Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Artefakty (05) _ Cordwainer Smith - Drugie odkrycie ludzkości. Norstrilia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
drugie odkrycie ludzkości
Na próżno żyją skanerzy
O damie, co Duszą żeglowała
Gra w szczurosmoka
Wypalenie mózgu
Zbrodnia i chwała komandora Suzdala
Jaki był złoty, jeju, jeju!
Umarła pani z Miasta Prostaczków
Pod Starą Ziemią
Matki Hitton kotecki puhate
Bulwar Alfa Ralfa
Ballada o zgubionej Ka-Mell
Planeta zwana Shayol
norstrilia
Wprowadzenie i prolog
U bram Ogrodu Śmierci
Proces
Gniew Honseka
Stare, podniszczone skarby w dziurze
Kłótnia przy stole
Pałac Gubernatora Nocy
Strona 3
Oko na wróbla
Pieniądze BID-ne i WROG-ie
Pułapki, fortuny i kibice
Niedalekie ustronie
Gościnność i usidlenie
Polecimy wysoko tam
Dociekanie i uciekanie
Droga do Kotmistrza
Dom Towarowy Spełnionych Pragnień
„Noc i niebo, co nieznane”
Kasę każdy chętnie złupi
Tostig Amaral
Ptaki, głęboko pod ziemią
Jego własny ołtarz
Rady, narady, obrady i porady
Chronologia świata instrumentalności
Noty wydawnicze
Notka biograficzna
Strona 4
Strona 5
Tytuł oryginału: The Rediscovery of Man. Norstrilia
Copyright © 1993, 1975 by Cordwainer Smith
Copyright for the Polish translation © 2015 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Projekt graficzny serii, projekt okładki oraz ilustracja na okładce: Dark Crayon
Nazwa serii: Vanrad
Redaktor serii: Andrzej Miszkurka
ISBN 978-83-7480-569-8
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60
e-mail
[email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 6
drugie odkrycie ludzkości
Strona 7
NA PRÓŻNO ŻYJĄ SKANERZY
Tutaj ludzkość wydobywa się wreszcie z mrocznej epoki, opisanej
dokładniej w opowiadaniach The Queen of the Afternoon oraz Mark Elf –
tam dowiadujemy się, że Bestie to zmutowane inteligentne zwierzęta,
a „menszenjegry” to dawne niemieckie maszyny bojowe – od słowa
Menschenjäger, „łowca ludzi”. Kiedy Smith pisał to opowiadanie, w roku
1945, koło domu miał opuszczony sklep pod nazwą Little Cranch. Nie
miał pojęcia, co znaczy owo „Cranch”, ale i tak tego słowa użył.
„Pradawna dama”, której potomkiem jest Vomact, to jedna z sióstr
VomAcht wspomnianych w historiach z Wieków Ciemnych – ale nie
wiemy która.
Martel był wściekły. Mimo to nie przykręcił sobie poziomu złości. Przebiegł
przez pokój na pamięć, nie patrząc. Ale kiedy zobaczył, jak stół uderza
w podłogę, a po minie Luci poznał, że zrobił to z głośnym łomotem,
spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy nie ma złamanej nogi. Nie miał. Jako
skaner do szpiku kości musiał sam siebie przeskanować. Było to
odruchowe i automatyczne. Na liście inwentarzowej miał nogi, brzuch,
skrzynkę z przyrządami, dłonie, ramiona, twarz i plecy – w lustrze.
Dopiero wtedy wrócił do złości. Mówił głosem, choć wiedział, że żona go
nie cierpi – był dla niej za hałaśliwy – i woli, żeby pisał.
– Mówię ci, muszę się skranczować. Muszę i już. To tylko mój problem,
nie?
Gdy Luci odpowiedziała, czytając z ruchu jej ust, zrozumiał tylko
niektóre słowa:
Strona 8
– Skarbie... jesteś moim mężem... prawo cię kochać... niebezpiecznie...
niebezpiecznie... robić... czekaj...
Spojrzał jej w oczy, ale odezwał się głosem, znów denerwując ją tym
rykiem:
– Jeszcze raz ci mówię. Chcę się skranczować.
Widząc jej minę, poczuł skruchę i trochę złagodniał.
– Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wydostać się z tego potwornego
więzienia we własnej głowie? Znowu stać się człowiekiem, słyszeć twój
głos, czuć zapach dymu? W ogóle czuć – czuć stopy na ziemi, czuć powiew
powietrza na twarzy? Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy?
