7835

Szczegóły
Tytuł 7835
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7835 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7835 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7835 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krak�w Za �oktka - J�zef Ignacy Kraszewski. Cykl Powie�ci Historycznych Obejmuj�cych Dzieje Polski. Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzy�anowskiego. Skanowa�, Opracowa� i B��dy Poprawi� Roman Walisiak. Cz�� Dwunasta. Ludowa Sp�dzielnia Wydawnicza, Warszawa 1970. Powie�� Historyczna. Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Profesor Doktor Julian Krzy�anowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Cz�onek Polskiej Akademii Nauk. Przygotowa� Do Druku, Pos�owiem i Przypisami Opatrzy� Wincenty Danek. A� Do XVI Wieku Pisarze Nasi Zowi� W�adys�awa �oktek, Nie �okietek; Trzymali�my Si� Tradycji, Cho� Dla Brzmienia Twardego J� Zaniedbano. Autorowi Ducha Wojewody, Panu Ludwikowi Grossmanowi, Wywdzi�czaj�c Si� Za Dar Jubileuszowy, Przesy�a Autor. Drezno, 1880, Kwiecie�. Tom pierwszy. Rozdzia� 1. Pod Krakowem, oko�o Balic, kt�re na�wczas do rozleg�ych maj�tno�ci Toporczyk�w z T�czyna nale�a�y, sta� w lesie dw�r, zwany �owcz�, gdy� w nim dawniej na �owy zbierano si� i po �owach odpoczywano. Zbudowa� go by� przed laty wielu Ja�ko z T�czyna, ale p�niej dw�r, zaniedbany, opustosza�, ko�em go podparto i pastusi si� le�ni tylko tulili w s�oty pod strzech�, gdy� zubo�a�y ziemianin, kt�ry ojcowizny pozby�, a w jakim� stopniu dalekim z rodem Star��w by� spowinowacony, wyprosi� sobie chat� za czynsz ma�y, z kawa�kiem lasu i pola. Warowali tylko panowie z T�czyna, aby w lasach nie polowa�, zwierza im nie p�oszy�, a po trosze od szkody pilnowa�. Stary, wojak niegdy�, teraz ju� niedo��ga, ubo�uchno �yj�cy, podj�� si� wszystkiego, co od niego chciano, byle zyska� k�t spokojny, i dworek na �owczej oblepiwszy, podpar�szy, od lat kilku w nim z �on� i synem przemieszkiwa�. Nieszlachecka to by�a, nierycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, bied� klepa�, ale wola� ju� to Zbyszek Su�a, ni� w Krakowie w�r�d mieszczan i Niemc�w pospo�u �y�, bo ci ziemianina nie szanowali. W�jtowi zuchwa�emu i lada wiertelnikowi ulega� by�o trzeba. Na �owczej je�li przysz�o si� komu pok�oni�, to r�wnemu sobie ziemianinowi, nie Szwabowi lub Sasowi, zreszt� swobody m�g� za�ywa� jak najwi�kszej. Dostatku wielkiego u Su�y nie by�o, ale i n�dzy nie doznawali. Syn Zbyszka, kt�rego Marcikiem zwano, bo mu na imi� Marcin by�o, a matka go tak spie�ci�a, nie m�odzieniaszkiem ju� by�, ale te� nie starym; mia� lat ze trzydzie�ci. Jak ojciec s�ugiwa� rycersko, ale si� przerzuca� od jednego do drugiego pana, skar��c si�, �e mu wsz�dzie nie po my�li by�o, �e go krzywdzono. Przeto te� cz�sto do ojca powraca�, wyczekuj�c jakich� lepszych czas�w i ludzi lepszych, a w �owczej przesiaduj�c. O p�torej milki od Krakowa, kt�ry pod�wczas ju� r�s� bardzo, m�g� st�d zawsze, gdy chcia� (a zachciewa�o mu si� tego prawie codziennie), doje�d�a� do miasta, sp�dzi� tam dzionek z dobrymi przyjaci�mi, du�o si� nas�ucha�, dobrze napi� nie p�ac�c i z weso�� my�l� a plotkami wieczorem do rodzic�w powr�ci�. Zbyszek Su�a niekoniecznie by� rad temu, �e syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewa�. Chcia�by go by� widzie� przy mo�nym panu jakim, zapracowuj�cego sobie na �ask� i opiek�, ale z drugiej strony on i matka Zbita cieszyli si�, i� go przy sobie miewali, bo z nim im w pustym dworze ra�niej i weselej by�o. Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby, co im je�� gotowa�a, parobka do pos�ug i wyrostka sieroty, z Krakowa przyb��kanego, pary koni na stajni, krowy i psa podw�rzowego, nie by�o w �owczej wi�cej nikogo. W�r�d g�uchego lasu nie bardzo by bezpiecznie by�o tak siedzie�, dla w��cz�g�w i zb�j�w, kt�rych zawsze doko�a miasta du�o bywa, ale o Zbyszku i �otrzykowie wiedzieli, �e si� u niego po�ywi� nie by�o tak dalece czym, a guza z�apa� �atwo. Stary �o�nierz w potrzebie jeszcze ra�no obuchem wywija�. On i syn jego Marcik ludzie byli niep�ochliwi, do korda i do topora szparcy. Zbli�a� si� wiecz�r jesienny, niebo by�o pochmurne dnia tego, wi�c i ciemno si� zawczasu robi� pocz�o. Wiatr szumia� w borze, li�cie ju� posch�e z drzew op�dzaj�c. W izbie oko�o ognia siedzia� Zbyszek, dalej nieco drzyma�a Zbita, kt�ra ju� wieczorami prz��� nie mog�a, bo jej nie s�u�y�y oczy, a i r�ce si� trz�s�y. Na �awie, w k�cie, z k�dziel� siedzia�a gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber, nie maj�c co robi�, ska�ki �upa�. Przy ognisku w garnkach si� co� gotowa�o. Dym, kt�remu wiatr nie dawa� przez dymnik wychodzi�, cz�sto si� do izby wracaj�c, rozwleka� po niej, ale do niego przywykli byli wszyscy. Wiecz�r by� smutny, Marcik, kt�ry swym zwyczajem powl�k� si� by� do Krakowa, jako� nie wraca�. Czekano na� z wieczerz�. Zbita niespokojna coraz to si� wiatrowi przys�uchiwa�a, czy jej t�tentu konia nie przyniesie, kt�ry by powr�t syna zwiastowa�. Mia�a si� o co troska�, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i pot�uczony powraca�. R�nie si� trafia�o, jak zwyczajnie cz�owiekowi rycerskiego rzemios�a, co si� rad miesza�, gdzie gor�co. Wiatr, kt�ry jesieni� dziwnymi odzywa� si� g�osy, dnia tego strachem przejmowa�, tak zawodzi� przera�liwie. S�ycha� w nim by�o wycie ludzkie, j�ki dzieci�ce, niby okrzyki t�um�w i wrzaw� swarliw�, to �miechy szata�skie, to zb�jeckie gwizdania, to ur�gaj�ce si� �piewy jakich� ptak�w niebywa�ych. G�osy te oddala�y si�, przybli�a�y, ucieka�y k�dy� i jakby gnane powraca�y spiesznie, daj�c s�ysze� z r�nych stron domu, od jednego, to od drugiego w�g�a. Zaskakiwa�y od komina, szele�cia�y w strzesze. Jaka� si�a szata�ska �omota�a drzwiami, szelpota�a w s�omianym pokryciu, dobija�a si� do okiennic, pe�za�a po �cianach. Zbita, kt�ra pobo�n� by�a, �egna�a si�, s�ysz�c to, i �egna�a krzy�em �wi�tym wszystkie cztery �wiata strony. Nie pomaga�o to nic, wietrzysko dokazywa�o, a wiadomo, �e jest w nim si�a nieczysta i diabelskie ta�ce i wesela innej nad t� g�d�by nie znaj�. Drzewa bliskie, miotane t� z�� moc�, trzeszcza�y i skrzypia�y, ga��zie ich upada�y na strzech�, s�ycha� by�o li�cie szeleszcz�ce po �cianach. Czasem z wiatrem sypn�� deszcz g�sty, ale wpr�dce, rozbity wichrem, ustawa�. Mieszka�cy lasu oswojeni byli z tymi g�osami, kt�re czasem po ca�ych nocach spa� im nie dawa�y, a jednak tego dnia strach ich jaki� przejmowa�. Nastawiali uszu, czekali, aby si� sko�czy� ten taniec diabelski i burza posz�a na dalsze bory. Lecz wietrzysko, jakby sobie upodoba�o wyr�ban� nieco oko�o �owczej polan�, szumia�o w niej, a im wiecz�r by� p�niejszy, tym si�y i ochoty wi�kszej nabiera�o do szale�stwa. Teraz ju� i Marcika przybywaj�cego z dala pos�ysze� by�o trudno, z tak� w�ciek�o�ci� burza oko�o dworku wy�a. Ogie�, cho� od wichru zakryty, s�ania� si� i przypada� do ziemi, �ciany dygota�y, a drzwi trz�s�y si� ci�gle i wi�zanie na dachu trzaska�o. Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej by� czu�ym na to. Wojak, obyty z �yciem, nawyk�y pod go�ym niebem obozowa�, doznawa� niemal jakiego� b�ogiego uczucia, czuj�c si� pod dachem w tak� por�. Przypomina� sobie, jak nieraz burze jesienne namioty im znad g��w i sza�asy precz roznosi�y, a ognisk nie dawa�y rozpali�. Stary pami�ta� przyg�d niema�o i sam ich dozna� wiele. Przed dwudziest� kilk� laty zaci�gn�� si� by� do wojska ksi�cia kujawskiego W�adys�awa, s�u�y� u niego d�ugo i dzieli� z nim r�ne losy. W ko�cu, lat temu ju� by�o ze sze��, musia�, zaniem�g�szy, powr�ci� do �ony i osiedli� si� w �owczej. Ksi��� W�adys�aw, kt�rego �oktkiem zwano, ma�y, ale dziarski m��, �elazny cz�ek, wojowa� d�ugo, a� go wreszcie zazdro�ni i nieprzyja�ni ksi���ta, a w ostatku Czechy, co Polsk� opanowali, wygnali gdzie� z kraju. S�ycha� ju� o nim od lat kilku nie by�o. Jedni twierdzili, �e k�dy� zosta� zabity, drudzy, �e si� b��ka� po obcych krajach, a od czasu, jak Wac�aw czeski obj�� panowanie nad ca�� niemal Polsk�, miano �oktka i spraw� jego za zgubion�. Ksi��� ju� i niem�ody by�, bo lat czterdzie�ci kilka liczy�, znu�ony te�, gdy� lat dwadzie�cia przesz�o ci�gle wojowa�. Dobi� si� by� panowania, niemal korony po Przemys�awie, a� naraz naposiedli si� na� Wielkopolanie; duchowni zacz�li go wyklina� za to, �e im ich ziemie pustoszy� i klasztorom nie przepuszcza�. Czecha wezwano w pomoc, a waleczny ksi��� znikn�� i jakby zapad� pod ziemi�. Zbyszek w�a�nie o nim sobie my�la�, bo go kocha� bardzo. Lepszego pana dla swoich �o�nierzy nie by�o nad niego, �y� on tak samo jak i oni, z jednego kocio�ka jada� z nimi, �mia� si� i dawa� �mia� ochotnie, pyszny nie by�, ludzki bardzo. Prawda, �e �o�nierz u niego rzadko grosz zobaczy�, bo on sam nigdy go nie mia�, ale po wsiach i dobrach duchownych �ywili si� i rwali, jak chcieli, a i na plebanie zagl�dali. Dobry ten pan wprawdzie, gdy mu si� kto sprzeciwia�, wiesza� bez s�du, �cina� bez mi�osierdzia, a jednak ludzie mi�owali go, bo gdy kaza� wiesza� albo �cina�, pewnie by�o za co, a dla dobrych by� ojcem rodzonym. W tych ziemiach, kt�rych by� panem, osobliwszym sposobem mia� najzajadlejszych wrog�w i najlepszych przyjaci�, co za� gotowi byli da� �ycie. Mi�owano go bez miary i nienawidzono srodze. Takim by�, �e i sam nic pomiernie czyni� nie umia� i w ludziach te� budzi� albo niech�� w�ciek��, lub mi�o�� ogromn�. Zbyszek my�la� o tym dawnym swym wodzu, z kt�rym si� du�o po Szl�sku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi naw��czy�, gdy pomimo wichru da� si� s�ysze� t�tent konia tu� pod oknem. Pies le��cy w progu (wabi� si� na Kruczka) szczeka� pocz�� zerwawszy si�, parobek ska�ki �upa� porzuci�, a Zbita zawo�a�a, z drzemki si� budz�c: - Ot i Marcik! Szed� Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem dr�giem zak�adano, aby pods�uchawszy w sionce, m�odemu panu otworzy�. Ten si� ju�, w znany wszystkim spos�b ku�akiem t�uk�c, do drzwi dobija�. On ci to by� sam. Ruszy�o si� wszystko w chacie: stara Marucha do garnk�w, Zbita na przyj�cie syna, nawet Zbyszek g�ow� podni�s� i zwr�ci� si� ku wnij�ciu. Marcik, oddawszy konia, wchodzi� w�a�nie. Ch�op by� dorodny, silny, szerokoramienny, co si� zowie t�gi, twarzy kr�g�ej i rumianej, cale niebrzydkiej, a gdy by�a weso��, pi�kniej�cej. Z ca�ej postawy i ruchu zna� by�o, �e si� rodzi� na wojaka, ale nie na takiego, co by, nogami wr�s�szy w jedno miejsce, trwa� w nim, na ruchawego i potrzebuj�cego co dzie� nowej sprawy. Okryty szeroko opo�cz� do�� wyszarzan�, mia� pod ni� kawa�ek zbroi i mieczyk, na g�owie czapk� z obr�czami �elaznymi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu si� wybiera� bez zbroi i or�a niebezpieczno by�o. Ka�dej godziny mog�o co� niespodzianego spotka�. Marcik dobrze wiedzia� o tym i w r�ku te� trzyma� od siod�a odj�ty koszturek z siekierk� i obuszkiem, kt�ry w jego d�oni m�g� si� dobrze da� we znaki. Pok�oni� si� rodzicom, zdejmuj�c z wolna opo�cz� i na �cianie j� wieszaj�c, gdzie miejsce dla niej na ko�ku by�o. - Psi czas! - zawo�a�. - �eby marcha nie mia�a lepszych n�g, a ja dobrych r�k, wicher by j� obali�, tak szaleje. Drzewa ogromne k�aniaj� si� jak k�osy. Psi czas! - A trzeba ci to by�o siedzie� tak do p�na? - zamrucza� ojciec. - Nie mog�em bo si� wyrwa� z gospody od Szeluchy, takiego tam dzi� by�o ludu i gadania! - Ho! ho! - odpar� ojciec, a matka stan�a, gotuj�c si� ju� s�ucha� opowiadania i r�ce na piersi zak�adaj�c. - Co tam ludzie pletli, a� strach! - roz�mia� si� Marcik. - �eby�cie to wy byli mogli pos�ucha�, ojczulu, dopiero by�cie si� radowali. Mnie si� zda, �e to wierutne ba�nie. - C� to? Co? - przerwa� ojciec ciekawie. - No - rzek� Marcik, wyci�gaj�c si�, jakby go siedzenie na koniu zm�czy�o - plot� ludzie, �e si� k�dy� znowu �oktek pokaza�. To rzek�szy, �mia� si� pocz��, a Zbyszek, cho� stary, cho� w nogach niemocen, porwa� si� piorunem i przyskoczy� do syna. - �oktek! M�j pan! - zawo�a� rado�nie. - Widzisz, a tom ci ja m�wi� zawsze, przysi�ga�em si�, �e pan ten zgin�� nie m�g�, �e on si� zabi� nie da�, �e wyp�ynie jeszcze i panowa� musi! - Ho! ho! - �mia� si� syn, siadaj�c na �awie i nogi ku ogniowi wyci�gaj�c. - Ojczulu! Ojczulu! Ju� mu tu nie bywa�! Z czeskich mocnych r�k ju� my si� nie wydob�dziemy! Wac�aw si� kr�lem koronowa�, ma za