Biniek Piotr - Kalendarzowa Zima

Szczegóły
Tytuł Biniek Piotr - Kalendarzowa Zima
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Biniek Piotr - Kalendarzowa Zima PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Biniek Piotr - Kalendarzowa Zima PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Biniek Piotr - Kalendarzowa Zima - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Piotr Biniek "Kalendarzowa Zima" Jak rozpocząć opowiadanie, w dodatku takie, które ma przynieść literacką nagrodę Nobla? Może tak ? "W naszym życiu, pewnego dnia, stajemy twarzą w twarz z naszą przeszłością, dzieciństwem, lub wydarzeniami z dni, które minęły przecież tak dawno a jawią się ciągle nam jak gdyby zdarzyły się wczoraj." Nieźle, co nie ? Styl zerżnięty z tanich powieści dla pryszczatych nastolatek, treści żadnej, pewnie słynny literat Pan Pilch byłby zachwycony. Dlaczego nie potrafię po prostu napisać tego co siedzi we mnie, nie siląc się na wyszukaną formę. A propos - pierwotnie moje opowiadanie właśnie tak się zaczynało. Żałosne. Tak naprawdę wydarzenia wcale nie "jawią mi się" ani nie "staję twarzą w twarz z nimi". Dosyć! Doskonale pamiętam ten dzień poznania naszego poznania, piszę naszego, hoć właściwiej byłoby nazwać je moim, zresztą czy dziś ma to jakiekolwiek znaczenie; pewnie nie. W każdą noc kiedy leżę w swoim łóżku i tak bardzo boję się zasnąć, przypominam sobie jej spojrzenie, dotyk, uśmiech, ciągle nie wiem dlaczego właśnie do niej moje uczucia rozbłysły z taką siłą. Pamiętam, to był grudniowy wieczór, pierwszy dzień kalendarzowej zimy, dręczony okropnymi wyrzutami sumienia, że oczywiście jak zwykle znowu nie potrafiłem powiedzieć "nie" mojej narzeczonej Dominice, która kolejny raz wspięła się na wyżyny nieprawdopodobnej umiejętności wywołania u mnie poczucia winy, wymusiła na mnie zgodę byśmy mieli dziecko. Co pewien czas sprawa ta wracała w naszych rozmowach, kiedy w tych rzadkich chwilach zapominałem, że muszę uważać na słowa. Tego dnia dostała jakiegoś ataku nerwowego, histerii, zresztą pal licho jak to nazwać, a ja poczułem się jak bydle i sam nie wiem dlaczego padło to słowo; OK, masz rację, przyszedł czas abyśmy mieli dziecko. Kochaliśmy się potem długo, pewnie nawet gdyby ktoś To zobaczył to uznałby To za namiętny sex, ale ja już dawno przestałem wierzyć, że zdołam przeżyć coś na kształt pełnej rozkoszy fizycznej i duchowej. Kiedy sobie to przypominam bierze mnie obrzydzenie. Dość! Zostawiam tą nieszczęśliwą kobietę, lepiej zdecydowanie pisać o niej. No, o niej - bo czy jest sens nazywać ją jakimkolwiek imieniem, czy nazwiskiem? Bo przecież nie tak, jak ja zawsze nazywałem kobiety - dupa, obrabiarka numeryczna (no to taka, która coś tam obrabia i robi też numery, a raczej numerki). Jak ją nazwać -Kalendarzowa Zima ? Kalendarzowa Zima - było to prawie 26 lat temu, miałem wtedy około 3 lub 4 lat i jest to jedno z najdawniejszych wspomnień, które pamiętam. To na pewno był wieczór wigilijny, bo ulotne wrażenie, które pamiętam wraca zawsze, kiedy zbliża się gwiazdka, a ja jeszcze nie doświadczam przyjemności z zabawy nowymi prezentami. Mieszkaliśmy wtedy w małej pegeerowskiej wiosce. Moi rodzice byli pracownikami fizycznymi, mama pracowała przy krowach, a tata był traktorzystą. To był wielki facet, o twarzy której prawie nie pamiętam, ale nie była ona ładna. Nigdy jednak nie znikał z niej uśmiech. To takie duże dziecko, które ciągle potrafi bawić się zabawkami, a że nie jest to mały drewniany samochodzik, tylko wielki i ryczący traktor, to przecież nie ma to żadnego znaczenia. Zmarł kilkanaście lat później umęczony przez raka. Tego dnia jednak kiedy stałem przed nim wpatrzony w unoszące się w powietrzu płatki śniegu, wydawał mi się niezniszczalny i wszech potężny. Czułem na moich plecach jego oddech, zapach i ogromną siłę. Padło wtedy zdanie, które do dziś ma dla mnie magiczną moc. Kiedy człapałem przez gigantyczne zaspy śniegu: człapu człap, on stał tuż za mną patrząc być może na mnie, a być może na to co rozgrywało się przed naszymi oczami. A było to z wszechmiar nieziemskie zjawisko, zapierające dech małego człowieka, który właśnie zachwycał się pojawiającym się w jego życiu światem. Stałem tam razem z moim Tatą i wpatrywałem się w migotające w blasku lampy ogromne płatki śniegu. Boże, co się stało ze mną, że dziś nie potrafię tak tego odbierać, jak wtedy, gdy każdy płatek śniegu był małą nieskończoną tajemnicą, wywołującą we mnie dreszcz emocji. Dlaczego tego dnia, gdy o 25 lat starszy człapu człapałem przez ogromne zaspy śniegu a płatki migotały w moich oczach, nie czułem tego zachwycenia małego człowieka? A jednak kawałek tego uczucia