Jej pełna obawy mina i rozszerzone oczy znów wywołały irytację.
Odczytał z jej ust tylko parę słów:
– ...kocham... dla własnego dobra... nie myśl, że nie chcę... znów
człowiekiem... dla własnego dobra... za dużo... mówił... mówili...
Rycząc na nią, uświadomił sobie, że jego głos musi brzmieć wyjątkowo
paskudnie. I że jego dźwięk boli ją nie mniej niż same słowa:
– Myślisz, że chciałem, żebyś wychodziła za skanera? Nie mówiłem ci, że
upadamy prawie tak nisko, jak habermani? Jesteśmy martwi, mówię ci,
martwi. Musimy być martwi, żeby wykonywać swoje zadania. Jak inaczej
wypuścić się w Przestrzeń? Wyobrażasz sobie, co to jest? Naga Przestrzeń?
Ostrzegałem. Ale wyszłaś za mnie. Tak, wyszłaś za człowieka. Więc teraz
pozwól mi być człowiekiem. Niech usłyszę twój głos, niech poczuję ciepło
życia, niech się stanę człowiekiem. Pozwól mi!
Widział po smutnej minie, że ją przekonał. Więcej nie użył głosu. Uniósł
za to zawieszoną na piersi tabliczkę. Zaczął pisać na niej, spiczastym
paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – mówiącym paznokciem
skanera – szybkim, wyraźnym pismem:
Daj drut krancz.
Wyciągnęła z kieszeni fartucha długi pozłacany drut. Pozwoliła, by sfera
jego pola opadła na dywan. Szybko, zręcznie, posłusznie, jak przystało na
żonę skanera, owinęła mu drutem głowę, potem, spiralą, szyję i pierś.
Ominęła zestaw przyrządów na piersi. Ominęła nawet odchodzące od nich
promieniście blizny – stygmaty ludzi, którzy zapuszczają się w Przestrzeń.
Strona 9
Mechanicznie uniósł stopę, żeby mogła przeciągnąć drut pod nogami.
Naprężyła go. Wetknęła małą wtyczkę na końcu w gniazdo wysokiego
napięcia tuż obok monitora czynności serca. Pomogła mu usiąść, ułożyła
mu ręce, wsunęła głowę w zagłówek na szczycie fotela. Następnie
odwróciła się twarzą do niego, żeby mógł widzieć, co mówi. Minę miała
spokojną.
Klękła, podniosła sferę na drugim końcu drutu, spokojnie wstała,
zwrócona plecami do niego. Przeskanował ją – nie dostrzegł w jej postawie
niczego oprócz bólu, który uszedłby uwagi każdego, ale nie skanera.
Odezwała się: widział, jak poruszają się jej mięśnie piersiowe. Dotarło do
niej, że stoi tyłem – odwróciła się, żeby mógł czytać z ust.
– Jak? Gotowy?
Uśmiechnął się z aprobatą.
Znów odwróciła się plecami. (Nie była w stanie patrzeć na niego pod
wpływem drutu). Cisnęła drucianą sferę w powietrze. Zawisła w polu
siłowym. I nagle się rozjarzyła. I to było wszystko. Wszystko... nie licząc
nagłego żaru i wizgu wrażeń powracających do zmysłów. Wracały,
przelewając się falą przez próg bólu.
Gdy się obudził, pod wpływem drutu, wcale nie poczuł się jak po
kranczowaniu. Choć było to drugie kranczowanie w tym tygodniu, czuł się
dobrze. Leżał w fotelu. Uszy syciły się dźwiękiem powietrza muskającego
sprzęty w pokoju. Z sąsiedniego słyszał oddech Luci, wieszającej drut, żeby
ostygł. Czuł tysiąc jeden zapachów, obecnych w każdym mieszkaniu –
ostrą świeżość dezynfektora, kwaśno-słodką aurę nawilżacza, aromat
kolacji, którą dopiero co zjedli, zapachy ubrań, mebli, samych ludzi.
Wszystko to było niesamowicie przyjemne. Odśpiewał zwrotkę czy dwie
swojej ulubionej piosenki:
Wypijmy za habermana, daleko w kosmosie!
W kosmosie wysoko, daleko w kosmosie!
Usłyszał, że Luci zachichotała w sąsiednim pokoju. Rozkoszował się
szmerem jej sukienki, gdy biegła do drzwi.
