3024
Szczegóły |
Tytuł |
3024 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3024 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3024 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3024 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACEK DUKAJ
Czarne Oceany
1. Z kraju i ze �wiata
Nad wszystkim sta�y Alpy, wielkie, zimne, milcz�ce. Chodz�cy po terenie
posiad�o�ci policjanci co jaki� czas ogl�dali si� na nie, bo kontrast by� zbyt
potworny. Pierwsze cia�a znale�li nad strumieniem. Pi�� os�b ukl�k�o na brzegu,
w r�wnym szeregu, pochyli�o si� nisko, jakby pr�buj�c w ten spos�b si�gn��
ustami wody, i wtedy kto� odstrzeli� im g�owy. Strzelano z ty�u, w potylice,
prawie pionowo, z pump-gunu. Policj� zawiadomili wczasowicze z domku poni�ej,
gdy spostrzegli p�yn�ce strumieniem strz�py m�zgu, podskakuj�c� na falach ga�k�
oczn�. Posiad�o�� figurowa�a w rejestrze sekt i policja zjawi�a si� od razu w
wielkiej sile, �ci�gaj�c z miejsca dwie ekipy do skanu A-V. Obchodzili teraz
pastwiska, sprawdzali wn�trze i okolic� drewnianej willi. Na werandzie sta�o
wielkie blaszane wiadro pe�ne odci�tych palc�w. Opr�niwszy je, znale�li na dnie
czyj�� g�ow�. Do tej pory nie natrafili na pasuj�c� do� reszt� cia�a. W piwnicy
znajdowa�o si� dwana�cie bezpalcych zw�ok dzieci, w tym niemowl�ta. Kevorkianki
iniekcyjne, orzek� wst�pnie koroner. Na pi�trze mie�ci�a si� �wi�tynia. D�ugie,
��tobr�zowe w�e jelit zwiesza�y si� ci�kimi girlandami z �yrandola, stromymi
�ukami bieg�y pod sufitem do mebli, okien i futryny drzwi - anatomiczny gotyk.
Policjanci wchodzili tu pod parasolami, krew wci�� kapa�a - nieustanne
pak-pak-pak-pak-pak o monop��tno. Guru, a on by� ostatni, siedzia� w pozycji
lotosu na tatami pod samym �yrandolem. Utrzymywa� go po�miertnie w tej pozycji
fidiasz w ko�skiej dawce. Guru (kt�ry mia� czterdzie�ci siedem lat i zanim
dozna� objawienia, by� pisarzem science fiction) sam sobie wyd�uba� oczy i
poobcina� palce no�em wibracyjnym umieszczonym w imadlanej obejmie. Gdy
otworzono drzwi do pomieszczenia, w��czy�y si� g�o�niki i pop�yn�� z nich jego
g��boki, charyzmatyczny g�os, recytuj�cy spisan� przez niego samego "Ksi�g�
Niecia�a": "Jako na ducha, tak i na materi�. Cia�o to wi�zienie, cia�o to kamie�
formy, maska i bielmo na oczach. Po nim, jak po schodach, wespniesz si� do
nie�miertelno�ci". Chwil� trwa�o, zanim znaleziono wszystkie g�o�niki i
wy��czono je. Tymczasem guru m�wi�: "S�uchajcie, s�uchajcie, s�uchajcie: zara�am
was". Policjanci poruszali si� po�r�d owego horroru powoli, ostro�nie, zwa�aj�c
na ka�dy krok, zawsze puszczaj�c przodem w�lepionych na zapis skaner�w.
Wchodzi�o si� do wn�trza tego domu jak do kesonu o niskiej zawarto�ci tlenu - po
kilku minutach trzeba by�o wyj�� z powrotem na zewn�trz, popatrze� na Alpy,
zapali� papierosa, nawet nikotynowca (tu, w Szwajcarii, wci�� by�y one legalne).
Inaczej umys� zapada� si� w bagno dzikich skojarze�, zaci�ga�y si� nad nim
chmury depresji, duszno�� i md�o�ci dopada�y cz�owieka. Stali wi�c pod werand�,
oddychali g�rskim powietrzem i wymieniali p�g�osem uwagi. - Jaty jak u Barkera.
- Popierdole�ce cholerne. -Ja si� poddaj�, w og�le ju� nie pr�buj� tego
zrozumie�. -Co za chory umys�...? - A powystrzela� ich wszystkich. -Przecie�
widzisz, sami si� strzelaj�.
Biel �niegu Alp pali�a ich w oczy, mrugali, gdy wzbiera�y w nich piek�ce �zy.
W nocy wygl�da to jak po�ar w lunaparku. Przez okno schodz�cego do l�dowania
samolotu (lot nr 4582 z Atlanty, druga przesiadka) Czarny patrzy� na Nowy Jork
pod fosforyzuj�c� ko�dr� miasta sterowc�w, rozko�ysanego lekko od
nadatlantyckiego wiatru. Blask gigantycznych reklam i �wiat�a apartament�w
podwieszonych pod zakotwiczone na szklanych linach wieloryby gor�cego powietrza
- wyznacza�y w naniebnym rzucie map� dobrobytu. By�o to ko�o w okr�gu: wysokie
luksusy centrum otoczone stref� luksus�w zesz�owiecznych, sam� otoczon� z kolei
niesko�czonymi przedmie�ciami. Kiedy nad nimi przelatywali, widzia� zimne
refleksy �wiat�a w niezliczonych przydomowych basenach.
W oddali b�yska�y szerokopasmowe lasery klasycznych holografii reklamowych, z
tej odleg�o�ci, a zw�aszcza pod tym k�tem - zupe�nie nieczytelnych. Po
zestawieniach kolor�w mo�na by�o jednak wnioskowa� o przynale�no�ci logo.
Samolot schodzi� do La Guardii po jakiej� przedziwnej spirali, coraz to inna
cz�� metropolii p�on�a jasnymi kolorami za iluminatorem. Zimna rozpacz
zalewa�a umys� Czarnego, cho� odwraca� g�ow� od ekran�w widokowych. Tam ludzie,
miliony ludzi. Uton�. Tsunami czerni. Kto uratuje, gdym samotny w tysi�cznym
t�umie. Jezu Chryste.
Pasa�erka z �e�skiego przedzia�u onanizowa�a si� w my�lach, biznesmen z fotela
na przedzie upokarza� si� wspomnieniem pogardy szefa, niemowl� w ramionach matki
�ni�o o analnych rozkoszach, matka za� z zimn� nienawi�ci� do samej siebie
wyrzuca�a sobie s�ab� wol�, kt�ra nie pozwoli�a w�wczas jej d�oni opa�� na
TERMINATE inkuba; a steward marzy� o ataku terroryst�w, krwi pasa�er�w na
suficie.
Czarny z trudem powstrzymywa� szloch. Kogo� musia� tu bole� �o��dek, bo Czarnego
a� skr�ca�o, kuli� si� mimo pas�w. Pr�bowa� si� skupi� na celu, na konieczno�ci
- ale oni wszyscy te� mieli ojc�w i obraz si� rozmywa�, mi�o��, nienawi�� i
oboj�tno�� odkszta�ca�y wspomnienia, r�wnie� te nadmiarowe. Steward si�
zaniepokoi�, ju� chcia� podej��, zapyta� - wi�c Czarny si� wyprostowa�,
wyg�adzi� twarz.
Gdy wyl�dowali, odczeka�, a� wszyscy wyjd� i wsta� na ko�cu. Bia�y r�kaw by� jak
p�powina ��cz�ca kad�ub maszyny z T�umem-matk�. Szed� naprz�d, �miertelnie
przera�ony. Bucha�o mu w twarz g�st� czerni�. Spojrza� na bilet, by przypomnie�
sobie swe nazwisko; zaraz zgubi� my�l o przyczynie spojrzenia. Kilkakrotnie
przystawa�. Potwornie bola�y go nogi. Za bramk� nasz�a go urz�dnicza frustracja,
nakrzycza� na celnika w zapo�yczonym j�zyku. W sumie by� tak zdezorientowany i
og�uszony, �e nie mia�by szans z najwi�kszymi partaczami.
A oni - oni wypracowali ju� przecie� optymaln� pod wzgl�dem bezpiecze�stwa
procedur� i podeszli z wielk� ostro�no�ci�. Gdy Czarny odebra� baga� i ruszy� ku
wyj�ciu, usadowiony na galerii po drugiej stronie sali snajper otrzyma� przez
telefon ukryty w ma��owinie usznej opis i po�o�enie celu, do tej pory nie mia�
bowiem zielonego poj�cia, o kogo chodzi.
Poinstruowano go, �e ma odda� strza� najp�niej w pi�� sekund. Odda� w cztery.
Zatruta ig�a trafi�a Czarnego w kark. Odruchowo poruszy� barkami. Obejrza� si�,
zdziwiony.
