11355
Szczegóły |
Tytuł |
11355 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11355 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11355 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11355 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wiaczesław Rybakow
Stateczki i woda
(Woda i korabliki)
…W wodzie możesz utonąć
Ale bez niej nie zdołasz płynąć.
Luk rozsunął się. Białe światło plafonów przygasło. Jasna, aż do bólu prawdziwa; przestrzeń ziemskiego dnia
uderzyła w twarz, czule liznęła skórę pachnącym upałem, lekko odepchnęła powietrze kutra do tyłu, w bezludną
ciasnotę kajut i korytarzy.
Kol zeskoczył. Zatrzeszczała spalona ziemia, spod nóg wzbił się obłoczek delikatnego popiołu. Kol pospiesznie
minął wypaloną dyszami łysinę. Nagle zaszumiała miłośnie żywa trawa, chłoszcząc kostki nóg. Kol odwrócił się.
W barwnym niczym karnawał lipcu, kuter wyglądał żałośnie: ciemny, przysadzisty, z rozczapierzonymi ciężkimi
łapami, barbarzyńsko dławiący miąższ ziemi, nie pasował do reszty krajobrazu. Kol zmrużył oczy, pomachał mu
na pożegnanie ręką i rzucił się na łąkę. Przekręcił się na plecy, całym ciałem czując kruchy opór źdźbeł trawy.
Niebo…
I powietrze w płucach z nieba, nie z butli skafandra…
Gdzieś obok, ostrożnie, jakby na próbę, zagrał świerszcz. Kol z nabożeństwem rozejrzał się i zobaczył go –
świerszcz siedział na źdźble wiechliny, kołysząc się razem z nim, błyszczały czarne koraliki oczu, wąsiki drgały na
ciepłym wietrze. Jeden wąs sterczał do góry, drugi na bok.
Z chmur wyłonił się ciemny punkt. Nie odrywając od niego wzorku i jakby zapominając, że trzeba oddychać, Kol
powoli usiadł, opierając się na ręce. Potem wstał. Punkt rósł szybko, przemieniając się w latającą machinę bez
skrzydeł, i ze złowieszczym wyciem spadał na pole. Nad samą trawą nagle zastygł nienaturalnie i gwałtownie,
jakby zamarzając w powietrzu. Zamiast huku uderzyła cisza. Przezroczysta kopuła niespiesznie odchyliła się i
trzech mężczyzn – opalonych, barczystych i wysokich, zeszło na dół.
Ubrani byli jak turyści. Wprawdzie wyglądali elegancko – nie hipisi i nie nudyści, ale mimo to Kol poczuł przelotną,
niejasną urazę, że wyglądali jakby zaszli zaprosić sąsiada na przejażdżkę jachtem przed kolacją. A przecież witali
astronautę, wracającego z podróży Zupełnie nie wiadomo było, kto jest kim. Kol w zakłopotaniu spoglądając to na
jednego, to na drugiego, cicho powiedział:
- Dzień dobry…
Jeden z mężczyzn, brodą i postawą przypominający chłopa Dobrynię Nikitycza, podał mu rękę. Kol
niezdecydowanie wziął jego dłoń i uścisnął. Tamten uśmiechnął się, pozostali również. W tych uśmiechach nie
było nic obcego, jakby pomiędzy Kolem i tymi trzema nie było dwóch wieków.
- Dzień dobry, Kol – powiedział Dobrynia. – Witaj na Ziemi.
Pozbawione patosu powitanie zmiękczyło wyschnięte, skamieniałe nerwy i Kol kurczowo wczepił się obiema
rękami w dłoń witającego. Tamten zrobił to samo, i wtedy Kol nie wytrzymał – zaszlochał, objął go, przywarł
twarzą do jego ramienia. Witający delikatnie powiedział:
- No… Wszystko w porządku. Ziemia.
- Ziemia – Kol wyprostował się, opuścił ręce, próbując zachować stalową, rytualną godność, jak przystało na
pilota w stopniu majora. Obejrzał wszystkich trzech, nadal nie wiedząc, który jest starszy stopniem.
