12584
Szczegóły |
Tytuł |
12584 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12584 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12584 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12584 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Iwan Turgieniew
OJCOWIE I DZIECI
I
Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał 20 maja 1859 roku swego służącego,
młodego,
pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i małymi, mętnymi
oczkami, pan liczący lat niewiele ponad czterdzieści, który bez czapki, w
zakurzonym
płaszczu i kraciastych spodniach wyszedł na niski ganek zajazdu przy trakcie.
Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane włosy o
niejednolitej barwie, i uprzejme ruchu, słowem, wszystko zdradzało człowieka
nowej,
doskonałej generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogą i odpowiedział:
— Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.
— Nie widać? — powtórzył pan.
— Nie widać — po raz drugi odrzekł służący.
Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak
siedzi
podgiąwszy nogi i w zamyśleniu spogląda dokoła.
Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o
piętnaście wiorst
od zajazdu, liczy dwieście dusz albo, jak powiada sam Kirsanow, od czasu gdy
wydzielił
ziemię chłopom i założył „fermę" — dwa tysiące dziesięcin ziemi. Ojciec jego,
waleczny
generał z 1812 roku, prostak ledwie władający piórem, ale niezły człowiek, całe
życie klepał
biedę; z początku dowodził brygadą, potem dywizją i stale mieszkał na prowincji,
gdzie
dzięki swej randze odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj Pietrowicz urodził się na
południu
Rosji, podobnie jak starszy jego brat, Paweł, o którym będzie dalej mowa, i
wychowywał się
do czternastego roku życia w domu, wśród tanich guwernerów, nonszalanckich, a
uniżonych
adiutantów i innych pułkowych oraz sztabowych osobistości. Matka jego, z domu
Kolazin,
jako panna — Agathe, w roli zaś zacnej generałowej — Agafokleja Kuźminiczna
Kirsanow,
nosiła wspaniałe czepce i szeleszczące jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła
pierwsza do
krzyża, mówiła głośno i dużo, rano podawała dzieciom rękę do ucałowania,
wieczorem
błogosławiła je — słowem, żyła jak Pan Bóg przykazał. Mikołaj Pietrowicz, jako
syn
generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się męstwem, ale w dodatku zdobył
sobie
przydomek podszytego tchórzem — powinien był, podobnie jak brat jego Paweł,
zostać
wojskowym; tymczasem tego dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale,
złamał
właśnie nogę; przeleżał dwa miesiące w łóżku, po czym okazało się, że zostanie
na całe życie
kulawy. Zrezygnowany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy chłopiec
skończył
osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Właśnie w
tym czasie
brat Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie zamieszkali razem,
doglądani z
daleka przez ciotecznego wuja ze strony matki, Ilję Kolazina, urzędnika wysokiej
rangi.
Ojciec wrócił do swojej dywizji i do małżonki; niekiedy tylko przysyłał synom
wielkie
ćwiartki szarego papieru upstrzone zamaszystym pismem godnym kancelisy. Na końcu
tych
ćwiartek pysznił się otoczony starannymi zakrętasami podpis: „Piotr Kirsanow,
generał-
major." W roku 1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat; w tym
samym
roku generał Kirsanow, przeniesiony w stan spoczynku za nieudany przegląd wojsk,
sprowadził się z żoną do Petersburga. Wynajął dom przy ogrodzie Taurydzkim i
zapisał się do
Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na apopleksję. Agafokleja Kuźminiczna
wkrótce
poszła za nim: nie mogła przywyknąć do pustki stołecznego życia; zadręczyła ją
nuda tej
egzystencji, którą wiodła jako żona dymisjonowanego generała. Tymczasem Mikołaj
Pietrowicz, jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich zmartwieniu, zdążył
zakochać się w
córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego wynajmował dawniej mieszkanie. Była
to
ładna panna o wyższych, jak to mówią, aspiracjach: czytała w czasopismach
poważne
artykuły z działu „Nauka". Gdy tylko minęła żałoba, Mikołaj ożenił się z nią i
opuściwszy
Ministerstwo Dworu i Apanażów, gdzie dostał się z protekcji ojca, zażywał
szczęścia ze swą
Maszą najpierw w małym domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego,
potem w
mieście, w niewielkim i ładnym mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym
salonem,
wreszcie na wsi, gdzie osiedli na stałe i gdzie wkrótce urodził im się syn
Arkadiusz.
Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie rozstawali się prawie nigdy,
czytali razem,
grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i
doglądała ptactwa, on
niekiedy jeździł na polowanie i zajmował się gospodarstwem; Arkadiusz zaś rósł —
również
szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W roku 1847 żona Kirsanowa
umarła.
Ciężko przeżył ten cios, osiwiał w kilka tygodni; wybierał się za granicę, by
choć trochę
zapomnieć... lecz nastał właśnie rok czterdziesty ósmy. Chcąc nie chcąc musiał
wrócić na
wieś i po dość długim okresie apatii zajął się ulepszaniem gospodarstwa. W roku
1855
zawiózł syna na uniwersytet; spędził z nim trzy zimy w Petersburgu, nigdzie
prawie nie bywał
i starał się poznać młodych kolegów Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł
przyjechać — i
właśnie widzimy go w maju 1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco
przygarbionego: czeka na syna, który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień
kandydata.
Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod
pańskim okiem,
stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz pochyliwszy głowę
spoglądał na
zbutwiałe schodki ganku: przechadzał się tu statecznie spory pstry kurczak,
głośno postukując
dużymi, żółtymi łapami; brudna kotka nieżyczliwie zerkała na niego przycupnąwszy
niedbale
na poręczy. Słońce przypiekało; z na wpół ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach
ciepłego
żytniego chleba. Mikołaj Pietrowicz pogrążył się w myślach. „Syn... kandydat...
