DAWID BAWAR DOM BŁĘKITNYCH MANGO Z angielskiego przełożyła Anna Dobrzańska-Gadowska Świat Książki Tytuł oryginału THE HOUSE OF BLUE MANGOES Projekt graficzny serii Małgorzata Karkowska Zdjęcie na okładce FPM Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Ewa Rojewska-Olejarczuk Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Maciej Korbasiński Jacek Ring Copyright © David Davidar 2002 Al) rights reserved © Copyright for the Polish translation by Anna Dobrzańska-Gadowska, 2003 Świat Książki Warszawa 2004 Bertelsmann Media, sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Plus 2 Druk i oprawa Finidr s.r.o., Czechy ISBN 83-7391-021-2 Nr4l88 Pamięci mojej ukochanej matki, SUSHILI DAYIDAR Mojej żonie, RACHNIE SINGH Południowe Indie na początku XX wieku (mapa z uwzględnieniem okręgów Kilanad oraz Pulimed) Okręgi Kilanad i Pulimed nie istnieją w rzeczywistości SPIS TREŚCI KSIĘGA PIERWSZA CHEVATHAR............................ U KSIĘGA DRUGA DORAIPURAM........................... 165 KSIĘGA TRZECIA PULIMED...............................387 EPILOG .................................. 593 NOTA OD AUTORA............................ 599 SŁOWNIK NAZWISK I POJĘĆ ....................... 603 DRZEWO GENEALOGICZNE RODU DORAI Salomon Dorai - Charity Packiam Daniel - Lily Aaron Rachela - Ramdoss Miriam - Arul (czworo dzieci) Jason Stella Malligai Shanti - Devan Usha - Jusrin Kannan - Helen (dwoje dzieci) Daniel II Lakszmi Leela Kraina cudów i ognia Marina Cwietajewa KSIĘGA PIERWSZA CHEVATHAR 1 WIOSNA 1899- Gdy codzienna gwałtowność świtu ogarnia niższe Wybrzeże Koromandelskie, z mroku wyłania się duża, rozciągnięta w dolinie wioska. Poza pokrytym burzowymi chmurami niebem wszystko dookoła pogrążone jest w całkowitym spokoju. Daleko na zachód w morze wcina się potężny, porośnięty kokosowymi palmami półwysep, częściowo osłaniający pustą plażę, na której bezgłośnie rozbijają się długie, przejrzyste i gładkie jak szkło fale. Dalej w wodach zatoki odbija się rozszalałe kolorami niebo. Właśnie tutaj uchodzi do morza Chevathar, płynąca najdalej na południe rzeka, od której wioska bierze nazwę. Na skarpie nad półwyspem, prawie zupełnie ukrytej za pióropuszami palm, stoi mały kościółek. Stąd wioska rozciąga się w głąb lądu na odległość blisko trzech kilometrów. Jej terytorium zamyka most łączący ją z położonym na przeciwległym brzegu miastem Meenakshikoil. Przez wieś biegnie wąska, smołowana droga, odcinająca się od czerwonej gleby niczym świeża blizna. Droga łączy wszystkie najważniejsze punkty Chevatharu: posiadłości Vedharów w północnej części, ruiny osiemnastowiecznego fortu, dwupiętrowy dom Vakeela Perumala, o murach białych jak kość, świątynie Wamany oraz Muruhana i wreszcie położony na lekkim wzniesieniu dom thalaivara, Salomona Dorai, ledwo widoczny zza zasłony liści kazuaryn i palm. Wokół Dużego Domu, jak — 13 — nazywają siedzibę thalaivara miejscowi, rośnie kilka rzadkich w tej okolicy drzew — wysokie drzewo deszczowe o koronie podobnej do parasola, drzewo chlebowe, obsypane liśćmi w kształcie gwiazd, a także parę drzew bochenkowych, obwieszonych ciężkimi owocami. To, że się tu znalazły, jest zasługą Charity Dorai, która nie pochodzi z tych stron. Pragnąc ukoić tęsknotę za domem, zaczęła sadzić drzewa z okolicy, drzewa, które po dwudziestu latach zmieniły krajobraz Chevatharu. Nisko nad rzekę schodzą gaje rzadko spotykanych, typowych dla krajobrazu południa drzew mango. Zaskakują one swym pięknem i błękitem owoców, połyskujących między ciemnozielonymi liśćmi. Miejscowi utrzymują, iż owoce tych mangow-ców, odmiany zwanej Chevathar Neelam, które rozsławiły ród Dorai w całej okolicy, są tak słodkie, że po zjedzeniu jednego nie da się zjeść nic słodkiego co najmniej przez trzy dni. Pozostałą część wioski łatwo opisać. Mnóstwo palm kokosowych, w południowo-zachodniej części paracheri, kilka sklepików obok mostu spinającego brzegi rzeki Chevathar, chaty rolników dzierżawiących ziemię od rodziny Andavar i jakieś dwanaście studzien oraz zbiorników na wodę, w których ściankach odbija się poranne słońce. Wieśniacy wstają wcześnie, ale ponieważ nie nadszedł jeszcze czas przygotowywania gleby pod rozsady ryżu, mężczyźni na razie nie kręcą się w obejściach. Większość kobiet zrywa się przed świtem i rozpoczyna wyścig z czasem, pragnąc jak najszybciej ukończyć domowe zajęcia. Dziś miejscowi obchodzą święto Pangunni Uthiram i wszyscy mają nadzieję choć trochę czasu spędzić wśród barwnych jarmarcznych straganów, które kupcy już rozstawiają pod murami świątyni Muruhana. Ruch na wylanej smołą drodze. Dwie dziewczyny, jedna trzynastoletnia, wkrótce mająca poślubić wybranego przez rodziców narzeczonego, i druga, o rok młodsza, idą na jarmark. — 14 — Ubrane są w swoje najlepsze stroje, starsza w fioletowe półsa-ri, z kwiatami jaśminu wplecionymi w zwilżone olejkiem, starannie zaplecione włosy, jej młodsza kuzynka w jaskraworóżo-wą spódnicę. Czoła mają namaszczone pastą z drzewa sandałowego oraz z vibuthu i kumkumam ze świątyni Wamany, w której modliły się poprzedniego wieczoru. Idą szybkim krokiem, chociaż jest jeszcze wcześnie, ich stopy lekko dotykają cudownie chłodnej drogi. Spieszą się na targowisko. Starsza dziewczyna dostała od matki cztery anny na zakupy. Jest to niewielka suma, lecz Valli i tak nie miała takiej nigdy w ręku, więc nie posiadała się z podniecenia i radości na myśl, co za nią kupi. Bransoletki? Kolczyki? Jedwab na bluzkę, jeżeli uda jej się wybrać niedrogi? Parwati z trudem dotrzymywała kuzynce kroku. Dziewczęta minęły szary złom granitu, wypolerowany przez deszcz i wiatry, wymodelowany w owalny kształt, podobny do lekko pofałdowanego czoła olbrzymiego słonia. Głaz nosi nazwę Anaikal i jest jednym z ulubionych miejsc zabaw dzieci, które często robią sobie kryjówki w jego załamaniach. Valli i Parwati także nieraz bawiły się tu w chowanego, lecz teraz, w pośpiechu, prawie go nie zauważają. Wkraczają w cień ba-nianów, za którymi biegnie ścieżka prowadząca prosto na jarmark. I wtedy młodsza dziewczyna wreszcie ich dostrzega. - Akka! - mówi z niepokojem. Jest to zbędna uwaga, ponieważ Valli także zobaczyła już czterech młodych mężczyzn, rozciągniętych pod wielkim ta-maryszkiem, rzucającym cień na dom Vakeela Perumala. Czujny wzrok obu dziewczyn, jak wszystkie Hinduski od dziecka uczonych, aby zwracać szczególną uwagę na mężczyzn, koncentruje się na młodzieńcach. Czasami młode kobiety spojrzeniem nawiązują i prowadzą flirt, lecz najczęściej wzrok służy im do wypatrywania niebezpiecznych sytuacji. Żadna młoda czy choćby dojrzała kobieta nie jest całkowicie wolna od groź- — 15 — by kontaktu z wyciągniętym męskim ramieniem i dłonią, która dotyka i obmacuje, od obraźliwych uwag, od lubieżnych spojrzeń, dlatego Hinduski wcześnie uczą się unikać sytuacji, które szybko mogą stać się bardzo nieprzyjemne. Dziewczęta pośpiesznie oceniają położenie. Mężczyźni znajdują się w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów i nie sprawiają wrażenia niebezpiecznych. Mimo to Valli i Parwati czują lęk, ponieważ są same na drodze. Instynkt podpowiada im, aby natychmiast zawrócić do bezpiecznego domu, lecz pokusa zdobycia nowych błyskotek okazuje się zbyt silna. Jeszcze tylko parę metrów i pójdą ścieżką, która zaprowadzi je na targ. Leżący dotąd pod tamaryszkiem mężczyźni podnoszą się i ruszają w ich kierunku. Dziewczęta ogarnia strach. Zawracają, ale jest już za późno. Za plecami słyszą szybkie kroki, więc same też zaczynają biec. Przerażenie wyostrza ich zmysły, toteż postrzegają wszystko wyjątkowo dokładnie i wyraźnie. Widzą ogniste kwiaty szałwii pod bielonymi murami domu, zielone, jakby woskowane liście kotewki rosnącej przy drodze, pomarańczowego motyla, który na sekundę przysiadł na kamyku, potem zaś wszystko zamazuje się w ich oczach i pamięci. Młodsza dziewczyna zachowuje przytomność umysłu, a może po prostu podejmuje właściwą decyzję. Nie zbacza z drogi i co sił w nogach pędzi w kierunku chat dzierżawców, stojących zaledwie sto metrów dalej. Valli biegnie ku rzece przez akacjowy las, porastający nieużytki w pobliżu świątyni Muruhana. Stwardniałe podeszwy jej bosych stóp bez trudu pokonują kolejne przeszkody, ale dziewczyna nie jest tak szybka jak jej prześladowcy. Mężczyźni ją doganiają. Valli czuje, jak ich dłonie szarpią jej szatę, słyszy obraźliwe słowa, które szepczą jej do ucha, wreszcie potyka się i upada... — 16 — 2 Niecałe pół kilometra od miejsca, w którym dziewczęta rzuciły się do rozpaczliwej ucieczki, gnanaprakasam Chevatharu, Salomon Dorai Andavar, thalaivar wioski, siedział na werandzie swego domu, całkowicie pochłonięty obserwacją poczynań dzięcioła. Ptak obiegał pobrużdżony pień drzewa neem w sposób, który nie po raz pierwszy przywodził naczelnikowi wioski na myśl jego własne zabiegi przy okrążaniu wysokich kolumn świątyni. Odziany jedynie w barwne lunhgi Salomon Dorai wyglądał jak wyrzeźbiony z drewna tekowego. Liczył czterdzieści lat i na jego ciele nie było nawet grama tłuszczu, włosy i wąsy zaś były gęste i nietknięte siwizną. Wiele lat temu Salomon oświadczył, że nie życzy sobie, aby ktokolwiek zakłócał mu spokój w niedzielne i świąteczne ranki, chyba że ma do niego niecierpiącą zwłoki sprawę. Polecenie było w pełni respektowane, w dużej mierze dlatego, że jego pogwałcenie mogło ściągnąć prawdziwą burzę na głowę śmiałka. Tego dnia Salomon jak zwykle wstał przed świtem, umył twarz przy studni i wyszedł na dziedziniec, żeby urwać sobie gałązkę drzewa neem do żucia. Uwielbiał martwą ciszę nad ranem, kiedy nie słychać jeszcze nawet pierwszych odgłosów budzącego się ze snu świata. Wkrótce czarne niebo zaczną lizać ogniste języki świtu, potem zaś nastąpią kolejne, dobrze mu znane i bliskie jego sercu wydarzenia — drzewa, krzewy i inne przedmioty wyłonią się z ciemności, z kępy kazuaryn na granicy wioski dobiegnie pierwsze porykiwanie krów, coraz niecierpliwiej domagających się wydojenia, a po kilku chwilach rozlegną się inne kojące odgłosy. Głęboki, wspaniały zapach słodzonej cukrem palmowym kawy podpowiedział Salomonowi, że Charity pojawiła się i odeszła, zostawiając świeżo zaparzony napój w ustalonym miejscu na werandzie. Salomon pił tak gorącą kawę, że z trudem był w stanie utrzymać kubeczek między fałdami lunhgi. Ostrożnie podniósł naczynie do ust i pociągnął niewielki łyk. — 17 — Doskonała, jak zawsze. Nagle, z zupełnie nieznanego powodu, spokój Salomona w jednej chwili rozwiał się w powietrzu. Miał jeszcze trochę czasu do przybycia fryzjera, więc postanowił zbadać przyczynę niespodziewanego rozdrażnienia. Pomyślał, że wybierze się nad rzekę, ponieważ i tak chciał sprawdzić, jak przyjmują się niedawno zasadzone drzewka mango, a stamtąd przejdzie się do świątyni Muruhana, żeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Wartownik najprawdopodobniej śpi po pijaństwie, nie będzie więc nikogo, kto mógłby przeszkodzić obcym w przekroczeniu granicy wioski. Odkąd zastępca tahsildara uparł się, aby zbudować tę swoją nową, przeklętą drogę, łączącą Chevathar z miastem, trzeba stale być czujnym, pomyślał Salomon. Wypił kawę i wstał. Wiatr przyniósł chrypliwy ryk osła i Salomon uśmiechnął się, ponieważ ten dźwięk zapowiadał powodzenie i szczęście. Może jego obawy są nieuzasadnione? Tak czy inaczej, nic się nie stanie, jeżeli rozprostuje nogi. Wolnym krokiem przemierzył ubity dziedziniec i kątem oka dostrzegł, jak dzięcioł zrywa się do lotu, połyskując zielonymi i żółtymi piórami. Przystanął i chwilę śledził ptaka wzrokiem, po czym ruszył w kierunku rzeki. Zanim Salomon dotarł do Chevatharu, obcych już tam nie było. Jeden uciekł z trzema krwawymi pręgami na policzku, pozostawionymi przez paznokcie Valli. Ominęli most i przedostali się na drugi brzeg w najpłytszym miejscu. Po drugiej stronie wtopili się w cienie drzew i stali się równie niewidzialni jak wcześniej. W mrocznym zakątku akacjowego lasu pozostał jedyny ślad ich obecności w wiosce - półprzytomna, ledwo żywa młoda dziewczyna, której życie zdążyli zniszczyć. Salomon stał na brzegu rzeki i niespokojnie gładził wąsy. Stan jego ducha nie miał nic wspólnego z Valli, którą znaleziono do- — 18 — piero godzinę później. Niepokoiły go myśli o przyszłości. Od wielkiego głodu w latach 1876-78 rzeka Chevathar nigdy nie była tak płytka i wąska jak teraz. Ponad powierzchnię wody wystawały kamienie i głazy, podobne do poczerniałych od tytoniu zębów, i tylko pośrodku koryta prąd rzeki był trochę bardziej wartki. Mieszkańców wioski nie było stać na kolejną suszę. Jeżeli wkrótce nie zacznie padać, Chevathar bardzo ucierpi. W tej chwili okolica sprawiała wrażenie zielonej i żyznej, ale Salomon wiedział z doświadczenia, jak szybko sytuacja może się zmienić. Zaledwie dwa dni temu złożyła mu wizytę depu-tacja wieśniaków z wiadomością, że na polach widać pierwsze oznaki zasolenia. Na tym właśnie polegał problem - kiedy rzeka się cofała, na jej miejsce wdzierało się morze. Jeszcze większe wysuszenie gleby groziło utratą co najmniej połowy zbiorów. Susza i głód niosły także wiecznie obecną groźbę wybuchu epidemii. Pamięcią wrócił teraz do okresu prawie dwadzieścia jeden lat temu, kiedy to na ospę zmarło osiem tysięcy osób, ponad jedna dziesiąta ludności okręgu. Epidemia nadeszła po suszy i głodzie, które zabrały dziesięć tysięcy Hindusów, wśród nich rodziców Salomona, jego starszego brata, dwie młodsze siostry oraz dwóch wujów z rodzinami, w sumie siedemnaście osób, cały jego świat. Wszyscy padli ofiarą rozgniewanej, krwiożerczej bogini Mariamman. Z rodziny Salomona ocaleli tylko jego żona Charity, młodszy brat Abraham, siostra Kamalambal i ukochany kuzyn Joshua. Salomon odziedziczył majątek po rodzicach, mając zaledwie dwadzieścia lat, podobnie jak wielu młodych mężczyzn z tego regionu. Na szczęście dla miejscowej społeczności przez następne piętnaście lat epidemie omijały tę część Indii. Deszcze padały dość regularnie i powoli rozpoczął się proces powrotu do normalnego życia. Jednak już wkrótce pogoda znowu zaczęła płatać nieprzyjemne figle. Opady towarzyszące monsunom, i południo-wo-zachodnim, i północno-wschodnim, utrzymywały się poni- — 19 — żej normy i rząd ponownie podjął działania zapobiegające suszy. Nie darząc rządu całkowitym zaufaniem, ludzie jeszcze goręcej niż wcześniej modlili się w świątyniach, meczetach, kościołach, przydrożnych kapliczkach i domowych pooja. W naszym kraju oczekuje się, że religia załatwi wszystkie bolączki, nawet nakarmi głodnych, niechętnie pomyślał Salomon. Zawrócił znad brzegu i ruszył w górę, w stronę niedawno zasadzonego gaju mangowego. Widok ukochanych drzew zwykle wprawiał go w doskonały nastrój, lecz tego ranka codzienne czary zawiodły. Salomon nie potrafił oprzeć się uczuciu, że przyczyną jego niepokoju są nie tylko opóźniające się deszcze monsunowe. Nagle, kiedy się pochylił, aby z bliska przyjrzeć się zdrowym, ciemnozielonym liściom, przyszło mu do głowy, że być może grożą im rozruchy na tle kastowym. Dwa odgrywające dominującą rolę w regionie rody, Andavarowie, do których sam należał, oraz Vedharowie, miały za sobą długą historię kłótni i nieporozumień. Salomon słyszał, że na północy, w pobliżu Melur, panują burzliwe nastroje i chociaż w swojej okolicy nie zauważył żadnych oznak buntu, postanowił, że po południu spotka się z Muthu Vedharem, przywódcą wieśniaków należących do tej rodziny, i dowie się, czy nie dzieje się nic złego. Ród Dorai od kilku pokoleń starał się zapobiegać walkom kastowym i Salomon nie zamierzał pozwolić, aby pod jego władzą sytuacja zmieniła się na gorsze. Słońce stało już wysoko, kiedy przerwał przechadzkę i zawrócił w kierunku wioski. Gdy dotarł do Dużego Domu, z rozdrażnieniem stwierdził, że fryzjer jeszcze się nie zjawił. Ojciec wpoił mu przekonanie, że thalaivar musi budzić szacunek także wyglądem, co oznaczało codzienne golenie, podczas gdy reszta wieśniaków goliła się raz na kilka dni. Salomon przywołał służącego i kazał mu natychmiast udać się na poszukiwanie fryzjera. W tej samej chwili zmarszczył brwi, ponieważ do jego uszu dotarł nieoczekiwany dźwięk. — 20 — Odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. To, co zobaczył, bardzo go zirytowało - drogą toczyły się trzy duże wozy. Salomon nie mógł uwierzyć, że wydany przez niego zakaz przejazdu przez wieś w dni świąteczne został tak jawnie zlekceważony. Nie ośmieliłby się tego zrobić nikt poza zastępcą tahsildara, pomyślał, nikt poza tym skurwysynem! Salomon wpadł w furię. I co z tego, że Dipty Vedhar jest najwyższym rangą urzędnikiem państwowym w regionie, skoro to on, Salomon Dorai, odpowiada za spokój w wiosce! Za kogo uważa się ten młody osioł, że waży się nie liczyć z thalaivarem?! Najpierw wybudował drogę, biegnącą dokładnie przez środek wsi, a teraz, powodowany nienasyconą chęcią zysku, ignoruje polecenia Salomona! Salomon stał chwilę, nie wiedząc, co robić, potem zaś szybko wszedł do domu. Na ścianie w jego pokoju wisiał niezwykle cenny przedmiot — sztucer na dwanaście nabojów firmy Webley & Scott. Salomon zdjął go, wysunął jedną z szuflad drewnianej komody, poszperał w niej wolną ręką i wyjął pudełko z nabojami. Złamał sztucer, załadował dwa naboje do komory i ruszył do frontowych drzwi. Wozy znajdowały się teraz w odległości najwyżej stu metrów od niego. Salomon podniósł sztucer do ramienia i wypalił z obu luf. Huk wystrzałów powitało histeryczne szczekanie psów, przy czym chórowi temu przewodził jego własny Rajapalaiyams. Nie wypuszczając broni z ręki, Salomon pobiegł w kierunku wozów. Lunhgi rozwiewało się za nim jak krótka peleryna. Widok rozwścieczonego thalaivara wyraźnie przeraził woźniców. Jak jeden mąż zeskoczyli z kozłów i chcieli rzucić się do ucieczki, lecz grzmiący głos Salomona zatrzymał ich w miejscu. — Ruszcie się tylko, a wystrzelam was jak bezpańskie psy! Mężczyźni zaczęli się gwałtownie usprawiedliwiać. Wypełniają tylko polecenia Kulasekharana, największego handlarza produktami palmowymi z Meenakshikoil. Zgodnie z jego rozkazem jadą na plażę, skąd mają przywieźć trzy pełne wozy czystego piasku, którym ludzie z miasta ostatnio bardzo chętnie wysypują — 21 — żej normy i rząd ponownie podjął działania zapobiegające suszy. Nie darząc rządu całkowitym zaufaniem, ludzie jeszcze goręcej niż wcześniej modlili się w świątyniach, meczetach, kościołach, przydrożnych kapliczkach i domowych pooja. W naszym kraju oczekuje się, że religia załatwi wszystkie bolączki, nawet nakarmi głodnych, niechętnie pomyślał Salomon. Zawrócił znad brzegu i ruszył w górę, w stronę niedawno zasadzonego gaju mangowego. Widok ukochanych drzew zwykle wprawiał go w doskonały nastrój, lecz tego ranka codzienne czary zawiodły. Salomon nie potrafił oprzeć się uczuciu, że przyczyną jego niepokoju są nie tylko opóźniające się deszcze monsunowe. Nagle, kiedy się pochylił, aby z bliska przyjrzeć się zdrowym, ciemnozielonym liściom, przyszło mu do głowy, że być może grożą im rozruchy na tle kastowym. Dwa odgrywające dominującą rolę w regionie rody, Andavarowie, do których sam należał, oraz Vedharowie, miały za sobą długą historię kłótni i nieporozumień. Salomon słyszał, że na północy, w pobliżu Melur, panują burzliwe nastroje i chociaż w swojej okolicy nie zauważył żadnych oznak buntu, postanowił, że po południu spotka się z Muthu Vedharem, przywódcą wieśniaków należących do tej rodziny, i dowie się, czy nie dzieje się nic złego. Ród Dorai od kilku pokoleń starał się zapobiegać walkom kastowym i Salomon nie zamierzał pozwolić, aby pod jego władzą sytuacja zmieniła się na gorsze. Słońce stało już wysoko, kiedy przerwał przechadzkę i zawrócił w kierunku wioski. Gdy dotarł do Dużego Domu, z rozdrażnieniem stwierdził, że fryzjer jeszcze się nie zjawił. Ojciec wpoił mu przekonanie, że thalaivar musi budzić szacunek także wyglądem, co oznaczało codzienne golenie, podczas gdy reszta wieśniaków goliła się raz na kilka dni. Salomon przywołał służącego i kazał mu natychmiast udać się na poszukiwanie fryzjera. W tej samej chwili zmarszczył brwi, ponieważ do jego uszu dotarł nieoczekiwany dźwięk. — 20 — Odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. To, co zobaczył, bardzo go zirytowało - drogą toczyły się trzy duże wozy. Salomon nie mógł uwierzyć, że wydany przez niego zakaz przejazdu przez wieś w dni świąteczne został tak jawnie zlekceważony. Nie ośmieliłby się tego zrobić nikt poza zastępcą tahsildara, pomyślał, nikt poza tym skurwysynem! Salomon wpadł w furię. I co z tego, że Dipty Vedhar jest najwyższym rangą urzędnikiem państwowym w regionie, skoro to on, Salomon Dorai, odpowiada za spokój w wiosce! Za kogo uważa się ten młody osioł, że waży się nie liczyć z thalaivarem?! Najpierw wybudował drogę, biegnącą dokładnie przez środek wsi, a teraz, powodowany nienasyconą chęcią zysku, ignoruje polecenia Salomona! Salomon stał chwilę, nie wiedząc, co robić, potem zaś szybko wszedł do domu. Na ścianie w jego pokoju wisiał niezwykle cenny przedmiot — sztucer na dwanaście nabojów firmy Webley & Scott. Salomon zdjął go, wysunął jedną z szuflad drewnianej komody, poszperał w niej wolną ręką i wyjął pudełko z nabojami. Złamał sztucer, załadował dwa naboje do komory i ruszył do frontowych drzwi. Wozy znajdowały się teraz w odległości najwyżej stu metrów od niego. Salomon podniósł sztucer do ramienia i wypalił z obu luf. Huk wystrzałów powitało histeryczne szczekanie psów, przy czym chórowi temu przewodził jego własny Rajapalaiyams. Nie wypuszczając broni z ręki, Salomon pobiegł w kierunku wozów. Lunhgi rozwiewało się za nim jak krótka peleryna. Widok rozwścieczonego thalaivara wyraźnie przeraził woźniców. Jak jeden mąż zeskoczyli z kozłów i chcieli rzucić się do ucieczki, lecz grzmiący głos Salomona zatrzymał ich w miejscu. — Ruszcie się tylko, a wystrzelam was jak bezpańskie psy! Mężczyźni zaczęli się gwałtownie usprawiedliwiać. Wypełniają tylko polecenia Kulasekharana, największego handlarza produktami palmowymi z Meenakshikoil. Zgodnie z jego rozkazem jadą na plażę, skąd mają przywieźć trzy pełne wozy czystego piasku, którym ludzie z miasta ostatnio bardzo chętnie wysypują — 21 — podłogi w salach weselnych oraz modlitewnych... Ich wyjaśnienia jeszcze bardziej zirytowały Salomona. Kulasekharan! Jego własny krewniak! I to właśnie on lekceważy jego polecenia! Kazał woźnicom zawrócić i poinformować handlarza, że przez cały tydzień nie wolno im wjeżdżać do wioski. Potem poszedł do domu, z trudem panując nad wściekłością. Zdecydował, że natychmiast po kąpieli wybierze się do miasta i omówi sprawę z zastępcą tahsildara, zaraz jednak przypomniał sobie, że fryzjera nadal nie ma. Nie może przecież wykąpać się przed goleniem! Musi zmyć nieczysty dotyk człowieka niższej kasty. Salomon odwiesił sztucer i wyszedł na dziedziniec. Parę minut przechadzał się tam i z powrotem, zniecierpliwiony i gniewny. Robiło się późno, a on musiał w końcu wziąć kąpiel, niezależnie od tego, czy jest ogolony, czy nie. Za jakie grzechy przyszedł na świat w tych przeklętych czasach, kiedy krewniak ośmiela się lekceważyć jego wyraźny rozkaz, a każdemu am-battanowi wydaje się, że jest królem Pandyan... 3 Poranek Charity Dorai zaczął się tak samo jak zwykle. Wstała przed świtem, wykąpała się, pomodliła, zaparzyła kawę i odmierzyła żywność dla dwudziestu członków rodziny, przebywających pod jej dachem. Liczba domowników Salomona powiększała się lub malała w zależności od tego, kto akurat potrzebował jego pomocy. Goście, którzy przyjeżdżali na tydzień, zostawali na pół roku lub nawet dłużej. Nikomu to nie przeszkadzało. Salomon był patriarchą klanu i wszyscy oczekiwali jego pomocy i rady, ponieważ zawsze do obowiązków głowy rodu należało przyjmowanie pod swój dach tych krewnych, którzy znaleźli się w potrzebie. Kiedy Charity krzątała się po wielkiej kuchni, doglądając trzech z pięciu pieców, w których codziennie odkładały się no- — 22 — we warstwy popiołu ze spalanego drewna, w progu stanęła jej szwagierka, Kamalambal. Owdowiała dwa lata wcześniej Ka-malambal była pulchną, pogodną i wyjątkowo spokojną kobietą. Obie z Charity doskonale się rozumiały i razem zgodnie zajmowały się domem. Kamalambal poszła do obory, aby dopilnować dojenia krów, natomiast Charity zaczęła wydawać polecenia dwóm pomagającym jej w kuchni służącym. Zona jej szwagra Abrahama jeszcze się nie pojawiła, ale Charity nie była tym zaskoczona, ponieważ Kaveri, wątła i chorowita, często nie miała dość siły, aby podnieść się z łóżka, zwłaszcza po biciu, którego nie żałował nieszczęsnej kobiecie jej mąż. Na szczęście tym razem Abraham od kilku dni objeżdżał rodzinne posiadłości, więc prawdopodobnie Kaveri po prostu źle się czuła. Charity planowała zrobić biryani z ryby, które od lat przyrządzała na wszystkie święta, musiała więc jak najszybciej zająć się mieleniem i mieszaniem masali i przypraw. Nie mogła jednak zaniedbać przygotowania porannego posiłku — puttu i potrawki. Rondle do puttu miała już umyte, podobnie jak pędy bambusowe, a potrawkę trzeba było tylko podgrzać. Charity Dorai była piękną kobietą. Miała jasną cerę, co w tym kraju stanowiło najcenniejszy atrybut urody, więc jej rodzina słusznie się spodziewała, że świetnie wyjdzie za mąż. Pogłoski o jej piękności dotarły do uszu przedstawicieli rodu Dorai. Rodzice Salomona zdecydowali się zerwać z tradycją, zgodnie z którą Andavarowie żenili się z kuzynkami z tego samego regionu, i wysłali swatów na drugą stronę gór, aż do Nager-coil, gdzie ojciec Charity był dyrektorem szkoły. Wyrzekli się nawet posagu i pokryli wszystkie wydatki związane ze ślubem. Biryani z ryby, popisowe danie Charity, przed jej przybyciem było nieznane w Dużym Domu, lecz Salomon i jego rodzice od razu w nim zasmakowali. Szczerze mówiąc, polubili je do tego stopnia, że domagali się biryani przy okazji każdego święta i tylko w okresie monsunów, kiedy rybacy nie wychodzili w morze, zadowalali się tradycyjnym biryani z koźlęciny. — 23 — Wielkie żeliwne rondle, w których Charity gotowała biryani, zostały już umyte i wysmarowane olejem przez służbę, więc teraz pani domu szybko zabrała się do porcjowania składników. Grube kawały odfiletowanej ryby, świeże i lśniące, błyszczący kopczyk umytego i odcedzonego ryżu, cebula, zielona i czerwona papryka chilli, czosnek, imbir, kolendra, kurkuma, twaróg, liście mięty, cynamon, kardamon, goździki, gałka muszkatołowa, anyżek, kminek, kwiat muszkatołowy (wszystko to do ugniecenia na masalę, która nadaje potrawie wyjątkowy, wyszukany smak), szczypta szafranu oraz masło z mleka bawolic, gęste i pachnące. Charity uśmiechnęła się do siebie, wspominając eksperymenty, do których uciekała się po przybyciu do Dużego Domu, kiedy usiłowała znaleźć odpowiedniki składników używanych przez sąsiadkę swego ojca, sympatyczną damę z Mappilai, która traktowała pozbawioną matki dziewczynę jak własną córkę - uczyła ją wszystkiego, co wydawało jej się ważne, karmiła ją i powierzała jej sekrety smakowitej, wykwintnej kuchni północnego Malabaru. Chociaż pochłonięta mieszaniem przypraw, Charity raz po raz zerkała spod oka na przygotowujące poranny posiłek służące. W kącie kuchni jedna z dziewcząt wsypywała do rondli mąkę ryżową, przekładając jej warstwy wiórkami kokosowymi. Mniej więcej za godzinę Salomon zażąda śniadania. Spożyje je w samotności, jak zwykle pod nieobecność swojego brata Abrahama. Zaraz potem trzeba będzie nakarmić dwanaścioro wygłodniałych dzieci. Charity wiedziała, że musi się spieszyć. Wszystkie jej poranki od dwudziestu lat wyglądały tak samo, lecz mimo to codziennie się spodziewała, że jakaś katastrofa zakłóci domową rutynę. Ogromna kuchnia wypełniona była teraz różnymi dźwiękami i zapachami. W kącie naprzeciwko wejścia służąca tłukła ryż w wielkim kamiennym moździerzu i odgłos mocnych uderzeń mieszał się z odgłosami szybkiego siekania i miażdżenia ziół oraz przypraw na potężnym, płaskim kamieniu. Do kuchni zajrzało zaspane dziecko, syn kuzynki — 24 — Salomona. Charity dała mu kawałek ogórka i wysłała na poszukiwanie matki. Dziesięć minut później, po dwóch godzinach pracy, Charity i Kamalambal zrobiły sobie pierwszą przerwę. Krowy były już wydojone, służba otrzymała instrukcje, poranny posiłek czekał na stole, kobiety miały więc godzinę dla siebie, może nawet odrobinę więcej. Potem znowu będą musiały rzucić się w wir zajęć. Ponieważ słońce nie grzało jeszcze zbyt mocno, usadowiły się na szerokiej tylnej werandzie wychodzącej na wschód. U ich stóp usiadła starsza córka Charity, Rachel. Sprawne palce jej matki natychmiast zaczęły masować skórę głowy dziewczyny, przygotowując ją w ten sposób do nawilżenia olejkiem długich, czarnych włosów. Niedługo trzeba będzie wydać Rachel za mąż, pomyślała Charity. Córka miała już prawie trzynaście lat. Sama Charity poślubiła Salomona na pięć miesięcy przed swoimi czternastymi urodzinami, bynajmniej nie młodo. Czasy się zmieniały i Charity doskonale to rozumiała, nie mogła jednak wyzbyć się przekonania, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż w odpowiednim wieku. Co za szkoda, że jedyny brat Charity, Stephen, nie miał ani jednego syna, tylko trzy córki... Cóż, dobre i to, bo może uda się zaręczyć Daniela i Aarona z ciotecznymi siostrami... Można by zaślubić ich zaraz po wydaniu za mąż Rachel, wtedy rodzina Dorai przez miesiąc bawiłaby się na ślubach tak wspaniałych, że w całej okolicy nie rozmawiano by o niczym innym! Poniżej tarasu, na którym siedziały kobiety, teren opadał łagodnie aż do glinianego muru, który z trzech stron otaczał dziedziniec. Duży Dom był największy w wiosce, pradziadek Salomona zbudował go ponad sto lat temu. Z pierwotnego budynku z glinianych cegieł, krytego słomą, pozostało bardzo niewiele. Kolejne pokolenia powiększały go, dostosowując do swoich potrzeb i upodobań, dzięki czemu obecnie miał dwanaście izb, z których część prawie zawsze stała pusta. Kiedy Cha- — 25 — rity przybyła do Dużego Domu, z przerażeniem odkryła, że rodzina Dorai mieszka pospołu z krowami i bawołami. Teraz bydło nocowało w oborze dobudowanej do zachodniej ściany. Dopóki Vakeel Perumal nie wzniósł dwa lata temu swego domu, Duży Dom był jedynym piętrowym w wiosce. Charity z uśmiechem przypomniała sobie sarkastyczne uwagi swego męża na temat ambicji Vakeela. Mimo swojej pozycji i majątku Salomon zachowywał się czasami jak dziecko, otwarcie manifestując niezadowolenie i rozczarowanie. Rutynowe poranne zajęcia spokojnie przebiegały dalej. Służąca oberwała kilka błyszczących zielonych liści z krzewu ka-ruyapillai, rosnącego obok wysokich drzew, których długie zielone owoce kołysały się na wietrze niczym kolczyki Cyganek. Kogut kroczył dumnie na czele małej gromadki kurcząt, przystając co parę chwil, aby pogrzebać w ziemi i z głupawą miną przyjrzeć się wydobytemu spod warstwy pyłu jedzeniu. W powietrzu rozległ się gromki odgłos wystrzału, ale Charity nawet nie drgnęła. Salomon i Aaron, jej młodszy syn, często strzelali do synogarlic i innych ptaków, które gnieździły się w okolicy. Dopiero po paru sekundach ogarnął ją lekki niepokój, ponieważ huk zabrzmiał bardzo blisko domu. — Ciekawe, co będziemy musiały przyrządzić wieczorem. -Zaśmiała się. Inna służąca wyciągała wodę ze studni, a skrzypienie kołowrotu niosło się daleko w porannej ciszy. Czarny kozioł w białe łaty, który wyłonił się zza węgła domu, pochylił łeb, nastawił rogi i zaatakował dziewczynę. Ta z krzykiem puściła linę i rzuciła się do ucieczki. — Jeżeli ten diabeł nie nauczy się przyzwoicie zachowywać, pewnego dnia poderżnę mu gardło i zrobię z niego buryani -oświadczyła Charity. — Już jako koźlę był zupełnie nieznośny i taki pozostał. Ratnam, gdzie się podziałeś? Ratnam! W odpowiedzi na jej wołanie z obory wyszedł mężczyzna o ospowatej twarzy. Charity kazała mu złapać kozła i uwiązać — 26 — go do płotu. Dwa pogrążone do tej pory w drzemce psy ocknęły się nagle i ich gorączkowe szczekanie powiększyło ogólny zamęt. Właśnie wtedy Charity zauważyła starszą kobietę o szpakowatych włosach, która przeciskała się przez szparę w ogrodzeniu z boku domu. - Selvi nigdy nie przychodzi tak wcześnie — powiedziała. -Musiała nazbierać mnóstwo plotek... Charity pieszczotliwie popchnęła córkę, dając jej do zrozumienia, że już skończyła masaż głowy. Ledwo Rachel zniknęła za drzwiami, a już obok dwóch kobiet pojawiła się zdyszana Selvi i z ulgą opadła na jeden z niższych stopni. - Aiyo amma, nigdy nie dacie wiary, co się dziś zdarzyło... Ze słów Selvi wynikało, że dwudziestu mężczyzn przypuściło atak na domy dzierżawców Andavarów (stara plotkara twierdziła, że zbrojnych było czterdziestu, ale Charity rozważnie podzieliła tę liczbę przez dwa), zabiło trzech wieśniaków i zgwałciło pięć dziewcząt. Kiedy przyparły Selvi do muru, okazało się, że kobieta nie zna żadnych dalszych szczegółów — mogła tylko zmyślać i ubarwiać fakty, które jakoby znała z pierwszej ręki. 4 Gdy Salomon wrócił do domu po kąpieli, ze zdumieniem ujrzał czekającą na niego na werandzie żonę. Zwykle po raz pierwszy miał okazję widzieć ją dopiero w chwili, kiedy podawała mu poranny posiłek. Charity zorientowała się, że Salomon jest w złym nastroju, i przyszło jej do głowy, że być może jego rozdrażnienie ma coś wspólnego ze strzałami, które wcześniej słyszała. Zawahała się, nie chcąc powiększać jego irytacji, lecz w końcu jednak powiedziała mu o wszystkim, pomijając większość szczegółów i cenzurując przedstawiony przez Selvi opis wydarzeń. — 27 — — Mówisz, że jedna z tych dziewcząt miała wkrótce wyjść za mąż? — zapytał Salomon, przerywając żonie. — Tak. Valli, ta starsza. — Więc nie można wykluczyć, że chodziło o posag... — Selvi twierdzi, że to niemożliwe. Jej zdaniem dziewczęta zostały zaatakowane przez obcych mężczyzn. Salomonowi przemknęła przez głowę myśl, że może przeczucie właśnie tego zdarzenia stało się źródłem jego porannego niepokoju. Na razie postanowił nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Na informacjach Selvi naprawdę trudno było polegać, dlatego najlepiej będzie, jeżeli zaczeka na potwierdzenie opisu z innych ust. Niezależnie od wszystkiego, zdecydował dokładniej wypytać żonę. — Gdzie są teraz poszkodowane dziewczyny? — Nie wiem — odparła Charity. — Selvi nie była pewna... — Nie warto wierzyć we wszystko, co mówi Selvi. Wiesz, gdzie podziewa się ten ośli bękart? Charity słusznie odgadła, że Salomonowi chodzi o fryzjera, i pośpiesznie obiecała, że zaraz kogoś po niego wyśle. — Nie rób sobie kłopotu, już się wykąpałem — odrzekł znużonym tonem i poszedł do swojego pokoju. Nieco później tego samego ranka w Dużym Domu zjawiła się delegacja mieszkańców wioski i wtedy Salomon poznał bliższą rzeczywistości wersję wydarzeń. Kuppan, ojciec Valli, był jednym z najbardziej odpowiedzialnych dzierżawców, który uprawiał pięć akrów dwukrotnie owocującego ryżu oraz trzy akry plantacji palm kokosowych. Zawsze terminowo opłacał dzierżawę i należał do najciężej pracujących wieśniaków. Teraz Salomon patrzył, jak po szczupłej twarzy mężczyzny spływają zmieszane z potem łzy, i starał się zapanować nad wzruszeniem. Jako thalaivar często wysłuchiwał długich litanii narzekań i próśb, ale przedstawiona przez Kuppana historia była zupełnie inna. Salomon współczuł mu z całego serca i tłumił gniew, który palił go od wewnątrz. — 28 — Postawieni na nogi przez kuzynkę Valli wieśniacy zorganizowali grupę poszukiwawczą i po pewnym czasie znaleźli nieszczęsną dziewczynę w najdalszym zakątku akacjowego gaju. Jak ranne zwierzę ukryła się w najmniej dostępnym miejscu, szukając tam schronienia przed prześladowcami. Jej sari było porozrywane, bluzka poszarpana na strzępy. Dziewczyna nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. - Jak czuje się teraz twoja córka? - zapytał Salomon. Zrozpaczony ojciec milczał, jakby nie dosłyszał pytania, więc thalaivar powtórzył je powoli. - Jaki jest stan twojej 'córki? - Co mam powiedzieć, aiyah? Nie odzywa się, nie je i miota się jak koza z odciętą głową, a jej oczy mają wyraz, jakiego nigdy nie widziałem. Lepiej byłoby, gdyby umarła, bo przynajmniej wtedy znalazłaby spokój... - Nie mów tak, wszystkim się zajmiemy... Pokaż mi teraz, gdzie to się stało. Salomon bardzo się starał, aby w jego głosie nie zabrzmiały gniewne nuty, bo to mogłoby doprowadzić mężczyznę do histerycznego wybuchu. Ujął Kuppana za ramię, przez cały czas przeglądając w myśli listę podejrzanych. Muthu Vedhar był zdolny do takiego czynu, ale doświadczenie podpowiadało Salomonowi, że oczywiste rozwiązania często okazują się błędne. Może więc ktoś z zewnątrz? Mało prawdopodobne, gdyż wieści o pojawieniu się w wiosce obcych zawsze szybko docierały do thalaivara. W Chevatharze sekrety nie miały prawa bytu. Parwati, młodsza z dziewcząt, przybyła do domu thalaivara razem z całą grupą, więc Salomon zaczął wypytywać ją już w drodze do Anaikal. - Żaden z nich nie wydał ci się znajomy? - Nie, aiyah — odparła. Wobec tego jednak musieli to być obcy, pomyślał Salomon. Jakieś wyrzutki, które przedostały się do wioski nową drogą. Jaka szkoda, że nie usłuchał dręczącego go od wczesnego ran- — 29 — ka niepokoju i nie poszedł w kierunku Anaikal, zamiast iść nad rzekę! Niewykluczone, że zaskoczyłby sprawców zbrodni, albo przynajmniej ujrzał ich z daleka. Salomon powiedział wioskowemu strażnikowi, aby poinformował przebywającego w mieście zastępcę tahsildara o tragicznym wydarzeniu i zapewnił urzędnika, że wkrótce otrzyma pełny raport. W pobliżu Anaikal na drodze kładły się szerokie pasma światła i cienia, malowane słońcem, które przedostawało się między gałęziami rosnących po obu stronach gigantycznych drzew banian, lecz piękno tego obrazu nie wywarło żadnego wrażenia na Salomonie. Zwrócił uwagę jedynie na to, że gęste zadrzewienie terenu stwarzało możliwość ukrycia się w wielu miejscach. Podniósł wzrok i z niezadowoleniem ujrzał