Strona 10
Rzuciła mu krzywy uśmieszek.
– Niezły masz ten głos. Naprawdę dobrze się czujesz?
Mimo obfitości wrażeń zmysłowych nadal skanował. Zrobił
błyskawiczną inwentaryzację, kwintesencję swoich umiejętności
zawodowych. Wzrok przeskoczył po informacjach na przyrządach. Żadne
wskazanie nie wychodziło poza skalę, poza napięciem nerwów, na
pograniczu Niebezpieczeństwa. Tak się zawsze robiło przy kranczowaniu.
Kiedy jedziesz na drucie, nerwomierz zawsze coś pokazuje. Któregoś dnia
przeskoczy na Przeciążenie, a potem na Zgon. Tak kończą habermani. Ale
nie można mieć wszystkiego. Ludzie, którzy latają wysoko, płacą cenę za
podbój kosmosu.
No, ale powinien się przejmować! Był skanerem. I to dobrym. I dobrze
o tym wiedział. Jeśli sam się nie przeskanuje, kto to za niego zrobi? To
kranczowanie nie było zbyt niebezpieczne. Owszem, trochę, ale nie
zanadto.
Luci wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach, jakby czytała mu
w myślach, zamiast po prostu ich słuchać.
– Ale wiesz, że nie powinieneś! Nie powinieneś!
– Ale i tak to zrobiłem! – Wyszczerzył się do niej.
Wciąż z wymuszoną pogodą dodała:
– Daj spokój, skarbie. Zajmijmy się lepiej przyjemnymi rzeczami.
Lodówka jest pełna. Same twoje ulubione przysmaki. I mam dwie nowe
płyty z zapachami. Już je wypróbowałam, nawet mnie się podobały.
A znasz mnie...
– Które?
– Co które, skarbie?
Wyszedł, kuśtykając, z pokoju. Po drodze przesunął ręką po jej
ramionach. (Nie potrafił wrócić do odczuwania podłogi pod stopami,
powietrza na twarzy, bez jednoczesnego oszołomienia i niezdarności. Tak
jakby kranczowanie było rzeczywistością, a stan habermana złym snem.
Ale on był habermanem i skanerem).
– Wiesz, o co mi chodzi, Luci... te zapachy... który na płycie ci się
podobał?
Strona 11
– Nooo... – zaczęła ostrożnie. – Były te kotleciki jagnięce, to było bardzo
dziwne...
Przerwał jej:
– Koty-leciki, co to?
– Poczekaj, zaraz powąchasz, potem będziesz zgadywał. Mogę ci
powiedzieć, że to zapach, co ma setki, grube setki lat. Dowiedzieli się
o nim ze starych książek.
– Kot-lecik, to zwierzę jakieś?
– Nie powiem. Będziesz musiał poczekać.
Zaśmiała się, pomagając mu usiąść. Rozłożyła przed nim talerzyki do
degustacji. Chciał najpierw powtórzyć kolację, skosztować wszystkich
pyszności, które wcześniej jadł, tym razem delektując się smakiem,
żywymi ustami i językiem.
Gdy Luci znalazła drut grający i rzuciła jego sferę w pole siłowe,
przypomniał jej o tych nowych zapachach. Wyjęła długie szklane płyty
i wstawiła pierwszą z nich do odtwarzacza.
– Wąchaj!
Po pokoju rozszedł się osobliwy, przerażający, ekscytujący zapach.
Pachniał jak nic na świecie, ani nic z Przestrzeni. Mimo to był znajomy.
Ślina napłynęła mu do ust. Serce zabiło trochę żywiej, przeskanował
wskaźnik. (Tak, oczywiście, że szybszy). Ale co to za zapach? Z udawanym
niepokojem chwycił ją za dłonie, spojrzał jej w oczy i zawył:
– Powiedz, skarbie! Powiedz, bo cię zjem!
– No właśnie!
– Co „no właśnie”?
– Dobrze mówisz. Powinieneś to właśnie czuć, że chcesz mnie zjeść. To
mięso.
– Mięso? Kto to?
– To nie jest „ktoś” – powiedziała, świadomie. – To Bestia. Bestia, którą
ludzie kiedyś jedli, dawno temu. Jagnię, to była mała owca – widziałeś
kiedyś owce w Dziczy, prawda? – a kotlecik to jego kawałek, o, stąd!
Wskazała własną pierś.
