3034
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3034 |
Rozszerzenie: |
3034 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3034 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3034 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3034 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ DRZEWI�SKI
POS�ANIEC
Artemid ju� od d�u�szego czasu my�la� tylko o jednym. Celny kopniak �o�nierza
kanejskiego wstrz�sn�� wn�trzno�ciami. Zmusi� do wy��cznego po�wi�cenia si�
b�lowi, sadystycznie wzmaganemu przez rwanie przywi�zanych do w��czni r�k i n�g.
Otworzy� oczy. W chaotycznym �wietle pochodni nie m�g� dojrze� celu, ku kt�remu
by� niesiony, ale na c� m�g� liczy� on, pokonany �o�nierz. J�kn�� na moment
obudzon� w�ciek�o�ci�. Tak si� da� podej��, ca�kowita kl�ska armii, wszyscy
zabici. Gdyby nie martwy ko�, kt�ry go nakry� zdychaj�cym cia�em...
Cisza �wiadczy�a, �e znalaz� si� na miejscu przeznaczenia. Tamci z kim�
rozmawiali, nie rozumia� ich j�zyka. Rozpozna� jednak pijacki be�kot i cz�owiek
cuchn�cy nie sfermentowanym piwem przystawi� mu �agiew nieomal do twarzy.
Zaskwiercza�y przypalone w�osy, a cia�o wygi�o si� pr�buj�c uj�� ogniowi.
Szyderczy �miech i kto� splun�� mu w twarz, lecz chybi�. Jeden z tragarzy
postawi� koniec w��czni na ziemi i cia�o Artemida zsun�o si� w bolesnym upadku.
Skrzypn�y zawiasy i jednym mocnym wyrzutem zosta� ci�ni�ty do �rodka. Zamkn�li
go.
Pod�oga cuchn�a zwierz�cymi odchodami i brudem, �a�cuch, czy te� uprz��,
wbija�a si� w brzuch, jednak brakowa�o mu si�, aby przewr�ci� si� na plecy. W
pierwszej chwili s�dzi�, �e jest w lochu czy piwnicy i dopiero po jakim� czasie
przyjmuj�ce ciemno�� oczy dostrzeg�y stoj�ce przy �cianach koryta. Lecz nie to
by�o najistotniejsze. W k�cie, o�wietleni smug� ksi�ycowego �wiat�a, siedzieli
ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny paj�k sun�� ku niemu.
- Kim jeste�? - pytanie to pad�o w ojczystym j�zyku.
- Centurion Artemid. Ty za� kim jeste�?
- �o�nierz, nazywaj� mnie Plebo.
M�wi�c to sprawdzi� jego wi�zy, a potem nie wiadomo sk�d wyci�gni�tym ostrzem
przeci�� sznury. Artemid uni�s� si� i sycz�c z b�lu zacz�� odrywa� w�arte w
cia�o konopne w��kna.
- Ilu nas tu jest?
- Razem z tob� o�miu.
- Czy s� jacy� oficerowie?
Plebo zawaha� si�.
- Tak... chyba jeden.
- Dlaczego chyba?
- Nie odzywa si� do nas.
Artemid zamilk� i ca�� wol� skupi� na pr�bie powstania. Powykr�cane stawy by�y
nieczu�e i grozi�y kontuzj�. Kiedy ruszy� Plebo, z podziwem zerkn�� na jego
szerokie bary. Chcia�by mie� takiego �o�nierza u siebie, lecz czy kiedykolwiek
b�dzie mia� ku temu okazj�?
Ju� z daleka wyczu�, kt�ry z nich jest oficerem. Niski blondyn n z�amanym nosie
siedzia� samotnie pod oknem obok zawalonego koryta. �o�nierze nawet nie
poruszyli si�, kiedy do nich podeszli. Przy tym, kt�ry j�cza�, zosta� Plebo.
- Centurion Artemid - wypowiedzia� swoje imi� o ton za g�o�no.
Tamten musia� to zauwa�y�, gdy� niech�tnie zerkn�� w g�r�.
- Czy to teraz wa�ne? Siadaj.
Pr�buj�c znale�� suche miejsce dostrzeg� na szyi oficera metalowy �a�cuch. Z
wra�enia a� zapomnia�, jak mu przeszkadza smr�d pomieszczenia.
- Trybun - wyci�gn�� palec. - Jeste� trybunem.
Cz�owiek pod oknem spojrza� na medalion i z niech�ci� pokiwa� g�ow�.
- Widzisz, zapomnia�em wyrzuci� - mrukn�� i chwyci� Artemida za po��. -Tak,
jestem trybun Lukjusz, ale mam to w dupie.
Zanim s�owa dotar�y do Artemida, uczu� d�o� na ramieniu. By� to Plebo.
- Potrzebuj� koszuli na szarpie, jeden z nas mocno krwawi.
Nieomal odtr�ci� r�k�.
- Jak to... nie zostan� w samej kurcie.