Vakeela Perumala, stojącego na dziedzińcu swego domu, który od miejsca wypadku dzieliło najwyżej kilkadziesiąt metrów. Salomon nie lubił Vakeela Perumala, a ten nigdy nie marnował okazji, aby przypomnieć naczelnikowi wioski o swojej karierze prawniczej w Salem, gdzie mieszkał przed przybyciem do Chevatharu, który nazywał „zapadłą dziurą", trzy lata wcześniej. Nigdy też nie zapominał, aby skrytykować jakąś decyzję thalaivara. Salomon pomyślał teraz, że w czasach jego dziadka człowiek tak kłopotliwy jak Vakeel zostałby prawdopodobnie raz na zawsze przepędzony z wioski, ale teraz wszystko było inaczej. - To oburzające! - pompatycznym tonem zaczął Vakeel, zbliżając się do Salomona. - Coś takiego uwłacza dumie wszystkich Andavarów i stanowi plamę na honorze wioski! To poważne wyzwanie dla ciebie i powagi twojego urzędu! Vakeeł był chudym mężczyzną o twarzy grubasa. Ten dość szczególny wygląd budził tym większą doń antypatię. - Wiem, dlatego postanowiłem osobiście doprowadzić do wyjaśnienia tej sprawy - odparł Salomon. - Rozumiesz chyba, co oni próbują zrobić? Salomon nie był pewny, do czego adwokat zmierza. — 30 — - Kto? — zapytał na wszelki wypadek. - Starają się zhańbić naszą tradycję i historię, nie rozumiesz?! - Nie - rzucił Salomon. - Niedaleko stąd zaatakowano dwie dziewczyny. Co to ma wspólnego z... Vakeel Perumal nie pozwolił mu dokończyć. Fałdy obwisłej skóry pod jego brodą zakołysały się z oburzenia, kiedy dramatycznym gestem wskazał gładką powierzchnię Anaikal. - Nie wolno nam świadomie przymykać oczu na to, co próbują zrobić — oświadczył uroczyście. Salomon podążył wzrokiem za ręką adwokata. Na granitowym nawisie ktoś kawałkiem piaskowca wypisał słowa: PAMIĘTAJCIE O WOJNACH O PIERSI Z 1859 ROKU. JEŻELI PSY Z NISKIEJ KASTY NIE WIEDZĄ, GDZIE JEST ICH MIEJSCE, ICH ŻONY I CÓRKI WKRÓTCE IM O TYM PRZYPOMNĄ. Thalaivar osłupiał. Kiedy poprzedniego dnia mijał skałę, nie było na niej żadnego napisu. Vakeel nadal mówił, ale Salomon nie słuchał. Sprawa była poważna, znacznie poważniejsza niż wszystkie, którymi musiał się zajmować przez lata urzędowania, gorsza niż epidemie, susze, kłótnie i sąsiedzkie spory. Nie ulegało wątpliwości, że jego wioska została zaatakowana przez obcych, lecz nie dość tego - wypisane na skale słowa zapowiadały wybuch walk kastowych. Wyglądało na to, że mieszkańców Chevatharu nie czeka nic dobrego. Salomon miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć i wygrażać przestępcom pięściami. Słowa na skale budziły w nim głębokie obrzydzenie. Przez krótką chwilę żałował, że nie jest już młodym chłopcem, na którego barkach nie ciąży odpowiedzialność za innych oraz świadomość własnych możliwości i ograniczeń, zaraz jednak zapanował nad wzburzeniem i uspokoił się. — 31 — 5 O niesławnych „wojnach o piersi" Salomon najpierw usłyszał od matki, a potem od ojca i stryjów. Konflikt ten, który późniejsi historycy ochrzcili bardziej neutralnym mianem „kontrowersji dotyczących okrycia piersi", był kulminacją wyjątkowo zażartych walk kastowych na głębokim Południu. Rozpoczął się w małych miastach i miasteczkach księstwa Travancore, aby w niedługim czasie rozszerzyć się na sąsiedni Madras, który w połowie XIX wieku stał się jedną z największych i najgęściej zaludnionych prowincji Indii pod panowaniem Brytyjczyków. Okręgi Tinnevelly i Kilanad, na których pograniczu leżał Chevathar, przekształciły się w główne ognisko walk w prowincji Madras. Chmury zbierały się nad Południem już od dawna. Niebra-mińskie grupy kastowe, między innymi Andavarów i Nada-rów, które wzbogaciły się we wcześniejszym okresie, domagały się wyższej pozycji w hierarchii społecznej i religijnej, natomiast przedstawiciele wyższych kast zdecydowani byli stłumić ich aspiracje. W przeciwieństwie do pozostałej części kraju, na Południu drzewo kastowe składało się tylko z trzech gałęzi - kasty braminów, niebraminów i najniżej urodzonych. Początkowo utarczki toczyły się głównie między potężnymi rodami niebra-mińskimi - Nadarami, Andavarami, Thevarami, Maravarami, Vedharami i Vellalami. Najliczniejsze skupiska braminów znajdowały się w dużych miastach, gdzie stały wielkie świątynie. Właśnie te miasta miała niedługo dotknąć pożoga wojny. Konflikt nasilił się pod wpływem działań chrześcijańskich misjonarzy, którzy od XVII wieku nawracali mieszkańców prowincji. Dziesiątki tysięcy niebraminów, zwłaszcza tych najniżej postawionych, przyjęły naukę Chrystusa, kierując się głównie nadzieją, że nowa religia, głosząca, iż w oczach Boga wszyscy ludzie narodzili się równi, pozwoli im przezwyciężyć — 32 — narzucone przez braminów ograniczenia. Jedną z tradycji społecznych, z którymi nowi chrześcijanie usiłowali zerwać, był strój. Zgodnie z obowiązującymi nakazami przedstawiciele poszczególnych grup kastowych mieli obnażać piersi na znak podporządkowania się stojącym wyżej od nich. Tak więc nietykalni obnażali piersi przed Pallanami, Pallanowie przed Naira-mi i tak dalej, aż po braminów Nambudiri, którzy oddawali cześć jedynie bóstwom. Posłuszne wskazaniom misjonarzy, kobiety Andavarów i Nadarów zaczęły zakrywać piersi, co wzbudziło oczywisty sprzeciw członków wyższych kast, zwłaszcza mężczyzn. Kobiety Andavarów i Nadarów, które osłaniały piersi, były publicznie obrażane i lżone, a nawet bite. Wreszcie, nie mogąc znieść narastającego napięcia, średnie kasty posunęły się za daleko. „Mamy boskie prawo patrzeć na wasze niegodne piersi, wy zaś powinniście być z tego dumni. Możemy w każdej chwili cieszyć się widokiem waszych torsów. Niezależnie od tego, jakie przywileje daje wam wasza nowa wiara, zakrywanie piersi z pewnością do nich nie należy", orzekł w 1858 roku rządca Travancore, rozdzierając górną część szaty urodziwej przedstawicielki Andavarów, która ostatnio nawróciła się na chrześcijaństwo. W odpowiedzi na ten akt przemocy okolicę ogarnęła fala buntów. Rząd brytyjski czynił próby załagodzenia sytuacji, lecz napięcie stale rosło, szczególnie w prowincji Madras, którą od Travancore oddzielała długa, poszarpana granica. Wkrótce stało się jasne, że jeżeli władze nie podejmą zdecydowanych działań, walki wybuchną ze zdwojoną siłą. Mimo tego przez pewien czas ani Brytyjczycy, ani maharadża Travanco-re nie uczynili nic, co mogłoby rozwiązać sytuację. Rok wcześniej kilka indyjskich regimentów wojskowych zdławiło pierwsze poważne powstanie przeciwko Brytyjczykom. Konflikt 1857 roku, zwany wojną o niepodległość lub powstaniem sipajów, wybuchł w rezultacie lekceważenia, z jakim kolonizatorzy traktowali lokalne zasady kastowe i religijne. — 33 — Przez parę następnych lat Brytyjczycy niechętnie wtrącali się do spraw związanych z hinduskimi tradycjami i zwyczajami. Wobec obojętności i niezdecydowania władz, ludzie wzięli sprawy w swoje ręce. W styczniu 1859 roku na terenie całego Travancore wybuchły walki. Jeden z lokalnych urzędników, powołując się na autorytet państwa, obnażył piersi kilku kobiet z kasty Nadar, wywołując falę zamieszek, które ucichły dopiero po paru dniach. Następnymi ofiarami kastowej przemocy padły kobiety Andavarów w Melur, stolicy okręgu Kilanad, które obrażono w ten sam sposób. Zemsta nadeszła szybko. Duża grupa mężczyzn z publicznie zelżonej kasty splądrowała i spaliła wiele domów w dzielnicy Vedharów. Brytyjczycy stłumili zamieszki, lecz w innych miastach sytuacja pozostała niepewna. Po drugiej stronie granicy, w najdalej wysuniętej na południe części Travancore, liczący kilkuset uzbrojonych mężczyzn tłum napadł na wioskę w pobliżu Nagercoil, zaledwie pięć kilometrów od miejscowości, w której parę lat później miała przyjść na świat Charity Dorai, i zaatakował nawróconych na chrześcijaństwo Andavarów, paląc, łupiąc i zdzierając szaty z piersi kobiet. Andavarowie zaczęli się mścić. Miejscowy dwór, zamiast przystąpić do zdecydowanych działań, wydawał niejasne oświadczenia o poszanowaniu narodowych zwyczajów i tradycji. Było oczywiste, że to nie wystarczy. Kiedy stało się jasne, że maharadża Travancore nie poradzi sobie z problemem, misjonarze i inni odpowiedzialni obywatele zwrócili się z petycją do najwyższego przedstawiciela władz na południu Indii, brytyjskiego gubernatora sąsiadującego z Travancore Madrasu, sir Charlesa Trevelyana. Znając charakter buntów w swojej własnej prowincji oraz mając na uwadze, iż podlega kobiecie, królowej Wiktorii, Trevelyan wydał polecenie, aby władze Travan-core zabroniły obnażania kobiet Andavarów. Interwencja Wielkiej Brytanii położyła kres przybierającej niebezpieczny obrót sytuacji. Kiedy zamieszki w Travancore ucichły, opadło również napięcie w okręgach prowincji Madras. — 34 — Pamięć o wojnach 1859 roku pozostała jednak żywa we wszystkich kastach, które się w nie zaangażowały. Teraz najwyraźniej ktoś usiłował wrócić do tamtych strasznych dni... Słowa Vakeela Perumala, który ani na chwilę nie przestał mówić, wreszcie dotarły do uszu pogrążonego w ponurych myślach Salomona. - To, że napis sporządzono wyraźnie i gramatycznie, świadczy, że jego autor jest człowiekiem wykształconym, co wyklucza większość wieśniaków - oznajmił Vakeel. Salomon musiał przyznać, że jest to słuszny wniosek. Z miejsca, gdzie stał, widział ruch panujący wśród straganów jarmarku z okazji święta Pangunni Uthiram. Barwnie ubrani Cyganie kręcili się między zwyczajnie odzianymi wieśniakami, kupcy oferowali klientom kuszące drobiazgi, ozdoby i potrawy, a świat nadal gnał naprzód, nieświadomy groźnej przyszłości. - Dziś wieczorem zwołam zebranie rady wioskowej - rzekł Salomon i odwrócił się, aby odejść. Vakeel Perumal zamamrotał coś pod nosem, lecz zaraz powtórzył to głośniej. - Mam nadzieję, że tym razem wykażesz się lepszymi zdolnościami przywódczymi... Salomon stracił cierpliwość. W jednej chwili znalazł się tuż obok Vakeela, chwycił go za olśniewająco białą koszulę i potrząsnął nim lekko. - Nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób - powiedział powoli, patrząc prosto w nalaną twarz prawnika. -A jeżeli kiedykolwiek usłyszę, że mówisz o mnie lekceważąco, skręcę ci kark. Puścił Vakeela i ruszył ścieżką w kierunku miasta. Kilka minut później usłyszał za sobą odgłos biegnących stóp i spojrzał przez ramię. Gonił go Aaron, jego młodszy i ukochany syn. Splątane włosy chłopca rozwiewał wiatr, a jego szczupłe, wspa- — 35 — niale umięśnione nogi bez trudu pokonywały dzielącą go od ojca odległość. - Appa, właśnie się dowiedziałem... - zaczął zdyszany. - Tak, Aaronie, sytuacja nie wygląda dobrze. - Moi przyjaciele i ja możemy spróbować odszukać tych, którzy to zrobili. Pożałują, że w ogóle wyszli na świat z łon swoich matek... - Nie, chłopcze, nie wolno nam uciekać się do przemocy. Dziś wieczorem zbiorą się starsi wioski i zdecydują, co dalej. - Och, jest jeszcze coś, appa... Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć... Ktoś powiedział, że w Meenakshikoil widziano Joshuę-chithappa... Salomon uśmiechnął się. Była to najlepsza wiadomość, jaką otrzymał tego dnia. Kuzyn Joshua był mu bliższy niż własny brat i przez ubiegłe lata bardzo brakowało mu jego wsparcia i przyjaźni. Czy to możliwe, że Joshua, którego Salomon ostatni raz widział dziesięć lat wcześniej, powrócił do Chevatharu? - Kto go zobaczył? - zapytał niecierpliwie. - Nambi mówi, że jeden z jego znajomych słyszał, że ktoś inny zauważył Joshuę-chithappa... Uśmiech Salomona zniknął równie nagle, jak się pojawił. A więc były to tylko zwykłe jarmarczne plotki... Wielka szkoda. 6 Zastępca tahsildara, Shanmuga Vedhar, najwyższy rangą urzędnik w tej części okręgu, miał o sobie dość wysokie mniemanie. Utwierdzał się w nim jeszcze bardziej, kiedy zasiadał w swoim gabinecie w jednej z najruchliwszych dzielnic miasta Meennakshikoil. Gabinet nie był duży, miał zaledwie dziewięć metrów kwadratowych powierzchni i był wyposażony w niewiele sprzętów, ale Shanmuga Vedhar lubił poczucie władzy, — 36 — które dawało mu to pomieszczenie. Dzięki niemu zapominał, że tkwi w najmniej ważnym mieście w całym Kilanad, najmniejszym okręgu prowincji Madras. Tak czy inaczej, ile razy Shanmuga Vedhar zasiadał za stołem w gabinecie, widział się w roli ogniwa łańcucha władzy, sięgającego aż do siedziby skarbnika, najwyższego urzędnika okręgu, i nawet dalej, do samego gubernatora. Wiedział, że jeżeli będzie miał szczęście i zdoła przekonać do siebie swoich zwierzchników, Meenakshikoil wkrótce zyska rangę taluki, on sam zaś awansuje na urząd tahsildara. Ach, jak to miło brzmiało - tahsildar Shanmuga Vedhar! Właśnie dlatego studiował, dlatego zdawał jeden egzamin po drugim, dlatego pierwszy ze swojej wioski ukończył szkoły. Ten tytuł sprawiał, że wszystko miało sens i odpowiednią wartość: ten stół, to krzesło, szafa pełna niezliczonych dokumentów i pożółkłych zapisów, zawierających szczegóły całkowicie niezrozumiałych dysput... Shanmuga Vedhar otrząsnął się z zamyślenia na widok zbliżającego się Salomona Dorai i natychmiast zaczął przygotowywać się na przyjęcie thalaivara. Usadowił się wygodniej, wyprostował, usztywnił kręgosłup, przygładził siwiejące wąsy i otworzył leżącą na stole księgę, by sprawiać wrażenie bardzo zajętego. Drzwi się otworzyły i Shanmuga Vedhar z irytacją zorientował się, że jego pracownik wpuścił naczelnika wioski, nie pytając, w jakiej sprawie przychodzi. Trudno powiedzieć, że była to wina niższego urzędnika, ponieważ sam Shanmuga Vedhar także nie był do końca pewny, jak traktować Salomona. Jako zastępca tahsildara Shanmuga zajmował wyższe stanowisko niż Salomon, było to oczywiste, ale z drugiej strony Shanmuga czuł się zobowiązany wobec Salomona, najzamożniejszego mirasidara w taluce, który odprowadzał do skarbu największą sumę z podatków i dzierżawy. Zaledwie półtora roku temu Salomon kupił wioskę na północ od Chevatharu, w której znajdowały się duże plantacje bawełny, co oznaczało, że teraz był właścicielem trzech wsi, a poza tym posiadaczem lub dzierżawcą rozległych — 37 — terenów w samym Chevatharze. Dlaczego Salomon nie mógł być taki jak inni mirasidarowie, potężni panowie z głębokiego Południa, i cieszyć się swoim bogactwem, zamiast mieszać do spraw państwowych? Nie ulegało przecież wątpliwości, że stanowisko zwykłego thalaivara jest poniżej jego pozycji społecznej, więc dlaczego uparł się, aby je zajmować? Kiedyś Shanmu-ga zdobył się na odwagę i zapytał go o te, ale Salomon zbył go krótką odpowiedzią. Powiedział, że przed nim urząd naczelnika wioski sprawowało czterech kolejnych przedstawicieli rodu Do-rai, więc on także nie zamierza unikać odpowiedzialności. Oczywiście w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia, ponieważ obaj mieli aż za dużo zajęć, ale ostatnio pokłócili się o nową drogę. Zastępca tahsildara postawił na swoim, lecz nie bez walki. Gdy thalaivar wkroczył do gabinetu, Shanmuga Vedhar podniósł się na jego powitanie. Wolałby przyjąć go, siedząc, ale Salomon miał w sobie coś, co sprawiało, że Shanmuga czuł się trochę jak skarcony uczniak. - Vanakkam Dipty Vedhar — przemówił krótko Salomon, używając tytułu, który miejscowi nadali urzędnikowi wkrótce po jego przybyciu do Meenakshikoil. Zastępca tahsildara odwzajemnił powitanie i naczelnik Che-vatharu bez chwili zwłoki przeszedł do rzeczy, zwięźle podsumowując znane już Shanmudze fakty i dodając nowe. - Na dzisiejszy wieczór zwołałem zebranie naszego pancza-jatu. Gdyby sytuacja miała się przerodzić w walki kastowe, musimy być przygotowani. Mam nadzieję, że będziesz na zebraniu... - Tak, tak, na pewno będę. Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym naczelnik wyszedł. Ku wielkiej uldze Dipty Vedhara nie poruszył tematu nowej drogi, lecz uczuciu ulgi towarzyszył lęk przed wieczornym spotkaniem. Już słyszał, jak Salomon wytacza najpoważniejszy zarzut przeciwko niemu: bez nowej drogi bandyci nie przedostaliby się do wioski niepostrzeżenie, naturalny porządek nie zostałby — 38 — zakłócony i tak dalej, i tak dalej. Dipty Vedhar obawiał się gwałtownych niesnasek kastowych tak samo jak Salomon, lecz twierdzenie, że wioska powinna pozostać dokładnie taka jak sto lat temu, pogrążona w ciemnocie i biedzie, było absurdalne. Kiedy wreszcie ludzie pokroju Salomona Dorai zrozumieją, że postępu nie da się uniknąć? Po wybudowaniu nowej drogi wpływy z podatków do kiesy państwowej zdecydowanie wzrosły. Podstawowym źródłem dochodów państwa, poza podatkami ziemskimi i dzierżawą, były kopalnie soli położone przy ujściu rzeki. Na solne odkrywki rząd rekwirował coraz to nowe tereny, ale chociaż produkcja stale się zwiększała, cenny towar nadal transportowali tragarze, którzy z workami soli ńa głowach musieli przedostawać się wpław przez rzekę. Dipty Vedhar już dosyć dawno temu wystąpił z propozycją budowy stałej drogi łączącej wioskę z miastem oraz kamiennego przepustu przez rzekę. Początkowo wszyscy mieszkańcy Chevatharu entuzjastycznie przyjęli ten pomysł, to jest wszyscy z wyjątkiem Salomona, który sam nie do końca wiedział, dlaczego projekt budzi w nim niechęć. Większość wieśniaków widziała biegnącą przez miasto drogę i pragnęła mieć podobną u siebie, kiedy jednak wyszło na jaw, że Dipty Vedhar chce poprowadzić nową drogę w jak najprostszej linii od mostu do domu Salomona i dalej do kopalni soli, rozległy się protesty. Muthu Vedhar, Vakeel Perumal i kapłani świątyni Muruhana uważali, że ich pozycja w wiosce daje im prawo do poprowadzenia drogi w pobliżu ich domostw. Gdy w końcu zrozumieli, że rząd nie wyda na drogę ani jednego dodatkowego grosza, aby zaspokoić ich poczucie własnej wartości, natychmiast zmienili front i opowiedzieli się przeciwko budowie. Twierdzili, że tradycyjne prawa czystości, zabraniające pariasom i członkom niższych kast zbliżać się do wiodącej przez wioskę drogi, zostaną pogwałcone nie tylko przez mieszkańców Chevatharu, ale także przez obcych, którzy będą mogli w każdej chwili dostać się do wioski. — 39 — Dipty Vedhar musiał znaleźć sposób na przełamanie oporów. Wezwał do siebie przedstawicieli głównych grup kastowych -maleńką społeczność braminów (w Chevatharze mieszkały tylko trzy rodziny braminów, dziedzicznych opiekunów świątyni Muruhana), Andavarów i Vedharów. Pariasi zostali jak zwykle pominięci. Pierwsze spotkanie zakończyło się awanturą, wobec tego zwołano drugie, podczas którego także nie doszło do ugody. Dipty Vedhar nie tracił jednak nadziei i zwoływał następne zebrania. Deliberacje ciągnęły się w nieskończoność i po ponad ośmiu miesiącach nadal nie było wiadomo, którędy ma biec nowa droga. Salomon miał ciężki orzech do zgryzienia. Nie mógł poprzeć Dipty Vedhara, nie obrażając swoich ziomków, a jednocześnie nie chciał być postrzegany jako ten, który rzuca kłody pod nogi zastępcy tahsildara. Wreszcie sfrustrowany Dipty Vedhar zrezygnował z dalszych dyskusji, lecz sześć miesięcy później wrócił do swego projektu, powołując się na wydarzenie, które miało miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, na drugim końcu świata. Wojna secesyjna, która rozpętała się w Ameryce na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, położyła kres transportom bawełny do Lancashire, ponieważ ogniskiem zapalnym wielkiego konfliktu były właśnie usytuowane na amerykańskim Południu plantacje tej cennej rośliny. Amerykańskiej bawełny zabrakło, ale jednym z podstawowych warunków produkcji masowej jest przecież utrzymanie jej ciągłości, trzeba więc było znaleźć innych dostawców bawełny. Wtedy to do Anglii trafił jeden z pierwszych transportów indyjskiej bawełny z Tinnevelly. Bawełna „tinnie", jak ją nazywano, okazała się wyjątkowo dobrej jakości i nagle ubogie regiony południowych Indii, gdzie ją uprawiano - Tinnevelly, Kilanad, Viru-dhunagar oraz Andhra — zaczęły przynosić ogromne zyski. Właściciele plantacji z dnia na dzień zostawali bogaczami. Zakończenie wojny secesyjnej i wznowienie handlu bawełną z Ameryką bynajmniej nie wyparło z rynku bawełny „tinnie", — 40 — która w dalszym ciągu cieszyła się wielkim popytem w Anglii i Indiach. Jeden z najważniejszych terenów uprawy bawełny w Kilanad leży daleko na północ od rzeki Chevathar. Bawełnę transportowano do wioski, gdzie ważono ją, mierzono i sortowano, a następnie tragarze dostarczali ją na sprzedaż do Meenakshi-koil. Kiedy Dipty Vedhar zdecydował się odłożyć projekt budowy nowej drogi na półkę, władze okręgu zdobyły duże zamówienie na bawełnę. Zastępca tahsildara, podobnie jak inni lokalni urzędnicy, otrzymał polecenie zapewnienia jak najszybszego dostarczenia zbioru. Dipty Vedhar wyjaśnił Salomonowi, że budowa drogi i przeprawy przez rzekę musi się zacząć przed porą deszczową. Obaj wiedzieli, że tym razem decyzja jest ostateczna i niepodważalna. Po kilku dniach konsultacji z mieszkańcami wioski Salomon odwiedził Dipty Vedhara i zaproponował mu rozwiązanie kompromisowe. Droga miała biec przez posiadłości Vedharów oraz w pobliżu domu Vakeela Perumala i świątyni Muruhana, co powinno zaspokoić ambicje kast wyższych, ale ponieważ budowę podejmie rząd, prawo do używania drogi będą mieli przedstawiciele wszystkich kast. Thalaivar miał dbać o to, aby nie doszło do łamania zasad podziałów kastowych. Rozwiązanie nie było idealne, lecz nikt nie potrafił wystąpić z lepszym. Nic więcej nie dało się zrobić. Teraz, wracając do domu po rozmowie z zastępcą tahsildara, Salomon myślał o rozmaitych problemach, których źródłem stała się nowa droga. Przez całe lato, kiedy ją budowano, nękały go jak najgorsze przeczucia. Gdy budowa dobiegła końca, Salomon poczuł, że dawne czasy bezpowrotnie minęły, i okazało się, że miał rację. W ciągu następnego roku doszło do kilku wypadków bezpośrednio związanych z drogą. Wkrótce po zakończeniu budowy, w czasie święta Pongal, grupa młodych dziewcząt została zaatakowana przez pijanych chłopców, którzy przeszli przez most i przekroczyli granicę wioski. Wieśniacy przegnali awanturników, ale pretensjom do Salomona i zastępcy tahsildara nie było końca. Cztery miesiące później pewien parias został pobity prawie na śmierć przez mężczyzn Vedhar, ponieważ ośmielił się przejść przez ich terytorium, spokojnie paląc beedi, w turbanie na głowie, nie zaś, jak zwyczajowo należało w obecności przedstawicieli wyższych kast, zawiązanym w pasie. Pariasi całą grupą stawili się przed obliczem Salomona i poprosili o wymierzenie sprawiedliwości. Powtórzyli mu jego własne słowa: że droga jest własnością rządu i jako taka nie podlega ograniczeniom kastowym. Każdy może przechodzić drogą, kiedy mu się podoba i w dowolnym stroju. Oczywiście nie zamierzają sprawiać nikomu kłopotów, bo i życie, i całą resztę zawdzięczają swoim panom, lecz to, co się stało, było niesprawiedliwe. Salomon niechętnie przyjął delegację, uznał bowiem, że pariasi posunęli się za daleko, mógł jednak podjąć tylko jedną decyzję. Oznajmił, że wszyscy mogą korzystać z rządowej drogi bez żadnych ograniczeń i utrudnień, chociaż naturalnie nieczyści powinni w jak największym zakresie dostosować się do ogólnie obowiązujących zasad — ich cienie nie mogą padać na przedstawicieli klas wyższych, muszą zdejmować turbany w obecności lepiej urodzonych, nie mogą zbliżać się do członków najwyższej kasty na odległość mniejszą niż trzydzieści dwa kroki, a ich lunhgi powinny być zawsze nałożone nad kolanem. Protesty po obwieszczeniu Salomona były słabe i od tej pory wszyscy zgodnie korzystali z nowej drogi. Salomon zachował zimną krew i burza minęła, ale było oczywiste, że to nie koniec kłopotów. Salomon Dorai mieszkał w Chevatharze całe życie, a jego rodzina od czterech pokoleń, i głęboko szanował zwyczaje i tradycje swojego kraju. Chociaż trzydzieści cztery z osiemdziesięciu siedmiu chevatharskich rodzin, w tym jego własna, wyznawały chrześcijaństwo, Salomon nigdy nie próbował narzucić swojej religii innym, niezależnie od tego, czy należeli do braminów, Andavarów, Vedharów, czy kast niższych. Chętnie ofiarowywał pieniądze na utrzymanie — 42 świątyni Muruhana, mimo ze sam nigdy nie przekroczył jej progu, a kiedy podczas świąt dawał żywność kapłanom z kasty braminów, dbał, aby była nieugotowana, ponieważ członkom kast wyższych należało dawać właśnie taką. Zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają jego wielki szacunek dla tradycji, lecz do chwili otwarcia nowej drogi udało mu się ustrzec Che-vathar (podobnie jak inne należące do niego wioski) przed konfliktami kastowymi. Zaledwie osiem dni wcześniej, w dzień Ram Navami, wśród wieśniaków wybuchła kłótnia, ponieważ dwóch Andavarów przyłapano na próbie wejścia do świątyni Muruhana. Salomon wydał werdykt przeciwko Andavarom. Długo i żarliwie przekonywał ziomków do swojej decyzji, wskazując, że Andavaro-wie mają własną świątynię, Ammankoil, i że nie ma najmniejszego sensu walczyć z Vedharami, aby wedrzeć się do świątyni Muruhana. W końcu starsi rady Andavarów musieli przyznać mu słuszność, zwłaszcza że większość ich dzierżawiła od Salomona swoje farmy. Najbardziej zacięty przeciwnik Salomona, Muthu Vedhar, także zgodził się z jego wyrokiem. Kiedy Salomon przechodził przez gaj tamaryszkowy, z zamyślenia wyrwał go głośny łopot ptasich skrzydeł. Podniósł głowę i ujrzał wielkiego, pięknego ptaka o ceglastoczerwonym i białym upierzeniu, który ciężko zrywał się z grubej gałęzi. Gdy uniósł się w powietrze, jego ruchy nabrały gracji i lekkości. Salomon przypomniał sobie, jak proboszcz lokalnego kościoła, ornitolog amator, nazwał tego ptaka, kiedy natknęli się na niego podczas jednego ze swoich spacerów. Ojciec Ash-worth zażartował wtedy, że w Indiach nawet ptaki stanowią część struktury kastowej, bo przecież ten, najpiękniejszy ptak drapieżny, nosi nazwę „kani braminów", natomiast najmniej imponujący z indyjskich powietrznych drapieżców to „kania pariasów". Ksiądz ma rację, pomyślał Salomon, hierarchia kastowa rzeczywiście przenika wszystkie aspekty naszego życia. Obserwując, jak kania unosi się na fali prądów powietrz- — 43 — nych, zastanawiał się, jak z takiej wysokości wygląda wioska. Duże gaje palmowe, drzewa Charity, chaty, rzeka, most... Gdy ptak wzniesie się jeszcze wyżej, szczegóły się rozpłyną i uwagę bystrych oczu przyciągnie coś innego, coś, czego w pierwszej chwili nie widać - delikatna siatka linii przecinających pradawną ziemię, kilkanaście ścieżek, które bez wyraźnego powodu zaczynają się i kończą lub wiją się bez końca. Niektóre z nich wydeptali pasący krowy, kozy, bawoły i inne zwierzęta chłopcy, inne powstały w odmienny sposób, lecz Salomon doskonale rozumiał sens ich istnienia. Większość stosowała się do'zasad czystości kastowej. Na przykład ścieżka wiodąca od części wioski zamieszkiwanej przez pariasów, cheri, zaczynała się w najdalej na południe wysuniętym punkcie wioski i zakreślała wokół niego szeroki łuk, a kończyła się przy moście. Praktycznie rzecz biorąc, oznaczało to, że aby znaleźć się po drugiej stronie wioski, mieszkaniec cheri musiałby przejść dwukrotnie dłuższy dystans niż bramin. Podobne reguły rządziły usytuowaniem domów, miejsc przeznaczonych do załatwiania potrzeb intymnych oraz kąpieli, a także dostępu do rzeki i pól. Najwyższe kasty dostawały to, co najlepsze, mieszkańcy cheri zaś, znajdującego się w niższym biegu rzeki, tuż przed kopalniami soli, to, co najgorsze. Tak to już po prostu było. Mimo całego swego piękna i aury pozornego spokoju Chevathar, podobnie jak wszystkie inne wioski w okolicy, podlegał ograniczeniom kastowym i tradycjom, które nie zmieniały się od niepamiętnych czasów. Wszystko trwało w tym stanie do chwili, kiedy przeklęta droga zakłóciła równowagę życia. Kiedy Salomon wszedł na dziedziniec swojego domu, stadko brunatnych jak ziemia synogarlic wylądowało między budynkami i zaczęło grzebać w pyle, szukając pożywienia. Jeden z psów Salomona, rajapalaiyam, o długim pysku wyrażającym radosne oczekiwanie, rzucił się w kierunku ptaków, a te, spłoszone, natychmiast zerwały się do lotu. Pies niespiesznie odbiegł w drugą stronę. Za jakiś czas, pomyślał Salomon, droga — 44 — stanie się częścią ponadczasowego rytmu życia wioski, bo tak dzieje się od wieków ze wszystkimi nowymi pomysłami i ideami, ale jej zaakceptowanie nie przyjdzie ludziom łatwo. Wszystko, co zaburza ustalony porządek, wyzwala niepokój i ból, które mijają dopiero wtedy, gdy zaczyna się powolny proces powrotu do normalności, a odpowiednie przyjęcie zmian zależy właśnie od takich ludzi jak on, Salomon. - Boże, daj mi siłę, abym sprostał temu wyzwaniu - wymamrotał, z irytacją drapiąc się w pokryty ostrym zarostem podbródek. 7 Kościół św. Pawła był pięciokątnym budynkiem krytym wiśniową dachówką, teraz przyciemnioną przez czas, o ścianach lśniących nieskalaną wapienną bielą. Na terenie misji stały jeszcze trzy inne budynki - szkoła, mała apteka i plebania, wszystkie ukryte wśród starych palm. Ponad pióropusze drzew wystawała tylko wieżyczka kościoła, zgodnie z biblijnym powiedzeniem, że dom Boży nie może być niższy od otoczenia i domów wiernych. Kościół był dwukrotnie odbudowywany, raz po pożarze, który zniszczył go prawie całkowicie w 1837 roku, i powtórnie po cyklonie, jaki przeszedł tędy trzydzieści lat temu. Zewnętrznie niczym nie różnił się od innych wzniesionych w tej okolicy kościołów, lecz jego wnętrze było jedyne w swoim rodzaju. Kilka miesięcy po pożarze w 1837 roku, podczas prac budowlanych, piętnastu wieśniaków z kasty pariasów nawróciło się na chrześcijaństwo. Dziadek Salomona Dorai, ówczesny thalaivar, uważał, że konwertytom nie należy pozwolić na oddawanie czci Bogu w kościele. Pastor, uparty Szkot, był całkowicie odmiennego zdania. Sytuacja wydawała się bez wyjścia, kiedy naczelnik wioski zaproponował rozwiązanie. Aby pastor — 45 — nawet mimo woli nie faworyzował swej trzódki z najniższej kasty, należało postawić mur z korytarzem w środku przez całą długość świątyni, od wejścia do ołtarza. Kapłan miał przechodzić przez mur i pojawiać się przy ołtarzu, przed całym zgromadzeniem (przy czym przedstawiciele Andavarów mieli siedzieć po prawej, „lepszej" stronie), aby odprawić nabożeństwo. Oddzielne klęczniki do przyjmowania komunii i kielichy stanowiły gwarancję, że Andavarowie i pariasi nie będą pili z tego samego naczynia ani spożywali tego samego chleba. Żadna z grup nie miała możliwości spojrzeć na tę drugą przez wszystkie lata wspólnego oddawania czci temu samemu Bogu, ponieważ niżej urodzeni opuszczali kościół zaraz po nabożeństwie przez drzwi wybite w bocznej ścianie budynku. W ciągu następnych sześćdziesięciu dwóch lat wszyscy kolejni kapłani z misji w Chevatharze bezskutecznie próbowali wyburzyć mur. Obecny proboszcz szczerze żałował, że nawet Salomon, najbardziej otwarty i sprawiedliwy z thalaiva-rów, nie zgadza się na ten krok. Argumenty, iż chrześcijaństwo wyklucza podziały kastowe, wydawały się do niego nie trafiać i pozostawały bez odzewu, więc po kilku latach ojciec Ashworth po prostu się poddał. Wielebny Paul Ashworth był niskim, proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o łysej głowie, z kilkoma zaledwie kosmykami siwiejących włosów. Jego oczy sprawiały wrażenie zbyt niebieskich w spalonej na ciemny, czerwonawy brąz twarzy, która dziś była jeszcze bardziej rumiana niż zwykle, ponieważ ojciec Ashworth spędził ranek na spacerze po plaży w towarzystwie Daniela, starszego syna thalaivara. Paul Ashworth lubił Daniela i kiedy tylko czas mu na to pozwalał, chętnie wybierał się z nim na wycieczki. Obaj z zamiłowaniem szukali muszli rzadkiego kształtu i koloru oraz niespotykanych morskich stworzeń albo spacerowali po lasach kokosowych i akacjowych, rozglądając się za ziołami i egzotycznymi roślinami. Interesowały ich lecznicze właściwości roślin, — 46 — toteż często zabierali ciekawe okazy do wioski, aby się dowiedzieć, przy jakich dolegliwościach bywają pomocne. Zwykle wyruszali bardzo wcześnie, ale tego ranka słońce stało już dość wysoko na niebie, kiedy wreszcie dotarli na brzeg morza. Od razu zaczęli zaglądać do wypełnionych wodą przypływu skalnych zagłębień i wyławiać z nich ukryte tuż pod powierzchnią świeże skarby. Przez godzinę zgromadzili ich całkiem sporo. Potem ojciec Ashworth znalazł dużą, pięknie pofałdowaną muszlę rzadko spotykanego ślimaka morskiego, a Daniel, jakby w nagrodę od losu, natknął się na inne cudowności - lśniącą czerwono-złotą muszlę w kształcie strojnego sułtańskiego turbanu oraz dwie inne, opuszczone przez ślimaki, ze zdobieniami o jasnolawendowej barwie. Zachwyceni i rozgorączkowani tymi znaleziskami, z nowym entuzjazmem rzucili się do przeszukiwania skalnych basenów. Raz po raz znajdowali w nich fantastycznie wyrzeźbione ręką natury i morza muszle rozkolców i pobrzeżków, usiane barwnymi punkcikami i paskami, cudowne truskawkowe konchy, płaskie „zegary słoneczne", ozdobione skomplikowanymi spiralami oraz swoje ulubione, piękne muszle ślimaków porcelanek, tysiąc lat temu używane w Indiach jako waluta. Nawet jak na ich możliwości był to imponujący połów. Poza porcelankami tygrysimi, które często wyławiali, ojciec Ashworth znalazł bardzo rzadką porcelankę Isabelle, lśniącą jak pieczołowicie wypolerowany kolczyk, a Daniel wydobył spod kamienia krecią porcelankę w kremowo-brązowe pasma i niezwykle ubarwioną porcelankę sitkową w kropki nie kremowe, lecz czerwonawe. Tuż pod ich stopami fala załamała się i szybko cofnęła, pozostawiając nowe muszle. Oczy ojca Ashwortha rozszerzyły się w zachwycie. - Porcelanki, dziesiątki porcelanek! - wykrzyknął. -Jesteśmy bogaci! - Teraz będę mógł pojechać do Melur i zostać lekarzem -zawołał Daniel, starając się przekrzyczeć huk fal. - Będziesz mógł wysłać mnie do szkoły, ojcze! — 47 — - Bardzo bym tego pragnął, Danielu — powiedział duchowny, kiedy zaczęli wkładać swoje skarby do płóciennej torby. — Naprawdę dużo bym za to dał... W drodze do domu ojciec Ashworth co jakiś czas ukradkiem zerkał na chłopca. Delikatne, szlachetne rysy, cienkie jak patyki ramiona i duże, wyraziste oczy nadawały mu wygląd kogoś z innego, odległego świata. Poważny i łagodny, uwielbiany przez matkę i ciotkę, Daniel zupełnie nie pasował do bardzo męskiego świata rodu Dorai. Żaden mężczyzna z pokolenia Salomona nie kontynuował edukacji po ukończeniu czterech klas szkoły misyjnej. Dzięki poparciu ojca Ashwortha Daniel zdołał przekonać ojca, aby ten wysłał go do rządowej szkoły średniej w Meenakshikoil (Aaron niechętnie poszedł w ślady starszego brata, ale wkrótce zaprzestał nauki). Daniel nie ukrywał, że chce studiować i zostać lekarzem lub w najgorszym razie przyrodnikiem, lecz jego ojciec odmawiał za każdym razem, gdy chłopiec albo ojciec Ashworth poruszali tę kwestię. - Jesteśmy rolnikami, a jeszcze nikt nie nauczył się przewidywać pogody z książek — zaledwie tydzień wcześniej powiedział Salomon do duchownego w obecności syna. Lecz Daniel nie zamierzał zrezygnować z marzeń. Ojciec Ashworth często myślał, że pod delikatną powłoką chłopiec ukrywa żelazną siłę woli rodu Dorai. Wprawdzie różni się wyglądem od pozostałych członków rodziny, ale na pewno dorównuje im uporem i determinacją. I nie podda się łatwo, co to, to nie. Pochłonięty myślami ojciec Ashworth wychylił się z okna kościoła, wychodzącego na zatokę Mannar. Morze było płaskie i szare jak oko żurawia, niebo zaciągnięte chmurami, plaża pusta, jak zwykle poza godzinami, kiedy rybacy wychodzili w morze i wieczorami wracali z połowem. Nagle duchowny drgnął, wyrwany z zamyślenia pukaniem do drzwi. Zakrystian wsunął głowę do środka i oznajmił przybycie Salomona Dorai. Była to zupełnie nieoczekiwana wizyta. Ojciec Ashworth pośpiesznie wstał, przeszedł korytarzem w murze i powitał gościa. — 48 — Thalaivar wyglądał na zmartwionego, a kiedy skończył relacjonować najświeższe wydarzenia, duchowny zrozumiał, co jest powodem jego przygnębienia. Na przestrzeni wielu lat nauczył się szczerze podziwiać żelazną wolę Salomona i przytomność umysłu, dzięki którym tak długo udawało mu się uchronić wioskę od konfliktów kastowych i religijnych. — Zgodziliśmy się obaj z Dipty Vedharem, że musimy natychmiast podjąć zdecydowane kroki. Wszyscy urzędnicy tutaj i w okręgu Tinnevelly wiedzą już, że powinni mieć się na baczności, ponieważ należy się spodziewać poważnych niepokojów na tle kastowym. Tylko dlaczego takie rzeczy muszą dziać się właśnie u nas, w Chevatharze... Zawsze byliśmy wolni od tej zarazy, nawet wtedy, gdy w pozostałej części okręgu wrzały kłótnie — ze smutkiem powiedział Salomon. — Czasy się zmieniają, przyjacielu. - Ojciec Ashworth westchnął. Nagle uderzyła go pewna myśl. — Pamiętasz ten fragment z Bhagawadgity, który wędrowni aktorzy villupaatu odegrali podczas obchodów święta Pongal? — Który? — z roztargnieniem zapytał thalaivar. — Wiesz, ten, w którym bogowie ubijają ocean, używając góry Mandara jako trzepaczki i węża Wasuki jako liny do mieszania... — Tak, oczywiście. Co z tym fragmentem? — Bogowie szukali amrity, eliksiru wiecznego życia, który spoczywał w głębinach oceanu, aby móc po niego sięgnąć w razie wojny z demonami. Narajana powiedział im, że jedynym sposobem wydobycia eliksiru jest wymieszanie wody... — Znam tę historię — rzekł Salomon. — A czy przypominasz sobie, co się stało, zanim Dhanwan-tari wyłonił się z głębiny, niosąc złote naczynie z amritą? — Tak, pojawiła się boska krowa Kamadhenu, potem Ara-wata, czterogłowy słoń, a następnie Parijata, drzewo życia, potem zaś... Zaraz, zaraz, zapomniałem... Ale co to ma wspólnego z trucizną, która zalewa Chevathar? — 49 — - Właśnie, chodzi o truciznę! — triumfalnym tonem obwieścił duchowny. — Pierwszą rzeczą, która wychynęła na powierzchnię oceanu, była śmiertelna trucizna, kalakuta. Zanieczyszczała i zabijała wszystko, czego dotknęła. To samo dzieje się dzisiaj. Owocem niezadowolenia, zazdrości i cierpienia, które istnieją między kastami, społecznościami i wyznaniami tej ziemi, jest trująca nienawiść. Jeżeli jednak zachowamy spokój i zrobimy to, co dobre w oczach Boga i ludzi, cnota i dobro w końcu zwyciężą. Pokój i dobrobyt... Salomon podniósł się, przerywając wywód duchownego. - Przepraszam, ojcze, ale muszę iść. Obiecałem Dipty Vedha-rowi, że przesłucham wszystkich, którzy mogą rzucić jakiekolwiek światło na tę sprawę. — Schylił głowę, aby wejść do korytarza w murze. — Na dzisiejszy wieczór zwołałem zebranie pan-czajatu. Byłoby dobrze, gdybyś przyszedł. Po odejściu Salomona ojciec Ashworth wrócił do otwartego okna. Słońce przedarło się przez chmury i zalało morze tuż pod linią horyzontu masą złocistego światła, przemieniając powierzchnię wody w lśniące łuski, ale nawet ten widok nie poprawił mu nastroju. Wizyta zdenerwowanego, głęboko zaniepokojonego Salomona Dorai wprawiła go w głębokie przygnębienie. Cóż, naczelnik wioski miał powód do niepokoju... Duchownego gniewała własna bezsilność w sytuacji, kiedy Salomon wyraźnie szukał u niego wsparcia i rady. Kiedy tak stał przy oknie, piękno roztaczającego się przed jego oczami pejzażu zaczęło go powoli uspokajać. Tuż nad linią horyzontu jasnobeżowy kolor nieba łączył się ze złocistą powierzchnią morza i tylko bardzo cienki pasek wskazywał dzielącą je granicę. To właśnie stamtąd, spod horyzontu, od najdawniejszych czasów wyłaniały się statki z podróżnikami i łowcami przygód. Wszyscy oni tracili serca dla Indii i wpadali w zachwyt nad zdumiewającym bogactwem tej ziemi. Mega-stenes, Pliniusz, Strabon, Euzebiusz, Marco Polo, Ibn Battuta, Wassafi, Raszid ad-din, Vasco da Gama, ci najwybitniejsi pod- — 50 — różnicy i pisarze swoich czasów poznali wspaniałe zróżnicowanie i kulturę ludów Wybrzeża Koromandelskiego na długo, zanim Robert Clive i John Company zaczęli marzyć o tym, aby bez trudu się wzbogacić. Paul Ashworth myślał teraz o wiosce jako o swoim domu. Od siedmiu lat nie odwiedzał Anglii. Jego jedyna żyjąca krewna, ciotka mieszkająca w domu opieki w Buckinghamshire, w czasie ostatniej wizyty Ashwortha była już tak dotknięta sklerozą, że nawet go nie poznała. Na dodatek typowa angielska pogoda - chłód i nieustanna mżawka - okazała się dla niego trudna do zniesienia, toteż po paru tygodniach z uczuciem prawdziwej ulgi wszedł w Southampton na pokład parowca płynącego do Madrasu. Ashworth miał pięćdziesiąt dwa lata, z czego siedemnaście spędził w Chevatharze. Tu chciał żyć i pracować, i tu, jeżeli Bóg pozwoli, miał nadzieję umrzeć. Jego myśli ponownie skoncentrowały się na problemie, przed którym stanął Salomon. Kiedy ojciec Ashworth dwadzieścia pięć lat wcześniej pierwszy raz przybył do Indii, instytucja kasty przeraziła go i zdumiała. Usiłował zrozumieć punkt widzenia ludzi, którzy twierdzili, że kastowość jest niezbędna, aby nadać poczucie tożsamości i przynależności licznej i zróżnicowanej ludności kraju, lecz zdaniem duchownego w żadnym stopniu nie tłumaczyło to niesprawiedliwości i barbarzyńskich czynów, popełnianych w imię tego podziału. Jak jakikolwiek zdrowy na umyśle i współczujący człowiek mógł pogodzić się z dyskryminacją sankcjonowaną przez religię i hierarchię kastową, skoro system ten oparty był wyłącznie na indywidualnej interpretacji wielkich religijnych tekstów? Ashworth wierzył, że Pism nie należy całkowicie odrzucać, lecz poddawać je pewnej nowelizacji — zachowywać nieprzemijające prawdy, które stanowią ich korzeń, a pozbywać się otoczki. Księdze praw Manu, Staremu Testamentowi i wielu innym świętym tekstom przydałaby się porządna redakcja oraz interpretacja, ale czy kiedykolwiek zostaną im poddane? Ashworth zdawał — 51 — sobie sprawę, że brak mu odpowiedniej wiedzy, wnikliwości i mądrości, aby podjąć się takiego zadania. Mógł go dokonać jedynie najlepiej wykształcony wizjoner i erudyta. W tej sytuacji on sam, próbując pogłębić własne zrozumienie sytuacji w Indiach, przystąpił do pracy nad książką, której celem było porównanie podstaw i prawd hinduizmu oraz chrześcijaństwa po odrzuceniu spowijających je mglistych niejasności. Posuwał się powoli, głównie z racji swoich niedostatków w roli pisarza i myśliciela, ale także z powodu natłoku innych spraw, które domagały się jego uwagi. Spojrzał na stół przy ołtarzu, na którym leżały kartki manuskryptu Paru przemyśleń na temat spotkania wyznawców hinduizmu i chrześcijaństwa. Może powinien od razu zabrać się do pracy... Może w czasie pisania doszedłby do jakichś wniosków, które mógłby przekazać Salomonowi i chociaż w ten sposób przyjść mu z pomocą... 