Arkasza..."—
nieustannie snuło mu się po głowie; próbował zająć się czymś innym, ale znowu
wracały te
same myśli. Wspomniał nieboszczkę żonę... — Nie doczekała! — szepnął żałośnie.
Tłusty,
błękitnawy gołąb sfrunął na drogę i szybko podreptał w stronę studni, żeby się
napić wody z
kałuży. Mikołaj Pietrowicz zaczął mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło
turkot
zbliżających się kół...
— Musowo panicz jadą — zameldował służący wychylając się zza wrót.
Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spojrzał na drogę wytężając wzrok.
Ukazał się
tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mignął otok studenckiej
czapki,
znajomy zarys drogiej twarzy...
— Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i pobiegł wymachując rękami... W kilka
chwil
potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalonego policzka młodego
kandydata.
II
— Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arkadiusz nieco ochrypłym po podróży,
ale
dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na uściski ojca. — Zakurzę
cię
całego.
— To nic, to nic — powtarzał uśmiechając się z rozrzewnieniem Mikołaj Pietrowicz
i
dwakroć uderzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po własnym płaszczu. —
Pokaż
no się, pokaż — dodał odstępując o krok i natychmiast ruszył szybko w stronę
zajazdu,
mówiąc: — Tutaj, tutaj. Dawajcie konie, tylko prędko. Mikołaj Pietrowicz zdawał
się o wiele
bardziej przejęty niż jego syn; był zmieszany, onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał
go.
— Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem, Bazarowem, o
którym tak często ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się przyjechać do nas w
gościnę;
Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi podróżny
kitel z
chwastami wysokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z tarantasu, i mocno
uścisnął
jego czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu podał.
— Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięczny, że zechciał nas pan
odwiedzić; mam
nadzieję... pozwoli pan, że zapytam o imię?
— Eugeniusz Wasiliewicz — odpowiedział Bazarów leniwie, lecz męskim głosem i
opuszczając wysoki kołnierz kitla ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi całą twarz.
Była
wydłużona i chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku dołowi się
zaostrzał; oczy
były wielkie, zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe; ożywiał ją spokojny uśmiech,
wyrażała
pewność siebie i rozum.
— Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiliczu, że nie będzie się pan u nas nudził —
ciągnął
dalej Mikołaj Pietrowicz.
Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił
czapki.
Mimo długich i gęstych ciemnoblond włosów widać było wypukłości jego szerokiej
czaszki.
— Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz zwracając się do
syna.
— Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?
— Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.
—. Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ no
zakładać,
bratku, a żywo!
Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko poprzestał
na ukłonie z
daleka, znowu znikł we wrotach.
— Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trójkę do twojego tarantasu — mówił z
przejęciem Mikołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego czerpaka,
który
przyniosła gospodyni zajazdu, a Bazarów zapalił fajkę i podszedł do woźnicy
odprzęgającego
konie. — Ale kolaska jest tylko na dwie osoby i nie wiem, jak twój przyjaciel...
— Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Arkadiusz. — Proszę, nie rób z nim
ceremonii.
To wspaniały chłopak, taki prosty — zobaczysz.
Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.
— Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarów do furmana.
— Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, który stał obok z rękami wsuniętymi w
tylne
kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał? Brodacz, i kwita.
Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego konia.
— Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — zawołał Mikołaj Pietrowicz —
dostaniecie na
wódkę!
W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce, Piotr
wlazł na
kozioł; Bazarów wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórzaną poduszkę — i oba
pojazdy
ruszyły.
III
— Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił Mikołaj
Pietrowicz
dotykając to ramienia,
to znów kolan Arkadiusza. — Nareszcie!
— A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam pełen
szczerej,
prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę utrzymaną w
tonie
podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.
— Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale jakoś się rozmyślił.
— Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.
— Około pięciu godzin.
— Poczciwy papcio!
Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek.
Mikołaj
Pietrowicz roześmiał cię cichutko.
— Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął — zobaczysz. I w twoim pokoju
kazałem
dać obicia.
— A czy jest pokój dla Bazarowa?
— Znajdzie się i dla niego.
— Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo
zależy mi
na jego przyjaźni.
— Poznałeś go niedawno?
— Niedawno.
— Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co studiuje? — Jako przedmiot główny
nauki
przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym roku chce zdawać egzamin na
doktora.
— Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pietrowicz i umilkł. — Piotrze — dodał
wyciągając rękę — czy to nasi chłopi jadą?
Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kilka wozów, zaprzężonych w konie
bez
wędzideł, jechało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie siedziało co
najwyżej dwóch
chłopów w rozpiętych kożuchach. — Tak jest, proszę łaski pana — rzekł Piotr.
— Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?
— Należy przypuszczać, że do miasta. Do szynku — dodał pogardliwie i z lekka
pochylił się
w stronę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale tamten ani
drgnął; był to człowiek starej daty, nie podzielający nowych poglądów.
— Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz
zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?
— A z najemnych robotników jesteś zadowolony?
— Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietrowicz. — Bieda tylko, że wciąż im
podbijają
dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu. Niszczą uprząż.
Orali zresztą
wcale dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale czy ciebie
obchodzi teraz
gospodarstwo?
— Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz nie odpowiadając na
ostatnie
pytanie.
— Nad tarasem od północnej strony kazałem zawiesić wielką markizę — rzekł
Mikołaj
Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.
— Za bardzo będzie wyglądało na letnisko... zresztą wszystko to głupstwo. Ale
jakie tutaj
powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że nigdzie na świecie
tak nie
pachnie jak w tych okolicach. I niebo tutaj...
Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i zamilkł.
— Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził, wszystko tu
powinno
mieć dla ciebie niezwykły urok...
— Ależ, papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.
— A jednak...
— Nie, to zupełnie wszystko jedno.
Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół wiorsty
zanim znów
nawiązali rozmowę.
— Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja niania,
Jegorowna,
umarła.
— Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?
— Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian zresztą w
Mariinie
nie znajdziesz.
— I rządca wciąż ten sam?
— Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z
poddaństwa
chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im żadnych
odpowiedzialnych
funkcji. (Arkadiusz wskazał oczami na Piotra.) Il est libre, en effet — zauważył
półgłosem
Mikołaj Pietrowicz — ale to kamerdyner. Teraz mam rządcę z mieszczan; zdaje się,
że
dzielny z niego człowiek. Wyznaczyłem mu dwieście pięćdziesiąt rubli rocznej
pensji.
Zresztą — mówił pocierając czoło i brwi, co zawsze było u niego oznaką
zmieszania —
powiedziałem ci, że nie znajdziesz zmian w Mariinie... To niezupełnie prawda.
Uważam za
swój obowiązek uprzedzić cię, chociaż... Zamilkł na chwilę i mówił dalej już po
francusku:
— Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po pierwsze, tego
nie można
ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem szczególne zasady, jeśli
chodzi o
stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście prawo mnie potępić. W moim
wieku...
Słowem, ta... ta dziewczyna, o której zapewne już słyszałeś...
— Fieniczka? — bezceremonialnie zapytał Arkadiusz. Mikołaj Pietrowicz
poczerwieniał.
— Nie wymieniaj głośno jej imienia... No, tak... ona teraz mieszka u mnie.
Umieściłem ją w
domu... Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to można zmienić.
— Zlituj się, papo, dlaczego?
— Twój przyjaciel będzie u nas gościł... Nie wypada... — O Bazarowa nie kłopocz
się,
proszę. On jest wyższy ponad to wszystko.
— No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Oficynka jest przecie bardzo licha.
— Ależ, papo — przerwał mu Arkadiusz — zupełnie jakbyś się tłumaczył, jak ci nie
wstyd?
— Oczywiście, że powinienem się wstydzić — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz,
coraz
bardziej się czerwieniąc.
— Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie. „Z
czego się
tłumaczy!" — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość dla dobrego i
delikatnego
ojca, zmieszana z poczuciem jakiejś utajonej przewagi. — Przestań, proszę —
powtórzył raz
jeszcze, mimo woli upajając się własną dojrzałością i brakiem przesądów.
Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał
czoło, i coś
ukłuło go w serce... Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie. — Patrz, to
już nasze pola —
rzekł po długim milczeniu.
— A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapytał Arkadiusz.
— Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.
— Dlaczego sprzedałeś?
— Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta przechodzą na rzecz chłopów. — Którzy
nie płacą
ci czynszów? — To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.
— Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.
Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za polami
wznosząc
się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po nieboskłon. Gdzieniegdzie
widniały
niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka usiane kępami niskich zarośli
przypominały
oznaczenia wąwozów na starych mapach z czasów Katarzyny. Trafiały się rzeczki o
poszarpanych brzegach, małe stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały
niskie chaty o
ciemnych, na poły rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach
plecionych z chrustu i na oścież otwartych wrotach obok opustoszałych gumien,
cerkwie, to
murowane z opadłym tu i ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami
i
zapuszczonymi cmentarzami. Arkadiuszowi robiło się coraz smutniej. Jak na złość
spotykali
obszarpanych chłopów na wynędzniałych kobyłkach; niby żebracy w łachmanach,
stały
przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych gałęziach; wychudłe krowy o
skudlonej,
jakby wygryzionej sierści, chciwie szczypały trawę po rowach. Zdawało się, że
przed chwilą
wyrwały się z czyichś groźnych, śmiercionośnych pazurów — i nagle pod wpływem
żałosnego widoku tych wynędzniałych zwierząt, wśród wiosennego, pięknego dnia,
stawało
białe widmo posępnej, nie kończącej się zimy, z jej zamieciami, mrozem i
śniegiem... „Nie —
pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśniewa ani dobrobytem, ani
pracowitością; nie
powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są konieczne... ale jak je
przeprowadzić, jak się
do tego zabrać?"
Tak rozmyślał Arkadiusz... A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy. Wokół
połyskiwała
świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko falując pod
łagodnym
tchnieniem ciepłego wiatru; wszędzie, niby nieprzerwana struga, płynął dźwięczny
śpiew
skowronków; czajki z krzykiem krążyły nad niskimi łąkami, to znów w milczeniu
przebiegały
po kępach; pięknie czerniejąc na tle bladej zieleni niskiego jeszcze, jarego
zboża przechadzały
się szpaki i ginęły w lekko już bielejącym życie; tylko czasem ukazywały się ich
łebki w
niebieskawej fali zbóż. Arkadiusz wciąż patrzył, a jego myśli z wolna słabły i
ucichały...
Zrzucił szynel i spojrzał na ojca tak wesołym, tak bardzo chłopięcym wzrokiem,
że Mikołaj
Pietrowicz znowu go uściskał.
— Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Tylko wjedziemy na to
wzgórze i
zaraz będzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspaniałe życie; będziesz mi
pomagał
w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy teraz zbliżyć się do
siebie, poznać
nawzajem, prawda?
— Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cudowny dzień dzisiaj!
— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą zgadzam się
z
Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:
Jak smutno witam przyjście twoje, Poro miłości, dniu wiosenny! Jakież...
— Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Bazarowa. — Przyślij mi zapałki,
nie mam
czym zapalić fajki.
Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony, ale
z pewną
sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał je przez
Piotra
Bazarowowi.
— Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.
— Daj — odpowiedział Arkadiusz.
Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wręczył mu grube czarne cygaro, które
Arkadiusz
zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny zapach starego
tytoniu, że Mikołaj
Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił, mimo woli, choć niedostrzegalnie,
żeby nie urazić
syna, odwracał głowę.
W kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego
domu,
pociągniętego szarą farbą i pokrytego malowaną na czerwono blachą. Było to
właśnie
Mariino, zwane inaczej Nową Słobódką, albo jak mawiali chłopi — Chutor na
osóbku.