- Wszystko w porządku, Kol – powtórzył Nikitycz. – Nazywam się Wsiewołod, jestem pełnomocnikiem Centrum
Koordynacji. – Powiedział, jakby czytał w myślach Kola. – To Jasutoki, lekarz, kierownik grupy adaptacyjnej, która
będzie zajmować się twoją osobą i pomoże ci wejść w nasze życie. Jeśli chcesz zrobić mu przyjemność, mów do
niego Jasutoki-san; - mongoloidalny mężczyzna z długimi czarnymi włosami uśmiechnął się nieśmiało i skłonił z
wyszukaną grzecznością. – A to Zdenek, korespondent; - młody chłopak wyszczerzył się wesoło i swojsko
potrząsnął ręką Kola. – Masz przed sobą, tak jak się spodziewałeś, reprezentantów wszystkich sfer: dowództwa,
medycyny i prasy; - rzeczywiście przejrzał Kola na wylot. Jeszcze tylko brakowało, żeby go wzięli za zadufanego
żołdaka, pomyślał. Na twarzy Jasutokiego mignął niepokój i Wsiewołod nagle zająknął się, jakby usłyszał jakiś
alarmujący dźwięk.
– No… Tak. Podoba ci się lądowisko?
Podoba się… Kol tylko skinął głową. Pagórek, lasek, dalekie zakole zasłonięte krzewami… Kiedyś przeszedł to
wszystko wzdłuż i wszerz, kiedyś to był jego świat, jego bezkresny kosmos. Do wsi było stąd osiem kilometrów,
ale co to takiego osiem, czy nawet dziesięć kilometrów, gdy są wakacje, człowiek ma kilkanaście lat i, to z wędką,
to z łukiem i strzałami, to z maską do nurkowania, wyrusza każdego pogodnego dnia w długie, całodniowe
pochody?…
- Jampolica… zachowała się? – spytał cicho Kol.
- Wsi nie ma od dawna – odpowiedział Zdenek. – Chcesz, żebyśmy tam zalecieli?
Kol lekko wzruszył ramionami.
- Może tylko przelećmy niżej…
- Zrobione! – Wsiewołod wyprężył się jak struna, i brawurowo zasalutował do gołej głowy.
- Posłuchajcie – powiedział Kol; - teraz na „Wostoku” są już pewnie brygady kwarantannowe, czy co tam teraz
macie… niech ostrożnie działają w chłodni, tam są… ciała…
Trzej mężczyźni skinęli głowami.
- Wszystko będzie w porządku – odrzekł niegłośno Wsiewołod. – Idziemy?
- Tak.
Kol poczuł się swojsko. To było sto razy lepsze od tego, czego się z niepokojem spodziewał i wcale nie gorsze od
triumfalnych powitań jego czasów, z pocałunkami przed rzędami wytrzeszczonych lilowych oczu obiektywów.
- To scordy – oznajmił Jasotuki, gdy podeszli do latającej machiny. – Gdzie chcesz siąść?
- Siadaj obok mnie – zaproponował Wsiewołod. – Z przodu lepiej widać.
- Nie przeszkodzę panu w prowadzeniu? Ciasno tu – Kol oglądał pulpit.
- Absolutnie. Przy okazji, u nas nie mówimy sobie na „pan”. Chyba, że chcesz mi dać do zrozumienia, że czymś
cię uraziłem i póki tego nie odkupię, będziesz odnosił się do mnie z uprzejmym chłodem.
- Nie wiedziałem – Kol usiadł i pokręcił głową. – Przepraszam…
Wsiewołod dotknął pulpitu i scordy uniósł się nad polem niczym puch. Kol obejrzał się na kuter, czerniejący
poharatanymi matowymi bokami po środku wypalonego kręgu. Nagle zrobiło mu się go żal. Kuter zostawał sam.
Wszyscy siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu w pożegnaniu. Mnie przynajmniej powitali, pomyślał Kol, a
jego nikt tu nie potrzebuje… Odwrócił się i próbując o tym nie myśleć, spytał przez rosnącą w gardle kulę:
- Antygrawitacja?