8 W Chevatharze narodziny chłopca obwieszczano kuruvai, długim, modulowanym okrzykiem, który wydobywał się z gardeł ciotek i sióstr nowego członka rodziny. Dźwięk ten przypominał żałobne zawodzenie, lecz był wyrazem ogromnej radości. Błogosławiona niech będzie matka syna, błogosławiona rodzina, w której przyszedł na świat. Chłopiec przedłuży żywot rodu, wzbogaci go o posag przyszłej małżonki, przyniesie mu szczęście i błogosławieństwo bogów. Narodziny dziewczynki przyjmowane były z przygnębieniem i smutkiem. Córka mogła przynieść wyłącznie kłopoty. Jeszcze jedna bezużyteczna gęba do wykarmienia i niekończące się wydatki dla rodziny, nic więcej. Posag, wydatki związane ze ślubem i weselem, nieustające żądania i pretensje teściów, którzy zrobili rodzicom przysługę, zabierając dziewczynę do swego domu... Wiele zawiedzionych matek szybko kładło kres życiu nieszczęsnej dziew- — 52 — czynki, zwłaszcza jeżeli pojawiła się po kilku innych córkach. Uciekały się do różnych sposobów — dławiły niemowlę, podawały mu trujący sok z kotewki kolącej lub korzeń krzewu val-li, karmiły ziarnami niełuskanego ryżu, których ostra otoczka raniła ścianki przewodu pokarmowego dziecka, co najczęściej doprowadzało do jego śmierci. Jeżeli zaś dziewczynce pozwolono żyć, rodzina ani na chwilę nie dawała jej zapomnieć, że poprzez jej istnienie płaci za grzechy popełnione w czasie narodzin i życia innych krewnych. A wszystko to działo się w kraju, którego najwyższym bóstwem była Dewi, bogini-matka, powołana do życia w rezultacie wymieszania duchów wielkiej trójcy bóstw hinduizmu, Brahmy, Narajany i Parameswary, aby uwolnić świat od straszliwego zła, jakiego tamci bogowie nie mogli sami pokonać. Wszystkie kobiety z Chevatharu szybko się uczyły, jakie jest ich miejsce w życiu, niezależnie od tego, jak wysoką pozycję zajmowały w hierarchii społecznej. Kiedy Charity przybyła do Dużego Domu jako młoda żona, przeżyła prawdziwy szok, gdy Salomon uderzył ją, ponieważ kawa, którą mu podała, nie miała odpowiedniej temperatury. Zalana łzami uciekła do kuchni, gdzie opowiedziała o całym incydencie swojej teściowej. Thangammal otarła jej łzy własnym sari pallu i wyrzekła słowa, które Charity zapamiętała na zawsze. — W tych stronach, moja córko, kobieta musi być przygotowana na to, że mąż ją bije. Jeżeli jest dobrym człowiekiem, nie bije jej zbyt często i mocno, i nie bez powodu. Znosimy to, bo tak już jest, i tyle. Zaraz po ślubie mąż może bić żonę za to, że nie wniosła dość dużego posagu, a kiedy rodzi mu dzieci, za to, że nie urodziła syna, męskiego spadkobiercy. Jeżeli zaś dała mu wcześniej syna, cierpi za to, że nie rodzi wyłącznie chłopców. Potem, gdy wyda już na świat wystarczającą liczbę dzieci, bywa bita za to, że traci urodę i młodość. — Ale w domu mojego ojca było inaczej! — Nie jesteś w domu swojego ojca. — 53 — To niesprawiedliwe, mami... - Nie ma znaczenia, czy to sprawiedliwe, czy nie. Mój syn jest dobrym chłopcem. Proszę, zanieś mu świeżą kawę. Okoliczności narodzin i całkowicie odmienne koleje życie dawały mężczyznom i kobietom Chevatharu zupełnie inną perspektywę, z której patrzyli na gwałt dokonany na Valli. Podczas gdy mężczyźni coraz gwałtowniej wyrażali nienawiść do przestępców i wzajemną nieufność, obsesyjnie doszukując się nowych, niezwykle poważnych konsekwencji tragedii, kobiety identyfikowały się z dziewczyną i doskonale rozumiały jej cierpienie, ponieważ zamach na cześć Valli przypominał im o wspólnym dla nich wszystkich nieszczęściu, jakim była ich płeć. Po wstrząsie i przerażeniu, jakimi zareagowała na wiadomość o ataku, umysł Charity ogarnął wielki niepokój. Ostro, z rosnącą irytacją odpowiadała na uwagi swoich szwagierek, Kamalambal i Kaveri, pokrzykiwała na służbę i raz po raz karciła Rachel, swoją najstarszą córkę. Początkowo sama była tym zaskoczona, lecz szybko zrozumiała, że przyczyną jej zachowania są towarzyszące wypadkowi okoliczności — zgwałcona dziewczyna była mniej więcej w wieku jej ukochanej córki i wkrótce miała wyjść za mąż. To samo mogło przecież spotkać Rachel i jej matka nie byłaby w stanie temu zaradzić. Charity powtarzała sobie, że Rachel nic się nie stało, że nic złego nie może jej się przydarzyć, ale wcale jej to nie uspokajało. Karała córkę za dręczące ją samą troski, raz uderzyła Rachel za to, że zapomniała namoczyć w wodzie cebulę na pachidi, drugi raz za plotkowanie ze służącą. Wreszcie Rachel wy buchnęła płaczem, a wtedy Charity przytuliła ją i zaczęła pocieszać. Siłą woli uspokoiła się i skoncentrowała na przygotowywaniu posiłków oraz na wielu innych pracach, które musiała zakończyć przed wieczornym zebraniem panczajatu. — 54 — Przez cały ciągnący się bez końca poranek do Dużego Domu docierały nowe wieści. Zgwałcona dziewczyna miała jakoby fatalny punkt w horoskopie urodzeniowym, a także menstruacyjnym. Podobno był to przerażający znak mula natchatti-ram, który w pełni tłumaczyłby jej nieszczęście. Zaraz potem okazało się, że powodem tragicznego wydarzenia nie był znak mula natchattiram, lecz naga dosham, którego obawiano się jeszcze bardziej. Kilka kobiet twierdziło, że widziało duże, przypominające kształtem kobrę przebarwienie na skórze w pobliżu wzgórka łonowego Valli, znak, który ostrzegał o istnieniu niewidzialnego węża w narządach płciowych dziewczyny i zapowiadał śmierć pierwszego mężczyzny, który odbędzie z nią stosunek. Mówiono, że rodzice Valli ukrywali ten fakt, obawiając się, że córka nigdy nie znajdzie męża. Inni utrzymywali, że tragedia nie miała nic wspólnego z horoskopami, a gwałtu dokonał porzucony kochanek Valli. Charity prawie nie znała rodziny skrzywdzonej dziewczyny, lecz nim nadeszło południe, chcąc nie chcąc wysłuchała opowieści o ich życiu, przy czym większość szczegółów była zmyślona. Dowiedziała się, że Ponnammal, matka Valli, urodziła ostatnio dziewiąte dziecko, chociaż zbliżała się już do czterdziestki i okres jej płodności powinien się kończyć. Usłyszała, że nieszczęście nawiedziło rodzinę z powodu klątwy, którą mieszkający dwie wioski dalej szwagier ojca Valli rzucił na niego za niezwrócenie pożyczki. Szczegóły i historie stawały się coraz barwniejsze i bardziej poruszające, dzięki czemu Charity mogła przynajmniej częściowo zapomnieć o gnębiącym ją wcześniej niepokoju. Zabrała się do przygotowywania lunchu dla Salomona. Liczyła na to, że będzie miała okazję omówienia z nim strasznego wypadku, lecz długoletnie doświadczenie nauczyło ją, że musi poczekać na odpowiedni moment. Dwadzieścia lat wcześniej przyjęła do wiadomości, że jej zadaniem jest sprawne prowadzenie domu i że nie ma żadnej roli do odegrania w spra- — 55 — wach wioski. Jeżeli nawet miała co do tego jakieś wątpliwości, raz na zawsze rozwiał je incydent, do którego doszło niedługo po jej przybyciu do Chevatharu. Zony dwóch wieśniaków zwróciły się do niej z prośbą o mediację w kłótni o ziemię i Charity obiecała im, że pomówi o tym z mężem. Kiedy poruszyła temat, podając kolację, Salomon uderzył ją po raz drugi w krótkiej historii ich małżeństwa. Wstrząśnięta i przerażona Charity zrozumiała, że nie wolno jej się wtrącać w nieswoje sprawy. Po tamtym doświadczeniu nauczyła się czekać na właściwą chwilę i szukać innych, pośrednich metod wywierania wpływu na wydarzenia. Nauczyła się wykorzystywać swój wdzięk, umiejętnie i łagodnie wracać do pewnych kwestii i prosić, kiedy należy. Podając Salomonowi lunch, natychmiast się zorientowała, że nie jest to odpowiednia chwila. Salomon nie zdradzał ochoty do rozmowy i prawie nie tknął jedzenia. Szybko umył ręce i wyszedł. Jego zły nastrój zmartwił Charity. Pragnęła mu pomóc, ale co mogła zrobić? W milczeniu siedziała nad własnym posiłkiem, nie czując smaku potrawy. Wreszcie podjęła decyzję i zaczekawszy, aż w domu zapanuje popołudniowa senna cisza, wymknęła się tylnym wyjściem. Salomon nie byłby zadowolony z tego, co planowała zrobić, ale nie musiał przecież o tym wiedzieć. Charity zarzuciła sobie sari pallu na głowę, aby ochronić ją przed słońcem i ukryć się przed spojrzeniami ciekawskich, a potem szybkim krokiem ruszyła w kierunku części wioski zamieszkanej przez Andaverów. Dopiero na początku ścieżki wiodącej między niskimi, krytymi słomą lepiankami uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje się dom Valli. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatni raz tu była — może pięć, może dziesięć lat temu. Między domami kręciło się niewiele osób. Oszołomione upałem muchy siedziały na brzegu kanału ściekowego i obła-ziły brudne, usmarkane buzie gromadki pozbawionych wszel- — 56 — kiej energii dzieciaków, które przykucnęły w prawie przejrzystym cieniu palmy kokosowej. Na widok żony naczelnika wioski dzieci ocknęły się i otoczyły ją zwartym kręgiem. Nagle Charity zauważyła znajomą kobietę, która siedziała na progu swojej chaty, od niechcenia iskając włosy córki. Kobieta także ją dostrzegła i pośpiesznie się podniosła. Gdy się dowiedziała, o co chodzi, podprowadziła Charity do domu Valli. - Dziewczyna śpi, vaidyan dał jej napój nasenny, ale to i tak nic nie pomoże, amma. Po przebudzeniu przypomni sobie, co się z nią stało. Sen nie przywróci jej czci... Charity podziękowała kobiecie i schyliła się, aby wejść do domu. W dusznym, pozbawionym okien pomieszczeniu ujrzała niewyraźny zarys leżącej na macie postaci, przykrytej starym sari. Valli pogrążona była w głębokim śnie i ciężko oddychała. Przy drzwiach siedziała matka dziewczyny, karmiąc niemowlę. Dwie inne kobiety, sąsiadki, plotkowały przyciszonymi głosami pod ścianą i od czasu do czasu nachylały się nad Valli, żeby odgonić przysiadające na jej wargach muchy. Na widok Charity obie natychmiast się ożywiły i jedna przez drugą zaczęły witać się z nowo przybyłą i opowiadać jej najświeższe nowiny. Matka Valli siedziała w milczeniu, z otępiałym wzrokiem wbitym w twarz żony thalaivara. To okropne, pozbawione łez, emocji i nadziei spojrzenie obudziło nowy niepokój w sercu Charity. Wreszcie w całej pełni dotarło do niej, co przeżywa ta matka i ta rodzina, a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nigdy się nie dowie, jak bardzo cierpią. Ogarnęło ją poczucie winy i wstydu, że myślała głównie o własnej córce, zapominając o tych, których w największym stopniu dotknęła ta tragedia. Była zadowolona, że zdecydowała się tu przyjść, chociaż wątpiła, czy jest w stanie w jakikolwiek sposób pomóc kobiecie, która, jak jej się wydawało, przekroczyła już granicę smutku i pogrążyła się w ponurej, beznadziejnej rozpaczy. — 57 — - Przybyłam w imieniu thalaivara - skłamała gładko. -Mój mąż chciał wiedzieć, czy można wam jakoś pomóc... Matka Valli nie odpowiedziała. Charity miała zamiar przemówić do niej jeszcze raz, lecz jedna z kobiet odchrząknęła i zmierzyła ją uważnym spojrzeniem. - Nic nie można zrobić - odezwała się. - Co się stało, to się nie odstanie, nikt nie odmieni losu Valli. Powinniśmy tylko mieć nadzieję, że jej cierpienie wkrótce się skończy. Charity odwróciła się ku kobiecie, słuchając jej dalszych słów. Dziewczyna urodziła się pod złą gwiazdą, płaci teraz za grzechy popełnione w poprzednim życiu, następne wcielenie na pewno okaże się dla niej lepsze... Słowa płynęły gładko i szybko, wypełniały półmrok łagodnymi dźwiękami. Po chwili kobieta umilkła i wtedy w pomieszczeniu słychać było tylko ciężki oddech uśpionej dziewczyny, wydobywający się z jej płuc chyba tylko za sprawą siły woli, i głośne gaworzenie niemowlęcia, szukającego piersi matki. Nic tu po mnie, pomyślała Charity. Te kobiety zrobiły już krok naprzód, one będą w stanie pomóc Valli i jej matce znacznie skuteczniej niż ja. Nie ma tu gniewu ani wściekłości, które zachęcały mityczną Kannagi do wywarcia zemsty na prześladowcach. Wszystko ma zupełnie inną, praktyczną twarz, może jedyną, jaką chcą widzieć kobiety z wioski. Istnieje dobro i zło, i oba te aspekty są niezbędne do utrzymania świata w stanie równowagi. Człowiek złorzeczy losowi tylko wtedy, gdy go nie rozumie. Charity wiedziała, że tak właśnie jest, ale w swoim niepokoju o Rachel zupełnie o tym zapomniała. Szybko wstała, mamrocząc słowa współczucia, wydobyła z sakiewki u pasa kilka monet i wcisnęła je do ręki kobiety siedzącej najbliżej Valli. Gdy się schyliła, aby wyjść na zewnątrz, ruch powietrza poderwał do lotu obsiadające niemowlę muchy. Chwilę unosiły się nad dzieckiem, ociężałe i senne, lecz zaraz znowu opadły na drobne rączki i buzię. — 58 — 9 Pod wieczór, po skończeniu rozdziału, nad którym właśnie pracował, znacznie spokojniejszy niż rano ojciec Ashworth postanowił przejść się po plaży. W Chevatharze zachód słońca był równie wspaniały i przykuwający uwagę jak wschód, a tego wieczoru wydawał się jeszcze bardziej imponujący niż zazwyczaj. W miarę jak słońce pogrążało się w morzu, na niebie i wodzie rozpoczynała się wspaniała gra światła i kolorów. Lśniące błyskawice i promienie, pomarańczowe, czerwone, złote i jasnofioletowe, rozchodziły się we wszystkich kierunkach. Rybackie katamarany wracały z morza, podobne do smukłych czarnych pocisków mknących po rudobrązowych falach. Na płyciźnie jeden z rybaków wyskakiwał z łodzi i kierował jej dziób we właściwym kierunku, a drugi, stojąc przy burcie, precyzyjnymi, rytmicznymi ruchami sterował katamaranem. Widok ten był pełen ponadczasowego uf oku, podobnie jak obraz fal, nieba i zachodzącego słońca. Powrót łodzi w blasku niknącego słońca napełnił serce ojca Ashwor-tha głęboką melancholią, która nie miała nic wspólnego z ostatnimi wydarzeniami — duchowny często popadał w podobny nastrój o tej porze dnia. Dziwne, ale nie było to przygnębienie, raczej poczucie, że coś dobiega końca, że noc kładzie kres triumfom i klęskom dnia, przyjemnościom i przykrościom. Był to decydujący moment, oddzielający światło od ciemności, a jego majestat i potęga brały się z ponadcza-sowości. Dzisiejszy zachód słońca niczym nie różnił się od czasu, gdy tchnienie Bożego Ducha poruszyło wody, i od wszystkich późniejszych. Ashworth przypomniał sobie wersety z Księgi Koheleta: Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie czasy. Słońce wschodzi i zachodzi, — 59 — i ?? miejsce swoje spieszy z powrotem, i znowu tam wschodzi. * Duchowny poszedł dalej i zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka Chevathar przecina barwne piaski i wpada do spokojnej zatoki Mannar. Pamięć podsunęła mu kolejne wersety z ulubionej biblijnej księgi: Wszystkie rzeki płyną do morza, a morze wcale nie wzbiera; do miejsca, do którego rzeki płyną, zdążają one bezustannie.** Potem następował wers, którego nie mógł sobie przypomnieć, i wreszcie tamten, porażający swym pięknem: To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.*** Prawie wszystkie łodzie dobiły już do brzegu, a słońce znaczyło czerwoną barwą szlak rybaków. Niewielkie, kruche łódki, zgrabne, utwardzone pracą ciała mężczyzn, potężna płaszczyzna plaży - wszystko to było od lat niezmienne, takie samo. Tłem tej sceny równie dobrze mogłoby być Jezioro Galilejskie, a ci zwyczajni robotnicy mogliby być tymi, których Pan powołał do łowienia ludzi. Przez głowę Ashwortha przemknęła myśl, że Jezus czułby się tu jak w domu. Jego uczniami byli przecież cieśle i rolnicy, którzy prawdopodobnie niewiele różnili się od wieśniaków z Chevatharu. Żyli i pracowali pod rozpalonym słońcem, cierpieli pod nałożonym przez kolonialistów jarzmem, doświadczali * Księga Koheleta, 1, 4-5; wszystkie cytaty z Biblii Tysiąclecia. ** Tamże, 1, 7. *** Tamże, 1, 8. — 60 — działań szatana, gwałtów, morderstw, słuchali dysput... Patrząc na rybaków, wyciągających na piasek swoje łodzie, zastanawiał się, jak brzmiałaby nauka Jezusa, gdyby żył i nauczał w Indiach. Na pewno tak samo, zmieniłyby się tylko szczegóły przypowieści. Zamiast winorośli i drzewa figowego pojawiłby się w nich ryż i drzewo mango, zamiast wina arak z soku palmowego, zamiast dobrego Samarytanina dobry Marudarczyk. Zasadnicze prawdy pozostałyby niezmienione, nie mogłyby się zmienić, ponieważ Syn Boży został ukształtowany przez okoliczności bardzo podobne do tych, jakie towarzyszyłyby jego życiu w Chevatharze. Daleko na plaży dostrzegł samotną postać, zwróconą twarzą do zachodzącego słońca. Materiał szafranowego koloru, który omotał sobie wokół bioder ten prawie niewidoczny człowiek, pozwolił ojcu Ashworthowi natychmiast go rozpoznać. Był to stary poojari ze świątyni Muruhana i gdyby ta scena rozgrywała się o świcie, nie o zmroku, najprawdopodobniej rytmicznie wyśpiewywałby właśnie jedną z najmocniejszych mantr, jakie bogowie łaskawie przekazali ludziom, mantrę Gayatri, tę samą, której poojari nauczył chrześcijańskiego duchownego, zanim zaczął się wycofywać ze swoich obowiązków i ze świata. Nagle w umyśle ojca Ashwortha pojawił się niepokojący obraz. Powiedziano mu kiedyś, że nietykalnym i najniższym z niskich nie wolno nawet przysłuchiwać się tej mantrze, a gdyby już ją usłyszeli, ich uszy zostałyby zalane stopionym ołowiem. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zrozumie kraj, który teraz był jego ojczyzną. Czy zdołam zrozumieć go na tyle, aby stać się prawdziwie użytecznym narzędziem Twojej woli, Panie? - pomyślał. Nadszedł czas, aby udać się do domu naczelnika wioski. Kiedy ruszył w tamtą stronę, do głowy przyszło mu pytanie z Psalmu 137: Jakie mamy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie?* * Księga Psalmów, 137, 4. — 61 — Gdy dotarł na miejsce, już gęstniał mrok. Weranda była pusta. Ashworth przeszedł na tył domu z nadzieją, że uda mu się znaleźć tam Charity i Kamalambal. Ponieważ był tu częstym gościem, nieuwiązane podwórkowe psy powitały jego przybycie zaledwie kilkoma szczęknięciami, potem zaś zajęły się bardziej interesującymi sprawami. Przy domu kręcił się tylko Daniel. Chłopiec bawił się czymś na kopczyku ziemi. Słysząc zbliżające się kroki, podniósł głowę i uśmiechnął się. - Spójrz, ojcze, co znalazłem dziś po drodze do domu, obok tego wielkiego pojemnika na wodę przy rzece... Duchowny spojrzał na dwa małe, wielkości kciuka żółwie o czarnych skorupach ozdobionych jasnymi, gwiaździstymi kształtami, niepewnie posuwające się po ubitej ziemi. - Cudowne. Powinniśmy spróbować się dowiedzieć, jaki to gatunek. - Czy one urosną? - Nie sądzę. Nie przypominają żadnych znanych mi żółwi lądowych, które podobno czasami osiągają gigantyczne rozmiary. - Appa jest dziś w strasznym humorze - oznajmił Daniel, niespodziewanie zmieniając temat. - Wiem. Nie bez powodu... - Przyszedłeś na zebranie, ojcze, prawda? - Tak, synu. Gdzie jest twoja matka? - W kuchni. Mam jej powiedzieć, że przyszedłeś? - Nie, nie. Pójdę tam, bo mam jeszcze chwilę czasu do rozpoczęcia spotkania. 10 Zanim zaczęło się zebranie, zapadła już ciemność. Służba zapaliła pochodnie z olejkiem piniowym, których migotliwy blask wydobywał z mroku postaci i twarze przybyłych. Dziedziniec — 62 przed domem i werandę wyłożono kolorowymi matami z turzycy, wyplatanymi w tym regionie. Ashworth zajął miejsce w tylnej części werandy i zauważył, że thalaivar jest pogrążony w poważnej rozmowie z Subramanią Sastrigalem, poojarim świątyni Muruhana. Był pewny, że Salomon namawia kapłana, aby utrzymał spokój wśród Vedharów. Ashworth usłyszał, a raczej poczuł, jak jego stawy protestują, kiedy sadowił się na ziemi. Wiele miesięcy upłynęło, zanim przywykł do takiego sposobu siadania, ale w końcu stał się on dla niego bardziej naturalny niż korzystanie z mebli. Niestety, ostatnio wiek zaczął dawać się jego stawom we znaki i czasami Ashworth żałował, że nie ma wygodnego fotela. Potoczył wzrokiem po widocznych w świetle pochodni twarzach. Byli tu wszyscy - Vakeel Perumal, jak zwykle ubrany w nieskazitelną biel, Muthu Vedhar, imponujący przywódca społeczności Vedharów, który pod względem majątku i prestiżu ustępował tylko Salomonowi, Swaminathan, syn kapłana, który praktycznie rzecz biorąc, przejął nadzór i opiekę nad świątynią Muruhana, grupa wioskowych urzędników i dzierżawców, między innymi Kuppan, ojciec zgwałconej dziewczyny, Chokkalingam, kupiec zbożowy, który parę lat temu przeniósł się do miasta za mostem, niezbyt liczna deputacja pariasów oraz czterech czy pięciu innych. Na werandzie zaszumiało od szeptów, kiedy na dziedziniec wkroczył zastępca tahsildara. Salomon przerwał rozmowę z poojarim i wystąpił naprzód, składając ręce i witając dostojnika krótkim ukłonem. Młody urzędnik odwzajemnił powitanie, wyraził szacunek wszystkim zebranym i usiadł twarzą do zgromadzenia. Salomon zajął miejsce u jego boku. W progu pojawił się teraz sługa, wnosząc na palmowych liściach coocoos, sławne miejscowe słodycze w kształcie plastra miodu, ciemną chałwę, chipsy oompudi oraz bananowe, tłuste, żółte i chrupiące. Ashworth zauważył, że bramińscy kapłani nie otrzymali poczęstunku i że naczelnik pariasów, siedzących w pewnym oddaleniu od pozostałych, został poczęstowany — 63 — ostatni. Podaną w kubkach z liści palmowych maślankę dostali wszyscy. Ach, ten Salomon, on nigdy nie zapomina o zasadach podziałów kastowych, pomyślał duchowny. Po posiłku i wymianie obowiązkowych grzeczności Salomon przemówił do zebranych. - Przyjaciele, bracia, ludzie narodzeni z gleby Chevatharu! - zaczął. - W ten wielki dzień, poświęcony Pangunni Uthi-ram, muszę wam z bólem obwieścić, że zaraza przemocy kastowej i religijnej uderzyła w samo serce naszej społeczności. Wszyscy znacie pewną część faktów, o których mówię, chciałbym jednak podzielić się z wami całą moją wiedzą na ten temat, ponieważ musimy razem się zastanowić, jak wygnać tego demona poza granice naszej wioski. Głos Salomona brzmiał wyraźnie i mocno, blask pochodni obmywał z mroku twarze słuchających w skupieniu mężczyzn, sprawiając, że lśniły jak maski ze złota. - W ubiegłym tygodniu w święto Ram Navami Swamina-tham złapał dwóch członków społeczności Andavarów, którzy weszli na wewnętrzny dziedziniec świątyni Muruhana, aby odprawić modły. Zostali pobici przez innych wiernych, co zdecydowanie potępiam, uważam jednak, że na potępienie zasługuje także postępowanie tamtych dwóch, którzy popełnili wykroczenie przeciwko pradawnym tradycjom i zwyczajom. - Tradycje i zwyczaje są tworem słabych ludzi i zboczonych kapłanów! - ryknął Vakeel Perumal. Salomon zmierzył go wściekłym spojrzeniem. - Nieczyste kasty powinny znać swoje miejsce — mruknął zza pleców prawnika Swaminathan, młody bramiński kapłan. - Co ty powiesz, głupcze? - Vakeel Perumal szybko odwrócił się do bramina. - Każdy, kto zna śastry, wie, że najwięksi prorocy nie byli braminami, lecz należeli do innych kast i dowodzili swojej wyższości za pomocą czynów, nie słów. Bóg Kryszna wypowiedział do Ardźuny słowa, które powtarzają wszystkie święte pisma - liczą się twoje słowa, nie urodzenie. — 64 — - I każdy wie, że jesteś nieprawego pochodzenia - prychnął młody kapłan. Vakeel Perumal zerwał się na równe nogi i zrobił krok w jego kierunku, lecz zatrzymał go rozkazujący głos Salomona. - Skoro nikt z was nie umie zachowywać się z godnością, jaka przystoi starszym naszej społeczności, to czy można się dziwić, że w wiosce zaczynają się panoszyć przybłędy? Zamilczcie, chyba że chcecie stawić czoło mojemu gniewowi. Na werandzie zapanowała cisza, tylko liście palm cicho szumiały w ciemności. Minęło parę minut, zanim Salomon znowu zabrał głos. - Jak wszyscy wiecie, tego ranka ofiarą największego pohańbienia padła córka naszego brata Kuppana, która wkrótce miała wyjść za mąż. Na okrutną ironię zakrawa fakt, że spotkało ją to w dniu, w którym obchodzimy święto zaślubin bogów. Ojciec dziewczyny siedział nieruchomo, jego twarz i cała postać sprawiały wrażenie wykutych w granicie. - Valli została zaatakowana w pobliżu Anaikal. Towarzysząca jej dziewczyna nie rozpoznała złoczyńców, ale sądzi, że byli to obcy. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy odkryliśmy obrzydliwe hasło, wypisane na Anaikal. Ktoś usiłuje zniszczyć spokój i poczucie braterstwa w naszej wspólnocie, depcząc cześć naszych sióstr, matek i córek. Mówiąc to, Salomon patrzył prosto w oczy Muthu Vedhara. Wszyscy zebrani zwrócili na to uwagę i wyciągnęli wnioski z zachowania thalaivara. Muthu natychmiast zareagował, jednym ruchem dźwignął się z maty i wyprostował swoją ogromną postać. - Czy ktoś mnie tu o coś oskarża? - warknął. - O nic cię nie oskarżam, Muthu. Usiądź, proszę. - Nie usiądę i nie pozwolę, żebyś mnie obrażał. - Nie obraziłem cię - odparł Salomon zimnym głosem. - Więc wymyśliłem to sobie, tak? - zapytał Muthu, dramatycznym gestem podnosząc dłonie. Jego zwalista sylwetka — 65 — i płonące gniewem oczy obudziły lęk w członkach zgromadzenia. — Może nie oskarżyłeś mnie wprost, ale czasami wszyscy rozumiemy nawet to, co nie zostało wypowiedziane. Dosyć! Nie zamierzam dłużej uczestniczyć w tym budzącym pusty śmiech zebraniu! Muthu opuścił werandę i zniknął w ciemności, nie zaszczyciwszy spojrzeniem nikogo z obecnych. Dwóch rolników ze społeczności Vedharów, którzy przybyli razem z nim, poszło w ślady swojego przywódcy. Po długiej, długiej chwili Salomon zdecydował się przerwać milczenie. - Naprawdę nadeszła już Kalijuga, Wiek Żelazny, wiek degeneracji, kiedy dharma utyka na jednej nodze, a podłość i zło kroczą przez świat, śmiało wznosząc czoło. Wiedzcie jedno -jako człowiek urodzony na tej ziemi oraz przedstawiciel rządu w naszej wiosce, przysięgam, że temu, kto popełnił zbrodnię, nie ujdzie ona na sucho. Omówiłem tę kwestię z szanownym zastępcą tahsildara, który zapewnił mnie, iż winny będzie ukarany z największą surowością. Wypowiedziawszy te słowa, Salomon poprosił zastępcę tahsildara, aby przemówił do obecnych. Dipty Vedhar krótko i poważnie potwierdził, że rząd z ogromną uwagą rozpatruje wszelkie przejawy przemocy kastowej i społecznej. Powiedział, że gdyby miało dojść do jej eskalacji, zmuszony będzie skierować do Chevatharu oddział specjalnej policji, wyszkolonej w tłumieniu buntów, za co zapłacą mieszkańcy wioski. Poza tym, jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli, trzeba się liczyć z możliwością nałożenia na całą okolicę grzywny. Policja bada sprawę napadu na dziewczynę i kiedy winni zostaną postawieni w stan oskarżenia, czeka ich surowy wyrok. Dipty oświadczył, że ze względu na mieszkańców Chevatharu ma nadzieję, iż zbrodnię popełnili obcy. Zebranie ciągnęło się jeszcze długo. Starsi przemawiali i wypowiadali swoje obawy, lecz gniewne opuszczenie domu Salo- — 66 — mona przez Muthu Vedhara rzuciło ponury cień na spotkanie. Ashworth pomyślał, że teraz wielu będzie twierdzić, jakoby Muthu padł ofiarą niesprawiedliwych oskarżeń ze strony tha-laivara. Czym się to wszystko skończy? Gdzie wybuchnie następny skandal, gdzie wydarzy się następna tragedia? 11 Po zebraniu ponury Salomon Dorai znowu bez apetytu zjadł porcję znakomitego rybnego biryani, specjalności swojej żony, nawet nie czując smaku wspaniałej potrawy. Znowu odmówił, kiedy zaproponowała mu dokładkę, lecz tym razem jego głos brzmiał dość łagodnie. - Nie chce mi się jeść - powiedział. - Czy mogę ci coś przynieść? — zapytała. Salomon pokręcił głową. Charity skierowała się ku drzwiom, ale wtedy mąż poprosił ją, żeby z nim została. Było to niecodzienne zdarzenie, ponieważ rzadko chciał mieć ją w pobliżu podczas posiłku. Salomon umył ręce, Charity zaś, wyrzuciwszy liść platanu, na którym podała mu kolację, usiadła na macie. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wspomnieć mu o swojej popołudniowej wizycie w domu Valli, lecz szybko porzuciła tę myśl. - Zebranie nie poszło dobrze - odezwał się Salomon po krótkim milczeniu. — Muthu odszedł rozwścieczony. Uznał, że oskarżyłem go o tę zbrodnię... — Twarz thalaivara naznaczona była zmęczeniem i niepokojem. - Nie mogę pozwolić, aby sprawa wymknęła mi się z rąk. Gdyby tak się stało, byłby to koniec Chevatharu. - Może powinieneś pomówić z Muthu-anna — rzekła Charity i natychmiast pożałowała swoich słów. O dziwo, Salomon najpierw rzucił jej ostre spojrzenie, ale potem powoli skinął głową. — 67 — - Tak, zamierzam wkrótce się z nim spotkać. Chwilę znowu siedzieli w milczeniu. - Nie nosisz już jaśminu we włosach - niespodziewanie odezwał się Salomon. Charity odwróciła wzrok. Oczy jej zabłysły. W ciągu ostatnich dwóch lat, od czasu, gdy wybudował nowy pokój od frontu, Salomon sypiał sam, natomiast Charity dzieliła sypialnię z córkami. Nie pamiętała już nawet, kiedy ostatni raz rozmawiali nocą. - Na pewno masz wszystko, czego ci potrzeba? Muszę iść i podać posiłek innym... Salomon nie odpowiedział. Patrzył za odchodzącą Charity, a bolesne wrażenia dnia stopniowo znikały z jego twarzy. Później, kiedy Charity skończyła zajęcia w kuchni, wyśliznęła się z domu na dziedziniec. Pod murem rosło tu kilka krzaków jaśminu, których kwiaty nasycały zapachem chłodne powietrze. Szybko zerwała kiść drobnych białych kwiatów i zaczęła pleść z nich girlandę, którą chciała przystroić włosy. 12 Dwa dni po tragedii Valli powiesiła się na drzewie rosnącym na skraju części wioski, zamieszkanej przez Andavarów. Kobiety z Chevatharu gorzko opłakiwały jej śmierć. Przez chwilę każda na nowo przeżywała smutek, którego źródłem było to, że przyszły na świat jako istoty płci żeńskiej, a więc gorszego rodzaju. Lamentowały, że dziewczyna odebrała sobie życie, i modliły się, aby jej następnym narodzinom towarzyszył szczęśliwszy układ planet. Ich żal koiła także nadzieja, że śmierć Valli złagodzi napięcie i sprawi, że życie wszystkich jej ziomków stanie się trochę łatwiejsze i spokojniejsze, przynajmniej na pewien czas. Tak czy inaczej, jakie znaczenie miało ostateczne odejście córki zwykłego chłopa w kraju, gdzie codzienność jest — 68 — trudna i nieprzyjazna... Ku zdumieniu wszystkich wkrótce okazało się jednak, że śmierć dziewczyny wywarła niemały wpływ na dalszą egzystencję mieszkańców Chevatharu. Ponieważ Valli pożegnała się z życiem w niespokojnym okresie, gdy pola nie były jeszcze przygotowane, a cały kraj wrzał frustracją i nienawiścią, śmierć przemieniła ją ze zwyczajnej, jeszcze niezamężnej dziewczyny w broń, która miała pogłębić podziały i animozje istniejące w wiosce. Na wieść o samobójstwie Salomon porzucił myśl o spotkaniu z Muthu Vedharem. Zamiast tego poszedł się zobaczyć z zastępcą tahsildara i namówił go, aby ten przysłał do wioski dwóch policjantów, uzbrojonych w długie karabiny firmy Sni-der, które wydobywano z magazynu tylko w naprawdę wyjątkowych sytuacjach. Jeden miał strzec dzielnicy Andavarów, natomiast drugiemu wyznaczono miejsce w pobliżu domów Vedharów. Spowodowało to natychmiastową i gniewną reakcję ze strony Muthu Vedhara, który nadal pielęgnował w sercu wielką urazę po spotkaniu w domu Salomona. - Albo ty ukrócisz poczynania tego człowieka, albo ja to zrobię! - wrzasnął na swego krewniaka, zastępcę tahsildara. Dipty'emu Vedharowi nawet nie drgnęła powieka. - Wiem, co do mnie należy, Muthu-aiyah - powiedział uprzejmie. - W tej chwili najważniejsze jest utrzymanie spokoju i porządku w wiosce. Nie mogę pozwolić na żadne wybuchy niezadowolenia. - Więc wierzysz, że to ja ponoszę odpowiedzialność za tę napaść? - Skądże znowu - odparł gładko Dipty Vedhar. - I aby podkreślić moje zaufanie do ciebie, odwołam policjanta, któremu wyznaczyłem stanowisko w pobliżu twojego domu. Dlaczego miałbym się obawiać kłopotów, skoro na straży porządku stoi tu tak potężny przywódca jak ty? To pochlebstwo, chociaż nie zamydliło oczu żadnemu z mężczyzn, trochę ułagodziło jednak Muthu, który wprawdzie wró- — 69 — cii do wioski w równie złym humorze jak poprzednio, lecz przynajmniej nie myślał już o gwałtownej zemście. Nastrój Muthu pogorszył się jeszcze bardziej wieczorem, kiedy żona powtórzyła mu zasłyszane w ciągu dnia plotki. Do uszu Saraswati Vedhar dotarły różne wersje okropnego wydarzenia. Przy zbiorniku wody, gdzie razem z nią kąpały się inne zajmujące wysoką pozycję w wiosce kobiety z kasty Vedharów, dowiedziała się, jakoby bliski poplecznik (jak zwykle nieznany z imienia) thalaivara oświadczył, że to Salomon najął czterech zbirów, aby napadli na dziewczynę i wypisali slogan na skale. Wszystko po to, żeby sprowokować Muthu do działania, co z kolei miało dać Salomonowi powód do aresztowania znienawidzonego przeciwnika, a może nawet wygnania go z wioski. Muthu, który w normalnych okolicznościach od razu odrzuciłby fantastyczną interpretację, teraz zaczął się nad nią poważnie zastanawiać i dopiero po pewnym czasie zrozumiał, że ośmiesza się we własnych oczach. Znał Salomona od bardzo dawna i chociaż szczerze go nie lubił, to jednak niechęć nie przyćmiła w nim zdrowego rozsądku aż tak bardzo, by mógł poważnie posądzać thalaivara o tego rodzaju machinacje. Zupełnie inaczej wyglądała sprawa tego oślizgłego prawnika, ale jeśli chodzi o Salomona, to Muthu nie podejrzewał go o podstępne czyny. Oczywiście świadomość, że broni honoru swego wielkiego wroga, w niczym nie zmniejszała zaciekłej antypatii Muthu do Salomona. 