13961
Szczegóły |
Tytuł |
13961 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13961 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13961 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13961 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DAWID BAWAR
DOM BŁĘKITNYCH MANGO
Z angielskiego przełożyła Anna Dobrzańska-Gadowska
Świat Książki
Tytuł oryginału THE HOUSE OF BLUE MANGOES
Projekt graficzny serii Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce FPM
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja Ewa Rojewska-Olejarczuk
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta
Maciej Korbasiński Jacek Ring
Copyright © David Davidar 2002
Al) rights reserved
© Copyright for the Polish translation by Anna Dobrzańska-Gadowska, 2003
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media, sp. z o.o.
ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Plus 2
Druk i oprawa Finidr s.r.o., Czechy
ISBN 83-7391-021-2 Nr4l88
Pamięci mojej ukochanej matki, SUSHILI DAYIDAR
Mojej żonie, RACHNIE SINGH
Południowe Indie na początku XX wieku
(mapa z uwzględnieniem okręgów Kilanad oraz Pulimed)
Okręgi Kilanad i Pulimed nie istnieją w rzeczywistości
SPIS TREŚCI
KSIĘGA PIERWSZA
CHEVATHAR............................ U
KSIĘGA DRUGA
DORAIPURAM........................... 165
KSIĘGA TRZECIA
PULIMED...............................387
EPILOG .................................. 593
NOTA OD AUTORA............................ 599
SŁOWNIK NAZWISK I POJĘĆ ....................... 603
DRZEWO GENEALOGICZNE RODU DORAI
Salomon Dorai - Charity Packiam
Daniel - Lily Aaron Rachela - Ramdoss Miriam - Arul
(czworo dzieci)
Jason Stella Malligai
Shanti - Devan Usha - Jusrin Kannan - Helen
(dwoje dzieci)
Daniel II Lakszmi Leela
Kraina cudów i ognia Marina Cwietajewa
KSIĘGA PIERWSZA
CHEVATHAR
1
WIOSNA 1899- Gdy codzienna gwałtowność świtu ogarnia niższe Wybrzeże Koromandelskie, z mroku wyłania się duża, rozciągnięta w dolinie wioska. Poza pokrytym burzowymi chmurami niebem wszystko dookoła pogrążone jest w całkowitym spokoju. Daleko na zachód w morze wcina się potężny, porośnięty kokosowymi palmami półwysep, częściowo osłaniający pustą plażę, na której bezgłośnie rozbijają się długie, przejrzyste i gładkie jak szkło fale. Dalej w wodach zatoki odbija się rozszalałe kolorami niebo. Właśnie tutaj uchodzi do morza Chevathar, płynąca najdalej na południe rzeka, od której wioska bierze nazwę.
Na skarpie nad półwyspem, prawie zupełnie ukrytej za pióropuszami palm, stoi mały kościółek. Stąd wioska rozciąga się w głąb lądu na odległość blisko trzech kilometrów. Jej terytorium zamyka most łączący ją z położonym na przeciwległym brzegu miastem Meenakshikoil.
Przez wieś biegnie wąska, smołowana droga, odcinająca się od czerwonej gleby niczym świeża blizna. Droga łączy wszystkie najważniejsze punkty Chevatharu: posiadłości Vedharów w północnej części, ruiny osiemnastowiecznego fortu, dwupiętrowy dom Vakeela Perumala, o murach białych jak kość, świątynie Wamany oraz Muruhana i wreszcie położony na lekkim wzniesieniu dom thalaivara, Salomona Dorai, ledwo widoczny zza zasłony liści kazuaryn i palm. Wokół Dużego Domu, jak
— 13 —
nazywają siedzibę thalaivara miejscowi, rośnie kilka rzadkich w tej okolicy drzew — wysokie drzewo deszczowe o koronie podobnej do parasola, drzewo chlebowe, obsypane liśćmi w kształcie gwiazd, a także parę drzew bochenkowych, obwieszonych ciężkimi owocami. To, że się tu znalazły, jest zasługą Charity Dorai, która nie pochodzi z tych stron. Pragnąc ukoić tęsknotę za domem, zaczęła sadzić drzewa z okolicy, drzewa, które po dwudziestu latach zmieniły krajobraz Chevatharu.
Nisko nad rzekę schodzą gaje rzadko spotykanych, typowych dla krajobrazu południa drzew mango. Zaskakują one swym pięknem i błękitem owoców, połyskujących między ciemnozielonymi liśćmi. Miejscowi utrzymują, iż owoce tych mangow-ców, odmiany zwanej Chevathar Neelam, które rozsławiły ród Dorai w całej okolicy, są tak słodkie, że po zjedzeniu jednego nie da się zjeść nic słodkiego co najmniej przez trzy dni.
Pozostałą część wioski łatwo opisać. Mnóstwo palm kokosowych, w południowo-zachodniej części paracheri, kilka sklepików obok mostu spinającego brzegi rzeki Chevathar, chaty rolników dzierżawiących ziemię od rodziny Andavar i jakieś dwanaście studzien oraz zbiorników na wodę, w których ściankach odbija się poranne słońce.
Wieśniacy wstają wcześnie, ale ponieważ nie nadszedł jeszcze czas przygotowywania gleby pod rozsady ryżu, mężczyźni na razie nie kręcą się w obejściach. Większość kobiet zrywa się przed świtem i rozpoczyna wyścig z czasem, pragnąc jak najszybciej ukończyć domowe zajęcia. Dziś miejscowi obchodzą święto Pangunni Uthiram i wszyscy mają nadzieję choć trochę czasu spędzić wśród barwnych jarmarcznych straganów, które kupcy już rozstawiają pod murami świątyni Muruhana.
Ruch na wylanej smołą drodze. Dwie dziewczyny, jedna trzynastoletnia, wkrótce mająca poślubić wybranego przez rodziców narzeczonego, i druga, o rok młodsza, idą na jarmark.
— 14 —
Ubrane są w swoje najlepsze stroje, starsza w fioletowe półsa-ri, z kwiatami jaśminu wplecionymi w zwilżone olejkiem, starannie zaplecione włosy, jej młodsza kuzynka w jaskraworóżo-wą spódnicę. Czoła mają namaszczone pastą z drzewa sandałowego oraz z vibuthu i kumkumam ze świątyni Wamany, w której modliły się poprzedniego wieczoru. Idą szybkim krokiem, chociaż jest jeszcze wcześnie, ich stopy lekko dotykają cudownie chłodnej drogi. Spieszą się na targowisko. Starsza dziewczyna dostała od matki cztery anny na zakupy. Jest to niewielka suma, lecz Valli i tak nie miała takiej nigdy w ręku, więc nie posiadała się z podniecenia i radości na myśl, co za nią kupi. Bransoletki? Kolczyki? Jedwab na bluzkę, jeżeli uda jej się wybrać niedrogi? Parwati z trudem dotrzymywała kuzynce kroku.
