12625
Szczegóły |
Tytuł |
12625 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12625 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12625 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12625 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
ŻWAWY JACK
Zadzwoniła siedemnaście minut po trzeciej rano. Była mocno rozhisteryzowana.
— Chodzi o Jacka! Nie mogę go obudzić!
— Moment, spokojnie… Uspokój się, dobrze? Dlaczego nie możesz go obudzić?
— Nic, tylko leży… Trzęsłam nim i trzęsłam, i nic…
— Uspokój się. Oddycha?
— Nie wiem. Nie mogę go obudzić, to wszystko.
— Co z tętnem? Serce bije?
— Nie wiem. Nie sprawdzałam.
— To sprawdź. Czekam przy telefonie. I na Boga, weź się w garść!
W słuchawce zapadła cisza. Leżąca obok niego Ethel przekręciła się i spytała w
półśnie:
— Kto to? Nie mogą zaczekać do rana?
Wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń.
— Nie przejmuj się. Coś się urodziło, to wszystko.
Po ponad minucie wróciła do telefonu.
— Nie oddycha i nie mogę znaleźć tętna. Podniosłam mu powiekę i oko było
nieruchome.
— No dobrze. Gdzie jesteście?
— W „Madisonie”, w apartamencie prezydenckim.
— Jaką macie ochronę?
— Dwóch ludzi przy wejściu. Bobby, co mam robić? — Jej głos wzniósł się niemal
do pisku.
— Nic. Nie dotykaj go więcej. Ubierz się i wyjdź jak najszybciej. Nie rozmawiaj
z agentami,
w ogóle się do nich nie odzywaj. Uśmiechaj się i staraj zachowywać normalnie.
— A co z doktorem?
— Sprowadzę go. Ty tylko się ubierz i wyjdź stamtąd.
Ethel znów się przekręciła w jego stronę.
— Po co masz sprowadzać doktora? — spytała.
— Chodzi o Henry’ego Kissingera — wyjaśnił. Odłożył słuchawkę i zapalił lampkę
przy
łóżku. — Kochanie, muszę wyjść. Zadzwonię później.
— To naprawdę taka pilna sprawa?
Bobby już rozpinał bladożółtą pidżamę. Kiwnął głową w sposób, który ani nie
zaprzeczał, ani
nie potwierdzał, ale na więcej się nie zdobył. „Pilna” nie było odpowiednim
określeniem sytuacji.
To był koniec świata. Poszedł do garderoby i wybrał szare spodnie, koszulę i
błękitny sweter do
golfa. Kiedy już się ubrał, pochylił się nad łóżkiem i pocałował Ethel.
— Spójrz w lustro — powiedziała. — Jesteś okropnie blady. Na pewno dobrze się
czujesz?
— Oczywiście. Nic mi nie jest. — W tym momencie dotarło do niego, że w ciągu
ostatnich
kilku minut powiedział jej trzy kłamstwa.
Z samochodu zadzwonił do trzech ludzi: do osobistego lekarza Jacka, Toussainta
Christophe’a, do Harolda Esterlake’a z Departamentu Stanu i do swego zaufanego z
biura
prokuratora generalnego, George’a Macready’ego. Nie powiedział żadnemu z nich,
co się stało,
wszystkich jednak poprosił o jak najszybszy przyjazd do „Madisona”, a każdą
rozmowę kończył:
„I na Boga, człowieku, bądź dyskretny”.
Zastanawiał się, czy zadzwonić do Teda Sorensena, najbliższego doradcy Jacka,
zdecydował
się jednak na razie tego nie robić. Jeśli Jack naprawdę nie żył, potrzebni będą
nie ludzie Jacka,
lecz jego. Nie zamierzał zostać wymanewrowany przez LBJ.
Wjechał windą bezpośrednio na poziom apartamentu na dachu. Odbicie w lustrze
ukazywało
nie ogolonego i zmęczonego osobnika z odstającymi z tyłu głowy włosami.
Spróbował je
przygładzić, ale ciągle się prostowały. Obaj pilnujący apartamentu
prezydenckiego agenci Secret
Service siedzieli przed wejściem na składanych krzesełkach. Jeden gapił się w
sufit, drugi czytał
„Zabić drozda”. Kiedy go ujrzeli, natychmiast skoczyli na nogi.
— Dzień dobry, panie Kennedy. Możemy w czymś pomóc?
— Muszę natychmiast zobaczyć się z prezydentem.
— Prosił, żeby mu nie przeszkadzać — odparł bliżej stojący agent.
— Nie szkodzi. Wpuść mnie, to go obudzę. Czy jego… przyjaciółka już wyszła?
Oczy agenta leciutko drgnęły.
— Mniej więcej piętnaście minut temu, sir.
Otworzył drzwi i wpuścił Bobby’ego do apartamentu. Wielki salon oświetlała tylko
jedna
lampa. W rogu stał wózek, na jakim dostarcza się do pokojów jedzenie — na
talerzach leżały
resztki dwóch homarów, obok stała pusta butelka Perrier Jouet rose. Na kanapie,
niczym
zrzucona skóra, leżał wilgotny biały szlafrok.
Bobby podszedł prosto do drzwi sypialni i otworzył je. Paliło się tu górne
światło, co
powodowało, że wszystko wyglądało znacznie obskurniej — jak niedoświetlony plan
filmu klasy
B. Pościel na królewskich rozmiarów łożu była skotłowana, a Jack leżał na
dalszym skraju łóżka
— twarzą do dołu, jedną rękę miał założoną na plecy, druga zwisała poza
materacem. Na
prześcieradle widać było jasno–czerwone smugi i Bobby pomyślał, że to krew,
kiedy jednak
podszedł bliżej, okazało się że to szminka.
Jack. Mój brat. O Boże!
Obszedł łóżko, ukląkł przed bratem i położył rękę na jego opalonych, piegowatych
plecach.
Ciało było jeszcze ciepłe, ale mięśnie były w dotyku dziwnie sflaczałe.
— Jack! To ja, Bobby! Jack, co się stało?