Siedmiu innych m�czyzn, wmieszanych w t�um podr�nych, odebra�o teraz swoje
rozkazy - identyczn� drog� co snajper, tak samo zwi�z�e. Zlokalizowawszy obiekt,
ruszyli ku niemu biegiem. Czarny ju� gi�� si� w kolanach. Z�apali go pod
ramiona, otoczyli pier�cieniem cia�. Si�dmy podni�s� upuszczony baga�.
Na ulicy czeka�y limuzyny. Nieprzytomny Czarny za�adowany zosta� do drugiej.
Siedz�cy obok kierowcy �ysy fenoazjata poda� swemu telefonowi has�o numeru.
- Powiedzcie Huntowi, �e wszystko okay - rzek�. -Niech szykuj� wahad�owiec.
Spada�o t�tno, ruchy ga�ek ocznych sugerowa�y faz� REM - cho� przecie� Numer nie
spa�. Dy�urny lekarz nadzoruj�cy poleci� kompowi wstrzykn�� stymuluj�c� dawk�
hormon�w. Delikwent po iniekcji zadygota� kilkakrotnie, otworzy� usta, j�kn��.
Nie�wiadomymi szarpni�ciami (a wygl�da�o to, jakby martwy po�e� mi�sa miota� si�
pod uderzeniami pr�du) usi�owa� si� wyrwa�, lecz pasy trzyma�y mocno. Kropelki
�liny odrywa�y si� od jego dzi�se� i dryfowa�y w powietrzu ku najbli�szemu
otworowi wymiennika atmosfery.
Naraz zacz�a szale� alfa, program analizuj�cy prac� m�zgu zapiszcza� alarmem,
wewn�trz i na zewn�trz za�lepu A dy�urnego medyka.
- Odci�� go! - krzykn�� na firmowej linii Preslawny. Lekarz spojrza� na
wirtualne wykresy i w�osy stan�y mu d�ba.
- Musia�bym go wyp�aszczy�! Osfan poszed� ju� potr�jnie!
- Czekaj!
M�czyzna w pomieszczeniu widocznym na zaledowanej �cianie przesta� si� ju�
porusza� na ��ku, do kt�rego by� przypi�ty. Wszystko w nim gas�o, obumiera�o:
m�zg, p�uca, serce. Wida� to by�o na ekranie, tym bardziej widzia� to medyk.
Pacjent zapada� w g��bok� kom�. Ruszy�a si� nawet temperatura, cho� na razie
zaledwie o kilkana�cie setnych.
Do dy�urki wszed� Preslawny, jeszcze �ciera� sobie ketchup z ust.
- Zapada si� - mrukn�� ledwo rzuciwszy okiem. - Jak bardzo mo�esz szarpn��?
- Trzeciego stracili�my na migotaniu, defibrylacja - gr�b.
- Ale on si�, kurwa, zapada. Pe�na szpryca! Lekarz wyda� w OVR polecenie.
- O m�j Bo�e... - j�kn�� cicho pacjent, tym bardziej przejmuj�co, �e zupe�nie
niespodziewanie: zazwyczaj nie m�wili nic. G�o�niki przekaza�y ten j�k do salki
obserwacyjnej zwielokrotniony w decybelach i podbity ciemnym basem. Preslawny a�
si� wzdrygn�� i zaraz w�ciek� na siebie za �w dreszcz, kompromituj�cy sygna� od
s�abeuszowatej duszy.
- Co, widzi ju� �wiate�ko w tunelu? - zazgrzyta�.
- Pan spojrzy na EEG.
Preslawny spojrza� i zwali� si� bezw�adnie na krzes�o.
Chcia� si� z�apa� za g�ow�, ale r�ce zorientowa�y si� w banale i opad�y mu w p�
gestu.
- Czwarty - westchn��, i to by�o epitafium dla katatonika z ekranu.
- Trzeba by powiadomi� pana Hunta - zauwa�y� beznami�tnym g�osem wychodz�cy z
p�za�lepu doktor.
- Ano.
W Bostonie doktor Vassone (sta�y kontrakt profesorski na Uniwersytecie
Bosto�skim) ko�czy�a w�a�nie �niadanie w hotelowej restauracji. Dziennikarz, z
kt�rym um�wi�a si� tutaj na wywiad, odszed� ju� od stolika, zbyty standardowym
pakietem k�amstw o przesadzonych plotkach i absurdalnych (tu pu�ci�
porozumiewawczo oko) zobowi�zaniach podpisywanych przy okazji rz�dowych grant�w:
CNS i CAS, gdzie wyk�ada�a, by�y finansowane ze �r�de� prywatnych zaledwie w
kilku procentach. Mog�a teraz ca�� uwag� po�wi�ci� stygn�cym potrawom.
Kelner oraz pisz�cy na ledpadzie dwa stoliki dalej biznesmen widzieli wszystko
bardzo dok�adnie i z�o�yli p�niej wyczerpuj�ce zeznania.
Doktor Vassone upu�ci�a fili�ank�, rozleg� si� ostry grzechot - i to wtedy na
ni� spojrzeli.
Mruga�a szybko, z oczu p�yn�y jej �zy. Doln� warg� przygryz�a tak mocno, �e
pojawi�y si� na niej drobne krople krwi. D�o�mi zacz�a mi�� obrus, �ci�gaj�c go
tym samym ku sobie; zadzwoni�a zastawa. Vassone westchn�a g�o�no. Szarpn�a
g�ow�, wisiorek z logo jurydykatora uderzy� j� w brod�. Wyraz jej twarzy
zmienia� si� od strachu, przez cierpienie, do najg��bszej rozpaczy. Za�ka�a z
g��bi piersi. Praw� r�k� unios�a i wyci�gn�a w prz�d, ale ruchowi zabrak�o
zdecydowania i palce nie si�gn�y celu, jakikolwiek on by�. Zaraz zawr�ci�y i,
zgi�te w szpony, uderzy�y w policzek Vassone. Paznokcie wbi�y si� w sk�r�.
J�cz�c, zacz�a rozdrapywa� sobie twarz.
W tym momencie zareagowa� kelner. Podbieg� do Vassone i z�apa� j� za nadgarstki.
Wyrywa�a si�. Wo�aj�c o lekarza, ruszy� z kolei pom�c kelnerowi biznesmen.
Wsp�lnymi si�ami w ko�cu obezw�adnili kobiet� - ale te� tak to w�a�nie
wygl�da�o: brutalne obezw�adnienie. Nie da�o si� unikn�� g�o�nej szamotaniny,
zrzucenia na pod�og� ca�ej zastawy, zniszczenia marynarek m�czyzn i koszuli
Vassone. Drapa�a na o�lep, po sobie i po nich. Szerokie, krwawe bruzdy
przydawa�y jej obliczu upiornego podobie�stwa do india�skich malunk�w wojennych.
- Co, co, no co si� dzieje...? - szepta� do niej biznesmen.
- Moje dzieci, moje dzieci - j�cza�a, dr��c w ich r�kach. I taki �al, taka
rozpacz brzmia�a w tym j�ku, �e obaj mimowolnie rozejrzeli si� po sali za
jakimi� dzie�mi, ale akurat nie by�o �adnych.
- Co?
- Zabi�am je, zabi�am, m�j Bo�e, zabi�am ich oboje... Pojawi�o si� wi�cej ludzi
z obs�ugi hotelowej, mi�dzy innymi hotelowy lekarz - zabrali j� z g��wnej sali
na zaplecze. P�aka�a na g�os, gdy j� wlekli. Inni go�cie (cho� o tej porze nie
by�o ich tu wielu) p�szeptem wymieniali mi�dzy sob� uwagi. Ca�y hotel obj�ty
by� NEti i komentuj�c zdarzenie, odruchowo rozgl�dali si� za poukrywanymi
kamerami.
Przyjecha�a karetka i zabrano doktor Vassone do szpitala (nie znali kodu jej
medykatora, nie mia�a medalarmu na cashchipie). Sanitariusze wcisn�li j� w
kaftan bezpiecze�stwa, chocia� przesta�a si� ju� wyrywa�. Opatrzyli rany na jej
twarzy. Mia�a tak�e kilka z�amanych paznokci i zdarty z przedramion nask�rek.
Obserwowali j� czujnie.
Marina Vassone, starannie wyrze�biona, pomimo czterdziestu siedmiu lat zachowa�a
sylwetk� modelki, cer� bez zmarszczek, oczy nastolatki - bladoniebieskie, bardzo
zimne. Kr�tkie bia�e w�osy zaczesane do ty�u. Zdecydowanie skandynawski typ
urody.
Najpierw szepta�a co� do siebie w obcym j�zyku. Potem si� uspokoi�a, zrobi�a
kilka g��bokich wdech�w i przem�wi�a po angielsku do sanitariusza. Powtarza�a w
k�ko jeden i ten sam numer telefonu przekonuj�c, gro��c i b�agaj�c, by
natychmiast na� zadzwoni�. Prosi� pana Hunta. To wa�ne. Niech ruszy ty�ek. Ale
sanitariusz surfowa� na falach muzyki p�yn�cej z implantowanych mu pod ko��
czaszki rezonator�w: z pob�a�liwym u�miechem ignorowa� kobiet� w kaftanie.
