Boglar Krystyna - Kieszeń pełna elfów
Szczegóły |
Tytuł |
Boglar Krystyna - Kieszeń pełna elfów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Boglar Krystyna - Kieszeń pełna elfów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Boglar Krystyna - Kieszeń pełna elfów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Boglar Krystyna - Kieszeń pełna elfów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krystyna Boglar
Kieszeń pełna elfów
Krystyna Boglar debiutowała w roku 1966
opowiadaniami w "Świerszczyku" i "Płomyczku", pierwszą książkę wydała w roku
1969. Pisze dla czytelników najmłodszych, dla dzieci starszych i dla młodzieży.
Na jej dorobek pisarski, urozmaicony zarówno pod względem tematyki, jak i
gatunków literackich, składa się ponad dwadzieścia pozycji książkowych, m.in.
"Klementyna lubi kolor czerwony", "Gdzie jest zegar mistrza Kukułki?", "Mgła nad
Doliną Wiatrów", "Nie głaskać kota pod włos", "Każdy pies ma dwa końce", "Żeby
konfitury nie latały za muchą", "Kolor trawy o świcie", "Longplay z Kowalskim",
"Stonoga", "Brent", kilkadziesiąt słuchowisk radiowych, scenariusze do filmów
fabularnych, scenariusz do serialu telewizyjnego "Rodzina Leśniewskich",
wieloodcinkowy komiks dla przedszkolaków "Gucio i Cezar", z którego nakręcono
serię filmów animowanych i który przerobiony został na sztukę, z dużym
powodzeniem graną w teatrze "Lalka". Autorka za twórczość dla dzieci i młodzieży
otrzymała nagrodę Prezesa Rady Ministrów. Wiele jej książek przełożonych zostało
na język czeski, słowacki, węgierski, estoński, francuski. Utwory Krystyny
Boglar odznaczają się żywą akcją, wyraziście zarysowanymi sylwetkami bohaterów,
bogactwem realiów współczesnej codzienności. Umiejętność obserwacji świata
dzieci, autentyczne zainteresowanie ich problemami i odczuciami, oryginalne,
nieco przekorne poczucie humoru - wszystko to sprawia, że Krystyna Boglar stała
się autorką niezwykle popularną. - Wiesz - powiedziała Kama, gdy koła wózka
zazgrzytały o żwir - minęłyśmy szczęśliwie Pierwszy Zakręt! Busia siedziała
nieruchomo jak mały posążek z chińskiej porcelany. Wodniste niebieskie oczka nie
wyrażały niczego. Tylko z uchylonych na szpareczkę warg wyrwało się śpiewne
gęganie: - Gę... gooo, ua. Kama przystanęła. Obejrzała się przez ramię. - Czy to
ma znaczyć, że chcesz rogala? Musisz zrozumieć, Busiu, że znalazłyśmy się w
wielkim niebezpieczeństwie. Później, na Wielkiej Łące, dostaniesz wszystko,
czego będziesz chciała. Ale teraz nie. Zrozum i nie gniewaj się. Za węgłem
rozległy się głośne kroki. Potem szuranie łańcucha i stąpanie ciężkiego cielska.
Miało się wrażenie, że powoli przesuwa się wielka góra albo wieża zamczyska.
Dziewczynka uśmiechnęła się: zwierzę było przychylne, jego opiekun -
niekoniecznie. Kama zastygła w bezruchu, z palcem na ustach. Jej wzrok wbity w
Busię hipnotyzował. Oznaczał jedno: "Bardzo cię proszę, nie gęgaj. Nie wydawaj
żadnego dźwięku. Milcz". - Bum... olaa! - zamlaskała Busia niezadowolona z
postoju. Łagodny turkot kół wózeczka sprawiał jej przyjemność. Nieruchome
trwanie - wyraźną przykrość, którą usiłowała zamanifestować na swój sposób.
Niewidzialna góra dzwoniąc łańcuchem przesunęła się gdzieś dalej. Umilkły
również kroki. Kama odetchnęła z ulgą. Teraz należało wziąć z rozpędu Drugi
Zakręt. Pochyliła się nad drewnianymi szczebelkami, poprawiając jasiek w różowe
kropki, który wysunął się spod pleców Busi. Dziecko włożyło palec do ust i ssało
go cmokając. - Wiesz, że to brzydko? - Kama uniosła małą i oparła wygodniej. -
Oblizywanie palców jest... - zająknęła się nie mogąc znaleźć właściwego słowa -
no... jest nie w porządku - dokończyła. Ryk, jaki się rozległ od zachodniej
strony, przyprawiłby każdego o dreszcz. Kama zaśmiała się tylko cichutko i
pociągnęła za drewniany dyszel. Małe kółka zazgrzytały po żwirze. Dziwny
krajobraz przesuwał się jak klatki fotoplastikonu: metalowe pręty ogrodzenia,
płaty wydętego jak balon brezentu. Drugi Zakręt został pokonany. - Uff! -
sapnęła Kama zatrzymując się nie opodal ogromnego zbiornika z wodą. - Dobra
nasza! Jeszcze tylko Dzielnica Wielkich Kaloszy! Zwierzę, które szło, zostawiało
dziwne ślady stóp jakby obutych w wydłużone, łódkowate kapcie. Inne wgłębienia,
odciśnięte w mokrej ziemi, to już były ślady prawdziwych kaloszy numer
czterdziesty piąty. Dalej, za płachtami szaroburej zieleni, za placykiem pełnym
kolorowych plakatów, za ogrodzeniem z zielonych żerdzi i drewnianą budą, była
prawdziwa Wolność. - Tam jest zupełnie inaczej! - mówiła Kama szeptem. - Jest
słońce, trawa... no... nie taka znów miękka, jak myślisz. Jej listki są może
szorstkie, ale pachną... mówię ci, pachną! I pełno w niej nieznanych kwiatów!
Malutkich i dużych. Białych i żółtych. A czasem nawet trafi się niebieski! Jest
tam mokro i sucho... to znaczy... są miejsca wilgotne, ale my... - Stuk, stuk!
Stuk, stuk! - To odgłos młotka, do którego dołączył się za chwilę przeciągły
ośli ryk: - I... haaaa, i... haaa! Kama przykuca obok wózka. W razie
niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku chwyci małą na ręce i ucieknie z
dawna precyzyjnie obmyśloną Drogą Ewakuacyjną. Tak ją nazywała w myślach od
czasu, gdy powzięła postanowienie. Dzisiejsza wędrówka to trudny egzamin. A czym
jest dobrze zdany egzamin, wiedziała od dziecka. Można śmiało powiedzieć, że od
urodzenia, czyli od dziewięciu długich lat. Osioł znów zaniósł się nieprzyjemnym
chichotem, który brzmiał jak śmiech przez łzy. I to śmiech skrzywdzonej istoty.
- Bodajbyś pękł! - zezłościła się Kama i nie bacząc na czyhające zewsząd
niebezpieczeństwo szarpnęła dyszel. Grześ ostrożnie przeskakiwał kałuże. Po
ostatnim deszczu było grząsko i pachniało piołunem. Nie miał nic do roboty. W
każdym razie nikt nie czekał na pomoc z jego strony. Małe, czerwono_białe
miasteczko pozostało w tyle poza kępami wierzb i topoli. Tylko strzelista wieża
kościelna wystawała nad horyzont bodąc obłoki błyskiem odbitego światła.