13 Muthu Vedhar i Salomon Dorai byli przeciwnikami od wczesnej młodości. Chociaż w wieku osiemnastu lat Muthu był o prawie dwadzieścia centymetrów wyższy od siedemnastoletniego Salomona, nigdy nie udało mu się pokonać go w silam-bu-attam, walce na kije. Opanowanie tej sztuki było podsta- — 70 — wowym kryterium oceny wszystkich młodych mężczyzn z wioski. Salomon nadrabiał niedostatki postury szybkością i zaciekłością, dlatego też Muthu raz po raz przegrywał w starciach z młodszym rywalem. Ożenili się prawie w tym samym czasie, lecz ku rozczarowaniu Muthu, jego żona wydawała na świat córki, natomiast małżonka Salomona synów. Co prawda za trzecim razem żona Muthu urodziła syna, ale Vedhar i tak uważał, że wróg znowu odniósł nad nim zwycięstwo. Muthu bardzo się cieszył, że pierworodny syn Salomona nie wykazuje się typową dla ojca twardością charakteru, ale wkrótce przyszło mu przeżyć kolejne rozczarowanie, ponieważ drugi syn jego rywala, Aaron, dowiódł, że jest jeszcze lepszym atletą niż ojciec. Rywalizacja obu mężczyzn objęła swym zasięgiem wioskę i okolicę. W przeciwieństwie do rodziny Salomona Dorai, ród Muthu Vedhara osiedlił się w Chevatharze stosunkowo niedawno. Rodzina ta przywędrowała z położonego w górnej części kraju miasta Korkai. Pradziadek Muthu, drugi w kolejności syn, zostawił rodzinną posiadłość i ruszył na południe w poszukiwaniu nowej siedziby dla siebie, swojej żony i dzieci. W końcu znalazł miejsce w służbie wielkiego zamindara w sąsiednim okręgu Tinnevelly i zgromadziwszy spory majątek, przeniósł się do Kilanad, gdzie kupił ziemię i zbudował dom w niewielkim osiedlu Vedharów na obrzeżach Meenakshikoil. Rodzinie powodziło się doskonale i na przestrzeni życia dwóch pokoleń jej posiadłość rozrosła się do czterdziestu dwóch akrów pól ryżowych po obu stronach rzeki, nie licząc gajów kokosowych i bananowych. Miasto Meenakshikoil także się powiększyło i zaczęło powoli zbliżać się do granic majątku Vedharów. Ku wielkiemu zaskoczeniu rodziny, ojciec Muthu, Parameshwara Vedhar, oznajmił, że zamierza wybudować sobie nowy dom na pustej działce po drugiej stronie rzeki. Jego bliscy uznali to za oczywisty przejaw daleko posuniętego dziwactwa, jeśli nie szaleństwa. Jakże mógł porzucać bezpiecz- — 71 — ną posiadłość i osiedlać się w miejscu, gdzie będzie musiał sam zmagać się z demonami, rabusiami i przedstawicielami niższych kast, którzy bez wahania byli gotowi zaatakować samotne domostwo? Ale Parameshwara nie dał się odwieść od raz podjętej decyzji. Obietnicą nadania ziemi bądź obniżenia dzierżawy udało mu się nakłonić kilku krewnych, aby mu towarzyszyli. Niedługo później jeszcze większą konsternację rodziny wzbudziła wiadomość, że Parameshwara zaproponował niżej urodzonym, żeby bez żadnych opłat budowali sobie domy w niewielkiej odległości od jego siedziby. W ciągu życia jednego pokolenia gorzej urodzeni przenieśli się, a większość Vedharów przeprowadziła się na drugą stronę rzeki, wchodząc w konflikt z rządzącymi w okolicy Andavarami. Mimo to, chociaż Gnanaprakasam Andavar, ojciec Salomona, i Parameshwara Vedhar nie byli bliskimi przyjaciółmi, darzyli się szacunkiem. Dopiero za życia Muthu obie rodziny zaczęły okazywać sobie wrogość. Antypatia ta zyskała na sile, kiedy Salomon wziął się do uprawiania siedmiu akrów ziemi nad rzeką, do której to działki rościł sobie pretensje Muthu. Jakiś czas temu konsekwencje walk kastowych między Andavarami i Vedha-rami w okręgu przyczyniły się do wzrostu napięcia między oboma rodzinami, lecz aż dotąd nic nie zakłóciło względnego spokoju. Na razie. W ostatnich dniach Muthu obsesyjnie myślał, jak mógłby odegrać się na Salomonie. Tego ranka, po kąpieli, przyszło mu nawet do głowy, aby pójść do thalaivara i wyzwać go na pojedynek, w którego wyniku pokonany na zawsze opuściłby wioskę, lecz szybko porzucił tę myśl. Indie pojedynków i heroicznych czynów wielkich wojowników i nieustraszonych książąt odeszły już w przeszłość, a władze potępiały tego rodzaju poczynania. Muthu doskonale zdawał też sobie sprawę, że nie jest to jedyny powód rezygnacji z tego pomysłu - w głębi duszy wcale nie był pewny, czy udałoby mu się odnieść zwycięstwo. Szedł do domu z tak ponurą miną, ze inni przechodnie omija- — 72 — li go szerokim łukiem, i zadręczał się, roztrząsając swoją sytuację. Podobnie jak Salomon, Muthu wcale nie potrzebował stanowiska thalaivara. Jako drugi pod względem wielkości posiadanego majątku mirasidar w taluąa (jego sto siedemnaście akrów ustępowało jedynie dwustu dwudziestu trzem akrom Salomona), miał dosyć pieniędzy i prestiżu, aby podzielić się nimi z kimś innym. Z łatwością mógłby się przenieść do jednej z należących do niego wiosek i w ten sposób uniknąć konfliktu z Salomonem, ale ich od dawna trwająca rywalizacja wykluczała taką możliwość. Wchodząc po schodach do domu, całkowicie zignorował codziennie gromadzących się tu ubogich, którzy cierpliwie czekali na jego przybycie w nadziei otrzymania pieniędzy, dobrej rady lub jakiegoś przywileju. Po raz nie wiadomo który od chwili ostatniego spięcia z Salomonem zastanawiał się, czy on lub ktoś z jego rodziny kiedykolwiek wpadnie na pomysł, dzięki któremu uda im się wygnać przeklętych Dorai z Chevatharu. Może po prostu jego ród był skazany na to, aby na tej ziemi wiodło mu się gorzej niż Andavarom. Może... Każdy wieśniak wie, że człowiekowi, który nie znajdzie ziemi harmonizującej z jego naturą, nie może się dobrze powodzić. Bramini świetnie mają się na słodkiej glebie, jaką można znaleźć w delcie u ujścia rzeki, i to właśnie dlatego Subramania Sastrigal i jego ambitny młody syn nie wypracowali sobie wielkich sukcesów na kwaśnej ziemi Chevatharu. Mogą sobie udawać, że stawiają się rodzinie Dorai, ale wystarczy, że Salomon głośniej krzyknie, i już kryją się po kątach. Z drugiej strony chyba jednak kunam Vedharów współgra z glebą Chevatharu, nie słodką i nie słoną, lecz lekko gorzkawą, glebą ludzi ziemi, rolników i rzemieślników... W każdym razie tak powiedział Muthu młody kapłan świątyni Murugan, tyle że biedny głupiec zapomniał, iż nie tylko Muthu, ale i Salomon jest rolnikiem i rzemieślnikiem. Salomon i jego rodzina od pokoleń doskonale czuli się i radzili sobie na tej ziemi, co stanowiło najlepszy dowód, iż natura gle- — 73 — by idealnie odpowiada naturze jego kasty. Nie, czerwona ziemia Chevatharu nie pomoże Muthu pozbyć się Salomona... Jeżeli ma odnieść zwycięstwo w walce z rywalem, musi działać śmiało i zdecydowanie. 14 Zawodowe umiejętności i spryt Vakeela Perumala często nie przynosiły spodziewanych efektów z powodu wielkiej niecierpliwości prawnika. Yakeel co jakiś czas był bliski wygranej w ważnym procesie, lecz zdarzało się, że właśnie wtedy tracił zainteresowanie prowadzoną sprawą, obrażał przeciwnika lub po prostu zapominał o istotnym argumencie, przez co jego nieszczęsny klient trafiał do więzienia. Ojciec Vakeela zostawił mu skromny majątek, skutecznie odwodząc syna od wykazania się prawdziwą odpowiedzialnością. Ostatecznie adwokata pogrążyła jednak niedbała obrona klienta z Marudaru, oskarżonego o rabunek z bronią w ręku. Wszystko układało się doskonale do chwili, kiedy zachwycony swoją błyskotliwą linią obrony Vakeel, bardzo bliski uniewinnienia klienta, podjął próbę przekupienia świadka oskarżenia, prawie zupełnie się z tym nie kryjąc. Angielski sędzia nie był rozbawiony i z pewnością pozbawiłby Vakeela prawa wykonywania zawodu, gdyby nie pokaz karkołomnej sprawności retorycznej, dzięki któremu adwokat zdołał jakoś się wybronić. Niestety, jego klient miał znacznie mniej szczęścia i otrzymał maksymalny wyrok za popełnione przestępstwo. Gdy go wyprowadzano z sali, syknął: „Kiedy skończę z tym adwokatem, nawet świnie nie będą chciały żreć jego truchła". Vakeel Perumal zabrał żonę i córkę i opuścił miasto, zanim bandyta zrealizował groźbę. Chevathar, wioska, w której mieszkał daleki kuzyn żony Vakeela, wydała mu się doskonałym schronieniem na czas burzy. Natychmiast po przybyciu do Chevatharu Yakeel zaczął do- — 74 kładać wysiłków, aby mieszkańcy wioski zauważyli jego obecność. Po ruchliwym Salem powolne, spokojne tempo życia w Chevatharze szybko zaczęło go nużyć. Vakeel doszedł do wniosku, że wygnanie uda mu się przetrwać tylko wtedy, jeśli ożywi leniwą egzystencję swoich nowych sąsiadów. Nie miał wątpliwości, że uda mu się wywrzeć wpływ na sprawy wioski. Dysponował sporymi pieniędzmi, miejskim wyrafinowaniem i elegancją, był inteligentny, więc cóż łatwiejszego... Snując ambitne plany, nie wziął jednak pod uwagę własnego charakteru. Ze swoją niecierpliwością i próżnością szybko obraził wszystkich liczących się mieszkańców Chevatharu. Muthu Vedhar pobił adwokata w obecności jego żony i dzieci, ponieważ dowiedział się, że Vakeel nazwał go „głupim bawołem". Intryganckie skłonności przybysza rozdrażniły także Salomona. Część wieśniaków była pod wrażeniem bogactwa Yakeela Perumala, jego piętrowego domu i zbudowanej na zamówienie toalety na podwórzu, lecz Salomon pozostał obojętny. Vakeel uznał, że aby zemścić się na Muthu, powinien przekonać naczelnika wioski, by ten opowiedział się po jego stronie. Gdyby zaś thalaivar zdołał wpłynąć na Muthu albo wygnać go z wioski, Vakeel Perumal automatycznie stałby się drugą pod względem pozycji i ważności osobistością w Chevatharze. Salomon musiałby słuchać jego głosu, dopóki Yakeelowi nie zachciałoby się wystąpić przeciwko thalaivarowi. Chociaż nominalnie Va-keel Perumal był Andavarem, nie czuł szczególnej lojalności wobec kasty. Znaczenie miało dla niego tylko własne dobro, więc bez najmniejszych zahamowań gotów był uknuć spisek przeciwko Salomonowi. Vakeel Perumal dokładnie zaplanował najbliższą przyszłość, nic więc dziwnego, że czuł się bardzo sfrustrowany, kiedy nic nie układało się zgodnie z jego założeniami. Nawet ostatnia inicjatywa zakończyła się katastrofą. Vakeel Perumal wcale nie chciał, aby Valli padła ofiarą gwałtu. Wynajęci przez niego bandyci mieli przestraszyć kobietę z kasty Yedharów w odwe- — 75 — ?i? za atak na Andavarów w świątyni. Prawnik byl przekonany, że potem napięcie między obiema grupami tak wzrośnie, że człowiek o jego inteligencji bez trudu zdoła wyciągnąć korzyści z tej sytuacji. Niestety, nie udało się. Możliwe, że Vakeel jakoś rozwiązałby problem, gdyby nie to, że nadal nic nie układało się tak, jak chciał. Wypisanie hasła na Anaikalu również nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Kto by się spodziewał, że ci dwaj idioci, Salomon i Muthu, wykażą się takim umiarkowaniem? Przez parę dni wyglądało na to, że konfrontacja między nimi jest nieunikniona. Ostry konflikt stworzyłby możliwości, których adwokat nie omieszkałby wykorzystać, lecz teraz wszystko wskazywało, że nic z tego nie wyjdzie, chociaż Vakeel rozpuścił w wiosce plotki, jakoby to Salomon wynajął bandytów, aby zdyskredytować Muthu. Prawnik spodziewał się, że rozjuszony Muthu zaatakuje thalaivara i zostanie pokonany, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Yakeel był głęboko rozczarowany, nie należał jednak do osób, które długo roztrząsają porażki, i od razu zaczął układać nowe plany. Zaraz po osiedleniu się w Chevatharze Vakeel Perumal zamierzał zaprzyjaźnić się z ojcem Ashworthem, ale gdy się dowiedział o wielkim zainteresowaniu duchownego Indiami, do- , szedł do wniosku, że Anglik nie zasługuje na jego uwagę i względy. Paul Ashworth nie zdradzał choćby cienia pogardy dla tubylców, którą inni Brytyjczycy prezentowali w nadmiarze, a w oczach prawnika przekreślało to jego kandydaturę na ważnego i cennego znajomego. Tak się jednak złożyło, że teraz duchowny był jedyną osobą, którą Vakeel Perumal mógł wykorzystać, postanowił więc być dla niego wyjątkowo miły. Kiedy następnego ranka zabrał się do czytania artykułu o przypadającej nazajutrz Wielkanocy, od razu pomyślał o ojcu Ashworcie, a w połowie lektury miał już gotowy plan. Zawołał żonę i obwieścił jej swoją decyzję. - Zostaniemy chrześcijanami - powiedział podniecony. Kamala, spokojna i zrównoważona kobieta, zdążyła już — 76 — przywyknąć do niespodziewanych pomysłów męża oraz entuzjazmu, z jakim do nich podchodził. - Dlaczego? — zapytała bez szczególnego zaciekawienia. — Wydawało mi się, że jesteśmy całkiem szczęśliwi jako wyznawcy własnej religii. - Tak, tak, ale jutro jest Wielkanoc. - I co z tego? - Och, ty głupia kobieto, Wielkanoc to dzień, kiedy Jezus Chrystus, Bóg chrześcijan, rodzi się od nowa. - Czyli jest czymś takim jak awatara Narajany? - Nie, wariatko, nie. Zresztą tak czy inaczej od dzisiaj nazywasz się Maria, a ja Jezus Chrystus. Były to jedyne związane z chrześcijaństwem imiona, na jakie Vakeel Perumal natknął się w dość ogólnym tekście. Właśnie w tej chwili do pokoju weszła jego młodsza córka, Vasanthi. - A ona jak będzie miała na imię? - zagadnęła żona Peruma-la, zdradzając pewne zainteresowanie kwestią zmiany religii. Jej pytanie zbiło z tropu adwokata, ale tylko na chwilę. - Nic się nie stanie, jeżeli Vasanthi także otrzyma imię Maria! — oznajmił wyniośle. - A Nirmala? Ona również zostanie Marią? - Nie, ona nie. Znajdę dla niej jakieś imię. Podaj mi koszulę i spodnie, idę się zobaczyć z chrześcijańskim duchownym. Ojciec Ashworth przyjął Vakeela Perumala we frontowym pokoju na plebanii. - Dzień dobry, aiyah — uprzejmie przywitał się Vakeel. —Jestem Jezus Chrystus. Przez głowę Paula Ashwortha przemknęła myśl, że słuch zaczyna płatać mu nieprzyjemne figle. - Może herbaty? — zaproponował gościnnie. Dopiero po dłuższej chwili rozmowy ojciec Ashworth zorientował się, jaki jest cel wizyty hinduskiego prawnika. Upłynęło już tyle czasu, odkąd ktoś prosił go o chrzest, że z pewnym trudem przyjął do wiadomości słowa Yakeela Perumala, — 77 — potem zaś nabrał pewnych podejrzeń. Nigdy wcześniej nie dostrzegł u adwokata choćby cienia zainteresowania chrześcijaństwem, zadał mu więc kilka pytań, a odpowiedzi, które usłyszał, tylko utwierdziły go w niemiłych przypuszczeniach. Wyglądało na to, że wiedza Vakeela Perumala o nowej wierze jest bardzo uboga. Wyczuwszy niechęć duchownego, Vakeel pośpieszył z zapewnieniem, że pragnie jeszcze tego samego dnia ustawić w pokoju modłów wizerunek Jezusa Chrystusa i wraz z całą rodziną wykonać przed nim pooja. — Religia chrześcijańska nie wymaga tego rodzaju obrzędów — odparł kapłan. - Tak, oczywiście — powiedział szybko Vakeel Perumal. — Nie będziemy robić pooja. Ojciec Ashworth miał już wstać i odprowadzić gościa do drzwi, kiedy nagle przypomniały mu się słowa, wypowiedziane przez Chrystusa do Apostołów w Kazaniu na Górze: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni..."*. Duchowny spojrzał na siedzącego naprzeciw niego mężczyznę i postanowił wyzbyć się uprzedzeń. - Chrzest w prawdziwej wierze to największy dar, jaki człowiek może otrzymać — rzekł powoli. Ledwie wypowiedział te słowa, gdy nagle pomyślał o Szawle w drodze do Damaszku. Postać Vakeela nie promieniała światłością, lecz miłość Boża odmieniała już serca gorszych ludzi. Skoro Pan kazał temu człowiekowi porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia i przywdziać szaty Chrystusa, to kimże jest on, Paul Ashworth, nieudolny rybak, wyruszający na połów dusz, aby sprzeciwiać się temu poleceniu? Biskup na pewno będzie bardzo zadowolony... Po latach posuchy gwałtowna powódź nawróconych (Vakeel Perumal twierdził bowiem, zupełnie niezgodnie z prawdą, że poza jego własną rodziną na wiarę chrześcijańską chce przejść jeszcze dziesięć innych osób) będzie mile widziana. * Łukasz, 6, 37. — 78 — Zanim Vakeel Perumal wyszedł, Ashworth zaprosił go wraz z rodziną na wielkanocne nabożeństwo, które miał odprawić następnego dnia, i wręczył mu dwa egzemplarze Nowego Testamentu. Przedstawił także prawnikowi obszerną listę chrześcijańskich imion i delikatnie odwiódł go od zamiaru wejścia w nowe życie jako Jezus Chrystus. Ostatecznie razem zdecydowali, że Vakeel Perumal będzie odtąd nosił imiona Piotr Jezus, żona prawnika, Kamala — Maria, natomiast jego córki, Vasan-thi i Nirmala, Marta i Hanna. Po powrocie do domu Vakeel Perumal uznał, że jest bardzo zadowolony ze swoich porannych poczynań. Cieszył się, że nie uległ impulsowi przyznania się do przynajmniej pośredniej winy za atak na nieszczęsną dziewczynę Andavarów. Mętnie przypominał sobie, że chrześcijanie wyznają przewinienia kapłanom, lecz co by było, gdyby Ashworth powtórzył potem wszystko Salomonowi? Prawnik był zawiedziony, że duchowny nie ochrzcił go od razu, ale pocieszyła go obietnica, iż w ciągu dwóch tygodni zostanie przyjęty na łono nowej wiary. Vakeel Perumal odłożył na później poranne czynności i skupił się na zajęciu, które przerwał z powodu lektury artykułu o Wielkanocy. Pisał list do gazety „Hindu", pięćdziesiąty czwarty z kolei. Wysyłał zwykle list do redakcji co dwa tygodnie i fakt, że jak na razie publikacji doczekał się tylko jeden z nich, bynajmniej go nie zrażał. Uprawiał to hobby z uporem i miał zamiar pisywać do „Hindu" tak długo, aż redaktor naczelny skapituluje i zacznie dawać do druku wszystkie jego epistoły. Dzisiejszy list trochę różnił się pod względem tematu od wcześniejszych pięćdziesięciu trzech. Wielce szanowny panie, Chciałbym zwrócić uwagę szacownych czytelników Pańskiej wspaniałej gazety na przerażającą zniewagę, jaka spadła na — 79 — cały klan, ogólnie znany jako „Andavaroivie". Jak tuiadomo każdemu przedstawicielowi rasy tamilskiej, Andavarowie wywodzą się od największego z wedyjskich bogów, Indry. To tym boskim korzeniom Andavarowie zawdzięczają swoją wysoką pozycję w społeczeństwie, pozycję władców i przywódców. Wszyscy Andavarowie chlubią się tym, że jeszcze kilkaset lat temu ich królowie panowali nad potężnymi państwami, które teraz leżą pogrzebane pod gorącymi czerwonymi piaskami pustyni. Prawie codziennie odkrywane są nowe ruiny, co potwierdza te wierzenia. Kiedy za sprawą podstępnych i zdradzieckich sztuczek przodkowie naszego wielkiego ludu zostali pokonani przez obcych z północy, Telugu Nayaków, Andavarów wygnano z ich królestwa. Pozbawieni ziemi i przywilejów, naznaczeni przez niepewnych swego najeźdźców piętnem niższej kasty, musieli nauczyć się wielu zajęć i rzemiosł, do których z racji urodzenia nie byli nigdy przeznaczeni. W tym czasie ich wrogowie skwapliwie fabrykowali dowody, z których miało wynikać, iż oni sami są lepszego pochodzenia niż Andavarowie, jednocześnie niszcząc prawdziwe historyczne zapisy, wskazujące, że to Andavaroivie są prawowitymi drawidzkimi kszatrjami, władcami najwyższej rangi. Hańba spadła na nasze głowy, lecz wrogowie Andava-rów powinni się strzec, ponieważ wbrew wszystkim przeciwnościom odzyskamy panowanie nad tamilskimi ziemiami... Vakeel Perumal zapisał w tym tonie jeszcze dwa arkusze papieru, przy czym jego argumentacja z każdym zdaniem stawała się coraz mniej zrozumiała i nieco histeryczna. Zakończywszy tekst uprzejmym zwrotem: „Wasz korespondent z wioski Chevathar, poczta Meenakshikoil, okręg Kila-nad", Vakeel podpisał się zamaszyście jako Piotr Jezus Perumal. Pomyślał sobie, że może redakcja opublikuje list, ponieważ jego autor nosi chrześcijańskie imię. — 80 — 15 Ojciec Ashworth długo nie mógł zasnąć, bo nie dawała mu spokoju myśl, jak thalaivar zareaguje na wiadomość o nawróceniu Vakeela Perumala. Szczerze mówiąc, był pewny, że Salomon nie przyjmie jej z zadowoleniem. Postanowił odsunąć tę przykrą chwilę, lecz teraz, kiedy czekał przy wejściu do kościoła na rozpoczęcie wielkanocnego nabożeństwa, coraz bardziej się denerwował. Usłyszał pierwsze nuty hymnu, śpiewanego może niezbyt melodyjnie, lecz za to z zapałem, i słabo oświetlonym przejściem w murze ruszył w kierunku ambony, jak zwykle myśląc o tym, że szczerze nie cierpi tego mrocznego korytarza. . Z grobu powstał, Zwyciężając wrogów. Wyszedł z ciemnej otchłani 1 żyje na wieki razem Ze świętymi swymi. Zmartwychwstał Pan! Alleluja! Chrystus zmartwychwstał! Kiedy przebrzmiało ostatnie „zmartwychwstał", ojciec Ashworth wyszedł z korytarza i przystąpił do odczytywania nauczania na ten dzień. Nabożeństwo potoczyło się znajomym trybem, z odpowiednimi dodatkami i zmianami, jakich wymagało to wielkie święto, i duchowny zaczął się powoli odprężać. Pamięć podsunęła mu nagle wspomnienie szczególnie złośliwego pastora, który z rozmysłem wybierał nikomu nieznane hymny i cieszył się w duchu (młody wówczas Ashworth był o tym głęboko przekonany) z niepewności i zażenowania swojej trzódki. Kąciki ust drgnęły mu w powstrzymywanym siłą uśmiechu, gdy nagle jego spojrzenie padło na twarz Salomona, który gniewnie i surowo patrzył na niego z pierwszego rzędu °iat. Paul Ashworth natychmiast opanował niewczesną weso- — 81 — łość. Przyczyna niezadowolenia Salomona była oczywista - tuż za nim siedział Piotr Jezus Perumal, do niedawna znany jako Vakeel Perumal, wraz z żoną i dwoma córkami. Wszyscy czworo byli dumnie wyprostowani, na kolanach trzymali swoje nowe Biblie, kobiety miały na sobie najlepsze sari i spódnice, a Vakeel Perumal jak zwykle robił imponujące wrażenie, odziany w nieskazitelnie białe spodnie i koszulę. Nabożeństwo trwało dalej, słowa modlitw padały na tle brzmiącego w tle grzmotu morskich fal. Zerwał się wiatr i za-kołysał pióropuszami palm, niosąc zgromadzeniu wiernych chwilową ulgę w narastającym upale. Ojciec Ashworth poczuł, jak jego wilgotna od potu sutanna wysycha, i przez głowę przemknęła mu dziwna myśl: przed trzystu milionami lat Azja i Afryka były skute lodem na biegunie, podczas gdy Europa i Ameryka Północna prażyły się w podzwrotnikowym słońcu. Czy nie byłoby cudowne, gdyby w niezbyt odległej przyszłości układ kontynentów znowu się zmienił? Zycie w Chevatharze stałoby się idealne, gdyby podczas Wielkanocy zapanował tu chłód. Myśl ta rozwiała się równie szybko, jak się pojawiła, i duchowny ponownie zaczął się zastanawiać, co powie Salomonowi po nabożeństwie. Kiedy „Wierzę" dobiegło końca, ojciec Ashworth, starannie unikając wzroku Salomona, odczytał ogłoszenia parafialne. Wyliczywszy związane z parafią wydarzenia, narodziny i śluby, wreszcie przeszedł do najważniejszej sprawy. - Chciałbym też powitać wśród nas Piotra Jezusa Peruma-la, Marię Perumal oraz Martę i Hannę Perumal - powiedział. Odczytał ostatnie dwa imiona i zerknął na Salomona, lecz naczelnik wioski ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w podłogę. Duchowny miał nadzieję, że duch świąt wielkanocnych przynajmniej w pewnym stopniu odmieni nastawienie Hindusa. Na razie nie mógł sobie jednak pozwolić na to, by myśleć o Salomonie i Yakeelu Perumalu, musiał bowiem wygłosić ka- — 82 zanie. Zamknął oczy, zatracając się w pięknie Wieczystej Prawdy, aby na parę sekund odciąć się od spraw bieżących, i zaczął mówić. Było to jedno z jego najlepszych kazań. Nie wspominając o Andavarach, Vedharach, braminach czy Marudarach, duchowny ostro skrytykował istniejące między ludźmi podziały, podkreślając, że to przez nie człowiek traci wewnętrzny spokój i miłość Boga. — Stańcie się nowym stworzeniem! — zawołał Ashworth, odwołując się do słów św. Pawła Apostoła. - Stworzeniem, które odnawia się na obraz Tego, który je stworzył. Gdzie nie ma Greka ani Żyda, obrzezanego czy nieobrzezanego, barbarzyńcy, Scyty, niewolników ani wolnych, tam Chrystus jest wszystkim i we wszystkim... Nie unikając dłużej spojrzenia Salomona, śmiało zaatakował małoduszne ludzkie uprzedzenia i wybujałą pychę. Mówił, że do Boga prowadzi wiele dróg, i wezwał wiernych, aby pozwolili duchowi Wielkanocy ogarnąć ziemię. Nawet najnowsi parafianie wydawali się rozumieć, że jest to wyjątkowa chwila. - Znoście siebie nawzajem i wybaczajcie jedni drugim, jeżeli macie coś przeciwko komuś. Chrystus przebaczył wam, więc idźcie w jego ślady. Słowa kapłana obmywały wiernych, wydobywając się z głębi, której istnienia w sobie sam Paul Ashworth nawet nie podejrzewał. Zapomniał o wcześniej przygotowanym kazaniu i chociaż nie pochlebiał sobie, że Stwórca przemawia jego ustami, miał wrażenie, że może przynajmniej słyszy Jego głos. Gdy nabożeństwo dobiegało końca, wiatr się wzmógł i nic nie wskazywało, by miał ucichnąć. Wielkie liście okalających misję palm chwiały się z jednostajnym szelestem, podobne do uszu słonia. Pod kierunkiem Charity kobiety z kongregacji przygotowały lunch w cieniu dwóch potężnych drzew puvara-su i rozłożyły maty w trzech długich rzędach. Kiedy goście siadali, kładły przed nimi platanowe liście. Zaraz potem pojawili się pierwsi służący i każdy z gości obmył swój liść wodą z dzba- — 83 — na. Na przestrzeni wielu lat w parafii św. Pawła zawsze podawano wspaniały poczęstunek z okazji Wielkanocy — avial, dwa rodzaje poriyal, pachidi, kootu z surowego mango, curry z baraniny z ryżem, curd z ryżu oraz payasam, lecz w tym roku było tylko jedno główne danie — biryani z baraniny, a następnie paal payasam. Biryani okazało się jednak znakomite. Przyprawiony gałką muszkatołową, goździkami i orzechami nerkowca ryż roztaczał cudowny aromat, miękkie, kruche mięso wprost rozpływało się w ustach. Członkowie zgromadzenia, nie zwracając uwagi na upał, słoneczny żar i unoszące się nad talerzami muchy, poważnie i z ochotą zabrali się do jedzenia. Salomon stał pod murem misji, zapatrzony w morze. Miał na sobie uroczysty, oficjalny strój — wyszywany złotą nicią turban, czarnoszary płaszcz, zapięty pod szyją, nowe białe veshti i nawet buty. Kiedy Paul Ashworth podszedł do niego, mechanicznie odpowiedział na świąteczne życzenia, ani na chwilę nie odrywając oczu od lśniącego złotem i zielenią morza. — Dlaczego przyjąłeś ich do Kościoła? — zapytał w końcu. — Nie nam sądzić tych, którzy pragną Słowa Bożego. — Yakeel Perumal nie pragnie niczego z wyjątkiem wysokiej pozycji dla siebie. — Czyż Pan nasz, Jezus Chrystus, nie zezwolił nawet naj-marniejszym sługom pełnić swojej woli i czy nie posłużył się najmamiejszym narzędziem? — Bardzo wątpię, czy nasz Pan byłby w stanie posłużyć się Vakeelem Perumalem, lecz wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby to on posłużył się Bogiem dla osiągnięcia własnych celów. Vakeel Perumal to kłamliwy, podły drań i nie wydaje mi się, aby któryś z nas dwóch potrafił wyobrazić sobie konsekwencje tego nawrócenia... Obiekt ich rozmowy sprawiał wrażenie trochę zagubionego i właśnie rozglądał się niespokojnie. Wielebny Ashworth uśmiechnął się do niego i to wystarczyło, aby Vakeel Perumal oderwał się od grupy i ruszył w ich stronę. Duchowny serdecz- — 84 — nie przywitał prawnika i Salomonowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo, chociaż jego głos był chłodny i pełen urazy. — Bardzo się cieszę, że teraz mogę nazwać Salomona-aiyah prawdziwym starszym bratem — odezwał się adwokat świę-toszkowatym tonem. Pośpiesznie odepchnął myśli o tym, co mogłoby go spotkać z ręki naczelnika wioski, gdyby ten dowiedział się o jego udziale w tragedii, która rozegrała się w święto Pangunni Uthiram. Poczuł strach i coś w rodzaju wstydu, lecz giętkie sumienie pospieszyło mu na ratunek. Jakże on mógłby odpowiadać za czyny tępych bandziorów, którzy zaatakowali niewłaściwą dziewczynę... Nie zastanawiając się nad tym dłużej, szybko uśmiechnął się do duchownego. - To wspaniała religia, ojcze — oświadczył. — Nacisk, jaki kładzie się w niej na przebaczenie, oznacza, że Salomon-aiyah i ja możemy zostawić przeszłość za sobą i stać się częścią wielkiej trzody jedynego i prawdziwego Boga. Szczerze mówiąc, zamierzałem pomówić z tobą o czymś ważnym, Salomon-anna... Salomon w ostatniej chwili ugryzł się w język, powstrzymując ostre słowa, które cisnęły mu się na usta. Nie starał się nawet ukryć niesmaku, jaki budził w nim Vakeel Perumal. Rzuciwszy gniewne spojrzenie duchownemu, który udał, że go nie zauważył, Salomon odwrócił się na pięcie i oddalił w kierunku swojej rodziny. Na twarzy adwokata odmalowało się upokorzenie, a potem wściekłość. Zażenowanie Paula Ashwortha powiększył fakt, że cała rodzina Dorai odeszła, nawet nie próbując wielkanocnego lunchu. 16 Zanim genetyka, elektryczność i nowoczesne metody nawadniania ziemi wprowadziły kompletny zamęt w porach roku, trudniące się rolnictwem społeczności głębokiego Południa żyły — 85 — według monsunów. Na terenie prawie całego regionu plony zbierano tylko raz, co oznaczało, że przez sześć miesięcy w roku wieśniacy ciężko pracowali w polu, a przez następne sześć nie bardzo wiedzieli, co zrobić z czasem. Pierwsze monsunowe chmury napływały znad Oceanu Indyjskiego w czerwcu i zlewały deszczem wyschniętą ziemię. Księstwo Travancore oraz inne tereny na północy i zachodzie w głównej mierze korzystały z dobrodziejstwa deszczów monsunowych, lecz także dla rolniczej społeczności okręgu Kilanad, nawiedzanego tylko przez przelotne ulewy, oznaczały one różnicę między pełnym brzuchem i widmem głodu. Co więcej, obfite opady w górach na nowo powoływały do życia zasilane deszczówką rzeki, między innymi Chevathar. Po pierwszych deszczach pola zaorywano i przygotowywano pod siew. Bogaci właściciele ziemscy, tacy jak Salomon Dorai, mieli do dyspozycji zwierzęta, które zaprzęgali do pługa, natomiast przeciętni dzierżawcy musieli za opłatą wypożyczać od nich woły, powiększając w ten sposób swoje zadłużenie. Gdy ulewy się nasilały, wiejskie kobiety przesadzały sadzonki ryżu na pola — była to niewdzięczna, katorżnicza praca, w której ulgę niosły ludziom tylko wspólnie śpiewane pieśni i sąsiedzkie pogawędki. Jeżeli deszcze były obfite, pola ryżowe szybko i gęsto obrastały zielonymi jak szmaragdy roślinami. W porze dojrzewania ziarna nadchodziły deszcze monsunowe z północnego zachodu, a wieśniacy modlili się, aby nie zniszczyły one plonów. Wreszcie zielone listki przybierały złocistą barwę i wtedy można było już zbierać ryż. W wioskach wrzało życie, trwały dni zbioru ryżu, a potem przychodziła pora na tysiąc innych prac. Trzeba było wymłócić łodygi ryżowe na kamiennych lub drewnianych płytach, wydobywając z nich ostatnie nasiona, a następnie ładować ziarno na zaprzężone w bawoły wozy, które powoli sunęły zakurzonymi dróżkami w cieniu potężnych bani-anów. Jeśli zbiory były udane, w styczniu świętowano ich zakończenie. W czasie tego najradośniejszego święta, zwanego Pongal, — 86 — wieśniacy ubierali się w nowe stroje, dawali sobie podarunki, śpiewali, tańczyli, zanosili dziękczynne modły do bogów i gotowali najwcześniej zebrany ryż, pachnący i słodki niczym oddech niemowlęcia. Ta ostatnia część obchodów była niezwykle mocno osadzona w tradycji Indii. Po pełnych uniesienia i wesela dniach Pongal rozpoczynała się krótka wiosna. W latach dobrych zbiorów, kiedy prawie nikomu nie brakowało pieniędzy i dobrej woli, wszyscy z niecierpliwością czekali na wspaniałe marcowe i kwietniowe święta - Ram Navami, Pangunni Uthiram, początek tamilskiego Nowego Roku, Wielkanoc, zaślubiny Madurai Shri Meenakshi, Mohurram i zakończenie pierwszej połowy roku, pełne dramatyzmu święto Chitra Pournami, przypadające podczas pełni księżyca, zwykle na przełomie kwietnia i maja. Po udanych zbiorach wioski eksplodowały radością, ciepłem i religijnym zapałem, natomiast w latach nieurodzajnych, gdy spichlerze pozostawały puste, wybuchały gniewem, głodem i frustracją, które pobudzały wieśniaków do najgorszych czynów. Wtedy świąteczne obchody często stawały się okazją do kłótni, przemocy i przelewu krwi. Salomon miał zwyczaj odwiedzać wszystkie podległe sobie wioski w miesiącach suchych, kwietniu i maju, aby sprawdzić, jak przebiegają przygotowania do nadchodzącej pory monsu-nowej. Tego roku wysłał do najdalej położonych na południowym wschodzie majątków swego brata Abrahama, natomiast sam postanowił wyruszyć na północ i zachód. Od początku miesiąca w wielu świątyniach dudniły bębny. Intensywność tego dźwięku nasilała się w miarę, jak zbliżało się święto Chitra Pournami. Zwykle o tej porze przedmonsu-nowe lekkie deszcze zraszały już wyschnięte, spękane pola i koryta rzek, dając wieśniakom sygnał do rozpoczęcia gorączkowych przygotowań do sadzenia ryżu, lecz w tym roku, chociaż niebo pociemniało od ciężkich chmur, nie spadła ani kropla deszczu. Kiedy nadszedł ostatni tydzień kwietnia i nadal nie padało, Salomon zaczął się niepokoić. W razie kolejnej suszy — 87 — musiałby zwrócić się do rządu z prośbą o pomoc w kopaniu i studni, a dobrze wiedział, że szanse na pozytywną odpowiedź w tej kwestii są raczej nikłe. On sam mógł się uważać za dziecko szczęścia. Jego pola wydawały mieszane zbiory i przynaj- I mniej część z nich na pewno mimo wszystko przyniosłaby jakiś dochód, lecz gaje mangowe, ryż i bawełna bardzo ucierpiałyby z powodu braku wody. Poza tym w jaki sposób miałby pomóc swoim dzierżawcom i innym wieśniakom, którzy znajdowali się pod jego opieką? Dobrze chociaż, że Muthu zachowywał się spokojnie i nawet Vakeel Perumal, czy raczej Piotr Jezus Perumal, jak Salomon powinien go teraz nazywać, nie sprawiał żadnych kłopotów. Kiedy brat Salomona, Abraham, wrócił z objazdu majątków, jego raport okazał się wyjątkowo mało optymistyczny. Pod wpływem impulsu Salomon zdecydował się już następnego dnia wyruszyć w podróż na północ. Obiecał Paulowi Ashwor-thowi, że wróci na chrzest Vakeela Perumala, który miał się odbyć pod koniec tygodnia. Wiedział, że nie będzie miał czasu uprzedzić o swojej wizycie naczelników i zarządców różnych wiosek, ale szybko doszedł do wniosku, że nie ma powodu, aby się tym martwić. Ponieważ nikt nie wie o jego planach, będzie mógł się przekonać na własne oczy, jak naprawdę wygląda sytuacja. Bez dalszego wahania polecił, aby służba przygotowała do drogi trzy zakryte wozy. Chciał wyjechać następnego dnia przed świtem. Zanim wstało słońce, pożegnał ich cichy świergot rozbudzonego ptaka. Wozy, skrzypiąc i turkocząc, podążały przez zamknięty, uśpiony świat. Dość szybko jechali ubitą drogą, dzięki czemu wkrótce znaleźli się przy moście nad rzeką Chevathar. W Meenakshikoil kilka psów należących do pariasów bez zapału oszczekało niewielki konwój, lecz zaspane kundle wkrótce się poddały. Opuścili miasto główną drogą i skierowali się na pół- — 88 — noc. Otulony kocem Salomon czuł ostry odór swoich wspaniałych bawołów, których rogi przypominały kształtem wyciągnięte do uścisku ramiona. Szepnął krótkie polecenie do ucha woźnicy, ten zaś natychmiast lekko wykręcił ogony potężnych zwierząt. Świetnie utrzymane bawoły nie potrzebowały większej zachęty - od razu ruszyły kłusem i utrzymywały równe tempo. Salomona ogarnęło radosne podniecenie. Rześkie powietrze poranka, zapach i rytmiczny krok szybko biegnących bawołów to było to, co sprawiało mu największą przyjemność. Księżyc prawie osiągnął już pełnię i wisiał nisko na niebie. Do świtu pozostało jeszcze mniej więcej półtorej godziny. Parę kilometrów dalej zjechali z głównej drogi na węższą. Podczas deszczów ścieżka zmieniała się w koryto pełne błota, lecz teraz pokrywała ją gruba warstwa miałkiego jak mąka ryżowa pyłu, który wzbijał się w powietrze i tworzył gęsty obłok za wozami. Posuwali się tylko trochę wolniej, ponieważ bawoły znały drogę i nie trzeba było ich poganiać. Szybko minęli małe lepianki z błota i liści palmowych, przemknęli przez pogrążone we śnie wioski, oblani bladym światłem księżyca. Miejscami ścieżka biegła wzdłuż Chevatharu i wtedy Salomon ze smutkiem patrzył na spękane, zupełnie wyschnięte koryto rzeki. Wspominał, jak blisko dwadzieścia pięć lat wcześniej razem z Joshuą postanowił wybrać się na poszukiwanie źródeł Chevatharu. Było to w porze deszczów monsunowych i około czternastu kilometrów w górę biegu rzeki Chevathar objawił im się jako potworna, wezbrana mętną wodą bestia, grzmiąca i groźna, gotowa w każdej chwili wyrwać się ze swego koryta. Przerwali wtedy wyprawę w miejscu, gdzie rzeka rozlała się szeroko, zrywając drogę i uniemożliwiając dalszą podróż. Obiecali sobie, że wrócą tam w następnym roku, ale nie zrobili tego. Wozy turkotały, posuwając się wzdłuż węższej niż zwykle rzeki. Salomon usiłował prześledzić w myśli bieg Chevatharu do aż do punktu, gdzie brała swój początek jako odgałęzienie wielkiej Tamraparani. Chłopięcą ambicją Joshuy i jego samego — 89 — było dotrzeć w górę Tamraparam, która spływała po zboczu Agastya Malai, góry, na której schronił się sławny mędrzec z północy, Agastja, kiedy dał już krainie Tamilów język, gramatykę i dosyć mitów oraz legend, aby zaspokoić potrzeby kilku pokoleń kapłanów, nauczycieli i skrybów. Agastja uwolnił także Kaveriego, uwięzionego w dzbanie na wodę, pokonał hordy demonów i złych duchów, wypił wodę z oceanu, aby umożliwić bogom unicestwienie ich wrogów, którzy schronili się pod powierzchnią, i oczywiście, co najważniejsze, rozkazał górze Windhji, by przestała rosnąć do czasu, aż wróci z południa, co nigdy nie nastąpiło. Od źródeł wielkiej rzeki Joshua i Salomon planowali powędrować jej brzegiem w dół Ghatów Południowych, przez ogromną równinę Tinnevelly, aż do zatoki Mannar. Tamraparani, rzeka pereł, radżów i riszich, liczyła tylko około stu kilometrów długości, była jednak czczona od najdawniejszych czasów i, podobnie jak Chevathar, odgrywała ważną rolę w wyobraźni młodych chłopców. Chevathar był w gruncie rzeczy zaledwie strumieniem, długim na niecałe czterdzieści kilometrów, i chociaż nie doczekał się poczesnego miejsca w poezji, mitach i opowieściach wędrowców, zasłużył na miano „ich" rzeki, dlatego też nigdy nie przestali żałować, że nie ukończyli przerwanej podróży. Wozy skręciły w prawo zaraz za spiętrzeniem pojedynczych głazów. Droga szła teraz w górę, lecz silne bawoły bez trudu pokonały wzniesienie. Wkroczyli w bardziej dziki i surowy świat, gdzie martwe pola ze sterczącymi jasnymi, wyschniętymi, przyciętymi tuż nad ziemią łodygami ryżu i trawy zaczynały ustępować miejsca akacjom o spłaszczonych czubkach i leżącym tu i ówdzie granitowym i gnejsowym głazom. Młody poborca podatkowy z Ranivoor powiedział kiedyś Salomonowi, że skały w tej okolicy należą do najstarszych na świecie. Jakież niezwykłe historie mogliby zdradzić ci poważni, milczący świadkowie, pomyślał Salomon. Woźnice musieli teraz bardzo uważać, ponieważ szlak był tu prawie zupełnie zatarty — 90 — i tuż przed bawołami co chwilę pojawiały się wystające z ziemi duże kamienie. Wóz mógł tu zgubić koło, albo nawet oś, co byłoby jeszcze gorsze. Zwierzęta zwolniły. Przed podróżnymi z rzednącego mroku wyłoniła się wioska. Kilka lat wcześniej doszło tu do poważnych walk kastowych, w których zginęły cztery osoby, lecz teraz miejsce to tchnęło spokojem. Bez pośpiechu przejechali przez wieś, budząc kakofonię