pojawił się na krótko, gdy zobaczyłem ją wtedy. Ale czy tak naprawdę widziałem ją w swoich oczach, czy była tylko ulotnym obrazem zniekształconym przez moją chorą wyobraźnię. Na ile miejsce, w którym spotkałem ją po raz pierwszy miało wpływ na moje myśli i uczucia. Od dziecka uwielbiałem chodzić na cmentarz, czytać te krótkie informacje na nagrobkach; że ktoś żył 46 lat, albo niech spoczywa w pokoju. Wiele razy powtarzałem - "szkoda, że nie ma u nas tradycji wypisywania epitafiów", choć dziś wydaje mi się, że dużo więcej ludzkiego żalu i bólu mieści się w krótkim; "Ave Maryja". Jakże trudno jest człowiekowi nazwać swoje uczucia z powodu śmierci bliskiej osoby, że godzi się na napis sławiący kogoś, kogo się nawet nie znało. Tego dnia, gdy przeczytałem kolejne daty urodzin i zgonu, zobaczyłem ją. Stała zamyślona, ze smutnym wyrazem twarzy, w jednej z alei cmentarnej. Jakby zastanawiała się w którą stronę skierować swoje kroki. Napotkałem jej wzrok w chwili, gdy na kawałku ubitego śniegu pośliznąłem się i wywinąłem pięknego orła. Kiedy tak leżałem sobie w śniegu i słyszałem przyjemny dziewczęcy śmiech, myślałem sobie ...- nie tego nie napiszę co myślałem, bo i piękne to myśli nie były. - Żyje pan ? - To głupie pytanie, pewnie że nie żyje, bo jak tu żyć, kiedy upada się na widok pięknej kobiety. - To tani komplement, ale w pana sytuacji wybaczam i rozumiem chwilowy brak czegoś bardziej wyrafinowanego, proszę oto moja ręka. Zrozumiałem wiele czasu później, że od pierwszych naszych słów nie padło ani jedno niepotrzebne, jakbyśmy pisali wspólne opowiadanie, którego każde słowo jest dokładnie zaplanowane. Doskonałe duchowe połączenie, a może jedność? A ciało? Gdy podała mi swoją rękę, ciepłą mimo sporego mrozu, poczułem że... - właśnie co poczułem dotykając ją? Jest coraz więcej pytań, które pojawiają mi się od czasu gdy widziałem ją po raz ostatni, zauważam, że była kimś, kto sprawiał, że nie widziałem, nie analizowałem, nie znałem tylko czułem. Jakby otworzyła dla mnie drogę do moich uczuć, drogę która wydawała się mi albo nieistniejąca albo zamknięta na zawsze. - Dziękuję - wydukałem. Cholera jaki jestem niezgrabny przemknęło mi i jeszcze ta krzywa ręka, wydawało mi się, że chwila podnoszenia się trwa wieki. - Proszę się nie krępować, jestem przyzwyczajona do pomagania mężczyznom. - Ciągle się śmieje, głupia krowa - ha, to w myślach sobie powiedziałem, bo tak naprawdę to nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. - Nie zasługuję chyba na miano mężczyzny skoro nie potrafię chodzić - beznadzieja. - Ach proszę sobie nie dworować. * Wracam do tej rozmowy wielokrotnie, wstyd jaki do dziś mnie ogarnia, nie jest może wielki a zresztą pal licho wstyd, ważniejsze co było dalej-tak tak, dziś ważne jest to co było a nie to co jest, nie jakaś pieprzona chwila obecna, nie ta wspaniała przyszłość i te wielkie, radosne wydarzenia, które mnie spotkają. Tylko wczoraj jest ważne, bo tylko przeszłość ma jej uśmiech, jej twarz. Przyszłość wiem jaka będzie, gdzie z kim i tak dalej. - Mam na imię Szymon. - To cudowne imię nadane mi przez kochających mnie rodziców. - A Ja Hania. - No-no, jej rodzice też mieli fantazję. A więc to tak, to tak rodzi się miłość ? Zawsze byłem ciekaw czy Romea i Julie, lub inne barachło - zwane wielkimi kochankami, popełniali gafy, puszczali przypadkowe, niekontrolowane bąki, czy też po prostu śmierdziało im z ust. Nie wiem dlaczego, ale zawsze zastanawiałem się co, jak w trakcie miłosnego uniesienia, ta cudowna chwila zostaje popsuta przez pewien odgłos, odgłos nie dający się pomylić z żadnym innym -odgłos zwany pierdem pospolitym Nasza miłość, a raczej moja miłość miała coś z tej fizjologii i dlatego, kiedy pewnego dnia poczułem od niej- no tak niby przykry zapach, zapach potu, strachu może przerażenia ogarnęła mnie tkliwość i natychmiastowa chęć dokonania czynu heroicznego zwanego stosunkiem płciowym. Nazywany byłem przez kolegów nekrofilem, spotykaliśmy się prawie wyłącznie na cmentarzu, prowadząc długie dysputy o życiu, śmierci, miłości. Właśnie podczas takich rozmów odkryłem pewnego dnia, że znam jej tajemnicę. Ja Wielki Psycholog z pegeeru rodem, wpadłem na genialne odkrycie, dlaczego Ona ma ten głęboki smutek gdzieś tam w oczach. No więc jako młody Freud rozpoznałem u niej syndrom niespełnionej nadziei rodziców na posiadanie chłopca, (a propos dotarłem nawet do połowy "Wstępu do psychoanalizy", dałem sobie spokój po kolejnej interpretacji snu, którą kolega po fachu -Zygmuś opatrzył stwierdzeniem, że jakiś tam sen nawet nie wymaga interpretacji bo jest taki oczywisty, no i zinterpretował go w taki sposób, na który ja bym nigdy nie