Dziewczęta minęły szary złom granitu, wypolerowany przez deszcz i wiatry, wymodelowany w owalny kształt, podobny do lekko pofałdowanego czoła olbrzymiego słonia. Głaz nosi nazwę Anaikal i jest jednym z ulubionych miejsc zabaw dzieci, które często robią sobie kryjówki w jego załamaniach. Valli i Parwati także nieraz bawiły się tu w chowanego, lecz teraz, w pośpiechu, prawie go nie zauważają. Wkraczają w cień ba-nianów, za którymi biegnie ścieżka prowadząca prosto na jarmark.
I wtedy młodsza dziewczyna wreszcie ich dostrzega.
- Akka! - mówi z niepokojem.
Jest to zbędna uwaga, ponieważ Valli także zobaczyła już czterech młodych mężczyzn, rozciągniętych pod wielkim ta-maryszkiem, rzucającym cień na dom Vakeela Perumala. Czujny wzrok obu dziewczyn, jak wszystkie Hinduski od dziecka uczonych, aby zwracać szczególną uwagę na mężczyzn, koncentruje się na młodzieńcach. Czasami młode kobiety spojrzeniem nawiązują i prowadzą flirt, lecz najczęściej wzrok służy im do wypatrywania niebezpiecznych sytuacji. Żadna młoda czy choćby dojrzała kobieta nie jest całkowicie wolna od groź-
— 15 —
by kontaktu z wyciągniętym męskim ramieniem i dłonią, która dotyka i obmacuje, od obraźliwych uwag, od lubieżnych spojrzeń, dlatego Hinduski wcześnie uczą się unikać sytuacji, które szybko mogą stać się bardzo nieprzyjemne.
Dziewczęta pośpiesznie oceniają położenie. Mężczyźni znajdują się w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów i nie sprawiają wrażenia niebezpiecznych. Mimo to Valli i Parwati czują lęk, ponieważ są same na drodze. Instynkt podpowiada im, aby natychmiast zawrócić do bezpiecznego domu, lecz pokusa zdobycia nowych błyskotek okazuje się zbyt silna. Jeszcze tylko parę metrów i pójdą ścieżką, która zaprowadzi je na targ.
Leżący dotąd pod tamaryszkiem mężczyźni podnoszą się i ruszają w ich kierunku. Dziewczęta ogarnia strach. Zawracają, ale jest już za późno. Za plecami słyszą szybkie kroki, więc same też zaczynają biec. Przerażenie wyostrza ich zmysły, toteż postrzegają wszystko wyjątkowo dokładnie i wyraźnie. Widzą ogniste kwiaty szałwii pod bielonymi murami domu, zielone, jakby woskowane liście kotewki rosnącej przy drodze, pomarańczowego motyla, który na sekundę przysiadł na kamyku, potem zaś wszystko zamazuje się w ich oczach i pamięci.
Młodsza dziewczyna zachowuje przytomność umysłu, a może po prostu podejmuje właściwą decyzję. Nie zbacza z drogi i co sił w nogach pędzi w kierunku chat dzierżawców, stojących zaledwie sto metrów dalej. Valli biegnie ku rzece przez akacjowy las, porastający nieużytki w pobliżu świątyni Muruhana. Stwardniałe podeszwy jej bosych stóp bez trudu pokonują kolejne przeszkody, ale dziewczyna nie jest tak szybka jak jej prześladowcy. Mężczyźni ją doganiają. Valli czuje, jak ich dłonie szarpią jej szatę, słyszy obraźliwe słowa, które szepczą jej do ucha, wreszcie potyka się i upada...
— 16 —
2
Niecałe pół kilometra od miejsca, w którym dziewczęta rzuciły się do rozpaczliwej ucieczki, gnanaprakasam Chevatharu, Salomon Dorai Andavar, thalaivar wioski, siedział na werandzie swego domu, całkowicie pochłonięty obserwacją poczynań dzięcioła. Ptak obiegał pobrużdżony pień drzewa neem w sposób, który nie po raz pierwszy przywodził naczelnikowi wioski na myśl jego własne zabiegi przy okrążaniu wysokich kolumn świątyni.
Odziany jedynie w barwne lunhgi Salomon Dorai wyglądał jak wyrzeźbiony z drewna tekowego. Liczył czterdzieści lat i na jego ciele nie było nawet grama tłuszczu, włosy i wąsy zaś były gęste i nietknięte siwizną. Wiele lat temu Salomon oświadczył, że nie życzy sobie, aby ktokolwiek zakłócał mu spokój w niedzielne i świąteczne ranki, chyba że ma do niego niecierpiącą zwłoki sprawę. Polecenie było w pełni respektowane, w dużej mierze dlatego, że jego pogwałcenie mogło ściągnąć prawdziwą burzę na głowę śmiałka. Tego dnia Salomon jak zwykle wstał przed świtem, umył twarz przy studni i wyszedł na dziedziniec, żeby urwać sobie gałązkę drzewa neem do żucia. Uwielbiał martwą ciszę nad ranem, kiedy nie słychać jeszcze nawet pierwszych odgłosów budzącego się ze snu świata. Wkrótce czarne niebo zaczną lizać ogniste języki świtu, potem zaś nastąpią kolejne, dobrze mu znane i bliskie jego sercu wydarzenia — drzewa, krzewy i inne przedmioty wyłonią się z ciemności, z kępy kazuaryn na granicy wioski dobiegnie pierwsze porykiwanie krów, coraz niecierpliwiej domagających się wydojenia, a po kilku chwilach rozlegną się inne kojące odgłosy.
Głęboki, wspaniały zapach słodzonej cukrem palmowym kawy podpowiedział Salomonowi, że Charity pojawiła się i odeszła, zostawiając świeżo zaparzony napój w ustalonym miejscu na werandzie. Salomon pił tak gorącą kawę, że z trudem był w stanie utrzymać kubeczek między fałdami lunhgi. Ostrożnie podniósł naczynie do ust i pociągnął niewielki łyk.
— 17 —
Doskonała, jak zawsze. Nagle, z zupełnie nieznanego powodu, spokój Salomona w jednej chwili rozwiał się w powietrzu.
Miał jeszcze trochę czasu do przybycia fryzjera, więc postanowił zbadać przyczynę niespodziewanego rozdrażnienia. Pomyślał, że wybierze się nad rzekę, ponieważ i tak chciał sprawdzić, jak przyjmują się niedawno zasadzone drzewka mango, a stamtąd przejdzie się do świątyni Muruhana, żeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Wartownik najprawdopodobniej śpi po pijaństwie, nie będzie więc nikogo, kto mógłby przeszkodzić obcym w przekroczeniu granicy wioski. Odkąd zastępca tahsildara uparł się, aby zbudować tę swoją nową, przeklętą drogę, łączącą Chevathar z miastem, trzeba stale być czujnym, pomyślał Salomon. Wypił kawę i wstał. Wiatr przyniósł chrypliwy ryk osła i Salomon uśmiechnął się, ponieważ ten dźwięk zapowiadał powodzenie i szczęście. Może jego obawy są nieuzasadnione? Tak czy inaczej, nic się nie stanie, jeżeli rozprostuje nogi. Wolnym krokiem przemierzył ubity dziedziniec i kątem oka dostrzegł, jak dzięcioł zrywa się do lotu, połyskując zielonymi i żółtymi piórami. Przystanął i chwilę śledził ptaka wzrokiem, po czym ruszył w kierunku rzeki.