W szpitalu �ci�gn�li jej DNAM, skontaktowali si� z miejscowym biurem medykatora,
zrobili badania, dali jej kilka zastrzyk�w i odstawili na sal�, przypi�t� do
��ka bardzo szerokimi pasami. Tu zn�w j� dopad�o. Pomimo chemicznego
wyt�umienia j�a wrzeszcze�, �e jest morderczyni�, �e powinni j� wys�a� na
krzes�o elektryczne, �e pali� si� b�dzie w piekle i tym podobne rzeczy.
Podwojono dawk�. Zasn�a.
Powiadomiona najbli�sza (geograficznie) rodzina okaza�a si� siedemnastoletnim
synem. Co prawda nie by� to ju� syn w sensie prawnym, bo kontrakt wychowawczy
Vassone wygas� sze�� lat temu i w rozumieniu Giddensonowego kodeksu rodzinnego
nic ju� ich nie ��czy�o; niemniej dane zosta�y w rejestrach.
Przyby�, cierpliwie czuwa� przy niej i by� tam te�, gdy si� ockn�a. Z miejsca
wyrecytowa�a mu numer. Zadzwo�, zadzwo�, zadzwo�.
Zadzwoni�.
- Mog� rozmawia� z panem Huntem?
Odezwa�a si� kobieta lub pos�uguj�cy si� kobiecym dialogantem program
sekretaryjny.
- Kto m�wi?
- Jas Vassone, dzwoni� w imieniu mojej matki, to pilne, prosi�a, �ebym...
- Sk�d pan ma ten numer?
- No przecie� m�wi�, moja matka, doktor Marina S. Vassone, s�yszy pani, czy
przeliterowa�, no wi�c ona le�y w szpitalu i prosi�a, �ebym...
Zmiana po tamtej stronie.
- Tu Hunt. Co si� sta�o?
Trzymaj� j� w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym, prosi�a...
- Kt�ry to szpital?
P� godziny po tej rozmowie przyjecha�o dw�ch cywili wygl�daj�cych na
przebranych w ostatniej chwili �o�nierzy. Z miejsca wdali si� w k��tni� z
personelem. �ci�gni�to prawnik�w szpitala i medykatora. Stra�nicy z pobliskich
posterunk�w nie zdejmowali d�oni z kabur.
Jas przypatrywa� si� temu wszystkiemu z progu sali matki, niepewny, czy nie
lepiej ukry� si� przed wzrokiem tamtych. Bra�y w nim g�r� l�ki dzieci�ce: mo�e
przyjd� i zabroni�, mo�e przegoni�.
Gdy spojrza�a nieco przytomniej, podszed� i pochyli� si� nad ni�.
- Co si� sta�o, mamo? Ty rzeczywi�cie jeste� chora?
- Dopad�a mnie - szepn�a zwil�ywszy wargi. - Lepiej ju� st�d odejd�.
- Ale...
- Prosz�. Nie, nie jestem chora. Id� ju�. Nie poszed�.
Tymczasem dwaj ponurzy cywile osi�gn�li najwyra�niej jakie� porozumienie z
w�adzami szpitala.
Zaj�li posterunek opuszczony przez Jasa: w drzwiach sali.
- Teraz trzeba czeka� - oznajmi� jeden z nich. - Oby si� tylko pospieszyli.
- Kto? - spyta� Jas. - Kim wy jeste�cie? Drugi m�czyzna u�miechn�� si�.
- Co, film�w nie ogl�dasz? My jeste�my z tego spisku rz�dowego, kt�ry sta� za
Roswell, zab�jstwem Kennedy'ego i zanieczyszczeniem �rodowiska. Nie poznajesz
garnitur�w?
- Ale mog� zosta�?
- A co, wygania ci� kto�?
Tamci zapalili beznikotynowce. Stali pod �cian� i obserwowali. Doktor Vassone
przepowiada�a sobie p�g�osem tabliczk� mno�enia, w t� i z powrotem, siedem razy
osiem, siedem razy dziewi��, siedem razy dziesi��. Niespodziewanie jeden z
pozosta�ych pacjent�w zacz�� wrzeszcze� po hiszpa�sku, �e jest pot�piony i �e
diabe� ju� czeka na niego. Przysz�a piel�gniarka, zmieni�a program jego
dozownika; wkr�tce si� uspokoi�.
Dw�ch w garniturach obserwowa�o to beznami�tnie.
Po ponad trzech godzinach przybyli ci, na kt�rych czekali owi pseudocywile.
Jasowi opad�a szcz�ka. By�o to siedmiu mnich�w buddyjskich, z wygolonymi
czaszkami, w d�ugich br�zowych i pomara�czowych szatach, w sanda�ach i z jakimi�
modlitewnymi przyrz�dami w d�oniach. Rozsiedli si� dooko�a ��ka doktor Vassone,
po czym zamkn�li oczy, znieruchomieli, prawie przestali oddycha�.
- Dobra jest - mrukn�� jeden z agent�w, gasz�c swego papierosa. - Medytuj�.
Zawiadom Hunta - rzuci� do partnera.
- Kim oni s�? - �achn�� si� Jas. - O co tu chodzi?
- Nic si� nie przejmuj - poklepa� go po ramieniu drugi, unosz�c do warg d�o� z
telefonem. - To stra�nicy. Twoja mama jest ju� bezpieczna.
McFly z ekip� ju� trzeci dzie� koczowa� w tym domu. Budynek sta� opuszczony od
ponad dziesi�ciu lat i zmieni� si� przez ten czas w ponur� ruder�. Sta� na samym
ko�cu miasteczka, dalej ju� tylko ��ka, szosa i rozleg�e z�omowisko, od kt�rego
wieczorami wiatr przynosi� krwisty zapach rdzy.
Ekipa McFly'a sk�ada�a si� z dw�ch m�czyzn i kobiety. Kobiet� zwerbowano dzi�ki
og�oszeniom na okultystycznej stronie WWW. Kaza�a si� nazywa� "Madame Florence".
W rzeczywisto�ci by�a nierze�bion� c�rk� alkoholiczki z Alabamy, ledwo sko�czy�a
szko�� �redni� i zna�a g�ra dwadzie�cia francuskich zwrot�w, kt�re zreszt�
niemi�osiernie kaleczy�a swym drewnianym akcentem. Za plecami przezywali j�
Klemp�. Ona sypia�a na pi�trze, oni na parterze: to na pi�trze pope�niono
wszystkie morderstwa.
Harcott, kt�ry w istocie by� lekarzem wojskowym, odpowiada� za sprz�t:
elektroniczny czepek, kt�ry Madame Florence zobligowana by�a nosi� dwadzie�cia
cztery godziny na dob�, oraz dwie walizki wype�nione sprz�onymi z nim
komputerami i ich peryferiami. McFly, de facto kierownik zespo�u, "w cywilu"
porucznik US Navy (kontrwywiad marynarki), utrzymywa� ��czno�� z Zespo�em Hunta
oraz zajmowa� si� tak zwanym "zabezpieczeniem" terenu, i cho� nie mia� wiele do
roboty, do pomocy dano mu jeszcze Vace'a. Vace je�dzi� do centrum miasteczka po
zakupy. Wszyscy trzej byli smuk�ymi, dobrze zbudowanymi, dwumetrowymi blondynami
o siwych oczach: ich pocz�cie przypad�o na okres najwi�kszej popularno�ci Franka
di Mozzy.
Pierwszej nocy Madame Florence spa�a jak zabita, czuwaj�cy przy niej Harcott
ma�o sam nie zasn��: wszystkie wykresy regularne, dane w �rodku przedzia��w, nic
wyj�tkowego. Drugiej nocy pojawi�y si� pierwsze wychylenia. Potem, rankiem, gdy
Harcott odsypia� swoje, McFly nagra� relacj� ze sn�w Madame Florence: co� o
morzu, i o kszta�tach w ciemno�ci, i strachu bezosobowym, i pomieszczeniu, z
kt�rego nie mo�na si� wydosta�. Wtedy, zgodnie z instrukcj�, da� jej do
przeczytania przygotowane przez jeden z wydzia��w Zespo�u Hunta streszczenie
historii tego domu i jego mieszka�c�w, i ich zbrodni. W gwarze Zespo�u lektura
podobnych dzie� - a zw�aszcza studiowanie do��czonych zdj�� - nazywa�a si�
"przecieraniem ��czy".
I noc� po ich "przetarciu" nast�pi� kontakt.
McFly'a obudzi� pisk w uchu. Alarm. Vace te� ju� si� podnosi�. Instrukcja
zakazywa�a posiadania podczas operacji jakiejkolwiek broni: nie mieli nawet
no�y.