sob� p� �wiata, pot�g� ogromn�. Cesarze i kr�le z nim, a ten tw�j biedota ksi��� �oktek go�y, co nigdy denara przy duszy nie mia�, gdyby ci wyp�yn�� gdzie, co on zrobi przeciw takiemu mocarzowi, jak kr�l czeski? Stary zasmuci� si� mocno. Nie m�g� synowi prawdy nie przyzna�, a serce inaczej pragn�o i czu�o. Przeciw wszystkiemu mia� jak�� nadziej�. - E, e - rzek� cicho - niechaj no si� on tylko poka�e. Zobaczysz, Marcik, da on sobie rady i z tym mocarzem. Ty go nie znasz. Ja u niego s�u�y�em, ja na niego patrza�em. Ma�y cz�eczek, nie ma spojrze� na co, a jak bije! Jak� ma si�� i jak� moc daje swoim, gdyby czary mia�. Ludzie ju� s�aniaj� si� i padaj�, niech on krzyknie na nich tylko, wnet nowa dusza w nich wst�puje. Miecz jego dobry, ale serce jeszcze lepsze. Przerwa� w ko�cu Zbyszek pochwa�y i przyst�piwszy do syna, nagli� na�. - No, gadaj�e ty mnie, gadaj, sk�d ludzie wzi�li, �e on si� znowu pokaza�. Widzia� go kto? Blisko lat cztery go nie by�o ani s�ychu, jak w wod� wpad�. M�wiono, �e zabili go, �e na W�grzech zgin��, �e do klasztoru wst�pi� na pokut�, �e go Czechy czy Niemcy zamordowali. A jam temu nigdy nie wierzy�, bo ja go znam! - Kto tu teraz prawdy dojdzie? - odezwa� si� Marcik oboj�tnie, wcale zapa�u ojca nie bior�c do serca. - At, prawi� ludzie, jakoby si� zjawi�. To by nie znaczy�o nic, bo czego nie prawi�? Ale Czechy czego� niespokojne. M�wi�, �e pan Ulrych Boskowicz, co na zamku siedzi, da� pilne rozkazy, aby go szukano. Trz�siono po k�tach, �apano, a za g�ow� jego naznaczy� moc grzywien czy wielkich tych groszy praskich. Stary r�ce za�ama�. - Uchowaj, Panie Bo�e, nieszcz�cia, got�w si� jaki �otr u�akomi� - zawo�a� - i zdradzi� go! Mi�osierny Panie! - A co by w tym dziwnego by�o? - rzek� Marcik. - Nie ka�dego dnia trafi si� taka zwierzyna. Zbyszek a� si� wstrz�sn�� ze zgrozy. - Milcza�by�! - krzykn��. - Ja bym swoje �ycie za tego pana da�. - Oh! oh! Gdyby si� on zjawi�, a poszcz�ci�o mu si�, ty i ja nie siedzieliby�my w tej mizernej chacie na �owczej, ale na krakowskim zamku albo na w�asnym ziemi kawa�ku. Marcik r�k� zamachn��, jakby t� przepowiedni� lekko sobie wa�y�. - Tak by by�o. Tak - ci�gn�� stary dalej. - Pan to jest taki, �e �adnego ze swoich starych �o�nierzy, gdyby go raz widzia�, nie zapomni. Spojrzawszy jeno na mnie, powiedzia�by ci zaraz, gdzie�my razem bywali i co robili. Cho�by mia� tysi�c ludzi, gdy im raz popatrzy� w oczy, ka�dego pozna�, bodaj po dziesi�ciu latach. Ka�demu wdzi�czen by�. - A co dzi� ta jego wdzi�czno�� warta, kiedy on sam k�ta i przytu�ku nie ma i mie� nie b�dzie - rzek� Marcik spluwaj�c. - Je�eli prawda, �e �yw w��czy si� k�dy�, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dzi� przystanie? Ani �omu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu? - Co ty wiesz? Co ty znasz? - gor�co ofukn�� go stary. - Widzia�em ja go ju� w dziesi�� koni je�d��cego po dworach, w lichej zbroiczce powi�zanej sznurkami, z kalet� pust�, a w miesi�c, we dwa - ludzi ju� mia�, grody bra� i bi� si�, i zwyci�a�. - Tak ci to, mo�e, bywa�o - odpar� Marcik - p�ki u nas ma�e ksi���tka trzyma�y ziemi�. Rwa� od nich by�o �atwo, nie od Czecha! To si�acz wielki! - A ja ci m�wi� - porwa� si� Zbyszek - �e tym Czechom u nas d�ugo nie go�ci�! Ju� si� ziemianie skrobi� po g�owach, ju� po miastach Niemcy, cho� si� im k�aniaj�, a st�kaj�. D�u�ej nikt nie strzyma. - A co ziemianie dzi� znacz�? - roz�mia� si� Marcik. - Albo to oni ci, co byli? Niegdy� oni rej wodzili, teraz miasta g�r�, Niemcy g�r�, grody poobsadzane najemnikiem, �o�nierza cudzego dosy�! Zbyszek g�ow� potrz�sa�. - Gadaj ty mi lepiej, co w mie�cie s�ycha�. Tego od ciebie chc�. - M�wi�em ju� - odpar� syn. - Plot�, jakby si� znowu sk�de� wyrwa� wasz �oktek; dodaj�, �e najwy�szy biskup rzymski o jego prawa si� upomina, �e on w Rzymie u niego by� i stamt�d wraca. - Widzisz - zatryumfowa� ojciec - widzisz! Ho! Niedarmo on w �wiat szed�! Rozumny pan! Wiedzia�, gdzie uderzy�. By� tego czasu w�a�nie w Rzymie wielki odpust na �wiat ca�y, k�dy i zb�jom wszelakim odpuszczano. Ty my�lisz, �e biskup rzymski to ma�a rzecz? Taki prosty biskup jak nasze? On ci przecie koron� nosi i korony rozdaje. A jak on si� upomni? Jak zaklnie? Marcik g�ow� kr�ci�. - To co? - rzek�. - Wszystko babskie gadanie, aby ludzie mieli co j�zykiem mle�. Czech�w kto� chcia� nastraszy�, bajk� im pu�ci�, a na nich czapka gore, pop�oszyli si�. Sk�d by on po czterech leciech wzi�� si� tu znowu, kiedy ju� wraca� nie ma do czego!? Kujawy, nie Kujawy - zabrali mu wszystko, pi�dzi ziemi nie ma. Prawi� ci, co dobrze wiedz�, �e ksi�n�, �on� jego, mieszczanin do domu przez mi�osierdzie wzi�� i �ywi j�, przytu�ek jej daje. Nie czeka�by on tyle lat, gdyby o czym my�la�. Czechy tymczasem gospodaruj�... Na granicy od W�gier, w Kamienicy nad Dunajem twierdz�, s�ysz�, buduj�, �e a� strach! - W Kamienicy? nad Dunajem? - spyta� stary. - To� ona biskupia by�a? - Biskupowi dali za ni� Biecz - rzek� Marcik. - Tam gr�d chc� mocny i wielkie miasto zak�ada�. C� wasz �oktek z r�kami go�ymi zrobi przeciw nim? Zbyszek nie da� si� po�y�, zwiesi� troch� g�ow� i mrukn�� uparcie: - Gadaj, gdzie go widzieli. Kto o nim m�wi? Marcik, u�miechaj�c si� mi�osiernie, w g�ow� si� poskroba�. - Jam ci to my�la� sobie - rzek� - jak si� tatulo dowiedz� o tym swym zmartwychwsta�ym �oktku, spokoju mi o niego nie dadz�. Dlategom u Szeluchy od jednego do drugiego chodzi�, nastawuj�c uszu, ale bredz�, ka�dy co innego. - A praw�e mi, co gadaj�. - Ka�dy swoim smakiem - �mia� si� Marcik. - Jedni, jak ja, drwi� i wiary nie daj�, drudzy gotowi by i�� tropi�, aby Czechom wyda� za pieni�dze. - To �ajdaki s� i zb�je! - krzykn�� g�o�no oburzony Zbyszek. - Psy niepoczciwe, da�bym je wywiesza�! - Niekt�rzy pomrukiwali, �e go widziano w okolicy, k�dy� niedaleko - ci�gn�� Marcik. - M�wi�, �e po dworach do ziemian zagl�da� oko�o Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmuj� ni �le, ni dobrze: goszcz�, karmi�, przez z�by co� cedz�, a z pomoc� nieradzi. - Tacy oni wszyscy, tacy! - westchn�� Su�a. - Im 1 Czech dobry, i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszed� panowa�, i temu by