- Zostawcie, �o�nierzu, centuriona - powiedzia� Lukjusz i niezdarnie zacz��
�ci�ga� ubranie. - Jemu koszula mo�e by� jeszcze potrzebna.
Artemid sczerwienia�. Takie poni�enie - pomy�la�, lecz nie odezwa� si� ani
s�owem, dop�ki Plebo by� przy nich.
- Trybunie Lukjuszu - m�wi� z naciskiem. - Nie do��, �e gardzicie swoj� pozycj�,
to jeszcze o�mieszacie... Przerwa� mu skrzekliwy �miech. By�by przysi�g�, �e
tamten jest serdecznie rozbawiony.
- Centurionie - us�ysza�. - Jak to si� sta�o, �e maj�c tak walecznych i
honorowych oficer�w przegrali�my t� bitw�?
- Jak to si� sta�o? - sykn�� przez z�by.
Tym razem glina zmieszana z gnij�cymi odpadkami nie przeszkodzi�a mu. Opad� na
kolana.
- Sta�o si� tak dlatego, �e nasi dow�dcy dali si� jak dzieci nabra� na
przejrzysty manewr Kanejczyk�w. Dlatego, �e pozwolili ich najwi�kszej broni -
konnicy - obej�� skrzyd�a i zamkn�� wszystkie centurie w kotle.
Lukjusz przesta� si� �mia� i z zaciekawieniem �ledzi� twarz Artemida.
- Dlatego, �e po godzinie walki, kiedy jeszcze mieli�my przewag� w ludziach,
konsul zamiast zarz�dzi� odwr�t, kaza� atakowa� ci�kozbrojnych. Wiadomo by�o,
�e nie mamy ju� w��czni.
Lukjusz podrzuci� kilkakrotnie medalion.
- Troch� masz racji, centurionie, ale tylko troch� uni�s� d�o� i jeden po drugim
rozwiera� palce. - Po pierwsze: po bitwie zawsze jest �atwiej krzycze�, �e
wszystko z g�ry by�o wiadome. Po drugie: zwa�, �e to nasza konni-_ ca zosta�a
najpierw podst�pem i zdrad� odci�ta od si� g��wnych, a potem zat�uczona w tym
w�wozie. Po trzecie: konsul Marek zgin�� w pierwszych minutach, kiedy osobi�cie
stara� si� przyj�� jej z pomoc�.
Artemid przechyli� g�ow�, a� dosi�gn�� �ciany chlewu.
- Co innego s�ysza�em w czasie walki.
Lukjuszowi b�ysn�y ironicznie oczy.
- W czasie bitwy wiele si� s�yszy.
Zamilkli. Z gromadki le��cych dobiega� bulgotliwy oddech. Wygl�da�o, jakby jego
w�a�ciciel si� dusi�. Kt�ry� z �o�nierzy musia� �u� czosnek, gdy� zapach powoli
przebija� si� nad zwierz�copochodne smrody. Za oknem chlewu s�ycha� by�o
cz�apanie stra�nika. Odg�os krok�w umilk� tak niespodziewanie, �e obydwaj z
Lukjuszem unie�li g�owy. Szmer sp�ywaj�cej za �cian� cieczy wyja�ni� sytuacj�. Z
odraz� przesun�li si� na bok.
- Jak ci si� zdaje, centurionie, po co nas tu trzymaj�?
Pytanie by�o retoryczne i jakby troch� szydercze. Artemid d�u�sz� chwil�
wpatrywa� si� w twarz trybuna, zanim odpar�.
- Powiedz, je�li wiesz.
- A ty si� nie domy�lasz?
- Nie, nie domy�lam!
Lukjusz bawi� si� jego z�o�ci�.
- Walczy� was ucz�, ale o obyczajach wroga nikt nie pomy�li - m�wi�c to
przebiera� palcami ogniwa �a�cucha. - Kanejczycy maj� zwyczaj darowania wolno�ci
jednemu z je�c�w. Wybieraj� go spo�r�d pozosta�ych przy �yciu. Trzeba przyzna�,
�e przy ich sposobie walki niewielki maj� wyb�r. �eby nie by�o w�tpliwo�ci, to
powiem, �e reszt� je�c�w zabijaj�, a samego pos�a�ca wyprawiaj� do swoich.
- Po co?
Lukjusz z wyrzutem zerkn�� na Artemida.
- Wyobra� sobie. Jeste� w stolicy, wojska ruszy�y na spotkanie wroga, kt�rego
musz� powstrzyma�. W mie�cie niepok�j, wszyscy oczekuj� nowin. A tu przybywa
�o�nierz, jedyny pozosta�y przy �yciu z ca�ej armii. Opowiada o kl�sce i chc�c
nie chc�c, o pot�dze wroga. Zal�kniony, pe�en strachu, mimo woli gloryfikuje
naje�d�c�w, os�abia morale i wiar� tych, kt�rzy przecie� musz� stan�� do
ostatecznej walki o kraj. Teraz ju� rozumiesz?