porannych dźwięków — pianie kogutów i ostre naszczekiwanie psów. Paru wieśniaków wyszło z chat, aby popatrzeć na przejeżdżające wozy. Wkrótce znowu wyjechali na pustkowie. Przed nimi rysował się wielki las palm o wysokich, smukłych pniach. Te osiemdziesiąt siedem akrów stanowiło kamień węgielny fortuny rodu Dorai. Wszędzie dookoła ziemia lśniła głęboką czerwienią, zupełnie jakby intensywny letni upał wniknął głęboko w glebę i na dobre się tam zakorzenił. Niebo, nisko wiszące nad lasem palmowym, mieniło się ciemnym szkarłatem i fioletem. Gdyby opuściło się jeszcze trochę, czubki drzew przebiłyby gładką powierzchnię sklepienia, pomyślał Salomon Dorai. Zbieracze soku palmowego już pracowali. Nie mogli zostawić drzew bez opieki, nawet na krótko, ponieważ w lecie i podczas miesięcy monsunowych sok stale wypływał z ponacinanych pni. Salomon zsiadł z wozu i przyglądał się chwilę, jak jeden z pracowników wspina się na wysokie drzewo. Niski, mocno umięśniony i prawie tak czarny jak kora palmy mężczyzna założył sobie na stopy krótką pętlę grube go sznura, a następnie wykonał niewielki skok i uchwycił porowaty pień podbiciem i podeszwami, naprężając wyraźnie rysujące się pod skórą muskuły. Ściskając drzewo, krótkimi skokami ruszył w górę; posuwał się równie szybko, jakby szedł po równej ziemi. Na wierzchołku sięgnął do mięsistej pochwy kwiatu i delikatnie naciął ją małym, zakrzywionym nożem. Spomiędzy fałd lunhgi wyjął malutki gliniany garnuszek, przytwierdził go poniżej kwiatu i zszedł na dół. W tej porze roku drzewo codziennie dawało od trzech do czterech litrów — 91 — słodkiego soku. Cenny „nektar bogów" mógł zostać poddany fermentacji, w wyniku której uzyskiwano mocny alkohol, miejscowy przysmak, ale też można było gotować go w wielkich kotłach aż do otrzymania wspaniałego cukru palmowego. Kilku zbieraczy soku rozpoznało Salomona i zbliżyło się do niego, zdejmując z głów turbany, zawiązując je sobie wokół pasa i kłaniając się nisko. Jeden z nich krzyknął coś i już po paru sekundach trzymał w ręku kubek z liścia palmowego, który z szacunkiem podał thalaivarowi. Inny przyniósł garnek świeżo zebranego soku, słodkiego i aromatycznego, i napełnił nim kubek. Salomon podniósł naczynie do ust i wychylił je do dna, z rozkoszą smakując sok. Pozwolił nalać sobie jeszcze jeden kubek i wdał się w rozmowę ze zbieraczami. Twierdzili, że w tym roku sok spływa bardzo obficie, lecz jeżeli deszcz nie spadnie, za rok sytuacja będzie znacznie gorsza. Rosnący tu gatunek palm był wyjątkowo odporny na suszę, gdyż drzewa zapuszczały korzenie na głębokość prawie dwunastu metrów, lecz nawet te drzewa potrzebowały deszczu. Tu i ówdzie między palmami połyskiwały czerwono płomienie ognisk — to kobiety wygotowywały z soku cukier palmowy. Podobne sceny można było ujrzeć wszędzie na terenie majątku Salomona: odziani tylko w lunhgi mężczyźni wspinali się na drzewa, a na ziemi pomagały im kobiety. Wspinaczka na potężne palmy była ciężką, niebezpieczną pracą i kończące się poważnymi obrażeniami upadki zdarzały się dość często. Czasami zbieracze ginęli na miejscu. Ci nieszczęśnicy mieszkali z dala od swoich rodzinnych wiosek, w małych, marnych lepiankach i dzień w dzień narażali życie dla skromnego wynagrodzenia, lecz wszystko wskazywało na to, że właśnie oni pomogą Salomonowi przetrwać kolejny chudy rok. Salomon spędził parę godzin w lesie palmowym, potem zaś ruszył dalej na północ, do najdalej położonej części majątku, oddalonej jeszcze o pół dnia drogi. W południe trasa małej karawany znowu zbliżyła się do brzegu rzeki. W tym miejscu — 92 — Chevathar leniwie płynął między wysokimi skałami, sterczący-mi z kamienistego dna. Prymitywna zapora, którą Salomon kazał zbudować przed dziesięciu laty, utworzyła owalny zbiornik o głębokości co najmniej dwóch metrów. Nad wodą pochylały swe gałęzie szczodrzeńce, których zwisające kwiaty złociły się intensywną żółcią. W cieniu drzew stało stado chudego bydła, spokojnie przeżuwając pokarm. Wypasający zwierzęta chłopcy pływali w basenie pod tamą, podobni do wielkich brunatnych kijanek. Salomon kazał woźnicom zatrzymać się, zrzucił koszulę oraz lunhgi, pobiegł na brzeg i skoczył do najgłębszej części zbiornika, obficie rozpryskując wodę. Pojawienie się dorosłego, obcego mężczyzny trochę przestraszyło chłopców, ale lęk i onieśmielenie szybko ustąpiły. Zaczęli ze śmiechem oblewać go wodą i uciekać przed nim. Salomon powoli pływał pod tamą, czując, jak jego zmartwienia znikają pod dotykiem gorących słonecznych promieni i chłodnej wody. Ogarnęła go fala wspomnień z dzieciństwa — pamiętał, jak pływał w gliniankach i stawach razem z innymi wiejskimi chłopcami, usiłując gołymi rękami chwytać małe rybki, jak uprawiał zapasy i walkę na kije w miesiącach po zebraniu plonów. Gdyby tak jeszcze to starzejące się ciało mogło zatańczyć w rytm melodii z lat dzieciństwa, pomyślał leniwie. Wyszedł z wody i pozwolił, aby słońce osuszyło mu skórę. Woźnice rozłożyli dla niego matę pod drzewami, z dala od bydła. Salomon miał już zabrać się do jedzenia, kiedy nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Przywołał naczelnego woźnicę, który służył mu od dwudziestu lat, i kazał przynieść sobie taki sam posiłek, jaki mieli spożyć jego ludzie, w zamian za własny. Oddał curry z baraniną, ryż i thoran, starannie zapakowane przez Charity, i dostał ugotowany poprzedniego dnia ryż z kawałkami marynowanego mango. Była to potrawa, którą uwielbiał w dzieciństwie, zanim jeszcze względy kastowe i majątkowe nie odseparowały go od rodzinnej ziemi. Wkrótce potem ruszyli dalej na północ i Salomon poddał się — 93 — cudownej, magicznej aurze popołudnia. Wypoczęte bawoły i utrzymywały równe tempo. Po dwóch godzinach jazdy przez i usianą skałami dziką okolicę zbliżyli się do następnej wioski, j jak zwykle poprzedzani hałaśliwym ujadaniem psów. Tuż nad drogą przeleciało stadko synogarlic o upierzeniu idealnie wtapiającym się w barwy krajobrazu. Salomon sięgnął po strzelbę, którą zawsze zabierał ze sobą w podróż, i oddał parę strzałów z obu luf. Trzy ustrzelone ptaki mogły stanowić smaczny dodatek do wieczornego posiłku. Późnym wieczorem dotarli do okolicy, gdzie gleba była prawie zupełnie czarna. Od celu podróży dzieliło ich już tylko pół godziny drogi. Woźnice cmoknęli na bawoły i wykręcili im ogony, zachęcając zwierzęta do szybszego biegu. Wokół nich jak okiem sięgnąć rozciągała się wielka równina, podzielona na obsadzone bawełną pola. Nad głowami podróżników przeleciało stado wron, niby surowe, ostro zarysowane ślady na złocisto-brązowawej powierzchni nieba. Kilka minut później jechali już przez wioskę, złożoną z szesnastu krytych palmowymi liśćmi lepianek, stojących po obu stronach traktu. Dom naczelnika był nieco większy od pozostałych i zbudowany z cegły, lecz nawet on nie umywał się do małego, trzypokojowego ceglanego domu Salomona. Dobrobyt, jaki zagościł w niektórych rejonach kraju w rezultacie wzrostu popytu na bawełnę, nie zmienił jeszcze oblicza tej wioski, ponieważ tu zbiory ciągle były ubogie z powodu suszy. Najwyraźniej nikt nie spodziewał się przybycia Salomona, bo za niewielką karawaną uformował się tylko orszak zasmarkanych dzieci, psów i wioskowych nierobów. Salomon zajechał prosto pod dom naczelnika. Zaskoczony Appa Andavar, odziany w przybrudzone lunhgi, na widok swego pana gorączkowo zerwał się z maty, na której siedział. Naczelnik wioski był zaniepokojony perspektywą kolejnego suchego roku. Nie miał pojęcia, jak zapewnić utrzymanie wieśniakom i sobie, jeżeli zbiory znowu okażą się marne. Salomon starał się dodać mu odwagi. Wioska była zamieszkana przez — 94 — Andavarów i naczelnik słyszał już o napadzie na Valli, tyle że zgodnie z wersją wydarzeń, jaka do niego dotarła, siedemnaście kobiet zostało zaatakowanych przez całą bandę Vedharów i Marudarów. Salomon powiedział, że osobiście interesuje się i zajmuje sprawą, i nie widzi powodu do lęku. Zanim zdążył zaprotestować, wieśniacy zarżnęli już kozę, pragnąc jak najgo-ścinniej przyjąć szacownego przybysza. Niedługo potem Salomon zasiadł razem z naczelnikiem i starszymi wioski do posiłku składającego się z ryżu oraz rzadkiego curry z koźlęciny, zbyt obficie przyprawionego kurkumą. Upolowane przez niego synogarlice zostały upieczone, ale okazały się niejadalne, nic więc dziwnego, że opinia Salomona o kulinarnych możliwościach gospodarstwa Appy Andavara jeszcze się pogorszyła. Uprzejmie odmówił deseru w postaci soku palmowego z alkoholem, chociaż wiedział, że w tej sytuacji inni też nie będą mogli się napić, nagle bowiem poczuł wielkie zmęczenie i pomyślał, że dobrze byłoby wstać z jasną głową. Położył się dość wcześnie. W domu panował upał i zaduch, wyniósł więc matę na mały ceglany taras. Prawie idealnie okrągły księżyc robił wrażenie przyklejonego do aksamitnego nieba. Salomon odwrócił się na bok i spojrzał w bogatą głębię nocy z dala od lśniącej tarczy księżyca, tam, gdzie gwiazdy połyskiwały i mrugały jak wybłyszczone słońcem drobiny wody. Co jakiś czas srebrzysta strzała przecinała pulsujące lekkim światłem ciemne, onyksowe tło — to gwiazdy spadały szybko, bezdźwięcznie i obficie. Przez głowę Salomona przemknęła myśl, że już od bardzo dawna nie czuł się tak spokojny i odprężony. Zasnął, marząc o gęstych rzędach kwiatów szczodrzeńca, rozjaśniających mury kościoła od strony morza. Wychodzący z kościoła kapłan miał twarz Yakeela Perumala i usiłował powiedzieć Salomonowi coś pilnego i ważnego, lecz on był zbyt wyczerpany, by słuchać. Zapadł w głęboki sen. — 95 — 17 Ukończywszy swoje zajęcia, Paul Ashworth zwykle starał się dotrzeć tuż przed zachodem słońca na plażę, aby poobserwó- , wać igraszki piaskowych krabów. Zwierzęta uciekały przed uderzającymi o brzeg falami, kruche i wolne od skorupy, a następnie zatrzymywały się, kiedy morze się cofało, zupełnie jakby czekały na następne fale, całkowicie obojętne na ten niezwykły taniec. Kraby zbierały się na odwagę i pełzły po białym piasku w stronę morskiej toni, potem zaś znowu zawracały i uciekały, pośpiesznie lub powoli, w zależności od pory dnia, siły fal i pogody. Tego wieczora, przyglądając się flirtowi krabów z falami, duchowny popadł w zamyślenie. Jego oczy śledziły ruchy wody, która zalewała plażę i umykała z niej szybko. Właśnie tacy są najeźdźcy, pomyślał. Fale zmieniają linię brzegową, podobnie jak okupanci. Zostają na krócej lub dłużej, ale nawet po ich odejściu pozostają trwałe ślady ich obecności. Nie wiedział, jak długo jego rodacy zagrzeją miejsce w tym kraju. Sądził, że potrwa to raczej krótko, lecz zdawał sobie sprawę, że Brytyjczycy wywarli już wpływ na Indie i ich mieszkańców. Jednym z rezultatów przybycia Europejczyków do Indii była zmiana sposobu postrzegania upływu czasu. Kiedy Paul Ashworth przyjechał do Indii, zafascynowały go hinduskie wierzenia związane z czasem. Hindusi wierzą, że wszechświat podlega niekończącemu się cyklowi tworzenia i destrukcji. Każdy cykl równa się stu latom w życiu Brahmy, Stworzyciela, i pod koniec cyklu cały świat razem z Brahmą zostaje zniszczony w wyniku kataklizmu. Potem następuje sto lat chaosu, pojawia się nowy Brahma i zaczyna się nowy cykl. Cykl główny dzieli się na wiele pomniejszych. Jeden z podcykli odpowiada jednemu dniowi w życiu Brahmy, który w przeliczeniu ziemskim liczy 4320 milionów lat. Natychmiast po przebudzeniu Brahmy rodzi się świat, gdy zaś bóg układa się do snu, świat — 96 — ulega zniszczeniu. Każdy dzień Brahmy można podzielić na tysiąc Mahajug lub Wielkich Wieków, te zaś z kolei dzieli się na Jugi - Kritę, Tretę, Dwaparę oraz Kali. Kalijuga rozpoczęła się 18 lutego 3102 r. p.n.e. i ma potrwać 432 000 lat. Te pojęcia pozwoliły Ashworthowi lepiej zrozumieć ideę niezwykle „pojemnych" epok w kraju, który uznał za swoją drugą ojczyznę. Jednak teraz wszystko się zmieniało. Cykliczny charakter czasu, zestawiony z jego linearnym i solarnym rozumieniem, zaczynał powoli tracić znaczenie, w każdym razie tak wydawało się duchownemu. Jak inaczej można wyjaśnić fakt, że i w Indiach, podobnie jak na całym świecie, rok 1899 ludzie witali z niepokojem oraz wielkim balastem złych przeczuć? Rozważania Paula Ashwortha były oparte na poważnych podstawach. Nic więc dziwnego, że w Indiach, gdzie skłonni do gniewu bogowie i niełaskawe planety stanowiły stały element życia, obce przesądy zakorzeniły się bardzo szybko. Koniec XIX wieku, zgodnie z kalendarzem gregoriańskim, zaciążył na świadomości i podświadomości wielu ludzi. Jakie złowrogie wydarzenia miały przypaść na początek nowego stulecia? W miarę zbliżania się wielkiego przełomu z coraz większym zapałem i gorliwością odprawiano rytuały i obchodzono święta. Kapłani i astrologowie prosperowali, natomiast innym powodziło się znacznie gorzej. Cały kraj ogarnął nastrój gorączkowego wyczekiwania, wystarczyło przytknąć zapałkę, aby proch eksplodował. Wreszcie nastąpił wybuch, a raczej kilka wybuchów. Na południu doszło do zamieszek w okolicy wielkich spichlerzy Cauvery i Vaigai oraz u podnóża niebieskich gór, otaczających okręg. Kilanad i sąsiednie Tinnevelly należały do najpoważniej dotkniętych terenów. W wiosce koło Me-lur, stolicy Kilanad, miały już miejsce starcia między Andava-rami i Thevarami. W miarę nasilania się upałów do władz zaczęły docierać informacje, że do najkrwawszych walk w regio- — 97 — nie może dojść w Sivakasi, gdzie Nadarowie i Marawarowie, skłóceni od kilkudziesięciu lat, szykowali się do ostatecznej rozprawy. Poborca Hall z Kilanad i jego zajmujący to samo stanowisko kolega z Tinnevelly, podobnie jak wielu innych pracujących w tej prowincji, obawiali się poważnie, by wirus nienawiści nie rozprzestrzenił się na podległe im okręgi. O swoim zaniepokojeniu buntowniczymi nastrojami wśród ludności zawiadomili gubernatora prowincji, który czym prędzej zwołał zebranie Rady. Po trwających dwa dni i dwie noce obradach w Madrasie Rada wydała serię proklamacji, informacji i pilnych zaleceń skierowanych do przedstawicieli królowej. Dokumenty te zostały przekazane władzom innych okręgów za pomocą telegrafu, listów i przez specjalnych posłańców. Ponieważ napięcie stale rosło, nie należy się dziwić, że jeden z czołowych dziennikarzy gazety „Hindu" napisał: „Obowiązkiem przedstawiciela Jej Królewskiej Mości jest natychmiastowe uspokojenie nastrojów i opanowanie sytuacji, zanim wymknie się ona spod kontroli". Egzemplarz gazety z zawierającym te słowa artykułem dotarł do misji św. Pawła w Chevatha-rze tydzień później. Paul Ashworth przeczytał cały artykuł wstępny i westchnął. Do czego to doszło, na miłość boską? Nie miał jednak dużo czasu na zastanawianie się nad fatalną kondycją świata, gdyż dwa dni później, po pewnej zwłoce, Piotr Jezus Perumal miał wreszcie otrzymać sakrament chrztu św. wraz z całą rodziną. Duchowny miał jeszcze jeden kłopot -najmłodszy w wierze członek jego trzódki po wyjątkowo długiej wspólnej lekturze Biblii zwrócił się do niego z pewną prośbą. Przy kawie i murukku oświadczył, że chociaż zdaje sobie sprawę, iż w wierze chrześcijańskiej nie ma miejsca na idola-trię, byłby szczęśliwy, gdyby miał w domu posąg rodzinnego bóstwa, podobnie jak większość mieszkańców wioski. Jednak w przeciwieństwie do tamtych, którzy oddawali cześć założycielowi rodu, innemu zasłużonemu krewnemu lub lokalnemu — 98 — bóstwu, darzącemu ich łaskami, Piotr Jezus pragnął wznieść małą świątynię Jezusa Chrystusa, Ojca Wszechświata. Wiedział, że nie jest to ogólnie przyjęta potrzeba, ale był pod tak silnym wpływem nowej religii, iż chciał obwieścić swoje nawrócenie całemu światu. Szczerość i poświęcenie prawnika przezwyciężyły wątpliwości duchownego. Paul Ashworth doszedł do wniosku, że nie może chyba być nic złego w tym, że chrześcijanin z Chevatharu ma prywatną kapliczkę. W krajach europejskich i innych było to zupełnie normalne. Podarował Vakeelowi Perumalowi litografię przedstawiającą Chrystusa, adwokat zaś powiedział, że zamówi rzeźbiony krzyż i umieści go w kaplicy. Pokornie poprosił Ash-wortha o poświęcenie prywatnej świątyni i wyraził nadzieję, że będzie ona gotowa na dzień przyjęcia chrztu. Duchowny zgodził się, myśląc przy tym, że Salomon byłby zaskoczony zapałem nowego chrześcijanina. Jeżeli ta demonstracja gorliwości nie przekonała thalaivara do świeżo nawróconych członków parafii św. Pawła, to chyba już nic nie zdoła tego dokonać. Poza rodziną Perumalów w czasie ceremonii chrztu w kościele obecny był tylko naczelnik wioski. Po zakończeniu uroczystości wszyscy wyruszyli do kaplicy w domu Perumala, gdzie czekało na nich parę osób. Niewielka, wklęsła konstrukcja ze spojonych zaprawą kamieni, wysoka na trochę ponad metr, stała w cieniu wielkiego banianu naprzeciwko domu prawnika. W środku umieszczono wizerunek Jezusa, oświetlony lampkami płonącymi w małych niszach. Paul Ashworth bez trudu zauważył, że budyneczek praktycznie niczym nie różni się od setek wiejskich świątyń, którymi usiany był cały kraj, i uśmiechnął się z zadowoleniem. Jakże pięknie Pan wtopił się w glebę tej prastarej, tętniącej wiarą krainy... Bez wahania przystąpił do poświęcenia kapliczki i zakończył ceremonię krótką modlitwą. Kiedy obecni podnieśli pochylone do błogosławieństwa głowy, otoczyły ich poranne wiejskie odgłosy — wiewiórki skrzeczały wysoko wśród gałęzi drzew, walcząc o dojrzewające, rubino- — 99 — woczerwone owoce banianu, synogarlice gruchały, gdzieś w pobliżu przeleciało stadko wron, oznajmiając swoją obecność głośnym krakaniem. Ojciec Ashworth zrobił w powietrzu znak krzyża i jeszcze raz pobłogosławił wszystkich. Piotr Jezus Peru-mal miał teraz własną, rodzinną kaplicę. 18 Wieczorem, w dzień święta Chitra Pumami, na samym cyplu Półwyspu Indyjskiego, siedziby dziewiczej bogini Kanya Ku-mari, odbywa się niepowtarzalny spektakl. Na oczach dziesiątek tysięcy wiernych, tłoczących się na czerwono-biało-czar-nych piaskach plaży, słońce zanurza się w punkcie złączenia trzech mórz, barwiąc wodę na kolor krwi. Dokładnie w tym samym momencie wschodzi księżyc w pełni, lśniący chłodnym, łagodnym blaskiem. Ogień i lód, dwa oblicza Boga... Miejscowi twierdzą, że jest to wyjątkowe zjawisko, lecz mieszkańcy tuzina wiosek położonych w górnej części Wybrzeża Koroman-delskiego, między innymi Chevatharu, wykpiwają te zachwyty. Wieśniacy z tej okolicy nie jeżdżą na przylądek Komoryn na święto Chitra Pournami — tłumnie udają się na swoje plaże, przy czym każda wioska chełpi się, że to jej piaski są najczystsze, a widoki najbardziej imponujące. Miał to być ostatni raz, kiedy Subramania Sastrigal, poojari świątyni Muruhana, przewodniczył obchodom. Poojari liczył sobie siedemdziesiąt siedem lat i teraz jedynym jego pragnieniem było medytowanie nad Łaskawą Twarzą Boga i powtarzanie w nieskończoność: Subrahmanyom! Subrahmanyom! Sub-rahmanyom! Jego syn, Swaminathan, przez ostatnie jedenaście lat asystował mu w trakcie odprawiania ceremonii i od następnego roku miał przewodzić im samodzielnie. Przez dwa dni i dwie noce, z bardzo krótkimi przerwami, bębny udakkai towarzyszyły śpiewom wiernych oraz kapła- — 100 — nów, a dzwon w świątyni odzywał się regularnie. Rytuały poświęcone bogu Muruhanowi w Chevatharze cieszyły się wielką sławą i przyciągały gości z całego okręgu. Dziś przypadał dzień, kiedy nawiedzeni przez boga mieli poprowadzić procesję od rzeki do świątyni. Trasa prowadziła przez wioskę, dzięki czemu każdy, kto był świadkiem przybrania przez boga ludzkiej postaci, mógł być pewien błogosławieństwa. Kiedy Paul Ashworth po raz pierwszy ujrzał nawiedzonych przez boga, o ciałach pokłutych dzidami i metalowymi hakami zwanymi alaku, zrobiło mu się słabo, lecz zaraz potem ogarnęła go wielka ciekawość. Była to najbardziej uderzająca manifestacja żywej, aktywnej wiary i zarówno wtedy, jak przy następnych okazjach robiła ona na nim ogromne wrażenie. Wiedział, że nie wszyscy mają do tego taki właśnie stosunek, i dlatego nigdy nie zachęcał swoich rodaków do oglądania ceremonii. Tak czy inaczej, przerażające dostojeństwo nawiedzonych fascynowało go zawsze, nawet po siedemnastu latach. Na przełomie wieków liczba tych, którzy potrzebowali wsparcia Łaskawego Boga, ogromnie wzrosła i tego roku aż czternastu mężczyzn miało nosić alaku. Poprzedzające święto dwa tygodnie spędzili w stanie rytualnej czystości, powstrzymując się od stosunków seksualnych i towarzyskich i skupiając się wyłącznie na bogu. Teraz cała czternastoosobowa grupa, stojąca na brzegu rzeki Chevathar, znajdowała się w centrum uwagi. Obecni byli prawie wszyscy mężczyźni z wioski oraz kilka starych kobiet (młodsze uważano za rytualnie nieczyste). W obchodach uczestniczyła wyjątkowo duża liczba gości — co najmniej trzydziestu paru. Subramania Sastrigal stał zwrócony twarzą do czternastu mężczyzn, wyśpiewując hymny na chwałę Muruhana, podczas gdy jego syn rytmicznie uderzał w bęben uddakai. Zawodowy przekłuwacz hakami alaku, który zawsze przyjeżdżał na święto do Chevatharu, stał obok. Słońce znajdowało się już dość wysoko i śpiewne kadencje świętych inwokacji oraz grzmot — 101 — uddakai łączyły się w nasyconym upałem powietrzu, tworząc kryształową katedrę dźwięku. Czternastu mężczyzn stało w niej sztywno wyprostowanych, powoli wpadając w trans. Nogi jednego z nawiedzonych w centrum grupy zaczęły drgać i niedługo potem całym jego ciałem, od dołu do góry, wstrząsnęły fale religijnej ekstazy. Subramania Sastrigal dał znak przekłuwaczowi, który wraz z pomocnikami niezwłocznie przystąpił do pracy. Przekłuwacz, pochodzący z Melur mężczyzna w średnim wieku, chwycił długą na ponad dwa metry dzidę i zbliżył się do mężczyzny. Jego pomocnicy ujęli nawiedzonego za ramiona, skutecznie go w ten sposób unieruchamiając. Przekłuwacz przycisnął palcami policzki mężczyzny, którego usta zaczęły otwierać się i zamykać jak pyszczek wyrzuconej na piasek ryby. Czubkiem grotu w kształcie liścia przekłuł najpierw jeden policzek, potem drugi i przeciągnął dzidę do połowy uchwytu, tak aby oba końce pozostawały w stanie równowagi. Oczy fanatyka były przez cały czas otwarte, na jego twarzy nie malował się choćby cień lęku, bólu czy tylko dyskomfortu, nie pokazała się także nawet kropla krwi. Teraz już sześciu mężczyzn drżało na całym ciele, wchodząc w coraz głębszy trans. Czterech z nich miało zostać poddanych podobnemu obrzędowi, jeden miał pociągnąć wóz bóstwa ulicami aż do świątyni, natomiast ośmiu pozostałym miało przypaść w udziale przekłucie hakami ozdobionymi kwiatami, li-monami i sakiewkami ze świętym popiołem. Przekłuwacz i jego ludzie pracowali bardzo szybko. Jednemu z oczekujących na przekłucie dzidą nie udało się wejść w trans, co zgodnie z opinią obecnych mogło wynikać albo z tego, że sam nie był wystarczająco pobożny, albo z czyjejś zawiści. Sześciu przekłutych hakami (dwóch uznano za niegodnych uczestniczenia w rytuale) przyozdobiono lśniącymi metalowymi kłami. Jeden nosił haki wbite w skórę pleców i był zaprzężony do małego drewnianego wózka, na którym spoczywała gliniana figurka przedstawiająca bóstwo. Procesja była — 102 — już uformowana i gotowa do wymarszu, pełen radosnego uniesienia tłum czekał. Jedenastu mężczyzn zostało nawiedzonych przez bóstwo, największa grupa na przestrzeni wielu, wielu lat. Stanowiło to oczywisty dowód, że bóg Muruhan łaskawym okiem spoglądał na swoich wyznawców. Procesję poprowadzili nawiedzeni, obficie przystrojeni girlandami kwiatów, namaszczeni wibhuti, obnażeni do pasa i odziani jedynie w czyste białe vesthi. Najpierw udali się do części Vedharów, gdzie zatrzymali się przed domem Muthu Vedhara. Zona Muthu, Saraswati, obmyła im stopy, potem zaś uklękła i przycisnęła czoło do ziemi. Kapłani otrzymali w darze tace z agarbatti, bananami, orzechami kokosowymi i innymi tradycyjnymi rekwizytami obrzędowymi. Swaminathan ujął podany mu toporek i błyskawicznym ruchem rozciął kokos, który następnie oddał rodzinie Muthu. Tacę podsunięto jednemu z nawiedzonych i również zwrócono najbliższym Muthu, teraz już jako święty prasadam. Jakaś kobieta nachyliła się do ucha ciągnącego wózek Kathiresy Marudara i szepnęła, że jej mały synek jest ciężko chory. - Nie martw się, bóg jest z tobą i twoją rodziną - odparł Kathiresa. — Będzie czuwał nad dzieckiem. Upuścił odrobinę vibhuti na dłoń stroskanej kobiety, a ona potarła nią czoło. Procesja powoli ruszyła dalej wąską uliczką. Kobiety z każdego domostwa oddawały cześć nawiedzonym przez boga dokładnie tak samo, jak uczyniła to Saraswati Vedhar. Paul Ashworth przez ostatnie dziesięć lat nie przychodził nad brzeg rzeki, wolał bowiem obserwować spod Anaikalu, jak procesja zbliża się do świątyni. Od paru lat towarzyszył mu Salomon. Tym razem duchowny postanowił wstąpić do domu przyjaciela i razem z nim udać się w miejsce, skąd zamierzali przyglądać się pochodowi wyznawców boga. — 103 — Salomon czekał na niego na werandzie, zaraz więc obaj bez pośpiechu ruszyli w stronę Anaikalu. Kiedy wyłonili się zza ostatniego zakrętu drogi, stanęli jak wryci. Na widok blokującej dalszą trasę przeszkody parę sekund trwali bez ruchu, całkowicie zaskoczeni, potem zaś rzucili się naprzód. Strach i niepokój sprawiły, że ojciec Ashworth pokonał prawie pięćdziesiąt metrów szybciej, niż wydawało mu się to możliwe. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że jeszcze poprzedniego dnia nic nie zagradzało tu drogi, lecz teraz, zbudowana w nocy, tkwiła tu zaimprowizowana pandala z patyków i bambusowych kijów. Zabudowana z trzech stron, sięgała od małej kaplicy Va-keela Perumala z jednej strony drogi aż do jego domu po drugiej i całkowicie uniemożliwiała swobodne przejście. Ashworth z przerażeniem pojął wreszcie, dlaczego nowi członkowie jego trzódki tak szybko i gorliwie przyjęli nową wiarę. Salomon dotarł do pandali przed duchownym, wszystko wskazywało jednak, że pojawili się tu za późno. Z drugiej strony dobiegały gniewne głosy. Obiegli pandalę dookoła i zobaczyli, jak potęż- j ny Muthu Vedhar powala na ziemię Vakeela Perumala. Kilku popleczników prawnika próbowało przyjść mu na pomoc, ale Muthu zmiótł ich bez trudu i z wyciągniętymi rękami pochylił się nad nieruchomą postacią u swoich stóp. Miał już jednym szarpnięciem podnieść Perumala, gdy powstrzymał go gwałtowny, rozkazujący okrzyk Salomona. Tuż za małą grupką zatrzymała się wielka procesja Chitra Pournami. Salomon musiał błyskawicznie zdecydować się na działanie. - Nie brudź sobie rąk tym draniem, ja się nim zajmę! — zawołał. Lecz Muthu, zamiast przyjąć propozycję thalaivara, która dawała szansę na rozwiązanie całej sytuacji, stracił panowanie nad sobą. — Ty nędzny pariasie, postaram się, abyś razem z całą twoją zdegenerowaną rodziną został starty na proch, albo nie nazy- — 104 — wam się Muthu Vedhar! — warknął potężnie zbudowany mira-sidar. Potem Muthu splunął na thalaivara. Wszyscy zamarli. Sekundy mijały, ślina powoli wsiąkała w koszulę Salomona. Wreszcie Muthu, w którego sercu i umyśle rozpętała się dzika burza, z mrożącym krew w żyłach rykiem runął na Salomona. Napastnik był o prawie trzydzieści centymetrów wyższy od napadniętego i silny jak bawół, lecz Salomon także znajdował się w znakomitej formie. Zręcznie zrobił unik i pozornie lekko pchnął szarżującego Muthu, który przeleciał obok niego z impetem kuli armatniej i zarył twarzą w ziemię. Salomon w jednej chwili rzucił się na niego, przygniatając potężne ciało zapaśniczym chwytem. - Ty wielki czarny byku, przez wszystkie te lata tolerowałem ciebie i pracujące dla ciebie stado szakali, bo zależało mi na spokoju — powiedział prosto do ucha Muthu. — Znieważyłeś mnie wobec całej wioski i zapłacisz mi za to. Daję tobie i twoim miesiąc na wyniesienie się z Chevatharu. Jeżeli mnie nie usłuchasz, postaram się osobiście, żebyś pożałował, iż wyszedłeś na świat z łona nierządnicy, która była twoją matką. Muthu oderwał twarz od ziemi, daremnie usiłując pozbyć się z ust smaku pyłu i upokorzenia. - Powiedziałem, że zetrę cię na proch, i zrobię to! — wybuchnął. — Nie ja opuszczę tę wieś, ale ty i twoja śmierdząca rodzina! Jeżeli tego nie zrobicie, zniszczę was! - Jeszcze zobaczymy, kto stąd odejdzie i kto zostanie rzucony na żer krukom i szakalom... Wszystko stało się tak szybko, że nawet gdyby ktoś ośmielił się interweniować, najprawdopodobniej i tak by nie zdążył. Salomon puścił przeciwnika, wstał i nie oglądając się za siebie, podszedł do nadąsanego Vakeela Perumala, stojącego obok pandali. Zatrzymał się przed prawnikiem i mocno go spolicz-kował. - Jesteś hańbą dla naszej kasty i wioski. Masz zabrać swoje — 105 — rzeczy i razem z rodziną wynieść się stąd przed zachodem słońca W przeciwnym razie każę was wyrzucić. Salomon dał znak kilku osobom z tłumu postępującego za nawiedzonymi, które szybko zbliżyły się i zburzyły pandalę. Kiedy było juz po wszystkim, z szacunkiem wskazał kapłanom oraz idącym w procesji, aby przeszli. Bębny znowu zaczęły bić, a przekłuci dzidami i hakami nawiedzeni wraz z resztą pochodu, do którego przyłączył się ponury Muthu Vedhar, minęli kapliczkę i ruszyli dalej w kierunku świątyni Murugan. Tego wieczoru, po raz pierwszy od przybycia do Chevatha-ru ojciec Ashworth nie poszedł na plażę, aby obserwować wspaniały wschód księżyca Chitra Pournami. Zdecydował się podziwiać ten niezwykły spektakl natury z bezpiecznego schronienia, jakie zapewniały mu mury zabudowań misyjnych. Poranne zdarzenia przestraszyły i zaniepokoiły też chyba innych, ponieważ na plaży pojawiło się niewielu wiernych. Tylko księżyc nie zawiódł i gdy słońce pogrążyło się w wielkiej gardzieli oceanu, wzniósł się w górę, ogromny i piękny, niczym zabawka jakiegoś giganta, który dla kaprysu zawiesił go na rdza-wym niebie. 19 Tego roku lato wcześnie zawitało do Chevatharu. Od wczesnego ranka martwe, białe oko słońca zalewało niebo i równinę potwornym żarem. Potem zrywał się przenikliwy wiatr, znany w tym regionie jako Ognisty Wicher, i niósł z sobą pył i tchnienie wielkiego upału, które sprawiały, ze ludziom trudno było oddychać. Koło dziesiątej każde drzewo, skała i budynek wydawały się zyć własnym życiem, drgając i migocząc w rozgrzanym do białości powietrzu. O tej porze nie poruszało się juz właściwie nic poza przedmiotami martwymi. Nawet małe stadka kóz szukały schronienia przed upałem. Zwierzęta kła- — 106 — dły się, zanurzone do połowy ciała w niewielkich kałużach na dnie prawie zupełnie wyschniętej rzeki, lub kuliły się w cieniu drzew. Pewną aktywność przejawiały tylko małe, smoliście czarne skorpiony i nie mniej czarne mrówki, których ukąszenie potrafiło doprowadzić do łez dorosłego człowieka. Krótkie noce nie przynosiły ulgi i ochłody, gdyż nagrzana gleba i skały utrzymywały mniej więcej tę samą temperaturę. Potem zaś, o szóstej rano, na niebie znowu pojawiało się słońce. Przez większą część maja Dipty Vedhar krążył między Muthu i Salomonem, starając się nakłonić obu mężczyzn do zawarcia pokoju. Odetchnął, kiedy koniec miesiąca, data wytyczona przez Salomona, minął bez żadnych incydentów. Na pewno przyczynił się do tego fakt, że Vakeel Perumal zniknął zaraz po obchodach Chitra Pournami i nie pokazał się więcej w Chevatharze. Ojciec Ashworth zdołał odwieść naczelnika wioski od spełnienia groźby i na równi z zastępcą tahsildara cieszył się, że nie doszło do konfliktu. Wtedy właśnie, 6 czerwca 1899 roku, w położonym w sąsiednim okręgu mieście Sivakasi rozgorzały najkrwawsze zamieszki, jakie kiedykolwiek miały miejsce w tym regionie, i napięcie w Chevatharze znowu wzrosło. Muthu Vedhar postawił Salomonowi Dorai ultimatum — Salomon miał opuścić wioskę do zachodu słońca 15 czerwca, jeżeli nie chciał ściągnąć na głowę swoją i swojej rodziny gniewu Vedharów. W odpowiedzi Salomon wychłostał posłańca do krwi i kazał mu powtórzyć Muthu podobnie sformułowane przesłanie - jeżeli Muthu pozostanie w Chevatharze po 15 czerwca, gorzko tego pożałuje. Muthu, który spodziewał się takiej odpowiedzi, przystąpił do przygotowań. Na początek wysłał gońców do wspierających go grup kastowych z sąsiednich wiosek — Marudarów, Palla-now, Thevarów — z żądaniem, aby przybyli do Chevatharu i się do niego przyłączyli. W zamian za pomoc obiecał im ziemię 1 dobra z grabieży. Odbył też burzliwą rozmowę ze swoim — 107 — krewniakiem Dipty Vedharem i oznajmił, że jeśli zastępca tah-sildara nie postąpi zgodnie z jego poleceniami, spotka go ten sam los, co naczelnika Chevatharu. "W Melur, stolicy okręgu, poborca Hall, który właśnie wrócił z wyprawy do targanej kłótniami wioski, otrzymał pilną wiadomość od biskupa. Podobno duchowny prowadzący misję w Chevatharze zawiadomił swego zwierzchnika, że jeśli władze natychmiast nie podejmą odpowiednich działań, w wiosce może dojść do zamieszek równie niebezpiecznych i krwawych jak w Sivakasi. Zaalarmowany Hall wyruszył do Chevatharu w asyście nadkomisarza policji okręgu oraz kilku policjantów i służących. Pokonali jedną trzecią drogi do wioski, kiedy musieli przerwać marsz, ponieważ wąską drogę zablokowała ogromna karawana zaprzężonych w bawoły wozów, która z nieznanego powodu nagle się zatrzymała. Nathaniel Hall, wysoki, szczupły mężczyzna o krostowatej twarzy, denerwował się i wiercił w siodle. Po obu stronach drogi widać było nierówne, jakby postrzępione występy skalne, które uniemożliwiały wyminięcie przeszkody. Nadkomisarz wysłał kilku ludzi przodem, aby spróbowali przyspieszyć marsz karawany. Straszliwy upał wprost zapierał dech w piersiach. Hall czuł, jak pot spływa mu po czole i karku, wsiąka w kołnierzyk i rozległymi, brzydkimi plamami znaczy materiał koszuli na plecach i pod pachami. Boże, jakże on nienawidził tego kraju! I pomyśleć, że wytrzymał tu siedem lat, całe siedem lat, chociaż każda minuta, jaką spędził w Indiach, była dla niego powodem cierpienia. Nie cierpiał upału, much, ciemnoskórych, paskudnych tubylców, swojej pracy i kolegów. Tłusta mucha zatoczyła krąg nad głową Halla, powtórzyła manewr i w końcu przysiadła na jego twarzy. Anglik odegnał ją gorączkowym, gniewnym ruchem. W tej samej chwili stojąca przed wozami krowa podniosła ogon i wyrzuciła z siebie kilka zielon- — 108 — kawobrązowych placków. Odór szybko dotarł do nozdrzy Halla, który wreszcie stracił resztkę opanowania i gwałtownie odwrócił się do jadących za nim dwóch hinduskich policjantów. _ Mają natychmiast ruszyć! — warknął. —Jeżeli trzeba, zastrzelcie ze dwie krowy! Może to ich czegoś nauczy! _ W Indiach nie wolno strzelać do krów — cicho odezwał się Franklin, nadkomisarz policji. Franklin, drobny, jasnowłosy mężczyzna, spędził w Indiach ćwierć wieku i przyswoił sobie rytm życia tego kraju. Bardzo rzadko wpadał w złość, nie okazywał zniecierpliwienia i nie podnosił głosu, chociaż mówiono, że pod spokojnym zachowaniem ukrywa ognisty temperament. Tak czy inaczej, Hall wolał nie dostarczać mu powodów do irytacji i szybko zmienił polecenie. Nagle wozy ruszyły. Hall ścisnął łydkami boki konia. Od Chevatharu dzieliły ich jeszcze dwa dni drogi i poborca przeklinał swego pecha. Dlaczego, na Boga, ci przeklęci tubylcy musieli wzniecać niepokoje akurat w najdalej położonym zakątku jego okręgu?! I dlaczego gubernator, ohydny tłusty wieprzek, przejmował się perspektywą śmierci kilkuset brudasów?! Przecież oni i tak ciągle padali jak muchy, nieustannie dziesiątkowani przez powodzie, susze, głód, choroby i walki. Zresztą, jeżeli dobrze się nad tym zastanowić, to śmierć była i tak lepsza od marnego życia, jakie wiedli... 