wpadł). Wracając do mojej diagnozy to było po tym, jak opowiedziałem jej "bajkę o zajączku". Nie znacie ? Ano to było tak. Żyła sobie rodzinka zajęcza, szczęśliwa i pogodna. Tata zajączek, Mama zajączek i Maleństwo zajączek. No i jak to zające byli szarzy, to znaczy taki mieli kolor sierści. Cała rodzinka żyła sobie cudownie; chrupiąc marchewki, szczaw oraz inne zajęcze specjały do dnia, w którym nie zobaczyli u wodopoju ślicznego zajączka, który miał sierść całkiem białą- zupełnie. Od tego dnia Tata i Mama, sami nie wiedząc jak to się stało zaczęli inaczej patrzeć na swojego małego zajączka, który był śliczny, milutki, ale kolor sierści u niego zupełnie nie przypominał bieli zajączka spotkanego przy strumyku. Nigdy już nie dotykali go mordkami w te czułe u zajączka uszy oraz inne miejsca. Pewnego dnia Tata zajączek powiedział: - Musimy mieć kolejne Maleństwo i ono będzie całkiem białe. I odtąd cała rodzinka, łącznie z szarym Maleństwem zaczęła starać się, aby kolejny zajączek był biały. Z jedzenia znikło wszystkie, które nie było białe, więc jedli całą rodzinką białą kapustę, białą rzodkiewkę i tak dalej. No i przyszedł ten dzień, w którym pojawił się w rodzinie kolejny zajączek i jakie było rozczarowanie, że i ten okazał zupełnie szary, tak samo jak oni wszyscy. Tata nie krył swego niezadowolenia, Mama płakała, tylko szare Maleństwo, w skrytości zajęczego serduszka szczęśliwe było, że to nowe nie różni się od niego. Mimo wszystko to była dobra rodzina i nie odtrącili małego zajączka, pokochali je nawet, tym bardziej, że wyjątkowo rozkoszny był to zajączek, milutki jak żadne inne. Gdyby nie marzenia o białej sierści, to byłoby to najlepsze szare maleństwo jakiego można sobie zażyczyć. Zajączek rósł szybko, po Tacie odziedziczył mądrość, po mamie pracowitość i żyliby sobie tak długo i szczęśliwie, gdyby pewnego dnia Malec nie usłyszał przypadkiem rozmowy o marzeniach Taty i Mamy o białej sierści. Od tego dnia zaczęło się staranie szarego zajączka aby stać się białym. Kąpał się codziennie w strumyku, zjadał dużo białej kapusty oraz robił jeszcze inne rzeczy, aby choć trochę stać się białym. Wszystko bez skutku i pewnego dnia.... Tu skończyło się moje opowiadanie, bo spojrzałem jej w oczy; pełne były łez. Wtedy myślałem, że to jest jej Wielka Tajemnica, współczułem jej rodzicom. Boże, jakże się myliłem, jakże byłem zaślepiony! Już wtedy mogłem zobaczyć, że chodzi o coś zupełnie innego, o coś co ma związek z nami, że Ona wiedziała, że już niedługo będzie ten dzień. Dziś wdzięczny jestem losowi, że nie tylko ciemne chmury towarzyszyły naszym spotkaniom i sam nie wiem kiedy na takich spacerowych rozmowach minęła zima i rozpoczęła się najpiękniejsza wiosna w moim życiu * Był to późny marzec, jeden z tych pierwszych wiosennych dni, gdzie jest tak ciepło, gdzie słońce świeci mocno, ogrzewa ciało, gdzie znowu chce się żyć, kochać i tak dalej; same pierdoły, ale jakże prawdziwe w takiej chwili. Usiedliśmy na ławce obok grobu Witolda jakiegoś tam i snuliśmy domysły jakie było jego życie, czy kogoś kochał, czy był kochany, że pewnie całe życie chciał jechać do Chile i nie pojechał, bo dręczyło go poczucie winy i inne sympatyczne emocje, gdy nagle zobaczyłem zwyczajnego motyla (bielinek kapustnik, czy jakoś tak), no kurcze, zwykły motyl a ja jakbym po raz pierwszy w życiu widział motyla. Wróciło wtedy na krótką ulotną chwilę to widzenie oczami tamtego dziecka z kalendarzowej zimy, tamto coś, ach, brak mi słów niestety. Miałem wtedy na tej ławce taką myśl, że może tak naprawdę niewiele w moim życiu zależy ode mnie, może wtedy widziałem tak wspaniałą zimę, bo był przy mnie mój ojciec, który pewnie mocno mnie kochał i ja jego mocno kochałem. A motyl ten, może pojawił się tylko dlatego, a raczej ja tylko dlatego go widziałem, bo blisko mnie był ktoś, była ona, tak mocno kochana kobieta. Mój ojciec -zdradziłem go myślami wiele razy, pierwszy raz gdy miałem 8 lat. To było dziwne wydarzenie w naszej rodzinie. Tu należy napisać trochę o naszej sytuacji mieszkaniowej, bo ma ona spore znaczenie w tej historii. Gdy miałem 5 lat przeprowadziliśmy się do dużej wioski, w której działał prężnie jeden z większych pegeerów w tamtych czasach. Dla robotników wybudowano wtedy niewielkie osiedle blokowe, byliśmy jednymi z pierwszych lokatorów, ale to nieważnie. Nasze mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze pod numerem sześć, zaś pod nami piętro niżej na parterze mieszkała moja ciotka; siostra mojej mamy. Okropne babsko! Cała jej wegetacja (niestety jeszcze trwa) polegała na zatruwaniu życia wszystkim ludziom których spotkała. Dwa bloki dalej, też na parterze mieszkał mój