Artemid z poblad�� twarz� wstaje i pochyla si� nad trybunem. Rozdygotane r�ce
szoruj� po �cianie.
- Na bog�w, nie mo�na do tego dopu�ci�. Obydwaj wiemy, jakie nastroje s� w
stolicy. Niech ten cz�owiek otworzy sobie lepiej �y�y.
Lukjusz zni�a g�os do szeptu.
- Uspok�j si�. Tego nikt nie zrobi. S�dz�, �e nawet ty. No powiedz, zrobi�by�
to...
Artemid chwieje si� i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzie�.
- Widzisz. Je�li my nie umiemy, to jak mo�emy tego wymaga� od �o�nierzy.
Przez okienko wida� gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.
- Lukjuszu - szept jest cichy, niedos�yszalny. - Kogo oni wybior�?
- Nie wiem. Zdaje si�, �e nie ma �adnej regu�y. Wybiera i pi�tnuje �elazem sam
Osteron. Nie b�j si�, rano b�dzie wiadomo.
W ciszy zn�w s�ycha� charkot umieraj�cego. Lecz wydaje si�, �e Artemid tego nie
s�yszy. Wstaje i lekko ku�tykaj�c zaczyna przemierza� klepisko mi�dzy dwoma
przeciwleg�ymi �cianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo,
wci�ga �o�nierzy. B�yszcz�ce oczy zdaj� si� z maniakalnym uporem sun�� za
zgarbion� sylwetk� centuriona. Nawet umieraj�cy �o�nierz cichnie, ulegaj�c
nastrojowi.
Artemid sta� przy �cianie i w zamy�leniu wyd�ubywa� glin� spomi�dzy desek.
Wreszcie otworzy� szerzej oczy i potakuj�c my�lom odwr�ci� si� ku tamtym.
Wygl�da�o, �e �pi�, mo�e jedynie Lukjusz oddycha� zbyt szybko.
- Lukjuszu! - potrz�sn�� go za rami�. - Wiem... ju� wiem.
Trybun rozwar� powieki. Wzrok mia� pogodny, rozumny i gdyby nie ten u�miech
b��dz�cy po wargach...
- Co wiesz, centurionie? - spyta�, lecz Artemid nie odpowiedzia�.
Stan�� odwr�cony do niego plecami.
- �o�nierze! - krzykn�� zapominaj�c o stra�ach. - Czy wiecie, dlaczego oni nas
tu trzymaj�?
Milczeli, wi�c odpowiedzia� sam sobie..
- S�uchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego morderc� Osterona i
wypuszczony na wolno��, aby m�g� zanie�� naszym matkom i braciom straszn� wie��
o kl�sce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozosta�ymi; kto walczy�
wczoraj, ten nie mo�e mie� w�tpliwo�ci.
Podszed�, prawie dotykaj�c siedz�cych postaci.
- Lecz nie to jest wa�ne. Przed wyruszeniem w drog� Osteron osobi�cie wypali
pos�a�cowi sw�j znak. Wiecie ju�, o co chodzi?
Potoczy� wzrokiem.
- Osobi�cie, on sam to zrobi. Wystarczy�oby chwyci� miecz, dr�g albo jak kto ma
si�y, zadusi� �mij�. To b�dzie jedyna szansa, gdy� nikomu nie przyjdzie do
g�owy, �e ten jeden, kt�remu zosta�o darowane �ycie, odwa�y si� na takie
szale�stwo. A wtedy?,. - g�os wibrowa� mu w gardle. - Wtedy pot�ga Kanejczyk�w
padnie jak �lepy i kulawy. Czym�e oni s� bez wodza? Niczym. On jeden zbudowa� i
umocni� to plugawe pa�stwo. Jego zabi� to zabi� pa�stwo.
Umilk�, chciwie oczekuj�c odpowiedzi. Lecz s�ysza� jedynie �wist w�asnego
oddechu i cichy �miech Lukjusza. Tylko oczy �o�nierzy �wiadczy�y, �e nie uronili
ani jednego s�owa. Trzasn�� pi�ci� w d�o� i skoczy� ku trybunowi.
- Ty... ty... - d�awi� si�. - Czym�e jeste�, kto ci da� prawo?
Lukjusz gwa�townym ruchem chwyci� go obydwoma d�o�mi za w�osy i przyci�gn�� do
siebie.
- Uspok�j si�, szale�cze - szepn�� mu do ucha. - I nie blu�nij.
Artemid daremnie pr�bowa� uwolni� si� z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny
oddech muska� mu twarz.
- Czego ty od nich oczekujesz? S� przyuczeni do walki, a nie do podejmowania
zawi�ych decyzji. Teraz musz� sami to przemy�le� i sami doj�� do tego. Rozkazem
ich nie zmusisz.
Pu�ci� jego g�ow�.
- Na mnie te� nie pluj.