Zanim Salomon dotarł do Chevatharu, obcych już tam nie było. Jeden uciekł z trzema krwawymi pręgami na policzku, pozostawionymi przez paznokcie Valli. Ominęli most i przedostali się na drugi brzeg w najpłytszym miejscu. Po drugiej stronie wtopili się w cienie drzew i stali się równie niewidzialni jak wcześniej. W mrocznym zakątku akacjowego lasu pozostał jedyny ślad ich obecności w wiosce - półprzytomna, ledwo żywa młoda dziewczyna, której życie zdążyli zniszczyć.
Salomon stał na brzegu rzeki i niespokojnie gładził wąsy. Stan jego ducha nie miał nic wspólnego z Valli, którą znaleziono do-
— 18 —
piero godzinę później. Niepokoiły go myśli o przyszłości. Od wielkiego głodu w latach 1876-78 rzeka Chevathar nigdy nie była tak płytka i wąska jak teraz. Ponad powierzchnię wody wystawały kamienie i głazy, podobne do poczerniałych od tytoniu zębów, i tylko pośrodku koryta prąd rzeki był trochę bardziej wartki. Mieszkańców wioski nie było stać na kolejną suszę. Jeżeli wkrótce nie zacznie padać, Chevathar bardzo ucierpi. W tej chwili okolica sprawiała wrażenie zielonej i żyznej, ale Salomon wiedział z doświadczenia, jak szybko sytuacja może się zmienić. Zaledwie dwa dni temu złożyła mu wizytę depu-tacja wieśniaków z wiadomością, że na polach widać pierwsze oznaki zasolenia. Na tym właśnie polegał problem - kiedy rzeka się cofała, na jej miejsce wdzierało się morze. Jeszcze większe wysuszenie gleby groziło utratą co najmniej połowy zbiorów. Susza i głód niosły także wiecznie obecną groźbę wybuchu epidemii.
Pamięcią wrócił teraz do okresu prawie dwadzieścia jeden lat temu, kiedy to na ospę zmarło osiem tysięcy osób, ponad jedna dziesiąta ludności okręgu. Epidemia nadeszła po suszy i głodzie, które zabrały dziesięć tysięcy Hindusów, wśród nich rodziców Salomona, jego starszego brata, dwie młodsze siostry oraz dwóch wujów z rodzinami, w sumie siedemnaście osób, cały jego świat. Wszyscy padli ofiarą rozgniewanej, krwiożerczej bogini Mariamman. Z rodziny Salomona ocaleli tylko jego żona Charity, młodszy brat Abraham, siostra Kamalambal i ukochany kuzyn Joshua. Salomon odziedziczył majątek po rodzicach, mając zaledwie dwadzieścia lat, podobnie jak wielu młodych mężczyzn z tego regionu.
Na szczęście dla miejscowej społeczności przez następne piętnaście lat epidemie omijały tę część Indii. Deszcze padały dość regularnie i powoli rozpoczął się proces powrotu do normalnego życia. Jednak już wkrótce pogoda znowu zaczęła płatać nieprzyjemne figle. Opady towarzyszące monsunom, i południo-wo-zachodnim, i północno-wschodnim, utrzymywały się poni-
— 19 —
żej normy i rząd ponownie podjął działania zapobiegające suszy. Nie darząc rządu całkowitym zaufaniem, ludzie jeszcze goręcej niż wcześniej modlili się w świątyniach, meczetach, kościołach, przydrożnych kapliczkach i domowych pooja. W naszym kraju oczekuje się, że religia załatwi wszystkie bolączki, nawet nakarmi głodnych, niechętnie pomyślał Salomon.
Zawrócił znad brzegu i ruszył w górę, w stronę niedawno zasadzonego gaju mangowego. Widok ukochanych drzew zwykle wprawiał go w doskonały nastrój, lecz tego ranka codzienne czary zawiodły. Salomon nie potrafił oprzeć się uczuciu, że przyczyną jego niepokoju są nie tylko opóźniające się deszcze monsunowe.
Nagle, kiedy się pochylił, aby z bliska przyjrzeć się zdrowym, ciemnozielonym liściom, przyszło mu do głowy, że być może grożą im rozruchy na tle kastowym. Dwa odgrywające dominującą rolę w regionie rody, Andavarowie, do których sam należał, oraz Vedharowie, miały za sobą długą historię kłótni i nieporozumień. Salomon słyszał, że na północy, w pobliżu Melur, panują burzliwe nastroje i chociaż w swojej okolicy nie zauważył żadnych oznak buntu, postanowił, że po południu spotka się z Muthu Vedharem, przywódcą wieśniaków należących do tej rodziny, i dowie się, czy nie dzieje się nic złego. Ród Dorai od kilku pokoleń starał się zapobiegać walkom kastowym i Salomon nie zamierzał pozwolić, aby pod jego władzą sytuacja zmieniła się na gorsze. Słońce stało już wysoko, kiedy przerwał przechadzkę i zawrócił w kierunku wioski.
Gdy dotarł do Dużego Domu, z rozdrażnieniem stwierdził, że fryzjer jeszcze się nie zjawił. Ojciec wpoił mu przekonanie, że thalaivar musi budzić szacunek także wyglądem, co oznaczało codzienne golenie, podczas gdy reszta wieśniaków goliła się raz na kilka dni. Salomon przywołał służącego i kazał mu natychmiast udać się na poszukiwanie fryzjera. W tej samej chwili zmarszczył brwi, ponieważ do jego uszu dotarł nieoczekiwany dźwięk.
— 20 —
Odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. To, co zobaczył, bardzo go zirytowało - drogą toczyły się trzy duże wozy. Salomon nie mógł uwierzyć, że wydany przez niego zakaz przejazdu przez wieś w dni świąteczne został tak jawnie zlekceważony. Nie ośmieliłby się tego zrobić nikt poza zastępcą tahsildara, pomyślał, nikt poza tym skurwysynem! Salomon wpadł w furię. I co z tego, że Dipty Vedhar jest najwyższym rangą urzędnikiem państwowym w regionie, skoro to on, Salomon Dorai, odpowiada za spokój w wiosce! Za kogo uważa się ten młody osioł, że waży się nie liczyć z thalaivarem?! Najpierw wybudował drogę, biegnącą dokładnie przez środek wsi, a teraz, powodowany nienasyconą chęcią zysku, ignoruje polecenia Salomona! Salomon stał chwilę, nie wiedząc, co robić, potem zaś szybko wszedł do domu. Na ścianie w jego pokoju wisiał niezwykle cenny przedmiot — sztucer na dwanaście nabojów firmy Webley & Scott. Salomon zdjął go, wysunął jedną z szuflad drewnianej komody, poszperał w niej wolną ręką i wyjął pudełko z nabojami. Złamał sztucer, załadował dwa naboje do komory i ruszył do frontowych drzwi. Wozy znajdowały się teraz w odległości najwyżej stu metrów od niego. Salomon podniósł sztucer do ramienia i wypalił z obu luf. Huk wystrzałów powitało histeryczne szczekanie psów, przy czym chórowi temu przewodził jego własny Rajapalaiyams. Nie wypuszczając broni z ręki, Salomon pobiegł w kierunku wozów. Lunhgi rozwiewało się za nim jak krótka peleryna. Widok rozwścieczonego thalaivara wyraźnie przeraził woźniców. Jak jeden mąż zeskoczyli z kozłów i chcieli rzucić się do ucieczki, lecz grzmiący głos Salomona zatrzymał ich w miejscu.
