniem. -Widzisz - powiedzial Shool z nuta triumfu w glosie. - Mabdenowie boja sie mnie bez wyjatkow. -Bedziemy potrzebowali zywnosci, swiezych ubran, lozek i tym podobnych rzeczy - powiedzial Corum, zanim zaczniemy jakakolwiek dalsza dyskusje z toba, Shoolu. Shool zniknal. W chwile pozniej wielka sala wypelnila sie meblami i wszystkim tym, czego zazyczyl sobie Corum. Corum nie mial podstaw watpic w potege Shoola, watpil jednak w jego zdrowe zmysly. Rozebral Rhaline, umyl ja i ulozyl do lozka. Obudzila sie wtedy na chwile; jej oczy nadal wypelnial lek, lecz usmiechnela sie do niego. -Jestesmy teraz bezpieczni - powiedzial. - Spij. I zasnela. Teraz Corum sam sie umyl i obejrzal ubranie, ktore zostalo dlan przygotowane. Zagryzl wargi, gdy podnioslszy zlozone rzeczy, dojrzal pancerz i bron. Byly to przedmioty Vadhaghow. Byl nawet szkarlatny plaszcz, prawie taki sam, jak niegdys jego wlasny. Pograzyl sie w rozwazaniach nad zawilosciami swego sojuszu z dziwnym i amoralnym czarnoksieznikiem ze Svi-an-Fanla-Brool. Rozdzial 2 OKO BOGA RHYNNA, REKA BOGAKWLLA W koncu Corum zasnal.Po jakims czasie zostal jednak gwaltownie poderwany, poczul, ze stoi, i otworzyl oczy. -Witaj w moim sklepiku - doszedl go glos zza plecow. Odwrocil sie. Tym razem stal naprzeciw pieknej dziewczyny, lat okolo pietnastu. Chichot, ktory dobyl sie z jej mlodego gardla, byl wrecz nieprzyzwoity. Corum rozejrzal sie po przestronnym pokoju. Byl mroczny i zagracony. Wypelnialy go wypchane zwierzeta i wszelkie odmiany roslin. Ksiazki i manuskrypty pietrzyly sie na niepewnie podpartych regalach. Byly tez i krysztaly poszczegolnych kolorow i szlifow, fragmenty zbroi, wysadzane klejnotami miecze, przegnile worki, z ktorych wyciekaly cenne niewatpliwie, tak jak i inne rzeczy, bezimienne substancje. Dojrzal obrazy i rzezby, caly komplet instrumentow i miernikow, w tym i wagi, a to, co wydawalo sie zegarami, bylo wyskalowane w ekscentryczny sposob i w jezykach, ktorych Corum nie znal. Pod kolumnami przemykaly zywe zwierzeta, inne klebily sie po katach. Miejsce cuchnelo kurzem, plesnia i smiercia. -Nie miewasz chyba zbyt wielu klientow - powiedzial Corum. Shool prychnal. -Niewielu mialbym ochote obsluzyc. Teraz... - W swej mlodej, dziewczecej postaci podszedl do skrzyni, przykrytej po czesci wyswiecona skora bestii, ktora za zycia musiala byc wielka i grozna. Odrzucil skore i wymamrotal cos nad meblem. Wieko odskoczylo przez nikogo nie tkniete. Ze srodka podniosla sie chmura czegos czarnego, a Shool odskoczyl pare krokow do tylu, krzyczac cos w dziwnym jezyku. Czarna chmura zniknela. Shool ostroznie zblizyl sie do skrzyni i zajrzal do srodka. Cmoknal z zadowolenia - jest! Wyciagnal dwie sakwy, jedna mniejsza od drugiej. Szczerzac zeby do Coruma podniosl je. -Oto dary, ktore mam dla ciebie... -Myslalem, ze odtworzysz moja reke i oko. -Niezupelnie. Zamierzam dac ci cos wiecej; prezent bardziej uzyteczny niz tylko reka i oko. Slyszales o Zaginionych Bogach? -Nic z tych rzeczy. -O Zaginionych Bogach, ktorzy byli bracmi? Ich imiona brzmialy Lord Rhynn i Lord Kwll. Istnieli juz o wiele wczesniej, nim ja przyszedlem na swiat, niosac mu ma laske. Uwiklali sie w jakis spor, ktorego istota pozostanie juz nieznana. Znikli, dobrowolnie lub niedobrowolnie. Nie wiem. Cos jednak po sobie zostawili - to wlasnie. - Znow podniosl sakwy. Corum machnal niecierpliwie reka. Shool oblizal dziewczecym jezykiem wargi, jednak stare oczy wpatrywaly sie w Coruma. -To, co mam tutaj, nalezalo kiedys do tych zapalczywych bogow. Slyszalem opowiesc, ze walczyli do upadlego i to wlasnie jest jedynym sladem ich istnienia - otworzyl mniejszy worek. Cos wielkiego wypadlo mu na dlon. Podniosl to, by i Corum mogl dojrzec wysadzany kamieniami, wielostronnie szlifowany przedmiot. Kamienie lsnily ponurymi kolorami - gleboka czerwienia, blekitem i czernia. -To jest piekne - powiedzial Corum - lecz... -Poczekaj. - Shool oproznil wieksza sakwe na pokrywe skrzyni, ktora byla juz zamknieta. Podniosl ow przedmiot i obrocil go. Corumowi dech zaparlo. Wydawalo sie to ciezka rekawica z miejscem na piec wysmuklych palcow i kciuk. Rowniez i ten przedmiot pokryty byl dziwnymi, ciemnymi klejnotami. -Ta rekawica jest dla mnie bezuzyteczna - powiedzial Corum. - Jest na lewa reke z szescioma palcami, a ja mam piec palcow, nie mowiac juz o tym, ze nie mam lewej reki. -To nie rekawica. To Reka Kwlla. Mial cztery, lecz jedna stracil. Podobno odcial mu ja brat... -Twoje zarty nie trafiaja do mnie, czarowniku. Sa zbyt upiorne. Znowu marnujesz czas. -Lepiej zacznij kupowac te, jak je nazwales, zarty, Vadhaghu. -Nie widze po temu powodu. -Wlasnie to sa dary. Dla zastapienia twego utraconego oka daje ci Oko Rhynna. Dla zastapienia utraconej reki - Reke Kwlla! Corumowi zbieralo sie na mdlosci. -Nie chce miec z nimi nic wspolnego! Nie chce resztek po martwych! Myslalem, ze bedziesz mogl przywrocic mi moje wlasne! Oszukales mnie, czarowniku! -Nonsens! Nie rozumiesz celu, dla ktorego masz je posiadac. Dadza ci wieksza potege, niz mial kiedykolwiek ktokolwiek z twojej rasy czy sposrod Mabdenow! Oko moze widziec tak przestrzen, jak i czas, a nawet zagladac tam, gdzie nigdy nie siega wzrok smiertelnikow. A reka - i reka moze tam siegac w potrzebie. Nie sadzisz chyba, ze wyslalbym cie do legowiska Kawalera Mieczy bez jakiegos nadnaturalnego wsparcia? -Jakie sa granice ich potegi? Dziewczyna bedaca Shoolem wzruszyla ramionami. -Nie mialem okazji ich wyprobowac. -Zatem uzycie ich moze byc niebezpieczne? -A czemu mialoby byc? Corum zamyslil sie. Czy powinien przyjac te napelniajace go obrzydzeniem dary i zaryzykowac konsekwencje wyboru, by przetrwac, zgladzic Glandytha i uratowac Rhaline? Czy tez moze powinien raczej przygotowac sie na smierc i zakonczyc szybko cala sprawe? -Pomysl o wiedzy, jaka przyniosa ci te dary - powiedzial Shool. - Pomysl o tym, co zobaczysz w podrozy. Zaden smiertelnik nie wkroczyl dotad do domeny Kawalera Mieczy! Mozesz znacznie wzbogacic swe wiadomosci, Corumie. I pamietaj - to wlasnie Kawaler jest ostatecznie odpowiedzialny za twe kleski i smierc twego ludu... Corum zaczerpnal gleboko zatechlego powietrza. Zebral mysli. -Dobrze. Przyjmuje twoje dary. -Jestem zaszczycony - powiedzial ironicznie Shool. Skierowal palec na Coruma, a Ksiaze zachwial sie do tylu i padl pomiedzy kawalki kosci. Sprobowal sie podniesc, lecz opadl bezsilnie. -Spij, spij, Corumie - powiedzial Shool. Byl znowu w sali, gdzie po raz pierwszy spotkal Shoola. W oczodole czul ostry bol. Podobne cierpienie przynosil mu kikut reki. Czul sie oslabiony. Sprobowal sie rozejrzec, lecz wzrok mu sie macil. Uslyszal krzyk. To byla Rhalina. -Rhalino! Gdzie jestes! -Tu-tutaj, Corumie. Co ci zrobiono? Twoja twarz... reka... Prawa dlonia siegnal do oka. Pod jego palcami przesunelo sie cos goracego. To bylo oko! Lecz bylo to oko o odmiennej strukturze i innej wielkosci. Wiedzial juz, ze jest to Oko Rhynna. Spojrzenie mu sie rozjasnilo. Zobaczyl przerazona twarz Rhaliny. Siedziala na lozku i byla zbyt przestraszona, by sie poruszyc. Popatrzyl na swoja lewa reke. W proporcjach byla podobna do dawnej, miala jednak szesc palcow i skore podobna do skrzacej sie skory weza. Oszolomiony, staral sie pogodzic z tym, co sie stalo. -To sa dary Shoola - powtarzal bezmyslnie - to jest Oko Rhynna, a to jest Reka Kwlla. Znow jestem caly, Rhalino! -Caly? Jestes czyms wiecej i czyms mniej niz caloscia. Dlaczego przyjales te okropne dary? Sa zlem. One cie przywioda do zguby! -Przyjalem je, by moc wypelnic zadanie, ktore ma dla mnie Shool, i uzyskac w ten sposob wolnosc dla nas obojga. Przyjalem je, by moc odszukac Glandytha i, jesli to mozliwe, zabic go za pomoca tej cudzej reki. Przyjalem je, gdyz inaczej musialbym zginac. -Moze to wlasnie byloby lepsze dla nas obojga - powiedziala cicho Rhalina. Rozdzial 3 POZA PIETNASTOMA WYMIARAMI -Jaki ja jestem potezny, Corumie! Sam uczynilem siebie bogiem, a z ciebie zrobilem polboga. Wkrotce trafimy do legend.-Ty juz jestes w ich legendach. - Corum odwrocil sie, by spojrzec wprost na Shoola, ktory pojawil sie w pokoju pod postacia niedzwiedziopodobnego zwierzecia odzianego w kraciaste spodnie i misternie przybrany piorami helm. - Vadhagha zreszta tez. -Nam poswieca nowe cykle opowiesci, i to juz niedlugo. To chcialem powiedziec. Jak sie czujesz? -Odczuwam bol w nadgarstku i glowie. -Lecz ani sladu odrzucenia przeszczepu, co? Jestem mistrzem chirurgii! Przeszczep jest doskonaly, choc byl skomplikowany z powodu minimalnego uzycia czarow! -Niemniej nic nie widze tym okiem - powiedzial Corum. - Nie jestem pewien, czy ono funkcjonuje, czarowniku. Shool zatarl lapy. -Potrzeba troche czasu, nim twoj mozg dostosuje sie do nowego organu. Tego tez bedziesz potrzebowal. - Zaprezentowal cos przypominajacego miniaturowa tarcze ze szlachetnego kamienia, pokryta lakierem i z przymocowanymi do niej paskami. - To posluzy do przykrycia twojego nowego oka. -Zebym znow nic nie widzial? -No, przeciez nie zechcesz chyba nieustannie patrzec w zaswiaty rozciagajace sie poza Pietnastoma Planami? -Czy chcesz przez to powiedziec, ze to oko widzi wylacznie te sfere? -Nie. Widzi rowniez i tutaj, lecz nie zawsze w taki sam sposob. Corum ze zdziwieniem wpatrzyl sie w czarownika. To, co sie stalo, sprawilo, ze zamrugal. Zupelnie niespodziewanie zobaczyl nowym okiem wiele innych obrazow, podczas gdy zwykle oko dostrzegalo nadal jedynie Shoola. Byly to ciemne obrazy, przeplywajace samowolnie, az w koncu zdolal nad nimi zapanowac. -Shoolu! Co to za swiat? -Nie jestem pewien. Niektorzy mowia, ze to inne Pietnascie Planow, w ktorych, jak w krzywym zwierciadle, odbijaja sie nasze Plany. To moze byc takie wlasnie miejsce, hm? Cos gotowalo sie, pekalo bablami, pojawialo sie i znikalo. Przez scene w gore i w dol przepelzaly zwierzeta. Zwijaly sie plomienie, lady plynely, dziwne bestie urastaly do niesamowitych rozmiarow, by zaraz zmalec, o cialach zdajacych sie falowac i przeobrazac. -Ciesze sie, ze nie naleze do tamtego swiata - mruknal Corum. - Szybko Shoolu, daj mi opaske. Wzial ja z reki czarownika i umiescil na oku. Sceny zniknely i teraz widzial tylko Shoola i Rhaline - lecz obydwoma oczami. -Ach, nie wspomnialem ci o tym, ze tarcza chroni przed obrazami z tamtego swiata, lecz nie zaslania tego. -Co widziales, Corumie? - cicho spytala Rhalina. Pokrecil glowa. -Nic, co daloby sie tak po prostu opisac. Rhalina popatrzyla na Shoola. -Chcialabym, by mozna ci bylo zwrocic te dary. Takie rzeczy nie sa dla smiertelnikow. Shool skrzywil sie. -On nie jest juz teraz zwyklym smiertelnikiem. Mowilem ci, jest polbogiem. -A co pomysla o tym bogowie? -Coz, niektorzy beda zapewne zdegustowani, gdy odkryja nowy status Coruma. Nie mam jednak ochoty o tym myslec. -Mowisz o tych sprawach tak lekko - rzucila cierpko Rhalina. - Jesli nawet Corum nie uswiadamia sobie wszystkich konsekwencji tego, co mu uczyniles, to ja rozumiem wiele. Sa prawa, ktorych przestrzeganie jest obowiazkiem smiertelnikow. Naruszyles te prawa i zostaniesz ukarany - tak jak i twoje dziela zostana ukarane i zniszczone! Shool pokrecil niedzwiedzia glowa, nie chcac tego sluchac. -Zapominasz, ze panuje nad wielkimi potegami. Wkrotce moja pozycja bedzie na tyle mocna, ze dowolny bog stanie sie dla mnie parweniuszem dosc slabym, by pragnac ze mna pokoju. -Jestes szalony w swej zarozumialosci - powiedziala. - A jestes tylko smiertelnym czarownikiem. -Badz cicho, pani! Badz cicho albo zgotuje ci los duzo gorszy niz ten, ktorego wlasnie uniknelas! Gdyby Corum nie byl dla mnie uzyteczny, oboje musielibyscie teraz zadowalac sie zupelnie inna forma trwania. Uwazaj, co mowisz. Uwazaj, co mowisz! -Znow marnujesz czas - przerwal Corum. - Chcialbym zrobic to, co nam do zrobienia, tak bysmy jak najszybciej mogli z Rhalina opuscic owo miejsce. Shool uspokoil sie, obrocil i powiedzial: -Jestes glupcem, poswiecajac temu stworzeniu az tak wiele. Ona, jak caly jej rodzaj, boi sie wiedzy, boi sie doglebnej madrosci, nauki, ktora niesie potege. -Porozmawiajmy lepiej o sercu Kawalera Mieczy - powiedzial Corum. - Jak mam je ukrasc? -Chodz - zakomenderowal Shool. Stali w ogrodzie wsrod monstrualnych kwiatow wydzielajacych odurzajaco slodki zapach. Ponad nimi, na niebie, czerwienilo sie slonce. Liscie roslin byly ciemne, prawie czarne. Szelescily. Shool powrocil do swej wczesniejszej postaci mlodzienca ubranego w luzna blekitna szate. Poprowadzil Coruma sciezka. -Ten ogrod jest uprawiany od tysiacleci. Rosnie w nim wiele rzadkich roslin. Zajmuja wiekszosc terenu wyspy i sluza pozytecznym celom. To spokojne miejsce na odpoczynek, a nie chcianym gosciom trudno znalezc przezen przejscie. -Dlaczego wyspa nosi nazwe Domu Objedzonego Boga? -Ja ja tak nazwalem - po istocie, po ktorej ja odziedziczylem. Kiedys, rozumiesz, panowal tu inny bog i wszystko go przerazalo. Szukajac bezpiecznego miejsca, gdzie moglbym kontynuowac me studia, znalazlem te wyspe. Lecz doszlo do mnie, ze zamieszkuje ja pewien strachliwy bog, wiec naturalnie bylem ostrozny. Mialem wowczas tylko czastke mojej obecnej madrosci, przezywszy zaledwie kilka stuleci, wiedzialem zatem, ze nie bede mial dosc sily, by go zgladzic. Wielka orchidea wysunela sie i tracila nowa reke Coruma. Odsunal ja. -Jak zatem zapanowales nad wyspa? -Uslyszalem tez, ze bog ten jada dzieci. Przodkowie tych, ktorych zwiesz Nhadraghami, poswiecali mu jedno dziennie. Poniewaz mam sporo pieniedzy, przyszlo mi do glowy, by zakupic wielka liczbe dzieci, pozywic go nimi rownoczesnie i zobaczyc, co z tego wyniknie. -I co wyniklo? -Pozarl je i popadl w odretwienie z przejedzenia. -A ty podkradles sie i zabiles go! -Nic z tych rzeczy. Porwalem go i uwiezilem. Jest wciaz w ktoryms ze swoich wlasnych lochow, chociaz nie jest juz tak doskonala