20 Zatrzymali się w wysokim tamaryszkowym gaju, aby przeczekać najgorszy upał. Służący wypakowali składany stół oraz krzesła i podali Anglikom lunch. Franklin był z natury małomówny, a Hall nie zdradzał chęci do rozmowy, więc posiłek spożyli w milczeniu. Gdy skończyli, jeden z policjantów wziął strzelbę i poszedł rozejrzeć się za czymś, co można by ustrzelić — 109 — na kolację, Hall zaś został sam na sam ze swymi myślami. Po- ! wietrze było zupełnie nieruchome, nie drgnął ani jeden listek i upał z coraz większą siłą przygniatał ziemię. Poborca skrzywił się lekko. A więc to na osięgnięcie tego celu poświęcił trzydzieści pracowitych lat! Cała wściekłość, frustracja i niezadowolenie, jakie odczuwał, doprowadziły go właśnie do tego! Kiedy wreszcie otrzymał awans na poborcę okręgu Kilanad, był w siódmym niebie. Cieszył się, że zostanie panem i władcą stu tysięcy ludzi zamieszkujących region wielkości jednej czwartej Anglii. Niestety, rozczarowanie nie dało na siebie długo czekać. Melur, główne miasto okręgu, okazał się najzwyklejszą dziurą, Kilanad nie zajmował zbyt wysokiego miejsca na liście rządowych priorytetów, a Hall nie miał nic lub w najlepszym razie bardzo niewiele wspólnego ze stacjonującymi w stolicy angielskimi kolegami. Wytrzymał w Melur trochę ponad rok, lecz była to prawdziwa męka. Przed ostateczną rezygnacją i upokarzającym powrotem do Anglii powstrzymywała go tylko świadomość, że przyznanie się do klęski będzie jeszcze trudniejsze do zniesienia. Mając dwadzieścia trzy lata, zaraz po ukończeniu w Oksfordzie kursu przygotowawczego do pracy w Indian Civil Service, Służbie Urzędniczo-Dyplomatycznej w Indiach, Hall napisał list do ojca, pastora w małej parafii w Kent, gdzie przez osiem miesięcy w roku padał drobny deszcz. W tym krótkim liście żegnał się z rodziną. „Nie ujrzycie mnie więcej, gdyż nie zamierzam wracać do Anglii, ojczyzny twojej, ojcze, klęski — pisał. -Nie pozwolę, aby twoja przegrana stała się i moim udziałem. Zegnajcie i cieszcie się życiem w naszym przeklętym kraju". Był to paskudny list, ale Hall wierzył, że robi to, co zrobić powinien. Nigdy nie wrócił do Anglii ani na dłuższy urlop, ani choćby z krótką wizytą. Wcale nie pragnął odwiedzać kraju, który jego zdaniem upokorzył go i prawie zniszczył. Nathaniel uważał, że źródłem jego wszystkich nieszczęść jest fakt, iż przyszedł na świat w bardzo ubogiej rodzinie świątobli- — 110 — wego Austina Halla. Później było jeszcze gorzej — smętne dzieciństwo, dwójka znienawidzonego rodzeństwa, szkoła podstawowa, której szczerze nie znosił. Nie zaprzyjaźnił się z żadnym kolegą, a nauczyciele nie darzyli go sympatią, uczył się jednak i zajadłością i determinacją, dzięki którym do końca był najlepszy w klasie i otrzymał stypendium przyznawane przez szkołę Christ's Hospital. To w nowej szkole po raz pierwszy zetknął się z historią Indii, ale opowieści o odwadze ludzi walczących podczas powstania sipajów i na granicy nie zrobiły na nim zbyt wielkiego wrażenia. Już kilka tygodni po przybyciu do szkoły zorientował się, że i tu nie uwolni się od angielskiego systemu klasowego. Chłopcy, którym przyznano stypendium, byli uważani za nie do końca „pukka", a jeśli jeszcze któryś z nich nie był dobrym graczem w krykieta lub piłkę nożną, automatycznie stawał się obiektem wyrafinowanych tortur, jakie potrafią wymyślać tylko uczniowie. Hall, któremu codziennie w mniej lub bardziej otwarty sposób wypominano jego niedociągnięcia, z wielką zażartością zaatakował podręczniki. Przez całą szkołę utrzymywał się w ścisłej czołówce najlepszych, otrzymał przydomek króla kujonów i w wieku osiemnastu lat dostał stypendium w dziedzinie kultury i literatury klasycznej do Jesus College na uniwersytecie Cambridge. Żałował, że jego godna pożałowania rodzina nie może ujrzeć go w glorii i chwale, ale oczywiście nie pozwolił im na to. W Cambridge także nie czekano na niego z otwartymi ramionami, system klasowy działał tu sprawniej niż gdziekolwiek indziej, nic więc dziwnego, że już na pierwszym roku Hall doznał prawie nadprzyrodzonego objawienia i pomyślał o wyjeździe do Indii. Przedstawiciele Indyjskiej Służby Urzędniczo--Dyplomatycznej nadal cieszyli się wysokim prestiżem. Stanowili najlepiej opłacaną grupę urzędniczą na świecie, jeszcze atrakcyjniejsze było to, iż fakt przynależenia do niej dawał Hallowi możliwość opuszczenia Anglii, lecz najbardziej pociągała go perspektywa panowania nad tubylcami, służalczymi — 111 — istotami, które czciły białego człowieka. Nathaniel osiągnął świetny wynik na ostatnim semestrze, ale postanowił zmniejszyć ryzyko niepowodzenia do zera. Kilka lat wcześniej przed przedstawicielami klasy średniej otwarła się szansa kariery w korpusie urzędniczo-dyplomatycznym i natychmiast zaczęto też organizować kursy przygotowujące do egzaminu dopuszczającego do służby. Hall miał trochę pieniędzy zaoszczędzonych z rozmaitych wakacyjnych zajęć, więc natychmiast wyruszył do Londynu i zapisał się na kurs w College Wren, którego absolwenci w większości bez trudu przechodzili test pisemny. Hall zebrał maksymalną liczbę punktów, ale o mały włos nie potknął się podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Naprawdę mało brakowało, aby na standardowe pytanie: „Dlaczego chce pan wstąpić do Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej?", odpowiedział: „Aby zarobić, wyjechać z Anglii i poużywać sobie na krajowcach". Na szczęście instynkt, dzięki któremu przez całe życie zręcznie lawirował, przyszedł mu z pomocą i Nathaniel powiedział dokładnie to, co egzaminatorzy pragnęli usłyszeć - że w Indiach jest mnóstwo zadań do wykonania, ciężkiej pracy do zrobienia, on zaś chce dołożyć swoją małą cegiełkę do wielkiego i chwalebnego dzieła Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej. Zdał. Potem spędził rok na przygotowaniach w Oksfordzie, dzielnie zgłębiając tajniki fonetyki, kodeksów i prawa oraz historii starożytnych Indii. Dowiedział się zaskakująco niewiele o działającym w Indiach systemie administracyjnym. Nowe, nieznane przedmioty nie sprawiały mu kłopotów ani nie budziły specjalnego zainteresowania — osiągnął wytyczony cel i to mu wystarczało. Kiedy słyszał kąśliwe uwagi, jakoby uniwersytet Cambridge został założony przez tych, których wyrzucono z Oksfordu, lub że studenci Cambridge kroczą tak, jakby cały świat należał do nich, natomiast studenci Oksfordu tak, jakby mieli w nosie, do kogo należy świat, po prostu nie reagował-Wiedział, że wkrótce pożegna się z tymi głupcami, prawdopodobnie na zawsze, ponieważ szanse, że poszuka ich towarzy- — 112 stwa w Indiach, gdzie tysiąc Anglików rządzi kilkuset milionami tubylców, były doprawdy niewielkie. Jedyną rzeczą, którą uważał za dopust boski, były obowiązkowe lekcje jazdy konnej. Nie podobał mu się kościsty kręgosłup konia, na którym jeździł. Nieszczęsne zwierzę nie było w stanie pokonać przeszkody z pięciu kijów ułożonych na różnej wysokości i za każdym razem wpadało na nią lub rozpaczliwie hamowało tuż przed nią, z fatalnymi konsekwencjami dla jeźdźca. Uczestnicy kursu przygotowawczego błyskawicznie ochrzcili przeszkodę mianem „bramy do Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej", lecz na szczęście dla Halla jej pokonanie nie było warunkiem wysłania do Indii. Nigdy nie został dobrym jeźdźcem i była to jeszcze jedna przyczyna, dla której znienawidził swoją pracę. Marne umiejętności jeździeckie Halla sprawiały, że koniec każdej wyprawy konnej przyjmował z ogromną ulgą. Teraz także odetchnął, widząc drewniane szałasy i marne domostwa na obrzeżach Ranivooru. Po lunchu dość szybko i sprawnie pokonali spory dystans, chociaż upał mocno dawał im się we znaki. Wszyscy nie mogli się już doczekać odświeżającej kąpieli, posiłku i odpoczynku. Trącając końskie boki piętami, pośpiesznie przejechali zatłoczonymi uliczkami i wreszcie znaleźli się przed zespołem niskich, zbudowanych z cegły budynków, w których mieściły się biura okręgowego poborcy oraz podlegającego mu nadzorcy okręgu. Kilkaset metrów dalej stało okręgowe więzienie, białe jak nagrobek w słabnącym blasku dnia. Chris Cooke, niższy rangą poborca okręgowy, czekał na nich w swoim bungalowie. Postanowił upewnić się osobiście, czy wszystko zostało przygotowane na przyjazd zwierzchnika, ponieważ Hall miał opinię drobiazgowego. Cooke mieszkał w sporym bungalowie, który jego zdaniem był za duży dla kawalera, chociaż przestronny salon, jadalnia i cztery gościnne sypialnie przydawały się przy takich okazjach. Rzadko się zdarzało, aby stosunkowo nisko stojący w hierarchii młody urzęd-n'k miał taką kwaterę, lecz Cooke był jedynym oficjelem z Eu- — 113 — ropy w okręgu i jako taki otrzymał bungalow tylko dla siebie. Była to chyba jedyna rzecz, z której mógł być dumny i zadowolony, jeżeli porównać jego egzystencję z życiem angielskich I urzędników okręgu, zamieszkałych w większych i bardziej cywilizowanych miejscowościach, ale Chris Cooke wcale nie czuł i się nieszczęśliwy. Głęboko interesował się historią i archeologią swojego okręgu i chętnie poznawał Hindusów, z którymi pra- 1 cował i którymi zarządzał. Starał się robić to sprawiedliwie i bez uprzedzeń, i w przeciwieństwie do wielu swoich rodaków szczerze lubił i szanował Hindusów. Podczas spędzanych w ojczyźnie urlopów i tygodniowych wypadów do Madrasu lub Bombaju z okazji świąt Bożego Narodzenia cieszył się towa- I rzystwem innych młodych Brytyjczyków i Europejczyków, i to w zupełności mu wystarczało. Rozmaite atrakcje, jakimi kusiły go Indie, niepodobne do rozrywek oferowanych przez inne regiony świata, ogromnie go fascynowały. Chciał wchłonąć jak najwięcej wiedzy i tradycji kraju, w którym przyszło mu żyć. Wizyta zwierzchnika ?????'? była ważnym wydarzeniem. Wprawdzie Hall miał zatrzymać się w Ranivoorze tylko na jedną noc, ale Cooke zastanawiał się gorączkowo, jak mógłby zapewnić mu rozrywkę. O ile znał Halla, mały klub lokalnych urzędników nie wchodził w grę, ponieważ nie obowiązywały w nim sztywne zasady segregacji rasowej. Nie, będzie musiał ugościć przybyłych w swoim domu. Nie mógł liczyć na pomoc pastora słynnego kościoła w Ranivoorze, ponieważ żona duchownego zachorowała, ani podległego sobie urzędnika, gdyż ten kilka dni wcześniej udał się w objazd po okręgu. Kidd, pół Anglik, pół Hindus, inspektor miejscowej policji, także wyjechał, odwołany do położonej dwadzieścia kilometrów dalej wioski, gdzie prowadził śledztwo w sprawie podwójnego morderstwa. Cooke nie wątpił, że w tej sytuacji będzie musiał sam zabawiać gości, nie sądził bowiem, by Hall zechciał poznać Hindusów, z którymi on chętnie spędzał czas. Przebrali się do kolacji, co w rozżarzonym upale, panującym w Ranivoorze, wydało się Cooke'owi trochę śmieszne, ale cóż, skoro Hall postanowił trzymać się tego zwyczaju. Chris Cooke wiedział, że jeżeli chce, aby jego Dwutygodniowy Tajny Raport spotkał się z łaskawym przyjęciem, nie powinien się narażać wyższemu rangą urzędnikowi w żadnej innej kwestii. Punktualnie o siódmej trzydzieści (na dworze było jeszcze jasno, chociaż grube zasłony w jadalni starannie zaciągnięto) zasiedli przy pięknie rzeźbionym stole z drewna tekowego, którego wykonanie Cooke zlecił więźniom z miejscowego więzienia. Zanim podano pierwsze danie, zdążyli się już spocić w swoich smokingach i wizytowych strojach. Cooke odziedziczył kucharza, który po mistrzowsku przyrządzał europejskie dania, a zupa mulligatawny także okazała się świetna. Kiedy służba uprzątała talerze, Cooke podjął próbę przełamania ponurego nastroju, opowiadając dowcipne historyjki o tubylcach, które zwykle spotykały się z dobrym przyjęciem w czasie męskich zebrań. Zaczął od anegdoty, której bohaterami byli tygrys i wieśniak z okręgu Cuddapah. Tygrys dopadł wieśniaka i potrząsnął nim z taką siłą, że Hindus wyleciał wysoko w powietrze i połamał sobie przednie zęby o gałąź. - Zachował jednak życie, bo udało mu się mocno wgryźć w drzewo — dokończył Cooke. - W Cuddapah można nieźle zapolować — zauważył Franklin. Małomówny policjant, który był także zapalonym myśliwym, bardzo się ożywił i wkrótce obaj z Cookiem zaczęli przerzucać się historiami o polowaniach, w jakich brali udział. Po kilku minutach rozmowy Cooke zorientował się jednak, że Hall jest wyraźnie zirytowany. Ponownie spróbował rozładować zły humor zwierzchnika żartem, tym razem o ekscentrycznych zapędach urzędnika z sąsiedniego okręgu, który tak bał się węży, że nawet w ciągu dnia nie ruszał się nigdzie bez służącego z zapaloną latarnią. - I jakby tego nie było dosyć, starał się stawiać stopy dokładnie na śladach Hindusa! - dodał z uśmiechem. — 115 — — Przypomina mi to historię o pewnym poborcy, który miał kłopot ze szczurami w miejscowości, gdzie znajdowało się jego biuro — wtrącił niespodziewanie rozgadany Franklin. — Słyszałem ją jakiś czas temu... Otóż ten urzędnik zdecydował się sprowadzić całe mnóstwo kotów, tyle że niestety okazało się, iż kociska interesują się szczurami znacznie mniej niż drobiem i, o dziwo, kokosami! Czy wyciągnął jakąś naukę z tego doświadczenia? Skądże znowu! Niedawno mówiono mi, że próbuje się dowiedzieć, gdzie mógłby kupić duże sowy, które rozprawiłyby się i z kotami, i ze szczurami... Cooke zaśmiał się ze szczerym rozbawieniem i już miał rozpocząć opowieść o nocnych przyzwyczajeniach sędziego, z którym kiedyś w podróży dzielił bungalow, gdy nagle spostrzegł wyraz niezadowolenia, malujący się na twarzy Halla. Jakiś czas siedzieli przy stole w milczeniu, ale Cooke wreszcie nie mógł tego znieść. Jednym z przedmiotów, które studiował w Oksfordzie, była archeologia, która wydawała mu się całkowicie bezpiecznym tematem konwersacji. — Czy był pan może w Adichallanur w Tinnevelly? — zagadnął uprzejmie. — Nie - odparł krótko Hall. — Ja byłem i uważam, że to fascynujące miejsce. Wszystkie te grobowe urny z monetami, wytworami rzemiosła i biżuterią... Ciekawe, że między innymi właśnie w taki sposób odradza się pamięć o ludziach w wiele wieków po ich śmierci... Archeolodzy i antropolodzy mówią o cywilizacji naczyń z szarego kamienia oraz o erze czerwonej i czarnej ceramiki, i... I to interesujące, że sprzęty, do których zwykle nie przywiązujemy żadnego znaczenia, istnieją dłużej niż my sami i są tym, co po nas pozostaje — mówił Cooke. — Ciekaw jestem, kto będzie o nas pamiętał za sto lat i jaka będzie to pamięć... — Zerknął na znak firmowy na sztućcach, które trzymał w dłoniach. -Może nazwą nas kulturą stali z Sheffield... Zaśmiał się z własnego dowcipu, o wiele za głośno, a kiedy — 116 — podniósł oczy, napotkał wyrażające głęboki niesmak spojrzenie Halla. Nathaniel Hall nigdy nie lubił swojego młodego podwładnego. Cooke reprezentował wszystko, co było mu niemiłe -Winchester, Oksford, trzecie pokolenie rządzących Indiami Brytyjczyków w służbie Korony, był młody, błyskotliwy, dowcipny, przystojny, szczerze zainteresowany Indiami, zdolny, pracowity, doskonale jeździł konno, cieszył się popularnością i dobrą opinią wśród podwładnych i zwierzchników. Jego poufne raporty były precyzyjne i dobrze napisane, świetnie zarządzał swoim okręgiem i traktował Halla z odpowiednią dozą szacunku. Wszystko to razem wcale nie wystarczało, aby zaskarbił sobie sympatię Halla, zwłaszcza w takich sytuacjach. Kultura stali z Sheffield, też coś! - Proszę nam powiedzieć, jak ocenia pan sytuację w Cheva-tharze, panie Cooke. - Oczywiście, sir. Jak panom wiadomo, lękamy się, aby niepokoje w Chevatharze nie przekształciły się w tego rodzaju absurdalne walki, jakie w latach pięćdziesiątych toczyły się w Travancore. Chodzi mi o te wypadki, kiedy członkowie jednej kasty zdzierali kobietom górną część stroju, obnażając ich piersi w imię tak zwanej tradycji. Nie można tu także uniknąć skojarzeń z Sivakasi... - Tak, tak, naturalnie, znamy te wydarzenia — niecierpliwie przerwał mu Hall. Cooke mimo woli zaczął się zastanawiać, czy jego szef zawsze jest równie miłym rozmówcą i towarzyszem przy stole. - Wracając do sedna sprawy — moim zdaniem w tym regionie od dawna toczy się rywalizacja między najważniejszym rodem i drugim, który stara się zająć jego pozycję. Do tego dochodzi kwestia kawałka ziemi, do którego pretensje roszczą sobie obie rodziny. Wszystkie te bzdurne hasła kastowe to tylko zasłona dymna, która maskuje rzeczywisty problem. Zastępca tahsildara uważa, że kłótnia szybko się zakończy, zwłaszcza że — 117 — naczelnik Chevatharu jest rozsądnym człowiekiem, który nie toleruje głupoty. Mówił mi, że to, iż Chevathar nie splamił się przemocą na tle kastowym, jest zasługą rodu Dorai. Kilkakrotnie spotkałem thalaivara wioski, Salomona Dorai, i muszę powiedzieć, że zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Nasza wizyta ma być jedynie demonstracją siły, no i oczywiście okazją do przeprowadzenia dochodzenia w sprawie ostatnich wydarzeń... — Wątpię, czy uda nam się odkryć prawdę — ostro rzucił Hall. - Wszyscy krajowcy to bezczelni kłamcy. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że nasz człowiek wie, co robi, bo po Sivakasi gubernator jest poważnie zaniepokojony. Poborca z Tinnevelly złożył rezygnację, cały okręg stoi na krawędzi katastrofy, wezwano już wojsko. Gubernator nie życzy sobie, aby w Cheva-tharze powtórzyła się ta sama sytuacja. Trzej mężczyźni w ponurym milczeniu przetrawili tę informację. Po długiej chwili ciszy, przerywanej jedynie pobrzękiwaniem sztućców, Hall utkwił niechętne spojrzenie w twarzy ?????'?. — Ma pan zaufanie do naszego człowieka w Chevatharze, zastępcy tahsildara? - zapytał. — Tak - odrzekł Cooke. — Jest bystry, ambitny i myślę, że raczej bezstronny, jeśli chodzi o podziały kastowe. — No, mam nadzieję! Nikt, kto pracuje dla rządu Jej Królewskiej Mości, nie powinien być skażony sympatiami kastowymi. Zresztą o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Jedna żałosna grupa tubylców usiłuje utrzymać władzę nad drugą żałosną grupą, wymyślając najrozmaitsze fantastyczne zasady i reguły, które następnie przypisują jednemu z wielu milionów swoich bóstw. Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z takim stekiem bzdur! Cooke miał ochotę się odezwać, doszedł jednak do wniosku, że jak na jeden wieczór dostarczył już zwierzchnikowi aż za wielu powodów do zdenerwowania. Ku jego zdumieniu Hall nagle uśmiechnął się lekko. — 118 — - Czy podczas szkolenia przed wyjazdem do Indii musieliście panowie przeczytać Kasty i plemiona południowych Indii Thurstona? — zapytał, tocząc wzrokiem po twarzach towarzyszy. - Dziewięć tomów, na miłość boską! Fascynująca lektura! Większość krajowców powinno się oddać do cyrku. Niektóre z ich zwyczajów są po prostu obrzydliwe, a jednak zawsze znajdzie się jakaś grupka, która uważa się za lepszą od całej reszty. Zdumiewające! Wypowiedziawszy swoją opinię, Hall skupił uwagę na budyniu z sosem karmelowym. Co za ohydny rasista i bigot, pomyślał Cooke. Nic dziwnego, że w 1857 roku Hindusi zbuntowali się przeciwko nam... - Najbardziej zaskakujące jest to, że podobno członkowie najwyższej kasty, z tymi swoimi absurdalnymi znakami na ciele, mają czelność twierdzić, że my, Anglicy, jesteśmy nieczyści! - dorzucił Hall po chwili milczenia. — Ten kraj nigdy nie przestanie mnie zadziwiać! Z zupełnie niewłaściwych powodów, ze złością pomyślał Cooke, z trudem trzymając język na wodzy. Na szczęście Hall wyrzucił już z siebie całą zajadłą gorycz i do czasu udania się na spoczynek więcej się nie odezwał. 21 O jedenastej przed południem poborca Hall zasiadł za stołem w gabinecie zastępcy tahsildara w Meenakshikoil. Długa podróż nie wpłynęła dodatnio na jego nastrój. Razem z Franklinem i Cookiem wysłuchali wyjaśnień zastępcy tahsildara i jego zapewnień, że sytuacja w Chevatharze jest pod kontrolą. Hall uznał, że przesłuchanie dochodzeniowe będzie można szybko zakończyć i wtedy on sam opuści to okropne miejsce, pozostawiając je na pastwę upału, brudu i much. Pierwszy został wezwany ojciec Ashworth. Zjawił się ubrany w białą sutannę, swoją najlepszą, chociaż niewątpliwie mocno — 119 — znoszoną. Gdy duchowny wszedł do pokoju, Cooke przywitał go z uśmiechem. Lubił kapłana i kiedy tylko przebywał w oko-licy, zawsze starał się spędzić trochę czasu w jego towarzystwie. I Uważał Ashwortha za mądrego, doświadczonego i wykształco- ; nego człowieka. Reakcja Halla była zupełnie inna. Dotychczas spotkał księdza tylko raz, podczas objazdu okręgu, lecz zdążył się już do niego uprzedzić. Jego osobista niechęć do stanu duchownego połączyła się w tym wypadku z niechęcią do Ashwortha, który nie krył sympatii i współczucia dla Hindusów. Poza tym, podobnie jak wielu innych biurokratów, Hall uważał, że duchowni typu Paula Ashwortha utrudniają tylko zadanie administracji, wtrącając się do miejscowych spraw i nawracając tubylców na chrześcijaństwo i Bóg jeden wie co jeszcze. Poganin powinien żyć i umierać unurzany we własnych przesądach, i tyle. W jaki niby sposób ma mu pomóc Słowo Boże? Czy może go udoskonalić? A może uczynić białym? Zauważył, że sutanna Ashwortha jest tu i ówdzie podarta, w dodatku duchowny chyba pachnie curry... Coś takiego! Ksiądz jedzący curry! Kazał podsunąć Ashworthowi krzesło i bez ceregieli przystąpił do przesłuchania. Duchowny opowiedział o wydarzeniach w kolejności chronologicznej - najpierw o próbie wejścia do świątyni Muruhana dwóch Andavarów, potem o zemście, jaką było zgwałcenie dziewczyny z kasty Andavarów, jej samobójstwie, konflikcie w czasie święta Chitra Pournami i zbliżającej się walce, zapowiedzianej na 15 czerwca. Hall usiłował zlekceważyć niepokój kapłana, ale ojciec Ashworth obstawał przy swoim. W końcu urzędnicy powiedzieli, że porozmawiają z nim ponownie, kiedy zakończą przesłuchiwanie pozostałych. Salomon Dorai, wezwany jako drugi świadek, przybył w asyście siedmiu ludzi. W malutkim gabinecie zrobiło się tłoczno i duszno, więc poborca wyprosił wszystkich poza swoimi kolegami i przesłuchiwanym Hindusem. Gdy zapanował spokój, Cooke zapytał thalaivara, jak ma się jego rodzina, za- — 120 — pamiętał bowiem, że najstarszy syn Salomona jest wyjątkowo inteligentnym chłopcem, zauważył jednak zniecierpliwienie Halla i szybko zakończył rozmowę. Zaczęło się przesłuchanie. Salomon potwierdził słowa księdza, z jednym poważnym wyjątkiem - twierdził mianowicie, że Chevatharowi nie grożą już żadne zamieszki. Uparcie powtarzał tę opinię, a ponieważ była ona zgodna ze zdaniem zastępcy tahsildara, nikt nie uznał za stosowne jej podważyć. Muthu Vedhar prawie dotykał głową niskiego sufitu izby. Wyglądał imponująco w świeżo wypranej jibbie i vesthi. Podobnie jak naczelnik, przybył z orszakiem, który również pozostał za drzwiami. Poważny wyraz twarzy Muthu i jego dostojne, spokojne zachowanie wywarły pozytywne wrażenie na urzędnikach. Dochodziła już dwunasta, kiedy skończyli z Muthu. Anglicy odłożyli dalszą część przesłuchań na późne popołudnie, gdy upał zelżeje, i konno wrócili do namiotów, rozbitych w kokosowym gaju na obrzeżach miasta. Służący zajęli się końmi, a urzędnicy odświeżyli się kąpielą i zasiedli do lunchu, na który podano pieczone kurczęta z sosem i ziemniakami oraz obowiązkowo budyń z sosem karmelowym. - Więc kto kłamie, jak pan myśli? — zwrócił się Hall do młodego kolegi, gdy zabrali się do deseru. - Podejrzenia księdza wydają się uzasadnione — ostrożnie odparł Cooke. - Tak, ale to głupiec. Zbyt długo żyje w tropikach i to pomieszało mu w głowie. Moim zdaniem żadna ze stron nie ujawnia całej prawdy, ale w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia. Mieszkają tu razem od wielu pokoleń i narzekają na siebie jak stare małżeństwo. To jasne, że od czasu do czasu musi między nimi dojść do kłótni, która najzwyczajniej w świecie oczyszcza atmosferę. - Ale ojciec Ashworth jest przekonany, że czekają nas zawieszki na dużą skalę - zauważył Franklin. — 121 — — Mocno w to wątpię. Powiem panu coś, Franklin - niech pan poleci swojemu zasrępcy, żeby miał oczy szeroko otwarte. To powinno wystarczyć. W tej obrzydliwej dziurze na pewno nie wybuchnie poważny konflikt. — Może lepiej by było, gdybym został tu parę dni i trochę się rozejrzał... — To nie będzie konieczne. Nie wiem dlaczego, ale ten ksiądz wyciąga zbyt daleko idące wnioski z kilku incydentów, które nie mają ze sobą żadnego związku. Ciekawe, że ani tha-laivar, ani drugi mirasidar go nie poparli. Co nam zostało na popołudnie? Cooke zajrzał do notatnika. — Prawnik, który twierdzi, że ma dowody, iż thalaivar chce go zamordować. — Nie mógłby pan tego załatwić przy okazji swojego następnego pobytu w tej okolicy? Wkrótce będzie pan.musiał ponownie odwiedzić tę część okręgu, prawda? — Tak, ale w swojej skardze prawnik utrzymuje, że to, co ma do powiedzenia, wiąże się z przewidywanymi zamieszkami. — Cóż, wobec tego będziemy musieli go wysłuchać. Trudno. O czwartej było jeszcze gorąco. Wywołano Vakeela Perumala i prawnik stanął przed prowadzącymi przesłuchanie. Niechlujnie ubrany i nieogolony, na głowie miał poplamiony turban. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że jest to brudny bandaż, pokryty plamami krwi. — Dostojni panowie, od miesiąca drżę o własne życie. Tha-laivar oświadczył w obecności kilkuset świadków, że zetrze mnie w proch. Uciekliśmy z wioski, ale gdyby nie łaska Boża, na pewno spełniłby swoją groźbę. Błagamy was o opiekę i ochronę — z tymi słowami adwokat podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Za progiem stało pięcioro ludzi z przerażającymi obrażenia- — 122 — mi. Młody mężczyzna nosił rękę na temblaku i przesiąknięty krwią bandaż na głowie. Starsza kobieta, która sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili miała osunąć się na ziemię, opierała się na ramieniu pulchnej krewniaczki w średnim wieku, ubranej w błękitne sari. Głowy obu kobiet owinięte były skrwawionymi bandażami, podobnie jak czoła dwóch prześlicznych córek Vakeela Perumala. - Szanowni panowie, oto członkowie mojej rodziny, którzy padli ofiarą brutalnej napaści ze strony ludzi Salomona Dorai. Nie oszczędzili ani moich młodych córek, ani matki staruszki, ani siostrzeńca, który przybył do nas w odwiedziny. Błagam, abyście raczyli wesprzeć nas i wspomóc potęgą Jej Błogosławionej Królewskiej Wysokości, panowie, a także mocą naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Hall siedział nieporuszony, natomiast Cooke pochylił się do przodu i wbił wzrok w twarz Vakeela Perumala. Nagle zmarszczył brwi. Zaraz, zaraz, co to była za historia, którą w czasie Bożego Narodzenia opowiadał mu w madraskim Klubie Wioślarskim Soames... Vakeel Perumał znowu zaczął mówić, ale Cooke tak bardzo się skupił, że w ogóle nie słyszał jego słów. Jeszcze chwila i wszystko stało się dla młodego człowieka całkowicie jasne. - Zdejmijcie mu bandaż — polecił jednemu z konstabli. — Zdejmijcie bandaż! Jego towarzysze obrzucili go zaskoczonymi spojrzeniami. Nie mniej zdumiony niż urzędnicy, prawnik nie stawiał oporu policjantom, którzy zbliżyli się do niego i szybko uwolnili jego głowę ze spowijających ją bandaży. Vakeel Perumał stał teraz przed urzędnikami zdrowy i nie naznaczony choćby najmniejszą blizną. - Krew kozy - oświadczył Cooke triumfalnie. — Kolega opowiadał mi, że w jego okręgu miał miejsce podobny wypadek... Poborca poczuł nagle, że ma już wszystkiego dosyć. Dosyć — 123 — upału, hałasu, gwaru, tych ludzi i ich oszustw... Nie zniesie tego ani chwili dłużej. Gwałtownie podniósł się zza stołu. — Żałuję, że nie mogę was powiesić — zwrócił się do prawnika i jego rodziny. — Niestety, prawo nie pozwala mi na wydanie takiego wyroku. Jesteście zwykłymi oszustami i draniami, wszyscy co do jednego, i w pełni zasługujecie na to, co was czeka. Panie Cooke, proszę przejąć dalsze dochodzenie i ukarać tych ludzi najwyższymi wyrokami. Niech pan także dopilnuje, by podano im tyle oleju rycynowego, żeby się po szyję wykąpali we własnym gównie! Wybuch Halla uciszył gwar, który zapanował w pomieszczeniu w chwili, gdy oszustwo Vakeela Perumala zostało odkryte. Nathaniel Hall opuścił gabinet tahsildara, poprzedzany przez służącego i wiejskiego strażnika. Cooke i Franklin szybko zakończyli przesłuchanie. Vakeela Perumala i wszystkich członków jego rodziny skazano na karę więzienia od dwóch tygodni do trzech miesięcy. Cooke nie mógł ogłosić wyższego wyroku. Każdy z oszustów miał otrzymać dużą dawkę oleju rycynowego. Urzędnicy zamknęli posiedzenie, nie wzywając następnych świadków. Długą chwilę zastanawiali się, czy nie zatrzymać w areszcie Muthu i Salomona, przynajmniej do 15 czerwca, lecz za radą zastępcy tahsildara zrezygnowali z tego pomysłu. Kiedy asystent ?????'? zabrał się do zbierania dokumentów, do pokoju wpadł ojciec Ashworth w rozwianej sutannie. - Popełnia pan poważny błąd, zakładając, że ryzyko konfliktu nie istnieje. Jeżeli w swojej decyzji opiera się pan na awanturze wywołanej przez Vakeela Perumala, to bardzo się pan myli-Vakeel nigdy nie odgrywał ważnej roli w tej sprawie, można powiedzieć, że tylko wszystkich drażnił, ale dlaczego puszcza pan wolno dwóch bardzo niebezpiecznych ludzi? Czy nie może pan zatrzymać Muthu Vedhara? Albo nawet Salomona Dorai? - Na jakiej podstawie? — cierpliwie zapytał Cooke. - Nie popełnili żadnego przestępstwa. — 124 — - A zgwałcenie dziewczyny? _ Jej towarzyszka nie stawiła się na przesłuchanie, podobno wysłano ją do krewnej w innej wiosce. Nie mamy świadków ani podejrzanych, więc na czym oprzeć dalsze postępowanie? _ Może oskarżyć ich o zakłócenie obchodów święta Chitra Pournami? - z desperacją zaproponował duchowny. _ To drobna sprawa, w dodatku szybko i sprawnie załatwiona dzięki interwencji thalaivara. Nie chciałby chyba ksiądz zamykać kogoś za to, że słusznie postąpił? Proszę się nie niepokoić, zastępca tahsildara obiecał, że zachowa najdalej posuniętą czujność, chociaż uważa, że dalszych kłopotów nie będzie... - Wobec tego na pewno należy do spisku. Widziałem i słyszałem, jak ci dwaj grozili sobie nawzajem, i wiem, że Muthu przedstawił Salomonowi ultimatum. Podałem panu datę. Proszę... Proszę ich przesłuchać w mojej obecności... Błagam... Chyba wiem, co się dzieje... Musi pan to powstrzymać. Cooke stracił cierpliwość. - Wysłuchałem księdza, ale mam wrażenie, że dał się ksiądz ponieść nerwom. Zupełnie niepotrzebnie... Paul Ashworth odwrócił się i ruszył do drzwi. W progu przystanął. - Zobaczymy, czy za kilka dni będzie pan mógł spokojnie zasnąć ze świadomością, że ma pan ręce unurzane we krwi niewinnych ludzi - powiedział. Kiedy Franklin i Cooke wrócili do obozu, dowiedzieli się ze zdumieniem, że Hall już wyjechał, zabierając ze sobą tylko osobistego tragarza. Zostawił wiadomość, że przenocuje w Ra-nivoorze i następnego ranka wyruszy do Melur. Dotarłszy do Meluru, Hall wziął długą kąpiel, a następnie spakował jeden podróżny kufer. Następnego dnia rano udał się do swego biura, napisał rezygnację i wysłał ją do gubernatora. ^ swojej decyzji zawiadomił także okręgowego sędziego, pro-S23c go, aby przez kilka dni pełnił jego obowiązki i wszystkie- — 125 — go doglądał. Potem wsiadł w pierwszy pociąg do Madrasu i zarezerwował sobie miejsce na statku płynącym do Singapuru. Nathaniel Hall raz na zawsze pożegnał się z Indiami. 22 W drugiej połowie dziewiętnastego wieku prowincję Madras siedmiokrotnie dotknęła klęska głodu. Było to w latach 1853-54, 1865-66, 1876-78, 1888-89, 1891-92 i 1899--1900. Najgorszy był Wielki Głód lat 1876-78, trwał bowiem aż dwadzieścia dwa miesiące, nawiedził piętnaście z dwudziestu dwóch okręgów prowincji, w tym Kilanad, i pochłonął trzydzieści pięć lakh (tysięcy) istnień ludzkich. Rząd wyłożył sześćset czterdzieści lakh rupii na złagodzenie skutków głodu. Spora część tej sumy została przeznaczona na budowę i drążenie nowych zbiorników na wodę oraz studzien, a także wzmacnianie już istniejących na terenach, które ucierpiały najmocniej. Wieśniacy i thalaivarowie okręgu Kilanad zbudowali blisko dwieście osiemdziesiąt siedem studzien i zbiorników, większość z pomocą rządu. Nowe studnie wykonano z tłucznia i litego kamienia, co było znacznym krokiem naprzód, ponieważ starsze konstrukcje miały ściany z błota i gliny. Niektóre studnie, zwłaszcza te, z których czerpano wodę na potrzeby kilku domostw w najsuchszych okolicach, były bardzo duże i głębokie. Salomon Dorai, zdecydowany zrobić wszystko, byle tylko koszmar Wielkiego Głodu nigdy więcej nie powtórzył się w jego wioskach, zlecał i opłacał budowę studzien i zbiorników gdzie tylko było to możliwe. Drążone na jego ziemiach studnie były różnej wielkości - od zwykłego zagłębienia w gruncie do potężnych studzien, takich jak ta u wejścia na teren zamieszkany przez wieśniaków z kasty Andavarów. Jedną z nieoczekiwanych konsekwencji pojawienia się w Ki- - 126 — lanad większej liczby studzien stała się rosnąca popularność sportu zwanego „skokiem przez studnię". W żadnej innej części prowincji ani kraju nie uprawiano tej szczególnej dyscypliny. Przez pewien czas odbywały się nawet konkursy skoków, organizowane z okazji świąt Pongal i Deepavali, ale najlepsi skoczkowie uważali te zawody za „łatwiznę" i mieli je w pogardzie, chyba że nagroda była odpowiednio wysoka. Skok przez studnię wymagał wielkiej sprawności i odwagi, szczególnie jeśli w grę wchodziły przeszkody średnicy powyżej czterech metrów i kamiennej obudowie. Często skoczek mógł oddać tylko jeden skok i jeżeli był on nieudany, mógł mówić o szczęściu, jeśli kończył się tylko lądowaniem w wodzie. Zdarzało się, że śmiałkowie łamali ręce, nogi i doznawali innych poważnych kontuzji. Dobrze pamiętano także o przypadkach, kiedy to skoczek uderzył głową o przeciwległą ścianę studni, stracił przytomność i poszedł na dno, nim współzawodnicy zdążyli przyjść mu z pomocą. Rok 1896 nie był dobry dla skoczków. W całym okręgu jedenastu zginęło, a kilkudziesięciu zostało poważnie rannych. Na prośbę kilku panczajatów i thalaivarów Nathaniel Hall zakazał dalszego uprawiania skoków przez studnię, lecz wielu zapaleńców nadal skakało w tajemnicy, czemu dodawała smaku świadomość łamania prawa. W 1897 roku zginęło szesnastu młodych ludzi, w 1898 liczba ta z niewyjaśnionych przyczyn spadła do trzech, a w 1899 jak na razie śmierć poniosło dwóch amatorów zakazanego sportu. Przedstawiciele władz mogli tylko czuwać i starać się zapobiegać dalszym tragediom. Młodszy syn Salomona Dorai, Aaron, był jednym z najlepszych skoczków w całym Kilanad. Pokonał większość dużych studzien w Chevatharze i sąsiednich wioskach, między innymi te. średnicy pięciu metrów w Panakadu, którą przeskoczył niecały rok wcześniej, uznając to za najbardziej podniecające i satysfakcjonujące wydarzenie swego życia. Przeskakując studnię w Panakadu, pobił wszelkie dotychczasowe rekordy. Lepszy — 127 — był tylko człowiek, którego Aaron darzył najszczerszym podzi- i wem i szacunkiem — jego stryj Joshua Dorai, który w latach I młodości wykonał udany skok przez studnię średnicy prawie ; sześciu metrów. Największa studnia w Chevatharze, szeroka na sześć metrów, z obmurowaniem wysokim na metr, od dawna stanowiła wyzwanie dla skoczków, lecz żaden z nich nie ważył się dotąd podjąć próby skoku. Co jakiś czas odważni młodzi ludzie obwieszczali światu swój zamiar pokonania studni i zdobycia laurów najlepszego skoczka Kilanad, a tym samym świata, ale w ostatniej chwili zawsze zawodziły ich nerwy. Studnia była idealnie usytuowana - znajdowała się na otwartym terenie, gdzie nic nie przeszkadzało skoczkowi w dobrym rozbiegu. Ziemia dookoła niej była ubita, co także ułatwiało zadanie. Nie było tygodnia, żeby na terenie w pobliżu studni nie pojawiały się mocno wydrapane linie, świadczące o podchodzeniu do skoku kolejnych zawodników. Aaron doszedł do wniosku, że musi już, teraz, od razu podjąć próbę przeskoczenia wielkiej studni na granicy części wioski zamieszkanej przez Andavarów. Może przecież złamać nogę lub rękę w walkach, których wybuch nieuchronnie się zbliżał, a to skutecznie uniemożliwiłoby mu zdobycie tytułu zwycięzcy. Wczesnym rankiem wyznaczonego dnia zjawił się na miejscu w towarzystwie trzech przyjaciół. Ćwiczył od wielu tygodni i zdążył poznać każdy centymetr terenu wokół studni. Postanowił, że wykona dwa próbne skoki i jeden dodatkowy rozbieg. Przysiadł na obmurówce, czując pod udami cudownie chłodny kamień, rozluźnił całe ciało, a następnie stopniowo zaczął się koncentrować, aż wreszcie osiągnął pożądany stopień skupienia. Gdy świt przedarł się przez ciemności nocy, Aaron zeskoczył z cembrowiny i wbijając palce stóp głęboko w czerwonawy grunt, długimi skokami przemierzył dystans od białej linii startu do punktu, w którym miał wybić się w powietrze. Tam przykucnął na moment, potem zaś przesunął się w bok, żeby rozpo- — 128 — cząć próbne skoki. Teren do skoków próbnych przygotowali jego przyjaciele, dodając odległość odpowiadającą szerokości obmurowania z jednej i drugiej strony. Aaron przez chwilę myślał o stryju Joshui. Był zdenerwowany, bardziej zdenerwowany, niż wcześniej przypuszczał, a przecież wykonał już wiele trudnych skoków i wiedział, jak wykorzystać to uczucie, po części podniecenie, po części strach, które towarzyszyło mu w takich sytuacjach... Jakąż wspaniałą motywacją byłaby dla niego obecność stryja, jego bohatera... Siłą woli wyrzucił Joshuę ze swoich myśli, zrobił kilka niskich przysiadów, parę razy zgiął kolana i stanął do rozbiegu. Najpierw biegł wolno, potem coraz szybciej, sztywnymi, lecz sprężystymi susami, charakterystycznym krokiem skoczków. Sporo przed linią startu wybił się w powietrze, podkurczając wysoko nogi i wychylając naprzód ciało. Gdy poczuł, że lot staje się wolniejszy, rozstawił stopy i wylądował. Skok byłby idealny, gdyby nie to, że Aaron dotknął ziemi zbyt blisko linii stanowiącej przedłużenie tylnej ściany studni. Gdyby naprawdę wykonał skok, poraniłby i prawdopodobnie połamał obie nogi o obmurowanie. Został w miejscu, gdzie opadł, z zamkniętymi oczami, znieruchomiały, i nagle całe jego ciało przeszył niekontrolowany dreszcz. Ręka o długich, mocnych palcach spoczęła na jego ramieniu, boleśnie przygniatając bark. Aaron podniósł głowę i w pierwszej chwili pomyślał, że śni. - Joshua-chithappa! Kiedy przyjechałeś? - Wczoraj. Jeden z twoich przyjaciół powiedział mi, gdzie wybierasz się rano, ale zakazałem mu wspominać ci o moim przyjeździe, żeby cię nie rozpraszać. - Appa... - Ojciec nie wie, że wróciłem, chciałem zrobić wam niespodziankę. Nie martw się, nic mu nie powiem... - Możesz mu powiedzieć, bo chyba jednak nie zdołam tego zrobić. Widziałeś mój próbny skok? Wpadłbym na obmuro-wanie studni... — 129 — _ Tak, i byłoby to bardzo bolesne - spokojnie potwierdził Joshua. Utykał na jedną nogę po złamaniu, które położyło kres jego karierze skoczka. - Studnia jest zbyt wielka, chithappa, nie dam rady. -Aaron potrząsnął głową i podniósł się. Wzrostem prawie dorównywał stryjowi. Byli do siebie podobni tylko pod względem budowy ciała - obaj wysocy, szczupli, o wysokich biodrach i długich nogach dobrych skoczków. _ Aaronie, możesz przeskoczyć tę studnię - powoli powiedział Joshua. - Oderwałeś się od ziemi prawie metr od wyznaczonego punktu wybicia i mimo to właściwie ci się udało. _ Wiem, ale to za duża odległość. Boję się... - Jeżeli teraz stąd odejdziesz, do końca życia będziesz się zastanawiał, czy jednak mogłeś ją przeskoczyć. Mamy bardzo niewiele czasu i musimy poświęcić go na jak najlepsze wykorzystanie darów, które otrzymaliśmy. Możesz zostać najlepszym skoczkiem, jakiego widział ten kraj, a wierz mi, widziałem wielu naprawdę dobrych. Możesz więc odejść, ale... - Będziesz patrzył? - Jeżeli ci to nie przeszkadza... - Nie, chithappa. Chcę, żebyś został, to mi pomoże. - Dobrze, w takim razie zostanę. Pamiętaj, jest tylko jedna myśl, której musisz się trzymać. Opróżnij umysł ze wszystkich innych. Nie myśl o mnie, o próbnym skoku, o studni i przyjaciołach. Masz skupić się na linii wybicia, tylko na tym. Musisz idealnie w nią trafić. Zanim do niej dobiegniesz, będziesz wiedział, czy dostosowałeś krok, a potem powinieneś się już tylko rozluźnić i cieszyć doskonałością swego skoku. - A jeżeli nie uda mi się dostosować kroku? - Uda ci się - rzekł Joshua z niewzruszoną pewnością. - Pamiętaj - punkt wybicia i juz wznosisz się w powietrze, jesteś ptakiem, Hanumanem, który jednym skokiem pokonuje oceany...