— Ruszcie się tylko, a wystrzelam was jak bezpańskie psy!
Mężczyźni zaczęli się gwałtownie usprawiedliwiać. Wypełniają tylko polecenia Kulasekharana, największego handlarza produktami palmowymi z Meenakshikoil. Zgodnie z jego rozkazem jadą na plażę, skąd mają przywieźć trzy pełne wozy czystego piasku, którym ludzie z miasta ostatnio bardzo chętnie wysypują
— 21 —
żej normy i rząd ponownie podjął działania zapobiegające suszy. Nie darząc rządu całkowitym zaufaniem, ludzie jeszcze goręcej niż wcześniej modlili się w świątyniach, meczetach, kościołach, przydrożnych kapliczkach i domowych pooja. W naszym kraju oczekuje się, że religia załatwi wszystkie bolączki, nawet nakarmi głodnych, niechętnie pomyślał Salomon.
Zawrócił znad brzegu i ruszył w górę, w stronę niedawno zasadzonego gaju mangowego. Widok ukochanych drzew zwykle wprawiał go w doskonały nastrój, lecz tego ranka codzienne czary zawiodły. Salomon nie potrafił oprzeć się uczuciu, że przyczyną jego niepokoju są nie tylko opóźniające się deszcze monsunowe.
Nagle, kiedy się pochylił, aby z bliska przyjrzeć się zdrowym, ciemnozielonym liściom, przyszło mu do głowy, że być może grożą im rozruchy na tle kastowym. Dwa odgrywające dominującą rolę w regionie rody, Andavarowie, do których sam należał, oraz Vedharowie, miały za sobą długą historię kłótni i nieporozumień. Salomon słyszał, że na północy, w pobliżu Melur, panują burzliwe nastroje i chociaż w swojej okolicy nie zauważył żadnych oznak buntu, postanowił, że po południu spotka się z Muthu Vedharem, przywódcą wieśniaków należących do tej rodziny, i dowie się, czy nie dzieje się nic złego. Ród Dorai od kilku pokoleń starał się zapobiegać walkom kastowym i Salomon nie zamierzał pozwolić, aby pod jego władzą sytuacja zmieniła się na gorsze. Słońce stało już wysoko, kiedy przerwał przechadzkę i zawrócił w kierunku wioski.
Gdy dotarł do Dużego Domu, z rozdrażnieniem stwierdził, że fryzjer jeszcze się nie zjawił. Ojciec wpoił mu przekonanie, że thalaivar musi budzić szacunek także wyglądem, co oznaczało codzienne golenie, podczas gdy reszta wieśniaków goliła się raz na kilka dni. Salomon przywołał służącego i kazał mu natychmiast udać się na poszukiwanie fryzjera. W tej samej chwili zmarszczył brwi, ponieważ do jego uszu dotarł nieoczekiwany dźwięk.
— 20 —
Odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. To, co zobaczył, bardzo go zirytowało - drogą toczyły się trzy duże wozy. Salomon nie mógł uwierzyć, że wydany przez niego zakaz przejazdu przez wieś w dni świąteczne został tak jawnie zlekceważony. Nie ośmieliłby się tego zrobić nikt poza zastępcą tahsildara, pomyślał, nikt poza tym skurwysynem! Salomon wpadł w furię. I co z tego, że Dipty Vedhar jest najwyższym rangą urzędnikiem państwowym w regionie, skoro to on, Salomon Dorai, odpowiada za spokój w wiosce! Za kogo uważa się ten młody osioł, że waży się nie liczyć z thalaivarem?! Najpierw wybudował drogę, biegnącą dokładnie przez środek wsi, a teraz, powodowany nienasyconą chęcią zysku, ignoruje polecenia Salomona! Salomon stał chwilę, nie wiedząc, co robić, potem zaś szybko wszedł do domu. Na ścianie w jego pokoju wisiał niezwykle cenny przedmiot — sztucer na dwanaście nabojów firmy Webley & Scott. Salomon zdjął go, wysunął jedną z szuflad drewnianej komody, poszperał w niej wolną ręką i wyjął pudełko z nabojami. Złamał sztucer, załadował dwa naboje do komory i ruszył do frontowych drzwi. Wozy znajdowały się teraz w odległości najwyżej stu metrów od niego. Salomon podniósł sztucer do ramienia i wypalił z obu luf. Huk wystrzałów powitało histeryczne szczekanie psów, przy czym chórowi temu przewodził jego własny Rajapalaiyams. Nie wypuszczając broni z ręki, Salomon pobiegł w kierunku wozów. Lunhgi rozwiewało się za nim jak krótka peleryna. Widok rozwścieczonego thalaivara wyraźnie przeraził woźniców. Jak jeden mąż zeskoczyli z kozłów i chcieli rzucić się do ucieczki, lecz grzmiący głos Salomona zatrzymał ich w miejscu.
— Ruszcie się tylko, a wystrzelam was jak bezpańskie psy!
Mężczyźni zaczęli się gwałtownie usprawiedliwiać. Wypełniają tylko polecenia Kulasekharana, największego handlarza produktami palmowymi z Meenakshikoil. Zgodnie z jego rozkazem jadą na plażę, skąd mają przywieźć trzy pełne wozy czystego piasku, którym ludzie z miasta ostatnio bardzo chętnie wysypują
— 21 —
podłogi w salach weselnych oraz modlitewnych... Ich wyjaśnienia jeszcze bardziej zirytowały Salomona. Kulasekharan! Jego własny krewniak! I to właśnie on lekceważy jego polecenia!
Kazał woźnicom zawrócić i poinformować handlarza, że przez cały tydzień nie wolno im wjeżdżać do wioski. Potem poszedł do domu, z trudem panując nad wściekłością. Zdecydował, że natychmiast po kąpieli wybierze się do miasta i omówi sprawę z zastępcą tahsildara, zaraz jednak przypomniał sobie, że fryzjera nadal nie ma. Nie może przecież wykąpać się przed goleniem! Musi zmyć nieczysty dotyk człowieka niższej kasty.
Salomon odwiesił sztucer i wyszedł na dziedziniec. Parę minut przechadzał się tam i z powrotem, zniecierpliwiony i gniewny. Robiło się późno, a on musiał w końcu wziąć kąpiel, niezależnie od tego, czy jest ogolony, czy nie. Za jakie grzechy przyszedł na świat w tych przeklętych czasach, kiedy krewniak ośmiela się lekceważyć jego wyraźny rozkaz, a każdemu am-battanowi wydaje się, że jest królem Pandyan...