si� k�aniali. Co im! - A ja sobie m�wi�, s�yszysz Marcik, ten ma�y by� dla nas na pana stworzony! Z nim ksi�dz, ziemianin, ch�op, najlichsza gadzina rozm�wi� si� mog�a, zrozumia� ka�dego, nie przegna� precz nikogo! To by� pan - nasz! On tej biedy podczas za�ywa�, co i my wszyscy! Czarny chleb jada�, na ziemi lega�, po lasach si� tu�a�, w siermi�dze chodzi�, g�owy gdzie przytuli� nie mia�, a jak by�o potrzeba, panem potrafi� on by� i �eb uci��, i krwi utoczy� gor�cej. Gdy dobry bywa�, cho� do rany, gdy si� namarszczy�, st�j z dala albo nogi za pas. �artu z nim nie ma. To by� pan dla nas! Trzyma� twardo, gdy potrzeba by�o, a wiedzia�, gdzie i kogo g�aska� i da� dobre s�owo. Zbyszek westchn��. - Co ty wiesz? - doda� do syna. - Ty� nic nie widzia�, a ma�o co s�ysza� ode mnie, ale gdyby� patrza� na to, co ja...! Syn si� u�miecha� po trosze, stary rozgadywa� tak, �e ju� utrzyma� nie m�g� i cho� pewnie raz nie pierwszy pu�ci� si� w opowiadanie, gdy tymczasem wieczerz� im przygotowywano. - Ja, jam go z male�ka zna� - m�wi�. - Nie mia� w�wczas mo�e nad lat pi�tna�cie, a rwa� si� ju� wojowa� i panowa�. Jam na�wczas s�u�y� przy medyku Miko�aju, co go pilnowa�, �eby nie chorza�. Ale gdzie on kiedy chory m�g� by�! Bywa�o, zdaje si�, �e s�abuje, niech no mu powiedz�, �e trzeba w pole, zerwie si� na r�wne nogi, zdr�w jak ryba! W�wczas na sw� r�k� jeszcze nie m�g� wojowa�, to si� czepia�, gdzie si� szcz�kn�o. Chodzi� z nieboszczykiem kaliskim Pobo�nym i przy innych, byle si� wojny uczy�. Z Przemkiem, co na Poznaniu siedzia�, cho� nie bardzo byli zgodni, a i temu pomaga�. Lat kilkana�cie, jak si� Czarnemu Leszkowi zmar�o, co te� �o�nierz by� dobry, a potomstwa po nim nie zosta�o, cho� �aby i w�e na to jedli oboje, i nic im nie pomog�o. Ziemianie sobie na Krak�w wzi�li mazowieckiego Bolka, a mieszczanie krakowscy z Wroc�awia Szl�zaka. W�wczas Mazur�w sobie �ci�gn�� i Wielkopolan, i Pomorzan. Jam tam by�, gdy Henryka napad� pod Siewierzem w par� niedziel po Gromnicach! To�my si� t�ukli, to siekli, to gnali! Przemko jeden pad� zabity, m�odziuchne ch�opi�, Bolko opolski, ranny, dosta� si� nam w niewol�. W drugiej bitwie pod Ska��, w trzeciej pod �wi�tnic� bili�my si� a bili. Ten ma�y tak sam dokazywa�, �e sta� za du�ych dziesi�ciu. On ci nie b�dzie patrza� z dala, r�ce za�o�ywszy, jak si� ludzie r�bi� za niego; �eby go przywi�zano na �a�cuch, urwie si�, leci w sam� g�szcz, w upa�, a siecze. Trzeba na to patrze�! Po �wi�tnicy szli�my do Krakowa prosto. Tu nam wrota otwieraj� szeroko, Niemcy si� do ziemi k�aniaj�, ksi�dz biskup Pawe�, co to wiecznie wichrzy� a smrodzi�, z krzy�em i �wi�con� wod� wychodzi naprzeciw: "Witaj�e, hospodynie"! Przyszli�my, jak swoi, wzi�� gr�d, ano zaraz pr�dko, kto w mie�cie sta� u tych Niemc�w paskudnych, zw�cha�, �e oni ze strachu, nie z mi�o�ci si� poddali. W mie�cie by�o nieswojo. Patrzali na nas jak na wrog�w, po k�tach si� ju� zmawiali. Pan, o tym wiedz�c, lekce sobie wa�y�. Jednak stra�e wok� wa��w i wr�t miejskich obchodzi� sam, aby by� pewnym, �e si� nie stanie nic. Niemcy prawili ci�gle: Ja! Ja! K�aniali si�, a diab�a za ko�nierzem mieli. Pos�ali po swoich cichaczem na Szl�sk. My tymczasem w Krakowie siedzieli jak w uchu. Pami�tam t� noc, bom na stra�y by�, a w�a�nie �oktek sam obszed� czaty i opatrzy�. Naraz, kiedy on ju� by� blisko zamku, pod �wi�tym Franciszkiem zrobi� si� ha�as. Niemcy wrota otwarli, pu�cili wewn�trz Szl�zak�w! Ci wprost na nas, bij, zabijaj! Ledwie�my z �yciem uszli. Jam pop�dzi� za panem i dogna�em go przy klasztorze. Nie wi�cej nas z nim by�o jak sze�ciu. Wpadli�my do franciszkan�w. Mnichy za nami drzwi zawarli. Co tu pocz��? Ino patrze�, jak tu nas Niemcy pobior�, gdyby w gnie�dzie piskl�ta. My�licie, �e si� ul�k� albo serce straci�? Wzi�� na si� mniszy habit, co mu go od jakiego� wyrostka dobrali, obci�wszy od do�u, i na mur, kt�ry do klasztoru przytyka�! Dawaj drabin�, podawaj sznury! Spu�cili�my si� tak szcz�liwie i uszli, koni dostawszy. W tej to zawierusze zg�osi� si� Czech, �e jemu nale�y Polska, bo Gryfiny wdowy kleryk co� tam na sk�rze fa�esznie napisa�. Przemko wielkopolski przez zazdro�� dla naszego wola� odda� Krak�w Czechowi. My�lisz, �e nasz ma�y si� podda� i uszy stuli�? Szli Czechy na Sandomierz, a my te� przeciw nim. Znowu�my si� t�ukli a gnali, bo nie by�y to Czechy te� same, co dzi� s�. Jednak my im z �oktkiem podo�ali. Poszli�my do Wi�licy i wzi�li. Podst�pili�my pod Krak�w, zaj�li przedmie�cia, siedzieli�my im pod nosem, nie dali si�. Nie m�g� na�wczas �aden Czech na krok si� za wa� wa�y�, bo�my na nich czatowali i rwali ich wsz�dzie. Przyci�gn�� z Pragi biskup z wojskiem, bo oni sobie z biskupa wojewod� zrobili, i ten nam rady nie da�. �oktek z nami kry� si� po lasach, po w�wozach, po g�rach i polowa� na nich. W�wczas nieraze�my ob�owili si� dobrze, tak �e ju� oni sami si� prosili u niego, aby zgod� zrobi�. "A dobrze - rzek� - id�cie precz, b�dzie zgoda". I rwali�my ich po kawalcu. Dopiero jak sam kr�l przyci�gn�� z moc� wielk�, a jeszcze tamtych Sas�w sobie z Brandenburga dobra�, co si� to nim opiekowali, musieli�my od Krakowa odst�pi�, ale�my poszli do Sieradzia i do Sandomierza. Przeciw takiej sile co by�o robi�? Rozumny pan by�! Rozumny! Bitwy si� im chcia�o, prosili o ni�, nie da� im jej. Stali�my znowu po lasach i na czatach. Wymkn� si� Czechy, z g�odu mr�c, na picownika, puszczamy. Gdy si� ubezpiecz� i zapuszcz� g��biej, dopiero my na nich i z ty�u, i z przodu. Ma�o kt�ry nam uchodzi�. Snu tam nie by�o ani spoczynku. A i on te� nie zasypia�, dworu sobie ani dachu nie szuka�. Wsz�dzie sam by� z nami. Musieli Sieradz oblega� i tego nie wzi�li, tylko miasto same. Ca�y nast�pny rok nie dawali�my im spokoju. Bo�e mi�osierny! Gdyby cz�owiek chcia� powiedzie�, co przez te czasy przecierpia� i robi�, nikt by nie wierzy�! Bili�my si�, gdzie ino by�o mo�na, a� do samego ko�ca, p�ki nas taka gar�� by�a, �e�my w pole wyci�ga� mogli. A� obrali sobie w Poznaniu kr�la, dopiero my spocz�li. Ma�y nasz przycupn��, wiedzia�, �e chyba on d�ugo tam nie posiedzi, na niego bo si� odgra�ali dawno. I zabili go w Rogo�nie. W Poznaniu na �wi�ty