Ciekawiło go to, co zjawiło się pod miastem dwa dni temu. Wszystkie małe i duże
dzieci popędziły obejrzeć cuda, o których informował plakat na rynku. Ale na
razie nic się szczególnego nie działo, jeśli nie liczyć olbrzymiego namiotu,
wozów i uwijających się ludzi. Grześ nie pobiegł razem z innymi. Nie lubił tłoku
i wrzasku towarzyszącego podobnym zbiegowiskom. Szedł, a raczej skakał z kępy na
kępę, obchodząc szczelnie od strony łąki ogrodzony teren. Gdzieś pośrodku
rumiankowego poletka przystanął. Ktoś poruszał się pomiędzy miotełkami rzadkiego
owsa. Błękitna sukienka migała to tu, to tam. Podszedł bliżej, przystanął
niewidoczny, bacznie obserwując dziwne zjawisko. - Pani elfów złotowłosa@ miała
swój królewski dwór.@ O poranku, ranną rosą@ odwiedzała gęsty bór...@ Śpiew
świergotliwy jak rój pasikoników rozlegał się wśród szorstkich traw. Grześ
czekał. Ale cienki głosik nie podjął piosenki. Chłopiec rozchylił pęk
wyrośniętego owsa na skraju miedzy. Jego oczom ukazał się niezwykły widok: obok
drewnianego wózka na niskich kołach przykucnęła dziewczynka najwyżej
dziewięcioletnia plotąc z traw i rumianku wianuszek. Jasne, proste włosy opadały
jej na czoło i policzki. W wózku, oparte o poduszkę, siedziało dziecko gaworząc
coś po swojemu. Grześ ociągając się wyszedł z ukrycia. - Pa! - powiedziała
dziewczynka wkładając wianek na głowę młodszej. - Jestem Kama. A ty? Grześ stał
i jakby kij połknął. U nich, w miasteczku, na powitanie mówi się "cześć".
rzadziej "dobry". To taki swojski skrót od "dzień dobry". Ale... pa? - Pa -
wymruczał wreszcie, bo był dziś w dobrym humorze i nie chciał nikomu sprawiać
przykrości. Kama obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Jesteś stamtąd? -
podbródkiem wskazała niedalekie zarysy czerwonych dachów. - Aha. A ty... od
nich? Kama przekrzywiła głowę. - Jestem królową elfów. Grześ otworzył usta. -
Co? Dziewczynka w drewnianym wózku zaniosła się dziwnym jękiem. Kama natychmiast
pochyliła się nad nią. - Jestem, Busiu, jestem. Dziecko umilkło. - Co to...
elfów? - spytał chłopiec. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Kama wyjęła z
wózka butelkę z mlekiem. Z szeleszczącego papieru wyłuskała posypany cukrem
rogal. - Elfy? - zaczęła odrywać małe kęsy i wkładać je do ust Busi. - To istoty
niewidzialne. Piękne. Mają kształty ludzkie i wąskie skrzydła. - Gadanie!
Skrzydła mają anioły! - Grześ przykucnął w pewnej odległości. Busia zakrztusiła
się i wypluła bułkę. - Nie!- Kama cierpliwie otarła dziecku buzię. - Anioły to
jedno, a elfy drugie! Elfy są małe, cieniutkie i prawie przezroczyste. Fruwają
nad łąkami i strumieniami. - Gadanie! Robisz ze mnie balona? - wymruczał Grześ.
Kama dała dziecku pić. Busia łykała chłodne mleko łyżeczka za łyżeczką. - Nic
podobnego! Elfy są dobrymi duszkami. Lubią wszystko, co piękne: kwiaty, wodę,
wiatr. Nie każdy może je zobaczyć. - A ty... możesz? - Grześ usiadł w trawie
krzyżując nogi. - Pewnie! Przecież jestem ich królową! - Bujasz! - Grześ poczuł
niechęć. Nie lubił spraw, których nie rozumiał. Sklep, dom, szkoła - to były
pojęcia jasne i swojskie. Ale... elfy? - Dlaczego takie duże dziecko trzeba
karmić łyżką? - spytał, by zmienić temat. - Bo tak! - ucięła ostro. - Możesz
sobie już iść. Przeszkadzasz nam. Chłopiec nie bardzo wiedział, jak się
zachować. Nigdy dotąd nikt nie wyprosił go tak bezceremonialnie. - Łąka jest dla
wszystkich! - wypalił wreszcie czując, że uszy mu płoną. - NIeprawda! - Kama
poderwała się z miejsca. - Nieprawda! Łąka jest dla elfów! Hej, przybywajcie ze
wschodu, zachodu, południa! - wołała rozpostarłszy ramiona i kręciła się w kółko
jak bąk. Jakby na zawołanie powiał silny wiatr. Grześ wycofywał się ostrożnie w
kierunku poletka obsianego owsem. Na nosie i brwiach osadzały mu się krople
potu. Jeszcze na piaszczystej drodze, koło brzeziny, czuł zimny powiew, choć
słońce paliło z wysoka. - Wariatka? - mruczał oglądając się przez ramię. -
Królowa elfów! - wzruszył ramionami. - Elfów? - Widzisz, Busiu, zjadłaś! -
cieszyła się Kama, ostrożnie zamykając butelkę. - A oni mówią, że nie potrafisz!
Oni nic o tobie nie wiedzą! - Gęę.... puuu... - zagadała Busia kręcąc głową. -
Rozumiem - przytaknęła Kama. - Trzeba cię wysadzić. Nie martw się, damy sobie
radę. W końcu każdy był dzieckiem i brudził pieluchy. Ale jesteś ciężka! Za
ciężka dla królowej elfów. Od strony lasu szedł krasnoludek. Miał starą,
pomarszczoną twarz, mądre, brązowe oczy i kraciastą czapkę. Szerokie ramiona
okrywała pelerynka, zaś krótkie, krzywe nogi tkwiły w zbyt obszernych spodniach.
- Tak myślałem, że was tu znajdę - powiedział niemiłym dla ucha, skrzekliwym
głosem. Kama zmieniała Busi pieluchę. Robiła to cierpliwie i sprawnie. - Królowa
elfów nie zostawiła wiadomości, panie Kajetanie, dokąd się udaje. Przywiozłam ją
na Wielką Łąkę i nikt nas nie widział. - Oprócz mnie - odparł krasnoludek zwany
Kajetanem. - Ja was widziałem. Tylko tyle chciałem powiedzieć. - Nie chcę oddać
Busi do tego okropnego domu, gdzie nikt jej nie zrozumie! - Bo ty jesteś
Królewną Śnieżką, tak? Dobrą, łagodną, która nikogo nie potrafi i nie pozwoli
skrzywdzić. A ja kto? Gapcio, jeden z jej krasnoludków? - Przykro mi - odparła
Kama nachylona nad dzieckiem. - Bardzo mi przykro, że nie mam was siedmiu. Tak
jak w bajce. Stary Kajetan usiadł, zabawnie podwijając krzywe, pałąkowate nóżki.
- To nie bajka, Kama - zachrypiał. - To smutna rzeczywistość. Jesteś jeszcze
małą dziewczynką i niewiele rozumiesz ze spraw tego świata. Ja jestem stary i
przeżyłem niejedno upokorzenie. My jesteśmy inni: ja i to nieszczęsne dziecko.