wujek, brat mamy, pijaczyna, ale ogromny talent do uwodzenia kobiet (He-he, pewnie sam nie pamięta, ile miał kochanek), swój chłop, można było na niego liczyć. Tego dnia rano gdy wstałem wiedziałem, że coś się stało - coś złego. Rodzice szeptali między sobą i był to zły, tajemniczy szept, potem przyszła jedna ciotka, potem druga, szepty, szepty... Z głośniejszych westchnień udało mi się sklecić historię nieprawdopodobną, złą; kurcze, całe życie składałem takie historie. Szepty powiedziały, że w nocy grasował na osiedlu złodziej i włamał się do dwu mieszkań. No, niestety do mieszkania mojej ciotki i wujka. Ukradł pierścionki i inne dobra. To już było dziwne, akurat rodzeństwo mojej mamy, akurat oni właśnie nie spali w tak zwanych stołowych pokojach. Składałem sobie wtedy tą historię, zrozumiałem, że złodziej wiedział gdzie była biżuteria, wiedział gdzie śpią ci ludzie, wiedział dużo o nich. Moja mama po jakimś czasie powiedziała, że to był ktoś z sąsiedniej wioski. Strasznie chciałem w to wierzyć, że to ktoś obcy. Nie wiem jak to napisać, ale już wtedy podejrzewałem, że to mój ojciec, że to on był tym złodziejem, że to on wszedł po parapetach do domów mojej rodziny, otworzył meblościanki, wiedział, gdzie trzymają pierścionki, wiedział w których pokojach śpią, podszedł do drzwi wyjściowych, wiedział, że jest w nich klucz, otworzył je od środka i wyszedł na klatkę schodową. Potem dziewięcioma schodami do drzwi i był już na dworze, dwieście metrów dalej otworzył drugi balkon i powtórzył wszystko raz jeszcze. Dziś jeszcze, kiedy oczami wyobraźni widzę te sceny, boję się, że to naprawdę był mój ukochany ojciec, ten który dał mi kalendarzową zimę, który woził mnie WSK-ą na jagody do lasu i kiedy nie chciało mi przybywać w kubeczku, dosypywał mi z wiadra jagód, abym miał w kubeczku dużo. Boże, a jaki ja musiałem mieć strach, gdy miałem te osiem lat, strach który pogłębił się, gdy dowiedziałem się, że ktoś na osiedlu widział tego mężczyznę, jak szedł nocą pomiędzy blokami, opisał jego ubranie, a szczególnie ortalionową kurkę z kapturem, dokładnie taką, jaka wisiała u nas w przedpokoju i którą nosił mój ojciec, a której zapach znałem tak dobrze. Dobre, co nie ? Mam na koncie wiele takich odkrywczych historii, które pojawiły się w mojej mózgownicy. No, a najlepsze, że kilka lat później dowiedziałem się, że za tak zwane złe myślenie, ja jestem winny i odpowiedzialny. Tę genialną myśl przekazał mi pewien ksiądz, gdy podczas spowiedzi powiedziałem, że źle myślę o Panu Jezusie. Chodziło konkretnie o to, że podczas lektury Nowego Testamentu wykoncypowałem sobie, że Jezus był homoseksualistą. Tego oczywiście nie powiedziałem, bo pewnie wtedy brr, strach pomyśleć. Powiedziałem tylko, że mam złe myśli, a skoro "zgrzeszyłem myślą, mową i tak dalej...", no to przecież straszny grzech takie myśli. Dokopało mi to bydle, przez wiele lat nie potrafiłem uwolnić się od poczucia winy. No, wystarczy już tych miłych wspomnień wróćmy do mojej Hani. Tu kolejny paradoks, bo piszę moja, a nawet jej nie pocałowałem. Nasze dotknięcia były jakby dziecięce, ukradkowe. Pamiętam, jak pewnego dnia opowiadała mi o swoich rodzicach, jak poznali się, jak do dziś mocno są za sobą i pokazała jak chodzą objęci, no i przez jakieś kilkanaście sekund trzymała swoją rękę na moich ramionach. A mnie jakby sparaliżowało, jakbym stracił władzę nad swoim ciałem Pamiętam, jak zwolniłem, jak brakło mi oddechu. Czułem się jak uczniak, wtedy dotarło do mnie, świadomość jej wielkiej ma nade mną władzy, że gotowy jestem zerwać krępujące mnie więzy i wyjechać z nią choćby do Chile. Ten chwilowy dotyk był pewnie przyczyną mego snu tego dnia, a przynajmniej taką mam nadzieję. * Mój Sen. Jeżeli byłeś mój drogi przyjacielu na cmentarzu centralnym w Szczecinie, to pewnie wiesz, jak wygląda z zewnątrz kaplica, gdzie odbywają się ceremonie pogrzebowe. To właśnie jest przyczyna, że dosyć trudno na spokojnie obejrzeć ją od środka, bo calutki boży dzień trwa hurtowa grzebanina umarlaków. Wygląda to następująco: przez bramę autobusem lub pieszo dochodzi do kaplicy rodzina i znajomi tego, który właśnie otrzymał od opatrzności nową datę do jubileuszy. Wchodzi tak zwany kondukt żałobny do środka, siadają zgodnie z testamentem, najbardziej obdarowani najbliżej, no i zaczyna się ceremonia. Przy muzyce żałobnej (najczęściej z magnetofonu), przy ołtarzu z dziury, na siłownikach hydraulicznych (bo są ciche) wynurza się trumna z umarłym. Na życzenie może być odkryta, choć najczęściej, tak zwani bliscy, nie bardzo chcą oglądać tego, przez którego będą jeszcze pewien czas mieć poczucie winy, za czyny które bliźni popełniają na swych bliźnich. No, a