Wojciech, wiosn�, naszego pana okrzykn�li ksi�ciem i tylko co mu korony nie dali. Kr�lem go chcieli mie�. Dopiero� Szl�zaki sobie drwi� z �okciowego pana! �e ma�y, �e znosek, a odgra�a� si�. Zas�ysza�, �e Szl�zacy go tak i owak przezywaj�, a lekce sobie wa��. "P�jdziemy� na Szl�sko" - rzek�. Poszli�my i spustoszyli je, aby znali, co �okciowy pan mo�e. Stary westchn�� ciszej. - Wr�ciwszy my z tego Szl�ska do Polski - nie ma co si� zapiera� - prawda, �e nasi ludzie srogo sobie poczynali w domu, ale nie by�o sposobu, p�aca nie dochodzi�a, pieni�dzy nie by�o, �y� musieli. Wi�c si� nie patrza�o, czyja wie�, czy ksi�a, czy ko�cielna. A i do klasztor�w m�odzie� zagl�da�a, do m�odych mniszek, �e niejedn� wyci�gn�li z sob�. Za to Pan B�g pokara� musia�, bo tam na swawol� du�o dziewcz�t pobrali. Jam precz szed�, na sumieniu nic nie mam. Szl�zacy si� zaraz z biskupem pozna�skim zw�chali, wi�c cho�by z tego nie by�o nic, pocz�� biskup kln�c, nie tyle za mniszki, co za snopy i grosze. Szl�zakowi chcieli si� podda�. Po�ata�o si�, przysz�a zgoda, gdy licho Czech�w nada�o... Zamilk� Zbyszek nagle, podpar�szy si� smutnie na r�ku. - Tamtych to lat go widzie� by�o potrzeba - doda� - gdy�my w polu ci�gle byli. Wszyscy jako jeden cz�ek, pu�kow�dcy i ciury, o g�odzie i ch�odzie, a gdy wr�g si� pokaza�, jak wcie�li! W z�ej czy dobrej doli nigdy si� on nie zmienia�, zawsze ten sam, noc i dzie� we zbroi, miecza nie odpasuj�c. Namiotu sobie rozbi� nie da�, na go�ej ziemi spa�. Ledwie si� ozwa�o has�o, pierwszy na nogach. Konie pod nim pada�y, on si� tylko przesiada� i dalej! Nam si�y ustawa�y, jemu nigdy! I jakim on by�, takim b�dzie, gdy powr�ci! - zako�czy� stary Zbyszek. Rozdzia� 2. Po chwili doda� Su�a: - Gdyby on czy z nieba spad�, czy spod ziemi wyszed�, wojowa�by i zawojowywa� jak wprz�dy. Marcik s�ucha� z uwag�, oczy mu czasem pob�yskiwa�y. Wierzy� czy nie w opowiadanie, bra�o go ono za serce, rozgrzewa� si�, zajmowa�, u�miecha�. Stary m�wi� coraz �ywiej, a gdy sko�czy� i zaduma� si�, Marcik rzek� cicho: - Kt� ich wie? Cho� mnie si� wierzy� nie chce, aby on si� zjawi� znowu, kt� wie? Czechy si� niepokoj� i ruchaj�. Co� to znaczy. Biegaj� po okolicy, porozsy�ali ludzi, trz�s� po dworach. W ci�gu rozmowy wiatr ucich� by� nieco, szumia�y tylko lasy w dali powa�nie, g�ucho, niby sobie rozpowiadaj�c, o tym, co przesz�o. O tej godzinie nigdy prawie nikt do �owczej si� nie zjawia�, nie spodziewano si� te� nikogo, gdy pies naprz�d okrutnie, do drzwi przyskakuj�c, ujada� zacz��, co wszystkich nastraszy�o, bo Kruczek s�yn�� z roztropno�ci i nigdy darmo nie nap�dzi� pop�ochu, chyba albo si� wilcy zbli�ali, kt�rych czu� z dala, albo cz�ek przywl�k� obcy. Chaber pobieg� nas�uchiwa�, gdy razem we drzwi i okiennice bi� zacz�to. O tej porze nocnej z otwieraniem dobrze si� trzeba by�o namy�la�. Wyprawiano wi�c Marcika do sieni, aby przez otw�r w �cianie rozpatrzy� si�, co to by�o. U progu ju� krzyki jakie� rozlega�y si� p�niemieckie, p� niby polskie. Domy�lano si� Czech�w Boskowicza. Byli to pod�wczas straszni panowie, kt�rym pos�uch dawa� musiano, bo nie folgowali nikomu. Stary Zbyszek ju� wo�a�, aby im otwierano, nie czekaj�c, gdy Marcik jeszcze si� rozpytywa�. Na ostatek po kr�tkim targu drzwi otwarto, bo je ju� �ama� chcieli, i wpar� si� m�� uzbrojony, wzrostu s�usznego, z mieczem w r�ku, kt�ry z czeska �aja�, �e �miano go trzyma� u progu, opowiadaj�c si�, �e by� pos�any od wielkorz�dcy Boskowicza, aby po okolicy tropi� w��cz�g�w. Zbyszek koso na� spojrza� spode �ba. Za nim tu� ci�gn�o dwu pacho�k�w z toporami i mieczami. Wcisn�li si� do chaty, a drugich dwu na stra�y przy drzwiach zosta�o. Wysoki m�� w sieni zaraz pocz�� si� pilno rozgl�da�. Zawo�ali ognia. Zobaczywszy, �e drabina sta�a wiod�ca na wy�ki, jednemu ze ska�k� kazali wle�� zobaczy�, czy si� tam kto nie ukrywa. Sam dow�dca wszed� do izby niespokojnie, badaj�c wszystkie k�ty. - Nie masz kogo obcego u ciebie? - zapyta� gospodarza, kt�ry ramionami tylko poruszy�. - �otrzyska si� po okolicy b��kaj�. - C� to wy macie dworek ziemianina za �otrowsk� gospod�? - odb�kn�� Su�a. Czech dumnie i opryskliwie odwr�ci� si� ku niemu wo�aj�c: - Albo to u was po dworach, po ziemianach nie by�o rozb�jniczych szajek? Czy�my to nie musieli tych gniazd wywraca�? Nie �upi�o wasze rycerstwo po go�ci�cach? Zbyszek odpowiedzia� mu tylko gniewnym spojrzeniem i uszed� na bok. Nie m�wi�c wi�cej, Czech powl�k� si� po izbie, a drzwi do komory zobaczywszy, zajrza� i tam. Wr�ci� mrucz�c i siad� na �awie, z dala od ognia. - Nie macie co pi�? - spyta� po chwili. - U mnie tu nie szynk ni gospoda - rzek� stary. - Wody, kiedy chcecie, dam, piwo pono wysz�o, miodu ja nie syc� ni pij�, a na wino mnie nie sta�. Czech spod nosa �aja�. Tymczasem i pacho�kowie, co na strychu byli, nic nie znalaz�szy, weszli do izby, stan�li w progu. Reszta ich w sieni i podw�rku czeka�a. Kruczek, kt�ry si� nieco USPOKOI�, znowu pocz�� na obcych naszczekiwa�. Dow�dca siedzia� kwa�ny. - My�my tu o �adnych nowych rozbojach i �otrzykach w okolicy nie s�yszeli - odezwa� si�, przysuwaj�c ku niemu Su�a, ciekawy. - C� to was tak pilno po nocy p�dzi? Czech zrazu nie chcia� odpowiada� i mrucza� tylko sam do siebie co� po cichu. Potem zagadn�� o drogi w okolicy, o dwory w s�siedztwie, o przesmyki ku Ojcowu, o przejezdnych jakich, czy ich tu za dnia nie widziano. Su�a uspokaja� zapewniaj�c, �e po lasach nic s�ycha� nie by�o od czasu, jak mieszczanina Strok� jad�cego z Wroc�awia ubito, a zab�jc�w po�apano i powieszano. Czech s�ucha� oboj�tnie i milcza�. Na my�l wre�cie przysz�o Zbyszkowi, �e �acniej by co mo�e z niego wyci�gn��, gdyby przyj�� go�cinniej. Wi�c cho� mu resztek piwa �widnickiego, z Krakowa przyniesionego, �al by�o okrutnie, cho� wprz�d powiedzia�, �e mu ono wysz�o, zamrucza� co� do ucha Zbicie, kt�ra z komory wynios�a garnek prosty pe�en piwa i poda�a kubek Czechowi. Ten, co si� ju� pocz�stowania nie spodziewa�, wzbrania� si� troch� zrazu, potem nap�j przyj�� i w�sy po nim otar�szy, troch� czo�o rozchmurzy�. Ze szcz�liwego usposobienia korzystaj�c, gospodarz �mielej si� coraz ku niemu przysuwa�. - M�wcie sobie, co