- Drugi skok próbny wyszedł Aaronowi wspaniale. Idealni* — 130 — przewidział liczbę kroków, trafił w punkt wybicia i wykonał najlepszy skok swego życia, pokonując konieczną odległość z prawie półmetrowym zapasem. Joshua z uznaniem pokiwał głową i kiedy chłopiec podszedł do niego, zaproponował, aby zrezygnował z dodatkowego rozbiegu i od razu przygotował się do skoku. Aaron zgodził się i stanął na wyznaczonej linii. Na nagich plecach i ramionach czuł orzeźwiający, lekki wiatr. Skupił się na białym pasie w połowie dystansu, utkwił w nim wzrok z taką siłą, aż mięśnie wokół oczu napięły się boleśnie, potem się rozluźnił i przez kilka sekund biegł w miejscu, dając wytchnienie ciału i umysłowi. Wreszcie stopniowo znowu zaczął się koncentrować na białej linii. Jej mglisty zarys daleko na błotnistej ziemi Chevatham stał się wyraźny i konkretny, a w miarę jak Aaron wchodził w stan coraz głębszej koncentracji, na dobre przeniknął do jego świadomości. Wtedy ruszył z miejsca, kołysząc ramionami w takim rytmie, w jakim jego nogi mocno, jak tłoki, uderzały o ziemię. Ciało Aarona przyjęło idealny kąt nachylenia w stosunku do linii biegu. Szeroka biała linia, złożona z drobnych kawałków wapienia, była coraz bliżej, z każdym krokiem bliżej. W końcu stała się morzem, jaśniejącym, białym morzem, które przyciągało go do siebie, tak ogromne, że gdyby wpadł w jego wody, już nigdy by się z nich nie wynurzył. Dokładnie we właściwym punkcie, w miejscu, które pochłonęłoby go, gdyby je przekroczył, Aaron gładko uniósł się w powietrze, ani na chwilę nie zwalniając biegu. Leciał wysoko, coraz wyżej, wprost ku błękitnemu pasmu nieba nad głową. Lot przebiegał w zupełnej ciszy i nagle w to wielkie skupienie i mlecznobiałą jasność wdarła się furkocząca drobina jaskrawego szafirowegobłękitu. Dłoń Aarona automatycznie zamknęła się na rozedrganym niebieskim skrawku i zaraz potem wylądował, już nie bohater prosto z legend i mitów, •ecz silny, przystojny szesnastoletni chłopiec, który spokojnie, bez trudu i lęku opadł na ziemię, najlepszy skoczek na świecie. — 131 — Joshua pośpieszy! ku niemu, utykając na chorą nogę, inni chłopcy za nim, dziwnie cisi i skupieni. Aaron, nadal przygięty ku ziemi w takiej pozycji, w jakiej wylądował, podniósł wzrok i spojrzał stryjowi w oczy. Obaj milczeli. Chłopiec powoli uniósł lekko zaciśniętą lewą pięść. Spomiędzy palców wydobywały się na świat błękitne błyski. Aaron ostrożnie otworzył dłoń, na której leżał maleńki zimorodek, oślepiony blaskiem dnia i zaskoczony zniknięciem ścian więzienia, w którym niespodziewanie się znalazł. Jeszcze chwila i ptak potrząsnął piórkami, uporządkował je, oparł drobne nóżki na miękkiej dłoni chłopca i wystartował w przestrzeń — błękit na błękicie — nadając ostatni doskonały rys porankowi, który miał stać się legendą. Potem zniknął. 23 Mimo swojej ułomności Joshua Dorai należał do tych mężczyzn, którzy stąpają po ziemi lekkim krokiem, w aurze pozornej beztroski. Wydawało się, że uszkodzona noga jest jedyną cechą, jaka trzyma go przy ziemi. Bez niej przeistoczyłby się w ciemny, bezcielesny cień, podobny do tych, które przemykają nad ziemią za każdym razem, gdy chmury przesłaniają słońce. Nadal był w dobrej formie i lata dojrzałe naznaczyły go nielicznymi piętnami - skóra wokół oczu stała się trochę bardziej wiotka niż kiedyś, a gęste czarne włosy odrobinę posiwiały na skroniach. W dzieciństwie Joshua i Salomon byli nierozłączni, dlatego Salomon bardzo ciężko przeżył dzień, w którym jego kuzyn opuścił Chevathar. Joshua był jedynym człowiekiem, którego Salomon słuchał i któremu się zwierzał, jedynym chłopcem, który czasami odnosił nad nim zwycięstwo w walce na kije, jedynym, który mógł bezkarnie kpić z wrodzonej powagi Salomona... Joshua był tak istotną częścią młodości Salomona, że - 132 — dzień jego wyjazdu wyznaczył granicę chłopięcych lat przyszłego thalaivara. Wcześniej wrócił do Chevatham tylko raz, dwanaście lat po opuszczeniu wioski, i wszystkim wydał się wtedy zupełnie taki sam jak przed wyjazdem, ani bogaty, ani biedny, ani nieszczęśliwy, ani zachwycony życiem, które wiódł na plantacjach kauczuku w wilgotnym powietrzu wysp Archipelagu Malajskiego. Nie chciał pozostać w Chevatharze, chociaż Salomon bardzo go do tego zachęcał. Po kilku miesiącach znowu ogarnął go znajomy niepokój i znowu wyjechał. Było to dziesięć lat temu; teraz Joshua wrócił po raz drugi. Przywiózł podarunki dla dzieci, pięknie wyrzeźbione zabawki z twardego drewna wprost z lasów tropikalnych, kupony lśniącego jedwabiu, zielonego jak morze w księżycowym blasku, dla Charity oraz dziewcząt, i bogato zdobioną, batikową koszulę dla kuzyna. Salomon zagarnął go dla siebie na prawie cały dzień. Siedzieli na werandzie i wspominali młodość. Joshua zapytał, jak ma się ojciec Ashworth. Obaj darzyli się szczerą sympatią i przyjaźnią, chociaż całkowity brak zainteresowania Joshuy religią drażnił i smucił duchownego. - Jak tam „tamilski staruszek"? - chciał wiedzieć Joshua. — Ostatnim razem, kiedy go słyszałem, mówił tak śmiesznie, jakby miał kamyki w ustach. - Och, teraz doskonale mówi po tamilsku. Więcej, stał się prawdziwym autorytetem, jeśli chodzi o miejscowe zwyczaje i tradycje. Nikt z nas nie może się z nim pod tym względem równać. - Tak, Paul Ashworth zawsze był uparty i żądny wiedzy. -Joshua roześmiał się cicho. — Pamiętam, jak kiedyś Aaron powiedział mi, że jego zdaniem twarz księdza przypomina tyłek małpy. Zapytał też, czy jego oczy są z niebieskiego szkiełka i czy wyjmuje je, gdy idzie spać. Chyba zamierzał je ukraść... Salomon parsknął śmiechem. Charity usłyszała go i ucieszyła się. Jej mąż po raz pierwszy od wielu dni sprawiał wrażenie szczęśliwego i spokojnego. — 133 — - Ostatnio ksiądz nie jest ze mnie zbyt zadowolony - ode zwał się po chwili Salomon. - Dlaczego? - Uważa, że powinienem zawrzeć pokój. - A chcesz tego? - Sam nie wiem. - Salomon westchnął. - Nie mogę przestać myśleć.o bólu i zniszczeniu, które przyniesie bitwa. Może powinienem porozmawiać z Muthu... - Nie będzie chciał cię słuchać. Muthu nie spocznie, dopó ki nie wygna cię z Chevatharu. - Wiem. Chwilę siedzieli w milczeniu, nagle poważni i zamyśleni. - Jak sądzisz, co powinienem zrobić? - odezwał się Salomon. Joshua nie odpowiedział od razu. - Myślę, że musisz stoczyć tę bitwę - rzekł wreszcie cicho. -Musisz odrąbać głowę Muthu, bo inaczej ucierpią twoje wnuki. - To dość drastyczne rozwiązanie - odparł Salomon. - Ale cóż, zawsze byłeś zwolennikiem właśnie takich... - Tym razem ty też powinieneś je przyjąć. Jestem pewien, że próbowałeś wszystkich sposobów, aby utrzymać pokój, lecz nic z tego nie wyszło. Nie masz innego wyjścia, anna, i wiesz o tym równie dobrze jak ja! - Powiedz mi, Joshua, dlaczego Muthu nas nienawidzi? Mam wrażenie, że jedynym celem jego życia jest starcie naszej rodziny z powierzchni ziemi. - Nie przychodzi mi do głowy żadna inna przyczyna poza tą, o której już mówiliśmy. Muthu musi zapanować nad Che-vatharem albo umrzeć. Przy wszystkich swoich wadach jest nie mniej uparty i dumny niz my, anna... - Joshua przerwał na chwilę. - Wiesz, jest coś, o czym obiecałem ci nie wspominać, ale zrobię to, oczywiście z nadzieją, ze zaraz o tym zapomnisz. Dziś rano Aaron przeskoczył tę wielką studnię u wejścia do dzielnicy Andavarów. — 134 — _ Wielką studnię... - powtórzył powoli Salomon. - A ty go nie powstrzymałeś! — dodał trochę gniewnie. — Wiesz przecież, że to zakazane! _ I co z tego, anna. Twój syn był wspaniały, tylko to się liczy. Jest najlepszym skoczkiem, lecz to nie jest najważniejsze. W chwili triumfu uciekł z tego świata, uciekł od setek różnych rzeczy, o których mówimy i które robimy, i które są jak przywiązane do naszych nóg kłody. Uciekł od tego wszystkiego, co sprawia, że stajemy się bezbronnymi małymi robakami, które na łożu śmierci potrafią tylko wspominać i płakać nad tym, co zawsze pragnęły zrobić, ale nigdy nie potrafiły zdobyć się na odwagę... Pomyśl o tym, anna. Co za strata czasu i życia, nieważne jak marnego, wspaniałego czy zwycięskiego... Czy naprawdę chcesz umrzeć i w ostatniej chwili ponuro myśleć o tym, co mogło się wydarzyć? Będziesz walczył, anna, musisz stoczyć bitwę, bo jeżeli umrzesz bez walki, jeżeli skapitulujesz przed Muthu, będziesz żałował tego przez resztę życia. My dwaj, ty i ja, nie zginamy karku przed nikim. Nie poddajemy się bez walki. - To prawda — powiedział Salomon. — Wolałbym jednak, żeby istniał jakiś sposób wyjścia z tej sytuacji bez rozlewu krwi. Wiesz, Joshua, czasami żałuję, że appa umarł tak młodo. Wydaje mi się, że byłbym lepiej przygotowany do życia, gdyby dał mi trochę więcej swojej siły i mądrości... Joshua skinął głową. - I tak posiadasz już siłę i mądrość, jakie niewielu przypadły w udziale, anna — rzekł i roześmiał się. - Poza tym masz mnie, więc chyba możesz się uważać za dziecko szczęścia, prawda? - Oczywiście, oczywiście — przytaknął Salomon z uśmiechem. - Ale przyznaj się, bo jestem ciekawy... Dlaczego wróciłeś właśnie teraz? - Zęby zobaczyć się z wami wszystkimi - lekko odparł Joshua. - Szczerze mówiąc, krewniak, którego spotkałem na za- — 135 — chodzie, opowiedział mi o rozruchach w Melur i Sivakasi. Chciałem wiedzieć, czy odbiły się echem także i u was... Cóż, zyskałem w ten sposób wymówkę... — Sprawy układają się teraz zupełnie inaczej - powiedział Salomon. — Pieniactwo Muthu to nie jedyny problem. Cały kraj ogarnął dziwny smutek. Susza, podatki, niepokoje... Cza-sami wydaje mi się, że nadszedł już zmierzch świata, Joshua... — Wszędzie, gdzie byłem, widziałem cierpienie i napięcie. Świat jest zmęczony, anna, istnieje już tak długo, że troski i zmartwienia zupełnie go przygniotły. — Mnie także. Gdziekolwiek spojrzę, dostrzegam głupców i wrogów. Opowiadałem ci o Vakeelu Perumalu. Chwała Bogu, że trafił do więzienia, gdzie nie może wywoływać nowych awantur. A Muthu... Cóż, sam go znasz... — Żyjemy w kraju przemocy, anna. Muthu jest bardziej typowym Hindusem niż ty. — Czy to nie smutne? - Salomon westchnął. - A więc niezgoda i gwałtownicy mają być normą? — Smutne, ale tak już jest, i tyle. Wydaje się, że wszystko się rozpada. Biali tracą kontrolę, gdy zaś brak prawdziwej, silnej władzy, byle kto może zostać tyranem. — Naprawdę sądzisz, że biali tracą kontrolę? — Nie chodzi nawet o to. Sęk w tym, że są obojętni na problemy tego kraju. Brytyjczycy przybyli tu nie po to, aby rządzić i ulepszać, ale żeby zabrać wszystko, co wpadnie im w łapy. Teraz po prostu odsłaniają swoje prawdziwe oblicze. - Ale przecież są między nimi dobrzy, uczciwi ludzie... - mruknął Salomon. — To wyjątki - rzeki Joshua. — I właśnie dlatego będziemy musieli poszukać własnych odpowiedzi i rozwiązań. Po lunchu znowu wyciągnęli się na werandzie. Poważny nastrój poranka minął i Joshua, jak zwykle rozmowny, raczył Salomona opowieściami o wielu niezwykłych rzeczach, jakie widział i o jakich nasłuchał się w czasie swoich nieustannych pod- — 136 — róży. Opisywał zatłoczone ulice Madrasu, ważnych brytyjskich urzędników i wielkich kupców, tak innych od ojca Ashwortha, oraz nieprawdopodobne cudeńka, na przykład tajemnicze okrągłe przedmioty ze szkła, które nagle zaczynały się jarzyć jasnym światłem. _ W środku nocy w pokoju nagle zapala się słońce — mówił z przejęciem. Salomon uśmiechnął się pobłażliwie. Kiedy Joshua snuł swoje opowieści, czasami trochę je ubarwiał i zmyślał. Joshua opowiedział kuzynowi, jak pojechał pociągiem do Bombaju. Planował zostać tam dłużej, ale gwarne miejskie życie szybko go znużyło i znowu wyruszył na południe. Na każdym kroku spotykały go niezwykłe przygody. Widział wioskę, w której mieszkały kobiety z najwyższej kasty o skórze tak jasnej, że kiedy kichnęły, ich policzki oblewał krwawy rumieniec. — Są niewiarygodnie piękne, anna, lecz niebezpieczne jak jadowite węże. Zgodnie z tradycją, aby wypełnić starożytną przysięgę, złożoną bogini Dewi, teściowa ma zabić męża córki. Kobiety chwytają gekona, zabijają jaszczurkę i wieszają ją nad niewielkim rondelkiem. W ciągu paru dni trujące płyny z ciała jaszczurki powoli spływają do naczynia. Potem teściowa zostawia płyn, a kiedy wyschnie na proszek, codziennie dodaje małą ilość do jedzenia ofiary. Wreszcie mężczyzna umiera, lecz agonia trwa długo. Miejscowi nazywają tę wioskę „wioską wdów", kobiety są jednak tak uwodzicielsko piękne, że nie brak mężczyzn gotowych rzucić wyzwanie losowi. W miarę jak zbliżał się wieczór, opowieści Joshuy stawały się coraz bardziej niesamowite. Po kolacji złożonej z appams i esen-cjonalnej potrawki z baraniny, duszonej w mleku kokosowym z przyprawami, obaj mężczyźni wyszli na dziedziniec i długą chwilę stali, w milczeniu wsłuchując się w odgłosy nocy. - W czasie moich wędrówek w pewnej przydrożnej świąty-ni. chyba gdzieś w Dharwad, spotkałem starego babę. Wyglądał na znudzonego i moje towarzystwo wyraźnie go ucieszyło. — 137 — Długo rozmawialiśmy. Mówił przede wszystkim o religii, to samo, co wszyscy kapłani, ale jedna rzecz zapadła mi w pamięć. Zapytał, dlaczego nie mogę znaleźć sobie miejsca, dlaczego tak bardzo oddaliłem się od domu. Odpowiedziałem mu, że nie ma nic, co trzymałoby mnie w mojej wiosce, więcej, że zawsze chciałem z niej uciec. A on na to: nieważne, jak daleko i na jak długo uciekniesz z Chevatharu, nigdy nie odejdziesz stamtąd naprawdę, ponieważ Chevathar cię ukształtował, Chevathar jest w tobie, ty jesteś Chevatharem. Może właśnie dlatego wróciłem. Może tu jest moje miejsce. I jeśli ludzie Muthu mnie zabiją, zostanę tu na zawsze. - Joshua roześmiał się, zaskoczony i zmieszany powagą własnych słów. — Poza tym nikomu nie uda się uciec przed tym, co Stwórca wypisał rylcem na jego czole - dodał. Wrócili na werandę i usiedli, pogrążeni w myślach. Nadeszła noc, a oni wciąż siedzieli obok siebie, z rzadka tylko przerywając ciszę jakąś uwagą. Nad ich głowami miliardy gwiazd pokrywały wygładzone niebo i tym razem światło malejącego księżyca nie przyćmiewało ich jasnego blasku. 24 Wysoko nad ołtarzem w kościele Św. Pawła wisiał wspaniały przykład lokalnego rzemiosła artystycznego - wizerunek Chrystusa wyrzeźbiony w ciemnobrązowym, prawie fioletowym drewnie różanym. Oczy Chrystusa były pełne smutku, twarz zmieniona bólem. Kiedy Paul Ashworth ujrzał go po raz pierwszy, przeżył wstrząs, był to bowiem dokładnie taki obraz Pana, jaki nosił w sercu od lat dziecięcych. Chodził do szkoły znajdującej się na skraju równin w hrabstwie Sussex i uwielbiał przemierzać setki lat wcześniej wytyczone ścieżki, których gęstą siecią pocięty był cały ten region. Pewnego ranka wybrał się właśnie na przechadzkę, gdy nagle - 138 — dzwonki, kwitnące w trawie tuż przed nim, zniknęły i Paul zobaczył przed sobą odzianego w długą, powiewną szatę mężczyznę. Chłopiec nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że dobrze go zna. Mężczyzna był średniego wzrostu, lecz tak piękny i o tak przejmująco dobrej twarzy i spojrzeniu, że Paul padł przed nim na kolana. Równocześnie wydawało mu się, że idzie gdzieś u boku mężczyzny, który nie odzywał się ani słowem, a jednak mówił do niego. „Nie jesteś z tego świata, tak jak i ja nie jestem z niego" - tak brzmiało jedyne zdanie, które Paul zdołał sobie później przypomnieć. Po powrocie do szkoły pojął, dlaczego wydawało mu się, że zna tego człowieka. W kaplicy, do której w okresie Wielkiego Postu uczniowie regularnie uczęszczali na nabożeństwa, znajdował się witraż z wyjątkowo pięknym wizerunkiem Jezusa. Twarz Jezusa była twarzą tamtego, chociaż w gruncie rzeczy tajemnica podobieństwa kryła się w wyrazie oczu. Mężczyzna, którego Paul spotkał na łące, miał brązową skórę oraz czarne włosy i oczy. Chłopiec był tak poruszony, że zdobył się na odwagę i zwrócił do nauczyciela historii. - Czy Jezus naprawdę miał niebieskie oczy i jasne włosy? — zapytał. - Oczywiście że nie — odpowiedział pan Barnes. — Chodź, pokażę ci, co mam na myśli. Nauczyciel sięgnął po globus i palcem zakreślił pustynne ziemie Azji Zachodniej. - Gdyby Jezus pojawił się dzisiaj w Anglii, większość ludzi, którzy uważają się za jego wyznawców, byłoby przerażonych. A on właśnie tu się urodził, żył i nauczał — w Azji. Miał oliwkową skórę i czarne oczy. Nie posługiwał się angielskim, lecz aramejskim, językiem plemion pustyni. Był wieśniakiem i przywódcą wieśniaków z Galilei. Nie zasłużyłby sobie nawet na króciutką wzmiankę w podręcznikach historii, naturalnie gdyby nie to, że był Mesjaszem. Źródła historyczne potwierdzają, że Jezus naprawdę żył i że było to za panowania cesarza — 139 — Augusta. Popatrz tutaj... - Pan Barnes rozejrzał się wśród leżących na stole książek i wyciągnął tę, o którą mu chodziło. -O, proszę bardzo... Według żydowskiego historyka Flawiusza, którego zapiski dotyczą pierwszego wieku naszej ery, mędrzec o imieniu Jezus żył i nauczał mniej więcej na początku tegoż wieku i został skazany na śmierć przez Poncjusza Piłata... Pan Barnes dosiadł już swego konika i teraz nic nie mogło powstrzymać lawiny jego słów. Ojciec Ashworth jak zwykle wstał przed świtem, żeby się pomodlić. Objęty spojrzeniem Chrystusa z drewna różanego, przyklęknął, odmówił pacierz, potem z pewnym trudem dźwignął się na nogi, przeżegnał się i podszedł do stołu. Powiew wiatru rozrzucił kartki jego manuskryptu, więc schylił się i powoli zaczął je zbierać. Wydarzenia ubiegłego tygodnia zakłóciły nie tylko normalne życie wioski, ale i jego pracę nad książką. Codziennie odwiedzał Salomona, lecz nie bardzo umiał się z nim dogadać. Próbował rozmawiać z Joshuą, również bezskutecznie. Muthu Vedhar nie chciał się z nim widzieć, a zastępca tahsildara, chociaż wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne i dziwne, wybrał sobie właśnie tę porę na objazd powierzonych jego opiece wiosek. Ojciec Ashworth podjął próbę ponownego skontaktowania się z Chrisem Cookiem, ale ten także był w podróży. Duchowny spędził trochę czasu z poojarim świątyni Muruhana, lecz było dla niego jasne, że starzec nie ma już ochoty i siły żywiej zainteresować się sprawami tego świata. Gdy Ashworth poprosił Subramanię Sastrigala, by użył swojej powagi i władzy w celu powstrzymania szaleństwa, które miało zniszczyć Chevathar, świątobliwy mąż odpowiedział mu, że martwi się tym, co całkowicie nieistotne, i zacytował fragment świętych ksiąg na potwierdzenie swojego punktu widzenia. Ksiądz wiedział też, że po synu poojariego, Swaminthanie, nie może się spodziewać niczego dobrego. Nie wątpił, że pod- — 140 — stępny i ambitny młody człowiek zagrzewa Muthu Vedhara do walki. Gdyby Muthu został naczelnikiem wioski, znaczenie Swaminthana niepomiernie by wzrosło. Ojciec Ashworth ułożył kartki we właściwej kolejności i przeczytał to, co ostatnio napisał. „W sercu każdej religii kryje się Boska Tajemnica. Oto problem, z jakim zawsze stykali się nauczyciele, którzy przyczyniali się do rozwoju religii: Jak zgłębić tę boską tajemnicę, jak ją opisać, wyjaśnić ją sobie i wyznawcom? Jest to kwestia, której w zasadzie nie da się rozwiązać, bo jak opisać Boga? Nie istnieją fakty, które mogłyby w odpowiedni sposób wyjaśnić naturę Rzeczywistości nie z Tego Świata — nikt z wyjątkiem wielkich proroków i wizjonerów nie posiada intuicji, pozwalającej doświadczyć tego, co boskie. W rezultacie wszystkie wyznania rozbudowują własne systemy symboli, mitów, konwencji i dogmatów, aby za ich pośrednictwem lepiej zrozumieć zasadniczą tajemnicę. Na przestrzeni wieków systemy te często przesłaniały Boską Tajemnicę, co doprowadzało do zubożenia wiary. Kapłani mogą jedynie siebie obwiniać za to, że Prawdę wielokrotnie poddawano błędnej interpretacji, religię wykorzystywano dla prywatnych, często niegodnych celów, stawiając brata przeciwko bratu, świętego przeciwko świętemu, dogmat przeciwko dogmatowi. Czy przesłanie, któ-te Kriszna przekazuje Arjunie na polu bitwy pod Kuruk-szetra, jest mniej ważne niż wygłoszone przez Chrystusa Kazanie na Górze czy wyjaśnienie złożonej z ośmiu części Ścieżki, przedstawione przez Buddę? Nie, po tysiąckroć nie! Mędrcy wszystkich religii muszą wytłumaczyć swoim wiernym, że celem każdego wyznania jest to samo — osiągnięcie stanu transcendencji, doświadczenie jedynej prawdziwej Rzeczywistości, pełne pojęcie wiecznej Prawdy...". — 141 — Przeczytany akapit podobał się Ashworthowi, wiedział jednak, że nad resztą musi jeszcze popracować. Z całego serca pra- I gnał wrócić do swojej książki, ale nawet w normalnych okolicznościach akt pisania pochłaniał tyle jego energii, że często miał pokusę, aby zrezygnować. Do dalszej pracy zachęcała go jedynie świadomość, że jeżeli skończona książka zostanie wydana, być może spełni swoje zadanie jako broń w walce ze złymi ludźmi, którzy starają się skłócić ze sobą wyznawców różnych religii. Panie, proszę Cię, pozwól mi skończyć tę książkę, pomodlił się w myślach, na chwilę zamykając oczy. Nagle przyszła mu do głowy myśl na tyle ważna, że w jednej chwili zapomniał o książce. Zrozumiał, że apelował do rozsądku i dobrej woli prawie wszystkich w Chevatharze, z wyjątkiem kobiet. Może właśnie one będą w stanie odwrócić bieg tragicznych wydarzeń. Tego samego wieczoru Paul Ashworth udał się do Dużego Domu i ku swemu zadowoleniu zastał Charity samą, siedzącą na progu. Kiedy podała mu kawę, nie tracąc czasu, przeszedł do sedna sprawy i poprosił ją o pomoc. — Nie mogę nic zrobić, ojcze — powiedziała po prostu. Duchowny zamierzał przemówić do niej jeszcze raz, ale ona uciszyła go lekkim gestem. — Po napaści na Valli byłam głęboko przerażona — ciągnęła. -Obawiałam się nie tyle o własne bezpieczeństwo, ile mojej córki Rachel, bo przecież to samo mogło spotkać właśnie ją... -Charity przerwała na chwilę, czekając, aż wyjdzie służąca, która przyniosła dzbanek świeżej kawy. — Tamtego dnia poszłam do domu Valli, żeby zobaczyć, czy mogłabym w jakiś sposób pomóc dziewczynie i jej bliskim, ale szybko zrozumiałam, że nic nie mogę zrobić. Żadna z kobiet, które tam się zebrały, niczego po mnie nie oczekiwała. Wiedziały, że mimo swojej pozycji jestem bezsilna. Wtedy po raz pierwszy pojęłam, że jesteśmy zupełnie bezbronne. Dzień w dzień budzę się przerażona, lecz nie — 142 — mogę nic zmienić. Oczywiście możemy się modlić, żeby nasi mężczyźni zdołali nas ochronić... Mój mąż jest dobrym człowiekiem i wiem, że uczyni wszystko, co w jego mocy. Jeżeli poniesie klęskę, będę się modlić, abym razem z moimi córkami miała dość czasu, żeby się przygotować... Przez chwilę ojciec Ashworth nie mógł wykrztusić ani słowa. - Nie wolno ci tak mówić, córko - odezwał się w końcu. — Nasz Pan, Jezus Chrystus, nie pozwoli, aby stała wam się krzywda. - Modlimy się o to, ale tak czy inaczej musimy być gotowe. - Czy nie ma żadnego sposobu, abyś skłoniła męża do pokojowego rozwiązania konfliktu między nim i Muthu Vedharem? - Nie mogę wpływać na jego decyzje, ojcze. Paul Ashworth uświadomił sobie, że właściwie nic więcej nie da się powiedzieć. Gawędzili jeszcze chwilę na inne tematy, potem duchowny dopił kawę i wstał. - Przechodzimy czas próby, prawda? - zapytała nagle Charity. Kapłan bez słowa skinął głową. - Mam nadzieję, że Pan nie dopatrzy się w naszych sercach braku wiary — powiedziała. Ashworth wrócił do domu, podziwiając cudowne piękno wieczoru. Zmierzch przesłonił już wierzchołki drzew, ale ziemia pod nimi nadal oświetlona była promieniami słońca. Potężne baniany wyglądały jak przysypane bladym, złocistym pyłem. Jakże wielka jest uroda tego kraju, pomyślał. Ile tu piękna i ile przejmującego smutku... 25 Kolczasta akacja pochodzi z Sindh, ale z czasem rozprzestrzeniła się i na pozostałe tereny subkontynentu. Na północy nosi nazwę „kikar", na zachodzie, wschodzie i w centrum znana jest — 143 — jako „babul", natomiast Tamilowie nazywają ją „karuveli". I Niezależnie od nazwy jest to jedno z najczęściej spotykanych drzew w Indiach, a jego szarozieloną koronę można zauważyć j nawet na tych terenach, gdzie nie utrzymuje się żadna inna roślinność. W Chevatharze las akacjowy porastał kilka kilometrów kwadratowych za świątynią Muruhana. Drzewa stały bardzo blisko siebie, tworząc gęstwinę, która nawet w najbardziej upalne dni zapewniała ziemi miły chłód. W gęstym cieniu nie rosło prawie nic poza akacjami — dawało to pewne poczucie bezpieczeństwa kobietom, które tu przychodziły, ponieważ dokładnie widziały, co się dzieje dookoła. Grunt pod drzewami pokrywała dość gruba warstwa ostrych białych kolców, dzięki czemu nikt nie mógłby zakraść się tu niepostrzeżenie. Z tych właśnie powodów najgłębsza część lasu akacjowego stała się miejscem, gdzie kobiety z Chevatharu najchętniej załatwiały swoje naturalne potrzeby. Bezpiecznie osłonięte przed oczami mężczyzn przychodziły tu wczesnym rankiem i późnym wieczorem, na wszelki wypadek uzbrojone w niewielkie kije. Przykucały w małych grupkach i oddawały się przyjemności plotkowania o dzieciach i mężach. Co jakiś czas szczególnie smakowita ploteczka powodowała ożywienie w całym lasku i już po paru minutach wszystkie kobiety wiedziały o mężatce z kasty Marudarów, przyłapanej na gorącym uczynku z kochankiem pariasem, albo o chorobie wenerycznej, którą brat zastępcy tahsildara zaraził się od prostytutki z Ranivooru. Jednak odkąd w Chevatharze zaczęły się kłótnie, także i w lesie akacjowym pojawiło się wyczuwalne napięcie. Kobiety zbierały się w małych grupkach, rozmawiały tylko z kuzynkami, a i to niezbyt chętnie, gdyż wszystkie patrzyły w przyszłość z jednakowym niepokojem i lękiem. Załatwiwszy potrzeby, schodziły do rzeki, kąpały się i szybko wracały do domów. W miejscu rozwidlenia drogi, z których jedna prowadziła dalej do świątyni Murugana, a druga do rzeki, następnego dnia po rozmowie z Charity czekał na kobiety ojciec Ashworth, kto- — 144 — ry jeszcze nie porzucił nadziei, że może uda mu się nakłonić je do pomocy w rozwiązaniu konfliktu. Za sobą usłyszał lekkie kroki i odwrócił się szybko. Była to Saraswati Vedhat, samotnie wracająca do domu po porannej kąpieli. Pomyślał, że ma szczęście. Gdyby zdołał przekonać Saraswati, pozostałe kobiety poszłyby za jej przykładem. Kiedy ją zatrzymał, wyglądała na zirytowaną, ale pozwoliła mu skończyć. Dopiero potem powiedziała, że nic nie może zrobić, i powoli odeszła, pogrążona w głębokim zamyśleniu. Wszystkie kobiety, do których się zwracał, pochodzące z kast Andavarów, Vedharów i Marudarów, powtarzały to samo. Niektóre prosiły go, aby za wszelką cenę starał się powstrzymać nadchodzącą katastrofę, lecz nieodmiennie dawały mu do zrozumienia, że nie są w stanie mu pomóc. Następnego dnia ojciec Ashworth obudził się z poczuciem klęski. Walczył długo i zażarcie, przekonany o słuszności swoich działań, ale już w trakcie walki zrozumiał, że to, co ma się stać, jest tak samo nieuniknione jak świt po nocy. Zycie w Indiach nauczyło go, że człowiek jest podporządkowany swemu przeznaczeniu i nie może go odmienić, choćby nie wiadomo jak się starał. Pomyślał o wysiłkach Ardźuny, aby powstrzymać pęd ku wojnie, o wielkim ascecie Ravanie, który, nie potrafiąc zapanować nad wydarzeniami, służącymi dopełnieniu przeznaczenia innej istoty, poniósł śmierć z ręki wybranego, Sri Ramy. Pomyślał też o uczniach Chrystusa, zwłaszcza o Piotrze, który musiał patrzeć, jak Syn Człowieczy idzie na śmierć. Ogarnęła go głęboka rozpacz i poczucie bezradności. Kimże jestem, zapytał, ja, marne narzędzie Pana, abym miał odwrócić wyroki Bożej woli? Dni mijały, a duchownego nawiedzały coraz bardziej przerażające sny. Dwa dni przed upływem postawionego przez Salomona ultimatum ojciec Ashworth, jak zwykle w ostatnich tygodniach, obudził się zlany zimnym potem i przygnębiony. Umył się i poszedł do kościoła. Starał się skoncentrować na co- — 145 — dziennych zajęciach, ale wkrótce poddał się rozpaczy i zniechę- ' ceniu, które od wielu dni bezustannie mu towarzyszyły. Czy nikt nie czuje mojego smutku, Panie, pomyślał, patrząc na owoce swojej pracy — rozrzucone kartki manuskryptu, parafialną księgę aktów urodzin, zgonów i chrztów, otwarty lekcjonarz. Wszystko to na nic! Wszystkie lata pracy, spędzone wśród ludzi, których ukochał nad życie, wszystko na nic! Wszystko miało ulec zniszczeniu, unicestwieniu. Wzniósł oczy na wyrzeźbionego w drewnie różanym przybitego do krzyża Chrystusa. — Wstąp we mnie, Najłaskawszy Panie, i w swej mądrości pokaż mi, co robić, aby położyć kres temu szaleństwu — zaczął się modlić. Postać Jezusa jak zwykle pozostała milcząca, piękna i drewniana, ostro odcinająca się od nierównego tynku, którym pokryto ściany kościoła. 26 W domu na obrzeżach Meenakshikoil Muthu Vedhar siedział w izbie pełnej mężczyzn, najętych przez przywódcę leżącej w pobliżu wioski Marudarów. Z miast i wiosek wokół Cheva-tharu przybyło już siedemdziesięciu dziewięciu chętnych do walki, wkrótce zaś miało pojawić się ich jeszcze więcej. Rozbili obozy w mieście i tuż pod nim i lekką ręką wydawali otrzymane już pieniądze w miejskich herbaciarniach. Mieli pieniądze, więc tolerowano ich obecność, poza tym mieszkańcy miasta bali się Marudarów, znanych ze skłonności do gwałtownych reakcji z byle powodu. Muthu przyglądał się im ze skrywanym podziwem i zadowoleniem. Byli brudni, wychudzeni, mieli na sobie poszarpane lunhgi, baniany i turbany, ale potrzebował właśnie takich wojowników, złaknionych łupów i grabieży. Marudarowie nie wal- — 146 — czyli dla sprawy, kierowała nimi wyłącznie chciwość. Dobrze, że to on, a nie Salomon, miał ich po swojej stronie. Spodziewał się, że w najbliższych dniach dołączy do niego co najmniej stu krewniaków, dzięki czemu w krytycznym dniu dysponowałby siłą może nawet dwustu pięćdziesięciu ludzi. Nie ulegało wątpliwości, że Salomon poniesie klęskę. - Jesteśmy najlepszymi wojownikami prowincji i nasz widok wzbudzi lęk w sercach wrogów! - oznajmił Muthu, przekrzykując burzę entuzjastycznych oklasków. — Obiecuję wam bogate łupy, tak wielkie, że wasze rodziny będą bogate do trzeciego pokolenia! Zerwały się jeszcze gorętsze oklaski. — Między wami i bogactwem stoi tylko marna grupka starców i dzieci! Musicie mi obiecać, że będziecie bezlitośni, bo tylko w ten sposób zdobędziecie majątek! Tym razem oklaski przycichły, bo na tyłach rozgorzały jakieś kłótnie. Muthu zorientował się, że niektórzy najemnicy są już zdrowo podpici. — Ani kropli araku więcej! — mruknął ze złością do przywódcy Marudarów. — Ty głupcze, nie rozumiesz, że jeżeli nie zdyscyplinujesz swoich ludzi, zostaną albo aresztowani, albo pobici?! Wtedy na pewno na nic mi się nie przydadzą... - Okiełznam ich, ale nie waż się więcej nazywać mnie głupcem! — warknął tamten. 27 Stary mężczyzna padł na ziemię, powalony pierwszym ciosem Salomona. Właściwie było to pchnięcie, nie uderzenie, ale Mu-niyandi do perfekcji opanował sztukę wykorzystywania każdej nadarzającej się sposobności. Był pijakiem bez rodziny, bo jego 2°na i dzieci dawno pozostawiły go własnemu losowi. Po drodze na plażę Salomon znalazł go, odsypiającego pijacką noc, — 147 — i obudził lekkim kopnięciem. Muniyandi zerwał się, mamrocząc pod nosem obraźliwe słowa. Zirytowany Salomon uderzył go i tak się to zaczęło. Muniyandi upadł i krew pociekła mu z nosa. Kiedy zdarzyło się to pierwszy raz, Salomon przestraszył się, lecz teraz wiedział, że to zwykła sztuczka, i ta świadomość rozpaliła jego gniew. Zacisnął usta i kopnął starego pijaka, raz, drugi i trzeci. Muniyandi wrzasnął z bólu. Salomon zastygł, przerażony własną gwałtownością. Wierzył w celowość wymierzania kar fizycznych służącym, leniom i pijakom i bez wahania podnosił rękę na tych, którzy go rozgniewali, ale nigdy nie kopał ludzi. Było to złe, niegodne postępowanie. Zrozumiał, że napięcie przed zbliżającą się bitwą daje mu się we znaki i że musi nad tym zapanować. Schylił się, pomógł szlochającemu starcowi podnieść się na nogi i podtrzymał go. — Przyjdź do mnie później - mruknął. - Miałem ci dać trochę pieniędzy... Oczywiście nie był nic winien staremu pijakowi, lecz ten gest był jedyną formą zadośćuczynienia, na jaką potrafił się zdobyć. Szybkim krokiem oddalił się w kierunku plaży, niespokojny i rozdrażniony. Na skraju wydmy przystanął i potoczył wzrokiem dookoła. Widok, jaki przed sobą ujrzał, usatysfakcjonowałby każdego. Na tle rozświetlonej słońcem płaszczyzny morza ponad czterdziestu mężczyzn ćwiczyło uniki i ciosy, zadawane mierzącym nieco ponad półtora metra bambusowym kijem, który w rękach dobrego wojownika był śmiertelnie niebezpieczną bronią. Tamilowie nazywali tę sztukę walki „tańcem z kijem" — silambu attam — i rzeczywiście był to swego rodzaju taniec, płynny i lekki, taniec, w czasie którego można było zabić przeciwnika w zaskakująco piękny sposób. Wojownicy ćwiczyli juz od dwóch dni pod czujnym okiem Joshuy. Większość młodych mężczyzn nie wymagała dodatkowego szkolenia, ponieważ prawie codziennie doskonalili umiejętność „tańca z kijem", zdumiewające było jednak to, jak szybko starsi odzyskiwali płynność i zabójczą precyzję ruchów, którą z latami stracili. Salomon ob- — 148 — serwował wirujące kije, raz obracające się szybko jak ramiona wiatraków, kiedy indziej ze świstem przecinające powietrze, to znów poruszające się wolno jak skrzydła ważki. Gniew opuszczał go stopniowo, Salomon odetchnął pełną piersią. I wtedy nagle napięcie powróciło. Jego wzrok przykuły niezgrabne, sztywne ruchy młodego mężczyzny, który walczył z tyłu grupy. Młodzieniec upuścił kij i schylił się niechętnie, aby go podnieść. Nawet z tej odległości thalaivar bez trudu rozpoznał młodego niezdarę - był to jego starszy syn, Daniel. Salomon zbiegł po zboczu wydmy do walczących. Joshua zauważył go i pomachał ręką. Salomon odpowiedział ponurym kiwnięciem głowy, obszedł trzon grupy i ruszył w stronę syna. Przeciwnik Daniela bawił się z nim, było to zupełnie oczywiste, i Salomon poczuł, jak ożywa w nim straszny gniew. Kazał walczącym przerwać i wyrwał kij z ręki dzierżawcy, który ćwiczył z Danielem. - Pokażę ci, jak się trzeba bić! — warknął do syna. Stanęli w pewnej odległości od pozostałych. Joshua podszedł do nich szybko. - Co robisz, anna? — zapytał. - Uczę mojego syna walki. - To chyba moje zadanie, co? - Gdybym wcześniej sam udzielił mu kilku lekcji, nie byłby teraz dla mnie powodem upokorzenia — mruknął Salomon. - Anna... — zaczął Joshua ostrzegawczym tonem. - Masz dużo pracy, Joshua, i ja także. Zostaw mnie w spokoju. Ostra nuta w głosie Salomona nie pozostawiła jego kuzynowi wyboru. Joshua odszedł. Co za szkoda, że nie istnieją żadne zasady, wedle których ojcowie i synowie mogliby budować udane więzi, pomyślał. - Nie chcę walczyć, appa - odezwał się cicho Daniel. - Jak to, nie chcesz walczyć? Nie chcę słyszeć takich słów 2 ust mojego syna! Podniósł rękę, jakby przymierzał się do ciosu, ale kątem oka — 149 dostrzegł obserwującego ich z dala Joshuę i powoli opuścił ramię. Spokojnie podkasał lunhgi, zatknął brzeg szaty za pas i przyjął klasyczną pozycję wojownika. Widok młodzieńca budził w nim głębokie rozczarowanie. Te wąskie przeguby dłoni, szczupła, nieowłosiona pierś, przygarbione plecy i duże, wyraziste oczy pasowały raczej do kobiety niż mężczyzny. Czy to naprawdę był jego syn?! W milczeniu wymierzył pierwszy cios, ani specjalnie silny, ani podstępny, lecz Daniel nawet nie spróbował go uniknąć lub oddać. Kij Salomona uderzył młodego człowieka prosto w pierś i Daniel zatoczył się do tyłu. — Nie chcę walczyć, appa! — krzyknął. — Dlaczego nie możesz powstrzymać tego szaleństwa?! — Nie waż się odzywać tak do ojca! — zagrzmiał Salomon, ponownie unosząc kij. - Będziesz walczył albo nie nazywam się Salomon Dorai! Opanował się jednak, dojrzawszy łzy błyszczące w oczach syna. — Idź do domu i tam na mnie zaczekaj — powiedział gwałtownie. — I otrzyj łzy, ale już! Daniel odszedł powoli, wlokąc za sobą bambusowy kij. Salomon patrzył za nim, dopóki chłopiec nie wspiął się na grzbiet wydmy i nie zniknął między olbrzymimi agawami. Wtedy odwrócił się i skupił na walczących. Poszukał wzrokiem młodszego syna i uśmiechnął się z dumą, kiedy Aaron wykonał wyjątkowo trudny manewr, wyskakując w powietrze, wysoko ponad kij przeciwnika, który przeleciał pod jego nogami, i zaraz potem atakując tamtego z góry. Salomon długą chwilę obserwował Aarona. Wreszcie westchnął i ruszył w drogę powrotną do domu. Po paru krokach dogonił go Joshua. - Nie bądź zbyt surowy dla Daniela — rzekł. —Jest inny, ale ma wiele zalet. I nie porównuj go z Aaronem, bo to byłaby największa krzywda, jaką mógłbyś wyrządzić im obu. Salomon milczał, więc Joshua wzruszył ramionami i wrócił - 150 — do powierzonych mu ludzi. Salomon nie zwolnił kroku. Gniew, jaki wzbudziło w nim zachowanie Aarona, osłabł tylko trochę i nadal czuł w ustach jego gorzki smak. Znalazł Daniela pogrążonego w rozmowie z Charity. - Wiesz, co zrobił twój syn? - zapytał. Charity nie odpowiedziała. - Powinnaś się wstydzić, że wydałaś go na świat! — krzyknął Salomon. — To wstyd, wstyd dla całej naszej rodziny! - Daniel jest dobrym chłopcem — odezwała się cicho. - Co powiedziałaś?! — warknął z wściekłością. - Powiedziałam, że Daniel jest dobrym chłopcem — powtórzyła głośniej. - Nie jest chłopcem, lecz dorosłym mężczyzną! Żałuję, że mam takiego syna! Salomon z niesmakiem zauważył, że Daniel znowu płacze. Charity otoczyła chłopca ramieniem, co tylko podsyciło furię Salomona. - Powinieneś był urodzić się dziewczyną, Danielu — sarknął. — Cóż, jest, jak jest, i chyba nic już tego nie zmieni. Dziś wieczorem wszystkie kobiety i dzieci tego domu mają być gotowe do wyjazdu. Udasz się do swego ojca, Charity, a Daniel będzie opiekował się wami w drodze. Na wszelki wypadek dam wam jednak oddział złożony z sześciu mężczyzn - dorzucił ironicznie. - Appa, proszę, nie odsyłaj mnie — poprosił Daniel ze łzami. - Będę się bardzo starał... - Twoje starania na nic mi się nie przydadzą — odparł brutalnie Salomon. — I pomyśleć, że zaraz po twoim przyjściu na świat byłem z ciebie taki dumny, tak cieszyłem się z syna, który miał przeprowadzić