Każdy na swój sposób. Dobrze o tym wiesz. - Nie przeszkadza mi, że jesteście
inni. Czym się w końcu różnisz? Wzrostem? - Sześćdziesiąt osiem centymetrów nad
poziomem morza - odparł zgryźliwie pan Kajetan pocierając szczeciniasty
policzek. - I sześćdziesiąt lat życia. Jeszcze zostało mi osiem. Tak wywróżyła
Cyganka. Tyle lat, ile wzrostu! Kama poprawiła Busi poduszkę. Stanęła smukła i
giętka ponad kępami rumianku. Szeroko rozłożyła ramiona, jakby chcąc zagarnąć i
przytulić do piersi to wszystko, co ją otaczało: łąkę, wieżę kościoła, wózek z
drewnianymi szczebelkami i siedzącego w trawie starego karła. - Osiem lat to
cały wiek! - wyszeptała. - Można objechać kulę ziemską dookoła! Nawet tym
wózkiem! Można obejrzeć wszystkie łąki, obwąchać milion kwiatów i napoić tysiące
takich dzieci jak ona! Rozumiesz, panie Kajetanie? Stary, mały człowiek
przymknął obwisłe, zaczerwienione powieki. - Ty też jesteś inna... choć nic ci
do nas. Martwię się o ciebie, Kama. Bardzo się martwię. - A o Busię? -
wykrzyknęła dziewczynka. - Co z nią? - Dobrze wiesz, że jej rodzice wyjeżdżają
do Australii. Już się zaangażowali. Na cztery miesiące. Kama, przecież jesteś
dzieckiem cyrku. Jak ja. Rozumiesz, co oznacza dla nich ten kontrakt! - A Busia?
- głos Kamy podobny był ostrzu noża przeciąganego po szlifierce. - O niej nie
pomyślałeś? Dziś chcą ją odesłać... - Pójdzie do Domu Specjalnej Troski. Jest
taki dla dzieci nie... dla... no... - Skończ, powiedz wprost! - oczy dziewczynki
rzucały błyskawice. - Nie wstydź się! Dla dzieci nienormalnych! To chciałeś
powiedzieć? - Prawdę mówiąc, tak. - I to ty? Właśnie ty mówisz w ten sposób?
Kama z desperacją chwyciła dyszel wózka. Zaskrzypiały kółka. W miękkiej trawie
odcisnęły się ledwie uchwytne wzrokiem dwie smugi, dwa gościńce dla małych elfów
jeszcze nie umiejących latać. - A w tym ciemnozłotym borze@ stary dąb pochylił
pień.@ Nie wie nikt, co stać się może@ w tak słoneczny, piękny dzień!@ Niosła
się piosenka ponad trawy i rumianki. Szurały koła wózka. Główka dziecka kiwała
się w przód i w tył. Stary karzeł wstał z ziemi i otrzepał spodnie. W jego
brązowych oczach malowało się cierpienie. Ból i rozpacz całego świata. - A może
to właśnie ty masz rację, królowo elfów... - wychrypiał. Odchodził tam, skąd
przyszedł. Do blasku świateł, muzyki. Do Wielkiej Ułudy. Bo czymże innym jest
cyrk? Małe miasteczko grzało swe czerwone dachówki w blasku południowego słońca.
Leniwe, ociężałe koty leżały zwinięte w precelek na ciepłych płytach przy
studni. Za oknami o białych firankach wyrastały z doniczek setki różowych
pelargonii. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy mieszkańcy zapragnęli żyć
wyłącznie wśród nikłego zapachu tych właśnie, a nie innych kwiatów. -
Pelargoniowe miasteczko - powiedziała Kama do Busi, gdy z cichym skrzypieniem
wózka wtoczyły się na senny rynek. - Wiesz, mogłabym tu zamieszkać na stałe.
Razem z elfami. Busia zagęgała coś po swojemu. Z otwartej piekarni wyciekała
fala zmieszanych zapachów. Była tam woń kwasu, chlebowego zaczynu i słodki
aromat wanilii. Kama pociągnęła nosem. - Chyba dobrze trafiłyśmy, Busiu. Wiem,
że lubisz najbardziej rogale z cukrem, ale w trudnych chwilach zjesz ze mną to,
co uda się nam tu kupić, prawda? Dziecko kiwało głową w przód i w tył, niczym
chiński posążek z apteki, który Kama widziała w zeszłym roku. Z otwartych drzwi
piekarni wyjrzała kobieta z prawym policzkiem obwiązanym chustką. Na widok Kamy
i drewnianego wózeczka cień zdumienia przebiegł po jej lewym policzku. - Co to
za cudaki? - spytała niegłośno, chyba samą siebie. Kama zmarszczyła brwi. - NIe
jesteśmy żadnymi cudakami, proszę pani. To ten wózek robi takie dziwne wrażenie.
Jest obwieszony kwiatami z papieru tylko dlatego, że Rudek występuje z nim na
arenie. Rudek, proszę pani, to jest osioł. Bardzo mądry osioł. Busia bardzo lubi
kolorowe przedmioty, choć nikt poza mną tego nie zauważył. Czy dostaniemy rogala
z cukrem? Kobieta z jękiem chwyciła się za obwiązany policzek. - Tak panią ząb
boli? - zmartwiła się Kama. - Trzeba płukać szałwią... wywarem z szałwii.
Kobieta wybałuszyła oczy. - Z czego? - wykrztusiła z trudem? - Szałwia to zioło.
Chyba macie tu, w tym pelargoniowym miasteczku, jakąś aptekę? - ciągnęła
dziewczynka niestrudzenie. - I sklep spożywczy? Potrzebne mi mleko i rogal dla
małej. Za cierpiącą kobietą stanął piekarz w przybrudzonym fartuchu. - Zamknij
drzwi i nie wpuszczaj tu żadnych cygańskich dzieci. Jeszcze nas okradną! Kama
ostrożnie puściła dyszel wózka. Podeszła dwa kroki i stanęła z przekrzywioną na
bok głową. - Nie jestem Cyganką, tylko królową elfów. A pan pewnie nie lubi
ludzi, prawda? A czy lubi pan siebie? Ludzie, którzy nie lubią innych,
przeważnie nie lubią także siebie. I cierpią na wątrobę. Tak mówi Bums, nasz
klown. Cały świat zjeździł i zna się na tym. Naprawdę. Piekarz przestał kręcić
palcami młynka i dotknął miejsca, gdzie zapewne tkwiła wątroba. - Nie bądź
przemądrzała - mruknął. - Nie jestem przemądrzała - zaprotestowała Kama. - Tylko
od niemowlęcia stale jeżdżę po świecie. O wielu rzeczach słyszałam od mądrych
ludzi. Głupców staram się omijać. Zresztą, mam pięćdziesiąt złotych. O,
proszę... - wyjęła z wózka starą portmonetkę. - Widzi pan? Nie chcemy niczego za
darmo. Busia dawno już powinna dostać swoją porcję jedzenia. Kobieta uśmiechnęła
się lewą połową twarzy. - Wejdź! Kama przecząco pokręciła głową. - NIe mogę
zostawić dziecka ani na chwileczkę. Odpowiadam za jej bezpieczeństwo. Busia ma
cztery lata, ale nie chodzi i nie mówi. Jej rodzice to najlepsi w kraju
akrobaci. Słynne Duo Kobo. Słyszeli państwo? Teraz podpisali kontrakt do
Australii. Na cztery miesiące. - I to... nieszczęsne stworzenie w wózku pojedzie
z nimi? Taki szmat drogi? - zdumiał się piekarz masując ukradkiem wątrobę. Kama
potrząsnęła głową. - To niemożliwe. Busia wymaga stałej opieki. Piekarzowa ze
zdumieniem wycelowała palec prosto w nos Kamy. Miało to zapewne oznaczać: "I ty,
mała, ledwie od ziemi odrosła, weźmiesz sobie na barki taki ciężar?" Kama
odrzuciła grzywkę z czoła. - No... ktoś musi. Nie pozwolę jej oddać do Domu
Specjalnej Troski. Busia powinna mieć koło siebie ludzi, którzy ją znają i
kochają. Lekarz to tylko lekarz, proszę pani. Zbada człowieka albo słonia,
lekarstwo zapisze i jedzie do domu na placki ziemniaczane. Tak to jest. A z nią
trzeba wciąż rozmawiać... bajki opowiadać. Pokazywać słońce i motyle, taniec
elfów i... - Ale z ciebie gaduła - wtrącił piekarz drapiąc się w podbródek. -
No, wjeżdżaj powozem do sklepu. Moja stara ugotuje wam kaszę na mleku. A co do
tej wątroby, to... ech! - machnął ręką i poszedł ratować bochenki chleba w
piecu. Nie minęło i pół godziny, a na kuchennym stole w domu państwa
piekarzostwa stał już talerz dymiącej kaszy manny. Kama ostrożnie mieszała łyżką
i dmuchała powtarzając zaklęcie królowej elfów: - Co się ma stać, niech się
stanie!@ - to królowej zawołanie.@ Lecz gdy z kąta złe wygląda,@ trzeba szybko
je wysprzątać!@ Potem należało jeszcze Busię umyć i przebrać, w czym dopomogła
serdeczna piekarzowa nie bacząc na ból zębów. - Szałwią płukać - przypomniała
Kama na odchodnym. - A może ma pani bursztyn? Przyłożyć bursztyn do bolącego
miejsca. Czasem pomaga. Piekarzowa w pośpiechu rzuciła się do komody. Z dna
przepaścistej szuflady wyjęła srebrny łańcuszek z bursztynową kroplą jak łza. -
Taki dobry? Kama poważnie skinęła głową i wytoczyła drewniany wózek na rozgrzane
płyty ryneczku. - Do widzenia. Bardzo mi pani pomogła. Przyślę elfy wieczorem.