istota, jaka byl kiedys, gdy osiedlilem sie w jego palacu. Byl tylko malym bogiem, rzecz jasna, lecz byl i krewnym Kawalera Mieczy. To jest jeszcze jeden powod, dla ktorego Kawaler czy ktokolwiek inny nie martwi mnie zbytnio, dopoki Pliproth jest moim wiezniem. -Zniszczyc wyspe oznaczaloby jednoczesnie zniszczyc i bratanka? -Dokladnie tak. -I to jest jeszcze jeden dodatkowy powod, dla ktorego musisz zatrudnic mnie dla zalatwienia tego kawalka zlodziejskiej roboty. Obawiasz sie, ze gdybys gdzies sie wypuscil, mogliby cie dopasc. -Obawiac sie? Wcale nie. Lecz zwyklem zachowywac rozsadny margines bezpieczenstwa. Dzieki temu wciaz istnieje. -Gdzie znajduje sie serce Kawalera Mieczy? -No, poza Tysiacmilowa Rafa, o ktorej zapewne slyszales. -Zdaje mi sie, ze bylo cos o niej w Starej Geografii. Lezy na polnocy, prawda? - Corum odplatal winorosl ze swojej nogi. -Owszem. -To wszystko, co mozesz mi powiedziec? -Za Tysiacmilowa Rafa jest miejsce zwane Urde, ktore czasem jest ladem, czasem morzem. Za nim rozciaga sie pustynia zwana Dhroonhazat. Za pustynia sa Krainy Plomieni, gdzie panuje Oorese, Niewidoma Krolowa. A dalej leza Lodowe Pustkowia, gdzie wedruje Brikling. Corum zatrzymal sie, zeby zdjac z twarzy lepki lisc. Wydawalo sie, ze ma on drobne, czerwone usta, ktore Coruma calowaly. -A za tym wszystkim? - spytal ironicznie. -Coz, za tym wszystkim jest domena Kawalera Mieczy. -A te wszystkie niesamowite lady, w ktorym wymiarze sa usytuowane? -We wszystkich pieciu, na ktore ma wplyw Kawaler Mieczy. Twoja zdolnosc do przemieszczania sie miedzy wymiarami na nic sie tutaj nie przyda, czego zreszta zaluje. -Nie jestem pewien, czy nadal to potrafie. Jesli mowisz prawde, to Kawaler Mieczy odebral Vadhaghom te umiejetnosc. -Spokojna glowa. Twoja sila jest w sam raz. - Shool poklepal nowa dlon Coruma. Reka byla posluszna teraz jak zwyczajna konczyna. Z ciekawosci Corum uzyl jej, by podniesc opaske zaslaniajaca nowe, jakby wysadzane klejnotami oko. Wzdrygnal sie i natychmiast opuscil oslone. -Co zobaczyles? - spytal Shool. -Jakies miejsce. -Tyle tylko? -Lad, nad ktorym plonelo czarne slonce. Swiatlo dochodzilo od spodu, z gruntu, lecz promienie czarnego slonca je tlumily. Przede mna staly cztery czarne postacie. Spojrzalem na ich twarze i... - Corum zwilzyl wargi. - Nie moglem patrzec dluzej. -Docieramy do tylu wymiarow - zadumal sie Shool. - Do tylu okropienstw. One istnieja, chociaz czasem trafiamy jedynie na ich slad, we snach na przyklad. Niemniej ty musisz nauczyc sie znosic takie oblicza i wszystko inne, co zobaczysz swoim nowym okiem, jesli chcesz wykorzystywac w pelni posiadana potege. -Niepokoi mnie to, niepokoi mnie sama wiedza o tej ciemnosci. To, ze zle wymiary istnieja, ze wokol czai sie tyle monstrualnych stworzen, oddzielonych ode mnie tylko cienka astralna bariera. -Nauczylem sie zyc z ta wiedza - i uzywac tego, co jej zawdzieczam. W ciagu kilku tysiacleci mozna znalezc zastosowanie dla niemal wszystkiego. Corum odwinal pnacze, ktore zaczelo oplatac go w pasie. -Twoj ogrod wydaje sie az nazbyt przyjacielski. -Sa uczuciowe. To moi jedyni przyjaciele. Lecz to ciekawe, ze polubily ciebie. Zwyklem oceniac obcych na podstawie reakcji moich roslin. Oczywiscie sa glodne, biedactwa. Musze zwabic w najblizszym czasie pare statkow na wyspe. Potrzebujemy miesa. Te zabiegi ogrodnicze pozwalaja mi zapomniec o moich zwyklych obowiazkach. -Nadal nie opisales mi dokladnie, jak bede mogl odnalezc Kawalera Mieczy. -Masz racje. Kawaler mieszka w palacu na szczycie gory, ktora znajduje sie zarowno w centrum tej planety, jak i Pieciu Wymiarow. Na samym szczycie najwyzszej wiezy tego palacu jest miejsce, gdzie trzyma swoje serce. Jest, jak wiem, dobrze strzezone. -I to jest juz wszystko, co wiesz? A co mozesz powiedziec o naturze tej sily, ktora je chroni? -Zatrudniam ciebie, Corumie, poniewaz masz wiecej rozumu, o jote wiecej odpornosci o i ulamek wiecej wyobrazni, szczypte wiecej wytrwalosci niz Mabdenowie. Zdaje sie na ciebie z rozpoznaniem, na czym polega jego oslona. Niemniej mozesz polegac na jednej wiadomosci. -To znaczy, Panie Shoolu? -Ksiaze Shoolu. Mozesz byc pewien tego, ze Kawaler nie oczekuje zadnego ataku ze strony istoty smiertelnej, takiej jak ty. Podobnie jak Vadhaghowie, tak i Wladcy Mieczy spoczeli na laurach. Wszyscy rozwijamy sie, wszyscy upadamy - Shool zachichotal. - A wymiary sie wciaz zmieniaja, no nie? -A ty, gdy osiagniesz szczyt, nie upadniesz? -Bez watpienia - w ciagu kilku tysiacleci. Kto wie? Moge przeciez wydzwignac sie tak wysoko, ze uda mi sie kontrolowac w calosci wiele wszechswiatow. Moge stac sie pierwszym naprawde wszechpoteznym, wszechwladnym i wszechmocnym bogiem. Och, jakie rozgrywki moglbym wtedy prowadzic! -Za malo studiowalismy kiedys mistycyzm i metafizyke - przerwal Corum. - Lecz rozumiem, ze wszyscy bogowie sa wszechpotezni i wszechwladni. -Tylko do pewnego stopnia. Niektorzy bogowie - panteon Mabdenow na przyklad: Pies i Rogaty Niedzwiedz - sa mniej lub bardziej wszechmocni w sprawach dotyczacych Mabdenow i moga, jesli zechca, kontrolowac ich calkiem sprawnie. Ten zas z kolei wie o wiekszosci spraw, o ktorych mozna wiedziec, z wyjatkiem tego, co dzieje sie na mojej dobrze chronionej wyspie. To Epoka Bogow, Corumie, niestety. Jest ich wielu. Malych i duzych. Tlocza sie we wszechswiecie. Kiedys tak nie bylo. Moglo tez bywac i tak, ze wszechswiat radzil sobie bez nich. -Tak tez sadzilem. -I to moze przeminac. To mysl - Shool podrapal sie po glowie - kreuje bogow, a bogowie kreuja mysl. Musza byc okresy, kiedy mysl, ktora bywa czasami przeceniana, nie istnieje. Jej istnienie lub nieistnienie nie obchodzi, koniec koncow, wszechswiata. Lecz jesli zdobede odpowiednia potege, sprawie, ze wszechswiat sie tym zainteresuje! - Oczy Shoola zalsnily. - Bede mogl dyktowac naturze warunki, zmieniac wszelkie reguly! Jestes roztropny, Corumie; madrze czynisz wspierajac mnie. Corum wykrecil glowe do tylu, gdy cos bardzo podobnego do gigantycznego fiolkoworozowego tulipana, tyle ze z zebami, zlapalo go podstepnie. -Watpie, Shoolu. Lecz i tak nie mam wyboru. -Zaiste. Nie masz. Czy tez jest raczej ograniczony. Moja ambicja jest nie byc zmuszanym do dokonywania wyborow na wieksza skale i trzymam sie tego, Corumie. -Tak - przytaknal Corum ironicznie. - Wszyscy jestesmy smiertelni. -Mow za siebie. KSIEGA TRZECIA w ktorej Ksiaze Corum dokonuje tego, co jest zarowno niemozliwe, jak i niepozadane Rozdzial 1 WEDRUJACY BOG Rozstanie Coruma z Rhalina przed wyruszeniem w droge nie bylo latwe. Oboje byli bardzo zdenerwowani. W jej oczach nie bylo milosci, jedynie troska o niego i lek o los obojga.Niepokoilo to Coruma, lecz nic nie mogl poradzic. Shool dal mu lodz o oryginalnej sylwetce i Corum odbil od brzegu. Teraz we wszystkich kierunkach wokol niego rozciagalo sie morze. Plynal na polnoc, ktory to kierunek wskazywal mu magnetyt. Ku Tysiacmilowej Rafie. Corum wiedzial, ze zgodnie z kryteriami Vadhagha byl szalencem. Wedlug kryteriow Mabdenow za to, jak przypuszczal, wystarczajaco juz odstawa! od normalnosci. A poza tym, koniec koncow, byl to swiat Mabdenow. Jesli chcial przetrwac, musial nauczyc sie akceptowac typowy brak regul i traktowac to jako norme. A powodow, dla ktorych chcial przetrwac, bylo wiele - jednym z nich, i to wcale istotnym, byla Rhalina. Byl ostatnim z Vadhaghow, chociaz nadal niezbyt mogl w to uwierzyc. Potega takiego czarownika jak Shool mogla byc kontrolowana przez inne potegi, ktore mialy rowniez wplyw i na nature czasu. Wymiary mogly byc wstrzymywane w swym rozwoju, moze nawet nie bylo wykluczone zmienianie w nich kierunku biegu wydarzen. Wszystko to, co mialo miejsce w ciagu ostatniego roku, moglo jeszcze wygladac zupelnie inaczej, niejedno zapewne daloby sie usunac, zmienic, odwrocic. Corum zamierzal zyc i zyjac uczyc sie. A jesli nauczy sie dosc, moze starczy mu sily i wiedzy, by spelnic swe najgoretsze pragnienie i oddac znow swiat Vadhaghom, a Vadhaghow swiatu. Uwazal, ze tak byloby najsprawiedliwiej. Lodz byla z kutego metalu pokrytego wieloma wypuklymi i niesymetrycznymi zdobieniami. Roztaczala wokol siebie lekka poswiate, dajaca nie tylko jasnosc, ale i troche ciepla, co nie bylo bez znaczenia, jako ze zegluga miala byc dluga. Na maszcie wisial jeden kwadratowy zagiel, przesycony dziwna substancja, dzieki ktorej tez swiecil i lapal wlasciwy wiatr. Ksiaze siedzial w lodzi opatulony w swoj szkarlatny plaszcz, ekwipunek polozyl obok, helm zostawil na glowie. Podwojna kolczuga okrywala go od brody po kolana. Od czasu do czasu podnosil zawieszony na strunie magnetyt. Kamien mial ksztalt strzaly, ktorej grot wskazywal zawsze na polnoc. Wiele myslal o Rhalinie i uczuciu, ktorym ja darzyl. Takie doznania nie zdarzaly sie nigdy przedtem miedzy Vadhaghami i Mabdenami. Jego wlasny lud uznalby to za degeneracje, wielu Mabdenow stwierdziloby zapewne, ze podobna milosc zrodzona w czlowieku moze byc tylko jego zludzeniem. Byl jednak zaangazowany bardziej niz kiedykolwiek i wobec jakiejkolwiek przedstawicielki Vadhaghow i wiedzial, ze Rhalina byla mu rowna inteligencja. Trudne do zrozumienia byly dla niego jej nastroje - jej napomknienia o grozbie kleski, jej przesadne leki. Lecz Rhalina znala ten swiat lepiej od niego. Mogla miec racje, poddajac sie takim myslom. Jego nauka nie byla wszak jeszcze ukonczona. Trzecia noc Corum przespal z nowa reka zacisnieta na rumplu, a rano obudzilo go swiecace w oczy slonce. Przed nim lezala Tysiacmilowa Rafa. Rozciagala sie od kranca do kranca przez caly horyzont i zdawalo sie, ze miedzy ostrymi zlomami skal nie bylo zadnej luki. Wyrastala niewzruszona z burzacego sie wokol niej morza. Shool ostrzegal go, ze niewielu w dziejach znalazlo przejscie przez rafe i teraz zrozumial dlaczego. Rafa byla jednolitym blokiem. Wygladala, jakby jej pochodzenie nie bylo naturalne, latwiej juz bylo przyjac, ze ktos lub cos ustawilo ja tutaj jako zapore przed intruzami. Mogl to zrobic Kawaler Mieczy. Corum postanowil zeglowac wzdluz rafy, na wschod, z nadzieja, ze znajdzie jednak gdzies miejsce nadajace sie do ladowania i bedzie mogl przeciagnac lodz ladem na wody lezace za bariera. Plynal tak przez nastepne cztery dni, nie spiac wcale, a rafa nie odslonila przed nim ani przejscia, ani miejsca do ladowania. Wokol scielila sie lekka mgla zabarwiona przez slonce na rozowo, a Corum uzywajac magnetytu i wsluchujac sie w odglosy przyboju trzymal sie z dala od rafy. Wyciagnal wyrysowane na skorze mapy i sprobowal ustalic swoja pozycje. Mapy byly prymitywne i zapewne juz nieaktualne, lecz byly to najlepsze mapy, jakie mial Shool. Zblizal sie do waskiego przesmyku miedzy rafa a stalym ladem oznaczonym na mapach jako Khoolcrach. Shool nie potrafil powiedziec mu wiele o tej ziemi, procz wskazowki, ze gdzies tutaj powinna zyc rasa zwana Ragha-da-Kheta. Przegladal mapy w swietle lodzi, majac wciaz nadzieje znalezc na nich jakas luke w barierze. Wtedy wlasnie, zupelnie niespodziewanie, lodz zaczela sie kolysac i podskakiwac na nieoczekiwanie zrodzonej fali. Corum rozejrzal sie, szukajac przyczyny tak gwaltownego wzburzenia sie morza. W oddali grzmial przyboj, lecz o wiele blizej uslyszal inny dzwiek i spojrzal w kierunku, z ktorego dochodzil. Z poludnia dolatywalo miarowe chlapanie i pluskanie - odglosy, ktore towarzysza zwykle brodzeniu w nurcie strumienia. Czy moglo to byc jakies morskie zwierze? Mabdenowie lekali sie wielu takich potworow. Corum chwycil sie kurczowo burty, usilujac rownoczesnie utrzymac lodz z dala od skal, lecz fale nie tam go niosly. Zrodlo dzwieku sie przyblizylo. Corum uniosl swoj dlugi, mocny miecz, szykujac sie na starcie z nieznanym. Potem dojrzal to cos we mgle. Wysokie, jakby pekate - w zarysie przypominajace czlowieka. Ciagnelo cos za soba. Siec rybacka! Czyzby te wody byly az tak plytkie? Corum wychylil sie za burte i opuscil ostrzem w dol miecz w fale, lecz nie wyczul dna. Moglo zatem byc pod nim dowolnie gleboko. Zdal sobie tez sprawe z tego, ze mgla go zwiodla. Postac nadal byla dosc daleko, lecz nalezala do giganta - o wiele wiekszego niz Gigant z Laahr. To dlatego wzbudzala az tak wielkie fale kolyszace silnie lodzia. Corum chcial zawolac, poprosic te gigantyczna istote, by odeszla, zanim zatopi droge, lecz rozmyslil sie po zastanowieniu. Istoty takie, jak ta, mozna bylo podejrzewac o gorsze zdanie o smiertelnikach, niz mial je Gigant z Laahr. Teraz, wciaz osloniety mgla, gigant zmienil kierunek marszu nie przerywajac polawiania. Brnal ciezko przez wode za rufa lodzi Coruma. Prad odepchnal lodz od Tyciacmilowej Rafy, kierujac ja prawie dokladnie na wschod i Corum nie mogl zrobic nic, by temu zaradzic. Walczyl z rumplem i zaglem, lecz bez skutku. Zupelnie jakby porwala go jakas rzeka gnajaca w przepasc. Gigant wzbudzil nurt, z ktorym nie dalo sie walczyc. Nie bylo innego wyjscia, jak tylko pozwolic lodzi, by niosla go tam, gdzie sama chciala. Gigant juz dawno skryl sie we mgle, kierujac sie ku Tysiacmilowej Rafie, gdzie zapewne mieszkal. Mala lodz gnala jak rekin polujacy na zdobycz, az nagle przebila sie przez mgle. Corum zobaczyl wybrzeze. Wysoki klif zblizal sie gwaltownie. Rozdzial 2 TEMGOL-LEP Corum nie ustawal w rozpaczliwych staraniach, by zawrocic lodz od brzegu. Jego szesciopalca reka sciskala rumpel, a druga szarpala sie z zaglem.Nagle rozlegl sie zgrzyt, drzenie przebieglo przez lodz, ktora przechylila sie niebezpiecznie. Corum schwycil orez i zdolal go w ten sposob ocalic, gdyz lodz rychlo sie przewrocila i zostala uniesiona przez wode. Zakrztusil sie, gdy fala wdarla mu sie do ust. Poczul, ze szoruje cialem po kamykach na dnie. Sprobowal stanac, gdy tylko woda zaczela ustepowac wartkim nurtem. Zobaczyl skale i schwycil sie jej, wylawiajac druga reka luk i kolczan ze strzalami, ktore