- Harcott, Harcott! - szepta� McFly do sygnetalnego mikrofonu Nokii. - Zg�o�
si�, do cholery! Co tam si� dzieje?
Ale cisza. McFly machn�� na Vace'a. Schody. Wn�trze budynku ton�o w mroku.
Za�o�yli okulary noktowizyjne. Zap�on�� chropowaty monochrom. Na pi�trze
trzeszcza�a pod�oga. Kroki? Czyje? Ws�uchiwali si� przez chwil�. Z zewn�trz
budynku szed� niski szum budz�cej si� burzy, grzechot ciskanych po podw�rzu
�mieci. Znowu trzaski.
McFly machn�� w kierunku schod�w. Ruszyli skokami, wzajemnie si� ubezpieczaj�c -
z braku broni palnej, w bardzo bliskiej odleg�o�ci. Robactwo ucieka�o im spod
st�p. W holu nikogo. Przez strzaskany witra� naddrzwiowy wieje deszczem: zapach
nocy, zapach burzy, ozon na talach zimnego powietrza. McFly pokaza�: ja
pierwszy.
Wspina� si� tu� przy balustradzie, nie opieraj�c si� na por�czy. Mimo wszystko
kilka stopni st�kn�o pod nim i pod Vace'em. W korytarzu na pi�trze te� spok�j.
Drzwi sypialni Madame Florence uchylone, ciemno�� zza nich. Zacz�li nas�uchiwa�
oddech�w, szmer�w porusze� - ale burza wszystko g�uszy�a.
McFly znowu pokaza�: ja. Przyskoczy� do drzwi, kucn��, zajrza�. Krew zala�a mu
oczy, uderzenie przewr�ci�o go na plecy, spad�y okulary. Ci�cie przez p� g�owy
piek�o jak jasna cholera. Usi�owa� si� odturla� w bok, jednocze�nie macaj�c si�
po czaszce, ale w szoku pomyli� strony i wtoczy� si� Vace'owi pod nogi. Vace
chcia� go przeskoczy� - uderzy� w pchni�te przez Madame Florence drzwi. Wypad�a
z krzywym z�bem u�amanej szyby w d�oni, ze szk�a skapywa�a krew McFly'a.
- Rzu� to! - krzykn�� odskakuj�cy w ty� Vace.
- Co si� dzieje, co si� dzieje...?! - pyta� rozpaczliwie McFly, przecieraj�c
r�kawem zalane czerwieni� okulary.
- Rzu� to!
Ale Madame Florence tylko unios�a szklany n� wy�ej. Czepek z elektrodami
przekrzywi� si� jej na g�owie, w�osy wystawa�y spode� na wszystkie strony. Na
twarzy i na szlafroku mia�a plamy, kt�re Vace postrzega� przez noktowizor
kleksami g��bokiej czerni, lecz przecie� wiedzia�, czym s� w rzeczywisto�ci.
- Harcott...?! Harcott, na mi�o�� bosk�...?! Doktor nie odpowiada�.
Klempa rzuci�a si� na Vace'a, porucznik uskoczy�.
Tymczasem McFly podni�s� si� na nogi. Lew� r�k� �ciera� i strzepywa� krew z
czo�a, praw� pokaza� Vace'owi zza plec�w Madame Florence: z�api� j� od ty�u.
Raz, dwa, trzy.
Skoczyli r�wnocze�nie. W tym momencie r�bn�� gdzie� bardzo blisko piorun,
McFly'a o�lepi�o, wpad� na Vace'a. Klempa zawy�a, zamacha�a szk�em. Vace z�apa�
si� za brzuch. McFly z zaci�ni�tymi powiekami post�pi� kilka krok�w wstecz. Od
up�ywu krwi zaczyna�o mu si� ju� kr�ci� w g�owie.
- Na d�, Vace, wezwij pomoc!
- Jeeeeezuu, rozpru�a mnie...
- Vace!
McFly uni�s� powieki. Madame Florence bieg�a na niego z wzniesionym z�bem
brudnego szk�a, usta mia�a wykrzywione w jaki� dziki grymas, oczy wyba�uszone.
McFly trzasn�� j� kantem stopy w krta�, poprawi� w kolano, z�apa� za praw� r�k�,
z�ama�, wytr�ci� z d�oni u�amek szyby. Nieprzytomn� kobiet� z�o�y� na pod�odze.
Potem musia� si� oprze� o �cian�, �mi�o mu wzrok. Kto� p�aka�. McFly ruszy� z
powrotem ku schodom. Tu, pod drzwiami sypialni, le�a� Vace z jelitami na
wierzchu. Obejmowa� je trz�s�cymi si� straszliwie r�kami, �zy p�yn�y mu z oczu.
McFly spojrza� do wn�trza sypialni. Na poduszce le�a�a odci�ta g�owa Harcotta.
Nogi ugi�y si� pod MacFly'em, kl�kn�� obok Vace'a, kt�ry zaczyna� ju� traci�
dech. Machinalnie pog�aska� go po twarzy.
- M�j Bo�e, co to jest, co tu si� dzieje, no horror dla ubogich...
Oczywi�cie nie by� to wahad�owiec w ubieg�owiecznym rozumieniu tego s�owa - cho�
pe�ni� t� sam� funkcj� -lecz po prostu samolot orbitalny trwale przystosowany do
wysokich tras, grubo powy�ej pu�apu koniecznego dla zawi�ni�cia ponad
obracaj�cym si� globem podczas zwyk�ych transkontynentalnych lot�w pasa�erskich.
Od godziny gotowa� si� do startu na pasie s�siaduj�cym z tym, na kt�rym sta�
teraz boeing, kt�rym przylecia� Czarny.
Podjechali limuzynami pod same schodki, za�adowali Czarnego do tylnej kabiny,
przypi�li do fotela.
Wraz z nim lecia� odpowiednio przeszkolony sanitariusz. Nazywa� si� Timothy
Flowers. Posiada� on ju� niejakie do�wiadczenie w tej pracy. W rzeczy samej
obs�ugiwa� tras� od samego pocz�tku.
Kr�c�c g�ow�, przeczyta� rozkaz, jak zwykle maksymalnie zwi�z�y. W tym samym
locie "JFK" zabierze na d� Numer 4. Wida� te� nie wytrzyma� d�ugo.
Skontrolowawszy stan jedynego poza nim pasa�era (m�czyzna by� nieprzytomny),
Flowers usiad� z westchnieniem na swoim miejscu.
Czarny ockn�� si� kilka minut po starcie. Nie by�o ju� teraz potrzeby
faszerowania go �rodkami nasennymi, a Flowers nie wyczyta� w rozkazie takiego
zalecenia. Zna� procedur� i by� przyzwyczajony, wi�c tylko sprawdzi� puls
Czarnego i zajrza� mu w oczy. Wiedzia�, �e nie musi niczego t�umaczy�.
- Co sta�e si� czwartemu? - spyta� go Czarny.
- Nie wiem - odpar� Flowers. Nie by�o rozkazu utrzymywania tajemnicy przed
wynoszonymi. - �pi�czka jaka�. Zawsze to samo. �ci�gamy ich z powrotem do Nowego
Jorku.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Tim.
- Dzi�kuj�.
- Mo�esz mi da� co� do przep�ukania gard�a? - Oczywi�cie. Prosz�.
R�ce mia� Czarny przymocowane rzepami do por�czy fotela, lecz podany przez
Flowersa pojemnik z sokiem pomara�czowym zawis� us�u�nie przed jego twarz�. Byli
ju� na orbicie.
Flowers obserwowa� pacjenta k�tem oka (siedzieli w fotelach po dw�ch stronach
przej�cia, za przepierzeniem oddzielaj�cym kabin� pilot�w). Rze�biony,
nierze�biony, Flowers nie potrafi� zdecydowa�. Zazwyczaj byli to ewidentni
nierze�bieni. I zazwyczaj absolutnie spokojni. Jak ten: nic ju� nie m�wi�, nic
nie robi�, a� do przycumowania do Labu 13.
Bo inni m�wili, robili - i po cz�ci nawet my�leli - za niego; jak zawsze.
Timothy Flowers, kt�ry mia� si� nim opiekowa�, wype�nia� swe zadanie sam�
obecno�ci�.
Numer 5, Numer 5 - tak widzia� go Flowers, tak� etykiet� sobie opowiada�. I
Czarny automatycznie te� zacz�� si� tak postrzega�: pi�ty z kolei posy�any do
orbitalnego eremu, na stracenie, na kom�, na �mier� umys�u. I widzia� si�
r�wnie� anonimowym pasa�erem, ludzkim cargo - w oczach pary pilot�w "JFK".
Jakie� ma�e zamieszanie w ich dookolnych asocjacjach: pierwotnie mieli go
dostarczy� do Labu 9, potem nagle zmieniono destynacj�. Czarny bez problemu
po��czy� dane z kr���cych po g�owach pilot�w i sanitariusza skojarze�: to z
powodu nag�ej zapa�ci Numeru 4. Zwalnia si� Lab 13 i tam mnie od razu
zainstaluj�. (Trzyna�cie, feralna liczba).