Przepędzą chorobę! Wózek turkotał po kocich łbach uliczki nie szerszej niż
rozpostarte prześcieradło. Z okien kiwały główkami różowe pelargonie. Busia
usnęła oparta na poduszce. Jej duża czaszka porosła rzadkimi włoskami wyglądała
jak głowa porcelanowej lalki. - Widzisz, Busiu - mówiła Kama półgłosem - ludzie
nie są źli. Nasze zwierzęta też nie są złe. Słoń lubi cukierki, lew półmrok i
żeby go nikt nie ciągnął za ogon, a człowiek lubi być traktowany grzecznie. Za
załomem muru, w cieniu starego kasztana, trzech chłopców grało w kapsle. - Mój
dalej! - wrzasnął Grześ znacząc patykiem nikły ślad na piasku. - A właśnie że
mój! - zawołał rudy i piegowaty podsuwając Grzesiowi pod nos zwiniętą pięść. -
Jak rany, znowu się będziecie tłukli? - zaprotestował trzeci, ciskając w piach
całą garść srebrzystych kapsli od piwa. Ale, o dziwo, nic się nie stało. Cała
trójka zastygła w bezruchu wpatrzona w skrzypiący wózek z drewnianymi
szczebelkami ustrojonymi w kolorowe bibułkowe kwiaty, który wyłonił się z
zalanej słońcem uliczki. Dziewczynka zaciągnęła pojazd do cienia i otarła
spocone czoło. - Ona jest stamtąd - mruknął Grześ wskazując palcem niedaleką
łąkę. Rudy stał na rozkraczonych nogach silny i pewny siebie. - To po co się tu
włóczy! Przegonić? Trzeci wzruszył ramionami. Jemu było wszystko jedno. Rudy
podniósł kamień i wycelował w koło wózka. Trzasnął celnie, budząc uśpione
dziecko. - Buu... aaa - wymruczała Busia krzywiąc usta. Kama łagodnie pochyliła
się nad małą. - Nie bój się, głupiutka. Przecież to księżycowy kamień. Przynosi
szczęście, zobacz! Kto go dotknie, może stać się królewiczem. Rudy zastygł z
dłonią w powietrzu. - Nie bujasz? - spytał trzeci, pochylając się nad polnym
kamykiem. - Skąd wiesz, że księżycowy? Kama przysiadła na niskim murku pod
rozłożystą gałęzią kasztana o liściach jak pięciopalczaste rękawiczki. -
Przyjrzyj mu się dobrze. Jest szary, pożyłkowany. Ma w sobie magiczną moc. - Ale
zasuwa - zaśmiał się rudy i piegowaty. - Nie wierzę, nie jestem głupi! - To nie
wierz. Nikt cię nie zmusza. Cicho, Busiu, ze mną jesteś bezpieczna. Sam sobie
jest winien, kto nie wierzy. Kiedyś księżyc był bliżej ziemi i elfy mogły latać
tam i z powrotem. Przyniosły kilkanaście takich kamieni i porozrzucały je po
całej ziemi. Potem zapomniały o nich. Kiedy królowa elfów kazała je odnaleźć -
miały sporo kłopotów. I ciągle jeszcze szukają, żeby nie było zbyt wielu
królewiczów. - Dlaczego? - zainteresował się Grześ. - Bo jak ich będzie wielu,
to zaraz zaczną między sobą toczyć wojny. Rzucać bombami. Zginą drzewa i ptaki,
myszy i krokodyle. Wszystko zginie. Trzeci ostrożnie obracał w dłoni kamyk. -
Zwykły kamień. - Nieprawda. Zobacz, czy nie ma złotej plamki. Takiej
malutkiej... Rudy zbliżył się do kolegi i pochylił głowę. - Coś tu ma. Takie
okrągłe, błyszczące. - No właśnie - odetchnęła z ulgą Kama. - To jest znak
księżycowy. Nie zostałeś królewiczem, bo nim rzuciłeś. W ogóle nie wolno rzucać
kamieniami. Ziemia się obrazi. Trójka chłopców milczała. - Guu... gaaa -
zagadała Busia usiłując poruszyć głową. - Jedziemy dalej - westchnęła Kama
wstając. - Bądźcie pa! Wózek turkotał zjeżdżając w dół drogi, gdy cała trójka
ocknęła się. Nie namawiając się ani nie komentując wydarzenia, rzucili się
jednocześnie, na wyścigi, w ślad za znikającą za krzakami niebieską sukienką. -
Ty - wysapał rudy zrównując się z wózkiem - mogę pociągnąć. - Proszę - odparła
grzecznie Kama oddając mu dyszel. - Tylko bardzo ostrożnie. Busia nie lubi
najmniejszych wstrząsów. - Dokąd jedziesz? - odezwał się nieśmiało trzeci. Był
najmniejszy i lekko zezował. - Przed siebie. Może jest tu jakiś las, gdzie rosną
ogromne paprocie. - Po co ci paprocie? - zdziwił się Grześ. - Elfy lubią
odpoczywać na liściach paproci - odszepnęła mu Kama do ucha. - Ale nie wszyscy
mogą o tym wiedzieć. Zanim dojechali do lasu, trzeba było jeszcze przebyć Małe
Topielisko i strumyk nazywany przez Kamę Gangesem. W topielisku utopili jeden
trampek rudego i o mały włos nie pogrążyli wózka. - Ja to bym żwirem zasypał! -
wymruczał Grześ ocierając czoło. Kama niosła dziecko, a chłopcy walczyli z
wózkiem. - Co byś zasypał? - odsapnął trzeci, który miał na imię Lutek. - To
bagno? - Wszystkie bagna świata! Kama zmarszczyła brwi. Posadziła Busię na
kocyku w cieniu jałowca. - A w tych bagnach mieszka miliard stworzonek, które
też chcą żyć. Różne owady, żaby... Ludzie wszystko psują na ziemi. Najchętniej
zaasfaltowaliby cały świat, zabrudzili, zadymili... - Ale zasuwa - zdenerwował
się rudy. - Udaje, że wszystkie rozumy zjadła! - Tylko rogala z cukrem. I piętkę
chleba z masłem u pani piekarzowej. A rozum przyda mi się w życiu. Człowiek w
rozumie ma mnóstwo informacji. Jak w banku. Bums mówi, że każdy jest w stanie
zmagazynować tam tyle dobra, ile potrzeba dla pięciu ludzi. Tylko nie zawsze
potrafi to wykorzystać. Można ćwiczyć rozum jak... - zająknęła się - jak żongler
ćwiczy refleks. Lutek z wrażenia przełknął ślinę. - Nigdy o tym nie myślałem.