juz za chwile mogly pograzyc sie w falach. Morze cofalo sie. Spojrzal za siebie stwierdzajac, ze wywrocona lodz odeszla wraz z nim. Puscil sie skaly i stanal pewniej na nogach, zapial pas wokol bioder, poprawil helm. Poczul gorzki smak przegranej. Przeszedl kilka krokow plaza i usiadl pod wysokim, ciemnym urwiskiem. Byl rozbitkiem na obcym brzegu. Cel jego wyprawy znajdowal sie po drugiej stronie ciesniny. O nic nie dbal w tej chwili. Mysli o milosci, nienawisci, zemscie zniknely. Czul, ze zostawil je wszystkie za soba, w swiecie marzen, ktorym byla teraz dla niego Svi-an-Fanla-Brool. Jedyne, co przypominalo mu o tym swiecie, to szesciopalca reka i skrzace sie oko. Wspomniawszy o oku i doswiadczeniach z nim, wzdrygnal sie i dotknal opaski reka. Wiedzial juz teraz, ze przyjmujac dary Shoola, zaakceptowal rownoczesnie logike swiata czarodzieja. Nie bylo od tego ucieczki. Westchnal, wstal i spojrzal na klif. Byl on nie do zdobycia. Ruszyl po kamykach wzdluz niego w poszukiwaniu miejsca, gdzie wspinaczka mialaby szanse. Chcial ujrzec z gory lad, na ktorym sie znalazl. Wlozyl rekawice, ktora dal mu Shool dla ochrony nowej dloni. Pamietal jego ostrzezenia o potedze konczyny. Wciaz wierzyl w nie tylko polowicznie, lecz chcac nie chcac musial przyjac je za prawdziwe. Posuwal sie naprzod przez ponad godzine, maszerujac mozolnie, az obszedl cypel i ujrzal zatoke, brzegi ktorej opadaly lagodnie ku morzu i mogly z latwoscia posluzyc za droge w glab ladu. Zaczynal sie przyplyw i plaza miala wkrotce zostac zalana. Zaczal biec. Osiagnal podnoze zbocza i zatrzymal sie, dyszac. Zdazyl na czas i byl bezpieczny. Morze zakrylo juz wieksza czesc plazy. Wspial sie na gore i zobaczyl miasto. Bylo to miasto utworzone z budynkow i minaretow lsniacych biela w sloncu, chociaz po dokladniejszym przyjrzeniu sie Corum stwierdzil, ze wieze i domy nie byly biale, lecz wielokolorowe za sprawa pokrywajacej je mozaiki. Nie widzial nigdy dotad czegos podobnego. Zastanawial sie, czy ominac miasto, czy podejsc don. Jesli mieszkancy byli przyjaznie nastawieni do obcych, wowczas moze zyskalby ich pomoc - potrzebowal nowej lodzi. Jesli jednak byli to Mabdenowie, trzeba bylo liczyc sie z wrogoscia. Sadzil, ze moglo to byc miasto, ludu Rhaga-da-Kheta wzmiankowanego na jego mapach. Odruchowo siegnal po torbe, lecz mapy przepadly wraz z lodzia i magnetytem. Rozpacz powrocila. Ominal miasto z daleka. Nie przeszedl jednak nawet mili, gdy dogonila go dziwaczna jazda - wojownicy siedzacy na cetkowanych bestiach o dlugich szyjach, z kreconymi rogami i wasami jak u jaszczurki. Ich wrzecionowate lapy poruszaly sie dosc szybko, totez wkrotce Corum mogl dostrzec, ze wojownicy rowniez byli bardzo wysocy i niezwykle szczupli, z malymi, zaokraglonymi glowami i kolistymi oczami. Nie byli to Mabdenowie, lecz nie przypominali rowniez zadnej innej rasy, o ktorej by slyszal. Zatrzymal sie i czekal. Nie mogl zrobic nic innego, nie wiedzac, jakie jest nastawienie nadjezdzajacych. Otoczyli go szybko, spogladajac nan z gory wielkimi, przenikliwymi oczami. Ich nosy i usta rowniez byly zaokraglone, a wyraz twarzy przypominal nieustanne zdziwienie. -Olanja ko? - powiedzial jeden, noszacy dziwaczny plaszcz i kaptur z jaskrawymi piorami; w reku mial maczuge zrobiona na ksztalt pazura gigantycznego ptaka. - Olanja ko, drajer? Uzywajac Prostej Mowy Vadhaghow i Nhadraghow, ktora byla podobna do jezyka Mabdenow, Corum odpowiedzial: -Nie rozumiem waszego jezyka. Istota w plaszczu z pior przechylila glowe na bok i zamknela usta. Pozostali wojownicy, wszyscy ubrani i uzbrojeni podobnie, chociaz nie tak szykownie, zamruczeli miedzy soba. Corum pokazal mniej wiecej na poludnie. -Przyszedlem stamtad - przez morze. Teraz uzywal Sredniej Mowy, ktora mowili Vadhaghowie i Nhadraghowie, lecz nie Mabdenowie. Jezdziec pochylil sie naprzod, jakby dzwiek wydal mu sie znajomy, lecz potem potrzasnal glowa, nie rozumiejac ni slowa. -Olanja ko? Corum tez potrzasnal glowa. Wojownik spojrzal z zaklopotaniem i podrapal sie lekko po policzku. Corum nie wiedzial, czy mialo to cos oznaczac, a jesli, to co. Przywodca wskazal na jednego z podwladnych. -Mor naffa! Wyznaczony zeskoczyl ze swego wierzchowca i szerokim gestem wskazal Corumowi, zeby wspial sie na grzbiet dlugoszyjej bestii. Z pewnymi trudnosciami zdolal Corum wdrapac sie na waskie siodlo, czujac sie w nim strasznie niewygodnie. -Hoj! - Dowodca wskazal na swych wojownikow i zawrocil oddzial ku miastu. - Hoj, ala! Bestie pobiegly, zostawiajac jednego z wojownikow, ktory zwolnil miejsce w siodle dla Coruma. Miasto bylo otoczone wysokim murem ozdobionym geometrycznymi figurami. Wjechali przez wysoka, waska brame, mineli szereg scian, zaplanowanych zapewne jako prosty labirynt, i podazyli szeroka aleja pelna kwitnacych drzew ku palacowi wznoszacemu sie posrodku miasta. Wszyscy zsiedli pod bramami palacu, gdzie sluzacy, rownie wysocy i szczupli jak wojownicy, z takimi samymi zdziwionymi, kraglymi twarzami, przejeli wierzchowce. Corum zostal poprowadzony przez bramy, schodami w gore; ponad sto stopni dzielilo go od wewnetrznych pomieszczen. Zdobienie scian palacu bylo mniej barwne niz na murach miasta. Przewazalo zloto, biel i blekit. Rekodzielo bylo wprawdzie nieco barbarzynskie, lecz wrazenie robilo wspaniale i Corum podziwial je bez reszty. Przeszli pokoje i dotarli na wewnetrzny dziedziniec, otoczony okrazajacymi go sciezkami spacerowymi, z fontanna posrodku. Pod markiza stalo duze krzeslo z wysokim oparciem. Wykonane bylo ze zlota, a zdobienia podkreslono rubinami. Wojownicy eskortujacy Coruma zatrzymali sie jak na komende, i prawie natychmiast z glebi budynku pojawila sie istota wprawiajaca w zdumienie wplecionymi we wlosy piorami, zdobiacymi i tak bujna fryzure. Szeroki plaszcz, rowniez z wieloma wspanialymi piorami i spodniczka ze zlotej tkaniny dopelnialy reszty. Zajela miejsce na tronie. Byl to wladca miasta. Dowodca wojownikow i monarcha porozmawiali krotko w swoim jezyku, podczas gdy Corum czekal cierpliwie, nie chcac ryzykowac jakiegokolwiek gestu, ktory moglby zostac zinterpretowany jako wrogi. W koncu obaj skonczyli. Monarcha odwrocil sie do Coruma. Znal chyba kilka roznych jezykow, gdyz po paru probach Corum doslyszal, jak mowi z obcym akcentem, lecz zrozumiale: -Czy jestes z rasy Mabdenow? Byla to stara mowa Nhadraghow, ktorej Corum uczyl sie w dziecinstwie. -Nie jestem - odpowiedzial z wahaniem. -Lecz nie jestes Nhedregh. -Nie... nie jestem... "Nhedregh". Znasz ten lud? -Dwoch sposrod nich zylo miedzy nami kilka wiekow temu. Z jakiej rasy jestes? -Vadhaghow. Krol zagryzl wargi i cmoknal. -Wrogowie, tak... wrogowie Nhedregh? -Juz nie. -Juz nie? - zdumial sie krol. -Wszyscy Vadhaghowie procz mnie zgineli - wyjasnil Corum. - A to, co zostalo z Nhadraghow, poszlo w niewole Mabdenow. -Mabdenowie do barbarzyncy. -Tak, lecz potezni barbarzyncy. Krol pokiwal glowa. -To zostalo przewidziane. - Przyjrzal sie Corumowi blizej. - A dlaczego ty zyjesz? -Wybralem zycie. -Zaden wybor nie jest twoj, gdy Arioch decyduje. -Kto to jest Arioch? -Bog. -Jaki bog? -Bog, ktory rzadzi naszym przeznaczeniem. Ksiaze Mieczy Arioch. -Kawaler Mieczy? -Tak, sadze, ze pod tym tytulem znany jest na dalekim poludniu. Krol wydawal sie mocno zaniepokojony. Zwilzyl wargi. -Jestem Krol Temgol-Lep. To moje miasto, Arke - zatoczyl szeroki hak szczupla reka. - A to moj narod, Ragha-da-Kheta. Kraina zwana jest Khoolcrach. My tez wkrotce umrzemy. -A to niby dlaczego? -To jest czas Mabdenow. Tak postanowil Arioch. - Krol zgarbil swe waskie ramiona. - Arioch postanowil. Wkrotce przyjda tu Mabdenowie i nas wybija. -Oczywiscie bedziecie z nimi walczyc. -Oczywiscie nie. To jest czas Mabdenow. Tak rozkazuje Arioch. Ragha-da-Khetom pozwolil i tak zyc dluzej, gdyz jestesmy jemu posluszni; gdyz nie stawiamy oporu. Lecz wkrotce umrzemy. Corum potrzasnal glowa. -Czy nie sadzisz, ze Arioch jest niesprawiedliwy, skazujac was na ten los? -Arioch decyduje. Corum odniosl wrazenie, ze ci ludzie nie zawsze byli takimi fatalistami. Moze i oni ulegli procesowi degeneracji, spowodowanemu przez Kawalera Mieczy. -Czemu Arioch mialby niszczyc tyle piekna i madrosci, ktore widze tu u was? -Arioch decyduje. Krol Temgol-Lep wydawal sie bardziej przystajacym do planow Kawalera Mieczy niz ktokolwiek inny. Ostatecznie, zyjac tak blisko jego domeny, mogli go nawet widywac. -Czy Arioch sam wam to oznajmil? -Przemawia do nas przez najmedrszych. -I najmedrsi pewni sa woli Ariocha? -Sa pewni. Corum westchnal. -Coz, ja zamierzam przeciwstawic sie jego planom. Dla mnie sa nie do przyjecia! Krol Temgol-Lep przymknal powieki i zadrzal lekko. Wojownicy popatrzyli na nich podejrzliwie. Najwyrazniej zorientowali sie, ze krol jest niezadowolony. -Nie chce juz wiecej rozmawiac na temat Ariocha - powiedzial krol. - Musimy jednak, jako ze jestes naszym gosciem, zadbac o ciebie. Wypijesz ze mna troche wina. -Wina nieco wypije. Dziekuje. - Corum wolalby zaczac od jedzenia, lecz nie chcial urazic Ragha-da-Khetow. Ostroznosc byla dyktowana rowniez i tym, ze mogliby przeciez wyposazyc go w lodz, ktorej potrzebowal. ' Krol przemowil do kilku sluzacych, ktorzy czekali w cieniu, przy drzwiach palacu. Weszli do srodka. Wkrotce wrocili z tacami, na ktorych staly wysokie, smukle puchary i zloty dzban. Krol wzial dzban w swoje rece i ustawiwszy go na kolanie, uroczyscie nalal wina do jednego z pucharow i wreczyl go Corumowi. Corum wyciagnal lewa reke, by przyjac naczynie. Reka zadrzala. Corum sprobowal ja opanowac, lecz odtracila puchar. Krol spojrzal wstrzasniety i cos powiedzial. Reka wyciagnela sie dalej i zacisnela swoje szesc palcow na gardle krola. Temgol-Lep zacharczal i zaczal sie szarpac. Corum usilowal oderwac od niego Reke Kwlla, lecz palce zacisnely sie mocno. Czul, ze pozbawia krola zycia. Corum krzyknal o pomoc, zanim jeszcze zdal sobie sprawe, ze dla wojownikow byl kims, kto z wlasnej inicjatywy zaatakowal krola. Wyciagnal miecz i zatoczyl nim kolo, gdy ruszono na niego z osobliwie rzezbionymi maczugami. Wojownicy wyraznie nie byli przyzwyczajeni do walki, gdyz ich poczynania byly powolne i pozbawione nalezytej koordynacji. Nagle jego reka puscila Krola Temgol-Lepa - Corum zobaczyl, ze monarcha jest martwy. Jego nowa reka zamordowala niegrozna, lagodna i niewinna istote. Zaprzepascila szanse na otrzymanie pomocy od Ragha-da-Khetow. Moze nawet skazala Coruma na smierc, gdyz wojownikow przybywalo w zastraszajacym tempie. Stojac nad cialem krola zadawal skuteczne ciosy, odcinajac rece i nogi, scinajac glowy. Zewszad tryskala krew. Wtedy, nagle, okazalo sie, ze nie ma juz zywych wojownikow. Stal na zaslanym cialami dziedzincu, pod prazacymi promieniami slonca. Patrzac na ciala, uniosl Reke Kwlla i splunal na nia. -Rhalina miala racje, pomiocie zlego! Zrobilas ze mnie morderce! Lecz reka znow nalezala do niego i nie wykazywala sladu wlasnego zycia. Byla zwykla reka. Oprocz pluskania wody w fontannie na dziedzincu panowala cisza. Corum obejrzal sie na martwego krola i zadrzal. Uniosl miecz. Moze przeciez odciac Reke Kwlla. Lepiej juz byc kaleka niz niewolnikiem czegos takiego! Wtedy jednak stracil grunt pod nogami, gdyz cos wyrznelo go w plecy i upadl na grzbiet usilujacej zlapac go w swe pazury bestii. Rozdzial 3 MROCZNE SPRAWY Corum zobaczyl nad soba jasne niebo. Kamienne plyty, na ktorych lezal, odplynely w dol, a on sam pograzyl sie w ciemnosci razem z bestia, ktora panowala w studni nad podworcem. Przygotowal sie do obrony przed nia, lecz zniknela. Tylko gdzies po katach slyszal jej warczenie.Warczenie umilklo i na chwile zapanowala cisza. Corum czekal. Uslyszal czlapanie. Zobaczyl ognik. Ognik urosl w plomien. Swiatla dostarczal knot zanurzony w glinianym naczyniu pelnym oliwy. Naczynie trzymala brudna lapa, nalezaca do kudlatej istoty, ktorej oczy pelne byly zlosci. -Kim jestes? - spytal Corum. Kreatura zaczlapala znowu i ustawila prymitywna lampe w niszy muru. Corum dojrzal, ze komnata wyscielona byla brudna sloma. Byl w niej dzban i talerz, a w glebi widnialy ciezkie, zelazne drzwi. Miejsce cuchnelo ludzkimi ekskrementami. -Rozumiesz mnie? - Corum mowil wciaz w jezyku Nhadraghow. -Przestan belkotac - powiedziala kreatura, jakby nie oczekiwala, ze Corum ja zrozumie. Mowila w Prostej Mowie. - Niedlugo bedziesz podobny do mnie. Corum nie odpowiedzial. Schowal miecz do pochwy i obszedl cele, uwaznie ja ogladajac. Wydawalo sie, ze nie ma stad drogi ucieczki. Nad soba uslyszal kroki. Calkiem wyraznie slyszal glosy Ragha-da-Khetow chodzacych po kamieniach dziedzinca. Nawolywali sie bliscy histerii. Kreatura uniosla glowe i nasluchiwala. -Cos sie tam wydarzylo - zamruczala, wpatrujac sie w Coruma, i dodala pod nosem: - Zabiles tego lichego, malego tchorza, co? Hm, coz, nie mam ci tego za zle, jako mojemu tutaj kompanowi. Chociaz zapewne niedlugo tu zostaniesz. Ciekaw jestem, jak cie zgladza... Corum tez nasluchiwal w milczeniu, wciaz nie ujawniajac, ze rozumie slowa gospodarza. Slyszal, jak odciagano ciala. Coraz wiecej glosow pojawialo sie i oddalalo. -Sa teraz w rozterce - zachichotala kreatura. - Dobrzy sa tylko w zabijaniu podstepnym. Co ci probowali zrobic, przyjacielu? Otruc cie? Zwykle w ten wlasnie sposob pozbywaja sie tych, ktorych sie boja. Trucizna? Corum zamarl. Czy wino bylo zatrute? Spojrzal na reke. Czy wiedziala? Czy byla jego straznikiem? Postanowil przerwac milczenie. -Kim jestes? - spytal w Prostej Mowie. Stworzenie zaczelo sie smiac. -Wiec mnie rozumiesz! Dobrze, jestes zatem odtad moim gosciem. Sadze jednak, ze najpierw powinienes odpowiedziec na moje pytania. Wygladasz mi na Vadhagha, chociaz przeciez Vadhaghowie dawno juz wymarli. Nazwij swoj lud, przyjacielu. -Jestem Corum Jhaelen Irsei, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Ostatni