Strona 12
Martel nie słyszał jej. Wszystkie wskazania przeskoczyły na Alarm,
niektóre na Niebezpieczeństwo. Walczył z szumem własnego umysłu,
zmuszającego jego ciało do nadmiernej ekscytacji. Jakże łatwo jest być
skanerem, gdy stoi się poza własnym ciałem, po habermanowemu, i patrzy
się na nie tylko swoimi oczyma. Wtedy da się nim zarządzać, kierować nim
na spokojnie, nawet wśród bolesnej pustki kosmosu. Ale mieć świadomość,
że jest się tym ciałem, że to ono nad tobą panuje, że jego umysł może
dźgnąć impulsem całe to mięso i wzbudzić w nim rozdygotaną panikę! To
było straszne.
Spróbował sobie przypomnieć czasy przed wejściem do habermaszyny,
zanim zoperowano go do latania w Przestrzeń. Czy zawsze czuł takie fale
emocji przechodzące z umysłu do ciała, z ciała z powrotem do umysłu, tak
dezorientujące, że nie dawało się skanować? Ale przecież wtedy nie był
skanerem.
Wiedział, co to było. Puls dudnił w uszach, a on wiedział. Ten zapach
dotarł do niego podczas koszmarnego lotu, przebił się, gdy statek płonął na
orbicie Wenus, a habermani walczyli gołymi rękami z kruszącym się
metalem. Skanował wówczas. Wszyscy wskazywali Niebezpieczeństwo.
Wszyscy wokół. Ich piersiowe wskazania przeskoczyły na Przeciążenie,
potem na Zgon – a on przechodził od jednego do drugiego, odsuwając
z drogi nieważkie trupy, i skanował każdego po kolei, unieruchamiał
połamane nogi, czego nie zauważyli, przestawiał zawór snu u tych, których
wskazania były niebezpiecznie blisko przeciążenia. Wciąż usiłowali
pracować, przeklinali go za to, że skanuje, walczyli, by wykonać zadanie
i zachować wszystkich przy życiu wśród bolesnego kosmosu – wtedy
właśnie poczuł ten zapach. Przebił się po zmodyfikowanych nerwach,
przez habermańskie blokady, przez wszystkie bezpieczniki dyscypliny
fizycznej i umysłowej. W najgorszej, najtragiczniejszej godzinie poczuł
zapach. Pamiętał to jak nieudane kranczowanie, skojarzone z wściekłością
i koszmarną sytuacją dookoła. Na moment nawet przerwał pracę, żeby się
przeskanować, w obawie, że zaraz odczuje pierwsze skutki, że emocje
przebiją habermańskie blokady i dotrą do niego bólem Przestrzeni. Dał
jednak radę. Jego własne przyrządy zostały w pozycji Niebezpieczeństwo,
Strona 13
nawet nie zbliżyły się do Przeciążenia. Wykonał zadanie, został odznaczony.
Zapomniał nawet o płonącym statku.
O wszystkim, oprócz tego zapachu.
A tu znów poczuł go w całej okazałości – zapach mięsa i ognia...
Luci spojrzała nań z żoniną troską. Myślała, oczywiście, że za długo się
kranczował i zaraz wróci do habermana. Próbowała być pogodna.
– Skarbie, lepiej byś odpoczął.
Szepnął do niej:
– Wy-łącz-ten-za-pach.
Nie pytała o nic. Wyłączyła odtwarzacz. Wstała nawet i pokręciła
pokojowym sterownikiem, póki łagodny wietrzyk nie powiał od podłogi
i nie usunął zapachów przez sufit.
Wstał, zmęczony i sztywny. (Wskazania były w normie, nie licząc serca,
które biło szybko, i nerwów, wciąż na progu Niebezpieczeństwa).
Odezwał się smutno:
– Przepraszam, Luci. Chyba nie trzeba mi było się kranczować. Nie
drugi raz z rzędu. Ale wiesz, kochanie, ja muszę czasem wyjść
z habermana. Pobyć trochę z tobą. Jak inaczej to zrobić? Jak mam być
człowiekiem, skoro nie słyszę własnego głosu, nawet własnego życia nie
czuję, jak przelatuje mi przez żyły? Ja cię kocham. Chciałbym być blisko
ciebie, to w ogóle możliwe?
Jej dumna i zdyscyplinowana odpowiedź była niemal odruchowa.
– Przecież jesteś skanerem.
– Wiem, że jestem skanerem. I co z tego?