IV
Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko
jedna
dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo podobny do
Piotra,
odziany w szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi guzikami, służący Pawła
Pietrowicza Kirsanowa. Milcząc otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch
tarantasu.
Mikołaj Pietrowicz wraz z synem i Bazarowem ruszyli przez ciemny i prawie pusty
salon, zza
drzwi którego mignęła twarz młodej kobiety, i weszli do bawialni urządzonej już
wedle
nowszego smaku.
— No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietrowicz zdejmując czapkę i potrząsając
głową.
— Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.
— Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauważył przeciągając się Bazarów i
usiadł na
kanapie.
— Tak, tak, podawać kolację, podawać jak najprędzej. — Mikołaj Pietrowicz bez
żadnego
powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest Prokoficz.
Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o białych włosach, chudy i smagły,
w
brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chustkę. Wyszczerzył
zęby w
uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon gościowi, cofnął się do drzwi
zakładając
ręce w tył.
— No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do nas wreszcie... I
co, jak go
znajdujesz?
— Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł starzec i znowu wyszczerzył zęby,
ale
natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — zapytał z naciskiem.
— Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju,
Eugeniuszu
Wasiliczu?
— Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe zanieść tam mój kuferek i to
okrycie — dodał
zdejmując płaszcz.
— Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! (Prokoficz jakby ze zdumieniem ujął
obiema
rękami „okrycie" Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wyszedł na palcach.) A
ty,
Arkadiuszu, pójdziesz na chwilę do siebie?
— Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arkadiusz i kierował się już ku
drzwiom, gdy w
tej samej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu, odziany w ciemny
angielski
suit, modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane buty o niskich cholewkach.
Był to Paweł
Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na jakie czterdzieści pięć lat: jego krótko
ostrzyżone siwe
włosy mieniły się ciemnym połyskiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale
bez
zmarszczek, niezwykle regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i lekkim
rylcem,
zdradzała ślady niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne blasku czarne
oczy o
podłużnym wykroju. Cała postać, zgrabna i rasowa, zachowała młodzieńczą smukłośó
i tę
postawę jakby przed wzlotem ku górze, która najczęściej znika po ukończeniu
dwudziestu lat.
Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich, różowych
paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim opalem,
wydawała się
jeszcze piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstęp nym europejskim shake
hands
trzykrotnie, po rosyjsku, ucałował go, to znaczy dotknął swymi pachnącymi wąsami
jego
policzków i rzekł:
— Witaj!
Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Paweł Pietrowicz pochylił z lekka
swą gibką
figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet włożył ją z
powrotem do kieszeni.
— Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem,
uprzejmie
kołysząc się, poruszając ramionami i pokazując wspaniałe, białe zęby. — Czyżby
się coś
przytrafiło w podróży?
— Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się nieco.
Za to teraz
jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się pośpieszył, zaraz
wrócę.
— Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarów zrywając się nagle z kanapy. Obaj
młodzi
ludzie wyszli.
— Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.
— Zostaje u nas?
— Tak.
— Ten rozczochrany?
— No, tak.
Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.
— Uważam, że Arkadiusz s'est degourdi — zauważył. — Cieszę się z jego powrotu.
Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarów nic prawie nie mówił, ale dużo
jadł.
Mikołaj Pietrowicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego, jak się wyrażał,
fermerskiego życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał niebawem ogłosić,
mówił o
komitetach, o posłach, o konieczności wprowadzenia maszyn rolniczych itd. Paweł
Pietrowicz powoli przechadzał się po jadalni (kola-cji nie jadał nigdy),
niekiedy pociągając
łyk z kieliszka napełnionego czerwonym winem i jeszcze rzadziej rzucając jakąś
uwagę lub
raczej wykrzyknik, jak: „a! aha! hm!" Arkadiusz opowiedział kilka petersburskich
nowin, ale
czuł się trochę niezręcznie, jak młodzieniec, który dopiero co przestał być
dzieckiem i wrócił
tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za dziecko. Niepotrzebnie przewlekał
swoje
wypowiedzi, unikał słowa „papa", a nawet raz zastąpił je słowem „ojciec", które
zresztą
wycedził przez zęby; z niepotrzebną nonszalancją nalał sobie do szklanki
znacznie więcej
wina, niżby miał ochotę, i wypił wszystko. Prokoficz nie spuszczał z niego oczu
i tylko
poruszał wargami. Zaraz po kolacji wszyscy się rozeszli.
— Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiusza Bazarów siedząc w szlafroku obok
jego
łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi, proszę! A paznokcie —
tylko na
wystawę!
— Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z niego lew
salonowy.
Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką urodą, kobiety szalałyza
nim.
— Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych czasów! Nie ma tu, niestety, kogo
czarować. Cały
czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwykłego, można by pomyśleć,
że wykuty z
kamienia, i podbródek tak starannie wygolony. Arkadiuszu, przecież to śmieszne!
— Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry człowiek.
— Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje wiersze,
na
gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu poczciwy.
— To złoty człowiek.
— Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?
Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.
— Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął dalej Bazarów. — System nerwowy
doprowadzony do stanu rozdrażnienia... I rzecz jasna, naruszona równowaga ducha.
No,
dobranoc! Mam w pokoju angielską umywalnię, ale drzwi się nie domykają. Mimo to
należy
temu przyklasnąć, angielskie umywalnie to postęp!
Bazarów wyszedł. Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać w
rodzinnym
domu, na znajomym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły ukochane ręce, może ręce
niani, te
łagodne, dobre, niestrudzone ręce. Arkadiusz przypomniał sobie Jegorownę i
westchnął
życząc jej królestwa niebieskiego... Za siebie się nie modlił.