potem to już szybko, ksiądz, czasami rabin odprawia formułki, a jak ten który leży w trumnie był kimś ważnym, to zabiera głos ktoś inny, jeszcze przez jakiś czas ważny. I to wszystko, kilku silnych na czarno ubranych facetów z firmy pogrzebowej, silących się na powagę, zabiera trupa do samochodu, zawozi do wykopanej tak zwaną białoruśką dziury i zakopuje przy wesołej piosence "Dobry Jezu a nasz Panie". Godzinami oglądałem te komedie, siadałem na ławeczce przy jałowcach naprzeciwko fontanny i mijały mi przed oczami tłumy i tłumiki śmiesznych, żałosnych, tak zwanych żałobników. Ach, a mój sen, i to nie jest zabawne, bo w tym śnie na podnośnikach hydraulicznych w trumnie na podwyższenie przed ołtarzem wjechała trumna, w której spoczywałem ja. Czułem tą wygodę anatomicznie ukształtowanego kawałka drewna, tej oszczędnej formy, pasującej wyłącznie dla ciała. Nie mam niestety zdolności literackich i zdaję sobie sprawę, że opis mojego snu bardziej przypomina opis szaletu miejskiego oczami inspektora sanepidu, a przecież w tej trumnie, w tym moim śnie, czułem się tak niezwykle. Wiedziałem; tak tak, że jestem zupełnym umarlakiem i było mi całkiem nieźle z tego powodu, choć raczej tak bardzo chciałbym opisać to uczucie niezwykłego oddalenia od własnego ciała, sztywności i chłodu, który nie jest zimny, tego całkowitego niepanowania nad kończynami, co niesie to dziwne a jednocześnie fascynujące uczucie, które ogarnia mnie na przykład w nocy, gdy przez złe ułożenie ciała, odpłynie cała krew i własne ciało jest jakby obce w dotyku. Trumna pachniała świeżą sosną, tym przyjemnie kojarzącym się zapachem żywicy, lasu, beztroski, wakacji, ogniska, a nawet pieczonych ziemniaków. Hmm, nie pamiętam już, czy w moim śnie kojarzyły mi się pieczone ziemniaki. Cała ta sceneria była metafizyczna, ulotna, tak trudno mi ją opisać, te kolory zimna, cisze kościelnych zakamarków. Było tak dziwnie, jak tylko w snach. Leżąc, miałem zamknięte oczy i bardziej czułem niż widziałem pseudogotyckie łuki, krzyż z cierpiącym Chrystusem. Nie wiem jak to możliwe, to nie tak, że uniosłem się nad ciałem, ale widziałem całą scenę, raz będąc sobą w trumnie a raz obserwatorem. Usłyszałem w tym leżeniu kroki, ktoś się zbliżał, o ceglana posadzkę miękko uderzały bose stopy. Była to Ona -Kalendarzowa Zima. Czułem jej obecność, słyszałem jej delikatny oddech w ciszy kaplicy. W ciemności błysnęła zapałka, to Ona zapalała stojący z boku paschał, a potem rząd świec, na długich srebrnych lichtarzach, ustawionych za trumną. Świec było coraz więcej i więcej, ale światło które dawały było bardziej upiorne niż jasne. Śnią mi się często różne straszne sny, ale w tym było tak wiele szczegółów, tak wiele kolorów, zapachów, dźwięków, ale nic a nic się nie bałem. Te długie, samotne noce, kiedy zwijam się z rozpaczy i strachu, to wszystko nic, za ten jeden sen. Bardziej niż widziałem, poczułem jak zbliżyła się do mnie, pochyliła twarz, uważnie przyglądając się mojemu ciału leżącemu w trumnie. Byłem umarły, czułem się umarły, moje ciało nie mogło się poruszyć, ale czułem jej obecność, jej oddech, a po chwili jej dotyk. Uważnie, powoli ręką dotknęła mojego czoła, policzków i lekko rozchylonych pośmiertnie warg. Bardziej widziałem niż czułem jej delikatne palce, błądzące po mojej skórze, w światłach świec to jej twarz była bardziej upiorna niż moja, zobaczyłem a może poczułem jak lekko rozpina sztywno zapiętą koszulę, a po chwili rozchyla ją. Spod koszuli wystawały moje sztywne włosy, które zaczęła gładzić powolnymi ruchami. Po chwili położyła swoją głowę do mojej piersi i jakby chciała wsłuchać się serce, które już nie biło i nigdy nie zabije. Widzę tę scenę, od tej nocy w snach i marzeniach, tą chwilę gdy odsunęła się od trumny, gdy w jej twarzy zobaczyłem tą subtelną grę wzroku i mimiki, którą nazywa się podnieceniem. Widzę ją w snach, gdy patrząc na moje ciało, powoli zaczyna zdejmować swoje ubranie, jak miękkim ruchem przez głowę ściąga sweter, gdzie przez krótką chwilę nie widzę jej twarzy a potem wyłania się z włosami w nieładzie. Jej oczy, gdy ponownie zbliża się do mnie, jej oczy demona, które patrzą na mnie w skupieniu pomieszanym z szaleństwem, lekko rozchylone, podniecone wargi. Gdy mocno zacisnę usta, to jest to podobne uczucie, do tego, gdy w moim śnie zbliżyła się do moich warg i bardziej niż pocałowała, wgryzła się w nie mocno. Pamiętam potem jej taniec, piękne, majestatycznie powolne, senne ruchy. Taniec nad moim zmarłym ciałem, do dziś widzę jak w tańczy zupełnie naga wokół trumny, jak opadające piersi co chwila miękko dotykają mojej twarzy, ciągle widzę jej unoszące się raz w górę, raz w dół ramiona, silne