Zaczęła recytować, jakby po raz tysięczny powtarzała sobie tę historię
dla dodania otuchy:
– Jesteś najdzielniejszym z dzielnych i najzręczniejszym ze zręcznych
na świecie. Cała ludzkość winna jest szacunek skanerowi, który zapewnia
jedność wszystkim Ziemiom ludzkości. Skanerzy to obrońcy habermanów
i sędziowie Przestrzeni. Pozwalają człowiekowi żyć tam, gdzie desperacko
pragnie umrzeć. Są najbardziej szanowani na całej Ziemi i nawet
przywódcy Instrumentalności z przyjemnością składają im hołd!
Sprzeciwił się z uporem i smutkiem:
Strona 14
– Luci, ja już to sto razy słyszałem. Ale czy nas wynagrodzą...
– „Skanerzy nie pracują tylko dla pieniędzy. To najpotężniejsi strażnicy
ludzkości”. Nie pamiętasz tego?
– Ale, Luci... nasze życie... co masz z tego, że jesteś żoną skanera? Po co
za mnie wyszłaś? Jestem człowiekiem tylko wtedy, gdy się skranczuję.
Przez resztę czasu – no, sama wiesz. Jak maszyna. Człowiek zamieniony
w maszynę. Człowiek, którego zabili i utrzymują przy życiu, żeby służył.
Nie rozumiesz, czego mi w życiu brakuje?
– Oczywiście, skarbie, oczywiście...
Mówił dalej:
– Myślisz może, że nie pamiętam dzieciństwa? Że nie kojarzę już, jak to
jest być człowiekiem, a nie habermanem? Chodzić, czuć pod stopami
ziemię? Czuć piękny, czysty ból, a nie co minutę patrzeć na przyrządy,
żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję? Po czym ja poznam, że umarłem?
Zastanawiałaś się nad tym, Luci?
Zignorowała irracjonalność tego wybuchu. Odezwała się uspokajająco:
– Kochanie, usiądź sobie, strasznie zdenerwowany jesteś. Zrobię ci
może jakiegoś drinka.
Odruchowo się przeskanował.
– Wcale nie jestem! Posłuchaj mnie. Jak to według ciebie jest
w Przestrzeni, wśród załogi unieruchomionej do lotu? Jak myślisz, jak się
czuję, kiedy obserwuję, jak śpią? Myślisz, że to takie fajne, skanować
i skanować, miesiąc za miesiącem, cały czas czując, jak na wszystkie części
ciała napiera mi ból Przestrzeni, próbując przebić się przez habermanowe
blokady? Jak myślisz, czy lubię budzić tych ludzi, kiedy jest konieczność,
wiedząc, że mnie za to znienawidzą? Widziałaś kiedyś, jak walczą
habermani, potężni mocarze, którzy walczą i nie czują bólu, walczą, póki
nie dopadnie ich Przeciążenie? Zastanawiałaś się nad tym, Luci? –
I triumfalnie dodał: – Nie możesz mi mieć za złe, że ledwo dwa razy na
miesiąc biorę drut i z powrotem staję się człowiekiem.
– Niczego nie mam ci za złe. Cieszmy się, że jesteś na drucie.
Wykorzystajmy tę chwilę. Usiądź, zrobię ci drinka.
Strona 15
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach, a ona robiła mu drinka z naturalnych
soków w butelkach z dodatkiem nieszkodliwych alkaloidów. Patrzył na nią
niespokojnie. Było mu jej szkoda, że wyszła za skanera; a potem pomyślał,
że to niesprawiedliwe; rozeźlił się sam na siebie, że się nad nią lituje.
Gdy odwracała się, żeby podać mu drinka, oboje lekko podskoczyli,
zadzwonił bowiem telefon. Nie powinien dzwonić. Wyłączyli go.
Zadzwonił po raz kolejny. To był obwód alarmowy. Martel, wyprzedzając
Luci, podszedł do telefonu i spojrzał. Ze środka popatrzył na niego Vomact.
Tradycja skanerów pozwalała mu zachowywać się obcesowo, nawet
wobec przełożonych, w pewnych określonych sytuacjach. To była jedna
z nich.
Zanim Vomact zdążył się odezwać, Martel wypowiedział do telefonu
trzy słowa, nie dbając o to, czy starszy pan potrafi czytać z ust, czy nie.
– Skranczowany. I zajęty.
Przerwał połączenie i wrócił do Luci.
Telefon zadzwonił po raz drugi.