I on, i Bazarów rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali. Powrót
syna wzburzył
Mikołaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił świecy i podparłszy
głowę, długo
rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy w swoim gabinecie, w szerokim
fotelu roboty
Gambsa, przed kominkiem, na którym słabo tliły się węgle. Paweł Pietrowicz nie
rozebrał się,
tylko zamiast lakierowanych butów włożył chińskie, czerwone pantofle bez
napiętków. W
rękach trzymał ostatni numer „Galignani", ale nie czytał; wpatrywał się w
kominek, gdzie
przygasając i wybuchając na nowo, drgał błękitnawy płomień... Bóg wie, gdzie
błądziły myśli
Pawła Pietrowicza, ale błądziły nie tylko w przeszłości: na jego twarzy malowało
się
skupienie i smutek, co się nie zdarza, gdy człowiek jest pochłonięty tylko
wspomnieniami. W
małym zaś pokoiku w głębi domu, na wielkiej skrzyni siedziała w niebieskim
kaftaniku i
białej chustce, narzuconej na ciemne włosy, młoda kobieta, Fieniczka, i na
przemian to
nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte drzwi, spoza których widać
było dziecinne
łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.
V
Nazajutrz Bazarów zbudził się pierwszy i wyszedł z domu. „Oho — pomyślał
rozglądając się
dokoła — niezbyt tu pięknie." W owym czasie, kiedy Mikołaj Pietrowicz wytyczał
granice
między swoimi gruntami a ziemią swoich chłopów, wypadło tak, że pod budowę
nowego
dworu musiał wydzielić cztery dziesięciny zupełnie płaskiej i nagiej ziemi.
Wzniósł dom,
pomieszczenia dla służby i zabudowania gospodarskie, założył sad, kazał wykopać
sadzawkę
i dwie studnie, ale młode drzewka źle się przyjmowały, woda w studniach miała
smak
słonawy, a w sadzawce zebrało się mało wody. Tylko altanka z bzów i akacji
rozrosła się
bujnie; tutaj niekiedy pijano herbatę i jadano obiady. W kilka minut Bazarów
przebiegł
wszystkie ścieżki sadu, zaszedł do obory i stajni, spotkał dwóch dworskich
chłopców, z
którymi od razu nawiązał znajomość, po czym wraz z nimi wyruszył po żaby ku
niewielkiemu bagnu w odległości wiorsty od dworu.
— Na co wam żaby, panie? — zapytał go jeden z chłopców.
— Ano widzisz — odrzekł Bazarów, który w osobliwy sposób potrafił budzić
zaufanie w
ludziach niższego stanu, chociaż nigdy im nie potakiwał i traktował ich raczej
niedbale —
rozetnę żabę i zobaczę, co ma tam w środku; a ponieważ ty i ja jesteśmy takimi
samymi
żabami, tyle tylko że chodzimy na nogach, więc będę wiedział, co się dzieje u
nas w środku.
— Na cóż wam to potrzebne?
— Żeby się nie pomylić, jeżeli zachorujesz i będę cię leczył.
— Alboście wy d o c h t ó r?
— Tak.
— Waśka, słyszysz, pan mówi, że jesteśmy żaby. Dziw!
— Ja tam się boję żab — zauważył Waśka, siedmioletni chłopiec o białej jak len
czuprynie,
bosy, w szarej kazakinie ze stojącym kołnierzem.
— Czego się bać? Czy to one gryzą?
— No, właźcie do wody, filozofy — rzekł Bazarów. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz
obudził
się i poszedł do
syna, którego zastał już ubranego. Ojciec i syn udali się na taras osłonięty
markizą; obok
balustrady, na stole między wielkimi bukietami bzu kipiał już samowar. Zjawiła
się
dziewczynka, ta sama, która poprzedniego dnia pierwsza wyszła na spotkanie
przybyłym, i
cienkim głosem powiedziała:
— Fiedosja Nikołajewna trochę niezdrowa i nie może przyjść; kazała pana zapytać,
czy pan
sam będzie łaskaw nalać herbaty, czy przysłać Duniaszą?
— Sam naleję, sam — szybko podchwycił Mikołaj Pietrowicz. — Arkadiuszu, chcesz
herbaty
ze śmietanką czy z cytryną?
— Ze śmietanką — odrzekł Arkadiusz i po chwili milczenia zwrócił się pytająco do
Mikołaja
Pietrowicza. — Papo?
Mikołaj Pietrowicz spojrzał na syna zmieszany.
— Co? — spytał. Arkadiusz spuścił oczy.
— Wybacz, papo, jeśli, moje pytanie wyda ci się niestosowne — zaczął — ale ty
sam
wczorajszą swą szczerością upoważniasz mnie do szczerości... Nie będziesz się
gniewał?...
— Mów.
— Pozwól, że odważę się zapytać... Czy Fien... czy ona nie chce nalewać herbaty
dlatego, że
ja tu jestem? Mikołaj Pietrowicz odwrócił z lekka głowę.
— Możliwe — powiedział wreszcie. — Ona przypuszcza... Wstydzi się...
Arkadiusz szybko podniósł oczy na ojca.
— Niepotrzebnie się wstydzi. Po pierwsze, znasz mój sposób myślenia (Arkadiusz z
przyjemnością wypowiedział te słowa), a po drugie, nie sądzisz chyba, że zechcę
cię
krępować, zmieniać twoje przyzwyczajenia? Ponadto jestem przekonany, że nie
mogłeś źle
wybrać; jeśli pozwoliłeś jej mieszkać z sobą pod jednym dachem, niewątpliwie na
to
zasługuje. W każdym razie syn nie może być sędzią ojca, zwłaszcza zaś ja nim być
nie mogę,
i to w stosunku do takiego, jak ty ojca, który nigdy w niczym nie krępował mojej
swobody.
Z początku głos Arkadiusza drżał; czuł, że okazuje ojcu wspaniałomyślność, lecz
zarazem
rozumiał, że wygłasza coś w rodzaju kazania; ale dźwięk własnego głosu silnie
działa na
człowieka, toteż Arkadiusz wypowiedział ostatnie słowa stanowczo, a nawet z
afektacją.