3
Poranek Charity Dorai zaczął się tak samo jak zwykle. Wstała przed świtem, wykąpała się, pomodliła, zaparzyła kawę i odmierzyła żywność dla dwudziestu członków rodziny, przebywających pod jej dachem. Liczba domowników Salomona powiększała się lub malała w zależności od tego, kto akurat potrzebował jego pomocy. Goście, którzy przyjeżdżali na tydzień, zostawali na pół roku lub nawet dłużej. Nikomu to nie przeszkadzało. Salomon był patriarchą klanu i wszyscy oczekiwali jego pomocy i rady, ponieważ zawsze do obowiązków głowy rodu należało przyjmowanie pod swój dach tych krewnych, którzy znaleźli się w potrzebie.
Kiedy Charity krzątała się po wielkiej kuchni, doglądając trzech z pięciu pieców, w których codziennie odkładały się no-
— 22 —
we warstwy popiołu ze spalanego drewna, w progu stanęła jej szwagierka, Kamalambal. Owdowiała dwa lata wcześniej Ka-malambal była pulchną, pogodną i wyjątkowo spokojną kobietą. Obie z Charity doskonale się rozumiały i razem zgodnie zajmowały się domem. Kamalambal poszła do obory, aby dopilnować dojenia krów, natomiast Charity zaczęła wydawać polecenia dwóm pomagającym jej w kuchni służącym. Zona jej szwagra Abrahama jeszcze się nie pojawiła, ale Charity nie była tym zaskoczona, ponieważ Kaveri, wątła i chorowita, często nie miała dość siły, aby podnieść się z łóżka, zwłaszcza po biciu, którego nie żałował nieszczęsnej kobiecie jej mąż. Na szczęście tym razem Abraham od kilku dni objeżdżał rodzinne posiadłości, więc prawdopodobnie Kaveri po prostu źle się czuła.
Charity planowała zrobić biryani z ryby, które od lat przyrządzała na wszystkie święta, musiała więc jak najszybciej zająć się mieleniem i mieszaniem masali i przypraw. Nie mogła jednak zaniedbać przygotowania porannego posiłku — puttu i potrawki. Rondle do puttu miała już umyte, podobnie jak pędy bambusowe, a potrawkę trzeba było tylko podgrzać.
Charity Dorai była piękną kobietą. Miała jasną cerę, co w tym kraju stanowiło najcenniejszy atrybut urody, więc jej rodzina słusznie się spodziewała, że świetnie wyjdzie za mąż. Pogłoski o jej piękności dotarły do uszu przedstawicieli rodu Dorai. Rodzice Salomona zdecydowali się zerwać z tradycją, zgodnie z którą Andavarowie żenili się z kuzynkami z tego samego regionu, i wysłali swatów na drugą stronę gór, aż do Nager-coil, gdzie ojciec Charity był dyrektorem szkoły. Wyrzekli się nawet posagu i pokryli wszystkie wydatki związane ze ślubem. Biryani z ryby, popisowe danie Charity, przed jej przybyciem było nieznane w Dużym Domu, lecz Salomon i jego rodzice od razu w nim zasmakowali. Szczerze mówiąc, polubili je do tego stopnia, że domagali się biryani przy okazji każdego święta i tylko w okresie monsunów, kiedy rybacy nie wychodzili w morze, zadowalali się tradycyjnym biryani z koźlęciny.
— 23 —
Wielkie żeliwne rondle, w których Charity gotowała biryani, zostały już umyte i wysmarowane olejem przez służbę, więc teraz pani domu szybko zabrała się do porcjowania składników. Grube kawały odfiletowanej ryby, świeże i lśniące, błyszczący kopczyk umytego i odcedzonego ryżu, cebula, zielona i czerwona papryka chilli, czosnek, imbir, kolendra, kurkuma, twaróg, liście mięty, cynamon, kardamon, goździki, gałka muszkatołowa, anyżek, kminek, kwiat muszkatołowy (wszystko to do ugniecenia na masalę, która nadaje potrawie wyjątkowy, wyszukany smak), szczypta szafranu oraz masło z mleka bawolic, gęste i pachnące. Charity uśmiechnęła się do siebie, wspominając eksperymenty, do których uciekała się po przybyciu do Dużego Domu, kiedy usiłowała znaleźć odpowiedniki składników używanych przez sąsiadkę swego ojca, sympatyczną damę z Mappilai, która traktowała pozbawioną matki dziewczynę jak własną córkę - uczyła ją wszystkiego, co wydawało jej się ważne, karmiła ją i powierzała jej sekrety smakowitej, wykwintnej kuchni północnego Malabaru.
Chociaż pochłonięta mieszaniem przypraw, Charity raz po raz zerkała spod oka na przygotowujące poranny posiłek służące. W kącie kuchni jedna z dziewcząt wsypywała do rondli mąkę ryżową, przekładając jej warstwy wiórkami kokosowymi. Mniej więcej za godzinę Salomon zażąda śniadania. Spożyje je w samotności, jak zwykle pod nieobecność swojego brata Abrahama. Zaraz potem trzeba będzie nakarmić dwanaścioro wygłodniałych dzieci. Charity wiedziała, że musi się spieszyć. Wszystkie jej poranki od dwudziestu lat wyglądały tak samo, lecz mimo to codziennie się spodziewała, że jakaś katastrofa zakłóci domową rutynę. Ogromna kuchnia wypełniona była teraz różnymi dźwiękami i zapachami. W kącie naprzeciwko wejścia służąca tłukła ryż w wielkim kamiennym moździerzu i odgłos mocnych uderzeń mieszał się z odgłosami szybkiego siekania i miażdżenia ziół oraz przypraw na potężnym, płaskim kamieniu. Do kuchni zajrzało zaspane dziecko, syn kuzynki
— 24 —
Salomona. Charity dała mu kawałek ogórka i wysłała na poszukiwanie matki.
Dziesięć minut później, po dwóch godzinach pracy, Charity i Kamalambal zrobiły sobie pierwszą przerwę. Krowy były już wydojone, służba otrzymała instrukcje, poranny posiłek czekał na stole, kobiety miały więc godzinę dla siebie, może nawet odrobinę więcej. Potem znowu będą musiały rzucić się w wir zajęć. Ponieważ słońce nie grzało jeszcze zbyt mocno, usadowiły się na szerokiej tylnej werandzie wychodzącej na wschód. U ich stóp usiadła starsza córka Charity, Rachel. Sprawne palce jej matki natychmiast zaczęły masować skórę głowy dziewczyny, przygotowując ją w ten sposób do nawilżenia olejkiem długich, czarnych włosów.
Niedługo trzeba będzie wydać Rachel za mąż, pomyślała Charity. Córka miała już prawie trzynaście lat. Sama Charity poślubiła Salomona na pięć miesięcy przed swoimi czternastymi urodzinami, bynajmniej nie młodo. Czasy się zmieniały i Charity doskonale to rozumiała, nie mogła jednak wyzbyć się przekonania, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż w odpowiednim wieku. Co za szkoda, że jedyny brat Charity, Stephen, nie miał ani jednego syna, tylko trzy córki... Cóż, dobre i to, bo może uda się zaręczyć Daniela i Aarona z ciotecznymi siostrami... Można by zaślubić ich zaraz po wydaniu za mąż Rachel, wtedy rodzina Dorai przez miesiąc bawiłaby się na ślubach tak wspaniałych, że w całej okolicy nie rozmawiano by o niczym innym!