Luci delikatnie zaproponowała:
– Skarbie, może ja się dowiem, o co chodzi? Proszę, weź sobie drinka
i usiądź.
– Zostaw – odparł jej mąż. – Nikt nie ma prawa dzwonić, kiedy jestem
skranczowany. I on o tym wie. Powinien to wiedzieć.
Telefon zadzwonił ponownie. Wściekły Martel wstał i podszedł do
ekranu. Włączył go z powrotem. Na ekranie był Vomact. Zanim Martel
zdążył się odezwać, Vomact uniósł swój mówiący paznokieć i przytknął do
monitora serca. Martel wrócił do dyscypliny.
– Skaner Martel melduje się obecny i gotowy, sir.
Usta poruszyły się z namaszczeniem:
– Najwyższy alarm.
– Sir, ale ja jestem na drucie.
– Najwyższy alarm.
– Sir, nie rozumie pan? – Zaczął mówić powoli, żeby mieć pewność, że
Vomact rozumie: – Jestem... na... drucie... Niezdatny... do... lotu!
Vomact powtórzył:
Strona 16
– Najwyższy alarm. Zgłosić się do Centralnej Łącznicy.
– Ale proszę pana, nigdy dotąd nie...
– Tak jest, Martel. Nigdy dotąd nie było takiego alarmu. Zgłoś się do
Łącznicy. – I z nieznacznym złagodzeniem tonu dodał: – Nie ma potrzeby
się dekranczować. Idź tak, jak stoisz.
Tym razem to Vomact się rozłączył. Ekran zszarzał.
Martel odwrócił się do Luci. Złość uleciała, głos uspokoił się. Podeszła do
niego. Pocałowała go i zmierzwiła mu włosy. Była w stanie powiedzieć
tylko:
– Jakże mi przykro.
Widząc jego rozczarowanie, ucałowała go jeszcze raz.
– Uważaj na siebie, kochanie. Poczekam na ciebie.
Przeskanował się i włożył przezroczystą latającą pelerynę. Przy oknie
zawahał się i pomachał jeszcze do niej.
– Powodzenia! – zawołała.
On zaś, gdy owiewało go powietrze, powiedział do siebie:
– Pierwszy raz czuję lot, pierwszy raz od... jedenastu lat. Jezu, jak to
łatwo latać, kiedy człowiek czuje, że żyje!
Centralna Łącznica jarzyła się, biała i ascetyczna, daleko przed nim.
Martel rozejrzał się. Nie było widać poblasku statków przylatujących
z Przestrzeni, ani migotliwych płomieni niekontrolowanego kosmicznego
ognia. Wszędzie spokój, jak przystało na noc wolną od służby.
A Vomact mimo to go wezwał. Ogłosił alarm wyższy od kosmicznego.
Nie było czegoś takiego. Ale Vomact i tak go ogłosił.
Kiedy dotarł na miejsce, zastał tam mniej więcej połowę wszystkich
skanerów – czyli dwudziestu paru. Uniósł mówiący palec. Większość
obecnych stała parami zwrócona do siebie i rozmawiała, czytając sobie
z ust. Paru starszych i niecierpliwych bazgrało po tabliczkach i podsuwało
je sobie na przemian pod nos. Wszystkie twarze miały tępy, martwy,
rozluźniony, habermański wyraz. Martel, wchodząc do sali, wiedział, że
większość pozostałych śmieje się w grubo izolowanej intymności własnych
umysłów, myśląc sobie to, czego nie dałoby się wyjaśnić normalnymi
Strona 17
słowami. Od dawna nie zdarzyło się, by skaner przyszedł na spotkanie
skranczowany.
Vomacta jeszcze nie było. Zapewne, pomyślał Martel, wciąż wisi na
telefonie i obdzwania innych. Światełko telefonu błyskało i gasło; dzwonił
dzwonek. Dziwnie się poczuł, gdy dotarło do niego, że ze wszystkich
obecnych tylko on słyszy ten głośny dzwonek. Zrozumiał, dlaczego zwykli
ludzie nie lubili przebywać w towarzystwie grupek habermanów lub
skanerów. Rozejrzał się za jakimś towarzystwem.