ręce w upiornej walce z prądami powietrza coraz mocniej i mocniej kołyszące się na jej głową. Widzę oczami wyobraźni, a może pamięcią kształt wyraźnie zarysowanych bioder, krągłe, mocne uda, pomiędzy którymi widać ciemne włosy łonowe. Cała ta postać emanowała mocą, którą daje kobiecie ta pierwotna siła podniecenia, a może bardziej siła która pozwala przetrwać, siła pragnienia dziecka, tej prawdziwej rozkoszy, którą zna tylko kobieta, wzywana czasem macierzyństwa. Nie pamiętam jak skończył się mój sen, dla mojej pamięci został tylko obraz nagiego ciała, resztki wspomnień tanecznych ruchów. I to uczucie sztywności mojego ciała, kompletnego bezruchu i braku wrażliwości. W tych chwilach przychodzi mi na myśl, że może to nie był sen, może to ja jestem żywym trupem, który nie czuję nic, którego ciało dawno już straciło wrażliwość, którego ruchy są już tylko mechanicznymi drgawkami zepsutego mięsa, pod wpływem przepływającego prądu. Całe to moje żałosne życie, ta beznadziejna pustka, szamotanie i bezgraniczna chęć ulgi. To przerażające, ale tak naprawdę boję się tego, że przestanę cierpieć, tak jakby cierpienie było jedynym prawdziwym posiadanym uczuciem, które powoduje że rano podnoszę się z łóżka, wykonuję mechaniczne czynności. * Następnego dnia byliśmy umówieni na spotkanie przy wiatraku, (koło cmentarza stoją ruiny starego wiatraka), dziś wiem; był to pierwszy dzień gdy zaczęło się u mnie szaleństwo, gdy zrozumiałem, że stoję w obliczu czegoś, czego nie rozumiem, co kompletnie mnie przerasta. Ach lepiej będzie, kiedy opisze to co się zdarzyło. Był to ciepły, chyba kwietniowy dzień, po raz pierwszy przybyłem na spotkanie przed nią, dopiero po czasie zauważyłem, że prawie zawsze ona czekała na mnie. Przy wiatraku, gdzie mieliśmy się spotkać, kończy się typowa dla cmentarza część zadrzewiona a zaczynają się "świeże" groby, rzędami kopane, aby zajmowały jak najmniej miejsca. To dziwna część cmentarza, wygląda raczej jak wystawa u kamieniarza, nagrobek koło nagrobku, wąskie alejki, żadnego wysokiego drzewa, tylko gdzie niegdzie świeżo zakopany nieboszczyk, łatwy do rozpoznania, bo widać tylko przykryty wieńcami i kwiatami niewielki pagórek. Gdy stałem tak i rozglądałem się, z której strony nadejdzie ona, zobaczyłem coś bardzo dziwnego. W scenerii grobów, w malej alejce stał może ośmioletni chłopiec, który w dłoniach trzymał plastikowe rączki, do których przywiązane były sznurki. Wysoko pewnie z trzydzieści metrów nad ziemią, kołysał się łagodnie kolorowy latawiec w kształcie rąbu. Stałem jak zauroczony, widok samotnego chłopca na cmentarzu, bawiącego się latawcem, przyznacie nie jest zbyt często spotykany. Po dłuższej chwili zauważyłem, że chłopiec powoli równym krokiem zaczyna się cofać - pewnie dlatego, że wiatr osłabł. Aby latawiec nie spadł na ziemię, można go w ten sposób utrzymać w powietrzu, czekając na dobry wiatr. Cofając się, chłopiec zbliżył się do miejsca w którym stałem, zatrzymał się może z pięć metrów ode mnie. - Hej co tu robisz ? - zawołałem. - Puszczam latawca, proszę pana. - No tak, wyjątkowo głupie pytanie. - Nie wiesz, że jesteś na cmentarzu ? Chciałem dodać coś o rzeczach zabronionych, ale ugryzłem się w język, chłopiec pewnie ma rodziców, którzy są odpowiedzialni i tak dalej, co mnie to zresztą obchodzi. - Wiem, proszę pana, chce pan spróbować ? To całkiem łatwe. Wstyd mnie ogarnia, gdy przypominam sobie tą scenę, gdy ośmioletnie dziecko wkłada mi do rąk kółka ze sznurkami i poważnym tonem wyjaśnia tajemnicę latania. - Bo widzi Pan, są latawce z jednym sznurkiem albo dwoma, te z jednym nie są dobre, bo nie można nimi sterować i wszystko zależy od wiatru, a te z dwoma są lepsze, bo może pan robić różne sztuczki i kołowrotki. Jak urzeczony słuchałem małego chłopca, który wyjaśniał mi , że latawiec tak niezgrabny na ziemi, przeszkadza wszystkim, nawet nie mieści się do samochodu Taty, że wystarczy trochę wiatru i jego niezgrabność w powietrzu okazuje się wielką zaletą, może on latać nawet pośród grobów. Chłopiec o imieniu Jerzyk zdradził mi też tajemnice sterowania, okazuje się, że latawiec poleci tym wyżej, im więcej sznurków mu popuszczę, że one są ograniczeniem. Zapytałem się chłopca, czy w związku z tym, nie lepiej dowiązać sznurka i latawiec poleci może nawet do chmur. Odpowiedź, którą usłyszałem zawstydziła mnie. - Nie proszę Pana, jak sznurki są za długie, to nie można sterować latawcem, a poza tym, jak zacznie się huragan, to nie zdąży Pan ściągnąć latawca na ziemię i wiatr go zniszczy. * Do dziś żałuję, że nie zadałem mu najważniejszego pytania. Bo przecież gdy wieje silny wiatr, czy nie można przeciąć sznurków i pozwolić latawcowi