Powieki Jacka powoli się otworzyły i przez cudowny straszliwy .moment Bobby’emu
wydało
się, że brat żyje, ale jego oczy nie patrzyły na niego. Jack wpatrywał się w
stojący przy łóżku
budzik z tak całkowitym brakiem zainteresowania, że Bobby nie musiał badać
pulsu, by
wiedzieć, że ma przed sobą trupa. Boże… Wstał, choć nie przyszło mu to łatwo z
powodu
drżenia kolan, i od razu zaczął dla uspokojenia głęboko i powoli oddychać. Czuł
się, jakby Jego
krtań wypełniało tłuczone szkło, oczy zaczęły wypełniać łzy.
Zawsze wierzył, że i on, i Jack będą żyć wiecznie i na zawsze pozostaną piękni i
młodzi.
Z jego piersi wyrwał się jęk cierpienia. Musiał wcisnąć pięść w usta, by
powstrzymać
następny.
Żal, który był pierwszą, samoistną reakcją, zmyła druga fala — paraliżujące
przerażenie. Co,
do cholery, robić? Jak wyjaśnić, co prezydent robił w hotelu „Madison”? Ile
czasu minie, aż jakiś
boy hotelowy puści farbę, że nie był tu sam? Jeszcze większa katastrofa
szykowała się w związku
z tym, że jutro mieli się spotkać z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych
Gromyką w sprawie
kolejnych rozmów na temat Kuby. Zbliżał się najtrudniejszy sprawdzian od
początku
prezydentury, a Jack leżał martwy w wysmarowanym szminką łóżku.
Pierwszy przybył Harold Esterlake i niedługo po nim doktor Christophe.
— Dotykał pan czegoś? — spytał doktor, starając się zachowywać spokojnie, choć
był
wyraźnie wstrząśnięty.
Harold Esterlake był blady, stał w najdalszym kącie, palił nerwowo papierosa i
bezgłośnie
płakał.
Doktor Christophe szybko zbadał Jacka. Miał schludnie przystrzyżoną brodę, był
szczupły i
przystojny. Jego skóra miała nieco ciemniejszy odcień, typowy dla osób
pochodzenia
frankokaraibskiego, oczy sprawiały wrażenie, jakby były wypełnione czarnym
oleistym płynem,
a nos miał długi i zagięty jak orli dziób. Jack sprowadził go do Waszyngtonu
siedem miesięcy
temu, by zajął się bólami pleców, które męczyły go od dwudziestu pięciu lat.
„Jeśli normalni
doktorzy nie mogą mi pomóc, nie widzę przeszkód, by skorzystać z pomocy kogoś
niekonwencjonalnego” — stwierdził.
A metody doktora Christophe’a były bardzo niekonwencjonalne. W Sausalito w
Kalifornii
założył Saturday Cłinic, gdzie lansowano „kuracje duchowe leczące wszelkie
choroby”, w tym
tak kontrowersyjne jak „terapia transowa”, „relaksacja poprzez okresowe wyjście
duszy z ciała”
oraz „całościowa manipulacja kośćcem”, która miała usunąć złe duchy,
przyczepiające się do
stawów człowieka i unieruchamiające je stopniowo.
Jackowi szczególnie spodobała się owa całościowa manipulacja kośćcem — doktor
Christophe sprawił, że mógł być aktywny nawet w stanach najwyższego stresu i w
ogóle nie czuł
bólu. Od prawie trzech miesięcy nie musiał nosić gorsetu.
— Na co umarł? — spytał Harold. — Cholera, miał dopiero czterdzieści pięć lat!
Poktor Christophe wziął z nocnego stolika niewielką brązową buteleczkę.
— Czy prezydent miał kłopoty z sercem?
— Pan był jego lekarzem. Pan powinien to wiedzieć.
— Panie Kennedy, byłem jedynie lekarzem jego duszy, nie ciała.
— Nie, nie miał żadnych problemów z sercem. Żadnych, które by uznał za godne
wspomnienia. Poza bólami pleców był najsprawniejszym człowiekiem, jakiego
znałem. Pierwsze
jego polecenie po wprowadzeniu się do Białego Domu brzmiało, by każdy członek
jego ekipy
schudł o dwa kilo.
Doktor Christophe podał mu buteleczkę.
— Panie Kennedy, to azotan amylu. Środek rozszerzający naczynia krwionośne,
zazwyczaj
stosowany w leczeniu dusznicy bolesnej.
— Ale Jack nie miał wieńcówki. Jestem pewien. Nie sądzi pan chyba, że…
— Nie, panie Kennedy. Nie sądzę, by jego przyjaciółka miała chorobę wieńcową.
Ale azotan
amylu jest stosowany również jako afrodyzjak. W ten sam sposób, w jaki rozszerza
naczynia
wieńcowe, powoduje też powiększenie się jam corpus spongiosum, czyli ciała
gąbczastego w
członku, dzięki czemu może wpłynąć do niego więcej krwi, powodując, że penis
staje się
twardszy i większy. Niestety z użyciem tego preparatu związane jest ryzyko
wystąpienia
określonych skutków ubocznych, w tym także zawału serca…
Bobby przycisnął dłoń do ust. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Harold
uniósł z
rezygnacją rękę.
— O kurwa… — jęknął. — O kurwa…
Powtórzył to z dziesięć razy, zanim Bobby się odwrócił i wbił W niego wzrok.
Dopiero wtedy
przestał.
W tym momencie do pokoju wszedł George Macready. Był .wielki, miał wydamy
brzuch,
bujną siwą czuprynę i twarz przypominającą ziemniak z Idaho, który wygrał złoty
medal na
wystawie rolniczej, ale w tej chwili wyglądał tak samo źle jak pozostali. Nie
fflusieli mu
wyjaśniać, co się stało. Rzucił okiem na leżące na łóżku ciało Jacka i odwrócił
się do jego brata.
Miał w oczach taki ból, ze Bobby musiał się mocno trzymać, by znów się nie
rozpłakać.
— Musimy go stąd zabrać — powiedział Harold zapalając kolejnego winstona. —
Trzeba
chyba włożyć go do kosza na bieliznę lub do czegoś podobnego i zawieźć do
Białego Domu.
— Mam nadzieję, że Jackie nic nie wie — mruknął George.
Bobby pokręcił głową.
— Sądzi, że pracował do późna nad sprawą kryzysu kubańskiego i śpi sam, by jej
nie
przeszkadzać.