Wypatrzył swojego kumpla Changa, który właśnie z ożywieniem
wyjaśniał jakiemuś staremu i zgryźliwemu skanerowi, że nie wie, czemu
Vomact dzwonił. Rozglądał się dalej i dostrzegł Parizianskiego. Podszedł
do niego, lawirując między innymi ze zręcznością pokazującą, że czuje
własne stopy od środka i nie musi na nie patrzeć. Paru innych spojrzało
nań martwymi twarzami i spróbowało się uśmiechnąć. Nie panowali
jednak do końca nad własnymi mięśniami i ich twarze wykrzywiały się
w paskudne maski. (Skanerzy przeważnie pilnowali się, żeby nie robić min
twarzami, których nie kontrolują. Martel dodał do siebie: Przysięgam,
nigdy już nie będę się uśmiechać nieskranczowany).
Parizianski pokazał mu mówiący palec. Stanąwszy z Martelem twarzą
w twarz, odezwał się:
– Pokazujesz się tu skranczowany?
Nie słyszał własnego głosu, słowa zabrzmiały więc jak skrzekot starego
i zepsutego telefonu. Martel podskoczył, choć tamten nie miał nic złego na
myśli. Nikt nie był bardziej dobroduszny od tego potężnego Polaka.
– Vomact zadzwonił. Powiedział: „Najwyższy alarm”.
– Powiedziałeś mu, że jedziesz na drucie?
– Tak.
– I mimo to kazał ci przyjść?
– Tak.
– Czyli tu nie chodzi o kosmos? Przecież w kosmos nie pójdziesz? Jesteś
jak zwykły człowiek?
– No właśnie.
– To po co nas wszystkich wezwał?
Strona 18
Z jakiegoś przedhabermanowego nawyku uniósł pytająco ręce. Dłonią
uderzył w plecy starszego faceta za sobą. Odgłos rozniósł się po całej sali,
ale usłyszał go tylko Martel. Odruchowo przeskanował Parizianskiego
i starszego faceta, a oni przeskanowali jego. Dopiero wtedy starszy zapytał,
czemu to zrobił. Gdy Martel wyjaśnił, że jedzie na drucie, starszy
mężczyzna od razu odszedł, żeby przekazać wszystkim nowinę, że na
spotkaniu w Łącznicy jest skranczowany skaner.
Nawet ta drobna sensacja nie była w stanie odwrócić uwagi większości
skanerów od zaniepokojenia najwyższym alarmem. Jeden, młody, który
ledwo rok temu skanował swój pierwszy lot, dramatycznie wszedł
pomiędzy Parizianskiego i Martela. Teatralnym gestem uniósł swoją
tabliczkę:
Vmct zwariowal?
Starsi pokręcili głowami. Martel, pamiętając, że młody człowiek jeszcze
niedawno był habermanem, złagodził powagę zaprzeczenia życzliwym
uśmiechem. Odezwał się normalnym głosem:
– Vomact to najwyższy rangą skaner. Jestem przekonany, że nie mógłby
zwariować. Na pewno zobaczyłby to na swoich przyrządach.
Musiał powtórzyć odpowiedź, powoli, wyraźniej układając usta –
dopiero wtedy tamten zrozumiał. Młody usiłował zmusić twarz do
uśmiechu, ale tylko wykrzywił ją w komiczną maskę. Wziął jednak
tabliczkę i naskrobał:
Racja.
Chang odłączył się od swojego kumpla i podszedł do nich. Twarz pół-
Chińczyka promieniała pośród ciepłego wieczoru. (Dziwne, pomyślał
Martel, że nie ma więcej Chińczyków-skanerów. Albo zresztą może nie
takie dziwne, jak sobie przypomnieć, że nawet swojego procenta
habermanów nie są w stanie dostarczyć. Za bardzo lubią dobrze żyć. Ale ci,
którzy już skanują, są naprawdę dobrzy). Chang zobaczył, że Martel jest
skranczowany, i odezwał się głosem:
– Tworzysz precedens. A jak Luci, pewnie zła była, że idziesz?
– Dobrze to zniosła. Wiesz, Chang, to dziwne.
– Co?
Strona 19
– Jestem skranczowany i wszystko słyszę. Twój głos brzmi dobrze. Jak
się nauczyłeś mówić jak... normalny człowiek?
– Ćwiczyłem na ścieżkach dźwiękowych z filmów. Zabawne, że
zauważyłeś. Zdaje się, że jestem jedynym skanerem na Ziemi czy pomiędzy
Ziemiami, który byłby w stanie udawać zwykłego człowieka. Lustra
i ścieżki dźwiękowe. Nauczyłem się to grać.
– Ale ty nie...