Porwali go, wystrzelili w kosmos, zostawi� samego w blaszanej puszce otoczonej
�mierteln� pr�ni� - czy si� ba�? Ale� to wszystko by�y zamierzenia i dzia�ania
ludzi, �adna tam kl�ska �ywio�owa, �adna z�o�liwo�� natury. A jak�e ba� si�
ludzi? Rozpacz - owszem; czarna depresja - jak najbardziej; ale - strach? W
istocie nie opuszcza�o Czarnego delikatne zadziwienie, rodzaj ma�ostkowej
ciekawo�ci: spojrzy tu, spojrzy tam, poczeka, zastanowi si�... Lubi� by�
zaskakiwany.
Po przycumowaniu i wyr�wnaniu ci�nie�, Flowers odpi�� si� i pop�yn�� do w�azu
Labu 13. Czarny ogl�da� jego oczyma wn�trze habitatu, przypatrywa� si�
pogr��onemu w �pi�czce Numerowi 4. Z wygl�du - przeci�tny dzikus.
Flowers bardzo ostro�nie odpina� od �pi�cego ca�e medyczne oprzyrz�dowanie,
kt�rym by� on opleciony, wyci�ga� z �y� ig�y, odrywa� plastry.
Numer 4 - skonstatowa� Czarny - sam musia� na siebie to wszystko pozak�ada�,
samemu opi�� sobie cia�o owym instrumentarium zdalnej tortury. Nikogo innego
wszak tu nie by�o.
Przeci�tny m�czyzna. �pi? Nawet nie to. Bije ode� cisza spokojnego morza, szmer
fal: drobnych i powolnych jak letnia bryza na jeziorze. Odszed�, nie ma go tu.
Flowers przeci�gn�� bezw�adne cia�o do �rodkowej kabiny samolotu. Nogi Czw�rki
by�y zwi�zane, r�ce przymocowane do tu�owia, sanitariusz operowa� cia�em
nieprzytomnego niczym plastyczn� kuk��. Usadzi� je, zabezpieczy�, podpi�� do
czujnik�w samolotu.
Potem wr�ci� do Czarnego. Wyj�� i za�adowa� iniektor. Czarny wci�� by�
przytwierdzony do fotela elastycznymi pasami.
Taka procedura - mrukn�� do� Flowers, raczej bezmy�lnie, bo z pewno�ci� nie by�a
to pr�ba usprawiedliwienia si�. - M�g�by� si� rzuca�, a tu wszystko delikatne,
lepiej nie ryzykowa� rozr�by w zero gie. Na chwil� za�niesz, przenios� ci�
spokojnie do labu. - Wiem.
Flowers odbezpieczy� iniektor, spojrza� przelotnie Czarnemu w oczy.
- Wiem, �e wiesz. Wy zawsze wiecie.
2. Nicholas Hunt
Nicholas Hunt spacerowa� w wisz�cych ogrodach ponad Nowym Jorkiem. Ogrody
ko�ysa�y si� lekko wraz ze sterowcem, pod kt�rym by�y podwieszone, nie
przyzwyczajeni wizytanci skyhouse'�w nierzadko zapadali podczas silniejszych
wiatr�w na rodzaj choroby morskiej, opowiadano dowcipy o rzygaj�cych przez
balustrady na le��ce w dole miasto. Hunt by� z tych ju� przyzwyczajonych. Co
prawda sam nie mieszka� w owych podniebnych enklawach nadluksusu, ale bywa� tu
wystarczaj�co cz�stym go�ciem, by oswoi� organizm z charakterystyczn�
dezorientacj� b��dnika.
Ogrody senatora (drugi podpoziom jego sterowca) posiada�y powierzchni� blisko
p�tora kilometra kwadratowego. Ros�y tu g��wnie ro�liny tropikalne, by�o du�o
pn�czy, kryj�cych liczne mechanizmy i filary no�ne platformy. W dzie� systemy
�wiat�owodowych pryzmat�w, dwadzie�cia metr�w wy�ej kryj�ce szczelnie ca�y sufit
podpo-ziomu, zapala�y w ogrodach sztuczne s�o�ca. Noc natomiast by�a prawdziwa.
�w sufit stanowi� zarazem pod�og� pierwszego podpo-ziomu, gdzie mie�ci�y si�
apartamenty i biura senatora, a gdzie teraz trwa�a feta z okazji uchwalenia
promowanej przeze� ustawy o ochronie nieintencjonalnych produkt�w
intelektualnych.
Szanowny Gaspar R. Tito, samozwa�czy trybun mieszka�c�w stanu Nowy Jork;
szwagier Nicholasa Hunta. �elazne �a�cuchy skojarze� i odruch�w wywo�ywa�y u
Hunta lekkie skrzywienie ust na sam� my�l o senatorze. Po prawdzie to ani si�
lubili, ani nienawidzili. Kilka wzajemnych przys�ug - na zasadzie transakcji
handlowej. U Gaspara spotyka�o si� wa�nych ludzi, czyni�o warto�ciowe
znajomo�ci; pr�dzej ni� na gwiazd� showbusinessu, mog�e� tu wpa�� na
tajemniczego multimiliardera, kt�rego nazwisko nigdy nie zago�ci�o na �amach
"Forbesa".
Mimo to Hunt nie przyszed�by, gdyby nie nalegania siostry. Uczy�, uczy� mi t�
przyjemno��. No wi�c uczyni�. Imeld� zawsze lubi�; teraz tak�e szanowa�. Pi��
lat temu, gdy wektory ich karier posiada�y zwroty dok�adnie przeciwne aktualnym,
to on wyb�aga� towarzystwo siostry na jednym z p�oficjalnych przyj�� w stolicy.
W�wczas dzier�y� jeszcze ber�o Prawdziwej W�adzy. W czasach przed wygnaniem z
raju dwa jego spojrzenia wystarcza�y, by wzbudzi� powszechne zainteresowanie tak
wyr�nion� osob�. Nic wi�c dziwnego, �e Imelda zaciekawi�a Tito. Je�li przyjrze�
si� sprawie z tej strony, za �w kontrakt ma��e�ski m�g� wini� tylko siebie. Ale
czy istotnie by� niezadowolony z senatora w rodzinie?
Chwilami zdawa�o mu si�, �e rozmy�laj�c w ten spos�b tylko rozdrapuje stare
rany. Cz�ciej jednak podejrzewa� siebie o pod�wiadom� perfidi� (o, w takich
podejrzeniach si� lubowa�!). �e niby zaplanowa� t� koligacj� jako zabezpieczenie
na tak� w�a�nie okazj�, gdy anio�owie ogni�ci zast�pi� mu wej�cie do Ogrodu i
nie b�dzie ucieczki z krainy potu i b�ota. �e na podobn� okoliczno�� pozostanie
mu przynajmniej substytut: ogrody senatora Tito. W takich podejrzeniach si�
lubowa�, za takim sob� t�skni�, takiego siebie ch�tnie sobie wyobra�a�.
Tymczasem w niedostatku autentycznego skurwysy�stwa czyni� tylko pod nieobecno��
senatora Tito z�e grymasy.
W jego to ogrodach dopad� Nicholasa telefon od Jasa Vassone. Hunt uciek� bowiem
z przyj�cia ju� po kwadransie: to by� w�a�nie jeden z tych przypadk�w, gdy wr�cz
fizycznie czu� z�eraj�c� go ambicj�. Stanowisko - nie dosy�, �e na prowincji (bo
prowincj� jest wszystko, co le�y na zewn�trz waszyngto�skiej obwodnicy), to
jeszcze tajne. Jak�e mia� si� im teraz przedstawia�? Wci�� nie potrafi� si�
odnale��. Patrzyli i nie widzieli, patrzyli i nie zazdro�cili.
Tote� umkn�� przy pierwszej okazji.
Ogrody by�y prawie puste, raz tylko spostrzeg� cienie Przemykaj�cej mi�dzy
ro�linno�ci� pary. Muzyk� i g�osy s�ysza�, ale potrafi� si� przekona�, �e tak
naprawd� ich nie s�yszy, �e tylko d�ungla, miasto, �wiat�a nocy... Gdy odezwa�
mu si� w uchu telefon, Hunt by� ju� ca�kowicie oczyszczony z miazmat�w
niespe�nionych ambicji.
Tu, w ch�odnej ciemno�ci, po�r�d spl�tanych cieni, w symfonicznym szumie li�ci,
m�wi� do swego sygnetu. (Ewolucja �rodk�w prywatnej komunikacji, ergonomia
samotno�ci: rozmawiamy z samym sob�. Najpierw miniaturyzacja aparat�w, potem
sieci kom�rkowe, potem miniaturyzacja aparat�w kom�rkowych, wszechglobalna sie�
satelitarna; a potem aparat�w dekompozycja i standaryzacja).