Poniżej tarasu, na którym siedziały kobiety, teren opadał łagodnie aż do glinianego muru, który z trzech stron otaczał dziedziniec. Duży Dom był największy w wiosce, pradziadek Salomona zbudował go ponad sto lat temu. Z pierwotnego budynku z glinianych cegieł, krytego słomą, pozostało bardzo niewiele. Kolejne pokolenia powiększały go, dostosowując do swoich potrzeb i upodobań, dzięki czemu obecnie miał dwanaście izb, z których część prawie zawsze stała pusta. Kiedy Cha-
— 25 —
rity przybyła do Dużego Domu, z przerażeniem odkryła, że rodzina Dorai mieszka pospołu z krowami i bawołami. Teraz bydło nocowało w oborze dobudowanej do zachodniej ściany. Dopóki Vakeel Perumal nie wzniósł dwa lata temu swego domu, Duży Dom był jedynym piętrowym w wiosce. Charity z uśmiechem przypomniała sobie sarkastyczne uwagi swego męża na temat ambicji Vakeela. Mimo swojej pozycji i majątku Salomon zachowywał się czasami jak dziecko, otwarcie manifestując niezadowolenie i rozczarowanie.
Rutynowe poranne zajęcia spokojnie przebiegały dalej. Służąca oberwała kilka błyszczących zielonych liści z krzewu ka-ruyapillai, rosnącego obok wysokich drzew, których długie zielone owoce kołysały się na wietrze niczym kolczyki Cyganek. Kogut kroczył dumnie na czele małej gromadki kurcząt, przystając co parę chwil, aby pogrzebać w ziemi i z głupawą miną przyjrzeć się wydobytemu spod warstwy pyłu jedzeniu. W powietrzu rozległ się gromki odgłos wystrzału, ale Charity nawet nie drgnęła. Salomon i Aaron, jej młodszy syn, często strzelali do synogarlic i innych ptaków, które gnieździły się w okolicy. Dopiero po paru sekundach ogarnął ją lekki niepokój, ponieważ huk zabrzmiał bardzo blisko domu.
— Ciekawe, co będziemy musiały przyrządzić wieczorem. -Zaśmiała się.
Inna służąca wyciągała wodę ze studni, a skrzypienie kołowrotu niosło się daleko w porannej ciszy. Czarny kozioł w białe łaty, który wyłonił się zza węgła domu, pochylił łeb, nastawił rogi i zaatakował dziewczynę. Ta z krzykiem puściła linę i rzuciła się do ucieczki.
— Jeżeli ten diabeł nie nauczy się przyzwoicie zachowywać, pewnego dnia poderżnę mu gardło i zrobię z niego buryani -oświadczyła Charity. — Już jako koźlę był zupełnie nieznośny i taki pozostał. Ratnam, gdzie się podziałeś? Ratnam!
W odpowiedzi na jej wołanie z obory wyszedł mężczyzna o ospowatej twarzy. Charity kazała mu złapać kozła i uwiązać
— 26 —
go do płotu. Dwa pogrążone do tej pory w drzemce psy ocknęły się nagle i ich gorączkowe szczekanie powiększyło ogólny zamęt. Właśnie wtedy Charity zauważyła starszą kobietę o szpakowatych włosach, która przeciskała się przez szparę w ogrodzeniu z boku domu.
- Selvi nigdy nie przychodzi tak wcześnie — powiedziała. -Musiała nazbierać mnóstwo plotek...
Charity pieszczotliwie popchnęła córkę, dając jej do zrozumienia, że już skończyła masaż głowy. Ledwo Rachel zniknęła za drzwiami, a już obok dwóch kobiet pojawiła się zdyszana Selvi i z ulgą opadła na jeden z niższych stopni.
- Aiyo amma, nigdy nie dacie wiary, co się dziś zdarzyło...
Ze słów Selvi wynikało, że dwudziestu mężczyzn przypuściło atak na domy dzierżawców Andavarów (stara plotkara twierdziła, że zbrojnych było czterdziestu, ale Charity rozważnie podzieliła tę liczbę przez dwa), zabiło trzech wieśniaków i zgwałciło pięć dziewcząt. Kiedy przyparły Selvi do muru, okazało się, że kobieta nie zna żadnych dalszych szczegółów — mogła tylko zmyślać i ubarwiać fakty, które jakoby znała z pierwszej ręki.
4
Gdy Salomon wrócił do domu po kąpieli, ze zdumieniem ujrzał czekającą na niego na werandzie żonę. Zwykle po raz pierwszy miał okazję widzieć ją dopiero w chwili, kiedy podawała mu poranny posiłek. Charity zorientowała się, że Salomon jest w złym nastroju, i przyszło jej do głowy, że być może jego rozdrażnienie ma coś wspólnego ze strzałami, które wcześniej słyszała. Zawahała się, nie chcąc powiększać jego irytacji, lecz w końcu jednak powiedziała mu o wszystkim, pomijając większość szczegółów i cenzurując przedstawiony przez Selvi opis wydarzeń.
— 27 —
— Mówisz, że jedna z tych dziewcząt miała wkrótce wyjść za mąż? — zapytał Salomon, przerywając żonie.
— Tak. Valli, ta starsza.
— Więc nie można wykluczyć, że chodziło o posag...
— Selvi twierdzi, że to niemożliwe. Jej zdaniem dziewczęta zostały zaatakowane przez obcych mężczyzn.
Salomonowi przemknęła przez głowę myśl, że może przeczucie właśnie tego zdarzenia stało się źródłem jego porannego niepokoju. Na razie postanowił nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Na informacjach Selvi naprawdę trudno było polegać, dlatego najlepiej będzie, jeżeli zaczeka na potwierdzenie opisu z innych ust. Niezależnie od wszystkiego, zdecydował dokładniej wypytać żonę.
— Gdzie są teraz poszkodowane dziewczyny?
— Nie wiem — odparła Charity. — Selvi nie była pewna...
— Nie warto wierzyć we wszystko, co mówi Selvi. Wiesz, gdzie podziewa się ten ośli bękart?
Charity słusznie odgadła, że Salomonowi chodzi o fryzjera, i pośpiesznie obiecała, że zaraz kogoś po niego wyśle.
— Nie rób sobie kłopotu, już się wykąpałem — odrzekł znużonym tonem i poszedł do swojego pokoju.
Nieco później tego samego ranka w Dużym Domu zjawiła się delegacja mieszkańców wioski i wtedy Salomon poznał bliższą rzeczywistości wersję wydarzeń. Kuppan, ojciec Valli, był jednym z najbardziej odpowiedzialnych dzierżawców, który uprawiał pięć akrów dwukrotnie owocującego ryżu oraz trzy akry plantacji palm kokosowych. Zawsze terminowo opłacał dzierżawę i należał do najciężej pracujących wieśniaków. Teraz Salomon patrzył, jak po szczupłej twarzy mężczyzny spływają zmieszane z potem łzy, i starał się zapanować nad wzruszeniem. Jako thalaivar często wysłuchiwał długich litanii narzekań i próśb, ale przedstawiona przez Kuppana historia była zupełnie inna. Salomon współczuł mu z całego serca i tłumił gniew, który palił go od wewnątrz.