– Nie. Nie czuję, nie mam smaku, słuchu i węchu tak jak wszyscy inni.
Samo gadanie jest mi na nic. Ale za to pozytywnie działa na innych ludzi
wokół.
– Dla Luci to odmieniłoby całe życie.
Chang kiwnął mądrze głową.
– Mój ojciec na to nalegał. Mówił: „Ty może jesteś dumny, że jesteś
skanerem. A mnie jest przykro, że nie jesteś człowiekiem. Trzeba ukrywać
swoje wady”. Więc próbowałem. Chciałem staremu opowiedzieć
o kosmosie i o tym, co tam robimy, ale nie wyszło. Powiedział: „Konfucjusz
zadowalał się samolotami, to mnie też wystarczą”. Stary pozer! Tak bardzo
chce być Chińczykiem, a starochińskiego ani w ząb nie przeczyta. Ale
bystry jest naprawdę nieprzeciętnie i jak na kogoś, kto dobiega dwusetki,
dobrze się porusza.
Martel uśmiechnął się na samą myśl.
– Samolotem?
Chang odpowiedział uśmiechem. Niesamowicie panował nad
mięśniami twarzy; ktoś postronny nawet nie wpadłby na to, że Chang jest
habermanem i ma nad oczyma, policzkami i wargami zimną, świadomą
kontrolę. Był wyrazisty i żywy. Poczuł ukłucie zazdrości, spojrzawszy
w martwe, zamarłe twarze Parizianskiego i reszty. Wiedział, że sam
wygląda dobrze, bo czemu miałoby być inaczej? Był skranczowany.
Odwrócił się do Parizianskiego i powiedział:
– Słyszałeś, co Chang mówił o swoim ojcu? Stary używa samolotu.
Parizianski poruszył ustami, lecz te dźwięki nic nie znaczyły. Wziął
tabliczkę i pokazał ją Martelowi i Changowi.
Bzz bzz ha ha. Dzielny stary.
Strona 20
W tym momencie Martel usłyszał kroki w korytarzu. Mimo woli spojrzał
ku drzwiom. Inni też zwrócili się w tamtą stronę.
Wszedł Vomact.
Grupa stanęła na baczność w czterech równoległych szeregach.
Przeskanowali się nawzajem. Liczne dłonie wyciągnęły się i pokręciły
kontrolkami na swoich pulpitach piersiowych, regulując parametry
biochemiczne, które zaczęły wychodzić poza normę. Jeden skaner pokazał
złamany palec, który wykrył mu inny skaner. Zaczęli mu go opatrywać
i unieruchamiać.
Vomact uniósł pastorał. Sześcian na czubku zalał czerwonym blaskiem
całą salę, szeregi przegrupowały się, wszyscy skanerzy uczynili gest
oznaczający: Obecni i gotowi!
Vomact odpowiedział postawą oznaczającą: Jestem najstarszym rangą
i przejmuję dowodzenie.
Mówiące palce uniosły się w odpowiedzi: Zgadzamy się i słuchamy.
On zaś uniósł prawą rękę, opuścił przegub jakby był złamany,
w dziwacznym geście oznaczającym: Czy są tu jacyś ludzie? Jacyś
nieskrępowani habermani? Czy jest wolna droga dla skanerów?
Skranczowany Martel jako jedyny z obecnych usłyszał osobliwy szmer
stóp, gdy wszyscy obracali się, nie zmieniając miejsca, patrzyli uważnie po
sobie nawzajem i błyskali światełkami na pasach w ciemne zakamarki
wielkiej sali. Gdy znów zwrócili się twarzami do Vomacta, ten uczynił
kolejny gest.
Wolna droga. Słuchajcie i odpowiadajcie.
Martel zauważył, że tylko on się rozluźnił. Reszta nie wiedziała, co to
„rozluźnienie” – mózgi mieli zamknięte we własnych czaszkach, połączone
tylko z oczyma, a resztę ciała łączyły z umysłem tylko nerwy niezmysłowe
i przyrządy na piersi. Uświadomił sobie, że, skranczowany, spodziewał się
słyszeć głos Vomacta, najstarszy wśród skanerów mówił bowiem od
pewnego czasu. Ale jego usta nie wydawały żadnego dźwięku. (Vomactowi
nigdy nie chciało się bawić w dźwięki).
– ...a kiedy pierwsi ludzie, którzy poszli w kosmos, trafili na Księżyc, to
co tam znaleźli?