Kama pokiwała głową. - A Ganges przejdziemy w bród. Boso. - Jaki Ganges? -
zdziwił się Grześ. - Święta rzeka w Indiach. Skąd wiecie, że ten tutejszy Ganges
nie jest równie tajemniczą rzeką, uzdrawiającą wszystkich, którzy wejdą w nią
bosymi stopami? Rudy zachichotał nieprzyjemnie. - Ale zasuwa! Robisz z nas
balona? - Dlaczego? - zdziwiła się Kama. - To przecież takie proste: jeśli się w
coś bardzo wierzy - to tak jest! Jeśli wierzysz, że przejście Gangesu na bosaka
uczyni cię szczęśliwym, to przejdź! - Przejdźmy, co nam szkodzi? - domagał się
Lutek. - Najwyżej nogi zamoczymy! Kama znów posadziła Busię w wózku. Troskliwie
podsunęła jej pod plecy poduszkę, pogłaskała po rzadkich włosach. Busia
rozpromieniła się pod wpływem pieszczoty. - Gamuuaa - wymruczała. Chłopcy
przyglądali się tym zabiegom z nie ukrywanym zdziwieniem. - Przygłupia ona -
stwierdził rudy z niesmakiem. Oczy Kamy ściemniały. - Niczego nie rozumiesz -
odrzekła tłumiąc złość. - Niczego. Busia jest po prostu inna. Może miała tylko
mniej szczęścia od ciebie - dorzuciła w zadumie. - Ale o tym nie wie. A ty
powinieneś wiedzieć. - On nie chciał... - zaczął Lutek ugodowo. - Czego nie
chciał? A jeśli nie chciał, to po co powiedział? Człowiek ma rozum, żeby myśleć.
Ale ja wiem, że on chciał zrobić mi przykrość. Tylko nie wie, biedak, że nas nie
można obrazić! Grześ sięgnął do kieszeni i wyjął z niej garść kapsli. Zalśniły
srebrem. Mętne oczka Busi rozszerzyły się. - Masz - powiedział kładąc kapsle na
dnie wózka - niech ci błyszczą. Zmarszczki na czole Kamy znikły. - Czy wiecie,
ile dzieci podobnych do Busi przychodzi na świat? Sto na sto tysięcy...
zwykłych. I nie ma na to żadnej rady. A ile dzieci rodzi się chorych, kalekich?
One też mają prawo do życia, do opieki. To straszne, gdy znajdzie się głupiec,
który się z nich śmieje zamiast jakoś pomóc lub choćby zrozumieć. Im tak
niewiele potrzeba... trochę ciepła i życzliwości. Czy któryś z was zastanawiał
się nad tym? Chłopcy przecząco pokręcili głowami. Nad Gangesem, pomiędzy
parasolami łopianu, śmigały ważki. - Nikomu nie mówcie, gdzie pojechałam -
rzuciła na odchodnym. - Bądźcie pa! Było wczesne popołudnie, gdy Kama z wózkiem
dobrnęła do Paprociowego Uroczyska. Busia spała posapując jak zakatarzony
niedźwiadek. Chłopcy wrócili do domu na obiad. Cisza aż dzwoniła w uszach. - To
jest miejsce dla królowej elfów! - szepnęła dziewczynka wodząc zachwyconym
wzrokiem po niebotycznych pniach o szorstkiej, spękanej korze, po kępach paproci
i dzikich storczykach leśnych. - Lećcie, moi poddani, i pilnujcie, by nas nikt
tu nie niepokoił! Szum wiatru niósł się w koronach dębów, lecz czujne ucho
dziewczynki posłyszało stukot kopyt. Trzy białe jak śnieg konie wychynęły z
leśnego duktu. Ich fryzowane grzywy i wyczesane ogony sprawiały, że wyglądały
jak zjawy. Jak las lasem a paprocie paprociami, nikt tu nigdy nie widział
zwierząt jakby utkanych z mgły. - Cicho, Busiu - szepnęła Kama przykucając. -
Stary Grogg wyruszył naszym tropem. Ale on nie jest groźny. Niestety, są też
jego dwaj synowie. Wspaniali jeźdźcy, ale w twojej sprawie zupełnie
nieprzydatni. Konie wtopiły się w zieleń lasu. Jeszcze przez parę sekund słychać
było ich lekkie stąpanie. Potem wszystko zagłuszył wiatr. Obudzona Busia
ostrożnie podjęła błyszczący kapsel z dna wózka. Kama aż oczy otworzyła ze
zdumienia. - Więc jednak potrafisz! - wyszeptała przyklękając. - Potrafisz! Nie
jesteś tułubkiem bez żadnych odruchów, jak to powiedział jeden z lekarzy. Nie
jesteś! O, elfy, wiedziałam, że mi pomożecie! - Pst! - dobiegło z pobliskich
krzaków czyjeś ostrzeżenie. - To ja, Grogg. Kama wspięła się na palce. - Na
pewno Grogg? Bo jeśli wielkolud albo Kot w Butach, albo diabeł Boruta, to... -
Czasem chciałbym być diabłem, Kama - powiedział mężczyzna z wiechciami białych
wąsów, wyłażąc z kłującego krzaka jeżyn. - Diabłom podobno nieźle się żyje. -
Gdzie podziałeś synów, Grogg? I skąd wiedziałeś, że ja tu jestem? - Z końskiego
grzbietu widać więcej niż spod paproci, moja panno. A synkowie, gamonie, niczego
nie dostrzegli. Pojechali dalej. Trzeba trochę przewietrzyć araby przed
wieczorną galą. Myślałaś, że uda ci się zatrzeć tropy? Kama wskazała ręką wózek.
- Pojazd Rudka zostawia ślady, co? O tym nie pomyślałam. - Nikt cię przecież nie
ściga. - A Kajetan? Grogg, mężczyzna wysoki i postawny, przykucnął obok wózka. -
Kajetan miał ci przemówić do rozsądku. Ale chyba mu się to nie udało. Stary
karzeł tak samo zbzikowany jak ty... Kama wskazała na piąstkę Busi zaciśniętą na
kapslu. - Widzisz? Lekarze mówili, że z niej nic nie będzie. Że nie ma nawet
prostych odruchów. Ludzie się mylą, prawda, Grogg? - Nie po to cię uczyłem
woltyżerki, żebyś uciekała z próby przed spektaklem - odparł siwowąsy nie
całkiem na temat. - Kama, zrozum, oni nie mogą zabrać Busi z sobą na występy do
Australii. Nikt temu dziecku nie pozwoli wyjechać. To tylko cztery miesiące. -
To aż cztery miesiące! - oburzyła się dziewczynka. - Z nią trzeba codziennie
rozmawiać i... - Muuuaaa - zagadało dziecko. Grogg uchwycił zwisającą gałąź dębu
i podciągnął się do góry ze zwinnością małpy. - Rozumiem - mówił huśtając się -
chcesz się nią zajmować pod nieobecność matki, czy tak? - Właśnie tak. Duo Kobo
wrócą na Boże Narodzenie. Do świąt damy sobie radę. Grogg zeskoczył pięknym
łukiem. - Damy? To znaczy kto? - Ja, Kajetan, ty, i parę innych osób. Jesteśmy
jedną rodziną, no nie? Dyrektor zawsze mówi: "Cyrk to jedna wielka rodzina!"