Nikt mu nie odpowiedział. Niepewnie zapytał jeszcze raz:
- Scordy to maszyna grawitacyjna?
Ku jego zdumieniu siedzący po lewej stronie Wsiewołod nagle poczerwieniał, czego nie mogła ukryć nawet
potężna kasztanowa broda. Czerwień zalała jego ostrą twarz z dziewczęcą bezpośredniością.
- Tak – powiedział pospiesznie Wsiewołod, - wybacz, Kol, nie usłyszałem… To znaczy, zamyśliłem się, i…
odpowiedziałem w myśli, a wydało mi się, że na głos.
- To oczywiste – miękko, ale jakoś tak pouczająco wtrącił Jasutoki z tylnego siedzenia. – Skoncentrowałeś się na
sterowaniu.
- Tak właśnie musiało być – przyznał z gotowością Wsiewołod. – Tak, masz rację, Kol. To system grawitacyjny – i
jakby bojąc się zamilknąć, nie dając mu dojść do słowa, szybko mówił dalej:
- Bardzo prosty w sterowaniu, chcesz spróbować? Ograniczona liczba komend. Oczywiście, naprawa i znajomość
konstrukcji to całkiem inna sprawa, to umieją wyłącznie specjaliści. Ale scordy prawie nigdy się nie psują, a
sterowanie jest banalne…
- Ja, na przykład, nie mam pojęcia, dlaczego on lata – Jasutoki nachylił się z tyłu nad ramieniem Kola. – A
prowadzę go codziennie.
Kol przypomniał sobie, jak długo uczyli go latać samolotem. Sterowanie grawitacyjną maszyną już w drugiej
godzinie to było coś!…
- Mówicie, że to proste?
- Aha – ucieszył się Wsiewołod. – Patrz.
Rzeczywiście, nie wymagało specjalnych umiejętności. Kol nawet się zdziwił, że Wsiewołod, który pewnie używał
scordy równie często, co powiedzmy, grzebienia, mógł tak się skoncentrować na sterowaniu, że nie zareagował
na pytanie. Kol zrobił kilka próbnych piruetów, grawitory wspaniale niwelowały każde przeciążenie, i nawet w
czasie martwej pętli pasażerowie spokojnie siedzieli na swoich miejscach bez żadnych rzemieni. Tylko ziemia
nawisła z góry. Kol mocniej nacisnął pedał, dając scordy ostrogę. Maszyna, rozpędzając się z taką łatwością,
jakby w ogóle nie posiadała masy, wyskoczyła nad rzeką.
Po wsi rzeczywiście nie zostało śladu. Znikły domy, znikła biegnąca obok elektroenergetyczna linia, znikło osiedle
przy fabryce. Znikła fabryka. Kol zawisł sto metrów nad miejscem, w którym się urodził, a potem bardzo cicho
zapytał:
- To gdzie teraz?
- Do centrum koordynacji, jeśli nie masz nic przeciwko. Na południowy wschód.
Kol skinął głową, starając się więcej nie patrzeć w dół i całym ciałem nacisnął na pedał.
Wyszedł z bulgoczącej wody i padł na oszroniony piasek. Rzeka ryczała, dźwięczał pękający na progach lód.
Woda szalała, ale to nie było straszne, progi były wolne, drzewa, które wrzucił do wody przedwczorajszy huragan
walały się na brzegu, nizina została uratowana. W gardle chrypiało, serce spazmatycznie wyrywało się z dusznej
piersi. Warstewka szronu powoli tajała przy ustach. Zęby stukały od mokrego zimna, które przemroziło ciało na
wylot.
Zza drzew, z gracją przestawiając szczupłe nogi, wyszła Lena, podeszła do Kola i popatrzyła na niego zdumiona.
Uszy stanęły w szpic, wiatr szarpał i miął sierść. Z malutkich nozdrzy płynęła para.
- Już – wychrypiał Kol, tracąc oddech i z wysiłkiem usiadł, oddzierając przymarzniętą do piasku odzież. – Zaraz,
malutka. Widzisz, ja tu zupełnie…
Lena nachyliła się i polizała mu twarz. Język był ciepły. Chociaż jedna ciepła rzecz w życiu. Kol na sekundę
rozerwał twarz w uśmiechu.