Artemid odskoczy�.
- Wi�c r�b - wydysza� - r�b co�.
Lukjusz bez s�owa wyci�gn�� w g�r�, ku smudze �wiat�a d�o�, a drug� zacz�� co�
zsuwa� z palca. Jeszcze moment i trzyma� w r�ku pier�cie�. Zwyk�y, miedziany.
nie wzbudzaj�cy po��dania w rabusiach.
- Oczywi�cie nie wiesz, co to jest?
Pokr�ci� g�ow�.
- Co widzisz z do�u?
Zbli�y� twarz.
- Ma�y ko�eczek.
- Zgadza si�. Je�li go wyci�gniesz, najlepiej z�bami, u g�ry wysunie si� kolec.
Biada temu, kto si� nim uk�uje.
Artemid z wra�enia przesta� oddycha�.
- Wystarczy�oby tym... - wydusi�.
- Zgadza si�. Osteron. po jednym uk�uciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.
- Sk�d to masz?
- Ka�dy z trybun�w posiada co� takiego; na wszelki wypadek - doda� i rzuci�
przedmiot na d�o� Artemida. Ten omal go nie upu�ci�.
- Jak to... dajesz mi go?
- Bierz. Tobie bardziej si� przyda.
- Ale przecie� r�wnie dobrze mog� wybra� ciebie.
Lukjusz skrzywi� si� i d�u�sz� chwil� obserwowa� coraz s�absz� smug� �wiat�a.
- Czy naprawd� chcesz mnie zmusi� do tego, abym powiedzia�, �e m�j wyb�r nie
b�dzie mia� dla sprawy �adnego znaczenia?
Opieraj�c si� o jego ramiona powsta�.
- �pij i niech bogowie maj� ci� w opiece.
Artemid zosta� na jego miejscu i z uwag� obserwowa� nikn�c� sylwetk�. Nie uda�o
mu si� dostrzec twarzy.
Obudzi� go nienaturalny, piskliwy g�os, kt�ry wrzeszcza� i stara� si� by�
gro�ny. Odchrz�kn�� pod�y smak w gardle i skoncentrowa� wzrok na przyby�ych.
�r�d�em ha�asu by� stoj�cy przed dwoma Kanejczykami t�umacz.
- Wsta�cie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze �ycie.
Oci�gaj�c zebrali si� w �wietle drzwi. Najwy�szy rang� Kanejczyk mia� niedu�e
oczy i obwis�y lewy policzek, �lad dawnego ci�cia. T�umacz wyszczeka� jego
s�owa.
- Dostojno�� pyta si�, ilu was jest?
Artemid zerkn�� na Lukjusza, lecz ten sta� sztywny i milcz�cy.
- Siedmiu - odpar� kto� z ty�u. - Jest nas tylko siedmiu.
Artemid nie zmia�d�y� Plebo wzrokiem tylko dlatego, i� dostrzeg� strach na
twarzy t�umacza. A� dziw, �e cz�owiek mo�e si� tak szybko spoci�.
- Jak to siedmiu? - rozbieg�y mu si� oczy. - Kto� uciek�?
Kanejczycy r�wnie� okazali zaniepokojenie, lecz umilkli, gdy je�cy rozst�pili
si� na boki. Mo�na by�o teraz dostrzec le��cego cz�owieka. G�ow� mia� tak
przechylon� ku ty�owi, i� grdyka celowa�a prosto w powa��, zas�aniaj�c twarz.
Okryta rdzawymi szmatami klatka piersiowa by�a nieruchoma. Kanejczyk, ten z
blizn�, wzruszy� ramionami i uni�s� r�k�. Stoj�cy za nim kusznicy chwycili
le��cego za nogi i wywlekli na zewn�trz. Ponownie zaszczeka� t�umacz.
- Jego najwy�sza dostojno�� w�dz Osteron postanowi� darowa� jednemu z was,
niegodnych, �ycie.
Artemid spojrza� k�cikiem oka na Lukjusza. Trybun mia� dumnie uniesion� twarz.
- Aby da� wam wszystkim r�wne szanse, zostaniecie poddani pr�bie - ponownie
odezwa� si� t�umacz. - Wojska wielkiej armii kanejskiej zostan� w tej okolicy
przez jaki� czas, aby nabra� si� do ostatecznego pokonania waszego w�adcy. W tym
czasie zbudujemy aren�, na kt�rej stoczycie mi�dzy sob� walk�. Kto prze�yje, ten
b�dzie wolny.
T�umaczowi jarzy�y si� w podnieceniu oczy i zanim prze�o�y� ostatnie s�owa,
doda� co� od siebie.
- Wy �winie! B�dziecie ta�czy� jak os�y w cyrku - otar� nos r�kawem. - Teraz
zostaniecie rozdzieleni, aby�cie przypadkiem nie doszli do porozumienia
psuj�cego widowisko.