z Vadhaghow. -Hanafax z Pengrade. To ja. Troche zolnierz, czasem kaplan lub odkrywca nowych ziem. A bywa tez, ze i taki lach, jakiego teraz widzisz. Pochodze z krainy zwanej Lywm-an-Esh, ladu daleko na zachod stad. -Znam Lywm-an-Esh. Bylem gosciem Margrabiny ze Wschodu. -Co? Wiec Marchia nadal istnieje? Slyszalem, ze juz dawno temu zalaly ja wody postepujacego morza! -Zniszczenie grozi mu dopiero teraz. Szczepy Pony... -Na Urleha! Szczepy Pony! To cos z zamierzchlej historii! -Jak znalazles sie tak daleko od swego kraju, Sir Hanafaksie? -To dluga opowiesc, Ksiaze Corumie. Arioch - jak jest on tutaj zwany - nie obdarza usmiechem ludu Lywm-an-Eshu. Oczekuje, ze wszyscy Mabdenowie beda robic to, co on chce - a glownie, ze zajma sie eliminacja wszystkich starszych ras, takich jak twoja. Jak bez watpienia wiesz, rasy te nigdy nas n i o skrzywdzily. Lecz Urleh jest wasalem o innym charakterze - jest bostwem poslusznym Kawalerowi Mieczy. To jemu wlasnie sluzylem jako kaplan. No i, jak sie wydaje, Arioch stracil w pewnym momencie cierpliwosc i rozkazal ludowi Lywm-an-Eshu przedsiewziac krucjate przeciwko zyjacemu daleko na zachod morskiemu narodowi. Liczy on nie wiecej niz piecdziesieciu przedstawicieli mieszkajacych w zamkach zbudowanych z koralowca. Zwani sa Shalafenami. Urleh przekazal mi rozkaz Ariocha. Zdecydowalem sie uznac ten rozkaz za falszywy, pochodzacy od jakiejs innej, nieprzyjaznej Urlehowi istoty. I wtedy moje szczescie, ktore nigdy nie bylo dla mnie laskawe, opuscilo mnie. Zdarzylo sie morderstwo. Zostalem obwiniony i ratowalem sie ucieczka, kradnac statek. Po wielu dziwnych przygodach znalazlem sie w koncu wsrod tych swiergoczacych ludzi, ktorzy tak cierpliwie czekaja, az przyjdzie Arioch i ich zje. Zaproponowali mi wino, a gdy odmowilem, pochwycili mnie i umiescili tutaj, gdzie jestem nie dluzej niz kilka miesiecy. -Co z toba zrobia? -Nie potrafie powiedziec. Mam nadzieje, ze w koncu sam umre. Sa ludem zdezorientowanym, glupim i pozbawionym przywodztwa, lecz nie sa okrutni. Odkad rozrosl sie w nich strach przed Ariochem, nie odwazaja sie uczynic niczego, co mogloby go obrazic. Maja nadzieje, ze dzieki temu pozwoli im jeszcze zyc przez pare lat. -A czy nie domyslasz sie, jakie zamiary moga miec wobec mnie? Ostatecznie zabilem ich krola. -Wlasnie sie nad tym zastanawiam. Trucizna zawiodla. Zapewne nie odwaza sie zastosowac wobec ciebie przemocy. Poczekamy, zobaczymy. -Mam pewna misje do spelnienia - powiedzial mu Corum. - Nie moge pozwolic sobie na oczekiwanie. Hanafax usmiechnal sie szeroko. -Obawiam sie, ze bedziesz musial, przyjacielu. Jestem tez po trosze czarownikiem, jak ci chyba powiedzialem. Znam kilka sztuczek, lecz zadna z nich nie dziala tutaj. Nie wiem czemu. A jesli czary nie moga nas wesprzec, to co zatem? Corum podniosl swa obca reke i wpatrzyl sie w nia w zamysleniu. Potem spojrzal na zarosnieta twarz wspolwieznia. -Czy slyszales kiedykolwiek o Rece Kwlla? Hanafax zamarl. -Tak... zdaje mi sie, ze tak. Raz slyszalem o takim bogu, jednym z dwoch braci, miedzy ktorymi wybuchla jakas sprzeczka... To legenda, oczywiscie, jak wiele innych... Corum podniosl przed jego oczy lewa reke. -To wlasnie jest Reka Kwlla. Dal mi ja pewien czarownik, razem z okiem. Okiem Rhynna. A obie te rzeczy maja, jak mi powiedziano, wielka moc. -Nie wiesz na pewno? -Nie mialem okazji ich wyprobowac. Hanafax jakby sie zaniepokoil. -To sa moce zbyt duze jak na smiertelnika. Obawiam sie, ze konsekwencje ich uzycia moga byc trudne do przewidzenia... -Nie sadze, abym mial jakis wybor. Podjalem juz decyzje. Wezme potegi podlegle Rece i Oku! -Ufam, ze wspomnisz im, iz jestem po twojej stronie, Ksiaze Corumie. Corum odpial rekawice i zsunal ja z szesciopalcej dloni. Drzal z napiecia. Potem przesunal opaske na czolo. Zaczal dostrzegac ksztalty z mrocznych planow. Znow zobaczyl pejzaz, nad ktorym swiecilo czarne slonce. Znow zobaczyl cztery zakapturzone postacie. Tym razem spojrzal w ich twarze. Krzyknal. Lecz nie umial podac powodu swego strachu. Spojrzal znow. Reka Kwlla wyciagnela sie w kierunku zakapturzonej czworki. Ich glowy drgnely, gdy ujrzeli reke. Ich straszne oczy zdawaly sie wysaczac z jego ciala cale cieplo, pozbawiac jego dusze calej witalnosci. Lecz nie odwracal spojrzenia. Reka skinela. Ciemne postacie ruszyly ku Corumowi. Uslyszal, jak Hanafax mowi: -Nic nie widze! Co przywolujesz? Co widzisz? Corum zignorowal go. Byl mokry od potu i cale cialo, procz Reki Kwlla, drzalo. Cztery postacie wyjely spod plaszczy pokazne kosy. Corum poruszyl spierzchnietymi wargami. -Tutaj. Chodzcie do tego wymiaru. Badzcie mi posluszni. Podeszli blizej i zdawali sie teraz przechodzic przez falujaca zaslone mgly. Potem Hanafax krzyknal ze strachu i obrzydzenia. -Bogowie! To sa potwory ze Studni Psa! Shefanhowowie! - skoczyl za Coruma. - Nie dopusc ich do mnie, Vadhaghu! AAAA! Z dziwnie znieksztalconych ust dobiegly go tubalne glosy: -Panie, wypelnimy twoja wole. Wypelnimy wole Kwlla. -Zniszczcie te drzwi! - rozkazal Corum. -Czy otrzymamy nagrode, panie? -Jaka to nagroda? -Jedno zycie dla kazdego z nas, panie. Corum zadrzal. -Dobrze, bedziecie mieli nagrode. Kosy uniosly sie, a cztery istoty, ktore bez watpienia byly prawdziwymi Shefanhowami, zaglebily sie w waskie przejscie. -Moj latawiec - mruknal Hanafax do Coruma. - Mozemy nim uciec. -Latawiec? -Tak. Moze latac i zabrac nas obu. Shefanhowowie szli dalej. Bila od nich moc, ktora mrozila przez skore. Weszli kilka stopni pod gore i kolejne drzwi wylecialy pod ciosami kos. Pojawilo sie swiatlo dnia. Znalezli sie na glownym dziedzincu palacu. Zewszad zbiegali sie wojownicy. Tym razem wydawali sie pozbawieni watpliwosci, czy zabic Coruma i Hanafaxa. Lecz zatrzymali sie, dojrzawszy czterech zakapturzonych. -Oto sa wasze nagrody - powiedzial Corum. - Wezcie tylu, ilu chcecie, i wracajcie tam, skad przyszliscie. Kosy zalsnily w sloncu. Ragha-da-Khetowie rzucili sie z krzykiem do ucieczki. Wrzaski byly coraz glosniejsze. Czterech zachichotalo. Potem ryknelo. Zaczeli nasladowac okrzyki swych ofiar, gdy kosy poszly w ruch, a glowy jely spadac z karkow. Bliscy mdlosci Corum i Hanafax pobiegli korytarzami palacu. Hanafax prowadzil i w koncu zatrzymali sie przed jakimis drzwiami. Krzyki rozlegaly sie teraz wszedzie dookola, najglosniej halasowala jednak przerazajaca czworka. Hanafax wylamal drzwi. W srodku bylo ciemno. Zaczal szperac po pokoju. -Tutaj mieszkalem, gdy bylem jeszcze ich gosciem. Zanim nie uznali, ze obrazam ich Ariocha. Przyszedlem tu razem z latawcem. Teraz... Corum zobaczyl zolnierzy biegnacych korytarzem w ich kierunku. -Odszukaj go szybko - rzucil w zakurzona ciemnosc i skoczyl zablokowac przejscie mieczem. Tykowate istoty przystanely i spojrzaly na zelazo. Uniosly swe maczugi w ksztalcie ptasich pazurow i powoli ruszyly na Coruma. Miecz Corum zrobil wypad i rozcial wojownikowi gardlo. Upadl placzac swe rece i nogi. Innego trafil w oko. Krzyki zamieraly. Czterej sprzymierzency Coruma wracali do swego planu z nagrodami wybranymi z ludu Ragha-da-Kheta. Za plecami Coruma Hanafax targal zakurzona platanine jedwabiu i drewnianych listew. -Mam go, Ksiaze Corumie. Daj mi jeszcze chwile czasu na przypomnienie sobie odpowiedniego zaklecia. Zamiast ulec przerazeniu po smierci towarzyszy, Ragha-da-Kheta zabierali sie do walki na serio. Wykorzystujac po czesci poleglych jako oslone, Corum nie ustawal w zabijaniu. Hanafax wykrzykiwal cos w obcym jezyku. Corum poczul wzmagajacy sie wiatr, ktory zatargal jego szkarlatnym plaszczem. Cos uchwycilo go od tym, a po chwili unioslo w powietrze ponad glowami wojownikow i skierowalo korytarzem w otwarta przestrzen. Niespokojnie spojrzal w dol. Pod nim przemykalo miasto. Hanafax wciagnal go do pudla z zoltego i zielonego jedwabiu. Corum mial wrazenie, ze zaraz spadnie, lecz latawiec trzymal sie powietrza. Obdarta i rozczochrana postac za nim szczerzyla zeby w usmiechu. -Tak zatem wola Ariocha moze zostac zlamana - powiedzial Corum. -O ile i w tym nie jestesmy jego instrumentami - powiedzial Hanafax i przestal sie usmiechac. Rozdzial 4 W KRAINACH PLOMIENI Corum przywykl z wolna do unoszenia sie w powietrzu, lecz nadal nie bylo mu zbyt wygodnie w kolorowym pudle. Hanafax mamrotal cos do siebie, scinajac wlosy i bokobrody, az w koncu wylonila sie spod nich przystojna, mloda twarz. Z manifestacyjnym spokojem wyrzucil swe lachmany i wlozyl czysta kamizelke oraz pare nogawic, ktore mial ze soba w tobolku.-Czuje sie po tysiackroc odrodzony. Dzieki ci, Ksiaze Corumie, ze odwiedziles miasto Arke, zanim jeszcze zupelnie zdziadzialem! Corum stwierdzil, ze Hanafax nie zwykl zbyt dlugo pozostawac w jednym nastroju, niemniej z natury byl wyraznie pogodnego usposobienia. -Dokad ta latajaca rzecz nas niesie, Hanafaksie? -Z tym jest maly problem - powiedzial Hanafax. - To dlatego znalazlem sie w klopotach wiekszych, niz ich szukalem. Nie moge nim sterowac. Leci tam, gdzie sam zechce. Byli akurat nad morzem. Corum przytrzymal sie listew i wbil oczy w przestrzen przed soba, a Hanafax zaintonowal piesn, ktorej slowa nie oszczedzaly niczego, ani Ariocha, ani boga Psa, ani Wschodniego Ludu Mabden. Corum dojrzal cos pod nimi i powiedzial oschle: -Radzilbym ci przestac zlorzeczyc Ariochowi. Zdaje sie, ze lecimy nad Tysiacmilowa Rafa. O ile wiem, jego domena lezy gdzies niedaleko stad. -To daleko, chociaz... Mam nadzieje, ze latawiec wkrotce posadzi nas na ziemi. Osiagneli brzeg. Corum wytezal wzrok, by go rozpoznac. Chwilami wydawal sie woda - jak wielkie wewnetrzne morze - a chwilami woda znikala calkowicie i widac bylo tylko suchy grunt. Kotlowalo sie tak nieustannie. -Hanafaksie, czy to jest Urde? -Sadze, ze jest to chyba miejsce zwane Urde. Przynajmniej na to wyglada. Niestala materia stworzona przez Wladcow Chaosu. -Wladcow Chaosu? Nie slyszalem dotad tego okreslenia. -Nie slyszales? No coz, to ich wola rzadzi toba. Arioch jest jednym z nich. Dawno temu, w wielkiej wojnie miedzy silami Ladu a Chaosu, Chaos wygral i zaczal rzadzic w Pietnastu Planach oraz, o ile mi wiadomo, takze w wielu innych lezacych poza nimi. Niektorzy mowia, ze Lad zostal definitywnie pobity i wszyscy jego bogowie znikneli. Mowia tez, ze Kosmiczna Rownowaga zostala zaklocona zbyt silnie - Chaos przewazyl - przez to wlasnie tyle rzeczy zdarza sie na swiecie samowolnie. Mowi sie, ze kiedys swiat byl okragly, nie plaski jak talerz. Przyznaje, ze zapewne trudno jest sobie to wyobrazic. -Pare legend Vadhaghow mowi, ze naprawde byl kiedys okragly. t -Tak. Vadhaghowie zaczeli sie rozwijac na krotko przedtem, nim Lad zostal wygnany. Oto dlaczego Wladcy Mieczy nienawidza Dawnych Ras az tak bardzo. Nie sa one ich dzielem, lecz Wielkim Bogom nie wolno ingerowac wprost w sprawy smiertelnikow, totez musza to robic glownie rekami Mabdenow... -I to jest prawda? -To jedna z prawd, zawsze mozna ja odrzucic. - Hanafax wzruszyl ramionami. - Znam tez inne wersje tej samej opowiesci. Lecz sklonny jestem wierzyc wspomnianej. -Ci wielcy bogowie - mowisz o Wladcach Mieczy? -Tak. O Wladcach Mieczy i innych. Potem sa jeszcze Wielcy Dawni Bogowie, dla ktorych wszystkie miriady wymiarow Ziemi sa tylko drobnym fragmentem wiekszej mozaiki - znow wzruszyl ramionami. - Takiej kosmologii nauczono mnie, gdy bylem kaplanem. Nie moge zareczyc, ze to prawda. Corum zamarl. Spojrzal w dol, gdzie przeplywalo teraz niegoscinne pustkowie. Byla to pustynia zwana Droonhazat, zoltobrazowa i wyraznie bezwodna. Zrzadzeniem losu dotarl w poblize domeny Kawalera Mieczy szybciej, niz oczekiwal. A moze nie byl to tylko slepy traf? Upal narastal, skutkiem czego piasek ponizej blyszczal i migotal. Hanafax zwilzyl wargi. -Zblizamy sie niebezpiecznie do Krain Plomieni, Ksiaze Corumie. Spojrz. Na horyzoncie Corum dojrzal waska, drgajaca Unie czerwonego swiatla. Niebo nad nia zabarwialo sie purpura. Z przerazeniem stwierdzil, ze pedza wprost na sciane plomieni, ktora rozciagala sie w obu kierunkach, jak tylko daleko mogl dojrzec. -Hanafaksie, sploniemy zywcem - powiedzial cicho. -Mozliwe. -Nie ma sposobu, by zawrocic twoj latawiec? -Kiedys jeszcze probowalem. Nie po raz pierwszy unosi mnie z jednego niebezpieczenstwa w inne, gorsze... Sciana plomieni byla juz tak blisko, ze Corum czul jej zar bijacy prosto w twarz. Slyszal huk i trzask ognia, ktory zdawal sie zywic samym powietrzem. -Takie rzeczy sa przeciw naturze! - wykrztusil. -A czy nie na tym wlasnie polegaja czary? - powiedzial Hanafax. - To robota Wladcy Chaosu. Zaklocanie naturalnego porzadku jest ostatecznie dla niego przyjemnoscia. -Ach, te czary. Drecza mi umysl. Nie moge znalezc w nich logiki. -Poniewaz jej nie posiadaja. Sa doskonale samowolne. Wladcy Chaosu sa wrogami Logiki, manipuluja Prawda, sa Kreacjonistami Piekna. Zdziwilbym sie, gdyby stworzyli Krainy Plomieni, nie majac na wzgledzie rowniez i estetycznych smaczkow. Piekno - wiecznie zmieniajace sie piekno - oto po co zyja. -Zle piekno. -Sadze, ze notacje takie, jak "dobro" czy "zlo" nie istnieja dla Wladcow Chaosu. -Wolalbym, zeby istnialy. - Corum otarl rekawem pot z czola. -I zeby zniszczyli cale piekno, ktore stworzyli? Corum rzucil Hanafaxowi chlodne spojrzenie. Czy Mabden byl po stronie Kawalera Mieczy? Czy moze jego kompan w rzeczywistosci wciagnal go w pulapke swym towarzystwem? -Sa jeszcze inne, doskonalsze rodzaje piekna, Sir Hanafaksie. -Owszem. Wszedzie pod nimi wyly wyciagajace sie ku latawcowi plomienie. Ogarnal ich prad wznoszacy, lecz jedwab zaczal sie tlic. Corum byl pewien, ze wkrotce zostana pochlonieci przez ogien, ze wpadna w czelusc tego pieca. Lecz na razie byli jeszcze ponad nim i nagle zobaczyli drugi kraniec muru plomieni. W sama pore, gdyz Corum czul sie w swej zbroi jak zolw przypiekany we wlasnej skorupie. Kawalek