- Tak, tak. Już. Co tam u ciebie?
Lena cofnęła się o krok. Kol ciężko wstał, zachwiało nim, las, niskie chmury, Lena, wszystko skakało przed
oczami. Zlodowaciałe spodnie trzaskały jak plastikowe. Wiatr huczał w sosnach.
- No, co? – Wychrypiał Kol. – Prowadź!
Lena stała bez ruchu i patrzyła na niego z niepokojem. Potem odwróciła się i poszła do drzew. Nie mógł zrobić
ani kroku. Zamarła, jak umieją to tylko zwierzęta, odwróciła się i krzyknęła przyzywająco.
- Idę, moja ty jedyna – wykrztusił Kol, kuśtykając za nią. Lena ruszyła dalej, lekko kołysał się krótki ogon.
Kol nie miał pojęcia, dokąd go prowadzi, mózg przestał pracować. Po prostu kuśtykał przed siebie. Dopiero, gdy
wyszli na polanę, zrozumiał, że Lena go uratowała. Stała przed nim pustelnia – zapadnięta, poczerniała,
starotestamentowa. Lena podeszła do ganku i obejrzała się.
- Moja malutka – wyszeptał Kol. Nawet przestało go trząść. Pokonał ostatnie metry, wpadł do środka. Drzwi
zatrzasnęły się.
- Czemu stoisz na mrozie? – krzyknął. Zmęczenie i czułość odbierały mu głos. – Wchodź!
Piżmowiec nie odpowiedział.
Kol powoli uwalniał się z odzieży. Sztywnymi, zakrwawionymi palcami zaczął rozpalać ogień w piecu. Zapałki
łamały się. Przez dom powiał wiatr – w szparę uchylonych drzwi zajrzała Lena.
- Wchodź – powtórzył Kol.
Weszła ostrożnie, nogi nieśmiało zastukały po drewnianej podłodze.
- Szkoda, że nie umiesz rozpalać ognia…
Chrust w końcu się zajął, z mroku wyłoniły się ściany z bierwion. Lena poruszyła uszami, nachyliła się, zaczęła
starannie obwąchiwać porozrzucane ubranie.
- Źle, dziewczyno, samotnemu – Kol gładził dłonią rozpalający się płomień. Lena coś odpowiedziała po swojemu.
Kol dotknął piec nagim ramieniem. – O Boże…
Lena podniosła głowę.
- Oboje jesteśmy zwierzętami na wymarciu – Kol odwrócił się do niej, grzejąc nad pląsającym, nabierającym
mocy ogniem czerwone dłonie. Skórę poharatały mu gałęzie. – Fenomenami natury.
Za oknami szybko zapadał mrok.
- Żeby chociaż ktoś przyjechał – powiedział ze smutkiem Kol.
Lena podeszła do niego i szturchnęła nosem. Sosny szumiały głucho, bez końca, cały świat po tamtej stronie
ścian składał się z kołyszących się wiekowych drzew, i okrutnego oddechu arktycznych pustyń.
Gdzieś bardzo daleko, w bajkowej niedostępnej wyżynie, przebijając się przez szum tajgi pojawił się dźwięczny
huk. Ledwie słyszalny, jakby z zaświatów, zupełnie obcy omszałej chacie, przemarzniętemu, wyczerpanemu
człowiekowi, próbującemu wcisnąć się w powoli nagrzewające się kamienie pieca, i ciemności, i wiatrowi, i zimnu,
i pustce wokół. Płynął zza chmur, z nieba, z tych miejsc, gdzie żyją tytani. Nagle zgasł, przebił atmosferę i
zapewne poszedł wyżej, w czarną pustą ciszę, ale Kol jeszcze długo nasłuchiwał, odchylając do tyłu głowę.
Grdyka niemal przebijała chudą żylastą szyję, pokrytą lekko posiwiałą szczeciną, do oczu napłynęły łzy, ręce
zapomniały o ogniu i piecu.