Wystawi� ��te-�opaty z�b�w i strzykn�� �lin�. Oficerowie odsun�li si� ust�puj�c
miejsca kusznikom. Nie szcz�dz�c kopniak�w i wyzwisk wyp�dzili wi�ni�w na dw�r.
Lukjusz ani s�owem nie odezwa� si�, kiedy mu �ci�gano �a�cuch. Inni r�wnie�
milczeli.
Przez ca�e dwa tygodnie, kt�re przysz�o mu sp�dzi� w namiocie, nie odezwa� si�
ani s�owem. Lecz op�aci�o mu si� to. Po dniach przemy�le� upewni� si� w jednym.
Pokona wszystkich, musi to zrobi�, a p�niej zabije Osterona. Wiedzia�
dok�adnie, jak to zrobi. Gdy ten przy�o�y roz�arzone �elazo do ramienia, z
pewno�ci� b�dzie spogl�da� mu w twarz oczekuj�c grymasu b�lu, a wtedy jeden cios
i imperium kanejskie upadnie w proch.
Jeszcze si� u�miecha�, gdy gwa�townie odskoczy�a zas�ona. Przyszli. Mru��c oczy
od dawno nie ogl�danego s�o�ca st�pa� niepewnie za stra�nikiem. Suche powietrze
unios�o spod st�p k��by brunatnego kurzu. Skojarzy� sobie, �e przez ca�y okres
niewoli by�a upalna, bezdeszczowa pogoda.
Potkn�� si� i �api�c r�wnowag� jakby odzyska� s�uch. Us�ysza� bliski szmer
tysi�cy ludzi. Zas�aniaj�c oczy mo�na by�o dojrze�, i� zbocza w�wozu, ku kt�remu
pod��ali, obsadzone s� morzem g��w kanejskich �o�nierzy. Zakl�� bezsilnie i
potkn�� si� po raz wt�ry. Wtedy dojrza� innych: Lukjusza, Plebo i tamtych,
kt�rych imion nie dane mu by�o pozna�. Nie powitali si� nawet. Po co?
�ciany w�wozu coraz wyra�niej zamyka�y pas nieba i coraz pewniejszym stawa� si�
plan Kanejczyk�w. Szli ku rz�dom ceglanych mur�w pokrywaj�cych ca�y �rodek
w�wozu. ��ta barwa �cian tylko nieznacznie odr�nia�a si� od pod�o�a, wszystko
by�o-suche, ja�owe i monotonne. Ryk kanejskich �o�nierzy narasta�, spad�o kilka
kamieni. Lecz gest stoj�cego na skalnej p�ce cz�owieka uciszy� t�um i
u�wiadomi� Artemidowi w�adz� Osterona. W dusznej ciszy podeszli do ceglanego
labiryntu. Pod pierwszym murem le�a�a bro�: w��cznie, tarcze i miecze. Sta� przy
nich oficer z blizn� na policzku.
- Zostaniecie poddani pr�bie - zaszczeka� t�umacz zza jego plec�w. - Ka�dy z was
mo�e wybra� dowolny rodzaj i ilo�� broni. Wejdziecie do labiryntu jednocze�nie,
ka�dy przez inne wej�cie. Macie walczy�...
Tu Kanejczyk uni�s� r�k� i szyderczym wzrokiem omi�t� zbocza.
- Macie walczy� na �mier� i �ycie, daj�c przyk�ad naszym �o�nierzom. Ktokolwiek
b�dzie pr�bowa� opu�ci� labirynt przed zachodem s�o�ca, zginie. Moi kusznicy ju�
si� o to postaraj�.
Jakby na pokaz stoj�cy dot�d z boku �o�nierze z ko�czanami na plecach zacz�li
ostentacyjnie kr�ci� korbami. Ci�ciwy niemile skrzypia�y.
- O zachodzie s�o�ca, gdy rozlegnie si� g�os tr�b, ten kt�ry ocaleje, b�dzie
m�g� wyj��. Ale tylko jeden. Gdy wyjdzie dw�ch, obydwaj zgin�.
Oficer zakaszla� i sp�uka� gard�o winem z podanego przez t�umacza buk�aka.
Nast�pnie skinieniem r�ki zach�ci� ich do wyboru broni. Gdy odchodzili do wej��,
t�um na zboczach ponownie falowa� gard�owymi okrzykami.
Opar� si� plecami o mur i ocieraj�c stru�ki potu przekr�ci� g�ow�. Widoczna
cz�� labiryntu by�a pusta. Mur po drugiej stronie, tak jak i ten, o kt�ry si�
opiera�, by� o g�ow� ni�szy od niego. M�g�by podskoczy� i sprawdzi� co jest
dalej, lecz ba� si�. Wystarczy�by jeden sztych prosto w twarz... Nad ceg�ami, w
dalszej perspektywie czernia�y na tle ska� sylwetki Kanejczyk�w. Zamkn�� oczy.