szybować wolnemu wśród przestworzy? Może wiatr będzie tak silny, że latawiec już nigdy nie spadnie na ziemię? Sam próbuję odpowiadać sobie na te pytanie, niestety, w swojej wyobraźni widzę jak huragan łamie słabą, papierową konstrukcję latawca, a jego szczątki spadają między kamienne groby. Nie spotkałem tego dziwnego chłopca już nigdy, wiem, że moja szansa aby nauczyć się sztuki latania minęła bezpowrotnie, kolejna rzecz po której pozostał mi tylko żal. Nie był to tego dnia koniec świata metafor i niedomówień, gdy ujrzałem w końcu mają Hanię, wiedziałem, że stało się coś nieodwracalnego, coś ostatecznego. W milczeniu dotarliśmy do ulubionego mojego miejsca, do sadzawki w kształcie koła, dookoła którego leżą zasłużeni dla miasta zmarli. Groby są ciekawe, większość nie ma krzyży, bo leżą w nich wielcy ateiści, słynni sekretarze KC, pionierzy komunizmu na ziemiach odzyskanych. Ale miejsce jest miłe, schowane w małej dolince, przez to prawie całkiem ciche, od czasu do czasu słychać tylko przejeżdżający nieopodal pociąg. Próbowałem opowiadać coś zabawnego, kiepsko mi to szło, opowiedziałem jej lekcje latania, której udzielił mi mały chłopiec, uśmiechnęła się delikatnie. W uśmiechu zobaczyłem kawałek rozpaczy, śmiertelnego znużenia, po chwili z jej oczu popłynęła po policzku łza, siedziała obok mnie płacząc, bez słowa skargi, bez grymasu. A ja siedziałem jak sparaliżowany, nie potrafiłem zrobić nic, zupełnie bezsilny. Wiem, to takie proste przytulić kochaną kobietę, pocieszyć, wysłuchać. Patrzałem tylko na powolne spływające łzy z zaciśniętym gardłem milczący, bezradny. Nawet jej nie dotknąłem, pomimo że w środku, w mnie coś krzyczało a raczej wyło. Po porostu płakała, cicho, delikatnie. - Czy widziałeś kiedyś czarną wieżę ? - zapytała, po chwili trwającej wieki. - Jeżeli kiedykolwiek spotkasz czarną wieżę w swoim życiu, taką, która kryje najgłębszą tajemnicę i usłyszysz głos, który powie ci, że możesz wejść do środka. - Nie rozumiem - głupio jej przerwałem. - Och, słuchaj, po prostu słuchaj, wierzę że zrozumiesz. Kiedy spotkasz na swojej drodze wieżę i zapragniesz poznać jej tajemnicę, i gdy otworzysz drzwi, za którymi czekała będzie na ciebie, kusząc i zapraszając do środka. Gdy zaczniesz wchodzić po krętych kamiennych schodach, krok za krokiem, przeczuwając, że u góry czekają na ciebie odpowiedzi na wszystkie pytania, gdy z każdym schodem ogarniać cię będzie miłe podniecenie towarzyszące radości poznawania. To wiedz, że już za chwilę każdy krok zamieni się w strach, że z każdą chwilą zaczniesz coraz bardziej bać się tego, co zastaniesz u szczytu, wiedz, że kiedy twój strach będzie tak wielki , że zapragniesz ucieczki. Gdy zaś odwrócisz się, zobaczysz że za tobą nie ma już schodów, a widać tylko przerażającą ciemną otchłań, zrozumiesz, że nie ma odwrotu, zaś to, czego spodziewałeś się u góry nie jest już miłą tajemnicą, a wielkim przerażeniem. * Ja wiem, to tylko gówniana powiastka z pseudo uduchowionego almamachu mądrości dalekiego wschodu, i co z tego. Jak nazwać to, co wtedy poczułem, pewnie zwykły strach, który, co typowe u mnie, zamienił się w złość, a potem we wściekłość. Wstałem z ławki, zacząłem coś mówić, krzyczeć, jak w amoku bredziłem, że mam już tego dość, że wystarczy bajek, historyjek, że chcę jak normalny człowiek pójść z nią do knajpy, do znajomych, żeby przestała ukrywać jakieś tam bzdurne tajemnice, że jak trzeba, to pojadę nawet do zakichanego Chile, niech tylko nie straszy mnie jakimiś wieżami. Tak właśnie zachowałem się, jak ostatni gnojek, nakrzyczałem na kochaną kobietę, która przed chwilą płakała, która mówiła całą sobą; po prostu mnie przytul. A ja, kolejny raz w moim życiu, nie widziałem cierpienia drugiego człowieka, a tylko własne egoistyczne nie wiadomo co. Wiem dziś, że ta historia o wieży była swego rodzaju początkiem prawdy, że moja głupia reakcja spowodowana była strachem przed zobaczeniem tego, czym naprawdę jesteśmy dla siebie, że dzieli nas coś więcej niż tylko to, że ciągle byłem zaręczony, że tak naprawdę nic nie wiedziałem o życiu Hani. Nie znałem nawet jej nazwiska. Ale nie wybaczę sobie nigdy, tego dnia gdy ogarnięty szaleństwem po prostu uciekłem z cmentarza, że zostawiłem ją na ławce. Widzę jej oczy pełne łez i bólu, samotne, przerażone. Uciekałem, nie pamiętam ile to trwało, to był po prostu kolejny dzień, gdy szwendałem się po mieście, szukając zapomnienia. Nie pamiętam już miejsc gdzie byłem, tylko tą bezgraniczną chęć ulgi, której nic nie mogło dać. Jak zwykle upiłem się do nieprzytomności prawie, jacyś ludzie litościwie odprowadzili mnie do mieszkania, które wynajmowałem, zostawili moje ciało na podłodze, po