Więc dlaczego, do diabła, chcecie jedno ze swoich dzieci oddać na zgubę? Grogg
przyłożył palec do ust. Od strony strumyka niosło się przeciągłe trąbienie. Kama
zachichotała. - Ruszyli na poszukiwania przy pomocy słonia? Jego też wciągnęli
do rodzinnych spraw? Biedny Dżumbo! W górze, wśród liści drzew, skrzeczały
ptaki, szumiał wiatr, nad strumykiem, który nie tak dawno był indyjskim
Gangesem, trąbił krótkouchy słoń, zaś zza wiotkiego pnia brzozy wyłonił się jak
duch mleczny koń potrząsając ufryzowaną grzywą. - Posłuchaj, tato - powiedział
cicho Grogg junior. - Niech ona tu zostanie do wieczora. Ja albo Dżek
przyjedziemy po nią i po małą. Teraz jeszcze nie mogą wrócić, cała ucieczka
straciłaby sens. Okay, Kama? Dziewczynka dmuchnęła w grzywkę. - Widzisz, Grogg?
Młodsi też co nieco rozumieją ze spraw tego świata. Nie wstyd ci? Białowąsy
żartobliwie pogroził synowi palcem. - A ja myślałem, że was interesuje tylko
muzyka rockowa. Ot, stary - głupi. Bywaj, Kama! - Bądźcie pa! Zaczynało być
nieprzyjemnie. Po prostu nagle zrobiło się ponuro. Zalany słońcem las ściemniał,
utracił jasne plamy, przycichł wiatr. - Cisza przed burzą - zmartwiła się Kama.
- Widzisz, Busiu, wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Powiem elfom, żeby
odgoniły chmury, zanim nie znajdziemy bezpiecznego miejsca. Busia marudziła
krzywiąc buzię. - Nic to - mówiła Kama otulając małą kocykiem. - Wyjedziemy na
dukt, on nas dokądś zaprowadzi. Może do Domku z Piernika, a może do Zamku
Królowej Wiatrów? Wózek poskrzypywał na piaszczystej dróżce, przesuwały się
nagie pnie brzóz, gęste krzaki jeżyn i kępy wysokich pierzastych traw. Od
zachodu nadciągała granatowa chmura z białymi obrzeżami. W jej środku kłębiły
się niewidoczne siły. - Jakby taką chmurę podłączyć do kontaktu, to
oświetliłybyśmy cały las. Tam jest elektryczność, tam, w środku. Tak twierdzi
pan Cyranka, który był dawniej linoskoczkiem. Raz źle odmierzył skok i... no,
nic strasznego się nie stało, tylko musiał skończyć kurs dla elektryków. Nie
chciał za nic w świecie odejść z cyrku. Jesteśmy, Busiu, wielką rodziną. Kto raz
w życiu stanął na arenie w pełnym blasku reflektorów, już nigdy nie zazna
spokoju. Śladem wózka coś galopowało. Nie był to ani słoń, ani koń, ani, co
pewne, lew. Stary, nieco wyliniały ojciec lwiego stada - Ruppert - poruszał się
cicho i miękko jak kot. Więc co galopowało? Kama skręciła ze ścieżki w bok.
Czekała ukryta za kępą jeżyn. - Tylko nie zagęgaj, proszę! - upomniała małą
szeptem. Ale Busia z całej siły ściskała kapsel i ani jej w głowie było gęganie.
Tupot przeszedł w cwał. Wychylona zza krzaka dziewczynka aż zasłoniła dłonią
usta, żeby się nie roześmiać. Pylistą drogą pędziła wielka, umorusana świnia
ciągnąc za sobą sznur, na którego końcu uwieszona była kobieta w chustce
związanej pod brodą i długiej spódnicy pętającej nogi. - Czekaj, Lola, czekaj! -
wołała ostatkiem tchu. Ale utytłana w błocie Lola kwiknęła tylko i gwałtownie
pociągnęła ją do przodu. Kobieta potknęła się, wypuściła sznur i runęła jak
długa w piach. - O, żeby cię! - zamruczała gramoląc się z trudem. - Znów zwiała!
Kama roześmiała się na cały głos. Wyprowadziła wózek z krzaków i pobiegła, by
pomóc kobiecie otrzepać spódnicę z kurzu. - Zaraz znajdziemy Lolę, proszę się
nie martwić. Zmęczy się i położy, żeby pospać. Wszystkie zwierzęta są senne, gdy
się solidnie wybiegają. - Ta świnia to diabeł wcielony! - złościła się kobieta
spoglądając nieufnie na Kamę i wózek z Busią. - A ty co robisz sama na drodze? -
Prawdę mówiąc... czekam - odparła grzecznie Kama. - Aż się ściemni i będzie już
za późno. - Za późno na co? Kama potrząsnęła grzywką. - Na pociąg. Mieli ją dziś
zawieźć do... zresztą wszystko jedno. Daleko. A ja chcę, żeby Busia została ze
mną. Z nami. Nazywam się Kama i jestem woltyżerką. - Wol... kim? - kobieta
ruszyła przodem. - Tak się nazywa w cyrku ktoś, kto wykonuje ewolucje na koniu.
Potrafię stać na grzbiecie Kastora na jednej nodze, robić salta, ale jeszcze
dużo muszę się uczyć. Codziennie ćwiczę po pięć, sześć godzin. - Ciężki kawałek
chleba - westchnęła kobieta przyspieszając kroku. - Zmokniemy. Kama wyjęła z dna
wózka płachtę cienkiego plastyku. - Ja mogę zmoknąć, ale dziecko nie. Busia ma
słabe zdrowie i łatwo się zaziębia. Gdzie jest pani dom? Daleki grzmot zamruczał
nad polem owsa ciągnącym się po drugiej stronie drogi. Na chwilę granatowe niebo
rozbłysło i zgasło. - Niedaleko. Chodź ze mną, przeczekasz burzę. Czy w waszym
cyrku świnie też występują? - Nie. Świnie podobno są bardzo inteligentne, ale
niechętnie dają się tresować. Wolimy słonie, konie, lwy i psy. Mniejszy z nimi
kłopot, chociaż... może Lolę dałoby się czegoś nauczyć. Jakby w odpowiedzi zza
drzewa rozległ się przeraźliwy kwik. Kobieta rzuciła się w tamtą stronę, ale
świnia była szybsza. Umknęła ciągnąc sznur i zaplątane weń kępy suchych traw. -
Ja ją zawołam - zaproponowała Kama podając kobiecie dyszel wózka. - Nie znasz
tej piekielnicy! Za nic nie da się złapać. - Zobaczymy! - roześmiała się
dziewczynka. - A jeśli ją przyprowadzę, to dostaniemy kubek mleka? Kobieta zzuła
pocerowany trep wysypując zeń piasek. - I ziemniaki ze słoniną. Kama odważnie
weszła w pociemniały gąszcz zieleni. - Nadleciały czarne chmury@ dmuchnął wiatr
z północnych stron - @ i na skrzydła elfów, z góry,@ sypnął dżdżu srebrzysty
szron...@ Cienki, wysoki głosik wyciągał czystą nutę, aż umilkł poszum gałęzi i
nastała wielka cisza. - Tu jestem, Lola - powiedziała Kama półgłosem. - Moje
Elfy dobrze cię widzą. I słyszą. Zrozum, muszę odprowadzić Busię do domu twojej
pani jeszcze przed deszczem. Bądź więc tak uprzejma i przyjdź tu sama.