latawca odpadl plonac. Hanafax, ktorego twarz byla juz cala czerwona i cialo oplywalo potem, chwycil sie listwy i wykrztusil: -Trzymaj sie szkieletu, Ksiaze Corumie! Lap sie za wsporniki! Corum schwycil przebiegajacy pod nim dzwigar, gdy plonacy jedwab zostal gwaltownie zerwany z ramy i polecial trzepoczac w ogien. Latawiec przechylil sie i grozilo mu, ze podazy w slad za jedwabiem. Gwaltownie tracil wysokosc. Corum zakrztusil sie, gdy rozpalone powietrze wdarlo sie do jego pluc. Prawa reka pokryla sie oparzeniami, chociaz lewa zdawala sie zupelnie niewrazliwa na zar. Latawiec zachwial sie i zaczal spadac. Corumem miotalo we wszystkie strony podczas tego szalonego opadania, lecz zdolal utrzymac sie na listwie. Potem rozlegl sie trzask, potezny huk i Ksiaze znalazl sie pomiedzy szczatkami latawca na szarym obsydianie, za soba majac mur plomieni. Podniosl swe posiniaczone cialo. Wciaz bylo nieznosnie goraco, a plomienie furczaly w niepokojacej bliskosci, wznoszac sie na sto i wiecej stop w gore. Przetopiona skala, na ktorej przystanal, byla zielona i lsnila odbijajac blask ognia, drzac lekko pod stopami. Niedaleko plynela leniwie rzeka lawy, na ktorej powierzchni tanczylo nieco plomieni. Gdziekolwiek by spojrzal, widzial te sama lsniaca skale, te same czerwone rzeki ognia. Obejrzal latawiec. Byl calkiem bezuzyteczny. Wsrod polamanych listew lezal Hanafax i klal. -Coz - wstal i kopnal osmalona rame. - Juz nigdy nie poniesiesz mnie w zadne niebezpieczenstwo! -Tak, tylko tego nam potrzeba - zauwazyl Corum. - To teraz moze byc ostatnie, jakie kiedykolwiek spotkamy. Hanafax podniosl z wraku swoj pas z mieczem i zapial go. Odnalazl przypalony plaszcz i zarzucil na ramiona. -Tak, zdaje sie, ze masz racje, Ksiaze. Glupio skonczyc w takim miejscu, co? -Jesliby przejmowac sie niektorymi legendami Mabdenow - powiedzial Corum - to juz dawno powinien byc z nami koniec, a najpozniej tutaj wlasnie winien byc nasz grob. Czy niektore piekla Mabdenow nie maja byc wlasnie wiecznie plonacym ogniem? Hanafax parsknal. -Moze na Wschodzie. Coz, nie mozemy wrocic. Musimy chyba zatem isc naprzod. -Slyszalem, ze dalej na polnoc leza Lodowe Pustkowia - powiedzial Corum. - Chociaz dlaczego nie topnieja, bedac tak blisko Krain Plomieni, to nie mam pojecia. -Bez watpienia jeszcze jedna sztuczka Wladcow Chaosu. -Niewatpliwie. Ruszyli w droge po nierownych, parzacych im stopy przy kazdym kroku skalach, oddalajac sie od sciany plomieni. Przeskakujac co rusz ponad strumykami lawy, poruszali sie tak powoli i tak kreta droga, ze juz wkrotce musieli zatrzymac sie, by odpoczac. Spojrzeli na odlegle juz plomienie, otarli twarze, wymienili odwazne spojrzenia. Meczylo ich pragnienie, a glosy mieli ochryple. -Wydaje mi sie, ze jestesmy zgubieni, Ksiaze Corumie. Corum przytaknal zmeczonym gestem. Spojrzal w gore. Ponad nimi jak ogniste sklepienie gotowaly sie czerwone chmury. Wydawalo sie, ze caly swiat plonie. -Nie znasz zaklecia przywolujacego deszcz, Sir Hanafaksie? -Zaluje, ale nie. Kaplani nie zajmuja sie takimi prymitywnymi sztuczkami... -Niemniej sa to uzyteczne sztuczki. Ale czarownikow ciesza tylko rzeczy naprawde spektakularne... -W rzeczy samej - przytaknal Hanafax. - A co z twoimi potegami? Czy nie mozesz przywolac skadkolwiek jakiegos wsparcia, chocby i z piekla mieli przychodzic twoi -Obawiam sie, ze ten sojusz moze sie przydac tylko w walce. A skad przychodza, nie mam pojecia. Wydaje mi sie, ze czarownik, ktory wyposazyl mnie w te reke i oko, sam nie mial o tym pojecia. Dla niego to byl eksperyment. -Nie wiem jak ty, ale ja zauwazylem, ze slonce nie zachodzi nad Krainami Plomieni. Nie mozemy oczekiwac nadejscia nocy, by nas uratowala. Corum juz mial odpowiedziec, gdy zobaczyl jakies poruszenie na wzniesieniu z czarnego obsydianu, calkiem niedaleko od nich. - Cicho, Sir Hanafaksie... Hanafax spojrzal przez zadymione gorace powietrze. -Co to jest? I wtedy sie pokazali. Bylo ich okolo dwudziestu, dosiadali zwierzat, ktorych ciala pokryte byly cienka luskowata skora, przypominajaca blache zbroi. Mialy cztery krotkie lapy, rozszczepione stopy, splatane rogi wyrastaly im kolo pyskow, male czerwone oczka wpatrywaly sie uwaznie. Jezdzcy byli od stop do glow okryci czerwonymi ubiorami z jakiegos lsniacego materialu, ktory pokrywal nawet ich twarze i dlonie. Za bron sluzyly im dlugie, haczykowate lance. W milczeniu otoczyli Coruma i Hanafaxa. Przez kilka dlugich chwil zalegala cisza, az w koncu jeden z jezdzcow przemowil: -Co robicie w Krainach Plomieni, obcy? -Nie jestesmy tu z wlasnego wyboru - odpowiedzial Corum. - Przypadek skierowal nas do waszego kraju. Jestesmy pokojowo nastawieni. -Nie jestescie. Nosicie miecze. -Nie wiedzielismy, ze ktos zamieszkuje te ziemie - powiedzial Hanafax. - Szukamy pomocy. Pragniemy stad odejsc. -Nikt nie moze bezpiecznie opuscic Krain Plomieni. Nikt nie uniknie przy tym zaglady. - Glos byl donosny i smutny. - Jest tylko jedno wyjscie, ktore prowadzi przez Paszcze Lwa. -Czy nie moglibysmy... Jezdzcy zblizyli sie. Corum i Hanafax dobyli miecze. -Coz, Ksiaze Corumie, przyjdzie nam chyba umrzec. Corum wykrzywil twarz. Zsunal opaske z oka. Przez chwile pole widzenia oka bylo zamglone, lecz po chwili znow ujrzal zaswiaty. Zawahal sie przez moment, czy nie lepiej byloby umrzec w rak mieszkancow Krain Plomieni, lecz juz widzial grote, w ktorej staly zamarle w bezruchu wysokie postacie. Zaszokowany Corum rozpoznal w nich poleglych wojownikow Ragha-da-Khetow. Ich rany juz nie krwawily, oczy byly szkliste, ubrania i zbroje rozerwane, bron w dloniach. Ruszyli ku niemu, gdy tylko reka wykonala gest przywolania. -Nie! To tez sa twoi wrogowie! - krzyknal Corum. Z ust martwego Krola Temgol-Lepa doszedl szept: -Sluzymy ci, panie. Czy dasz nam nagrode? Corum opanowal sie. Z wolna przytaknal. -Tak, mozecie ja sobie wziac. Dlugonodzy i dlugorecy wojownicy zwrocili sie ku jezdzcom z Krain Plomieni. Zwierzeta zacharczaly i sprobowaly sie wycofac, lecz zostaly zmuszone do pozostania przez jezdzcow. Ragha-da-Khetow bylo pietnastu. Zbiwszy sie w grupki po dwoch, po trzech, uniesli maczugi i rzucili sie na jezdzcow. Haczykowate lance zostaly cisniete na wroga. Wiele trafilo, lecz nie zrobily na rannych wrazenia. Zaczeli sciagac szarpiacych sie jezdzcow z siodel. Corum patrzyl, blady na twarzy. Wiedzial juz, ze wtraca wojownikow z Krain Plomieni do tego samego piekla, z ktorego wezwal Ragha-da-Khetow. Jego wczesniejsza akcja wyslala Ragha-da-Khetow do tego piekla uprzednio. Na lsniacej skale otoczonej rzekami czerwonego, plynnego kamienia trwala walka widm. Pazuropodobne maczugi zrywaly z wojownikow plaszcze, odslaniajac dziwnie znajome Corumowi twarze. -Stojcie! - krzyknal Corum. - Stojcie! Starczy! Nie zabijajcie wiecej! Temgol-Lep podniosl na Coruma swe szkliste oczy. Martwy krol mial wlocznie wbita na wylot w cialo, lecz zdawal sie tego nie zauwazac. Jego wargi poruszyly sie. -Oni sa nasza nagroda, panie. Nie mozemy przestac. -Ale to Vadhaghowie! Sa tacy, jak ja! To moj lud! Hanafax polozyl reke na ramieniu Coruma. -Juz wszyscy sa martwi, Ksiaze Corumie. Lkajac, Corum przypadl do cial, przyjrzal sie twarzom. Mieli takie same podluzne glowy, takie same wielkie oczy o ksztalcie migdalow, takie same splaszczone uszy. -Skad wzieli sie tutaj Vadhaghowie? - mruknal Hanafax. Temgol-Lep odciagal wlasnie na bok jedno z cial, wspomagany przez dwoch podwladnych. Luskowate bestie rozproszyly sie, niektore usilowaly nierozwaznie przejsc przez rzeki lawy. Okiem Rhynna Corum zobaczyl, ze Ragha-da-Khetowie zaciagneli ciala do swojej jaskini. Przeszly go ciarki i nasunal opaske z powrotem. Oprocz kilku sztuk oreza, szczatkow zbroi i strojow oraz znikajacych juz wierzchowcow, nic nie pozostalo po Vadhaghach w Krainach Plomieni. -Zgladzilem swoj wlasny lud! - krzyczal Corum. - Skazalem ich na przerazajaca egzystencje w piekle! -Czary zazwyczaj raptownie wymykaja sie spod kontroli czarownika - powiedzial cicho Hanafax. - To niezalezna potega, juz mowilem. Corum obrocil sie ku Hanafaxowi. -Przestan mlec ozorem, Mabdenie! Czy nie rozumiesz, co zrobilem? Hanafax trzezwo przytaknal. -Rozumiem. Lecz stalo sie. Uratowalismy zycie. -Teraz do moich zbrodni dodalem bratobojstwo. - Corum upadl na kolana, rzucajac miecz na skale. Jego cialem wstrzasnal szloch. -Kto placze? Glos byl smutny, kobiecy. -Kto placze po Cirla-an-Venl, Krajach, Gdzie Teraz Rosna Plomienie? Kto wspomina ich slodkie laki i wzgorza bez skazy? Corum podniosl glowe i wstal. Hanafax wpatrywal sie juz w zjawisko na skale ponad nimi. -Kto tu placze? Kobieta byla stara. Jej twarz byla piekna, ponura i pomarszczona. Siwe wlosy splywaly, skrecajac sie, na czerwony plaszcz, taki sam jak te, ktore nosili wojownicy. Siedziala na podobnej, rogatej bestii. Byla kobieta Vadhaghow, bardzo krucha. Tam, gdzie powinny byc jej oczy, widnialy biale blizny cienkiej tkanki. -Jestem Corum Jhaelen Irsei, pani. Co sie stalo, ze nie widzisz? -Sama wybralam slepote. Wolalam to niz widok mojej ziemi dotknietej kleska. Wylupilam sobie oczy. Jestem Oorese, Krolowa Cirla-an-Venl i mam dwudziestu poddanych. Corum poczul suchosc w gardle. -Zgladzilem twoich ludzi, pani. Oto czemu placze. Jej twarz nie drgnela. -Bylismy i tak skazani na zaglade - powiedziala. - Lepiej, ze juz nie zyja. Dziekuje ci, Obcy, za uwolnienie ich. Moze zadbasz i o moje wytchnienie. Zyje tylko o tyle, o ile istnieje pamiec o Cirla-an-Venl - przerwala. - Dlaczego uzywasz imienia VYedragha? -Jestem z Vadhaghow, czy Vedraghow, jak ty ich nazywasz; jestem z kraju na poludniu. -Wiec Vedraghowie poszli na poludnie. Czy mile sa ich krainy? -Sa bardzo mile. -A twoj lud, czy jest szczesliwy, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu? -Oni nie zyja, Krolowo Oorese. -Wszyscy? Wszyscy procz ciebie? -I procz ciebie, moja Krolowo. Usmiech pojawil sie na jej ustach. -Powiedzial, ze wszyscy zginiemy, gdziekolwiek bysmy sie schronili, do ktoregokolwiek wymiaru bysmy umkneli. Bylo jednak i inne proroctwo - ze kiedy umrzemy, wtedy zginie i on. Zignorowal to, jak pamietam. -Kto tak powiedzial, pani? -Kawaler Mieczy. Ksiaze Chaosu, Arioch. To on odziedziczyl Piec Wymiarow w pradawnej bitwie miedzy Ladem a Chaosem. To on, przybywszy tutaj, zazyczyl sobie, by gladka skala zakryla nasze piekne wzgorza, by wrzaca lawa plynela w naszych spokojnych potokach, by plomienie rosly tam, gdzie byla zielona puszcza. Ksiaze Arioch uczynil to proroctwo. Lecz Lord Arkyn, zanim odszedl na wygnanie, wypowiedzial to drugie. -Lord Arkyn? -Wladca Ladu, ktory rzadzil tu, zanim nie przyszedl Arioch. Powiedzial, ze wyniszczenie starych ras sprowadzi na uzurpatora kleske i zniweczy jego moc nad Piecioma Wymiarami. -Zyczenie mile memu uchu - mruknal Hanafax. - Watpie jednak, zeby bylo prawdziwe. -Zapewne moze byc tak, ze sami sie oszukujemy klamstwami o szczesliwszych czasach i mozesz miec racje ty, ktory mowisz z akcentem Mabdenow. Lecz nie zaznales tego, co my, gdyz jestes jednym z dzieci Ariocha. Hanafax wyprostowal sie. -Jego dziecmi to moze jestesmy, Krolowo Oorese, lecz jego niewolnikami na pewno nie. Dotarlem tutaj, gdyz zlamalem wole Ariocha. Ponownie usmiechnela sie na swoj smutny sposob. -Niektorzy mowia, ze zaglada Vedraghow byla ich wlasnym dzielem, gdyz walczac z Nhadraghami naruszyli porzadek rzeczy ustalony przez Lorda Arkyna. -Bogowie sa msciwi - rzucil Hanafax. -Lecz ja tez jestem msciwa, Panie Mabdenow - powiedziala Krolowa. -Chodzi o to, ze zabilismy twoich poddanych? Machnela wiekowa reka okazujac brak zainteresowania tym problemem. -Nie. Oni was zaatakowali. Wy sie broniliscie. Bylo, jak bylo. Mowie o Ksieciu Ariochu i jego zachciance, ktora kwitnaca kraine obrocila wniwecz, w martwy lad wiecznych plomieni. -Chcialabys zatem zemscic sie na nim? - spytal Corum. -Kiedys byly nas setki. Jednego po drugim wysylalam w Paszcze Lwa, by zgladzil Kawalera Mieczy. Nikt tego nie dokonal. Zaden nie wrocil. -Co to jest Paszcza Lwa? - spytal Hanafax. - Slyszelismy, ze jest to jedyna mozliwa droga opuszczenia Krain Plomieni. -Tak, lecz nie opuszczenia. Ci, ktorzy przeszli nawet przez Paszcze Lwa, nie przetrwali tego, co spotkali za nia. Tam wlasnie stoi palac Ksiecia Ariocha. -I nikt nie da sobie z nim rady? -Moze jakis wielki bohater... - Niewidoma krolowa zwrocila twarz ku niebu. - Tylko wielki bohater, Ksiaze. -Niegdys Vadhaghowie nie wierzyli w takie bohaterstwo - powiedzial gorzko Corum. Przytaknela. -Pamietam, lecz wtedy takiej wiary nie potrzebowali. Corum milczal przez chwile. Potem powiedzial: -Gdzie jest ta Paszcza Lwa, Krolowo? -Poprowadze cie do niej, Ksiaze Corumie. Rozdzial 5 PRZEZ PASZCZE LWA Krolowa dala im wody z barylki, ktora przypieta byla do siodla, i wezwala dwa z walesajacych sie po okolicy wierzchowcow. Corum i Hanafax dosiedli ich, chwycili cugle i podazyli za nia po czarnym i zielonym obsydianie, miedzy plytami ktorego plynely rzeki plomieni.Wprawdzie niewidoma, lecz prowadzila zwierze pewnie, opowiadajac bez wytchnienia, gdzie co bylo, co roslo niegdys w miejscach, ktore mijali, tak jakby pamietala kazdy kwiat i drzewo owej zaginionej krainy. Po przebyciu znacznej drogi zatrzymala sie i wskazala prosto przed siebie. -Co tam widzicie? Corum wbil wzrok w klebiace sie dymy. -Wyglada jak wielka skala... -Podjedziemy blizej - powiedziala. Gdy podjechali, Corum ujrzal dokladnie, co to jest. W rzeczy samej, byla to gigantyczna skala. Skala z gladkiego i lsniacego kamienia, ktory blyszczal jak czyste zloto. Byla tak uksztaltowana, by dokladnie, do ostatniego detalu, odtwarzac leb wielkiego lwa z rozwarta w ryku, uzebiona paszcza. -Bogowie! Kto popelnil cos takiego? - mruknal Hanafax. -To dzielo Ariocha - powiedziala Krolowa. - Kiedys wznosilo sie tutaj nasze spokojne miasto. Teraz zyjemy - zylismy - w jaskiniach pod ziemia, gdzie bija zrodla i gdzie jest nieco chlodniej. Corum wpatrywal sie w nienaturalnej wielkosci glowe lwa. Potem spojrzal na Krolowa Oorese. -Ile masz lat, Krolowo? -Nie wiem. Czas nie istnieje w Krainach Plomieni. Moze z dziesiec tysiecy... Daleko przed nimi tanczyla inna sciana plomieni. Corum zwrocil na to uwage. -Jestesmy otoczeni przez plomienie ze wszystkich stron - powiedziala Krolowa. - Kiedy Arioch je stworzyl, wielu rzucilo sie w ich otchlan, wolac to od widoku spustoszenia. W ten sposob zginal moj maz, moi bracia i wszystkie moje siostry. Corum spostrzegl, ze Hanafax byl teraz jakby mniej rozmowny. Glowe mial opuszczona i obejmowal ja co pewien czas, wyraznie zaklopotany. -Co jest, przyjacielu? -Nic, Ksiaze Corumie. Bol glowy. Bez watpienia od goraca. Nagle doszedl ich pojedynczy, zawodzacy dzwiek. Hana-fax podniosl glowe, szeroko otwierajac oczy, w ktorych odbijalo sie pytanie. -Co to jest? -Lew spiewa - powiedziala Krolowa. - Wie, ze sie zblizamy. Nagle z gardla Hanafaxa dobyl sie podobny glos, tak jakby jeden pies nasladowal wycie drugiego. -Hanafaksie, przyjacielu! - Corum podjechal wierzchowcem blisko rumaka towarzysza. - Co ci dolega? Hanafax patrzyl na niego nieprzytomnie. -Nic, mowilem ci, goraco... Jego twarz wykrzywila sie. -Aaaa! Boli! Nie bede! Nie bede! Corum zwrocil sie do Krolowej. -Nie wiesz, czy zdarzalo sie cos takiego wczesniej? Zamarla, zamyslona raczej niz nasluchujaca Hanafaxa. -Nie - powiedziala w koncu. - Chociaz... -Ariochu! Juz nie bede! - Hanafax zaczal dyszec, z wyraznym trudem lapiac powietrze. Wtedy obca reka Coruma podniosla sie z siodla, gdzie dotad przytrzymywala cugle. Usilowal ja opanowac, lecz zmierzala prostu ku twarzy Hanafaxa, prostujac palce. Palce te zaglebily sie w oczy Mabdena. Wepchnely sie gleboko, siegajac mozgu. Hanafax krzyczal. -Nie, Corumie, prosze... Dam temu rade... aaaaa! Reka Kwlla rozluznila sie, jej palce ociekaly krwia i mozgiem Hanafaxa. Pozbawione zycia cialo Mabdena spadlo z siodla. -Co sie dzieje?! - zawolala Krolowa Oorese. Corum wpatrywal sie w zbrukana reke, ponownie spokojna i posluszna. -To nic - wymamrotal. - Zabilem mojego przyjaciela. Gwaltownie podniosl glowe. Ponad nim, na wzgorzu, majaczyla postac, ktora go obserwowala. Potem nadplynal dym, zakrywajac to miejsce, i nie zobaczyl juz nic wiecej. -Domyslasz sie juz zatem tego, czego ja sie domyslilam Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. -Niczego sie nie domyslam. Zabilem przyjaciela. Tyle wiem. Pomagal mi. Wskazywal mi... - Corum przelkna z wysilkiem. -To byl tylko Mabden, Ksiaze Corumie. Tylko Mabden, sluga Ariocha. -Nienawidzil Ariocha! -Lecz Arioch odnalazl go i opanowal. Mogl probowal nas zabic. Dobrze zrobiles usmiercajac go. Mogl cie zdradzic, Ksiaze. Corum popatrzyl na nia przekrwionymi oczami. -Powinienem pozwolic mu to zrobic. Dlaczego ja zyje? -Poniewaz jestes Vedraghiem. Ostatnim Vedraghiem, ktory moze pomscic swoja rase. -A niech znika nie pomszczona! Zbyt wiele zbrodni dokonalo sie juz w imie tej zemsty! Zbyt wielu nieszczesnikow spotkal okrutny los! Czy imie Vadhaghow bedzie wspominane z miloscia, czy tez cedzone z nienawiscia? -Juz wymienia sie je z nienawiscia. Arioch o to zadbal. Oto Paszcza Lwa. Zegnaj, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu! - I Krolowa Oorese popedzila swa bestie do galopu, znikajac za wielka skala, kierujac sie na szeroka sciane plomieni za nia. Corum wiedzial, co zamierzala uczynic. Spojrzal na cialo Hanafaxa. Serdeczny przyjaciel nie mial sie juz nigdy usmiechnac, a jego dusza byla teraz bez watpienia poddawana zachciankom Ariocha. Znow byl sam. Nagle drgnal. Dziwny, zawodzacy dzwiek ponownie dobyl sie z Paszczy Lwa. Zdawal sie go wzywac. Wzruszyl ramionami. Jakie to moze miec znaczenie, czy zginie teraz, czy moze pozniej? Tyle tylko, ze jesli zginie, to nikt juz przez niego nie ucierpi. Powoli ruszyl w kierunku Paszczy Lwa. Im blizej podjezdzal, tym szybciej sie poruszal, tak ze w koncu z rozglosnym krzykiem przemknal przez rozwarte szczeki w ciemna pustke za nimi! Bestia potknela sie, zgubila krok, upadla. Corum zostal gladko wyrzucony z siodla. Podniosl sie i zaczal po omacku szukac cugli. Lecz zwierze zawrocilo i uciekalo galopem ku swiatlu dnia migoczacemu czerwono i zolto w otworze wejscia. Umysl Coruma zamarl na chwile i Ksiaze tez ruszyl ku wejsciu. Potem przypomnial sobie martwa twarz Hanafaxa i zawrocil w gleboka ciemnosc. Maszerowal dosc dlugo. W Paszczy Lwa bylo chlodno i zaczal zastanawiac sie, czy to, co przekazala mu Krolowa Oorese, nie bylo tylko przesadna opowiescia, gdyz wnetrze skaly zdawalo sie jedynie wielka jaskinia. Wtedy dobiegly go szmery. Wydalo mu sie, ze widzi sledzace go oczy. Oskarzycielskie? Nie, po prostu wrogie. Wydobyl miecz. Zatrzymal sie, rozgladajac wokolo. Zrobil nastepny krok do przodu. Byl w wirujacej pustce. Wokol niego rozblyskiwal} kolory, cos zawodzilo, smiech wypelnial mu glowe. Sprobowal zrobic nastepny krok. Stal na krysztalowej plycie, w ktorej, pod jego stopami uwiezione byly miliony istot - Vadhaghow, Nhadraghow Mabdenow, Ragha-da-Khetow i wielu innych, ktorych ni?rozpoznawal. Byli mezczyzni, kobiety, wszyscy mieli otwarto oczy, twarze przyciskali do krysztalu, wszyscy wyciaga! rece, jakby szukali oparcia. Wszyscy sie w niego wpatrywali Sprobowal rozkruszyc krysztal mieczem, lecz nie zrobi nawet rysy. Poszedl dalej. Zobaczyl Piec Wymiarow, jeden nakladajacy sie na drugi tak jak wyobrazal je sobie w dziecinstwie i jak widzieli to jego przodkowie. Byl w komnacie, w puszczy, dolinie, ni polu, znow w innej puszczy. Usilowal zakotwiczyc sie w jednym konkretnym wymiarze, lecz zostal powstrzymany Cos rozwrzeszczanego podeszlo od tylu i zaczelo dziobac jego cialo. Odegnal to mieczem. Zniknelo. Szedl po lodowym moscie, ktory topnial. Zebate paszcze czyhaly na niego ponizej. Lod pekal. Corum tracil oparcie Spadl. Spadl w wir wrzacej materii, ktora formowala krysztaly i zaraz je niszczyla. Zobaczyl cale miasta powolywane do istnienia i nastepnie burzone. Zobaczyl istoty, niektore piekne, inne odstreczajaco brzydkie. Zobaczyl rzeczy, ktore moglby pokochac, i inne, zmuszajace go do krzyku i wzbudzajace nienawisc. I znow byl w ciemnosci wielkiej jaskini, gdzie cos chichotalo i uskakiwalo spod jego stop. Corum pojal, ze kazdy, kto nie doswiadczyl tyle grozy, ile jemu sie dotad zdarzylo przezyc, musialby tutaj oszalec. Otrzymal od Shoola cos jeszcze, procz Reki i Oka. Otrzymal zdolnosc stawiania czola najgorszym zdarzeniom i zjawiskom, bedac na ich skutki naprawde odpornym. A to, pomyslal, oznacza rowniez, ze cos stracil... Zrobil nastepny krok. Stal po kolana w sliskiej substancji bez ksztaltu, ktora zyla. Zaczela go wsysac. Uderzyl mieczem. Byl juz w niej po pas. Ciezko lapal powietrze, naprezyl miesnie i uwolnil sie z niej. Stal u stop budowli z lodu, a za nim milion mutacji Coruma. Byl tam i niewinny, i wesoly sprzed nadejscia Mabdenow, byl skrzywiony z lsniacym okiem i mordercza reka, byl umierajacy... Nastepny krok. Zalewala go krew. Usilowal znalezc grunt pod nogami. Glowy czterech zakapturzonych postaci wyrosly przed nim i rzucily mu sie zebami do twarzy. Instynkt kazal mu sie cofac, lecz poplynal im naprzeciw. Stal w tunelu ze srebra i zlota. Na jego koncu widnialy drzwi, zza ktorych slyszal odglosy krzataniny. Miecz w reke - naprzod! Dziwny, rozpaczliwy smiech wypelnial rozlegla galerie, na ktorej sie znalazl. Wiedzial, ze dotarl do Dworu Kawalera Mieczy. Rozdzial 6 BOSCY BIESIADNICY Corum poczul sie przytloczony przestronnoscia sali. Swe klopoty, pragnienia, minione leki i starania, emocje ujrzal skarlalymi i pozbawionymi znaczenia. Jego nastroj potegowalo nie spelnione oczekiwanie, ze Arioch stawi mu czolo zaraz za drzwiami swego palacu.Lecz wkroczenie Coruma pozostalo zupelnie nie zauwazone. Z galerii ponad nim dobiegal smiech - walczyly tam dwa pokryte luska demony, z dlugimi rogami i jeszcze dluzszymi ogonami. Walczac zasmiewaly sie, chociaz oba zdawaly sie o wlos od smierci. Na tej walce byla skupiona bez reszty uwaga Ariocha. Kawaler Mieczy - Ksiaze Chaosu - lezal na stercie nieczystosci i zlopal cos bardzo smrodliwego z brudnego kielicha. Byl chorobliwie otyly; cale cialo trzeslo sie w rytm smiechu. Lezal nagi, a szczegolami budowy przypominal Mabdena. Na jego ciele, szczegolnie wokol miednicy, widnialy strupy i wrzody. Twarz byla brzydka i nalana, a jego zeby, gdy otworzyl usta, wygladaly na zepsute. Corum nigdy nie rozpoznalby w nim boga, gdyby nie jego rozmiary, gdyz Arioch byl wielki jak zamek, a miecz, symbol jego potegi, gdyby postawic go na sztorc, siegalby wyzej niz najwyzsza wieza Zamku Erorn. Sciany sali zbudowane byly z nieprzeliczonych czarnych cegiel i siegaly wysoko ku odleglemu sklepieniu zakrytemu przez tlusty dym. Wnetrza tych cegiel byly wydrazone i zajmowali je przewaznie Mabdenowie w roznym wieku. Corum zobaczyl, ze wiekszosc z nich byla naga. Zajmowali sie kopulacja, walka, torturowaniem sie nawzajem. Gdzie indziej byly uwiezione odmienne stworzenia, w wiekszosci luskowate, podobne nieco do Shefanhowow walczacych na galerii, tyle ze mniejsze. Miecz Ariocha byl czarny jak smola i pokryty wieloma zdobieniami szczegolnej roboty. Pracowali przy nim Mabdenowie. Kleczeli i polerowali zdobienia, inni z kolei wspieli sie na jelec i myli go lub tez, siedzac okrakiem na rekojesci, naprawiali zloty drut, ktory ja spowijal. Pozostali tez mieli zajecie. Jak wszy pelzali i biegali po olbrzymim cielsku boga, rwac skore zebami, pozywiajac sie jego krwia i cialem. Arioch zdawal sie pozostawac obojetny na cala te dzialalnosc. Nadal interesowal sie wylacznie smiertelna walka na galerii powyzej. I to mial byc ten wszechpotezny Arioch, zyjacy jak pijany chlop w chlewie? Bylazby to ta wlasnie przepelniona zlem istota, ktora wymazywala cale narody, ktora wypowiedziala wendete wszystkim rasom wzroslym na Ziemi przed jej nadejsciem? Smiech Ariocha wstrzasnal podloga. Niektorzy z pasozytujacych Mabdenow odpadli od jego ciala. Paru bez szwanku, inni lezeli z przetraconymi karkami lub polamanymi konczynami, niezdolni do ruchu. Ich kompani nie zwracali uwagi na te nieszczescia, nie przerywajac wedrowki po ciele boga, oddzierajac od niego zebami male skrawki. Wlosy Ariocha byly dlugie i gladkie. Rowniez i tutaj Mabdenowie buszowali i walczyli o skrawki zywnosci przyczepione do kosmykow. Wszedzie na ciele boga klebili sie Mabdenowie, polujac na kaski i gryzy lub chociaz tylko skrawki ciala. Oba demony padly. Jeden z nich byl martwy, drugi prawie martwy, lecz wciaz zanosil sie szalonym smiechem. Smiech ustal. Arioch poklepal sie i podrapal po brzuchu, zabijajac ponad tuzin Mabdenow. Przyjrzal sie krwawym sladom pozostalym na jego dloni i machinalnie wytarl ja o wlosy. Zywi Mabdenowie natychmiast rzucili sie na resztki i pozarli je. Potem z ust boga dobieglo sapniecie, a brudny bozy palec rozmiarow sporej topoli zaczal dlubac w nosie. Corum zobaczyl, ze pod galeriami otwieraja sie przejscia, za ktorymi wznosza sie krecone schody. Nie mial jednak pojecia, gdzie moze byc najwyzsza wieza palacu. Cicho stawiajac stopy, ruszyl na obchod sali. Uszy Ariocha wychwycily ten dzwiek i bog zostal zaalarmowany. Podniosl glowe i zlustrowal podloge. Wielkie oczy skupily uwage na Corumie, a monstrualna lapa wyciagnela sie, by go ujac. Corum dobyl miecz, podniosl go i cial lapsko, lecz Arioch rozesmial sie i przysunal sobie Vadhagha blizej. -Co to jest? - zahuczal glos. - Zaden z moich. Zaden z moich. Corum nadal usilowal walczyc z lapa, lecz nawet glebokie rany nie robily na Ariochu wrazenia. Zza jego ramion, spoza uszu, spomiedzy przetluszczonych wlosow, oczy Mabdenow przygladaly sie Corumowi ze strachem i ciekawoscia. -Zaden z moich - znow zagrzmial Arioch. - To jego. To jego. -Czyj?! - krzyknal Corum, wciaz sie szamoczac. -Tego, po ktorym odziedziczylem ten zamek. To byl uparty gosc. Arkyn. Arkyn od Ladu. To jeden z jego. Myslalem, ze juz ich nie ma. Nie moge pilnowac wszystkich stworzonek, ktore nie sa mojego wyrobu. Nigdy nie rozumiem, o co im chodzi... -Ariochu! Zniszczyles caly moj lud! -Aaaa... To dobrze. Wszystkich, mowisz? Dobrze. Czy po to przyszedles, by przekazac mi te wiadomosc? Dlaczego nie uslyszalem jej wczesniej od moich zyjatek? -Pusc mnie! - wrzasnal Corum. Arioch otworzyl reke i Corum odskoczyl swobodny, lapiac powietrze. Nie-oczekiwal, ze Arioch spelni to zadanie. A potem pojal cala niesprawiedliwosc losu. Arioch nie zywil zlosci wobec Vadhaghow. Obchodzili go mniej niz pasozytujacy na nim Mobdenowie. On tylko, tak jak zwykl to robic malarz przed przystapieniem do nowego dziela, scieral ze swej palety stare kolory. Cale cierpienie i wszystkie nieszczescia, ktorych zaznal Corum i jego pobratymcy, byly wynikiem kaprysu beztroskiego boga, co przypadkiem tylko zwrocil uwage na Swiat, ktory otrzymal, by nad nim panowac. Nagle Arioch zniknal. Na jego miejscu stala inna istota. Znikneli tez wszyscy Mabdenowie. Ta nowa postac byla urodziwa i patrzyla na Coruma zimno i z duma. Ubrana w czern i srebro, z miniaturowa wersja czarnego miecza przy boku. Jej gesty byly kpiarskie. Usmiechala sie. Byla kwintesencja zla. -Kim jestes? - rzucil Corum. -Ksiaze Arioch, twoj wladca. Jestem Lordem Piekiel, Szlachcicem z Krolestwa Chaosu, Kawalerem Mieczy. Jestem twoim wrogiem. -Wiec to ty jestes moim wrogiem... Tamta postac nie byla twoja prawdziwa? -Moge byc taki, jakim ty zazyczysz sobie mnie widziec, Ksiaze Corumie. Co w tym kontekscie znaczy "prawdziwa"? Moge byc taki, jakim byc postanowie lub jakim wybierzesz mnie ty, jesli masz na to ochote. Nazwij mnie zlym, a przywdzieje zla postac, nazwij dobrym -.a przybiore ksztalt, ktory wyrazac bedzie samo dobro. Nie dbam o to. Chce jedynie