chcecie - rzek� - musi co� pilnego by�, kiedy was na noc w burz� rozsy�aj� po drogach i lasach. Ludzie jakie� brednie plot�, a wy im wierz�c i sami pokoju nie macie, i drugim go nie dajecie. U nas tu o niczym nie s�ycha�. - Ludzie plot� bajki i nie bajki - odmrukn�� Czech - kto to wie? Strze�onego Pan B�g strze�e. Na zamku co� wiedzie� musz�, kiedy nas na wszystkie strony, pod S�cz, pod Wi�lic� i ku Ojcowu rozp�dzono. - No, a kog� si� boicie? - pyta� Su�a. - My? Nie bojemy si� nikogo - rzek� dow�dca - ale po co warcho�y maj� ludzi niepokoi�? - Jakie warcho�y? - nalega� stary. Czech si� obejrza�. - C�? Nice�cie nie s�yszeli? - W k�cie siedz�c, sk�d ja co mam s�ysze�? Nie wiem nic. - At, plot� - doda� Czech pogardliwie - �e to ma�e ksi���tko, co to by�o przepad�o, W�adek �okie�, z mysiej jamy si� znowu doby�. Ramionami d�wign�� u�miechaj�c si�. - U was - m�wi� - cz�owiek nowy czy stary, byle si� ruszy�, a hukn��, g�owy si� zawracaj�. Nowe sitka lubicie. - Sk�d by si� ten mia� wzi��? - rzek� Su�a z udan� oboj�tno�ci�. Poda� Czechowi kubek drugi, kt�ry on wypi� ochoczo i sta� si� jeszcze otwartszym. - Wczorajszego dnia - pocz��, pochylaj�c si� ku niemu - przyby� na zamek do pana Ulrycha ziemianin Por�ba, co ma nie opodal dw�r w g�rach. Ten oznajmi�, �e u niego by� i nocowa� z kilku lud�mi ma�y panek, �oktek. Zamiast go tam zaraz pochwyci� i na zamek odstawi�, za co by nagrod� dobr� wzi��, pu�ci� go wolno, nakarmiwszy i napoiwszy, a potem si� dopiero namy�li�, �e i ze strachu da� o nim zna� Ulrychowi. Pocz�� go Boskowicz �aja�, dlaczego nie wzi�� wywo�anego w niewol�, kiedy go w r�ku mia�. T�umaczy� si�, i� starego prawa go�cinno�ci �ama� mu si� nie godzi�o. Nakl�� go i na�aja� nasz dobrze i zaraz po drogach rozes�a�, aby �okcia tropiono. Su�a s�ucha� z uwag� wielk� i g�ow� pokr�ca�. - E! - rzek� udaj�c niedowiarka. - Ten Por�ba przyliza� si� chcia� i lada co wam napl�t�. Wy si� darmo po okolicy tu�a� b�dziecie. Tu go nie ma. Sk�d by si� wzi��? Po tylu latach i to jeszcze pod bokiem waszym, pod Krakowem? Naprz�d by o nim na Kujawach s�ycha� by�o. - I ja tak my�l� - rzek� Czech wstaj�c z �awy. - My�my si� dosy� po lesie i w�wozach nat�ukli, powr�cimy do Krakowa. - Najrozumniej zrobicie - potwierdzi� Su�a, daj�c mu trzeci kubek na drog�. Czelad�, kt�r� te� pocz�stowano, aby j� udobrucha�, ogrzawszy si� zacz�a do odjazdu sposobi�. Marcik, kt�ry czasu rozmowy z dala si� trzyma�, wywi�d� ich za pr�g i po�wieciwszy do wsiadania, gdy w las ruszyli, rad, �e si� zby�, drzwi dr�giem za�o�y�. Wr�ciwszy do izby, gdy na ojca spojrza�, zdumia� si� mocno, takiej starowina buty nabra� i powesela�. Czapczyn� na jedno ucho wykr�ci�, r�ce w bok za pas pozak�ada� i tylko �e po izbie nie skaka�, ale nogami podtuptywa�. - S�uchaj no, Marcik! Ho! Teraz jam pewien, �e �oktek �yw. A jak on �yw, to im sad�a za sk�r� zaleje! Gor�cego! Je�li nie on, nikt st�d Czech�w nie wy�enie. To go Pan B�g zes�a�! Zbyszek dziwnym g�osem ostatnie s�owa wy�piewa�, a syn mu si� u�miechn��. - �miej si�, nie �miej - pocz�� stary. - Czechy dobre nosy maj�, wierz� oni s�awnie. Por�ba by nie sk�ama�, cho� urwisz. Zaraz z g�b� na zamek, z d�ugim j�zorem do Czecha! Ja bym go za to powiesi�. Da� je��, pi�, a potem pu�ci� na� ogary - dobra mi go�cinno��! Jak si� �oktka doczekamy, warto mu za to krwaw� �a�ni� sprawi�! - Ojczulu, kochany m�j - patrz�c na� i wp� go obejmuj�c, zawo�a� Marcik - a�e�cie odm�odnieli! - Co my�lisz? Gdybym pana mego zobaczy� - krzykn�� Zbyszek r�ce sk�adaj�c - naprawd� by mi mo�e m�odo�� wr�ci�a. To cz�owiek cudotw�rca. Gwarzyli tak �miej�c si�, gdy Zbita, kt�ra z wieczerz� si� dla Czech�w wstrzyma�a, pocz�a kasz� ze s�onin� na mis� wyk�ada�, a� zapach od niej rozszed� si� po izbie. Syn i ojciec, poczuwszy j�, oba si� zwr�cili ku sto�owi. - Id�cie je��, aby darmo nie styg�a! - powo�ywa�a Zbita. Zbiegli si� do misy, na kt�r� czelad� si� te� ogl�da�a. Stary Zbyszek mia� r�ce umywa�, gdy stukanie nie�mia�e i powolne do okiennicy s�ysze� si� da�o. Z pocz�tku prze�egnali si� tylko, s�dz�c, �e z�y duch si� im jaki przekomarza, ale gdy pukanie si� powt�rzy�o, Marcik, �mielszy, ku oknu si� zbli�y�. Z podw�rza dochodzi�o jakby szeptanie i mruczenie. - Albo Czechy powr�ci�y - rzek� Zbyszek - albo... licho ju� wie, co o tej godzinie mo�e by�. Zb�je? - Nie otwierajcie� po nocy lada komu - doda�a Zbita - diabe� nie �pi; kto wie, jak� z�y duch mo�e przybra� posta�? Kto by poczciwy wa�y� si� po nocy na tak� burz�? Zbyszek niespokojny, rozgor�czkowany, �y�k� za pas wetkn�wszy, sam te� pobieg� s�ucha� do okna, Marcik do sieni, aby wyjrze� otworem. Zamiesza�o si� w chacie, a stukanie do okiennicy nie ustawa�o. Gdy po d�ugich szeptach i naradach Marcik, w r�ku wzi�wszy obuszek, odwa�y� si� drzwi przemkn��, aby z lud�mi, ma�� gromadk� spokojnie w podw�rku stoj�cymi, rozm�wi� si�, gdy� prosz�cy o przytu�ek zb�jecko i napastliwie nie wygl�dali, spotka� si� naprz�d z do�� s�usznego wzrostu m�czyzn�, otulonym opo�cz�, kt�ry dla zb��kanych podr�nych, od Szl�ska jad�cych o jak� godzin� spoczynku w chacie uprasza�. - A gdzie� tu u mnie dla was wygoda w takiej biednej chi�ynie? - odpar� Zbyszek od progu. - Ani miejsca dosy�, ani strawy. Przybyli pocz�li si� naradza� mi�dzy sob�. - My�my si� tu tylko co Czech�w z Krakowa Ulrychowych zbyli - m�wi� gospodarz - i tych musieli�my cz�stowa�, a zapas�w nie mamy. - Czech�w? jakich? - zapytano z gromadki. G�os, kt�ry Zbyszek pos�ysza�, tak go tkn��, �e zadr�a�. - Boskowiczowych ciur�w - odpar� - kt�rzy w��cz� si� po okolicy, sami nie wiedz�c, kogo szukaj�. - Powiadaj� - doda� Marcik - �e �oktek si� k�dy�, z martwych powstawszy, zjawi�, i za nim si� pu�cili. Radzi by go mie�. Gdy to rzek�, pomi�dzy przyby�ymi gwar si� wszcz�� wielki, zrozumie� nie by�o mo�na, co m�wili. Spierali si� o co�. Jeden mimo wszystkich pode drzwi podje�d�a� i chcia� do chaty. Marcik rozezna� tylko, gdy kto� rzek�: - Ano dobrze, kiedy raz byli, rych�o tu nie powr�c�. Cz�eczek ma�y, kr�py, natychmiast z konia si� zsun�� i rozpychaj�c drugich, szed� do dworku. Za nim trzech jeszcze pospieszy�o i Zbyszek tak�e. W�a�nie na ognisko �wie�o