- Spóźnia się… - wyszeptał Kol i zamilkł. – Pewnie zegar ścienny kłamie, jak myślisz?
Lena odpowiedziała coś po swojemu. Kol położył dłoń na jej wąskiej ciepłej głowie.
Dach Centrum Koordynacji, przestronny niczym lotnisko, rozpościerał się w dole. Kol pikował i dach rozrósł się,
zasłaniając horyzont wznoszącymi się brzegami.
Na dachu był tłum ludzi.
- Co, będzie uroczyste powitanie? – Kol mimo woli zahamował, niemal zawisając w powietrzu.
- Masz coś przeciwko temu?
- Nie… Początkowo na to czekałem, ale teraz już mi nie zależy.
- Nie wiem, co będzie. Oni po prostu się cieszą, że jesteś, Kol.
Kol ostrożnie wylądował i otworzył kabinę. Otuliły go spojrzenia, zrobiło mu się gorąco. Niezgrabnie zeskoczył:
zaczepił obcasem i omal nie upadł. Stanął na baczność i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu chociaż jednej
osoby w mundurze… Nie musiał się jednak meldować. Po prostu jeden człowiek z tłumu, po krótkiej wymianie
spojrzeń z sąsiadem, podszedł do niego i podał mu rękę. Kol uścisnął ją z wahaniem, nie wiedząc, co będzie
dalej, i wtedy tamten powiedział:
- Dziękuję.
Kola ścisnęło w gardle – zabrzmiało to tak zwyczajnie i było w tym tyle wdzięczności. Nikt nie oczekiwał, że
wygłosi bohaterską przemowę, albo będzie sypał żartami. Kol przełknął ślinę, potrząsnął głową i powiedział:
- Ja wam dziękuję…
Tamten uśmiechnął się i rzekł:
- Teraz będziemy żyć wszyscy razem.
Wewnątrz budynek przypominał labirynt i Kol nie mógł sobie wyobrazić, jak oni orientują się w tym mieście,
postawionym na sztorc. Mimo to Wsiewołod pewnie prowadził go przez plątaninę szerokich słonecznych
korytarzy, po bezszelestnych ruchomych schodach, od windy do windy.
Doszli. Pokój był przestronny, biały, pół metra nad podłogą wisiała masywna płyta, odbijająca wszystko niczym
błękitna woda. Na płycie stał wazon z bukietem nieznanych Kolowi kwiatów. Więc stół. Zdenek pstryknął palcami,
od ściany oderwała się różowa bryła, podleciała do stołu, zbielała i zamieniła się w fotel. Jasutoki wskazał fotel
Kolowi, proponując mu, żeby odpoczął. Kol odparł, że jest pełen sił i energii. Wtedy Wsiewołod i Zdenek
pożegnali się i niemal natychmiast zjawiło się pięciu mężczyzn w białych fartuchach, a z sufitu posypały się
wielobarwne bryły, w locie przemieniając się w przeróżne przyrządy. Wzięli się za niego na serio. Po godzinie
zapas jego sił i energii znacznie się zmniejszył, a lekarze chyba dopiero zaczęli się rozkręcać. Po trzech
godzinach Kol zaczął ich błagać o litość. „Czuję się wspaniale! Przechodziłem już trzyletnią kwarantannę, gdy
leciałem do Słońca!” – „Dobre, dobrze; – zapewniał go Jasutoki. – Zobacz, jaki jesteś bialutki… Cienki, brzęczący
i przezroczysty…”
Kol popatrzył na niego w osłupieniu, chcąc zapytać, skąd on zna ich żargon. Ale nie spytał. Nie miał teraz do tego
głowy. Obracali go, prześwietlali i przedzwaniali, jak schemat. Zaczął się złościć. Wtedy jeden z oprawców, o
imieniu Walter, zaczął pobieżnie zaznajamiać Kola z sytuacją na Ziemi. Kol słuchał, wstrzymując oddech, w czym
pozostali, nieustannie aktywni, bardzo mu przeszkadzali.