istniec w spokoju, jak mozesz sie przekonac. Spedzac dobrze moj czas. A jesli chcesz tu odegrac jakas sztuke wlasnego pomyslu, tez w niej zagram, az nie zacznie mnie to nudzic. -Tylko na tyle starcza ci ambicji? -Co? Co? Na tyle? Nie, nie sadze. Nie wtedy przynajmniej, gdy toczylem walke z Wladcami Ladu, ktorzy przede mna rzadzili tymi wymiarami. Lecz to ja wygralem i zasluzylem sobie na to, co posiadam. Czy nie tego samego pragna wszystkie zywe stworzenia? -Zapewne tak - przytaknal Corum. -Wlasnie - usmiechnal sie Arioch. - I co teraz, Maly Corumie z Vadhaghow? Musisz zostac wkrotce zgladzony, wiesz o tym. Po prostu i dla mojego swietego spokoju. Dobrze sie sprawiles, docierajac do tego dworu. Ugoszcze cie w nagrode, a potem w jakiejs chwili, strzepne. Wiesz juz dlaczego. Corum popatrzyl groznie. -Nie zostane "strzepniety", Ksiaze. Czemu mialbym...? Arioch podniosl reke do swej pieknej twarzy i ziewnal. -A czemu nie? Co moge zrobic, by cie rozerwac? Corum zawahal sie. Potem powiedzial: -Czy pokazesz mi caly swoj zamek? Tak wielkiego dotad nie widzialem. Arioch podniosl brwi. -Tylko tyle...? -Na razie. Arioch usmiechnal sie. -Bardzo dobrze. Wprawdzie sam dotad calego nie obejrzalem, lecz chodz. Polozyl delikatna reke na ramieniu Coruma i poprowadzil go przez drzwi. Podczas gdy szli galeria o scianach z blyszczacego marmuru, Arioch przemawial do Coruma calkiem rozsadnie niskim hipnotyzujacym glosem: -Widzisz, Corumie, przyjacielu. Te Pietnascie Wymiarow pograzone bylo w stagnacji. Co robili Vadhaghowie i reszta? Nic. Mieliscie wielkie opory przed ruszeniem sie ze swoich zamkow i miast. Przyroda - rok za rokiem - rodzila maki i stokrotki. Wladcy Praw byli zadowoleni i przekonani, ze wszystko jest w najlepszym porzadku. Nic sie nie dzialo. Ja, moj brat Mabelrode i moja siostra Xiombarg wnieslismy do tego swiata sporo zycia... -Kim oni sa? -Sadze, ze znasz ich jako Krola Mieczy i Krolowa Mieczy. Kazde z nich wlada pozostalymi Piecioma Wymiarami. Wygralismy je nie tak dawno temu od Wladcow Ladu. -I zaczeliscie niszczenie wszystkiego, co sluszne i madre. -Jesli Ty tak twierdzisz, smiertelniku. Corum zamilkl. Jego zdolnosc rozumowania slabla pod wplywem glosu Ariocha. Odwrocil sie. -Sadze, ze mnie oklamujesz, Ksiaze. Twoja ambicja musi byc cos wiecej niz tylko to. -Sprawa punktu widzenia, Corumie. Kierujemy sie swymi kaprysami. Teraz zas jestesmy potezni i nie mozesz nas siegnac. Czemu mielibysmy byc msciwi? -Zostaniecie zatem zniszczeni, tak jak stalo sie to z Vadhaghami. Z tych samych powodow. Arioch wzruszyl ramionami. -Moze. -Masz poteznego wroga w osobie Shoola ze Svi-an-Fanla-Brool! Chyba winienes sie go obawiac. -Znasz zatem Shoola - Arioch zasmial sie melodyjnie. - Biedny Shool. Oczernia nas i knuje spiski. Jest zabawny, prawda? -Jest jedynie zabawny? - nie dowierzal Corum. -Tak - jedynie zabawny. -Twierdzi, ze nienawidzisz go, poniewaz jest prawie tak potezny jak ty sam. -Niczego nie nienawidze. -Nie wierze ci, Ariochu. -Jak smiertelnik moze nie wierzyc bogu? Szli teraz po spiralnej rampie, ktora wygladala jak zbudowana wylacznie ze swiatla. Arioch zatrzymal sie. -Sadze, ze zbadamy inna czesc palacu. Ta droga prowadzi jedynie do wiezy. Przed nimi Corum ujrzal drzwi, na ktorych pulsowal znak: osiem strzal rozmieszczonych wokol kola. -Co to za znak, Ariochu? -Nic takiego. Herb Chaosu. -A co znajduje sie za tymi drzwiami? -Tylko wieza - Arioch zniecierpliwil sie. - Chodz, jest tu jeszcze wiele innych interesujacych zakatkow. Corum poszedl za nim niechetnie. Pomyslal, ze wlasnie widzial miejsce, gdzie Arioch przechowuje swoje serce. Przez kilka nastepnych godzin chodzili po palacu, podziwiajac jego cuda. Wszystko tutaj bylo lekkie i piekne, ani sladu ponurosci. Dalo to Corumowi nieco do myslenia i jasne sie stalo, ze Arioch go oszukuje. Wrocili do holu. Ludzkie wszy zniknely. Zniknal tez brud. Na srodku sali stal nakryty stol, a na nim rozne potrawy i wino. Arioch zaprosil Coruma gestem. -Czy zjesz ze mna obiad, Ksiaze Corumie? Corum skrzywil sie ironicznie. -Zanim mnie zgladzisz? Arioch zasmial sie. -Jesli chcesz pozyc jeszcze przez chwile, nie mam obiekcji. Wiesz, ze nie mozesz opuscic mojego palacu. A poki twoja naiwnosc mnie bawi, po coz mialbym cie zabijac? -I nie boisz sie mnie? -Ani troche. -Nie boisz sie tego, co reprezentuje? -A co takiego reprezentujesz? -Sprawiedliwosc. Arioch znow sie rozesmial. -Myslisz w ograniczony sposob. Nie ma czegos podobnego! -Zylem juz, gdy rzadzili tutaj Wladcy Ladu. -Wszystko moze istniec tylko przez krotka chwile - nawet sprawiedliwosc. Lecz prawdziwym stanem wszechswiata jest anarchia. Tragedia smiertelnikow polega na tym, ze nie potrafia tego zaakceptowac. Corum nie znalazl odpowiedzi. Usiadl przy stole i zabral sie do jedzenia. Arioch nie jadl razem z nim, siadl jedynie po przeciwnej stronie stolu i nalal sobie wina. Corum przestal jesc. Arioch usmiechnal sie. -Bez obawy. Nie jest zatrute. Po co mialbym uciekac sie do takich chwytow? Corum kontynuowal posilek, a gdy skonczyl, powiedzial: -Chcialbym teraz odpoczac, jesli posiadam przywileje goscia. -Ach - Arioch zdawal sie byc zaklopotany. - Tak, dobrze, spij zatem. Machnal reka i Corum upadl twarza na stol. Zasnal. Rozdzial 7 ZGUBA WLADCY MIECZY Corum wyprostowal sie i zmusil do otwarcia oczu. Stolu nie bylo, podobnie jak Ariocha. Przestronny hol pograzony byl w ciemnosci, rozswietlanej jedynie bladym blaskiem dobywajacym sie z paru przejsc i korytarzy.Wstal. Czy snil? Czy tez moze snem bylo to wszystko, co zdarzylo sie wczesniej? Zaiste, zjawiska wokol niego mialy cechy snu, ktory raptownie stal sie jawa. Lecz taka byla teraz rzeczywistosc swiata i wiedzial o tym, odkad porzucil szalenstwo zycia w Zamku Erorn. Lecz gdzie poszedl Arioch? Wypuscil sie w swiat z jakas misja? Sadzil niewatpliwie, ze Corum pozostanie dluzej pod wplywem jego sugestii. Ostatecznie, to dlatego zapragnal zgladzic wszystkich Vadhaghow, ze nie rozumial ich i nie byl w stanie przewidziec tego, co zrobia, nie mogl kontrolowac ich umyslow tak, jak robil to z Mobdenami. Corum zdal sobie nagle sprawe, ze ma teraz sposobnosc, moze jedyna, by sprobowac dostac sie do miejsca, gdzie Arioch trzyma serce. Potem moglby uciec, o ile Arioch wciaz bedzie daleko, wrocic do Shoola i uwolnic Rhaline. Zemsta juz nim nie kierowala. Wszystko, czego pragnal, to zakonczyc te przygody, osiasc bezpiecznie w starym zamku nad morzem i zazywac spokoju z ukochana kobieta. Przebiegl przez posadzki holu, potem schodami na galerie, az znalazl sie na rampie zrobionej jakby jedynie ze swiatla. Swiatlo to teraz wyraznie oslablo, lecz wysoko w gorze widnialy drzwi z pulsujacym pomaranczowym znakiem - osmioma strzalami rozchodzacymi sie promieniscie - herbem Chaosu. Biegl po spiralnej rampie ciezko oddychajac. Dotarl wyzej, niz wznosil sie jakikolwiek inny punkt palacu. Znalazl sie pod drzwiami gorujacymi nad nim. Zatrzymal sie i spojrzal na nie zdziwiony; nie zrozumial, ze jest u celu. Potezny herb pulsowal tak, jak zywe serce, kapiac twarz, cialo i zbroje Coruma w czerwonozlotym swietle. Popchnal drzwi, lecz rownie dobrze moglby popychac plyte sarkofagu. Ani drgnely. Potrzebowal wsparcia. Przyjrzal sie lewej rece - Rece Kwlla. Czy mogl wezwac pomoc z mrocznych zaswiatow? Nie, bez "nagrody", ktora musialby im ofiarowac, bylo to na nic. Lecz wtedy reka sama zwinela sie w piesc, rozblyskujac blaskiem tak silnym, ze Corum zostal przezen oslepiony. Wyciagnal obca dlon przed siebie tak daleko, jak tylko mogl i oslonil drugim ramieniem oczy. Poczul, ze Reka Kwlla wykonuje zamach i uderza w potezne drzwi. Uslyszal jakby dzwiek dzwonu, a nastepnie trzask, jakby ziemia sie rozstapila. Po chwili reka spoczywala juz spokojnie przy jego boku. Otworzyl oczy i ujrzal, ze w drzwiach pojawila sie szczelina. Byl to nieduzy otwor wybity w dolnej ich czesci, w prawym rogu, wystarczajacy jednak, by Corum mogl sie przez niego przecisnac. -Raz wsparlas mnie tak, jak tego chcialem - mruknal do reki. Przykleknal i przecisnal sie przez szczeline. Zaczynala sie za nia nastepna rampa, wiodaca nad przepascia iskrzacej sie pustki. Powietrze wypelnialy dziwne dzwieki, opowiadajace o grozbie, pieknie, smierci, wiecznym zyciu, strachu, spokoju. Corum dobyl miecza, lecz szybko zdal sobie sprawe, ze tutaj jest on bezuzyteczny. Wstal i znowu zaczal wspinaczke. Zerwal sie wiatr i jego szkarlatny plaszcz zaczal lopotac. Chlodne podmuchy mrozily go, gorace przypalaly skore. Wszedzie wokolo widzial twarze, wiele z nich jawilo mu sie znajomymi. Niektore duze, inne nieskonczenie drobne. Oczy wpatrywaly sie w niego. Wargi wykrzywialy. Naplywaly i milkly zalosne jeki. Mroczna chmura, ktora go pochlonela, rozbrzmiewala mu w uszach swiergotem dzwonkow. Jakis glos wolal go po imieniu, odbijajac sie nie konczacym echem. Otoczyla go tecza, wkroczyl w nia, a ona rozswietlila cale jego cialo kolorami. Niestrudzenie wedrowal pod gore. Doszedl do platformy wienczacej rampe, lecz wiszacej bez oparcia nad pustka. Nic pod nia nie bylo. Na platformie bylo podium. Na podium stal cokol, a na cokole lezalo cos, co pulsowalo i promieniowalo wokolo swiatlem. Uchwyceni przez nie, zastygli uzbrojeni Mabdenowie. Ich ciala byly nieruchome, wszyscy wyciagneli rece siegajac po zrodlo promieni. Ich oczy jednak poruszyly sie, gdy ujrzeli Coruma podchodzacego do podium. W oczach tych malowalo sie cierpienie i ostrzezenie. Corum zatrzymal sie. Obiekt na cokole byl ciemnoniebieski, calkiem maly, i lsnil jak klejnot wyciety na ksztalt serca. Z kazdym uderzeniem wystrzeliwaly z niego wiazki swiatla. To moglo byc tylko serce Ariocha. Arioch zabezpieczyl sie, jak widac bylo po zmarlych wojownikach. Corum podszedl troche blizej. Promien swiatla padl na jego policzek. Poczul oparzenie. Zadrzal. Jeszcze troche blizej. Dwa nastepne promienie dosiegly jego ciala. Wzdrygnal sie, lecz nie znieruchomial. Jeszcze dwa kroki i promienie zaczely bombardowac cala jego glowe i cialo, lecz wrazenie, ktore wywolywaly, bylo nawet przyjemne. Wyciagnal prawa reke, by uchwycic serce, lecz lewa byla szybsza, i, wiedziona instynktem, Reka Kwlla chwycila serce Ariocha. -Swiat zdaje sie pelen kawalkow bogow - mruknal Corum. Odwrocil sie i ujrzal, ze wojownicy mabdenscy nie byli juz nieruchomi. Rozcierali twarze, chowali miecze do pochew. Corum zagadnal najblizszego. -Dlaczego szukales serca Ariocha? -Nie mialem wyboru. Wyslal mnie czarownik, proponujac mi zycie w zamian za wykradniecie serca z Palacu Ariocha. -Czy to byl Shool? -Tak. Shool. Ksiaze Shool. Corum spojrzal na pozostalych. Wszyscy przytakiwali. -Shool mnie przyslal! -I mnie! -I mnie tez - powiedzial nastepny. - Nie zdawalem sobie sprawy, nie mialem pojecia, ze wlasna moc Shoola jest niewielka. To Arioch daje mu potege, a Shool mysli, ze to jego wlasna. Ariocha to bawi - lubi miec przeciwnika, z ktorym moze sie droczyc. Wszystko, co Arioch robi, jest inspirowane jedynie przez nude. A teraz ty masz jego serce. Nie oczekiwal zapewne, ze gra wymknie mu sie z rak. -Tak - zgodzil sie Corum. - Tylko brak uwagi i niedbalosc Ariocha pozwolily mi tu sie dostac. Wracam teraz. Musze odnalezc wyjscie z palacu, zanim on sie zorientuje, co zaszlo. -Mozemy isc z toba? - spytali Mabdenowie. Corum przytaknal. -Chodzmy. Szybko! Pobiegli rampa w dol. W polowie drogi jeden z Mabdenow krzyknal, zamlocil rekami w powietrzu, zatoczyl sie na krawedz rampy i spadl powoli w iskrzaca sie otchlan. Przyspieszyli kroku, az dobiegli do szczeliny w drzwiach i przepelzli przez nia jeden po drugim. Schodzili teraz po rampie ze swiatla. Szli przez galerie lsniacego marmuru, schodami w dol do ciemnego holu. Corum poszukal wzrokiem srebrnych drzwi, ktorymi wszedl do palacu. Zrobil potem jedno pelne okrazenie i nogi zdazyly go rozbolec, nim zorientowal sie, ze drzwi zniknely. Nagle sala byla pelna zycia, swiatla i tlustej postaci, ktora Corum widzial juz wczesniej, a ktora smiala sie, lezac na podlodze wsrod brudu, z pasozytujacymi Mabdenami wygladajacymi spod ramion, z uszu, z pepka. -Cha, cha! Widzisz, Corumie, jaki jestem mily! Pozwolilem ci prawie na wszystko, na co miales ochote. Lecz nie moge ci, Corumie, pozwolic, bys wzial je z soba. Bez serca moje rzady tutaj nie moglyby trwac dalej. Mysle, ze przywroce je cialu. Corumowi opadly rece. -Zwiodl nas - powiedzial do przerazonych towarzyszacych mu Mabdenow. Lecz jeden z nich powiedzial: -On cie wykorzystal, Vadhaghu. Sam nigdy by nie mogl dosiegnac serca. Wiedziales o tym? Arioch rozesmial sie, a jego brzuch zatrzasl sie, zrzucajac Mabdenow na podloge. -Tak! To prawda! Zrobiles mi przysluge, Ksiaz? Corumie. Serce kazdego z Wladcow Mieczy przechowywane jest w miejscu dlan niedostepnym pod grozba zaglady, tak, by pozostali mogli byc pewni, ze poprzestanie na rzadzeniu tylko swoja domena i nie ruszy, by podbic inne. W ten sposob zaden z nas nie moze uzurpowac sobie praw dc wlasnosci rywala. Lecz ty, Corumie, ze swa pradawna krwia, ze swoimi unikalnymi juz cechami, byles zdolny do tego, co nawet dla mnie bylo nieosiagalne. Mam teraz moje serce i bede mogl rozciagnac moja domene na kazde tereny, ktorych zapragne. -Pomoglem ci zatem - powiedzial gorzko Corum - mimo ze chcialem ci zaszkodzic... Smiech Ariocha wypelnil hol. -Dokladnie tak. Dobry zart, nie? A teraz daj mi moje serce, maly Vadhaghu. Corum przycisnal plecy do sciany i wydobyl zelazo. Stal tak z sercem Ariocha w lewej rece i z mieczem w prawej. -Predzej umre, Ariochu. -Jak sobie zyczysz. Monstrualna reka siegnela ku Corumowi. Cial ja - Arioch zaniosl sie smiechem i zgarnal z podlogi dwoch wojownikow Mabden. Krzyczeli i wyrywali sie, gdy niosl ich do swych oslinionych ust pelnych poczernialych zebow. Potem wrzucil ich do paszczeki, a Corum uslyszal trzask pekajacych kosci. Arioch