To okropne uczucie mie� usta pe�ne g�stej i gorzkiej �liny. Te sucze pomioty nie
da�y im nic do picia, a przecie� widzieli, jak s�o�ce pra�y.
Odklei� si� od muru, gdzie nadaremnie szuka� cienia i ocieraj�c d�oni� plecy
ruszy� dalej. Nie potrafi� zbyt d�ugo os�ania� si� tarcz� od s�o�ca, by�a zbyt
ci�ka.
Dziwi�c si� sobie, drobi� teraz flegmatycznie krok za krokiem i jedynie na
zakr�tach wzmaga� czujno��. Na razie jednak nie natrafi� na nikogo. Labirynt by�
du�y, mo�na w nim by�o d�ugo szuka� �mierci, depcz�c bez ustanku ceglany gruz i
rozpalony piasek. Przedsionek piek�a, przysz�o mu na my�l. Mia� cich� nadziej�,
�e uda si� mo�liwie jak najd�u�ej unika� walki. Niech si� wyr�n�, my�la�, a on
wypocz�ty tym �atwiej poradzi sobie z ostatnim.' Przecie� musi zwyci�y�.
Za najbli�szym za�omem dojrza� wreszcie przeciwnika, lecz ju� pierwszy rzut oka
wyja�ni� spraw�. �o�nierz mia� rozp�atane a� do kr�gos�upa gard�o. Obok, w
ka�u�y krwi, le�a�a p�kni�ta tarcza, kt�r� obsiad�y tysi�ce much; du�ych i
zielonych. Artemid wzdrygn�� si� i przeskoczy� cia�o. Szybkim krokiem ucieka� od
wiruj�cego, brz�cz�cego k��bowiska.
Gdy przystan�� dla zaczerpni�cia tchu, dopad� go daleki ryk Kanejczyk�w. Gdzie�
niedaleko, za kt�rym� z ceglanych mur�w, kto� kogo� mordowa�. Uni�s� twarz i
w�sz�c stara� si� us�ysze� cokolwiek. Niestety, upa� t�umi� wszelkie d�wi�ki.
Zrezygnowany wytar� d�onie w kurt� i mocniej uj�� w��czni�. Wtedy dopiero poj��,
�e �w zauwa�ony przez niego kszta�t le��cy u ko�ca korytarza jest cz�owiekiem.
Os�oni� oczy i przesta� mie� w�tpliwo�ci, nawet zacz�� si� domy�la� prawdy.
Podszed� i tr�ci� posta� w��czni� w rami�. Osun�a si� na bok wytrzeszczaj�c ku
s�o�cu szkliste ga�ki. Na ustach trupa b��ka� si� lekko ironiczny u�miech.
Wiedziony instynktem rozwar� zmar�emu palce. Po�rodku d�oni, jak robak, le�a�
miedziany pier�cie�. Wok� miejsca uk�ucia zasycha�a kropla krwi, szkar�atnie
czerwonej.
- Uciek�e� - wyszepta�. - Po prostu uciek�e� i nic nie zrobi�e�.
Westchn��.
- Szkoda.
Zamkn�� powieki Lukjuszowi i ruszy� dalej dziwi�c si� sobie, �e tak mu �al tego
cz�owieka.
Sta� przy kolejnym zabitym i zastanawia� si�, na czym mu teraz najbardziej
zale�y. Ocaleniu �ycia, zabiciu Osterona czy po�o�eniu kresu tej mord�dze. Jak�e
ma�e s� wielkie sprawy, kiedy cz�owiek s�ania si� na nogach ze zm�czenia, upa�u
i strachu. Jak�e szybko traci si� pami�� o tym dla kogo, po co, w imi� czego...
Gdyby by�a mo�liwo��, uciek�by jak najdalej od tego miejsca i jedyn� rzecz�,
kt�ra go powstrzymuje, jest fakt, �e nie ma takiej mo�liwo�ci. Trzeba i�� i
dope�ni� przeznaczenia.
Od dawna zdawa� sobie spraw�, �e idzie czyim� �ladem; krwawym i jednoznacznym.
Jeszcze jeden trup i b�dzie wiedzia�, kto zbiera to �niwo: Plebo czy inny
�o�nierz.
Nie zastanawiaj�c si� skr�ca na najbli�szych rozstajach w lewo i faktycznie,
przypuszczenia spe�niaj� si�. Pi�ty trup nie jest trupem Plebo. Nieznany
�o�nierz le�y na boku i jedynym wyja�nieniem dziwnej pozycji jest wystaj�ce z
plec�w ostrze w��czni. Krew jeszcze nie zd��y�a wyschn��. Artemid nie przygl�da
si� d�u�ej. Do zachodu s�o�ca pozosta�o niewiele czasu. Przyspieszaj�c kroku
pilnie wypatruje ros�ej sylwetki tego, kt�rego chcia� mie� w swoim oddziale.