— 28 —
Postawieni na nogi przez kuzynkę Valli wieśniacy zorganizowali grupę poszukiwawczą i po pewnym czasie znaleźli nieszczęsną dziewczynę w najdalszym zakątku akacjowego gaju. Jak ranne zwierzę ukryła się w najmniej dostępnym miejscu, szukając tam schronienia przed prześladowcami. Jej sari było porozrywane, bluzka poszarpana na strzępy. Dziewczyna nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
- Jak czuje się teraz twoja córka? - zapytał Salomon. Zrozpaczony ojciec milczał, jakby nie dosłyszał pytania, więc
thalaivar powtórzył je powoli.
- Jaki jest stan twojej 'córki?
- Co mam powiedzieć, aiyah? Nie odzywa się, nie je i miota się jak koza z odciętą głową, a jej oczy mają wyraz, jakiego nigdy nie widziałem. Lepiej byłoby, gdyby umarła, bo przynajmniej wtedy znalazłaby spokój...
- Nie mów tak, wszystkim się zajmiemy... Pokaż mi teraz, gdzie to się stało.
Salomon bardzo się starał, aby w jego głosie nie zabrzmiały gniewne nuty, bo to mogłoby doprowadzić mężczyznę do histerycznego wybuchu. Ujął Kuppana za ramię, przez cały czas przeglądając w myśli listę podejrzanych. Muthu Vedhar był zdolny do takiego czynu, ale doświadczenie podpowiadało Salomonowi, że oczywiste rozwiązania często okazują się błędne. Może więc ktoś z zewnątrz? Mało prawdopodobne, gdyż wieści o pojawieniu się w wiosce obcych zawsze szybko docierały do thalaivara. W Chevatharze sekrety nie miały prawa bytu.
Parwati, młodsza z dziewcząt, przybyła do domu thalaivara razem z całą grupą, więc Salomon zaczął wypytywać ją już w drodze do Anaikal.
- Żaden z nich nie wydał ci się znajomy?
- Nie, aiyah — odparła.
Wobec tego jednak musieli to być obcy, pomyślał Salomon. Jakieś wyrzutki, które przedostały się do wioski nową drogą. Jaka szkoda, że nie usłuchał dręczącego go od wczesnego ran-
— 29 —
ka niepokoju i nie poszedł w kierunku Anaikal, zamiast iść nad rzekę! Niewykluczone, że zaskoczyłby sprawców zbrodni, albo przynajmniej ujrzał ich z daleka. Salomon powiedział wioskowemu strażnikowi, aby poinformował przebywającego w mieście zastępcę tahsildara o tragicznym wydarzeniu i zapewnił urzędnika, że wkrótce otrzyma pełny raport.
W pobliżu Anaikal na drodze kładły się szerokie pasma światła i cienia, malowane słońcem, które przedostawało się między gałęziami rosnących po obu stronach gigantycznych drzew banian, lecz piękno tego obrazu nie wywarło żadnego wrażenia na Salomonie. Zwrócił uwagę jedynie na to, że gęste zadrzewienie terenu stwarzało możliwość ukrycia się w wielu miejscach. Podniósł wzrok i z niezadowoleniem ujrzał Vakeela Perumala, stojącego na dziedzińcu swego domu, który od miejsca wypadku dzieliło najwyżej kilkadziesiąt metrów.
Salomon nie lubił Vakeela Perumala, a ten nigdy nie marnował okazji, aby przypomnieć naczelnikowi wioski o swojej karierze prawniczej w Salem, gdzie mieszkał przed przybyciem do Chevatharu, który nazywał „zapadłą dziurą", trzy lata wcześniej. Nigdy też nie zapominał, aby skrytykować jakąś decyzję thalaivara. Salomon pomyślał teraz, że w czasach jego dziadka człowiek tak kłopotliwy jak Vakeel zostałby prawdopodobnie raz na zawsze przepędzony z wioski, ale teraz wszystko było inaczej.
- To oburzające! - pompatycznym tonem zaczął Vakeel, zbliżając się do Salomona. - Coś takiego uwłacza dumie wszystkich Andavarów i stanowi plamę na honorze wioski! To poważne wyzwanie dla ciebie i powagi twojego urzędu!
Vakeeł był chudym mężczyzną o twarzy grubasa. Ten dość szczególny wygląd budził tym większą doń antypatię.
- Wiem, dlatego postanowiłem osobiście doprowadzić do wyjaśnienia tej sprawy - odparł Salomon.
- Rozumiesz chyba, co oni próbują zrobić? Salomon nie był pewny, do czego adwokat zmierza.
— 30 —
- Kto? — zapytał na wszelki wypadek.
- Starają się zhańbić naszą tradycję i historię, nie rozumiesz?!
- Nie - rzucił Salomon. - Niedaleko stąd zaatakowano dwie dziewczyny. Co to ma wspólnego z...
Vakeel Perumal nie pozwolił mu dokończyć. Fałdy obwisłej skóry pod jego brodą zakołysały się z oburzenia, kiedy dramatycznym gestem wskazał gładką powierzchnię Anaikal.
- Nie wolno nam świadomie przymykać oczu na to, co próbują zrobić — oświadczył uroczyście.
Salomon podążył wzrokiem za ręką adwokata. Na granitowym nawisie ktoś kawałkiem piaskowca wypisał słowa:
PAMIĘTAJCIE O WOJNACH O PIERSI Z 1859 ROKU. JEŻELI PSY Z NISKIEJ KASTY NIE WIEDZĄ, GDZIE JEST ICH MIEJSCE, ICH ŻONY I CÓRKI WKRÓTCE IM O TYM PRZYPOMNĄ.
Thalaivar osłupiał. Kiedy poprzedniego dnia mijał skałę, nie było na niej żadnego napisu. Vakeel nadal mówił, ale Salomon nie słuchał. Sprawa była poważna, znacznie poważniejsza niż wszystkie, którymi musiał się zajmować przez lata urzędowania, gorsza niż epidemie, susze, kłótnie i sąsiedzkie spory. Nie ulegało wątpliwości, że jego wioska została zaatakowana przez obcych, lecz nie dość tego - wypisane na skale słowa zapowiadały wybuch walk kastowych. Wyglądało na to, że mieszkańców Chevatharu nie czeka nic dobrego.
Salomon miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć i wygrażać przestępcom pięściami. Słowa na skale budziły w nim głębokie obrzydzenie. Przez krótką chwilę żałował, że nie jest już młodym chłopcem, na którego barkach nie ciąży odpowiedzialność za innych oraz świadomość własnych możliwości i ograniczeń, zaraz jednak zapanował nad wzburzeniem i uspokoił się.