W końcu dali mu spokój. Ubrali go we wspaniały purpurowy szlafrok ze złotymi smokami, i poszli na konsultację.
Walter został. Właśnie wtedy Kol dowiedział się, że problem demograficzny został rozwiązany za pomocą
zasiedlenia szeregu ciał Systemu Słonecznego, doprowadzonych do ludzkich warunków na drodze cięć, zmiany
układów, zapalania sztucznych słońc, i tym podobnych bajkowych działań. Zapewne Kol zauważył to, podlatując?
Kol potwierdził: zauważył. Nie wdawał się w szczegóły, nie mówił, jak osłupiał, z trudem poznając System
Słoneczny, i przez kilka godzin w panice podejrzewał, że zabłądził w kosmosie. Problem żywienia rozwiązano za
pomocą syntezy substancji odżywczych z naftenów. W ostatnim czasie na orbitach zasiedlonych światów
umieszczane są próżniowe syntezatory, produkujące żywność i inne rzeczy dosłownie z niczego. Czego teraz
brak w kosmosie, dodał Walter, to właśnie próżni. Kol nie skomentował tej informacji, z goryczą myśląc, że w
ciągu siedmiu lat pełzania od gwiazdy do gwiazdy, zdążył się o tym przekonać na własnej skórze. Próżniowa
synteza wniosła decydujący wkład w rozwiązanie problemów ekologicznych, zaś nafta okazała się niezastąpiona
w rozwikłaniu problemu balansu skorupy. Walter jednak odmówił udzielenia jakichkolwiek informacji na temat
tego zagadnienia. „Nie jestem kompetentny – wyjaśnił, - lepiej nic nie mówić, niż palnąć głupotę”. Kol drgnął:
wszyscy potomkowie rozmawiali z nim niemal jego językiem. „Palnąć głupotę” było ulubionym powiedzeniem Kola
i jeszcze z czasów służby w Wojskach Lotniczych Mołdawii, które, jak wszystkie inne, z przestrachu drobno
poszatkowane pod koniec dwudziestego wieku armie, dokonały żywota w trzy miesiące po tym, jak Kol dostał
stopień kapitana. I znowu wszystko zaczęło się łączyć, zachodnioeuropejskie siły, rosyjskojęzyczne siły, arabskie
siły – tak było łatwiej zachować równowagę – żeby potem ostatecznie posłać te siły do diabła. I Kol nie zostałby
nigdy trzecim pilotem Pierwszej Gwiezdnej, i do emerytury zajmowałby się przewozem na towarowych lub
pasażerskich liniach lotniczych, gdyby nie zbiegły się w czasie dwa zdarzenia. Kol, który naturalnie znalazł się w
siłach rosyjskojęzycznych, odznaczył się ze swoją załogą podczas rozpaczliwego tlenowego bombardowania
Aralu – jako jedyny z siedemnastu przebił się do ogniska zwyrodnienia biomasy, i tak efektywnie zadziałał, że
proces zamarł w ciągu kilku minut. Przed bohaterem wszystkie drzwi stanęły otworem, i on, po miesiącu
rozpieszczania w całym Nadaralu, ruszył kosmos: szkoła w Gwiezdnym, staż w Houston, Mars, Cerera, Umbrel…
Właśnie wtedy amerykańsko-rosyjsko-francuska klika jajogłowych na „Tokomaku” jakiegoś pokolenia
przypadkowo odkryła efekt, z którego wykluł się mezonowy silnik, lekko osiągający zero przecinek dziewięć
świetlnej. Ludzkość nie mogła się już oprzeć pokusie gwiazd… Mój Boże, pomyślał Kol, usłyszałem jedno
znajome słowo i niekończące się łańcuchowe wspomnienie od razu wypełzło z głębin duszy… A przecież od
czasów Aralu minęło jakichś trzynaście lat… jakichś dwieście trzydzieści siedem lat…
Dobra. O czym tam Walter opowiada? Ale Walter akurat zamilkł, z przesadną uwagą oglądając słupki cyfr na
ekranie jakiegoś przyrządu (jednego z tych, które napuszczono na Kola w ciągu ostatnich godzin), jakby czuł, że
pilot odleciał w głąb swojej pamięci. I teraz zapewne czując, że pilot wrócił, wznowił opowiadanie dokładnie od
miejsca, w którym przerwał. Kol nie zdążył się nawet odezwać.