Chrumknięcie było odpowiedzią. Kama postąpiła dwa kroki. - Tresowałam kiedyś do
spółki z rodziną Reno małe misie. Były bardzo nieposłuszne. Nie jesteś
niedźwiedziem. A poza tym wierzę w twój rozsądek. Co za sens włóczyć się po
lesie, skoro można dostać w domu talerz ziemniaków ze zsiadłym mlekiem? Sama
widzisz... Lola wyszła zza pnia wlokąc sznur. Spojrzała na Kamę małym i wąskim
świńskim oczkiem. - Rozumiem, że lubisz płatać figle swojej pani. Każdy to lubi.
W końcu... ja też dziś spłatałam solidnego figla uciekając z Busią. Ale miałam w
tym swój cel. A ty, Lola? Sztuka dla sztuki ? - jak mawia tato ćwicząc podczas
próby żonglerkę z pięcioma maczugami. Świnia szła posłusznie noga za nogą. Na
ich widok kobieta pokręciła głową. - Idzie jak pies. Czary jakieś czy co? Za
polem przetoczył się grzmot. Dudniło tak, jakby ktoś miotał się bezsilnie,
zamknięty w beczce. Trójka wędrowców szczęśliwie dotarła przed deszczem do
chaty, która do złudzenia przypominała Domek Trzech Świnek. Dach z trudem
trzymał się ścian, a ściany były krzywe. - "Bo dmuchnę i chuchnę, i zdmuchnę
wasz dom!" - zacytowała Kama słowa Złego Wilka z bajki. Lecz stary las chronił
chatę przed zdmuchnięciem, choć deszcz i wiatr robiły, co mogły. Kiedy nad polem
zalśniła tęcza, przypadkiem spotkali się na łące nie opodal cyrku: Grześ,
zezujący Lutek, rudy, który miał na imię Michał, i stary krasnoludek w
kraciastej czapce. - Nie widzieliście dziewczynki w niebieskiej sukience
ciągnącej drewniany wózek? - spytał pan Kajetan. - O rety, ale pan malutki! -
wyrwało się Lutkowi. - Pewnie z cyrku! Tam takie ludzie występują! - pochwalił
się znajomością spraw rudy Michał. - Poprawnie mówi się: tacy ludzie - grzecznie
sprostował pan Kajetan. - Widzieliście dziewczynkę? Grześ szurał sandałem w
piasku. Zastanawiał się, co powiedzieć. Prawdę? - W ogóle widzieliśmy - włączył
się szybko Lutek zezując w stronę kolegów. - Szukała paproci. - Dla swoich...
tych... elfów - dorzucił Grześ. - O, królowo elfów! - karzeł Kajetan wzniósł
wzrok w niebo, które znów nabrało koloru ciemnego błękitu. - Zejdź na ziemię z
obłoków! Już czas! - Chyba bardzo nie zmokła! - stwierdził Michał po chwili
milczenia. Kajetan podniósł z trawy wilgotny bibułkowy kwiat. - Sami widzicie,
ile zostawia po sobie śladów. Jest tu w pobliżu jakiś dom... chata? Trzech
chłopców spojrzało po sobie. - Nnnie... nie ma. Karzeł podciągnął opadające
spodnie. Jego pałąkowate, krótkie nogi mokły w zroszonej deszczem trawie. -
Rozumiem. To znaczy, że chata istnieje. A ja jestem jedynym... no, może nie
jedynym - poprawił się szybko - który temu dziecku życzy wszelkiej pomyślności.
- Na wieki wieków, amen - powiedział bez związku Grześ. I wszyscy się
roześmieli. - I wtedy świnia powiedziała: "Moja Kamo, chętnie z tobą wystąpię na
wieczornej gali. O ile tylko nauczysz mnie jeździć konno". Trzej chłopcy i
karzeł spojrzeli sobie głęboko w oczy. - Tak, to naprawdę fascynująca opowieść.
Tylko weź pod uwagę, że dochodzi piąta, trawa tu, na łące, jest mokra, a o
siódmej zero zero orkiestra zagra tusz, zapalą się wszystkie reflektory. Ludzie
wokół areny będą czekać na cuda. Wiesz, co to znaczy dla cyrkowca z dziada
pradziada? Kama skinęła głową. Jakże mogła nie wiedzieć, skoro dewizą
pracowitych ludzi, wśród których upłynęło jej dzieciństwo, były dwa słowa:
Perfekcja i Punktualność. - Dobrze. Wracamy. Ale trzeba wjechać tak, by nikt
niepowołany nie zobaczył ani wózka, ani Busi. I jeszcze jedno: ktoś musi przez
cały czas przy niej czuwać. - My - powiedzieli chłopcy bez namysłu. Karzeł
dreptał kiwając się z boku na bok. - Nie powierzyłbym wam wypchanej papugi, a co
dopiero dziecka wymagającego szczególnej troski. Ale na pewno coś wymyślimy, bo,
jak mówi filozof, w jedności siła. A teraz wam powiem, dlaczego musimy się
ukrywać. Do cyrkowego miasteczka wracali przez Wielką Łąkę. Sunęli cicho,
ostrożnie rozglądając się na boki. - Słońce zajdzie o dwudziestej czterdzieści
jeden - powiedział sześćdziesięcioośmiocentymetrowy pan Kajetan przystając. -
Tak podało dziś radio. Nie możemy zatem liczyć na ciemność i mgłę. Pójdę
naprzód, żeby sprawdzić, co zdziałała trójka Groggów. Parę osób musieli
wtajemniczyć. Mam nadzieję, że te właściwe... Kama skinęła głową. Czekało ją
jeszcze umycie i przebranie Busi. Ciężka praca dla dziewięciolatki. Ale
dziewczynka miała już w tym całkiem niezłą wprawę. - Moczy się. Taka już jest. I
nie można mieć o to do niej pretensji - powiedziała patrząc chłopcom prosto w
oczy. Żaden z nich nie odważył się na niestosowny żart. - Najtrudniej będzie
prześliznąć się przez Dzielnicę Wielkich Kaloszy - stwierdziła Kama owijając
dziecko w suche szmatki. - Co to takiego? - zainteresował się Grześ. - Plac
pomiędzy pomieszczeniami dla słoni. Chodzą tamtędy ich opiekunowie i treserzy.
Wszyscy w kaloszach, bo słonie trzeba dokładnie myć. - No - kiwnął głową rudy
Michał. - Taki kolos wymaga ze stu wiader wody! Ile ich macie? - Stary Dżumbo i
dwa młode. To słonie indyjskie. Mają mniejsze uszy od afrykańskich. Ale mniejsze
uszy to wcale nie znaczy, że potrzebują mniej wody do prysznicu! - Uwaga, ktoś
idzie! - szepnął cofając się Lutek. Kama wysunęła głowę. Byli tuż przy tylnej
furtce. - W porządku. To przyjaciel. Klown Bums. Chłopcy z ciekawością
przyglądali się dziwnemu osobnikowi w kolorowym kaftanie, normalnych "jak Bóg
przykazał" dżinsach i o twarzy ucharakteryzowanej w biało_czarno_czerwone
płaszczyzny. - Witaj, królowo elfów - powiedział zdejmując "łysą" perukę z
zabawną kępką włosów na czubku. - Kajetan kazał mi tu na was czekać. Całe życie
byłem uczciwym człowiekiem, który nikomu nie ukradł nawet jednego cygara. A
teraz mam wziąć udział w kidnapingu? - Co to kid... tego? - nie zdzierżył Lutek
wpatrzony zachłannie w kolorową maskę ze szminki. - Inaczej mówiąc - porwanie.