— Może weźmiemy go między siebie, tak, by wyglądało, że idzie — zaproponował
Harold.
— Widziałem to na jakimś filmie.
— Oszalałeś? — syknął George. — To prezydent Stanów Zjednoczonych. Leży martwy i
nagi
w pokoju hotelowym, w którym nie powinno go być, po seksualnym tete–?–tete z
kobietą, z
którą nie powinien mieć kontaktów seksualnych. — Odwrócił się do Bobby’ego. — To
była…
Bobby nie odpowiedział. Nie musiał.
— Boże wszechmogący — jęknął George. — „Patrzcie na moje dzieła i przed moją
chwałą
gińcie z rozpaczy!”*.
— Co mamy do cholery robić? — spytał Harold. — Jeśli Jack jutro się nie zjawi,
Chruszczow
wytrze nami podłogę.
— Może to, co się stało, uratuje sytuację — zasugerował George.
— Jeśli ogłosimy, że Jack nie żyje, Rosjanom trudno będzie zachować twardą
linię.
Bobby pokręcił głową.
— Jeśli ogłosimy, że Jack nie żyje, trzeba będzie zaprzysiąc Lyndona na
prezydenta, a on
rzuci się na Chruszczowa jak terier z petardą w dupie. Jack rozgrywał to
spokojnie i na luzie,
Lyndon może wszystko spieprzyć. — Popatrzył na buteleczkę z azotanem amylu. —
Boże… po
co on to brał?
— No więc? Jakie mamy możliwości? — spytał George.
Bobby znów spróbował przyklepać włosy z tyłu głowy.
— Albo przemycimy jakoś ciało Jacka do Białego Domu i rano ogłosimy jego śmierć,
albo
zostawiamy go tutaj i ukrywamy, że był tu jeszcze ktoś… ale wtedy trzeba będzie
odpowiedzieć
na pytanie, dlaczego przyjechał na noc do „Madisona”, choć miał do dyspozycji
tyle wygodnych
pokoi w Białym Domu.
— Moglibyśmy spróbować grać na zwłokę — zaproponował Harold. — Powiedzieć, że
się
nie pokazuje, bo nagle zachorował na grypę albo na coś innego.
— Tak, ale wtedy zechcą go zobaczyć jego lekarze.
Patrzyli po sobie pytająco, ale wszystko wskazywało na to, że uje pozostaje im
nic innego, jak
wezwać koronera i ogłosić, że prezydent zmarł z powodu niewydolności serca. Przy
odrobinie
szczęścia może uda się zachować w tajemnicy fakt, że stało się to podczas
spotkania z
przyjaciółką.
— Jest jeszcze jedna możliwość — powiedział cicho doktor Christophe. — To dość
desperacki krok, ale chyba jesteśmy w dość rozpaczliwej sytuacji.
— Jaka? Trzeba rozpatrzyć wszystko.
— Poza tworzeniem terapii transowej i zbieraniem doświadczeń z wychodzeniem
duchem
poza własne ciało, przez wiele lat pracowałem z substancjami, które stosuje się
na Haiti w celu
wskrzeszania umarłych.
— Czy dobrze słyszę? — spytał George. — Mówi pan o zombi?
— Może to pan nazywać, jak chce, ale w tym, czym te istoty są, oraz w sposobie
ich
przywracania do życia nie ma nic nadprzyrodzonego — odparł doktor Christophe. —
Słyszałem
o wielu przypadkach, kiedy z rozmysłem podano człowiekowi tetrodotoksynę,
uzyskiwaną z ryby
zwanej kolcobrzuchem, środek o sto sześćdziesiąt tysięcy razy silniejszym
działaniu
znieczulającym od kokainy. Podanie go człowiekowi powoduje, że może on sprawiać
wrażenie
martwego. W Japonii ryba ta nazywana jest fugu i uważa sieją tam za niezwykły
delikates, ale
czasem dochodzi do zatruć. Jest wiele opisów przypadków, kiedy ofiara
tetrodotoksyny,
oficjalnie uznana za zmarłą, wracała do siebie po trzech lub czterech dniach.
Istnieją dowody na
to, że w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku pewien hazardzista ożył po
ponadtygodniowym
pobycie w kostnicy.
— Ale Jack już zmarł — mruknął Harold zza chmury tytoniowego dymu.
— Tu właśnie mogą się przydać moje badania. Poza poznawaniem sposobów robienia z
ludzi
zombi, badałem sposoby przywracania ich do życia. Szamani wudu wykorzystują do
tego
substancję uzyskiwaną z ropuchy zwanej agą albo kururu. Przyspiesza ona tętno i
zwiększa
aktywność tkanki nerwowej mózgu i w skrócie można go określić chemicznym
ekwiwalentem
elektrowstrząsów. Jeśli powoduje wyprowadzenie człowieka ze stanu zatrucia
tetrodotoksyną,
być może posiada także właściwości pozwalające przywrócić do życia martwego
człowieka…
— Naprawdę pan uważa, że można go ożywić? — spytał Bobby, starając się nie
patrzeć w
mętne, nieruchome oczy Jacka.
— Mogę jedynie spróbować. Środek sporządzony z agi daje organizmowi ogromną
siłę… stąd
biorą się opowieści o zombi, do powstrzymania których potrzeba sześciu albo
siedmiu ludzi.
— Gdzie można zdobyć ten środek? — spytał George.
— Mam go trochę u siebie. Jeśli poślecie kogoś do mojego domu, mógłby go
przywieźć.
Bobby popatrzył niepewnie na Harolda i George’a. Propozycja doktora Christophe’a
była
chyba jedynym wyjściem, jakie im pozostawało, co jednak będzie, jeśli próba się
nie powiedzie,
a sekcja wykaże, że prokurator generalny USA próbował wskrzesić prezydenta
jakimś środkiem
uzyskanym z ropuchy? Co będzie, jeśli się wyda, że najbardziej nowoczesny naród
świata nagle
zaczął korzystać z magii wudu? Rząd rozpadłby się w jeden dzień. Po chwili
milczenia
powiedział jednak:
— Dlaczego nie zabiera się pan do roboty, doktorze Christophe? Gorzej, niż jest,
już być nie
może.