— Dziękuję ci, Arkadiuszu — rzekł Mikołaj Pietrowicz stłumionym głosem, a jego
palce
znowu zaczęły błądzić po brwiach i czole. — Twoje przypuszczenia są w istocie
słuszne.
Oczywiście, gdyby ta dziewczyna nie była warta... Nie jest to lekkomyślna
zachcianka.
Niezręcznie mi o tym z tobą mówić, ale rozumiesz, że trudno jej było przyjść
tutaj, kiedy ty
jesteś, zwłaszcza że to pierwszy dzień twojego pobytu.
— W takim razie sam pójdę do niej — zawołał Arkadiusz w nowym przystępie
wspaniałomyślnych uczuć i zerwał się z krzesła. — Wytłumaczę jej, że nie ma
powodu, aby
się mnie wstydziła.
Mikołaj Pietrowicz wstał również.
— Arkadiuszu — zaczął. — Chwileczkę... Jakże można... Tam... Nie uprzedziłem
cię, że...
Ale Arkadiusz już nie słuchał i wybiegł z tarasu. Mikołaj Pietrowicz spojrzał za
nim i, pełen
zmieszania, opadł na krzesło. Serce mu zabiło... Trudno powiedzieć, czy w owej
chwili
ukazał mu się nieunikniony, dziwny układ przyszłych stosunków z synem, czy
zdawał sobie
sprawę, że Arkadiusz może okazałby mu więcej szacunku, gdyby wcale tej kwestii
nie
poruszał, czy też może wyrzucał sobie swoją słabość — dość, że wszystkie te
uczucia istniały
w nim, ale w postaci niejasnych wrażeń; żywe rumieńce wciąż nie schodziły mu z
twarzy, a
serce biło mocno.
Rozległy się szybkie kroki i Arkadiusz wszedł na taras.
— Poznaliśmy się, ojcze! — zawołał z wyrazem jakiegoś tkliwego i radosnego
triumfu. —
Fiedosja Nikołajewna czuje się dzisiaj naprawdę niezupełnie dobrze i przyjdzie
później. Ale
dlaczego mi nie powiedziałeś, że mam brata? Ucałowałbym go jeszcze wczoraj
wieczorem,
tak jak to zrobiłem teraz.
Mikołaj Pietrowicz chciał coś powiedzieć, wstać, otworzyć ramiona. Arkadiusz
rzucił mu się
na szyję.
— Cóż to? Znowu się ściskacie? — rozległ się za nimi głos Pawła Pietrowicza.
Ojciec i syn
jednakowo ucieszyli się z jego nadejścia właśnie w tej chwili: zdarzają się
czasem
wzruszające sytuacje, którym człowiek rad jednak jak najrychlej położyć kres.
— Dlaczego tak się dziwisz? — wesoło zapytał Mikołaj Pietrowicz. — Ileż to czasu
czekałem
na Arkaszę... Od wczoraj nie zdążyłem się nawet na niego napatrzeć.
— Wcale się nie dziwię — rzekł Paweł Pietrowicz — nawet sam chętnie go uściskam.
Arkadiusz podszedł do stryja i znowu poczuł na swych policzkach dotknięcie jego
pachnących wąsów. Paweł Pietrowicz zasiadł do stołu. Miał na sobie wykwintny
strój
poranny w angielskim guście, a na głowie maleńki fezik. Ów fezik i niedbale
zawiązany mały
halsztuk stanowiły aluzję do swobody wiejskiego życia, ale sztywny kołnierzyk
koszuli,
wprawdzie nie białej, tylko kolorowej, jakiej wymaga poranna toaleta, tak samo
nieubłaganie
jak zawsze wpijał się w wygolony podbródek.
— Gdzież twój nowy przyjaciel? — zapytał Paweł Pietrowicz Arkadiusza.
— Nie ma go w domu; wstaje zwykle wcześnie i wychodzi. Nie należy zwracać na
niego
uwagi: nie lubi ceremonii.
— Tak, to widać. — Paweł Pietrowicz zaczął powoli smarować chleb masłem. — Długo
u
nas zostanie?
— Jak wypadnie. Wstąpił tutaj jadąc do ojca.
— Gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej guberni, osiemdziesiąt wiorst stąd. Ma tam niewielki mająteczek.
Dawniej był
lekarzem pułkowym.
— Ach, więc tak... Wciąż zadawałem sobie pytanie: gdziem słyszał to nazwisko:
Bazarów?...
Mikołaju, zdaje się, że w dywizji ojca był lekarz Bazarów?
— Zdaje się, że był.
— Na pewno, na pewno. Więc ten lekarz jest jego ojcem. Hm! — Paweł Pietrowicz
ruszył
wąsami. — No, a sam pan Bazarów? Kimże jest właściwie? — zapytał z naciskiem.
— Kim jest Bazarów? — Arkadiusz uśmiechnął się. — Chce stryj, żebym powiedział,
kim
jest?
— Proszą cię, drogi bratanku.
— To nihilista.
— Co? — zapytał Mikołaj Pietrowicz, a Paweł Pietrowicz wzniósł do góry nóż z
kawałkiem
masła na ostrzu i znieruchomiał.
— Nihilista — powtórzył Arkadiusz.
— Nihilista — powtórzył Mikołaj Pietrowicz. — To, o ile mi wiadomo, od
łacińskiego nihil,
n i c, czyli to słowo oznacza człowieka, który... który nic nie uznaje?
— Powiedz raczej: który nic nie szanuje — podchwycił Paweł Pietrowicz i znów
zabrał się do
masła.
— Który do wszystkiego odnosi się krytycznie — poprawił Arkadiusz.
— Czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed
żadnymi
autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten p r
y n c y p
był otoczony największym szacunkiem.
— I cóż, czy to dobre? — przerwał Paweł Pietrowicz.
— Jak dla kogo, stryjaszku. Dla jednego dobre, dla innego wręcz złe.