Kim jesteście, dostojni panowie? - Moi przyjaciele - odparła Kama. - Przyjaciele
mojej przyjaciółki są moimi przyjaciółmi - stwierdził filozoficznie Bums
przysiadając na żerdzi. - Mam nadzieję, że dziecko zostało czymś nakarmione.
Kama spojrzała na klowna z niemym wyrzutem. - Naturalnie! Busia zjadła pieczeń z
hipopotama polaną sokiem żurawinowym, węża w miodzie i na deser kompot z
deszczówki. Bums zamlaskał pełen uznania. - Wspaniale! Takiego obiadu nie
dostałaby nawet w Australii. A teraz do rzeczy: występujesz dopiero po przerwie.
Grogg załatwił to z dyrektorem. Duo Kobo w pierwszej części programu. - O której
odchodzi ostatni pociąg? - uśmiechnęła się Kama chytrze. - O dwudziestej drugiej
piętnaście. Trzeba małą ukrywać jeszcze ze cztery godziny z hakiem. Gra? -
Jesteś cudowny, Bums! - Kama przytuliła się do kolorowego kaftana, uważając, by
nie ozmazać nałożonej na twarz szminki. Wiedziała, ile pracy wymaga
charakteryzacja klowna. - Czy... szukano Busi? Klown zabawnie zmarszczył nos. -
Odpowiem ci wykrętnie: nie niepokojono się aż tak, jak by należało. Czy to ci
daje coś do myślenia? - Wszystkie moje elfy pracowały, by odgonić złe myśli od
pani Eryki. Naprawdę. - Kto to jest pani Eryka? - spytał Michał pociągając
nosem. - Mama Busi - odparł Bums. - Piękna Eryka to połowa Duo Kobo. Najlepsi
podniebni akrobaci. Perfekcja co do milimetra. To nie zabawa, panowie, to lata
morderczej pracy. U nas w cyrku nie ma miejsca dla fuszerki. Nikogo się nie
oszuka. Jeśli nie trafisz na dłoń partnera w tej a nie innej sekundzie, walisz
się w dół z wysokości trzech albo czterech pięter. Wystarczy? Grzesiowi ciarki
przebiegły po grzbiecie. - Czy... czy moglibyśmy ich zobaczyć? Tylko... my nie
mamy pieniędzy... - No - potwierdził Michał - nie mamy na bilety. Klown
śmiesznie wydmuchał powietrze z policzków jak balony. - Mam zaszczyt zaprosić
was do osobistej loży. Kama musi się przebrać. I choć dziś nie była na próbie,
wykona swój numer tak samo perfekcyjnie jak zawsze. - Zobaczycie jeszcze Żółtą
Panią. Jest cudowna! - A kto to? - Lutek szeroko otworzył oczy. - Moja mama.
Woltyżerka. Ma połyskujący kostium naszyty żółtozłotymi cekinami. Jest bardzo
ładna. Prawda, wujku Bums? Oczy klowna zalśniły blaskiem. - To prawda, panowie.
Jest przepiękna. Kochałem ją, lecz ona na męża wybrała Karola, ojca Kamy. A ja
zostałem tylko przyjacielem i powiernikiem królowej elfów. Taki już mój los. A
teraz słuchajcie... Słuchali szeroko otwierając oczy i uszy. Plan był dość
zagmatwany i chwilami ryzykowny. Najważniejsze, żeby wózek został natychmiast
zwrócony prawowitemu właścicielowi, który smutnie porykiwał w swojej zagrodzie.
Zarówno pojazd z drewnianym dyszlem, jak i osioł Rudek występują w pierwszej
części programu. Kiedy na cyrkowych masztach zabłysły kolorowe żarówki, wszyscy
wiedzieli wszystko. Bums naciągnął "łysą" perukę i wolno odszedł w kierunku
głównego wejścia. - Przypominam - szepnęła Kama z lekkim błyskiem w oku - jedyne
niewidoczne przejście to tunel dla lwów! Chłopcy mieli wzrok wbity w ziemię.
Żadnemu nie drgnął ani jeden muskuł. - I choć strach zżera duszę,@ opanować się
muszę - @ czy to tygrys, czy lew albo... pchła!@ - zaśpiewała cichutko Kama.
Potem popchnęła wózek, który zaskrzypiał jak źle naoliwione drzwi starej szafy.
Kluczyli długo, by nie natknąć się na straż porządkową pilnie baczącą, by nikt
niepowołany nie przedostał się w pobliże dzikich, bądź co bądź, zwierząt. Trójka
Groggów zagadywała, kogo trzeba, karzeł Kajetan dokonywał przedziwnych ewolucji,
zaś Bums o biało_czarno_czerwonej twarzy zabawiał sprzątaczy klatek opowiadaniem
kawałów z brodą. Punktualnie o osiemnastej siedemnaście chłopcy, Kama i wózek z
Busią przedostali się do żelaznego, podwójnie zbrojonego tunelu dla lwów i
tygrysów. Tunel był składany i na razie nie przytykał do klatki. - Czuję oddech
starego Rupperta na karku! - roześmiała się cichutko Kama. - Gdyby tak nas tu
zastał... - Jedno chapnięcie i po nas! - Lutek rozpłaszczył się w tunelu jak
żaba, choć wcale to nie było konieczne. - Myślisz, że on mógłby... - jęknął
Grześ. Czuł nieznośny ucisk w okolicy żołądka. Gdzieś na lewo, spoza żelaznych
prętów, rozległ się przeciągły ryk. Rudy Michał nie namyślając się padł plackiem
na twarz, osłaniając głowę rękoma. - Wstawaj! - Kama klepnęła go po plecach. -
Nie masz się czego bać. Ruppert nie może wydostać się z klatki zamkniętej na
siedem spustów. Ryczy, bo czuje obcych. No, jazda! Przemknęli jak burza. Nie
minęła minuta i wyszli z groźnego na pozór tunelu wprost na szarą górę
pobrzękującą łańcuchem. - Co tu robi Dżumbo? - zdziwiła się Kama półgłosem. -
Zasłania was - odparł równie cicho pielęgniarz Kazio dotykając pieszczotliwie
pofałdowanej skóry słonia. - Tylko nie trąb, stary, bardzo proszę. Michał, który
znalazł się nagle i niespodziewanie w pobliżu długiej ruchliwej rury, przydeptał
pięty Lutkowi. - To... to jego trąba? - Na ogół słonie mają z jednej strony
trąbę, a z drugiej ogon - odparła Kama grzecznie. - Nie wiem, na którą stronę
akurat trafiłeś. - Weź małą na ręce - zaszeptał pan Kazio - trzeba wózek oddać
Rudkowi. Jakby w odpowiedzi rozległo się przeraźliwe porykiwanie: - I... aaa!
I... aaa! Kama ostrożnie wyjęła dziecko z wózka. - Nie bój się, Busiu. Jesteś w
domu. Gdybyś tylko nie była taka ciężka! - I... aaa! I... aaa! -