— Dobrze — odparł doktor. — Ale chciałbym mieć gwarancję, że jeśli mi się nie
uda, nie
zostanie wysunięte wobec mnie żadne oskarżenie.
— Ma pan to załatwione — skinął głową Bobby.
Harold podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:
— Potrzebuję natychmiast kuriera. Tak, zgadza się. Proszę mnie połączyć. Nie, to
nie jest
pilne. To pali się w rękach. Wyrażam się jasno?
O 5.03 doktor Christophe wlał w usta prezydenta trzy łyżeczki mlecznego płynu:
500
miligramów proszku z ropuchy Bufo mannus w zawiesinie. Potem obrócili go na
plecy i przykryli
narzutą. Harold usunął wysmarowaną szminką pościel i kazał jednemu z agentów
zabrać do
kuchni wózek z resztkami jedzenia oraz zadbać, by to, co na nim było, zostało
starannie usunięte.
Bobby co chwila spoglądał na zegarek. O wpół do siódmej byli umówieni na robocze
śniadanie z doradcami Departamentu Stanu i szefami Połączonych Sztabów.
— Ile to pańskim zdaniem zajmie czasu? — spytał. Doktor Christophe siedział na
łóżku obok
prezydenta.
— Będzie cud, jeśli w ogóle się uda.
Harold siedział w fotelu przed toaletką, obejmował głowę dłońmi i bezradnie
wpatrywał się
we własną nie ogoloną i nie umytą. George stał ze splecionymi na piersi
ramionami, spięty i
niemy. Wiedział, że ludzie wkrótce zaczną pytać, gdzie jest prezydent — jeśli
już nie zaczęli tego
robić.
Niebo rozjaśniało się i Harold rozsunął ciemnobrązowe zasłony. 20 oknami
zaczynał się
kolejny szary, pochmurny październikowy dzień. Ruch na M Street powoli gęstniał,
od
budynków odbijały się echa klaksonów taksówek.
Za piętnaście szósta George włączył stojący w salonie telewizor i z ponurą miną
oglądał
poranne wiadomości. „Prezydent wezwał dziś do Białego Domu ministra spraw
zagranicznych
ZSRR Gromykę, aby go przestrzec przed rozmieszczaniem na kubańskiej ziemi rakiet
średniego
zasięgu…” — mówił spiker.
O 6.11 Bobby zadzwonił do Teda Sorensena i poinformował go, że przegadał z
Jackiem całą
noc i w związku z tym prosi o przesunięcie śniadania o godzinę. Kiedy Ted chciał
rozmawiać z
Jackiem, oświadczył, że prezydent „jest pod prysznicem”.
Gdy wrócił do sypialni, czuł się fatalnie. Jack leżał tak samo nieruchomo jak
przed wyjściem
Bobby’ego do telefonu, ale jego twarz wydawała się nieco mniej szara. Doktor
pochylał się nad
nim, jakby chciał go ożywić siłą woli, wyglądało jednak na to, że sama siła woli
nie wystarczy.
Po chwili Christophe spojrzał na Bobby’ego i oświadczył:
— Spróbuję jeszcze jednej rzeczy. Jeśli nie zadziała, obawiam się, że to koniec.
Sięgnął do swojej skórzanej torby i wyjął długą, spiczastą kość oraz ozdobioną
włosami i
kurzymi piórami grzechotkę.
— Ależ doktorze… — powiedział Harold. — Jeśli pański proszek nie zadziałał,
chyba nie
sądzi pan, że pomogą te kości?
— Cała medycyna to kombinacja leków i rytuału — odparł doktor Christophe. —
Nawet w
Ameryce lekarze zachowują się przy łóżku chorego w bardzo określony sposób.
— Boże, to przecież hokus–pokus!
— Daj mu spróbować — rzucił George.
Zdesperowany Bobby dodał:
— Jasne, czemu nie?
Doktor Christophe ujął kość tak, że jej ostry czubek dotykał czoła prezydenta.
Zrobił nim znak
krzyża i zaczął mamrotać: Il renonce de noveau a Dieu, aussi au Chresme… U adore
de le Baron
qu{ apparait id, tantost en formę d’un grand homme noir, tantost en formę de
bouc… il rende
conte de ses actions a lui… — Równocześnie gwałtownie potrząsał grzechotką, więc
ledwie
słyszeli, co mamrotał.
Po jakimś czasie przestał mruczeć i wydał z siebie przeciągłe wycie, przerywając
je co chwila
uderzaniem językiem o podniebienie. Potrząsał grzechotką w powolnym,
równomiernym rytmie i
uderzał nią o kość. Na jego czoło wystąpił pot, otworzy} usta i wyszczerzył
zęby. Jego źrenice
uciekły w górę, a twarz zmieniła się w groteskową maskę, przypominającą pysk
groźnej bestii.
Bobby popatrzył w przerażeniu na George’a, ale on poklepał go uspokajająco po
ramieniu.
— Już to kiedyś widziałem. Właśnie w ten sposób przywołują duchy.
Głos doktora Christophe’a wznosił się na nieosiągalne wyżyny. Uniósł grzechotkę
i kość nad
głowę i zderzał oba przedmioty z coraz większą częstotliwością. Koszula na jego
plecach
przesiąkła potem, całe ciało miał napięte.
— Je vous prie! — zawołał. — Je vous prie!
Po ostatnim słowie przewrócił się na plecy tak gwałtownie, jakby ktoś go silnie
pchnął, po
czym zaczął się skręcać i dygotać.
— Starczy tego — stwierdził Harold. — Mam dość.
W tym momencie Jack otworzył oczy.
Bobby poczuł dreszcz podniecenia i lęku. Jack nie tylko otworzył oczy, ale
patrzył na niego.
Wzrok miał skoncentrowany, jego gałki oczne poruszały się. Otworzył usta, jakby
zamierzał coś
powiedzieć.
— Zrobił to! — krzyknął George w najwyższym zdumieniu.
— Haroldzie, czy mógłbyś pomóc doktorowi wstać? — spytał Bobby. Obszedł łóżko,
usiadł
przy bracie i ujął go za dłoń. Jack wpatrywał się przez chwilę w niego bez
słowa, a potem
spróbował unieść głowę nad poduszkę. — Spokojnie. Wszystko będzie dobrze.