przelknal i wyplul miecz. Potem zwrocil spojrzenie z powrotem na Coruma. Corum uskoczyl za kolumne. Reka Ariocha podazala za nim, szukajac uparcie. Corum uciekl. Sala znow rozbrzmiala smiechem. Wesolosc boga udzielila sie szczebioczacym glosom pasozytujacych Mabdenow. Kolumna runela, gdy Arioch uderzyl ja, chcac wymacac Coruma. Corum popedzil przez hol, przeskakujac ponad plaszczacymi sie cialami Mabdenow, ktorzy odpadli od korpulentnego boga. Wtedy Arioch dojrzal go, schwycil, a jego smiech ucichl. -Oddaj mi teraz moje serce. Corum zlapal powietrze i uwolnil sobie rece z uscisku miekkiego ciala. Wielka reka byla goraca i brudna, paznokcie polamane. -Oddaj mi moje serce, malenstwo! -Nie! - Corum wbil miecz gleboko w kciuk, lecz bog nie zwrocil na to uwagi. Mabdenowie czepiali sie wlosow na jego piersi i obserwowali Vadhagha, krzywiac sie i szczerzac obojetnie zeby. Zebra Coruma bliskie byly pekniecia, lecz nadal nie chcial puscic serca Ariocha, sciskanego w lewej rece. -Mniejsza z tym - powiedzial Arioch, zwalniajac nieco uchwyt. - Moge cie wchlonac razem z sercem. Bog wzniosl reke w kierunku swoich ust. Oddech z otwartej geby owial Coruma smrodem tak mocnym, az Vadhagh sie zakrztusil, nadal jednak klul i cial. Arioch rozciagnal gigantyczne wargi. Wszystko, co Corum widzial, to byly usta, chropawe nozdrza, potezne oczy. Geba otworzyla sie szerzej, by go polknac. Cial gorna warge, wpatrzony w czerwona czelusc gardla boga. Wtedy ruszyla do dzialania jego obca, lewa reka i scisnela serce Ariocha. Wlasna sila Coruma nie moglaby tego uczynic, lecz raz jeszcze Reka Kwlla okazala swa dziwna potege. Sciskala serce coraz mocniej. Smiech Ariocha umilkl. Duze oczy rozszerzyly sie i wypelnil je inny wyraz. Ryk dobyl sie z gardla. Reka Kwlla wzmacniala uscisk. Arioch wrzasnal. Serce zaczelo rozpadac sie w rece. Promienie czerwonawego i niebieskiego swiatla wytrysnely spomiedzy palcow Coruma. Bol objal cale ramie. Rozlegl sie wysoki, gwizdzacy dzwiek. Arioch zajeczal. Jego uscisk wokol Coruma oslabl. Zatoczyl sie do tylu. -Nie, smiertelniku. Nie... - glos byl pelen trwogi. - Prosze, smiertelniku, mozemy... Corum zobaczyl, ze spasiona postac boga zaczyna rozmywac sie w powietrzu. Reka, ktora go trzymala, tracila ksztalt. A potem Corum spadl na podloge i polamane kawalki serca Ariocha rozsypaly sie. Opadl z hukiem, sprobowal sie podniesc. Zobaczyl, ze to, co zostalo z Ariocha, rozplywa sie w powietrzu. Uslyszal ponury loskot, i zanim stracil przytomnosc, zdazyl jeszcze uslyszec ostatni szept Ariocha: -Corumie z Vadhaghow. Wygrales. Wladcy Mieczy sa zgubieni i przegrani na zawsze... Rozdzial 8 PRZERWA W ZMAGANIACH Corum zobaczyl mijajaca go procesje.Istoty, setki roznych ras, maszerowaly, jechaly lub byly niesione, a on wiedzial, ze widzi wszystkie rasy smiertelnikow, ktore istnialy, odkad Lad i Chaos rozpoczely swe zmagania o dominacje nad niezliczonymi planami Ziemi. W dali ujrzal, wzniesione jeden obok drugiego, sztandary Ladu i Chaosu - herbem jednej bylo osiem promieniscie rozbiegajacych sie strzal, znakiem drugiego -jedna prosta strzala. Ponad tym wszystkim wisiala wielka waga o doskonalym balansie. Na kazdej z szalek ustawione byly istoty niesmiertelne. Zobaczyl Ariocha i Wladcow Chaosu na jednej i Wladcow Ladu na drugiej. Uslyszal przemawiajacy do niego glos: -Tak oto winno byc. Ani Lad, ani Chaos nie moga dominowac nad losami smiertelnikow. Musi byc rownowaga. Corum krzyknal: -Lecz nie ma rownowagi! Wszystkim rzadzi Chaos! Glos odpowiedzial: -Czasem to zawodzi. Potrzebna jest korekta. Na tym polega zadanie smiertelnikow - przywracac rownowage. -Jak ja moge tego dokonac? -Juz zaczales swe dzielo. Musisz doprowadzic je do konca. Mozesz zginac, zanim to uczynisz, lecz wtedy zadanie przejma inni. -Nie chce tego! Nie uniose takiego brzemienia! -MUSISZ! Pochod maszerowal dalej, nie widzac Coruma, nie dostrzegajac kolyszacych sie szalek ni Kosmicznej Wagi, wznoszacej sie nad nimi. Corum byl zawieszony w chmurnej przestrzeni, a jego serce bylo spokojne. W oparach zaczely pojawiac sie ksztalty i po chwili byl znowu w sali Ariocha. Szukal miecza, lecz broni nie bylo. -Zwroce ci twoj miecz, nim odejdziesz, Ksiaze Corumie z Vadhaghow. - Glos byl czysty i zrownowazony. Corum odwrocil sie. Gwaltownie wciagnal powietrze. -Gigant z Laahr! Smutna, madra twarz usmiechnela sie do niego. -Tak zwano mnie na wygnaniu. Lecz nie jestem juz banita i mozesz zwracac sie do mnie moim prawdziwym imieniem. Jestem Lord Arkyn i to jest moj palac. Arioch odszedl. Bez serca nie moze w tym wymiarze przyjmowac cielesnego ksztaltu. Bez ciala zas nie moze rozwinac swej potegi. Teraz ja tu rzadze, jak kiedys. Substancja istoty byla wciaz mglistym cieniem, chociaz juz nie tak bezksztaltnym, jak przedtem. Lord Arkyn usmiechnal sie. -Potrwa troche, nim wroce do dawnej postaci. I tak pozostawalem w tym wymiarze tylko wielkim wysilkiem woli. Nie wiedzialem, ratujac cie, Corumie, ze bedziesz tym, ktory przywroci mnie swiatu. Dziekuje ci. -To ja dziekuje, moj panie. -Dobro rodzi dobro - powiedzial Lord Arkyn. - Zlo rodzi zlo. Corum usmiechnal sie. -Czasami tak, moj panie. Lord Arkyn zachichotal cicho. -Tak, masz racje, czasami. Coz, smiertelniku, musze odeslac cie do twojego wymiaru. -Moj panie...? -Tak, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu? -Lordzie Arkyn, wiesz, dlaczego wstapilem na te droge. Szukam ocalalych z mojej rasy Vadhaghow. Powiedz mi, czy naprawde wszyscy procz mnie zgineli? Lord Arkyn opuscil glowe. -Wszyscy procz ciebie. -Nie mozesz przywrocic ich do zycia? -Vadhaghowie zawsze byli tymi smiertelnikami, ktorych kochalem najbardziej. Lecz nie mam dosc sily, by odwrocic caly cykl czasu. Jestes ostatnim z Vadhaghow. I jeszcze... - Lord Arkyn przerwal. - Lecz moze jeszcze nadejsc chwila, ze Vadhaghowie wroca. Niczego jednak nie widze wyraznie i nie moge powiedziec nic wiecej. Corum przytaknal. -Coz, musze byc zadowolony i z tego. A co z Shoolem? Czy Rhalina jest bezpieczna? -Sadze, ze tak. Moje zmysly nie sa jeszcze dosc ostre, by widziec wszystko, co sie dzieje. Shool byl wytworem Chaosu i jest przez to jeszcze trudniejszy do obserwacji. Obawiam sie jednak, ze Rhalina moze byc w niebezpieczenstwie, chociaz potega Shoola minela razem ze zniknieciem Ariocha. -Wyslij mnie wiec, blagam cie, na Svi-an-Fanla-Brool. Kocham Margrabine. -Twoja zdolnosc do kochania czyni cie silnym, Ksiaze Corumie. -A zdolnosc do nienawisci? -Ona ukierunkowuje twoja sile. Lord Arkyn zadrzal, jakby bylo to cos, co pozostawalo poza jego sfera pojmowania. -Jestes smutny w chwili triumfu, Lordzie Arkyn? Czy tez moze zawsze jestes smutny? Wladca Ladu spojrzal na Coruma niemal ze zdziwieniem. -Przypuszczam, ze zawsze jestem nieco smutny. Placze po Vadhaghach, tak jak i ty. Rozpaczam po tym, ktorego zabil twoj wrog, Glandyth-a-Krae, a ktorego ty zwales Brunatnym. -To bylo dobre stworzenie. Czy Glandyth nadal sieje smierc i zniszczenie w Bro-an-Vadhaghu? -Tak. Sadze, ze jeszcze go spotkasz. -A wtedy zabije go. -Mozliwe. Lord Arkyn zniknal. Palac zniknal. Z mieczem w reku Corum stal przed niskimi, wypaczonymi drzwiami wiodacymi do domostwa Shoola. Za nim, w ogrodzie, rosliny wyciagaly sie ku gorze, by pic deszcz, ktory padal z bladego nieba. Dziwna cisza wisiala nad ciemnym i prostym w ksztaltach budynkiem, lecz Corum bez wahania wbiegl do srodka i podazyl ekscentrycznie udekorowanymi korytarzami. -Rhalino! Rhalino! - Wnetrze prymitywnej budowli tlumilo jego glos niezaleznie od tego, jak glosno krzyczal. -Rhalino! Biegl przez mroczne pokoje, az uslyszal zawodzacy glos, ktory natychmiast rozpoznal. Shool! -Shoolu! Gdzie jestes? -Ksiaze Shoolu. Powinienem byc tytulowany zgodnie z moja wlasciwa ranga, ktora zostanie mi jeszcze przywrocona. Kpisz ze mnie teraz, gdy moi wrogowie mnie pobili. Corum wszedl do pokoju, gdzie byl Shool. Rozpoznal jedynie oczy. Reszta byla czyms uschnietym, zmalalym, lezacym na lozku i niezdolnym do ruchu. Shool zaskamlal. -I ty tez przyszedles znecac sie nade mna teraz, gdy jestem zwyciezony. Tak to zwykle jest z wielkimi, gdy upadna. -Wyrosles niegdys jedynie dzieki specyficznemu poczuciu humoru Ariocha. -Cicho! Nie pozwole sie oszukiwac. Arioch zemscil sie na mnie, gdyz bylem potezniejszy niz on. -Otrzymales, nic o tym nie wiedzac, czastke jego mocy. Nie ma juz Ariocha w Pieciu Wymiarach, Shoolu. Wprawiles w ruch maszyne, ktora ostatecznie go zniszczyla. Chciales jego serca, by uczynic go swym niewolnikiem. Wyslales juz przedtem wielu Mabdenow, by je ukradli. Oni przegrali. Nie powinienes wysylac mnie, Shoolu, gdyz ja nie zawiodlem, co zaowocowalo rowniez i twoja niemoca. Shool pociagnal nosem i pokiwal zmizerowana glowa. -Gdzie jest Rhalina, Shoolu? Jesli cos jej sie stalo... -Cos jej sie stalo? - Potezny smiech wyrwal sie z wynedznialych ust. - Ja mialbym ja skrzywdzic? To ona usidlila mnie. Zabierz ja stad jak najpredzej. Wiem, ze chce mnie otruc. -Gdzie jest? -Dalem ci dary... Nowa reke i oko. Bylbys nadal kaleka, gdybym nie byl dla ciebie tak dobry. Lecz wiem, ze zapomnisz o mojej wspanialomyslnosci. Bedziesz... -Twoje "dary" omal nie okaleczyly mi duszy! Gdzie jest Rhalina? -Obiecaj, ze nic mi nie zrobisz, jesli ci powiem! -Dlaczego mialbym chciec zranic tak wzruszajaca istote jak ty, Shoolu? A teraz powiedz mi. -Na koncu przejscia sa schody. Na ich szczycie jest pokoj. Chcialem zrobic z niej swoja zone, wiesz. To byloby cudowne, byc zona boga. Niesmiertelna. Ale ona... -Zamierzales mnie zdradzic? -Bog moze robic, co mu sie podoba. Corum wyszedl z pokoju, pobiegl przejsciem i niewysokimi schodami w gore, uderzajac jelcem miecza w drzwi. -Rhalino! Zza drzwi dobiegl zmeczony glos: -A wiec wrocila ci moc, Shoolu. Nie oszukasz mnie juz udajac Coruma. Chocby i on byl martwy, nie oddam sie innemu, zwlaszcza... -Rhalino! To naprawde ja, Corum. Shool jest bez sily. Kawaler Mieczy zostal wygnany z tego wymiaru, a razem z nim odeszly czary Shoola. -Naprawde? -Otworz drzwi. Rygle zostaly ostroznie odsuniete i w drzwiach stanela Rhalina. Zmeczona, gdyz niewatpliwie wiele przecierpiala, lecz niemniej piekna. Popatrzyla gleboko w oczy Coruma, a jej twarz wyrazala ulge. Zemdlala. Corum zniosl ja, przeszedl przez korytarz. Zatrzymal sie przy pokoju Shoola. Niegdysiejszy czarownik zniknal. Podejrzewajac podstep, pospieszyl do glownych drzwi. W deszcz, sciezka miedzy kolyszacymi sie roslinami, spieszyl Shool. Jego starenkie nogi ledwo mogly go uniesc. Zebrawszy dosc odwagi rzucil w tyl spojrzenie, a ujrzawszy Coruma, az skurczyl sie ze strachu. Zanurkowal w krzaki. Rozleglo sie mlaskanie. Syk. Jek. Zoladek podszedl Corumowi do gardla. Rosliny Shoola posilaly sie po raz ostatni. Ostroznie przeniosl Rhaline sciezka, szarpiac sie z winorosla i kwiatami, ktore chcialy ich pochwycic i ucalowac, az w koncu dobrneli do brzegu. Byla tam uwieziona lodz, maly skif, ktory przy ostroznym zeglowaniu mogl zaniesc ich z powrotem do Zaniku Moidel. Morze wygladzal szary, nieustannie padajacy deszcz. Na horyzoncie niebo zaczelo jasniec. Corum ulozyl Rhaline w lodzi i wzial kurs ku Gorze Moidel. Obudzila sie w kilka godzin pozniej. Spojrzala na niego, usmiechnela sie slodko i znowu zasnela. Blisko zmierzchu, gdy lodz plynela pewnie ku domowi, wstala i usiadla obok niego. Owinal ja swoim szkarlatnym plaszczem, nic nie mowiac. Gdy wzeszedl ksiezyc, pochylila sie i pocalowala go w policzek. -Nie mialam nadziei... - zaczela. Przez kilka chwil plakala, az ja uspokoil. - Corumie - powiedziala po chwili -jak to wszystko w ogole sie udalo... A on zaczal opowiesc o wszystkim, co go spotkalo. Opowiedzial jej o Ragha-da-Khetach, o magicznym latawcu, o Krainach Plomieni, o Ariochu i o Arkynie. Powiedzial jej wszystko, procz' dwoch rzeczy. Nie wspomnial, jak on - czy raczej Reka Kwlla zamordowala Krola Temgol-Lepa, ktory chcial go otruc, ani o jej rodaku Hanafaksie, ktory probowal mu pomoc. Gdy skonczyl, jej czolo rozchmurzylo sie i westchnela ze szczescia. -Mamy wiec w koncu pokoj. Konflikt sie skonczyl. -Tak, pokoj. Na niedlugi czas - jesli bedziemy mieli szczescie. Zaczelo wschodzic slonce. Skorygowal kurs. -Nie opuscisz mnie juz? Panuje teraz Lad i... -Panuje tylko w tym wymiarze. Wladcy Chaosu nie beda uszczesliwieni tym, ze sciagnalem zaglade na jednego z nich. A Lord Arkyn wie, ze wiele jeszcze musi zostac zrobione, zanim Lad opanuje znow niezachwianie Pietnascie Wymiarow. Glandyth-a-Krae zas da jeszcze znac o sobie. -Nie bedziesz juz szukal na nim zemsty? -Juz nie. Byl jedynie narzedziem Ariocha. Za to on nie zapomni o swej nienawisci do mnie. Niebo oczyscilo sie. Bylo blekitne i zlote. Wial cieply wiatr. -Corumie, czy zatem nigdy nie mamy zaznac spokoju? -Kiedys uzyskamy go zapewne. Lecz bedzie to zawsze tylko przerwa w zmaganiach. Cieszmy sie zatem ta przerwa, jak tylko potrafimy. Przynajmniej tyle wygralismy. -Tak - rozpogodzila sie. - A pokoj i milosc, ktore trzeba wywalczyc, sa wiecej warte niz takie, ktore sie po prostu dostaje. Objal ja ramieniem. Slonce bylo juz wysoko. Jego promienie dotykaly lsniacej reki i takiegoz oka. Sprawialy, ze ich przypominajace klejnoty okrycie plonelo jasniej i zywiej od ognia. Lecz Rahlina tego nie zauwazyla. Zasnela znow w ramionach Coruma. Gora Moidel znalazla sie w polu widzenia. Jej zielone zbocza byly obmywane przez spokojne blekitne morze, a slonce wydobywalo biel kamieni zamku. Byl przyplyw i mierzeja skryla sie pod woda. Corum spojrzal na uspiona twarz Rhaliny. Usmiechnal sie i lagodnie pogladzil jej wlosy. Zobaczyl puszcze stalego ladu. Nic juz stamtad nie grozilo. Zapatrzyl sie w bezchmurne niebo. Mial nadzieje, ze przerwa w zmaganiach bedzie dluga. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-24 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/