- Trzymaj� j� w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym, prosi�a...
- Kt�ry to szpital?... Dobrze, zaraz si� tym zajmiemy. Wy��czy� si� i wywo�a�
Central� Zespo�u.
- Hunt.
- Checking. Okay.
- Daj Anzelma.
- Anzelm.
- Hunt. K�opoty z Vassone. Prawdopodobnie siad�a na niej animalna.
- Animalna...? Nie m�w, naprawd�...?
- Na razie tak to wygl�da.
- Przypadek? Nie wierz�. - Ja te� nie.
- ��tki?
- Nie wiem. Niewa�ne, nie teraz. Oto, co zrobisz... Przekazawszy Preslawny'emu
instrukcje, wcisn�� agat.
Marina, Marina, �e te� na ciebie pad�o...
Podszed� do balustrady, przez mg�� paj�czyn siatki asekuracyjnej spojrza� na
Nowy Jork, setki metr�w poni�ej wrzeszcz�cy w synestetycznej histerii tysi�cami
jaskrawych �wiate�. Noc prze�amywa�a si� z p�nego wieczoru we wczesny ranek, w
wiecznie o�wietlonych metropoliach �wiata zachodniego nie istniej� �adne pory
po�rednie. Zerkn�� na zegarek. Po trzeciej. Numer 5 ju� powinien znajdowa� si� w
Labie. Gdzie rzeczy z jego domu? Goni� w�a�nie p�noc nad Atlantykiem. Kto zrobi
mu profil psychologiczny, skoro Vassone zaklajstrowa�o m�zg?
Sygna�. Odebra�. - Hunt.
- Informacja od ekipy McFly`a. Kontakt potwierdzony, kontakt powierdzony.
Wyj�ciowo: pierwsza kategoria. Straty w ludziach: dw�ch z ekipy. ��cznik ranny,
McFly ranny. Pro�ba o pomoc. Wys�ali�my.
- Co z zapisem?
- Nie wiadomo. Ale to i tak bardzo du�o: minimalna wra�liwo�� wystarcza.
Zyskali�my dow�d, i� Wojny Monadalne s� mo�liwe.
- Historia spirytyzmu pe�na jest takich dowod�w. Dajcie zna�, gdy si� wyja�ni
sprawa z tym zapisem.
Roz��czy� si�.
Straty, straty, straty. Jaka procedura by�aby absolutnie bezpieczna? Czy w og�le
istnieje takowa? W�tpliwe. Opar� si� o por�cz, zapatrzy� na we�ni�cie rozmyte
�wiat�a miasta. Ba, �eby to byli Obcy! - za�mia� si� w duchu. �eby to byli ci
poczciwi Obcy: jakie� paj�ki, jakie� o�miornice, kolorowe kur dupie, my�l�ce
planety, cokolwiek z hollywoodzkiej mena�erii superdziwactw - ale materialne,
namacalne, do�wiadczalne zwyk�ymi zmys�ami! A tu co? Duchy, zjawy, omamy,
abstrakcje. W choler� z tym. To ju� te kwarki interpolowane z b�ysk�w w komorach
pr�niowych s� bardziej realne. Zawsze� to co� przynale��cego do naszej
rzeczywisto�ci: sami przecie� te� sk�adamy si� z kwark�w.
Oszale� mo�na. Och, m�j Bo�e, z jak� przyjemno�ci� bym si� upi�! Kilka godzin
wolnego. Hunt zalany. P�j�� tak do Centrali. A dajmy ludziom poplotkowa�.
Ale nawet kroku nie zrobi�. Tylko garbi� si� coraz mocniej, coraz bardziej
pochyla� nad miastem. Marina, kto by pomy�la�... �e te� akurat na ciebie pad�o.
Czy rzeczywi�cie Chi�czycy...? C�, pok�j to wojna, wojna to biznes, a biznesem
jest wszystko.
Nowy Jork, megapolia, dziesi�tki milion�w ludzi, dziesi�tki milion�w umys��w,
�pi� lub nie; �yj�, my�l�. Co tam ro�nie? No co takiego ro�nie na tej kupie
gor�cego nawozu?
Skontaktowa�a si� z nim w�a�nie przez senatora Tito. Wtedy nie nazywa�o si� to
jeszcze Zespo�em Hunta, nie by�o nawet Programu Kontakt. Zajmowali p� pi�tra w
budynku waszyngto�skiej filii NSA. Wi�kszo�� powierzchni pomieszcze� i tak
zagarn�y superkomputery post-PDP miel�ce swymi quasigenowymi algorytmami
terabajtowe pakiety DNAM milion�w obywateli USA. Hunt kierowa�
kilkunastoosobowym zespo�em informatyk�w i technik�w, na p� etatu mia� za�
dw�ch zaprzysi�onych genetyk�w, kt�rzy w ten spos�b dorabiali sobie do
uniwersyteckich pensji. No i zdalnie - Krasnowa; Krasnow by� od samego pocz�tku.
Niesamowita kreatura. Nierze�biony starzec o ambicji nastolatka. Stanowi�
klasyczny przyk�ad do�ywotniej pijawki bud�etowej, gatunku wyst�puj�cego bodaj
endemicznie na terenie Dystryktu Kolumbia. Tytu�owa� si� profesorem. Jak to
naprawd� by�o z jego tytu�ami naukowymi, sam ju� chyba nie wiedzia�, zagubiony w
g�szczu swych konfabulacji i po prostu �garstw. Co si� tyczy specjalizacji, to
specjalizowa� si� Krasnow w tym, co aktualnie by�o na fali. Swego czasu odoi�
par� fundacji na dobre kilkadziesi�t milion�w z przeznaczeniem na badania nad
sztuczn� inteligencj�. Przez p� dekady sam rozporz�dza� podobnymi sumami,
wkr�ciwszy si� do kolejnej reinkarnacji programu Gwiezdnych Wojen, kt�rego duch
nawiedza� b�dzie Pentagon chyba a� po kres jego istnienia. Nazwisko Krasnowa
pojawia�o si� r�wnie� w kontek�cie bada� nad szczepionk� na ostatni� mutacj�
HIV, nanotechnologi�, ��czami neuronalno-elektronicznymi, bionanotechnologi�,
analogami hormon�w, pikotechnologi�, B�g wie, czym jeszcze. W �wiecie oficjalnej
nauki nie by� znany prawie wcale - lecz tu, w Krainach Cienia, wysoko��
wsp�czynnika cytowa� pozostaje zazwyczaj odwrotnie proporcjonalna do sumy
rocznych dotacji. Sp�odzony ostatnio przez Krasnowa elaborat pod tytu�em "Chaos
Genowy: dynamika Ameryka�skiego Genomu" zapewni� mu ciep�� posadk�, znaczn�
pensyjk� i, co najwa�niejsze, wcale wysokie miejsce w hierarchii jemu podobnych
ronin�w nauki - na co najmniej rok, potencjalnie za� i lat pi��, bo Krasnow w
Hacjendzie zabra� si� od razu do pichcenia rezolucji g�osz�cej konieczno��
rozszerzenia bada� na ca�o�� ziemskiej populacji.
Finansowa� to Departament Obrony i z tego te� powodu trafi� tam Hunt. O jedn�
chybion� salonow� intryg� za du�o (tak lubi� o tym my�le�) - i ju�: odstawka.
Gdy wynosi� swoje rzeczy ze starego gabinetu, przechwyci� kilka suchych
u�mieszk�w cz�onk�w personelu: widzicie te krwawe kikuty? to otwarte z�amanie
kariery, nieuleczalne.
De facto by� martwy; i czu� si� jak zombie. Stanowisko w rodzaju kierownika
wykonawczego programu typu Krasnowego - to, b�d�my szczerzy, jest ju� przejaw
�ycia po�miertnego waszyngto�skich makler�w politycznych. Czas tu zwalnia, �wiat
prawdziwy, �wiat w�adzy i pieni�dzy - odp�ywa, oddala si� poza zasi�g r�ki i
wzroku. Trzydziestokilkuletni starcy spotykaj� si� w barach podczas przyd�ugich
przerw na lunch i, nigdzie si� ju� nie spiesz�c, dziel� si� wspomnieniami z
przedwcze�nie a tragicznie zako�czonych �ywot�w.
Vassone zadzwoni�a do Tito, Tito zadzwoni� do Hunta.
- Jest taka jedna, ju� wcze�niej robi�a co� dla rz�du, Vassone, Marina S.
Vassone, prosi�a mnie, rozumiesz, przys�uga, czy by�by�, Nicholas, tak uprzejmy
i...
- A o czym ona wie? Ma w og�le dost�p?