W zamian za wszystkie problemy, niepokojące ludzkość za czasów poprzedniego życia Kola, pojawiły się nowe –
balans skorupy, regulacja i lokalna stymulacja słonecznej aktywności, czystki w okołosłonecznej przestrzeni,
deficytu polarnych zórz; (ale sobie problem wymyślili, pomyślał Kol), i tak dalej. Oprócz tego, zbliżał się do
rozwiązania problem przeskoku/przebicia przestrzeni. Gdy ludzie uświadomili sobie, że przeskok to już niezbyt
odległa realność (a było to dwanaście lat temu) odwołano relatywistyczne gwiezdne. Po Pierwszej w głęboki
kosmos poszło osiem statków – na razie ani jeden nie wrócił. Utrzymywany jest kontakt grawitacyjny z trzema
cywilizacjami z innych planet, pierwszy został nawiązany czterdzieści lat temu, dosłownie przez przypadek.
Cywilizacje na wyższym poziomie rozwoju, posiadające już technikę przeskoku, nie zostały odkryte. Z powodu ich
braku trwają zaciekłe debaty w Centrum Koordynacyjnym, w radzie, w zarządzie dalekiej łączności, wysuwane są
najprzeróżniejsze hipotezy, ale żadna nie znajduje potwierdzenia.
Gdy Jasutoki-san, - uśmiechając się nieśmiało, wszedł do pokoju, już w swoim poprzednim stroju – leopardowych
szortach, Kol był w stanie skrajnego wzburzenia. Miał ochotę natychmiast biec do zarządu dalekiej łączności. A
jeszcze lepiej na Transpluton, do Instytutu Przeskoku. W uśmiechu Jasutokiego przemknął cień współczucia.
Oświadczył, że na dworze jest noc, w sąsiednim pokoju czeka lekka kolacja, a w następnym łóżko. Kolowi opadła
szczęka.
- Jakie łóżko! – wykrzyknął. – Jestem tu już cały dzień a nie wiedziałem niczego poza waszą medycyną!
Jasutoki słuchał pokornie z przymkniętymi oczami i rękami złożonymi na brzuchu, a potem powiedział:
- Przed tobą całe życie, Kol. Nie trzeba się spieszyć. Trzeba odpocząć. Jutro dostarczą ciała z krążownika.
Może mówił coś jeszcze, ale Kol już go nie słuchał. Słyszał i widział Lenę.
…Powiedział: „No tak, jego kajuta jest bliżej, nie musisz biegać nocami!” Wtedy współczucie zgasło w jej oczach,
nic nie mówiąc odwróciła się, zła i dumna, i poszła sobie. Świat zawirował mu przed oczami, zrobił za nią malutki
krok, ale od razu go cofnęło. Było już za późno, teraz mógł tylko patrzeć, jak ona idzie. Przed samochodem
czekał na nią Lestreti, wsiedli, zabębniła zwykła procedura kontroli, hermetyczność, energia, łączność – i
samochód terenowy wyjechał po pochylni na zewnątrz. Na ekranie było widać, jak ciężka maszyna wzbija
szarpane dzikim wiatrem kłęby zielonego pyłu i przelewając się na wydmach, podpełza do ściany zarośli,
kamiennych, węźlastych, najeżonych jadowitymi kolcami. Samochód wjechał w nie i znikł mu z oczu – widać było
tylko biegnącą w dal wąską przesiekę przygniatanych wierzchołków. Wkrótce i ona zatarła się we mgle, białym
garbem kołyszącej się nad kraterem Źródła. Wtedy Kol nie wytrzymał i spytał: „Lena, jak tam?” A ona
odpowiedziała równym głosem: „Słyszę cię dobrze, pierwszy, słyszę dobrze. Maszyna radzi sobie z krzewami.