— Co się stało? Co tu robisz? Gdzie Renata? — zapytał powoli i trochę
niewyraźnie Jack.
Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała z wyraźnym trudem.
— Miałeś zawał. Już sądziliśmy, że cię straciliśmy.
— George… — Jack próbował się uśmiechnąć. — Jak się masz, Haroldzie? A pan,
doktorze
Christophe?
— To właśnie doktor Christophe cię uratował.
— Dobra robota, doktorze. Musi pan podnieść swoje stawki.
Doktor Christophe ocierał ręcznikiem pot z czoła.
— Doskonale, panie prezydencie. Właśnie wszedł pan do historii medycyny.
Jack próbował usiąść, ale Bobby delikatnie pchnął go z powrotem na łóżko.
— Spokojnie… najważniejsze, żebyś teraz odpoczął.
Poszedł do salonu, gdzie doktor pakował swoją torbę. Kiedy Christophe włożył
płaszcz,
oświadczył:
— To cud. Nie wiem, co powiedzieć.
— Nic pan nie musi mówić, panie Kennedy. Nie sądziłem, że to się uda, więc
spróbowałem
inwokacji. — Na chwilę zamilkł, a potem dodał: — Nigdy przedtem tego nie
robiłem. Nie
ośmieliłem się. Nie wiem, jakie będą konsekwencje.
— Żyje, mówi. Aż trudno sobie wyobrazić, że miał atak serca.
— Tak, ale wezwałem barona Samedi i nie wiem, czy to było rozsądne. Prezydent
zawdzięcza
życie królowi śmierci, panie Kennedy.
Bobby położył mu dłoń na ramieniu.
— Stawiał czoło Nikicie Chruszczowowi. Jestem pewien, że potrafi stawić je także
baronowi
Samedi.
— Cóż, zobaczymy — mruknął doktor Christophe. — Proszę go pilnie obserwować i
zadbać,
by się gimnastykował. Najgorszą rzeczą w trakcie powrotu do zdrowia po
zaburzeniach serca jest
brak ruchu. Nie wolno mu też brać azotanu amylu. Niech pan obserwuje, czy nie
pojawią się
spadki nastroju, jakieś gwałtowne reakcje. Niech pan także zwraca uwagę na
wszelkie
zachowania, których pan nie rozumie.
— Załatwione — odparł Bobby. — Dziękuję za wszystko, doktorze.
Bobby’ego zaskakiwało tempo poprawy stanu Jacka. Już o dziesiątej był w stanie
sam się
ubrać i wrócić do Białego Domu, wczesnym popołudniem spotkał się z Gromyką i
udzielił mu
najostrzejszej reprymendy, jaką Bobby kiedykolwiek słyszał. Sprawiał wrażenie
pewnego siebie i
pełnego energii.
— Co za dzień… — westchnął Bobby, kiedy Gromyko wyszedł z gabinetu.
— O co chodzi? — zdziwił się Jack. — Nigdy nie czułem się lepiej.
— Miałeś atak serca.
— Drobne niedomaganie, to wszystko. Sytuacja wymknęła się trochę spod kontroli.
Homar,
szampan… zbyt wiele podniet. Ta Renata tak mi przypomina Marilyn…
— To nie było drobne niedomaganie, Jack. Byłeś martwy przez ponad trzy godziny.
Dziwię
się, że nie doznałeś uszkodzeń mózgu.
— Czuję się świetnie! — odparł Jack i dźgnął brata palcem w pierś.
Rosjanie odwieźli swoje rakiety do Związku Radzieckiego i wkrótce Moskwa
wyraziła zgodę
na realizację propozycji prezydenta połączenia Kremla i Białego Domu teleksową
„gorącą linią”,
by w razie jakiegoś kryzysu mógł natychmiast porozumieć się z Chruszczowem. Jack
tryskał
energią, przepełniały go nowe pomysły. Dokonał bezprecedensowego wyłomu w
zasadach
polityki zimno wojennej i pozwolił Rosjanom kupić w Ameryce pszenicę.
W połowie lipca Bobby przyjechał do Hyannisport, by odprężyć się kilka dni na
jachcie. Ethel
i dzieci już tam byli i choć jego żona bujała myślami gdzie indziej, wyglądała
na spiętą i
nieustannie narzekała na Rosę, dzieciaki były opalone i świetnie się bawiły.
Pierwszego dnia
bracia poszli na spacer po plaży. Wiał mocny wiatr z południowego zachodu, który
powodował,
że trawa na wydmach zdawała się śpiewać.
— Miewam nieprzyjemne sny — zaczął Jack.
— Naprawdę? O czym? O ruchu praw obywatelskich?
— Nie, nie w tym stylu. Bez związku z polityką. Śnię o krwi i zabijaniu.
Piasek na tym odcinku plaży był miękki i bardzo głęboki i ich bose stopy
zapadały się z
każdym krokiem aż po kostki.
— Sądzę, że to wynik odpowiedzialności, jaką dźwigasz. Ciągle masz palec na
atomowym
guziku, decydujesz o życiu i śmierci całych narodów.
Jack pokręcił głową.
— To coś bardziej osobistego. Tak, jakbym chciał zabić i miał ku temu powód.
Zabić zwierzę
lub dziecko. Niemal realnie przeżywam, jak to robię. — Czuję dotyk noża w dłoni.
Mam w
nozdrzach zapach krwi.
— Jesteś zmęczony, i to wszystko.
— Zmęczony? Nigdy lepiej się nie czułem. Prawie nie potrzebuje snu, mam
wspaniały apetyt i
wydaje mi się, że mógłbym mieć co pięć minut stosunek.
— Skąd więc te sny? Dlaczego chcesz zabijać?
Jack zatrzymał się i rozejrzał wokół. Wiatr był rześki i słony, morze migotało
jak pokryte
mielonym szkłem. Bobby widział, że jego brat jest opalony i wygimnastykowany.
Oczy miał
jasne i przejrzyst, jeszcze nigdy nie promieniował taką siłą i charyzmą.
— Nie wiem — odpowiedział prezydent. — Czuję potrzebę złożenia ofiary. Pamiętasz
tamten
dzień w hotelu „Madison”, kiedy miałem atak? Od tamtej pory mam wrażenie, że
ktoś podarował
mi życie i w rewanżu muszę mu sprezentować życie kogoś innego.