— 31 —
5
O niesławnych „wojnach o piersi" Salomon najpierw usłyszał od matki, a potem od ojca i stryjów. Konflikt ten, który późniejsi historycy ochrzcili bardziej neutralnym mianem „kontrowersji dotyczących okrycia piersi", był kulminacją wyjątkowo zażartych walk kastowych na głębokim Południu. Rozpoczął się w małych miastach i miasteczkach księstwa Travancore, aby w niedługim czasie rozszerzyć się na sąsiedni Madras, który w połowie XIX wieku stał się jedną z największych i najgęściej zaludnionych prowincji Indii pod panowaniem Brytyjczyków. Okręgi Tinnevelly i Kilanad, na których pograniczu leżał Chevathar, przekształciły się w główne ognisko walk w prowincji Madras.
Chmury zbierały się nad Południem już od dawna. Niebra-mińskie grupy kastowe, między innymi Andavarów i Nada-rów, które wzbogaciły się we wcześniejszym okresie, domagały się wyższej pozycji w hierarchii społecznej i religijnej, natomiast przedstawiciele wyższych kast zdecydowani byli stłumić ich aspiracje.
W przeciwieństwie do pozostałej części kraju, na Południu drzewo kastowe składało się tylko z trzech gałęzi - kasty braminów, niebraminów i najniżej urodzonych. Początkowo utarczki toczyły się głównie między potężnymi rodami niebra-mińskimi - Nadarami, Andavarami, Thevarami, Maravarami, Vedharami i Vellalami. Najliczniejsze skupiska braminów znajdowały się w dużych miastach, gdzie stały wielkie świątynie. Właśnie te miasta miała niedługo dotknąć pożoga wojny.
Konflikt nasilił się pod wpływem działań chrześcijańskich misjonarzy, którzy od XVII wieku nawracali mieszkańców prowincji. Dziesiątki tysięcy niebraminów, zwłaszcza tych najniżej postawionych, przyjęły naukę Chrystusa, kierując się głównie nadzieją, że nowa religia, głosząca, iż w oczach Boga wszyscy ludzie narodzili się równi, pozwoli im przezwyciężyć
— 32 —
narzucone przez braminów ograniczenia. Jedną z tradycji społecznych, z którymi nowi chrześcijanie usiłowali zerwać, był strój. Zgodnie z obowiązującymi nakazami przedstawiciele poszczególnych grup kastowych mieli obnażać piersi na znak podporządkowania się stojącym wyżej od nich. Tak więc nietykalni obnażali piersi przed Pallanami, Pallanowie przed Naira-mi i tak dalej, aż po braminów Nambudiri, którzy oddawali cześć jedynie bóstwom. Posłuszne wskazaniom misjonarzy, kobiety Andavarów i Nadarów zaczęły zakrywać piersi, co wzbudziło oczywisty sprzeciw członków wyższych kast, zwłaszcza mężczyzn. Kobiety Andavarów i Nadarów, które osłaniały piersi, były publicznie obrażane i lżone, a nawet bite. Wreszcie, nie mogąc znieść narastającego napięcia, średnie kasty posunęły się za daleko. „Mamy boskie prawo patrzeć na wasze niegodne piersi, wy zaś powinniście być z tego dumni. Możemy w każdej chwili cieszyć się widokiem waszych torsów. Niezależnie od tego, jakie przywileje daje wam wasza nowa wiara, zakrywanie piersi z pewnością do nich nie należy", orzekł w 1858 roku rządca Travancore, rozdzierając górną część szaty urodziwej przedstawicielki Andavarów, która ostatnio nawróciła się na chrześcijaństwo. W odpowiedzi na ten akt przemocy okolicę ogarnęła fala buntów. Rząd brytyjski czynił próby załagodzenia sytuacji, lecz napięcie stale rosło, szczególnie w prowincji Madras, którą od Travancore oddzielała długa, poszarpana granica.
Wkrótce stało się jasne, że jeżeli władze nie podejmą zdecydowanych działań, walki wybuchną ze zdwojoną siłą. Mimo tego przez pewien czas ani Brytyjczycy, ani maharadża Travanco-re nie uczynili nic, co mogłoby rozwiązać sytuację.
Rok wcześniej kilka indyjskich regimentów wojskowych zdławiło pierwsze poważne powstanie przeciwko Brytyjczykom. Konflikt 1857 roku, zwany wojną o niepodległość lub powstaniem sipajów, wybuchł w rezultacie lekceważenia, z jakim kolonizatorzy traktowali lokalne zasady kastowe i religijne.
— 33 —
Przez parę następnych lat Brytyjczycy niechętnie wtrącali się do spraw związanych z hinduskimi tradycjami i zwyczajami.
Wobec obojętności i niezdecydowania władz, ludzie wzięli sprawy w swoje ręce. W styczniu 1859 roku na terenie całego Travancore wybuchły walki. Jeden z lokalnych urzędników, powołując się na autorytet państwa, obnażył piersi kilku kobiet z kasty Nadar, wywołując falę zamieszek, które ucichły dopiero po paru dniach. Następnymi ofiarami kastowej przemocy padły kobiety Andavarów w Melur, stolicy okręgu Kilanad, które obrażono w ten sam sposób. Zemsta nadeszła szybko. Duża grupa mężczyzn z publicznie zelżonej kasty splądrowała i spaliła wiele domów w dzielnicy Vedharów. Brytyjczycy stłumili zamieszki, lecz w innych miastach sytuacja pozostała niepewna.
Po drugiej stronie granicy, w najdalej wysuniętej na południe części Travancore, liczący kilkuset uzbrojonych mężczyzn tłum napadł na wioskę w pobliżu Nagercoil, zaledwie pięć kilometrów od miejscowości, w której parę lat później miała przyjść na świat Charity Dorai, i zaatakował nawróconych na chrześcijaństwo Andavarów, paląc, łupiąc i zdzierając szaty z piersi kobiet. Andavarowie zaczęli się mścić. Miejscowy dwór, zamiast przystąpić do zdecydowanych działań, wydawał niejasne oświadczenia o poszanowaniu narodowych zwyczajów i tradycji. Było oczywiste, że to nie wystarczy. Kiedy stało się jasne, że maharadża Travancore nie poradzi sobie z problemem, misjonarze i inni odpowiedzialni obywatele zwrócili się z petycją do najwyższego przedstawiciela władz na południu Indii, brytyjskiego gubernatora sąsiadującego z Travancore Madrasu, sir Charlesa Trevelyana. Znając charakter buntów w swojej własnej prowincji oraz mając na uwadze, iż podlega kobiecie, królowej Wiktorii, Trevelyan wydał polecenie, aby władze Travan-core zabroniły obnażania kobiet Andavarów. Interwencja Wielkiej Brytanii położyła kres przybierającej niebezpieczny obrót sytuacji. Kiedy zamieszki w Travancore ucichły, opadło również napięcie w okręgach prowincji Madras.
— 34 —
Pamięć o wojnach 1859 roku pozostała jednak żywa we wszystkich kastach, które się w nie zaangażowały. Teraz najwyraźniej ktoś usiłował wrócić do tamtych strasznych dni...
Słowa Vakeela Perumala, który ani na chwilę nie przestał mówić, wreszcie dotarły do uszu pogrążonego w ponurych myślach Salomona.
- To, że napis sporządzono wyraźnie i gramatycznie, świadczy, że jego autor