Robimy postoje co dziesięć minut. Przejechaliśmy pięć tysięcy czterdzieści trzy metry. Grunt jest twardy, czujniki
spokojne, podchodzimy do zewnętrznego wału”. Kol pragnął błagać ją o wybaczenie, ale to by znaczyło poniżyć
się przy wszystkich. Ona wróci za trzy godziny… Powtarzał sobie to zdanie aż do chwili, gdy w rozerwanej mgle
zapalił się krótki rozbłysk i na moment krzaki z czarnych zrobiły się przeraźliwie czerwone, a na podłodze mostku
kapitańskiego zaigrały przez moment ostre cienie. Jeszcze nie rozumiał, co się stało, gdy w głośniku rozległ się
trzask i krótki, już nie krzyk, po prostu dźwięk, z którym wszystko – i miłość, i nienawiść, i pragnienia, i nadzieje, i
przeszłość, i przyszłość, wybite nieoczekiwanym młotem, wylatuje gardłem z przed chwilą jeszcze żywych, a
teraz już spłaszczonych ciał… Zaraz potem zrobiło się nieznośnie cicho, zgasła nawet nośna częstotliwość.
Wbiegł na górny pokład do helikoptera. Próbowali go zatrzymać – i on jak szalony szarpał się z Koganem, rozbił
mu twarz do krwi i odepchnął go. Nie chcieli mu otworzyć luków – krzyczał, że silnik wybuchnie i wszyscy zginą.
Nie wiadomo, jakim cudem przeprowadził maszynę przez wieczny huragan, przebił się i wyciągnął resztki
samochodu z piekła, w które przemieniło się Źródło… Tydzień później dowiedzieli się, że takie wybuchy zachodzą
w Źródle co sto dwanaście godzin.
Lena była martwa, a Lestretiego udało się uratować. Zginął dwa lata później, razem z innymi.
Jasutoki dotknął ramienia Kola.
- Połóż się spać – powiedział.
Kol pokręcił głową.
- Pomogę ci, chcesz?
Kol spojrzał na niego pytająco – lekarz pokiwał głową.
- A gdzie Walter?
- Poszedł. Mamy wiele pilnych spraw.
- Z mojego powodu?
- Tak. Naszym obowiązkiem jest dać ci prawdziwe życie.
Kol milczał.
- To realne?
- Oczywiście. A teraz się połóż – jutro będzie nowy dzień. Twój pierwszy pełny dzień. Pierwszy z wielu, Kol.
- Wiem – rzekł Kol powoli. – Tylko wstyd mi przed tymi… wszystkimi… Dlaczego ja?
Westchnął głęboko, zamknął oczy. Podniecenie i radość opuściły go, ostatnie wspomnienie sprawiło, że poczuł,
jak bardzo jest tu samotny. Bardziej samotny niż tam, w ogromnym pustym statku. Tu byli ludzie, dobrzy,
współczujący, ale nie potrafiący wypełnić jego pustki. Nie ma już dokąd lecieć. Wrócił. Nigdy nie wróci.
- Wysłano mnie, żebym zrobił z powietrza kilka zdjęć Gniazda Tifonów… a w tym czasie porost plamisty…
Poczuł, że wszystko wybucha mu w gardle. Ścisnął twarz dłońmi i zatrząsł się w bezgłośnym suchym szlochu.
Przed oczami zamajaczyły kajuty kutra w zielonkawej pajęczynie, pokryte omszałą szarą pleśnią wzgórki
obrzydliwego śluzu, w które w ciągu kilku minut zamienili się wszyscy. Prócz niego.
Jasutoki wstał i powiedział: „Drzwi!” Ściana rozsunęła się bezszelestnie
- Popatrz – powiedział Jasutoki. – Jeśli ci się spodoba, będziesz tu mieszkał.
Kol podszedł do rozszczepionej ściany.
- Pewnie mi się spodoba…
- Będzie ci u nas dobrze – powiedział w ślad za nim Jasutoki.
Kol zatrzymał się.
- Mnie już jest dobrze. Tylko… Zupełnie nie chce mi się spać.