G��boko oddychaj�c przez nos zbiera si� do walki. W tej chwili jest to z
pewno�ci� najwa�niejsza walka w jego �yciu. Nie my�li jednak o tym i gdy za
kolejnym murem dostrzega sylwetk� Plebo, decyzj� podejmuje b�yskawicznie.
Najpierw j�czy on, a potem oszczep rozpruwaj�cy powietrze. Z oddali dobiega ryk
Kanejczyk�w. Plebo jest jednak wspania�y. Pada na twarz pozwalaj�c ostrzu musn��
kark i ju� stoi naprzeciwko Artemida. Za nim wida� wybity w murze otw�r. Artemid
unosi tarcz� i do b�lu �ciska r�koje�� miecza.
Jednocze�nie zaczynaj� zatacza� kr�gi wok� siebie. Jak uwi�zani trzymaj� wci��
t� sam� odleg�o��. To nieprawdopodobne , ale zza tarczy Plebo wida� tylko oczy.
Nic wi�cej, ani kawa�ka cia�a. Artemid ostro�nie przestawia stopy. Pami�ta o
swoich d�ugich nogach i wysoko umieszczonym �rodku ci�ko�ci. Dlatego te� ma
zgi�te kolana i �w posuwisty krok. Przekle�stwo! Wsz�dzie jest twarde pod�o�e,
�adnych kamieni, lecz on si� potyka. Odzyskuje r�wnowag�, lecz za p�no. Z
trzaskiem wbija si� w tarcz� oszczep Plebo. D�ugi, ci�ki, o wiele ci�szy od
jego oszczepu, zaczyna mu �ci�ga� tarcz� w d�. Ko�c�wka drzewca wibruje w
powietrzu na�laduj�c dr�enie mi�ni. Widzi, �e tamten zacie�nia kr�g wok�
swojej ofiary. Jeszcze czeka, ale wie, �e pr�dzej czy p�niej omdla�e rami�
Artemida da mu miejsce do ciosu. Centurion krzyczy i celuj�c wbitym oszczepem w
g�ow� tamtego szar�uje. Piasek ch�oszcze �ydki, �oskot zderzenia. Mur wylatuje
na oczach Artemida w niebo, a on sam wali si� na spalon� ziemi�. Krew p�ynie z
rozbitej twarzy, lecz nie zwa�a na to. Przewraca si� na plecy. Olbrzymi �o�nierz
ju� niczym nie przypominaj�cy Plebo unosi miecz. Jego koniec celuje w s�o�ce.
Ostatnia szansa, przemyka Artemidowi, jestem ostatni� szans�. Nadludzkim
wysi�kiem ciska w tamtego mieczem. Wydaje si� niemo�liwe obroni� przed tym
ciosem, lecz Plebo z �atwo�ci� odbija �elazo i tnie. Artemid zamiera w po�owie
oddechu. Jego wygi�te cia�o niczym przyszpilone drga nad piaskiem. Purpura
�cieka wzd�u� r�kaw�w a� do d�oni. Unosi je wbrew wszelkim prawom ku
�o�nierzowi, lecz mocny kopniak odrzuca je z powrotem. Z pi�ci wysuwa si�
niewielki miedziany pier�cie� i toczy do martwego boku. Gdzie� za murami
odzywaj� si� tr�by. Plebo k�adzie stop� na torsie i z chrz�stem wyci�ga miecz.
Tr�by grzmi� niecierpliwie.
Osteron by� szczup�ym cz�owiekiem o rysach twarzy bardziej przypominaj�cych
filozofa ni� wojownika. Lecz na tym ko�czy�o si� podobie�stwo. Wyblak�e, gro�ne
oczy, gwa�towne ruchy i g�os tak nie pasuj�cy do sylwetki. T�um szala� na sam
jego d�wi�k.
Stali teraz przed g��wnym namiotem wodza. Na podium, mi�dzy paleniskami z
roz�arzonym w�glem, le�a� osadzony na drewnianej r�czce sygnet Osterona. Z
tysi�cy �o�nierzy ka�dy chcia� go dojrze�, st�d te� s�ycha� by�o przekle�stwa i
wrzaski. Mieli r�wnie� jeszcze jeden pow�d do zniecierpliwienia. Do obozu
przysz�y beczki z piwem, kt�re mia�y by� otwarte po ceremonii oswobodzenia. Na
razie-musieli czeka�, ale w zasadzie nie narzekali. Tego rodzaju widowiska
zawsze nale�a�y do udanych.
Ryk wstrz�sn�� ich gardzielami. Na podium wszed� Osteron odziany w purpurow�
szat� z naszytym czarnym or�em na piersiach. Trzask tysi�cy uderzaj�cych o
tarcze pi�ci by� og�uszaj�cy. W�dz by� zadowolony. Nie ucisza� �o�nierzy,
chcia� w�a�nie tego. W nie milkn�cym ha�asie mi�dzy czw�rk� kusznik�w wszed� za
nim na podium �o�nierz pokonanej armii. By� obna�ony do pasa.