- Ma, ma, tym si� nie przejmuj. Zdaje si�, �e po prostu trafi�a na jakie�
odno�niki do tego, czym si� tam teraz zajmujecie, cokolwiek by to by�o, bo,
pojmujesz, ja si� nie orientuj�, powtarzam tylko po niej, ot� ona te� si� stara
o fors� na jakie� badania i cz�ciowo si� chyba pokrywacie, to znaczy, czy ja
wiem, w ka�dym razie chodzi o to, �eby mog�a zajrze� w szczeg�y, FBI j�
prze�wietla�o, twoja dobra wola, wisz� przys�ug� ludziom, kt�rzy d�u�ni byli
jej, rozumiesz...
- Okay, co mi tam, daj mi jej namiary.
Nie chcia�a przez telefon, przyjecha�a osobi�cie. Ju� to dwuznacznie wskazywa�o
na stopie� poufno�ci tematu.
Hunt przyj�� jaw swym nowym gabinecie, w istocie n�dznej klitce. Przez �ciany
s�ycha� by�o niski pomruk system�w ch�odz�cych pracuj�ce bez odpoczynku
superkomputery NSA. Hunt by� nawet zadowolony z tej wizytystanowi�cej spore
urozmaicenie w codziennej nudzie jego pozorowanej pracy. A poza t� prac� wszak
te� nie najlepiej: Charlotte znalaz�a sobie nowego tygrysa; matka znowu na
odwyku; akcje, w kt�rych umoczy� ponad po�ow� oszcz�dno�ci, wytrwale id� w d�,
a on ich nie sprzeda, bo gdyby si� po tej ich ratunkowej wyprzeda�y jakim� cudem
odbi�y, nie wytrzyma�by ju� nerwowo. Dosz�o do tego, �e - w ucieczce przed
depresj� - zacz�� na s�u�bowym terminalu pisa� mroczny, przesycony alkoholowym
cynizmem, polityczny thriller, kt�rego g��wny bohater by� medalowym okazem
m�odej waszyngto�skiej �wini, z�y a� po spirale swego DNA, i kt�remu wszystko
si� udawa�o wr�cz nieprzyzwoicie, bo nie liczy� si� z nikim i z niczym. Gdzie�
przy czwartym rozdziale Hunt spostrzeg� si�, i� darzy t� posta� mimowoln� a
wci�� rosn�c� sympati�, przenosz�c na ni� coraz wi�cej swych cech. Zadzwoni� do
psychoanalityka on-line. Psychoanalityk poradzi� mu pisa� dalej, a w finale
zniszczy� i upokorzy� swego mrocznego bli�niaka. Hunt, pos�uguj�c si�
frazeologi� swego powie�ciowego bohatera, nabluzga� potwornie w sygnet. Potem
skasowa� z kryszta��w swe dzie�o. Na to przyjecha�a Marina Vassone.
Nieskazitelna uroda rze�bionej oznajmia�a wiek kobiety pomimo braku oznak
starzenia: czterdzie�ci lat, mo�e kilka mniej, mo�e kilka wi�cej. Genetyczne
mody s� bowiem nieodwracalne. Ostatnie pokolenie (a raczej przedostatnie, bo
decyzja nale�y przecie� zawsze do rodzic�w) ho�dowa�o ju� innym idea�om pi�kna:
twarzom asymetrycznym, aproporcjonalno�ci i pozornej dysharmonii ich element�w,
indywidualnym, charakterystycznym rysom projektowanym przez drogo op�acanych
pomocnik�w genetic sculptors, artyst�w w sztuce designu cia� niepocz�tych.
Rodzice Mariny poddali si� natomiast modzie ich w�asnych czas�w i st�d
komputerowa doskona�o�� sylwetki i oblicza kobiety: czaszka zgo�a egipska, �uki
brwiowe niczym poci�gni�te japo�skim tuszem, witra�owa jasno�� w�os�w i oczu. W
garniturze z czarnego polijedwabiu, o szerokich r�kawach i nogawkach z wysokim
rozci�ciem, wygl�da�a zdecydowanie na bizneswoman czy prawniczk�, nie za�
naukowca, takiego, jakim wzorcowo malowa� go sobie Hunt - stanowi�a fizyczne
przeciwie�stwo abnegata Krasnowa.
- Rozumiem, �e interesuje si� pani prowadzonymi przez nas pracami jak
najbardziej zawodowo - rzek� Hunt w��czywszy pospiesznie mikrofony i kamery
ubezpieczenia prawnego, zamroziwszy twarz w bezwyrazow� mask� i odprawiwszy
rytua�y powitania pod�ug regu� NEti. - Tymczasem pokaza�o mi tu, �e jest pani z
wykszta�cenia neurofizjologiem, cokolwiek by to w istocie mia�o znaczy�.
Profesor na Bosto�skim, Departament Kognitywistyki i System�w Neura�nych,
Centrum System�w Adaptatywnych. Mhm, pisze mi tu tak�e: psychiatria,
matematyka... Ta matematyka - to sk�d?
- Sieci neuronowe - odpar�a lakonicznie. - Analogi m�zgu.
- Tak czy owak, co to ma wsp�lnego z nami? Czyta�a pani "Chaos Genowy" Krasnowa?
- Tak. W�a�nie dlatego. Chc� wykorzysta� wasze banki danych do wyszukania os�b o
DNAM o pewnych specyficznych parametrach.
- �eby tak by� ca�kowicie szczerym, to jest to w�a�ciwie nielegalne.
- Dlatego przysz�am tutaj, a nie do Departamentu Zdrowia.
No c�. Zasadniczo upowa�niona pani jest. Ale prosz� zda� sobie spraw�, �e sama
wiedza nic pani nie da, bo dla jej wykorzystania czy og�oszenia gdziekolwiek na
zewn�trz tych mur�w potrzebowa� pani b�dzie wysokiego, oficjalnego
b�ogos�awie�stwa, dobre s�owo od senatora Titp z pewno�ci� nie wystarczy.
- Kiedy ju� to znajd�, pob�ogos�awi� mi wszyscy.
- A co to w�a�ciwie jest?
- A mam pana zgod�?
- Tak, tak.
Potrzebuj� waszych komputer�w do interpolacji DNA telepaty i szerokiego
przesiania populacji przez sprofilowany wed�ug tego filtr.
-Telepaty? - za�mia� si� Hunt.
- Biernego.
- �artuje pani.
- Tak, oczywi�cie. Mo�e mi pan wypisa� papierek? Chcia�abym ruszy� z tym ju�
dzisiaj.
- Pani doktor, ja nie mog� op�nia� programu, anga�uj�c nasze moce obliczeniowe
dla podobnych g�upot.
- P� procenta? Promil? Ile pan straci, par� godzin?
- Na tak� zabaw� w science fiction? Kwadrans zbyt wiele. �ywcem obdarliby mnie
ze sk�ry.
- Na pocz�tku wszystko jest jedynie science fiction. Mog� przedstawi� dowody.
Mam setki godzin filmu z niepodwa�alnymi eksperymentami.
- Wszystko da si� podwa�y�. Je�li to faktycznie telepatia, trzeba by�o z tym
p�j�� prosto do Langley, Fortu Meade czy Pentagonu, przyj�liby tych z�odziei
my�li z otwartymi ramionami.
- Ale ja nie chc� ich wyszuka�, �eby potem prze�wietlali chi�skich dyplomat�w
albo gonili za podw�jnymi agentami.
- A po co?
- Oni znajd� mi Boga.
Czarny obudzi� si� i poczu� cisz�. Pustka hucza�a dooko�a niego. Ani �ladu
my�li. Cia�o informowa�o go o niewa�ko�ci. Kosmos. Sam na sam. Po raz pierwszy
bez odbi�, bez zanieczyszcze� - cudzych fizjologii, cudzych psychik. Wy zawsze
wiecie. Le�a� w bezruchu, jak sparali�owany, nie otwieraj�c oczu. Zaplanowane,
zaplanowane, wszystko zaplanowane. Miejsce idealnego odosobnienia, dla mnie i
takich jak ja. Numer 5. Czterech moich poprzednik�w sprowadzono tu do poziomu
ro�lin.
Uni�s� powieki i zobaczy� na w�asne oczy, co wcze�niej widzia� przez mg��
peryferyjnych dozna� i my�li Flowersa. Habitat by� wielko�ci dw�ch przedzia��w
poci�gu. Dwa ma�e, okr�g�e okienka w przeciwleg�ych �cianach. A �ciany do
ostatniego centymetra zabudowane. U g�ry, nad ��kiem - rozleg�a tapeta ekranu z
miniLED�w.
Ledwo Czarny zd��y� po przebudzeniu zamruga� -bluzgn�o mu w oczy obliczem
u�miechni�tego uprzejmie m�czyzny. Rze�biony z p�tora pokolenia wstecz,
skonstatowa� Czarny. Wzorzec india�sko-kreolski a la Hollywood, cho� rysy
bardziej ostre i cera z�otawa, i w�sy czarne, zupe�nie nie pasuj�ce do
aktualnego telewizyjnego idea�u.