— Nie powinieneś się tym przejmować. Co powiesz na to, byśmy trochę pożeglowali?
— Chyba nie. Cały czas myślę o tym, o czym mówiłem. Poza tym mam masę roboty.
Bobby zamierzał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Ruszyli w drogę powrotną do
posiadłości,
ich bose stopy kopały piach, dłonie tkwiły głęboko w kieszeniach. W tym momencie
fotograf–
amator zrobił im zdjęcie, które pojawiło się później na okładce „Life’u”.
Wyglądali na nim
beztrosko: dwaj bracia z włosami rozwianymi przez wiatr.
— Widujesz się w dalszym ciągu z doktorem Christophe’em? — spytał Bobby, kiedy
doszli
do domu.
Jack usiadł na wiszącej na werandzie huśtawce, włożył biały kapelusz
przeciwsłoneczny i
zaczął głaskać białego kotka, który wcale nie chciał być głaskany. Z każdym jego
ruchem
rozlegało się ciche piiiii–kwiiiii piiiii–kwiiiii łańcucha huśtawki.
— Z Christophe’em? Tym konowałem?
— Uratował ci życie.
— Mój organizm sam się zregenerował, i tyle. Byłem w dobrej formie ogólnej, więc
nic w
tym tajemniczego.
— A mimo to chcesz złożyć ofiarę komuś, kto cię uratował?
Jack objął brata ramieniem za szyję, niemal go podduszając.
— Ojej… to tylko sny, nic więcej. Nie podniecaj się.
W nocy Bobby nie mógł spać. Włożył szlafrok, wyszedł z domu i poszedł na plażę.
Księżyc
schował się za chmurą, ale noc była jasna, niebo miało kolor farbki do
wybielania tkanin. Morze
migotało i mieniło się, fale leniwie lizały piasek — jakby zmęczone nieustannym
przelewaniem
się i wspinaniem na brzeg przez tysiące lat.
Bobby szedł przez jakiś czas na zachód, jednak wkrótce zrobiło się zimno i
postanowił
zawrócić. Nagle znacznie atrakcyjniejszy wydał mu się pomysł spędzenia
namiętnej, bezsennej
nocy z Ethel. Ale kiedy zawrócił, ujrzał migoczący między wydmami płomień. Przez
chwilę się
wahał, w końcu jednak ruszył w tamtym kierunku. Najprawdopodobniej przy plaży
biwakowali
studenci.
Wspiął się po długim, łagodnym zboczu wydmy i wkrótce stanął na jej szczycie.
Początkowo
nie docierało do niego, na co patrzy, powoli jednak obraz ułożył się w całość i
Bobby pojął, że
patrzy na straszliwą jatkę.
W zagłębieniu między wydmami płonęło z trzaskiem ognisko z naniesionego przez
morze
drewna, a przy nim leżały trzy trupy. Wszystkie rozpłatano na całej długości,
trzewia były
powyciągane i rzucone na stertę.
Nad martwymi ciałami stał Jack w białej zakrwawionej koszuli z krótkimi
rękawami. Sypał na
rozpłatane kadłuby popiół i mówił w ten sam śpiewny sposób, w jaki kiedyś
powiedział: „Nie
zastanawiaj się, co twój kraj może zrobić dla ciebie — zastanów się, co ty
możesz zrobić dla
niego”. Ale słowa, które teraz wypowiadał, nie były słowami pochodzącymi z
przemówień
politycznych, lecz majakami fanatyka religijnego:
— Daruję ci te ciała, Baronie. Daruję ci ich życie i agonię. Podarowałeś mi
życie i dałeś mi
siłę. Jako wyraz mego hołdu weź w zamian ich życie.
Bobby stał, wpatrując się w scenę na dole przez długie sekundy, odrętwiały z
przerażenia.
Patrzył, jak Jack przesiewa popiół, krążąc wokół ciał niczym zadowolony
drapieżnik. Choć jego
rytualnymi ofiarami były tylko trzy owce, nie ujmowało to scenerii okrucieństwa.
Po ścianach
kotlinki tańczyły cienie rzucane przez płomienie ogniska, co potęgowało jeszcze
niesamowity
nastrój.
Bobby zszedł z wydmy, zanim Jack go dostrzegł. Podszedł na sztywnych nogach do
brzegu,
czując z każdym krokiem, jak przewraca mu się żołądek. Stanął po kostki w wodzie
i zaczął
wymiotować — Potem przez chwilę stał bez ruchu, a ciepła treść żołądkowa omywała
mu kostki.
Zadzwonił do Waszyngtonu do doktora Christophe’a, okazało się jednak, że doktor
trzy
miesiące temu wyprowadził się z Georgetown i wrócił do Sausalito. Dwie i pół
godziny zajęło
odszukanie doktora na przyjęciu śniadaniowym w Mill Valley. Połączenie było
kiepskie i Bobby
ledwie go słyszał, zwłaszcza że doktora zagłuszali inni goście.
— Chodzi o Jacka. Dziś w nocy zabił trzy owce i dosłownie je rozpruł.
— To była ofiara, panie Kennedy. Nikt nie dostaje niczego za darmo. Prezydent
musi spłacić
dług wobec barona Samedi, i to nie raz i nie dwa, ale z tysiąckrotną nawiązką.
Baron Samedi to
bardzo wymagający wierzyciel, szczególnie jeśli chodzi o życie ludzkie.
— Dlaczego mnie pan nie ostrzegł?
— Pan wybaczy, panie Kennedy. Ostrzegałem, ale pan chciał przywrócić życie
prezydentowi
bez względu na cenę.
— Cholera jasna! Jeśli ktokolwiek się o tym dowie…
— To pańskie najmniejsze zmartwienie — odparł doktor Christophe. — Teraz należy
się
spodziewać następnych ofiar. Już nie owiec, ale dzieci, kobiet… Baron Samedi
zawsze chce
coraz więcej, a nie można mu odmawiać. Jeśli nie złoży się ofiar, jakich żąda,
traci się to, co się
otrzymało. W przypadku pańskiego brata będzie to życie.