— Ach, tak! Widzę, że to nie dla nas. My, ludzie starej daty, sądzimy, że bez
prinsipiów
(Paweł Pietrowicz wymówił to słowo miękko, na sposób francuski, natomiast
Arkadiusz
powiedział „pryncyp" kładąc akcent na pierwszej sylabie), przyjętych, jak
powiadasz, na
wiarę, nie można zrobić ani kroku, nawet odetchnąć nie można. Vous avez change
tout cela,
daj wam Boże zdrowie i generalskie szlify, a my będziemy się wami tylko
zachwycać,
panowie... jak, proszę?
— Nihiliści — wyraźnie powiedział Arkadiusz.
— Tak. Przedtem byli hegliści, a teraz nihiliści. Zobaczymy jak będziecie
istnieć w pustce, w
bezpowietrznej przestrzeni; zadzwoń, proszę, bracie, czas na moje kakao.
Mikołaj Pietrowicz zadzwonił i krzyknął: — Duniasza! — Ale zamiast Duniaszy na
taras
weszła Fieniczka. Była to młoda kobieta, licząca lat dwadzieścia trzy, biała i
pulchna, o
ciemnych włosach i oczach, o pełnych, jak u dziecka, czerwonych usteczkach i
delikatnych
rękach. Miała na sobie schludną perkalową sukienkę; niebieska nowa chusteczka
lekko
układała się na jej krągłych ramionach. Niosła wielką filiżankę kakao; postawiła
ją przed
Pawłem Pietrowiczem i zawstydziła się; gorąca krew napłynęła jasnoczerwoną falą
pod
cienką skórę jej miłej twarzy. Spuściła oczy i stanęła przy stole, z lekka
opierając się
koniuszkami palców. Zdawało się, że wstydzi się swojego przyjścia, ale zarazem
czuje, że
miała prawo przyjść.
Paweł Pietrowicz surowo zmarszczył brwi, Mikołaj Pietrowicz był zakłopotany.
— Dzień dobry, Fieniczka! — powiedział przez zęby.
— Dzień dobry! — odrzekła niegłośno, lecz dźwięcznie i spojrzawszy z ukosa na
Arkadiusza,
który uśmiechnął się do niej przyjaźnie, cichutko wyszła. Idąc kołysała się
nieco, ale i to w
niej nie raziło.
Na tarasie przez kilka chwil panowało milczenie. Paweł Pietrowicz, który popijał
kakao,
podniósł nagle głowę.
— Właśnie zmierza tu do nas pan nihilista — rzekł półgłosem.
Istotnie, przez ogród na przełaj, przez klomby szedł Bazarów. Jego płócienne
spodnie i
płaszcz były brudne, jakaś błotna roślina wiła się wokół jego starego, okrągłego
kapelusza, w
prawej ręce trzymał niewielki woreczek, w którym poruszało się coś żywego.
Szybko zbliżył
się do tarasu i skinąwszy głową powiedział:
— Dzień dobry panom! Proszę mi wybaczyć, że spóźniłem się na herbatę, zaraz
wrócę;
muszę, wpierw umieścić w odpowiednim miejscu moje branki.
— Co pan tam ma, pijawki? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, żaby,
— Pan je zjada czy hoduje?
— Potrzebne mi są do doświadczeń — obojętnie odparł Bazarów i wszedł do domu. .
— Będzie je zatem krajał — zauważył Paweł Pietrowicz. — Nie wierzy w prinsipia,
ale w
żaby wierzy.
Arkadiusz z ubolewaniem spojrzał na stryja; Mikołaj Pietrowicz ukradkiem
wzruszył
ramionami. Paweł Pietrowicz poczuł, że zażartował niezręcznie, i zaczął mówić o
gospodarstwie i o nowym rządcy, który ubiegłego dnia przyszedł do niego ze
skargą, że
parobek Fonia wyprawia „breweryje" i jest nieposłuszny. „Taki już z niego Ezop —
powiedział przy tym rządca — wszędzie dał się poznać jako zły człowiek; pożyje
sobie jak
głupiec i jak głupiec umrze."
VI
Bazarów wrócił, usiadł przy stole i szybko zabrał się do herbaty. Obaj bracia
patrzyli na niego
w milczeniu, Arkadiusz zaś ukradkiem spoglądał to na ojca, to na stryja.
— Daleko pan chodził? — zapytał wreszcie Mikołaj Pietrowicz.
— Bagno jest tu blisko, obok osinowego zagajnika. Spłoszyłem z pięć bekasów;
możesz je
ustrzelić, Arkadiuszu.
— Pan nie poluje?
— Nie.
— Właściwie zajmuje się pan fizyką? — zapytał z kolei Paweł Pietrowicz.
— Tak, fizyką; i w ogóle naukami przyrodniczymi.
— Podobno Germanowie mają teraz w tej dziedzinie duże osiągnięcia.
— Tak, Niemcy są w tej dziedzinie naszymi nauczycielami — niedbale odpowiedział
Bazarów.
Paweł Pietrowicz, mówiąc „Germanowie" zamiast Niemcy, użył tego słowa w
znaczeniu
ironicznym, czego nikt jednak nie zauważył.
— Pan jest tak wysokiego mniemania o Niemcach? — zapytał z wyszukaną
uprzejmością
Paweł Pietrowicz. Odczuwał utajone rozdrażnienie. Jego arystokratyczną naturę
irytowała
całkowita bezceremonialność Bazarowa. Ten syn lekarza nie tylko nie zdradzał
onieśmielenia, ale nawet odpowiadał krótko i niechętnie, a w głosie jego brzmiał
ton
niegrzeczny, prawie zuchwały.
— Tamtejsi uczeni to dzielni ludzie.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie ma pan zapewne tak pochlebnego
mniemania?
— Raczej nie.
— Godne pochwały samozaprzaństwo — powiedział Paweł Pietrowicz prostując się i
odchylając głowę w tył. — Mój bratanek mówił przed chwilą, że pan nie uznaje
żadnych
autorytetów, że w nic pan nie wierzy.