- To jest nagranie - rzek� m�czyzna z ekranu. Ukryte g�o�niki wype�ni�y habitat
jego spokojnym g�osem. -Nazywam si� Nicholas Hunt. Prosz� si� uspokoi�, nic panu
nie grozi. W istocie osobi�cie odpowiadam za pa�skie bezpiecze�stwo i w ramach
moich mo�liwo�ci postaram si� zapewni� panu warunki maksymalnie komfortowe. Nie
mog� zaprzeczy�, �e zosta� pan porwany. Jednak i to jest w pe�ni
usprawiedliwione trosk� o pa�skie bezpiecze�stwo. Nie jest naszym zamiarem
wyrz�dzenie panu krzywdy. Nie wiem, przez jaki czas b�dzie pan musia� pozostawa�
w tej orbitalnej plac�wce. W ka�dym razie niewielu ludzi mo�e sobie pozwoli� na
podobne wycieczki; wszystko ma swoje dobre strony - Hunt u�miechn�� si� szerzej,
pokazuj�c �nie�nobia�e z�by. - Wkr�tce si� z panem skontaktujemy w celu
przedyskutowania szczeg��w naszej wsp�pracy. Wszelkie informacje dotycz�ce
habitatu i jego wyposa�enia mo�e pan uzyska� bezpo�rednio z kompa labu,
wychodz�c od menu, kt�re za chwil� pan ujrzy. Ekran jest sensoryczny. Prosz� si�
nie obawia�: prowadzimy ci�g�y monitoring i na wszystko mamy baczenie. W
sytuacji alarmowej wszak�e mo�e si� pan po��czy� z oficerem dy�urnym,
korzystaj�c z opcji HELP2 lub po prostu wypowiadaj�c na g�os takie �yczenie.
Jeszcze raz: przepraszamy i zapewniamy o pa�skim ca�kowitym bezpiecze�stwie.
Tymczasem prosz� si� zapozna� ze swoim nowym domem. Koniec.
Twarz znikn�a, ekran pokry� si� mozaik� mniejszych i wi�kszych ikon.
- Chc� rozmawia� z oficerem dy�urnym - powiedzia� Czarny.
W lewym g�rnym rogu zacz�a si� obraca� ma�a Ziemia z na�o�onymi s�uchawkami.
- Dy�urny - odezwa�y si� g�o�niki.
- Tylko fonia?
- Niestety. W czym mog� pom�c?
- Czy jestem o co� oskar�ony?
- Nie. Nie reprezentujemy wymiaru sprawiedliwo�ci.
- A co lub kogo reprezentujecie?
- Przecie� pan wie.
- Tak. Rozumiem, �e nie mog� si� z nikim skontaktowa�, ani przes�a� �adnej
wiadomo�ci.
- Nie mo�e pan.
- To o wypadku mojego ojca - to by�o k�amstwo?
- Tak. Przykro mi, nie by�o innego sposobu na �ci�gni�cie pana do Stan�w.
- Czego ode mnie chcecie?
- To nie nale�y do moich kompetencji.
- A gdybym pope�ni� samob�jstwo?
- Prosz� spr�bowa�. - Gaz?
- Mi�dzy innymi.
- To jest afera na skal� mi�dzynarodow�. Nigdy mnie nie wypu�cicie.
- To nie nale�y do moich kompetencji.
- Czy ja rozmawiam z �ywym cz�owiekiem, czy z turing�wk�?
- Z �ywym cz�owiekiem, prosz� pana.
- O co chodzi z tym "usprawiedliwieniem trosk� o moje bezpiecze�stwo"?
- Pan Hunt panu wyt�umaczy.
- Kiedy?
- Wkr�tce.
- Macie mnie tam na ci�g�ym podgl�dzie i pods�uchu?
- Tak.
- Numer czwarty te� mieli�cie?
- Tak.
- Co mu si� sta�o?
- To nie nale�y do moich kompetencji.
- Dzi�kuj�.
Globus ze s�uchawkami znikn��.
Czarny ostro�nie usiad� na ��ku. W samolocie orbitalnym jako� tego nie
odczuwa�, ale teraz mroczy�o mu wzrok a� do zupe�nego chwilowego wyciemnienia.
Krew uderza�a falami do g�owy. Na szcz�cie nie rzyga�, przynajmniej tyle.
Odnalaz� wzrokiem zainstalowane w �cianach liczne uchwyty. Kosmonautom na
filmach jako� nigdy nie by�y potrzebne, zawisali sobie w bezruchu jakby sam�
si�� woli. Czarnemu zabra�o p� minuty ustawienie si� "nad" bulajem. Niewiele
zobaczy�. Krzykn�� na �wiat�o. Zgas�o. Przytkn�� nos do plastiku. Tak, tak, to
prawda: tam w dole obraca�a si� planeta. B��kit oceanu, biel chmur, brudna ���
kontynentu. S�o�ce w takim razie musia� mie� za plecami, terminator w nadirze,
zbyt ostry k�t, drugiego te� nie wida�, za nisko. W habitacie panowa�a cisza,
tylko w�asny oddech szumia� mu w uszach. Minuty mija�y, a on patrzy� i patrzy�,
nawet nie mrugaj�c. Kiedy� w ten spos�b zahipnotyzowany zosta� przez ruch fal
morskich, przesiedzia� na pla�y p� dnia, w og�le nie zdaj�c sobie sprawy z
up�ywu czasu. Ale to teraz - to jest jeszcze pot�niejsze. Oczy, przyzwyczajone
do upo�ledzenia bielmem powietrza, k�amliwie zapewniaj� Czarnego o blisko�ci
Ziemi: kilka kilometr�w, tu�-tu�. A to nieprawda. Obejmuje wszak wzrokiem prawie
ca�� p�kul�, nie musi nawet kr�ci� g�ow�. Jak to m�wi� na owych filmach? Wysoka
grz�da.
Spok�j, spok�j, spok�j, spok�j spok�j spok�j... Obracaj sw� mantr� w umy�le, a�
wymiecie ze� wszystko inne i pozostanie tylko wyrugowana z sensu zbitka
d�wi�k�w. Umys� jak jezioro. Umys� jak wiatr nad polami. Umys� jak niebo
b��kitne. Jak pr�nia kosmosu.
...wszystkie moje konie, Alabaster, Wied�ma, co z wami, gdzie jeste�cie...
Jakie, do cholery, konie?! "Konie" - inkluzja podst�pna, nic innego...! Znowu
chwyci� go strach. To nie do wytrzymania, zszarpie sobie tu nerwy na strz�py - a
jeszcze nawet nie rozmawia� z tym Huntem.
Skonsultowa� si� przez tapet� ekranow� z kompem habitatu, przylepi� sobie do
ramienia ko�c�wk� injektora, po czym zaordynowa� silny �rodek nasenny.
A� mu si� niedobrze zrobi�o od tego �wietlistego ogromu rozci�gni�tego pod
siatk� i musia� usi��� na ogrodowej �awce. By� przyzwyczajony do buntu
fizjologii, lecz nie - buntu wyobra�ni. Miasto go przerazi�o. Nie chcia�
patrze�, skojarzenia przyt�acza�y.
Wr�ci� na g�r�. Przyj�cie tempem i nastrojem wchodzi�o w�a�nie w klimaty ci�ko
bluesowe. Wymieni� kilka zdawkowych formu�ek i po�egna� si� z siostr� i
szwagrem. Kamerdyner przy drzwiach m�skiej windy odda� mu p�aszcz.
Poczekalnia wind ca�a by�a w lustrach. Hunt czterofasetowy. Gdzie si� nie
obejrzy - on, on, on. Mo�e nie by� postaci� imponuj�c�, ale na pewno wywiera�
wra�enie. Cia�o i cia�a tego oprawa, ubi�r ze wszystkimi dodatkami -
zaprojektowano je z identyczn� dba�o�ci� o szczeg�y oraz ostateczny wygl�d
ca�o�ci. Kompozycja w pe�ni harmoniczna, ujmuj�ca jak�� wyciszon�, naturaln�
elegancj�. A nosi� je w taki spos�b, �e prawie ka�da osoba bezpo�rednio,
fizycznie z nim skonfrontowana - automatycznie popada�a w formy podda�cze i
zaczyna�a si� zachowywa� niczym �redniowieczny lennik. No, bez przesady.
Niemniej uosabia� arystokracj� tych czas�w, t� prawdziw�: nie dziedziczn�, nie
opart� na tradycji, wiedzy, ani nawet pieni�dzu - lecz miejscu zajmowanym w
strukturze przep�ywu informacji.
Oczywi�cie, w rzeczywisto�ci ju� do niej nie nale�a� i obraz by� fa�szywy.
Spogl�da� sobie w oczy i opuszcza� wzrok.
Ale jednak: wyprostowany, g�owa wysoko, ramiona do ty�u, r�ce symetrycznie za
plecami, wysuni�ta do przodu noga ugi�ta lekko w manierze rzymskich imperator�w.
Kruczoczarne w�osy w lustrach prawie l�ni�, mocn