ska�ek dorzuci�a Marucha. Zapa�a�o mocno, �wiat�o pad�o na wchodz�cych, kt�rym si� z wielk� przygl�dano ciekawo�ci�. Pa�stwo to by�o jakie�, ale niewielkie, ludzie n�dznie poodziewani, w opo�czach grubych, po kt�rych zna� by�o, �e na go�ej ziemi cz�sto legiwa�y. Twarze zbiedzone i pom�czone, odzie� obmok�a, obuwie wychodzone. Pomi�dzy nimi Zbyszka najwi�cej zaj�� ten, co by� najniepozorniejszy: ma�y, �rednich lat m�czyzna, kr�py, zdr�w, czarno poros�y. Patrza� na�, przygl�da� si�, oczy mu na wierzch wychodzi�y, r�ce pocz�� �ama�, usta si� otwar�y i nagle na kolana przed nim pad�szy, twarz� do ziemi, krzykn��: - Pan m�j! Pan m�j! S�owa te jakby zarzewiem na go�ci rzuci�y. Ci, co ma�emu towarzyszyli, obst�pili go i ju� z nim do drzwi chcieli, gdy on �mia�o naprz�d wyst�pi� i do Zbyszka si� zbli�ywszy, r�k� mu k�ad�c na ramieniu, ra�no zawo�a�: - Poka� twarz! Co� za jeden?! Gdy �wiat�o pad�o na ni�, poduma� k�s i rzek�: - A to� Zbyszek Su�a, h�? Ty, co� ze mn� d�ugo wojowa� i na Szl�sku, i pod Krakowem, i w Krakowie onej nocy, co�my si� zmniszyli? Pami�tasz? Ty� to jest. �mia� si�, a oczy mu b�yszcza�y. - Dobra wr�ba starego spotka� wojaka - doda� - he! Znowu na wojn� p�jdziemy! M�wi�, a drudzy si� rozst�powali. Mo�na mu si� by�o lepiej przypatrze�. Ma�y by� bardzo, ale jak z jednej bry�y wyciosany. Na twarzy, w oczach, w u�miechu, na czole, m�stwo, rze�ko�� jaka� okrutna i wiara w siebie napi�tnowane by�y. Ka�dy je musia� przeczyta�, nikt omyli� nie m�g�. Niepi�kny by� z twarzy, w kt�rej surowo�ci i dumy wiele by�o, ale powaga jej, energia, poszanowanie wra�a�y. Cz�ek by� z rodzaju tych, co ich, chc�c nie chc�c, s�ucha� drudzy musz�, umiej�cy rozkazywa�, czuj�cy w sobie do tego prawo. Ma�y, gdy sta� w�r�d takich, co go nie g�ow�, ale dwoma i trzema przero�li, zdawa� si� nad wszystkich wi�kszy. W ustach, na czole �mia�y mu si� wspomnienia tych wypraw na Szl�sko w roku 1297, gdy mszcz�c si� ur�ganiu ksi���t wroc�awskich z wyboru jego na kr�la i przezwiskom pogardliwym, jakie mu nadawali, szyderstwom ich niepoczciwym, wpad� na ich ziemie i spustoszy� je okrutnie. Lecz jak�e innym si� teraz wyda� �w �oktek w oczach starego �o�nierza! Pod te czasy mia� jeszcze b�yszcz�ce zbroje, orszak ksi���cy, purpurowe p�aszcze i he�m z�ocony, cho� wszystko to pono za po�yczany grosz kupione by�o. Pami�ta� Zbyszek ow� kit�, kt�r� do he�mu przypina�, aby si� troch� s�uszniejszym wydawa�. Na�wczas ksi���co wyst�powa�, a teraz... Spod opo�czy starej i zab�oconej przegl�da�a zbroja dawno nie czyszczona, piersi jego okrywaj�ca; miecz u pasa wisia� w prostych pochwach czarnych, he�m mia� lichy i pogi�ty. Towarzystwo te� jego nie lepiej by�o poodziewane i zbrojne. Zbyszek, patrz�c na�, z rado�ci tak dr�a�, i� przem�wi� mu by�o trudno, przyci�gn�� tylko syna przed ksi�cia, kaza� mu na kolana pa�� i w r�k� go ca�owa�. - Syn m�j - rzek�. - A �o�nierz taki dobry, jak ty? - spyta� �oktek. - Pos�u�ywszy u Mi�o�ci Waszej - zawo�a� stary - b�dzie on lepszy ode mnie! We�cie go ino z sob�! Poszed�bym i ja za wami, ale nie zd��am ju�. Zaniem�g�bym k�dy na drodze. �oktek wpatrywa� si� w Marcika. - Ano - rzek� - zda�by si�. Teraz czy p�niej, nie wiem. Ludzi mi trzeba du�o. Otaczaj�cy ksi�cia, widz�c go tak bezpiecznym, poszli stra�e postawi� doko�a chaty. �oktek zbli�y� si� do ognia, r�ce grzej�c, a mia� je tak du�e i silne, jak u najro�lejszego ch�opa, �ylaste i namulane. - C�e�cie to m�wili? - zwr�ci� si� do Zbyszka. - Czechy tu was nawiedzili, szukaj�c mnie i tropi�c? Ju�ci to wiedz� o mnie? - Na bied� - rzek� Su�a, kt�ry z rado�ci� niezmiern� us�ugiwa� staremu panu, prawie oszala�y szcz�ciem tym, �e go ogl�da�. - Opowiadali tu, �e Por�ba stary, co Mi�o�� Wasz� przyjmowa� u siebie onegdaj, wczoraj do Ulrycha przyby� i da� mu zna� o tym. - Por�ba! - powt�rzy� �oktek, smutnie podnosz�c g�ow�. - Kt� by si� po nim spodziewa�? K�ania� mi si� do st�p, p�aka� wrzekomo z rado�ci. Tacy oni dzi� ma�o nie wszyscy. W oczy mi nic rzec nie �miej�, a boj� si� i radzi by siedzie� w spokoju, cho� pod obcym - i... Nie doko�czy�. Potem na p� g�o�no, jakby do siebie m�wi�: - Nie na tym jednym dworze dr��c mnie ugaszczali, ogl�daj�c si�, niby ciesz�c, a w rzeczy trwo��c i przeklinaj�c, �em si� �yw osta�. Na nikogo tu nie liczy� pono, a� si� si�a zbierze. Wtem Zbyszek przyszed� z pok�onem. - Liczcie na starych, co wam s�u�yli! - zawo�a� niemal ze �zami. - Rachujcie na pewno. My by�my si� za was ubi� dali. Smutnie klepi�c go po ramieniu, roz�mia� si� �oktek. Milczenie jego m�wi�o wiele, jak gdyby: "A co mi po was, biedacy"? W tej�e chwili pos�pna twarz jego si� rozja�ni�a. Nie by� to cz�owiek, co by smutkom a trosce da� si� gry�� jak rdzy i zjada�. Rozpatrzy� si� po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego w�a�nie wracali do chaty. Na stole misa z kasz� wonia�a. Zbyszek k�opota� si�, skrobi�c w g�ow�. - Czym my tu Mi�o�� Wasz� w tej n�dzy przyjmiemy? Czym ugo�cim? - mrucza�. - U nas strawa licha. - Jakby� zgad�, �e�my g�odni - odpowiedzia� �oktek - a kto g�odny, nie przebiera. Pami�tasz, stary, �e�my nieraz o suchym chlebie, o wodzie z ka�u�y niejeden dzie� trwa� musieli. Ja te� z wami. M�wi� to weso�o, pogl�daj�c ku swoim, kt�rych twarze blade wydawa�y g��d i znu�enie. - Jak dziki zwierz ju�em si� po pieczarach i jaskiniach chroni� musia� - m�wi� dalej - i pod drzewy w b�ocie legiwa�. �o�nierska rzecz �y�, jak si� zdarzy. I z wolna zacz�� si� zbli�a� ku misie. - S�uchaj, Zbysz - rzek� - nie objemy my was? Macie wi�cej tej kaszy, by�cie przez nas nie byli g�odni? Zbita �ywo porwa�a si� z k�ta. - Jedzcie zdrowi! - zawo�a�a. - Cho�by na p� kopy kaszy i s�oniny starczy, a i w�dliny kawa� si� najdzie. - I piwo �widnickie, tylko go ju� omal - rzek� Zbyszek. - Aby tylko nie z dro�d�ami, bo ju� u spodu. Ksi��� �mia� si� i ju� na �awie siada� do sto�u, drewnianej, lipowej �y�ki szukaj�c. Ci, co z nim byli, siada� si� nie wa�yli razem, czekali z dala. Nie patrz�c na nich, ksi��� si� wzi�� do misy. Jad�, ale wida� by�o, �e o jadle nie my�la�. Marcikowi przypatrywa� si� z uwag�. Ch�op mia� w oczach bystro�� wielk�. Da� mu znak, aby bli�ej