— Ale przez większość czasu sprawia wrażenie całkiem normalnego. I mówi, że
czuje się
znacznie lepiej niż zwykle.
— Na tym właśnie polega dar barona Samedi, panie Kennedy. Nie daje on jednak
nigdy
niczego za darmo, a dar zawsze może zostać odebrany.
— Co mam więc robić?
— Musi pan podjąć decyzję, panie Kennedy. To ma pan zrobić. Sądzę, że politycy
są w tym
szczególnie dobrzy.
— Jaką decyzję? O czym pan, na Boga, mówi?
— Musi pan zadecydować, czy w dalszym ciągu chronić brata, czy podjąć kroki
służące
ochronie niewinnych ludzi, których ścieżki mogą przeciąć jego ścieżkę.
Bobby przez długi czas się nie odzywał, a potem odwiesił słuchawkę.
Jesienią Jack odbył wiele podróży po kraju. W przyszłym roku miały się odbyć
wybory i
chciał zdobyć maksimum poparcia. Odwiedził Pensylwanię, Minnesotę i Nevadę,
potem
Wisconsin, Dakotę Północną, Montanę, Kalifornię, Oregon i Waszyngton. Zdawał się
dysponować niespożytą energią, a kłopoty z plecami całkowicie zniknęły. Ciągle
się uśmiechał,
nieustannie ściskał dłonie i był pełen optymizmu na rok 1964 — nawet w stanie
Waszyngton,
gdzie nie dostał poparcia w 1960 roku.
Bobby poleciał do Seattle, by dołączyć do brata. Był koniec października i kiedy
wysiadł z
samolotu, lało. Przyleciał z Haroldem i nową asystentką, absolwentką Harvardu,
Janie
Schweitzer. Jack mieszkał wraz ze swą świtą w olbrzymim neogotyckim domu w
mieście,
należącym do bogatego miejscowego demokraty, Willarda Bryce’a. Z okien budynku
rozpościerał się wspaniały widok na Park Waszyngtona.
Kiedy limuzyna Bobby’ego zbliżała się krętym podjazdem do posiadłości, na
werandzie
pojawił się Willard. Był dość korpulentny i już na pierwszy rzut oka sprawiał
wrażenie
przyjacielskiego — wyglądał jak pozbawiony zjadliwości W. C. Fields.
— Witamy w Szmaragdowym Mieście, choć może raczej powinienem powiedzieć:
Przemoczonym Mieście. Proszę się jednak nie martwić, prognozy pogody
zapowiadają, że do
maja się wypogodzi — oświadczył gospodarz.
Weszli do środka. Jack był w salonie, gdzie odbywał nieformalną konferencję z
dwudziestoma
czy trzydziestoma miejscowymi działaczami partii demokratycznej. Siedział w
bujanym fotelu,
był w samej koszuli i wyglądał na bardzo zmęczonego i spiętego. Nie
przeszkadzało mu to
jednak przedstawić sobie gości i rzucić dowcip o wyborcach z Seattle:
— Nigdy nie robią tego, czego się od nich chce. Poprosiłem ich o piorunujące
zwycięstwo, a
załatwili mi burzę z piorunami i nieustającą ulewę.
Kiedy zobaczył Janie Schweitzer, uśmiechnął się i odrzucił głowę do tyłu w
sposób, który
Bobby często widział. Janie była wysoka, jasne włosy miała przycięte w sposób,
który Jackie
uczyniła niemal standardem, i miała mocne nordyckie rysy. Była ubrana w ciemną,
dyskretną,
pasującą do oficjalnych okazji garsonkę ze spódnicą do kolan, która jednak nie
ukrywała jej
kształtnej figury.
— To Janie — przedstawił ją Bobby. — Przyszła do nas po wydziale prawa.
Pomyślałem, że
tego rodzaju doświadczenie może jej dobrze zrobić.
Janie zarumieniła się. Było to jej pierwsze spotkanie z prezydentem.
— Jestem zaszczycona mogąc pana poznać.
— Jak to się dzieje, że masz tak świetnie się prezentujących ludzi, Bobby? —
zapytał Jack. —
Większość moich wygląda jak Złe Zołzy z Zachodu.
Do końca porannego posiedzenia, wykorzystując półmrok w salonie Willarda, Jack
niemal ani
na chwilę nie odwrócił wzroku od Janie Schweitzer. Zdawał się wsłuchiwać w
pluskające o
szyby krople deszczu i sprawiał wrażenie człowieka pogrążonego we śnie na jawie.
Unoszący się
powoli ku sufitowi dym z papierosów przydawał scenerii tajemniczości.
Wieczorem Willard zorganizował oficjalną kolację dla sponsorów partii. Przyjęcie
było
wystawne, obowiązywały smokingi, przygrywał kwartet smyczkowy, a sztućce w
rękach gości
migotały jak ławice ryb. Jack wygłosił przemówienie o przyszłości demokracji na
świecie i
swoich nadziejach na zakończenie wyścigu zbrojeń. Nie udało im się pójść do
łóżek przed
trzecią, jeszcze grubo po czwartej w domu słychać było śmiechy i rozmowy.
Bobby nie mógł zasnąć. Leżał na łóżku, wpatrywał się w bogato zdobiony sufit i
wsłuchiwał
w spływającą rynnami wodę. Nie podobał mu się sposób, w jaki Jack patrzył rano
na Janie,
trudno było mieć jednak o to do niego pretensję. Była młoda i ładna, na dodatek
skończyła
prawo. Gdyby mieli inny plan czasowy, sam by się nią zainteresował.
Minęła godzina i wciąż nie mógł zasnąć. Zapalił lampkę przy łóżku i spróbował
przeczytać
rozdział książki Walta Whitmana — Specimen Days in America.
„Miałem tamtego dnia coś w rodzaju snu, jakie zdarzają się w transie
hipnotycznym, a
widziałem w nim, jak moje ulubione drzewa zaczynają chodzić i wędrują wokół
rozglądając się z
zaciekawieniem. Jedno z nich szepnęło mi: robimy to ze szczególnej okazji,
wyjątkowo,
wyłącznie dla ciebie”.