czym odeszli. Ja zostałem, taki kompletnie wycieńczony, chory psychicznie i fizycznie wrak. Nie dane mi było jednak zapomnieć się tamtej nocy, mimo tego, że znam fakty, to bardzo chciałbym mieć choć nadzieję, że to co wydarzyło się tamtej nocy jest tylko pijacką marą, a nie rzeczywistością,. Nie wiem, czy droga, którą widzę w pamięci jest senną zjawą, ale tak wyraźnie pamiętam te puste ulice, którymi wędrowałem przez noc, trawiony tylko jednym pragnieniem, ujrzenia jej raz jeszcze. Zataczając się od latarni do latarni wirowały mi w głowie obrazy, kształty, dźwięki pomieszane z jej twarzą, jej słowami. Dotarłem na ulicę Ku Słońcu, gdzie zaczyna się cmentarz. Takie drobne fakty, że nie wszedłem główną bramą, tylko tuż za wiaduktem dziurą wśliznąłem się na teren cmentarza, przyprawiają mie o ból, bo nadają straszliwą moc wiarygodności tego co pamiętam. Widzę do dziś, jak przedzieram się przez krzaki, jak co chwilę przewracam się tarzając się w zeszłorocznych jeszcze brudnych liściach. Ławka gdzie zostawiłem nieszczęsną kobietę jest blisko miejsca, gdzie dostałem się na nocny cmentarz, ale droga tam trwała wieki. Noc nieprzyjazna, zła dotykała mnie co chwilę swoimi zimnymi mackami. Przyjemny w dzień zapach kwitnących magnolii tej nocy pomieszany był z trupim odorem rozkładających się ciał. Moje wargi skatowane alkoholem parzyły, suche i popękane, chwilami czołgałem się umorusamy, bezsilny. Pomiędzy drzewami widziałem tylko zataczające się światło księżyca, pomieszane gdzie niegdzie z palącymi się nieubłaganie zniczami. Pamiętam, gdy z niewielkiego wzniesienia przewróciłem się i sennymi, powolnymi ruchami pijanego człowieka spadłem blisko miejsca gdzie zostawiłem moją Hanię. Spadając boleśnie uderzyłem się o wystające korzenie, gdy w końcu moje ciało zatrzymało się, widziałem tylko kołyszące się powoli drzewa, pomiędzy którymi co chwila obracał się do mnie z niemym wyrzutem księżyc. Gdy patrzałem tak w górę ktoś dotkną mojego czoła, powoli zaczął je powoli czyścić z liści i ziemi. - Wiedziałam, że wrócisz kochany, wybacz mi. - To ty, boże czy mi się to śni? - Nie bój się kochany, zabiorę cię do domu, nie bój się, proszę. Poczułem jak delikatnie objęła mnie ramieniem, jak pomagała mi wstać. Ruszyliśmy razem w drogę, dwoje zagubionych dusz wśród cmentarnych alei. Zabrała mie powoli, co chwila matczynym gestem podnosząc moje ciało. Blisko kaplicy, gdzie nie ma wielu grobów, w miejscu, gdzie majestatycznie kołyszą się stare buki, weszliśmy w niewielką aleję. Tam pokazała mi swój dom, pomiędzy wiecznie zielonym cyprysem i karłowatymi sosnami. Tam też pozwoliła mi spocząć, położyć moją zmęczoną głowę na jej kolanach, pozwoliła mi cicho płakać; udręczonemu, zbolałemu. Szeptała mi długo bajki, tajemnicze słowa, które zna wyłącznie matka, gdy jej niemowlę budzi się w nocy przerażone, a tylko ona wie jak je uspokoić. Słuchałem ich jak słodkiej muzyki dalekiego kraju, długo leżąc zapłakany, w końcu noc, matka, która zna wszelkie cierpienia ludzi pozwoliła mi zasnąć, snem bezpiecznym bezbronnego dziecka. * Dziś kończy się jesień, zaczyna się pierwszy dzień kalendarzowej zimy, pozwolono mi po raz pierwszy wyjść na przepustkę ze szpitala w Szczecinie Zdroju. Cały ten rok pamiętam jak przez mgłę, śledztwo, policyjne i szpitalne przesłuchania. Setki godzin spędzonych w gabinetach psychologów i psychiatrów, zadających mi te same pytanie. Niech nurtuje to tych baranów, w jaki sposób pijany człowiek, gołymi rękoma, byłby w stanie wykopać dwu metrowa dziurę, otworzyć bez narzędzi dębową trumnę, po czym wyciągnąć z dołu rozpadające się prawie zupełnie zwłoki. Wiem, że wielu ludzi zadaje sobie to pytanie od momentu, gdy rano znaleziono mnie obok rozkopanego grobu, wtulonego w dawno już rozłożone szczątki młodej kobiety. Ja sobie tych pytań nie zadaję, żyję, ale tak jakbym już dawno umarł, widzę tylko, jak ludzie boją się mnie, jak unikają mnie osoby, które jeszcze rok temu twierdziły, że mnie kochają, choć nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie ma dziś śniegu, typowa dla Szczecina szara mglista pogoda, dotarłem w końcu w aleję, w której ostatni raz byłem kilka miesięcy temu. Bez większych problemów znalazłem jej grób, usiadłem na ławce. Na skromnym pomniku, z żałobnego zdjęcia spoglądała na mnie twarz Hani, bez problemu rozpoznawałem jej uśmiech, ten dziecięcy wyraz twarzy, gdy starała się powiedzieć coś bardzo skomplikowanego. Na pomniku mogłem przeczytać krótkie zdanie, że "zmarła śmiercią tragiczną" i wierzcie mi, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że było to 25 lat temu, a jedynie ważne jest to, że było to w pierwszym dniu kalendarzowej zimy.