przyst�pi�. - Poczciw by� musisz jak tw�j ojciec? - odezwa� si�. - Nie zdradzisz mnie? Marcik r�k� na piersiach po�o�y�. Ma�y ten pan ju� i jego rozgrzewa� i rad by� mu si� przys�u�y�. - P� mili st�d do Balic - zapyta� �oktek - ju�ci nie wi�cej? - Prawie i tyle na prost nie ma - ozwa� si� Zbyszek. - Tym lepiej - doda� ksi���. - Po nocy tam dojecha� nie ul�kniecie si�? Marcik si� roz�mia� bia�e z�by pokazuj�c. Nie l�ka� si� on niczego w �wiecie, nie by�o to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najt�sze zb�je jego si� obawia�y. We trzech na� niera�no by�o. - W Balicach - m�wi� pan, jedz�c ci�gle - musi by� pod ten czas Top�r, co go to Mieczykiem zow�? - To� od niego t� chat� trzymamy - doda� Zbyszek. - Ten dawniej bywa� ze mn� - rzek� �oktek. - Prawda - zamrucza� Zbyszek, tr�c g�ow� - ale postarza� si� bardzo i zbabia� troch�, m�od� �on� sobie wzi�wszy. - Ja tam do Balic do niego sam nie chc� - m�wi� ksi��� - abym, dobrego cz�owieka szukaj�c, na z�ych nie trafi�. Jed��e ty, na ucho jemu tylko samemu szepnij, kto ci� przys�a�. Zechceli do mnie, przyprowad� go, a zawaha si�, rzu� go nie m�wi�c, gdzie jestem. Rozumiesz? Zbyszek g�ow� potakiwa� r�cz�c, �e syn si� sprawi dobrze. Marcik te�, ochoczo opo�cz� z ko�ka zdj�wszy, skoczy� do szopy po konia. �oktek tymczasem jad�, piwa postawionego napi� si� troch�, chleb czarny kraja� no�em u pasa na rzemyku zawieszonym i weso�o potem towarzysz�w wezwa� do kaszy i w�dliny, sam na drug� ust�puj�c �aw�. - Zbyszek! - zawo�a� po chwili ziewn�wszy. - Jam to pono nocy dwie tak dobrze jak nie spa�, a trzeciej ma�o co i na ch�odzie. Daj ty mi gdzie legn��. Zbroi nie b�d� zdejmowa�, przywyk�em do niej, nie zaci�y mi. Kto wie, co si� przydarzy� mo�e? Ano, legn�. Nie maj�c lepszego nad w�asne pos�anie, powi�d� go ku niemu Zbyszek. Ledwie na nie spojrzawszy, ma�y pan zaraz leg�, p�aszczem krzyn� oczy przys�oni� i wnet chrapa� zacz��. Towarzysze jego, szepcz�c cicho, dali zna�, aby i drudzy si� te� tak znajdowali. Sami na �awach posiadali, raz jeszcze wyjrzawszy na stra�e. Na dworze cicho ju� by�o, ksi�yc �wieci� z chmur porozrywanych, kt�re si� po niebiosach tu�a�y, szparko go to zas�aniaj�c, to odkrywaj�c. Las spoczywa�, szum jego ledwie s�ycha� by�o. W chacie te� sta�a si� cisza, tylko ma�y ogienek, kt�ry, na palcach chodz�c, utrzymywano, potrzaskiwa� niekiedy, miotaj�c iskrami doko�a. Noc tedy nasta�a, ka�dy, gdzie kto m�g�, przyleg� na �awie lub na ziemi. Pospali si� wszyscy, ale gotowi zbudzi� za najmniejszym szelestem, coraz to g�owy podnosz�c i nas�uchuj�c, a usypiaj�c znowu. Wida� by�o niekiedy otwieraj�ce si� niespokojnie oczy na wp� u�pionych i wysi�ek znu�onych, kt�rzy od twardego snu bronili si�, jak mogli. Wstawa� czasem kt�ry z towarzysz�w ksi�cia, na palcach do drzwi podchodzi�, wysuwa� si� do sieni, zagl�da� na podw�rze do stra�y i wraca� nazad odpocz�� na �awie. Cho� do Balic p� tylko mili by�o, ale noc� si� do nich dobra�, do �pi�cego pana dosta�, poselstwo takie sprawi�, z �o�a go wzi��, do �owczej przywie��, du�o czasu zabra�o. Ju� prawie na dzie� si� mia�o, gdy konie pos�yszano u drzwi i wszyscy pobudzili si�, i zerwali, krom �oktka, kt�ry spa� twardym snem kamiennym cz�owieka spokojnego, nie dbaj�cego wcale, �e za g�ow� jego nagrod� wyznaczono. Rozdzia� 3. Z Marcikiem do izby wchodzi� ju� m�� powa�ny w rysim ko�uchu, w ko�paku z soboli, blady, twarzy pi�knej, lecz jakby wyl�k�ej, pa�skiego oblicza i postawy. Nie znaj�cy go nawet, pierwszy raz widz�c, m�g� si� w nim domy�le� jednego z tych, kt�rych r�d z dawna nawyk� by� rej wie��, pierwszy g�os zabiera�, na przednim miejscu zasiada�. Wchodz�c ciekawie si� rozgl�da� po izbie, szukaj�c oczyma tego, dla kt�rego przybywa�. Ujrzawszy go jeden z towarzysz�w �oktka, z sukni do duchownego podobny, poszed� obudzi� pana. Ksi���, cho� twardo spa�, zaledwie go tkn��, zerwa� si� na nogi, tak przytomny i pami�tny, gdzie by�, i� ani chwili nie potrzebowa� do opami�tania si� po �nie g��bokim. Mieczyk nie wiedzia� jeszcze, co poczyna�, gdzie go szuka�, gdy ksi��� wyszed� naprzeciw i pozdrowi� go. - Mieczyk! B�g zap�a�! Da� mu r�k� siln�, kt�r� ten poca�owa�, ale cho� poszanowanie mu okazywa�, obawy w nim wida� by�o wi�cej jeszcze ni� innego uczucia. Ma�y pan zdawa� si� to rozumie�. Da� znak r�k� swoim, aby si� oddalili. Mieczyka poprowadzi� ku �awie, na kt�rej usiad�. - Spodziewali�cie si� wy ujrze� mnie kiedy? - zapyta� ksi��� zdumia�ego i przypatruj�cego mu si� Toporczyka. - Pragn�li�my Was nieraz - odezwa� si� z powag� ch�odn� pan z T�czyna - ale spodziewa� si� jak by�my mogli, kiedy oto czwarty ju� rok s�uchu o Was nie by�o, krom �e�cie Wasza Mi�o�� pono w Rzymie pobo�ni byli. Ludzie m�wili wszyscy, �e ju� Was nie ujrzemy. Tymczasem u nas wiele rzeczy srodze si� przemieni�o. - I gdyby Bogu si� nie podoba�o uczyni� cudu - pocz�� �oktek - nie posta�bym ju� ja na tej ziemi ani bym kiedy ujrza� �on�, ni m�g� pomy�le� o tym, co mi wydarto. Ale B�g raczy� sprawi� cud, wierz�, i� go dokona. Tak, chodzi�em pokut� sprawia� za grzechy do Rzymu i widzia�y tam oczy moje to, czego za �ywota naszego nie ujrzy ju� nikt: troje drzwi ko�cio�a bo�ego na rozcie� ludziom otwartych, wielk� uroczysto�� przebaczenia i �aski, na kt�r� krocie tysi�cy co dzie� biednych do grobu aposto��w spieszy�o. Tam pad�em i ja na kolana przed Bonifacym papie�em, skar��c mu si� na Czecha najezdnika, co sobie moj� przyw�aszczy� koron�. Biskup najwy�szy rzymski wzi�� mnie w opiek�, a mocen jest ten, przed kt�rym, jako przed cesarzem i papie�em, nosz� podw�jne znami� krzy�a i miecza. W nim ufam, �e pot�n� d�oni� str�ci z g�owy Wac�awa przyw�aszczon� koron�. Nie komu ona, tylko mnie nale�y, bom ja do niej by� wybrany! Gdy to m�wi�, patrzy� na Toporczyka, kt�ry s�ucha� z poszanowaniem, ale ma�� wiar�. Nie zwa�aj�c na ten ch��d jego, �oktek coraz gor�cej ci�gn�� dalej: - Tak! Mam za sob� i nios� pot�g� Rzymu. Was wzywam, pom�cie mi. Obcych ludzi niewoli sromotnej si� pozb�d�cie, a kto mi teraz r�k� poda, najwy�ej go postawi�, stokro� odp�ac�. Dzi� mi jeden dro�szy, ni� bywa�o dziesi�ciu. Top�r milcza� d�ugo, nim si� na odpowied� zebra�.