- Widzisz nasz� pot�g�! - zaskowycza� ten sam t�umacz. - Id� do swoich w�adc�w i
opowiedz, co ujrza�e�. Niech odst�pi� od oporu.
Osteron podni�s� r�czk� i w�o�y� metal mi�dzy w�gle. Plebo nie przygl�da� si�
d�u�ej jego powolnym ruchom. Wodzi� wzrokiem po szeregach kanejskich �o�nierzy,
gdzieniegdzie tylko przedzielonych szarymi plamami namiot�w. Nad postaciami
dygota�o, nieomal dysz�c, rozgrzane powietrze.
T�um ponownie zarycza�, znak �e Osteron wyj�� sygnet. Uni�s� go w g�r�, tak samo
jak w g�r� unios�y si� kusze otaczaj�cych podium �o�nierzy, a potem mocno
przycisn�� rozpalone �elazo do ramienia Plebo. Zaskwiercza� t�uszcz i stru�ka
bladego dymu unios�a si� ku g�rze. Osteron nieomal�e z uznaniem obserwowa�
twarz, kt�rej jedynie �renice minimalnie si� zw�zi�y. Na jasnej sk�rze wyra�nie
odcina� si� wypalony znak, wok� kt�rego czerwienia�a i puch�a sk�ra. Plebo z
pustk� w oczach spogl�da� na to. Jedynie uwa�ny obserwator m�g�by zauwa�y�
kurczowo zaci�ni�te mi�nie szcz�k. Osteron rozejrza� si� po zamilk�ych
�o�nierzach i powiedzia� par� s��w. Ich intonacja by�a tak jednoznaczna, �e
t�umacz by� tu zb�dny. �o�nierze zanie�li si� �miechem. Osteron, zadowolony,
zawt�rowa� im gromko, lecz chrz�st �amanych ko�ci zdusi� jego rado��. Szybki jak
b�yskawica cios Plebo wbi� mu na�okietnik w twarz. Posoka trysn�a na or�a i
zaskwiercza�a w pobliskim palenisku. Osteron chcia� krzycze�, lecz wbita w
podniebienie szcz�ka i zgnieciona krta� pozwala�y jedynie na g�uche j�ki.
Szcz�kn�y ci�ciwy i Plebo z brzeszczotem wbitym w czo�o zwali� si� z podium.
Kusznicy odskoczyli robi�c miejsce jego cia�u. Pozosta�y na estradzie cz�owiek
dusi� si� w�asn� krwi�. S�aniaj�c si�, zrzuci� w�gle i jak pajac podrygiwa�
w�r�d p�on�cych okruch�w.
Nagle jak duchy zjawili si� dwaj oficerowie i nie pozwolili upa�� konaj�cemu.
Chwycili go pod ramiona i biegiem pod��yli ku namiotowi. T�um szala�. Szeregi
rozsypywa�y si� w mgnieniu oka. Na ziemi� spada�y porzucone tarcze i miecze.
Dyscyplina, porz�dek, rozpada�y si� z ka�d� sekund�, gro��c przemian� �o�nierzy
w rozdygotany mot�och.
- St�jcie, g�upcy! - krzykn�� kto� ku temu rosn�cemu chaosowi.
Wydawa�o si�, �e g�os ten przejdzie bez echa, lecz sta�o si� inaczej. �o�nierze
zwr�cili twarze ku podium. Oficer z blizn� na policzku �cisn�� szat� na piersi.
- Czy� przestali�cie wierzy� w wodza! Czy� jeste�cie jak psy, w kt�re starczy
rzuci� kamieniem, a te tch�rzliwie uciekaj� z podkulonym ogonem? Uspok�jcie si�.
W�dz nasz, Osteron, �yje!
Pomruk niedowierzania, ale i nadziei przetoczy� si� nad g�owami stoj�cych.
- Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co mo�e nie�miertelny.
T�um powi�d� wzrokiem ku wej�ciu do namiotu wodza. Zas�ona by�a nieruchoma. T�um
spojrza� ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygl�d zmusi� do
ponownego obr�cenia g��w. Zas�ona umkn�a w bok i ukaza� si� Osteron. T�um
wstrzyma� oddech, a potem zawy�. Wali�y pi�ci, hucza�y miecze.
- Bogowie! - Osteron sta� ju� na podium. - Bogowie mnie uratowali!
W�dz krzycza� i nikt nie zwr�ci� uwagi, �e z ty�u namiotu mi�dzy wozami
transportowymi przenoszono zawini�te w p��tno czyje� cia�o. Nios�cy je
oficerowie mieli zaci�ni�te usta i jeden, ten sam wyraz twarzy. Gdy sk�adali
zw�oki na ostatnim wozie i zaprz�gali konie, mogli dos�ysze� g�os swego
nie�miertelnego wodza.
- Teraz widzicie, �e zwyci�ymy, gdy� bogowie s� z nami. Widzicie!
Nie s�uchali tego d�u�ej i zaci�li konie.