W końcu wstał, włożył ciepły bordowy szlafrok i wyszedł na korytarz. Jack
zajmował
największą sypialnię — po drugiej stronie galerii. Pod drzwiami siedział agent
Secret Service i
czytał jakieś czasopismo. Bobby podszedł do niego i wskazał na drzwi.
— Prezydent śpi?
— Nie sądzę, panie Kennedy. Sir…
Bobby zesztywniał.
— Próbuje mi pan dać do zrozumienia, że nie jest sam?
— Cóż, sir, nie do mnie należy…
— Kogo ma w środku?
— Sir, nie mogę…
Bobby podszedł do agenta i złapał go za krawat.
— Ko–go ma w środ–ku?!
Nie czekając na odpowiedź otworzył dwuskrzydłowe drzwi i wszedł do sypialni.
Agent za
jego plecami jęknął:
— Jezu Chryste…
Pod ścianą naprzeciw wejścia stało monstrualnej wielkości łoże, przypominające
nie tyle
miejsce do spania co statek do celebracji morskich świąt. Z łoża zdjęto
prześcieradła i kołdry i
zrzucono je na podłogę. Na łóżku — w pozie, w której przypominał wilka — obok
ciała Janie
Schweitzer przykląkł nagi Jack. Dziewczyna była rozpłatana od mostka po kość
łonową.
Drżąc na całym ciele, Jack powoli się odwrócił i wbił w Bobby’ego podejrzliwe,
zwierzęce
spojrzenie.
Bobby nie odzywał się. Był zbyt przerażony, by myśleć o czymkolwiek lub
cokolwiek
powiedzieć. Krok po kroku wycofał się i zamknął za sobą drzwi.
— Zabił ją, na Boga… — wymamrotał agent. Jego twarz miała kolor mokrego papieru
gazetowego. — Porżnął na kawałki…
— Proszę stanąć przy drzwiach i zadbać o to, by nikt więcej tam nie wszedł —
rozkazał
Bobby.
— A jeśli on wyjdzie? Jeśli spróbuje zrobić to samo ze mną?
— Wtedy niech pan ucieka.
— Nie widzę innej możliwości — powiedział zmęczonym głosem George.
— Omawialiśmy to tyle razy. To jedyne wyjście.
— A jeśli nie trafi? — spytał Harold.
— Trafi, z tej odległości musi trafić.
— A jeśli zostanie złapany?
— Nie zostanie. Mamy trzech ludzi, którzy pomogą mu w ucieczce.
— A co z Oswaldem? — spytał Bobby.
— Zostanie złapany, o to niech się pan nie martwi.
— Na pewno nie ma możliwości powiązania go z nami?
— Najmniejszej. Jest przekonany, że zapłacił mu ktoś reprezentujący
Komunistyczną Ligę
Wolności i że po robocie dostanie polityczny azyl w Rosji.
— A jeśli i jemu uda się trafić w cel?
— Mało prawdopodobne. Gdyby jednak tak się stało, to im więcej, tym lepiej,
jeśli mnie
rozumiecie.
Kiedy Bobby wyszedł, George powiedział:
— Gdy już będzie po wszystkim, pozostaną dwie luźne nitki, które trzeba będzie
obciąć…
Wiesz, ten agent Secret Service i doktor Christophe. Zwłaszcza Christophe. Nie
chcemy przecież,
by ponownie przywrócił prezydentowi życie, prawda?
Harold zapalił winstona i uśmiechnął się drwiąco zza chmury dymu.
Był 22 listopada 1963 roku i kawalkada samochodów towarzyszących prezydentowi
Kennedy’emu zbliżała się w Dallas w Teksasie do przejazdu pod potrójnym
wiaduktem, skąd
wyjeżdża się na Stemmons Freeway. Świeciło słońce, po obu stronach ulicy
wiwatowały tłumy
ludzi.
W cieniu drzewa, osłaniany przez trzech ludzi, były snajper korpusu marines,
Martin D.
Bowman, wyjął z kamuflażowego fabrycznego futerału strzelbę na naboje o
zwiększonej sile
przebicia, uniósł ją do ramienia i wycelował. Kiedy prezydencka limuzyna mijała
trawiasty
wzgórek, na którym stał, wystrzelił trzy razy w krótkich odstępach.
— Pięciu albo sześciu świadkom wydało się, że „głowa prezydenta eksplodowała”, w
rzeczywistości jednak poza rozpryskującą się krwią i okruchami kości wokół jego
głowy
pojawiło się coś jeszcze. Przez ułamek sekundy nad limuzyną trzepotał ponury
cień. Jeden ze
świadków opisał go później jako „chmurę dymu”, a ktoś inny powiedział, że
widział „coś jakby
pelerynę, która wydęła się na wietrze, może nawet coś o kształcie ciemnej żywej
istoty”.
Trzeci świadek opisał to jeszcze barwniej: „Wypłynęło wirując powoli z
samochodu, a było
ciemne jak płat oderwanej z dachu i wydymanej przez wiatr papy, ale jestem gotów
przysiąc, że
miało twarz o zapadniętych oczach, jak człowiek tuż przed śmiercią. Zdawało mi
się, że patrzę na
opuszczającą ludzkie ciało duszę, jeśli jednak ta dusza należała do niego, to
była czarna, bardzo
czarna i bardziej przerażająca niż cokolwiek, co dotychczas widziałem”.
Ten cień pojawia się także na dwóch klatkach amatorskiego filmu z zamachu,
jednak eksperci
uznali, że jest to efekt nieodpowiedniego wywołania filmu. Zaraz po tym jak
strzelono do
prezydenta, trzy i pół tysiąca kilometrów dalej, w Sausalito w Kalifornii,
ozdobiona piórami
grzechotka wisząca na ścianie gabinetu zaczęła sama grzechotać. Doktor
Christophe uniósł
wzrok znad czytanej książki i zdjął okulary.
— Wróciłeś, Panie? Zabrali ci żywiciela?
Wstał. Wiedział, że czas się pakować i wyjeżdżać — wkrótce po niego przyjdą.
— Chcą wszystkiego, Baronie, nawet życia, ale nigdy nie są gotowi zapłacić
należnej ceny.
Podszedł do okna i popatrzył na ogród. Był ciekaw, jak jest o tej porze roku w
Brazylii.
* Ozymandias — Percy Bysshe Shelley, tłum Adam Asnyk