— Po cóż miałbym je uznawać? I w co miałbym wierzyć? Jeśli mi powiedzą coś
dorzecznego, zgodzę się, ot i wszystko.
— Czy Niemcy zawsze mówią dorzecznie? — spytał Paweł Pietrowicz, a twarz jego
przybrała tak obojętny, daleki wyraz, jak gdyby uleciał gdzieś w zaobłoczne
wyżyny.
— Nie wszyscy — odpowiedział z lekka poziewając Bazarów, który wyraźnie nie miał
ochoty przedłużać dyskusji.
Paweł Pietrowicz spojrzał na Arkadiusza, jakby chciał mu powiedzieć. „Ten twój
przyjaciel
jest bardzo uprzejmy, nie ma co."
— Jeśli o mnie mowa — zaczął znów, z pewnym już wysiłkiem — jam człek grzeszny,
Niemców nie szanuję. O rosyjskich Niemcach nawet nie wspominam: wiadomo, co to
za
ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie bardzo mi przypadają do gustu. Dawniejsi —
jeszcze pół
biedy; mieli wtedy Schillera, no, Getego... Brat bardzo ich szanuje... Teraz
jednak pojawili się
jacyś chemicy i materialiści...
— Porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety — przerwał
Bazarów.
— A więc tak — rzekł Paweł Pietrowicz i jak gdyby zasypiając, leciutko uniósł
brwi. — Pan
nie uznaje zatem sztuki?
— Sztuki robienia pieniędzy! — zawołał z pogardliwym uśmiechem Bazarów.
— Aha, aha! Raczy pan żartować. Wszystko pan zatem odrzuca? No, dobrze! Wierzy
więc
pan tylko w naukę?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć panu, że w nic nie wierzę. Cóż to znaczy nauka
— nauka
w ogóle? Istnieją nauki, tak jak istnieją rzemiosła, profesje, nie ma nauki w
ogóle.
— Doskonale. Ale czy i do innych, przyjętych w społeczeństwie ludzkim zasad
odnosi się
pan tak samo negatywnie?
— Cóż to, przesłuchanie? — zapytał Bazarów.
Paweł Pietrowicz zbladł... Mikołaj Pietrowicz uznał, że należy wtrącić się do
rozmowy.
— Kiedyś bardziej szczegółowo pomówimy z panem na ten temat, drogi Eugeniuszu
Wasiliczu; zapoznamy się z poglądami pana, wypowiemy własne. Ze swej strony
bardzo
jestem rad, że zajmuje się pan naukami przyrodniczymi. Słyszałem, że Liebig
dokonał
nadzwyczajnych odkryć w dziedzinie ulepszania gleby. Mógłby mi pan pomóc w moich
agronomicznych pracach, udzielić pożytecznych rad.
— Jestem do usług, Mikołaju Pietrowiczu; ale gdzie nam do Liebiga! Najpierw
trzeba się
nauczyć abecadła, a dopiero później sięgać po książkę, my zaś nie widzieliśmy
nawet
pierwszej litery.
„No, widzę, że prawdziwy z ciebie nihilista" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz.
— Pozwoli pan, że zwrócę się do niego w razie potrzeby — dodał głośno. — Myślę
jednak,
bracie, że czas nam porozmawiać z rządcą.
Paweł Pietrowicz wstał.
— Tak — powiedział nie patrząc na nikogo. — Zła to rzecz mieszkać przez pięć lat
na wsi, z
dala od wielkich umysłów! Od razu człowiek głupieje. Stara się nie zapomnieć
tego, czego się
nauczył, a tu widzi jak na dłoni, że wszystko to głupstwo, i powiadają mu, że
porządni ludzie
takimi głupstwami już się nie zajmują, że z niego zacofany bęcwał. Cóż robić!
Zapewne
młodzież jest teraz od nas mądrzejsza.
Paweł Pietrowicz powoli obrócił się na obcasach i wyszedł; Mikołaj Pietrowicz
ruszył za nim.
— Cóż to, czy on zawsze jest taki? — chłodno zapytał Bazarów Arkadiusza, gdy
drzwi
zamknęły się za obydwoma braćmi.
— Słuchaj, Eugeniuszu, trochę za ostro się z nim obszedłeś — zauważył Arkadiusz.
—
Obraziłeś go.
— Właśnie, będę się cackał z tymi powiatowymi arystokratami, jeszcze czego!
Przecież to
wcielony egoizm, próżność, salonowe przyzwyczajenia, obyczaje dandysów! Cóż,
niechby się
nadal popisywał w Petersburgu, jeśli już ma taką naturę... Zresztą Bóg z nim!
Znalazłem dość
rzadki okaz wodnego żuka, dytiscus marginatus, wiesz? Pokażę ci.
— Obiecałem opowiedzieć ci jego historię... — zaczął Arkadiusz.
— Historię żuka?
— Przestań, Eugeniuszu. Historię mojego stryja. Zobaczysz, że to inny człowiek,
niż sobie
wyobrażasz. Bardziej zasługuje na współczucie niż na kpiny.
— Nie przeczę, ale cóż ci tak na tym zależy?
— Trzeba być sprawiedliwym, Eugeniuszu.
— Niby dlaczego?
— Posłuchaj, proszę cię...
I Arkadiusz opowiedział mu historię swego stryja. Czytelnik znajdzie ją w
następnym
rozdziale.
VII
Paweł Pietrowicz Kirsanow wychowywał się najpierw w domu, podobnie jak młodszy
jego
brat, Mikołaj, a potem w Korpusie Paziów. Od dzieciństwa odznaczał się niezwykłą
urodą;
przy tym był pewny siebie, zabawnie zgryźliwy i trochę kpiarz, toteż nie mógł
się nie
podobać. Gdy tylko został oficerem, zaczął bywać w świ