nasz ród w następne stulecie... Wiesz, co powiedział astrolog, kiedy przyszedł postawić ci horoskop? Ze będziesz najpotężniejszy, najbardziej wpływowy ze wszystkich Dorai. Twoja matka miała rację, mówiąc, że rady astrologów niczemu nie służą. Ty jesteś żywym dowodem na to, jak beznadziejnie głupie są ich przepowiednie. — 151 — Z tymi słowy Salomon odwrócił się i odszedł. Charity daremnie usiłowała pocieszyć syna. Po pewnym czasie Daniel zostawił ją samą i wyszedł z domu. Już z dziedzińca zauważył stojącego w progu Aarona i zrozumiał, że jego młodszy brat wszystko słyszał. Nigdy nie byli sobie bardzo bliscy, lecz Aaron starał się zachowywać wobec niego uprzejmie i miło, jak wymagała tradycja. Dziś Daniel po raz pierwszy wyczytał w jego oczach zimną pogardę. Tego wieczora Salomon dokonał przeglądu swoich wojowników. Otrzymał wiadomość, że może oczekiwać przybycia kolejnego tuzina mężczyzn z sąsiednich wiosek, obiecano mu także kilka strzelb i muszkietów. Zastanawiał się, czy nie za późno odsyła z wioski kobiety i dzieci ze swojej rodziny. W ostatnich tygodniach droga na północ była zatłoczona uciekinierami, z których wielu zawrócili do domu wysłannicy Muthu. Teraz Salomon mógł już jedynie zaufać umiejętnościom i wierności ludzi, którzy mieli odprowadzić jego bliskich do Ranivooru. Pożegnanie odbyło się w spokojnej atmosferze, nie było łez. Salomon jeszcze nie zdążył przeboleć zawodu, jaki sprawił mu starszy syn, i trzymał się z dala, gdy zaprzężone w bawoły wozy znikały w nocnych ciemnościach. Mimo wysiłków Muthu, Marudarowie pozostali niezdyscyplinowaną bandą, a alkohol nadal płynął obfitą strugą. Wartownicy, których postawił przy moście i na drodze prowadzącej z Meenakshikoil, byli zupełnie pijani i zbrojna eskorta kobiet i dzieci rodziny Dorai pokonała ich bez trudu. Wozy pojechały dalej, mijając po drodze inne pojazdy, a także kobiety i dzieci, pchające przed sobą sklecone w domu wózki lub niosące na ramionach i głowach zapakowany w palmowe liście dobytek. Nikt, kto nie musiał, nie chciał uczestniczyć w walkach. Na wieść o tej ucieczce Muthu Vedhar wpadł we wściekłość, ale nic już nie mógł zrobić. Wzmocnił straże, lecz wiedział, że uczynił to o wiele za późno. — 152 — 28 pierwszą ofiarą bitwy w Chevatharze było dziecko, które zginęło w przeddzień rozpoczęcia prawdziwej walki. Większość dzieci opuściła już wioskę i jej okolice, te zaś, które zostały, zaczęły w zabawie naśladować poczynania dorosłych. Dzieci Vedharów wyzywały dzieci Andavarów na potyczki goodu--goodu. W wersji oryginalnej każda drużyna starała się wyeliminować przeciwników przy użyciu jednej z dwóch metod — albo wypychając ze swego pola obcych zawodników przy wtórze rytmicznie wyśpiewywanego „goodu-goodu", albo chwytając graczy wrogiego zespołu, którzy zapuścili się na obce pole. Jednak w nowej odmianie zabawy, zainspirowanej rosnącym napięciem, obie drużyny zbroiły się w tęgie kije i biły się bez pardonu. Uczestniczące w grze dzieci miały od siedmiu do dwunastu lat, ale furia i zajadłość, z jaką zmagały się z przeciwnikami, nie przyniosłaby wstydu ich ojcom. Po raz pierwszy też zespoły zostały dobrane zgodnie z podziałem kastowym. Drużyna Andavarów przegrała dwa pierwsze starcia. Na początku następnego, gdy najsilniejszy chłopciec Vedharów rzucił się do ataku, naprzeciw niego stanął zawodnik Andavarów, podczas gdy reszta uformowała szyk za nim. Nie spuszczając z oka okrążających go wrogów, mocno zbudowany Vedhar z łatwością powalił na ziemię małego Andavara, który padając, chwycił kij przeciwnika i najwyraźniej nie zamierzał go puścić. Większy chłopak starał się odzyskać broń, sapiąc przy tym ciężko. Wymierzył Andavarowi kopniaka, ale to także nie pomogło. Właściwie mógł tylko wypuścić kij z rąk i uznać swoją przegraną, lecz uważał, że nie może pozwolić, aby pokonało go to nieznośne stworzenie. W tej samej chwili trzy precyzyjne ciosy, zadane z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć mały Anda-Var, spadły na jego kark, głowę i nogi. Chłopak upadł na zie-mię i znieruchomiał. Pełne bojowego uniesienia okrzyki Anda- — 153 — varów umilkły nagle, uciszone nienaturalnym milczeniem i bezruchem ofiary. Chwilę potem członkowie obu drużyn rzucili się do ucieczki. Kiedy wiadomość o tragedii rozniosła się po wsi, na miejsce pierwszy przybył Muthu Vedhar. Nie zgodził się na przeniesienie chłopca do pobliskiej apteki ojca Ashwortha, kazał ułożyć go w prymitywnej lektyce i zabrać do oddalonego o ponad kilometr domu vaidyana. Mały zmarł w drodze. Tego dnia jego ojciec i pozostali Vedharowie udali się do świątyni Murugana i poprzysięgli zemstę wszystkim Andavarom płci męskiej z Chevatharu i Meenakshikoil. Następnego ranka, gdy księżyc wisiał jeszcze na niebie, Ve-dharowie znowu zgromadzili się w świątyni Muruhana. Rozdzwoniły się dzwony, aby bogowie zwrócili na wiernych swe oczy, potem zaś Subramania Sastrigal, który po naleganiach syna niechętnie zgodził się odprawić modły, wymamrotał kilka wersetów w sanskrycie i obdarował każdego z mężczyzn wi-bhuti oraz prasadham. Wezwał zebranych do naśladowania nieustraszonego wojownika Ardźuny, który zmagał się z wrogami, nie myśląc o przyjaciołach, rodzinie i sąsiadach. - Walczycie w sprawiedliwej sprawie, a ci źli ludzie nie szczędzą nawet dzieci... Nade wszystko pamiętajcie o słowach, wyrzeczonych przez boga Krysznę na polu bitwy: Wojownik nie pragnie niczego tak bardzo jak wojny w słusznej sprawie... Umierajcie, a wkroczycie do nieba, — 154 — 29 Nieca'y kilometr od świątyni Muruhana ojciec Ashworth i Salomon Dorai klęczeli przed Chrystusem z drewna różanego, pogrążeni w modlitwie. Gdy tylko Salomon dowiedział się o śmierci chłopca, uprzedził swoich ludzi, aby czekali na atak, który może nastąpić w każdej chwili. Sam tuż przed świtem udał się do kościoła. Ksiądz spędził noc na modlitwie kontemplacyjnej. Czynił Bogu wyrzuty i wadził się z nim, prosił o radę i przewodnictwo, błagał o odpowiedzi na swoje pytania. - Powiedz mi, Panie, co dobrego może wyniknąć z tej szatańskiej bitwy?! - wykrzyknął w pewnej chwili. -Jeżeli taka jest Twoja wola, to jakże ją usprawiedliwisz i wyjaśnisz? Hindusi widzą w tym część obrotu wielkiego koła życia, koła, które obraca się i z każdym aktem zniszczenia daje początek aktowi tworzenia. Potężny Siwa wykonuje przerażający taniec, który tworzy, siejąc zagładę, ale jaką odpowiedź Ty nam dasz, Panie? Na wieść o przybyciu naczelnika wioski wybiegł z kościoła na spotkanie gościa, lecz krótki moment nadziei przeminął, gdy ksiądz spojrzał w twarz Salomona. - Można to jeszcze odwołać, Salomonie. - Chciałbym się pomodlić, ojcze — rzekł thalaivar. - Część moich ludzi pragnie Otrzymać błogosławieństwo. Ci, którzy wyznają hinduizm, poszli już do świątyni i chrześcijanie także chcą oddać cześć swemu Bogu... - Podjąłeś złą decyzję, Salomonie. Ta walka nie przyczyni się do wzrostu twojej chwały i wielkości. - Ojcze, chcę się pomodlić i posłuchać głosu Pana - oficjalnym tonem odezwał się Salomon. - Jeżeli nie możesz mi w tym pomóc... - Pozwól, żebym pomógł ci położyć temu kres. Użyj mnie Jako swojego wysłannika. Wiesz, że możesz to powstrzymać. — 155 — Musisz mi tylko powiedzieć, jakie rozwiązanie jesteś gotów zaakceptować, i... - Powiedziałem ci już, po co tu przyszedłem, ojcze. — Salomonie, błagam, wysłuchaj mnie. Jak będą cię wspominać inni? Jako kogoś, kto uznał, że można zabijać ludzi tylko dlatego, że należą do innej kasty? Pomyśl tylko, Salomonie - ci ludzie uprawiają pola tak jak ty, mają rodziny jak ty... Sądzisz, że rozwiążesz swoje problemy, przelewając ich krew i wyganiając ich stąd? Ze gdy ta wioska stanie się wioską samych Andavarów, twoje trudności znikną? Ze ustaną niesnaski i walki, że nie będzie gwałtów? Masz jeszcze szansę położyć temu kres... - Nie ja zacząłem tę kłótnię, ojcze, ale tak czy inaczej trzeba ją zakończyć. Chcę spędzić chwilę z moim Panem, ale jeżeli nie możesz mi pomóc, odejdę. Powoli, niezdarnie niczym starzec, ksiądz zaczął kartkować Biblię. Wreszcie znalazł to, czego szukał, i odczytał na głos słowa walecznego Jozuego. — Jeden z waszego ludu przegna tysiąc wrogów... Bo Pan jest waszym Bogiem i to on walczy za was, tak jak obiecał. Potem obaj pochylili głowy i modlili się cicho. Wreszcie Salomon podniósł się z kolan, podziękował księdzu i wyszedł. 30 W blasku zachodzącego księżyca morze wydawało się gęste i groźne, tu i ówdzie naznaczone podobnym do blizny pasmem białej piany. Szum fal przycichł, było gorąco, a niebo zaciągnęło się chmurami, które mogły przynieść deszcz. O świcie mężczyźni zaczęli gromadzić się na plaży. Ludzie Salomona przybyli pierwsi. Utworzyli półkole w cieniu wydmy i stali tam, w napięciu i oczekiwaniu, co chwilę sprawdzając broń, którą stanowiły głównie silambu, bambusowe kije. J°" — 156 — shua i Salomon mieli strzelby, naczelnik wioski, w której uprawiano bawełnę, ściskał w ręku starą flintę z lufą owiniętą drutem, a dwóch innych dzierżawców dzierżyło pistolety, składające się właściwie z samych luf ze skrzywionymi celownikami. Większość wojowników była uzbrojona w przerażające aruwa-le o szerokich płaskich klingach, które z łatwością przecinały skorupę orzecha kokosowego. Gdy niebo zabarwiło się na zachodzie, rybackie katamarany zaczęły odbijać od brzegu, po nierównej powierzchni morza zmierzając ku odległym łowiskom. Opóźniający się monsun podarował rybakom kilka dodatkowych dni na połów. Jakieś sześć łodzi podskakiwało na nieruchomej wodzie tuż za skałami. Salomon zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie odpłynęły. Ostry dźwięk obwieścił przybycie Muthu Vedhara. Jego ludzie wyłonili się spod gigantycznych pióropuszy palm, poprzedzani przez młodego bramińskiego kapłana oraz dwóch młodzieńców, z których jeden grał na nadeswaram, a drugi na bębnie. Przed oczami zdumionych przeciwników wojownicy Muthu schodzili ku plaży w dziwacznym pochodzie, podobnym do religijnej procesji. Ich nagie ciała lśniły od vibhuti, ramiona kołysały się dostojnie. Nieśli kije, aruwale, prymitywnie wykute sztylety i kilkanaście sztuk broni palnej, pod względem uzbrojenia niczym więc nie różnili się od zwolenników Salomona. Chociaż Muthu zdołał zebrać ledwie setkę ludzi, czyli o ponad połowę mniej, niż zamierzał, i tak dysponował dwukrotnie większą siłą niż Salomon. Andavarowie nerwowo obracali w dłoniach broń, spięci i znużeni nieustającym czuwaniem ostatniego tygodnia. Joshua wyczuł ich nastrój i nachylił się do Salomona. - Musimy coś zrobić - szepnął. - Zastrzelmy kilku, kiedy fylko zbliżą się na odpowiednią odległość. ~ Nie - odszepnął Salomon. — Idzie z nimi poojari i muzykanci. — 157 — — Ale w ten sposób pozwalamy Muthu zyskać jeszcze większą przewagę. On ma jakiś plan... — My także — rzekł Salomon. — Będziemy walczyć honorowo albo wcale. Muthu zatrzymał swoich ludzi, kiedy podeszli prawie na odległość strzału. Muzyka ucichła, poojari i młodzieńcy z instrumentami oddalili się truchtem. Na znak dany przez wodza Yedharów rozległy się strzały, których odgłos tłumił szum morza i bezmiar piasku. Vedharowie strzelali na oślep, poza tym dystans między obiema grupami był jeszcze zbyt duży. Przypadkowa kula trafiła jednego z Andavarów, który upadł, chwytając się za nogę. Zaczął zawodzić i ten przeraźliwy, donośny dźwięk poderwał wojowników Muthu do boju. Ruszyli biegiem na Andavarów, potykając się i zapadając w sypki piach. Ku przerażeniu Joshuy Andavarowie zaczęli się cofać, a kilku oderwało się od grupy i rzuciło do ucieczki. Joshua odwrócił się do wojowników. — Wy tchórze! — ryknął. — Zastrzelę następnego, któremu zachce się uciekać! Wytrzymajcie, to zwyciężycie! Pamiętajcie o Valli, pamiętajcie, że tylko wy możecie uchronić od rzezi swoje kobiety i dzieci! Walczcie jak mężczyźni! Salomon słyszał głos kuzyna, ale dobiegał on do niego jakby przez gęstą mgłę, wydawało mu się bowiem, że między jego ciałem fizycznym a zmysłami postrzegania otworzyła się nagle szeroka przepaść. Miał wrażenie, że z wielkiej wysokości widzi samego siebie, jak mierzy ze strzelby do Muthu, który znajdował się w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Kula trafiła w pierś jakiegoś młodszego mężczyzny, który pojawił się w polu strzału szybciej niż Muthu. Mężczyzna padł na ziemię, jego członki zwiotczały i ułożyły się dziwnie miękko. Salomon strzelił ponownie, i tym razem zabijając przeciwnika, lecz Muthu biegł dalej. Joshua wystrzelił kilka razy, inni także, i jeszcze trzech Vedharów upadło. Gwałtowny atak Yedharów złamał pierwszą linię obrony lu- — 158 — Jzi Salomona. Broń palna okazała się teraz bezużyteczna i wojownicy rzucili się na siebie z zażartością zrodzoną z chęci przetrwania. Z wyjątkiem kilku Marudarów żaden z mężczyzn nigdy nie walczył profesjonalnie czy dla zysku, a już z całą pewnością nie na śmierć i życie. Oczywiście w obu grupach nie brakowało weteranów pijackich bójek ani takich, którzy wdawali się w walki z sąsiadami lub bili i kopali kobiety oraz słabszych, lecz w Chevatharze od ponad dwudziestu lat panował pokój i większość mieszkańców wioski nie była przygotowana do wojny. Umiejętności nabyte podczas krótkiego szkolenia opadły z nich jak cienki płaszcz i z rozpaczliwą determinacją zaczęli wymachiwać mieczami, pragnąc jedynie przeżyć, wszystko jedno jakim kosztem. Niektórzy ginęli od razu, z czaszkami rozłupanymi na pół lub zmiażdżonymi mocnymi ciosami, pozostali chwiali się na nogach i walczyli dalej, starając się utrzymać równowagę na piasku. Joshua zmagał się z wodzem Marudarów. Ich bambusowe kije furczały w powietrzu jak wyskakujące ponad powierzchnię morza ryby, każdy cios był sprawnie parowany, kontratak następował po ataku. Marudar miał nie mniejsze problemy z zachowaniem równowagi na miękkim piasku niż utykający na jedną nogę Joshua. Dopiero po pewnym czasie Joshua odczuł zmęczenie. Lata nadwerężyły jego siły i sprawność. Przywódca Marudarów spychał go coraz bardziej do tyłu i w końcu, wykorzystując niezgrabny zamach Joshuy, z ogromną siłą spuścił kij na nasadę nosa przeciwnika, wbijając drzazgi kości w mózg ofiary. Joshua wymamrotał coś martwiejącymi ustami i upadł na twarz. Na szczęście dla Andavarów bitwa rozgorzała z nową intensywnością, przez co prawie wszyscy byli zbyt pochłonięci walką, aby zauważyć śmierć Joshuy. Tylko Aaron, walczący u boku kuzyna ojca, widział, co się stało, i natychmiast zaatakował wodza Marudarów. Gdy ten zorientował się, kto stanął z nim Qo walki, uśmiechnął się ponuro. — 159 — - Najpierw zabiję ciebie, a potem rozprawię się z resztą twojej przeklętej rodziny! — wrzasnął. Przypuściwszy pierwszy gwałtowny atak, Aaron zwolnił tempo. Wiedział, że w starciu twarzą w twarz z tak dobryi wojownikiem nie da sobie rady, dlatego postanowił zrealizowa plan obmyślony wcześniej na wypadek podobnej sytuacji. Za czął się wycofywać w kierunku opustoszałego kawałka plaży, popychany ciosami Marudara, obok którego zebrało się pół tuzina jego ludzi. Marudarowie sprawnie radzili sobie z atakami młodych Andavarów, otaczających Aarona. Nagle chłopcy rozpierzchli się na boki i ku konsternacji marudarskich wojowników ziemia pod ich stopami zaczęła się poruszać. Sieci, które zaprzyjaźnieni z Aaronem rybacy zakopali pod piaskiem, szarpnęły się do przodu, gdy czekające dotąd za skałami kata-marany wreszcie wyszły w morze. Aaron i inni chłopcy runęli na chwiejących się Marudarów, ciosami kijów powalając ich na ziemię. Potem zawiązali sieci wokół rannych i umierających wojowników i unieśli ręce w ustalonym wcześniej sygnale. Siedmiu schwytanych w pułapkę jak żółwie Marudarów, wśród nich ich wódz, zniknęło w odmętach zatoki Mannar. 31 Po odejściu thalaivara ojciec Ashworth długo klęczał przed ołtarzem, modląc się o cud. Potem wyszedł na zewnątrz. Salomon ostrzegł go, aby nie zbliżał się do pola walki, a gdy duchowny zaprotestował, oświadczył, że postawi kilku swoich ludzi na terenie misji i przykaże im, żeby nie wypuszczali go poza dziedziniec. Kapłan nie kłócił się, powiedział tylko, ze Salomon nie musi przysyłać swoich ludzi, gdyż będzie potrzebował wszystkich wojowników, co do jednego. Słońce przeświecało przez drobniutkie, kędzierzawe szare chmurki, było gorąco i duszno. Paul Ashworth zaczął się pocie — 160 — pod sutanną. Wyszedł poza dziedziniec misji i wspiął się na małą dzwonnicę, z której roztaczał się widok na całą plażę. Na tle jasnego piasku przebiegali mężczyźni, podobni do figurek z patyków. Co jakiś czas ktoś upadał, niektórzy z leżących podnosili się, inni nie. Księdza ogarnęło przerażenie, ostre i ogromne. Tam, na piasku umierali ludzie, Vedharowie, Anda-varowie, Marudarowie, ludzie, wśród których żył, z którymi żartował i śmiał się, z którymi się modlił. Ojciec Ashworth ukląkł pod niebem pokrytym chmurami podobnymi do owczej wełny i zaczął się modlić, lecz nagle zrozumiał, że brak mu słów, którymi mógłby zwrócić się do Pana z błaganiem. Mógł tylko trwać na kolanach, pogrążony w rozpaczy. I wtedy poczuł, że jasne, wielkie światło obmywa go swym blaskiem. Zobaczył, jak Jezus z drewna różanego zbliża się do niego, ujmuje go za rękę i prowadzi w dół zbocza tam, gdzie wieśniacy i złoczyńcy konają z imieniem Boga na ustach. Przed pojawieniem się nowoczesnych dział i samolotów pole bitwy, przynajmniej z pewnej odległości, wydawało się miejscem cichym i spokojnym. Przekleństwa i wrzaski ginących oraz ich rozwścieczonych przeciwników, wystrzały, stukot kijów i szczęk noży i innych narzędzi śmierci wznosił się ku niebu i cichł, jakby nagle wessany w próżnię, podobnie jak kożuch brudu na powierzchni wody unosi się lekko, zanim zniknie w centrum wiru. Uszom mniej więcej tuzina obserwatorów, przyglądających się rozwojowi starć spod osłony palm, bitwa w Chevatharze wydawała się niewiele głośniejsza od szumu morza, przez co ponura walka upodobniała się do spektaklu teatru lalek. Lecz w sercu bitwy hałas atakował słuch ze wściekłą siłą. Muthu z rykiem zmiótł na bok dwóch Andavarów, którzy sta-rali się dotrzymać mu pola, i runął wprost na Aarona oraz in-???? chłop ców. Wcześniej widział, jak zadali śmierć wodzowi — 161 — Makarów, i zrozumiał, ze tylko dzięki natychmiastowe,, j Lżącej zemście może poderwać do boju swoje siły. Praw, lP,dl już chłopca, kiedy niespodziewanie na jego drodze wy- rósł Salomon. . , _ Będziesz musiał poradzić sobie ze mną, zamm dostanies2 m0)ego syna - wydyszał, chwytając powietrze potęznyrm ^poraniony i posiniaczony i na chwilę w sercu Muthuza-palił się płomyk współczuć. Miał przed sobą człowieka w średn,m wieku, zupełnie pozbawionego lekkości i zapału młodości, postawionego w sytuacji, nad która juz dawno stracił kontrolę. Potem gniew przytłumił tę chwilę, wyparł ,ą ze świadomości Muthu i potężny mężczyzna zaatakował przeciwnika z całą siła i energia, jakie jeszcze mógł z siebie wykrzesać. Salomon odniósł w walce znacznie wiece, obrażeń mz Muthu, ale gdy ujrzał ki, wroga, przecinający rozgrzane powietrze tuz przed nim, doznał przypływu świeżej energii. Odparował cios i przystąpił do kontrataku. Wokół nich szalała bitwa te od chwili gdy obaj mężczyźni skrzyżowali kije, przestali widzieć cokolwiek i kogokolwiek poza sobą nawzajem. W krótkim czasie oba, zrozumieli, ze Muthu ma przewag nad Salomonem. Był mocniej zbudowany, silniejszy i lep*) , An walki Uołvw lat i długi okres pokoju stępi-^ZrZtr^L, Salomona. Ciosy Muthu do-s^gały go coraz częściej, a gwałtowny wzrost poziomu ad Haliny, który pobudził go do wysiłku, teraz przestał juz dz ab• Uderzenie w zebra odrzuciło go na bok, drugie, którego ^ wyższym trudem uniknął, o mało nie trafiło go w twa • W ustach czuł metaliczny posmak krwi. Ciosy spadały na o* go bez przerwy, jeden za drugim. Nagle Salomon przypomni Łbie radę, której kiedyś udzielił mu doświadczony naucz c* Wki na kije. Była to taktyka, jaką mógł zastosować wył * ?? najlepszy uczeń. Salomon zaczął osuwać się na ziem ę kając az skoncentrowana zajadłość Muthu przygasnie P 162 zwoli mu na działanie. Jakby w odpowiedzi na jego modlitwy, Muthu nagle przerwał atak. Zaskoczony Salomon podniósł wzrok i wtedy zobaczył, co spowodowało niespodziewane zachowanie przeciwnika. Przed nimi stał ojciec Ashworth, o twarzy zmienionej i zupełnie spokojnej. - Muthu Vedharze, Salomonie Dorai, przestańcie walczyć -przemówił stanowczym głosem. - W imię Boga rozkazuję wam, żebyście zakończyli ten bezsensowny rozlew krwi. Ojciec Ashworth był niskiego wzrostu, ale nowy duch, który go ogarnął, nadał jego słowom niezwykłą moc i siłę wyrazu. Wszyscy przestali walczyć, jakby nagle ktoś nacisnął przycisk, który wprawia w ruch mechaniczne kukiełki. Trwało to jednak tylko parę sekund, Muthu okazał się bowiem niewrażliwy na zaklęcie, które duchowny rzucił na wojowników. - Przeklęty chrześcijański klecha! - wymamrotał z wściekłością. Potem wyrwał zardzewiały nóż z ręki jednego ze swych poległych ludzi i wbił go głęboko w brzuch księdza. Ojciec Ashworth zatoczył się do tyłu pod wpływem siły pchnięcia i ciężko usiadł na ziemi, w modlitewnym geście zaciskając dłonie na rękojeści sztyletu. Po chwili upadł na bok. Pod policzkiem czuł ciepły piasek, gasnącymi źrenicami ciągle widział jeszcze ogromne, zielone oko morza, zachmurzone niebo i biały grzebień morskiej piany. Skonał. Nad ziemią, od wschodniej części horyzontu przetoczył się grzmot, błyskawica wybieliła chmury i gorące, twarde igiełki deszczu przeszyły niebo i ziemię, przesłaniając wszystko olbrzymim szarym całunem. Wstrząśnięci i zaskoczeni śmiercią księdza wieśniacy uznali nasilającą się ulewę za znak Bożego gniewu. Niektórzy rozproszyli się i poderwali do ucieczki, inni przypadli do ziemi, reszta stała nieruchomo, nie wiedząc, co robić. Salomon zebrał siły, uniósł się, przyklękając na jedno kolano, zakreślił kijem łuk i wymierzył cios, o jakim marzy każdy mistrz. Silambu gruchnął w obojczyk Muthu i zanim ten zdą- — 163 — żył zareagować, Salomon uderzył go ponownie, tym razem w oba kolana, bezlitośnie miażdżąc rzepki. Muthu Vedhar zachwiał się, bezradnie wymachując swoim kijem, i zaczął osuwać się na ziemię. Salomon czekał już na niego z precyzyjnie nastawionym, twardym jak stal silambu. Kiedy Muthu pochylił się do przodu, tępy koniec kija przebił jego policzek, kość i mięśnie. Krople krwi zawirowały w powietrzu, układając się w wielki wachlarz. Zanim Muthu runął, był już martwy. Salomon padł u boku swego zażartego wroga. Burza przycichła, ulewa przeszła w mżawkę, potem z nieba znowu popłynęły potoki deszczu. Monsun nawiedził Chevathar o dwa tygodnie później niż zwykle. KSIĘGA DRUGA DORAIPURAM 32 Płomień liznął postrzępione brzegi pawiego pióra. Amarant, szmaragd, niebieskawa zieleń akwamaryny, złoto, brąz, wszystkie te lśniące barwy zmieniły się nagle w szary popiół. Daniel zsypał proszek do popękanej, wyblakłej porcelanowej miseczki i sięgnął po następne pióro. Powoli zbliżył je do płomienia. Ni to myślał, ni to śnił o pawiach, dużych, ciężkich ptakach o ogonach rozchwianych niczym ciała węży. Ogień pochłonął także i to pióro, musnął jego palce i otrzeźwił go boleśnie. Kiedy zebrał wystarczającą ilość popiołu, zmieszał go z tłuczonym pieprzem i jeerą. Ta mieszanka, chooranam z pawich piór, była jednym z najpopularniejszych specyfików Pillai Siddha Vaidyasalai, specjalnie zalecanym w leczeniu natrętnej czkawki i wymiotów. Było trochę po czwartej rano i przy pracy tkwił tylko Daniel. Pozostałych sześciu mężczyzn miało jednak także wkrótce wstać, ponieważ klinikę doktora Pillai otwierano wcześnie. Mimo to Daniel nigdy nie słyszał, aby ktokolwiek skarżył się na długi dzień pracy. Sam legendarny doktor Pillai pracował jeszcze ciężej niż jego asystenci, przyjmując pacjentów od czwartej rano do ósmej wieczorem. Robił sobie tylko krótką przerwę na śniadanie i jeszcze krótszą w porze lunchu, kiedy wypijał szklankę świeżej maślanki. Gdy Daniel i pozostali kończyli, stary doktor nadal pracował. Eksperymentował z nowymi mieszankami składników, aby wzbogacić asorty- —- 167 — ment sprzedawanych leków, lub był pogrążony w lekturze. Kiedy młodzi ludzie wracali następnego ranka, wykąpany i ubrany w świeży strój doktor przyjmował już pacjentów w swoim gabinecie. Daniel szukał w szafie pawich piór, kiedy nagle ktoś dotknął jego ramienia. Chandran, jeden z najstarszych asystentów, przyniósł wiadomość, że doktor chce się z nim zobaczyć. Było to na tyle niecodzienne życzenie, że Daniel mocno się zdenerwował. O co chodzi? Czy zrobił coś złego? Może straci pracę? Dobrze się czuł w klinice doktora Pillai. Cztery lata, które tu spędził, przyniosły mu wewnętrzny spokój i tak potrzebne poczucie bezpieczeństwa. Gdyby nie praca, prawdopodobnie nie zdołałby się pogodzić ze straszną tragedią, jaka wydarzyła się w Chevatharze. Przypomniał sobie, jak w nocy gorączkowo przewracał się z boku na bok, słysząc we śnie ostatnie słowa ojca i jeszcze raz przeżywając swoją ucieczkę... Wiadomość o śmierci ojca i księdza Ashwortha prawie go zniszczyła. Stopniowo wracał do równowagi, a precyzja i koncentracja, tak potrzebne przy przygotowywaniu lekarstw, stały się swoistym antidotum na rozpacz. Intensywna praca przyspieszyła proces powrotu do zdrowia. Ciekawe, czego chce od mego doktor Pillai... Stary doktor miał dość gwałtowne usposobienie, ale Daniel był pewny, ze nie zrobił nic, co mogłoby wprawić go w zły humor. A może jednak popełnił jakiś błąd, przygotowując jeden z leków, które codziennie robił? Nie, to niemożliwe... Doktor Pillai rzadko zauważał istnienie swego młodego asystenta, lecz jeśli juz się te zdarzyło, to raczej chwalił go za szybkie postępy w zdobywaniu umiejętności farmaceutycznych. Poprzedniego dnia Danie przygotował dużą porcję karumaikilangu legiyam, całkowicie bezpiecznej i nieskomplikowanej mieszanki, oraz trochę kun-giliya parpam... Mozę użył za dużo elaneer? Nie, nie, absolutnie wykluczone... Kungiliya parpam robił już tak długo, o lat... Więc może w którymś momencie zapomniał o niezbędne — 168 — ostrożności? Zorientował się, że Chandran czeka na niego, i przestraszył się jeszcze bardziej. _ Czy doktor-aiyah wspomniał, dlaczego chce mnie widzieć? O mało nie ugryzł się w język. Nie chciał, żeby zabrzmiało to nieuprzejmie... - Nie — odparł Chandran, równie małomówny jak jego mistrz. Daniel uspokoił się z trudem i poszedł za Chandranem do gabinetu doktora Pillai. Doktor był niskim, ciemnoskórym mężczyzną z wianuszkiem białych włosów dookoła łysiny przypominającej kształtem zaokrąglony czubek jaja. Potężny haczykowaty nos nadawał jego twarzy wyraz surowości, natomiast oczy zwykle patrzyły na świat z wyraźnym roztargnieniem. W czasie swojej czterdziestoletniej praktyki w Nagercoil doktor Pillai zdobył reputację doskonałego specjalisty. Jako dość zamożny człowiek, już na początku kariery postanowił poświęcić swój czas i talent leczeniu najuboższych z ubogich i otworzył małą klinikę na obrzeżach miasta. Po śmierci ojca odziedziczył duży dom na ulicy Mandapam i tam przeniósł swój gabinet. Zatrudnił pomocników i pracowników do przygotowywania leków, nadal jednak nie pobierał żadnych opłat za usługi. Jeżeli któregoś z jego pacjentów było stać na opłatę, zostawiał dowolną sumę na potrzeby kliniki, inni płacili wyłącznie za leki, których większość produkowana była na miejscu i sprzedawana po cenie kosztów przygotowania. Podstawą znakomitej opinii, jaką cieszył się doktor Pillai, były jednak nie darmowe usługi, ale wybitne umiejętności lekarskie. Stary doktor przez całe życie zgłębiał tajniki medycyny siddha, lecz bez wahania odrzucał jej zbędne i przestarzałe aspekty. Był pragmatykiem i chętnie czerpał potrzebne informacje z innych dziedzin medycyny. Puryści ostro go za to krytykowali, twierdząc, że nie zasługuje na miano prawdziwego — 169 — lekarza siddha. Doktor nie przejmował się tym, nigdy nie zabiegał bowiem o uznanie ze strony lekarzy tradycjonalistów. Medycyna siddha była jego oczkiem w głowie, lecz dużo większe znaczenie miało dla starego doktora skuteczne leczenie pacjentów. Korzystając z nieortodoksyjnych metod, przywracał zdrowie setkom chorych, a jego sława rosła. Ojciec Charity i doktor Pillai od dwudziestu lat grywali w szachy w każdy czwartek wieczorem, więc kiedy Jacob Packiam zapytał, czy jego wnuk mógłby podjąć pracę w klinice, lekarz nie odmówił. Chandran zaanonsował przybycie Daniela i wyszedł, aby zająć swoje zwykłe miejsce przy drzwiach. Z gabinetu doktora wychodziło się prosto do wielkiego holu. Pacjenci czekali tu na rozłożonych pod ścianami matach. Kiedy doktor Pillai skończył badać i diagnozować chorego, mamrotał recepturę leku, Chandran powtarzał listę składników innemu asystentowi, ten zaś biegł do pokoju, w którym pracował Daniel i jego koledzy, i podawał im skład leku do przygotowania. Pomocnicy doktora robili kilkadziesiąt takich leków dziennie. Przez dość długą chwilę doktor Pillai nie zwracał uwagi na Daniela i młody człowiek zdenerwował się jeszcze bardziej. Usiłował się uspokoić, rozglądając po gabinecie. Doktor siedział ze skrzyżowanymi nogami na macie, mierząc puls kobiety tak zgiętej i złamanej wiekiem, że wyglądała na gałąź wyrastająca z niskiego stołka, który zajmowała. Poza matą i stołkiem w gabinecie znajdowała się tylko emaliowana miska na stojaku i drewniana szafa. Doktor Pillai, który nigdy się nie ożenił, nie dbał o zbędne upiększenia w rodzaju świeżo wybielonych ścian czy zasłon w oknach, niemniej jednak gabinet był nieskazitelnie czysty. Lekarz skończył badanie, skinieniem dłoni przywołał do siebie Daniela i kazał mu wyciągnąć obie dłonie. Chwycił jego prawą rękę i dłuższą chwilę się jej przypatrywał. - Jak długo tu pracujesz? - zapytał wreszcie. - Cztery lata, aiyah. - 170 — _ Dobrze. Zbadaj puls pacjentki i powiedz mi, co czujesz. O tak, spójrz... Pokazał Danielowi, w jaki sposób położyć wskazujący, serdeczny i środkowy palec na arterii w wychudzonym przegubie staruszki, potem zaś usiadł wygodnie, czekając na wynik. Daniel poczuł, że ogarnia go panika. Nie miał pojęcia, dlaczego doktor Pillai wydał mu takie polecenie. Nigdy dotąd nie diagnozował choroby i nic nie wiedział o mierzeniu pulsu. Potrafił tylko przygotowywać leki siddha według receptur, których nauczyli go Chandran i inni pomocnicy. Doskonale wyczuwał puls starej kobiety, lekki rytm przepływu krwi pod skórą i ciałem, nie wiedział jednak, czego doktor od niego oczekuje, przedłużające się milczenie budziło w nim jeszcze większy lęk. - Opisz, jak brzmi jej puls - odezwał się lekarz. —Jesteś bystrym i spostrzegawczym młodym człowiekiem... Może brzmi jak wiatr, poruszający liście, a może jak furkot skrzydeł wrony... Daniel miał wrażenie, że coś błysnęło w jego umyśle. Olśnienie? A może tylko wspomnienie chłopca, który kiedyś pokazywał przyjacielowi znaleziony skarb... - Brzmi jak krok żółwia, aiyah... Ledwo wypowiedział te słowa, a już poczuł się ostatnim głupcem, miał ochotę odtrącić rękę chorej i wybiec z gabinetu. Ku jego zdumieniu surowa twarz doktora rozpogodziła się nagle. Delikatnie wyjął dłoń pacjentki z palców Daniela. - Masz dar, tak jak mi się wydawało — rzekł po prostu. -Od dziś zaczniesz mi pomagać przy badaniu pacjentów. Tego wieczoru Daniel biegiem wrócił do domu i ciężko dysząc, wpadł do pokoju dziadka. Jacob Packiam siedział przy stole, czytając Biblię. - Thatha, czy prosiłeś dokrora, żeby dał mi więcej obowiązków? — wyrzucił z siebie, zapominając o pełnym podziwu i uniżenia szacunku, z jakim zwykle zwracał się do dziadka. Jacob bez pośpiechu zdjął okulary, włożył zakładkę między Kartki Biblii i dopiero wtedy pozwolił sobie na uśmiech. - 171 - — Danielu, nikt me może niczego narzucić doktorowi Pillai. Kilka tygodni temu rzeczywiście powiedział mi, że zbliża się do takiego etapu swego życia, kiedy chętnie powierzyłby komuś część swoich obowiązków. Mówił też, że być może ty będziesz tym kimś... A teraz idź i opowiedz o wszystkim mamie. Bardzo ją to ucieszy. - Dziękuję, thatha... — wyjąkał Daniel. Odszedł, niezupełnie pewny, czy słowa dziadka przypadkiem mu się nie przyśniły. W następnych miesiącach doktor Pillai zaczął odsłaniać tajemnice medycyny siddha przed oczami swojego młodego ucznia. Uczył go, że człowiek jest cząsteczką wszechświata, zbudowaną z tych samych pięciu elementów - panchamahabhuta -które składały się na świat: ziemi, wody, ognia, wiatru i eteru. W każdej komórce organizmu bhuta tworzą trzy kuttramy -vatham, pitham i kapham. Kiedy pozostają w równowadze, człowiek cieszy się dobrym zdrowiem, lecz gdy równowaga ulega zachwianiu, zaczyna chorować. Medycyna siddha, tłumaczył doktor Pillai, zawsze stara się przywrócić tę równowagę. W miarę jak ich wzajemne stosunki się zacieśniały, doktor wprowadzał Daniela w tajniki wiedzy, zawarte w starych tomach na temat medycyny siddha, które miał w swojej bibliotece. Wyjaśniał uczniowi różnice między siddha, medycyną Ta-milów oraz ajurwedą, inną tradycyjną metodą leczenia, która narodziła się na północy, opowiadał też Danielowi o osiemnastu szacownych siddharach, którym przypisywano całą wiedzę o siddha. Do późnej nocy zapoznawał młodego człowieka z religijnymi i mistycznymi tradycjami nauki. Mówił mu o tym, jak bóg Siwa powierzył zasady siddha swojej małżonce Parwa-ti, która przekazała je Nandidewie, ta zaś z kolei objawiła je wielkiemu mędrcowi Tamilów, Agastjarowi. — 172 — Miesiące mijały. Daniel spędzał większość czasu w klinice, i domu wychodził wcześnie i wracał późno. Był zafascynowany tym, czego się uczył i czego doświadczał. Zdaniem jego mistrza najlepszymi lekarzami byli ci, którzy potrafili najtrafniej stawiać diagnozy, dlatego cierpliwie prowadził Daniela przez pięć diagnostycznych metod w medycynie siddha: odczytywanie pulsu, oględziny gałek ocznych i języka, interpretację głosu, dotyku i koloru skóry oraz analizę moczu i kału. Daniel obserwował, słuchał i uczył się. Kiedy dobiegał pierwszy rok jego terminowania u doktora Pillai, zaczął sobie radzić z podstawami siddha. Wiedział, że upłynie jeszcze sporo czasu, zanim doktor pozwoli mu samodzielnie badać pacjentów, lecz jego pewność siebie rosła z każdym dniem. Nauczył się posługiwać palcami przy odczytywaniu pulsu, tak jak muzyk uczy się gry na instrumencie strunowym, i umiał już rozpoznać chorobę na podstawie śladu pozostawionego przez kroplę moczu w miseczce z olejem. Jeżeli kropla rozszerzała się w kształt strzały, byka, dzidy lub słonia, oznaczało to zachwianie równowagi między kuttrami, natomiast jeśli układała się w kształt parasola, kwiatu, pierścienia lub koła, wszystko było w porządku. Daniel poznał też sposób diagnozowania choroby przez dotyk oraz interpretowanie wyglądu języka pacjenta. Tajemnice ciała powoli odsłaniały się jego oczom, a jego mistrz przyglądał się temu z aprobatą. Pewnego wieczoru, gdy Daniel wychodził już do domu, doktor Pillai wezwał go do siebie i niespodziewanie oznajmił, że wysyła ucznia do Rządowej Szkoły Medycznej w Melur, gdzie będzie się uczył, aby zdobyć dyplom lekarza medycyny zachodniej. - Z mojego doświadczenia wynika, że znajomość wyłącznie medycyny siddha nie uczyni z ciebie dobrego lekarza, chociaż na jej studiowaniu można spędzić całe życie. Ważne jest, żebyś umiał zestawić zdobytą dotychczas wiedzę z innymi systema-mi- Dzięki temu docenisz wielkość siddha, a dyplom zachod-niej medycyny bardzo ci się przyda. Za miesiąc wyjeżdżasz. — 173 — Daniel nie wierzył własnym uszom. Przypomniał sobie, jak ojciec Ashworth daremnie starał się nakłonić Salomona, aby pozwolił synowi studiować medycynę. Jakże dumny byłby stary ksiądz, gdyby mógł go teraz widzieć... 33 Szara skorupa dnia jeszcze nie zdążyła napełnić się światłem, gdy Charity była już na nogach i krzątała się po domu. Nim dom obudził się do życia, zwykle miała już za sobą sporą część zajęć, obejmujących gotowanie i sprzątanie, lecz dziś była dziwnie niespokojna i rozdrażniona. Następnego dnia Daniel wyjeżdżał do Melur. Usiadła na wygodnym trzcinowym fotelu, stojącym na malutkiej werandzie, ulubionym miejscu Daniela do chwili, gdy praca w klinice pochłonęła go bez reszty, i zapatrzyła się na niewielki ogród. Kontury drzew i roślin wyostrzały się w coraz jaśniejszym świetle dnia. Nad ogrodem dominował błękitny mangowiec, wysoki i piękny, strzegący ścieżki wiodącej od furtki do drzwi domu. Pasiaste jak tygrys krotony wybuchały wokół jego pnia wielką plamą kolorów. Charity przywiozła sadzonkę błękitnego mango z Chevatharu, kiedy po raz pierwszy odwiedziła rodzinny dom po zawarciu małżeństwa, i drzewko przyjęło się doskonale, chociaż nigdy nie wydało owoców. Co roku na gałęziach formowały się małe owoce mango, bladoniebieskie i lśniące jak lapis-lazuli, opadały jednak na ziemię, zanim dojrzały. Stanowiło to oczywiste potwierdzenie powiedzenia, że chevatharskie mango owocują tylko nad czerwoną rzeką. Przez pewien czas Charity obawiała się, że wygnanie w nieodwracalny sposób odmieni także i Daniela. Daniel długo dochodził do siebie, a ona cierpiała wraz z nim, czując, jak jego ból odsuwa w cień jej własną rozpacz. Kiedy zaczął czerpać radość z pracy, Charity odetchnęła z ulgą, teraz zaś je) — 174 — syn z trudem powstrzymywał podniecenie, jakim napawała go perspektywa studiowania medycyny zachodniej. Starała się cieszyć razem z nim i miała nadzieję, że Daniel nie dostrzega smutku, który skrywała na dnie serca. Domownicy budzili się już ze snu, kiedy Charity poszła do maleńkiej kuchni na tyłach domu. Obiecała Danielowi, że zrobi dla niego paal kolukattai, jego ulubiony przysmak. Postawiła na kuchni mleko do podgrzania, sama zaś wymiesiła słodkie ciasto i zaczęła formować niewielkie kluski. Drwa nie chciały się zająć, więc Charity zaczęła podsycać ogień. Dym omiótł jej twarz, gdy dmuchała na żarzącą się podpałkę, i oczy zapiekły od gorących łez. Matka przeżywa największą tragedię wtedy, gdy traci synów, pomyślała. Najpierw straciłam Aarona, który dał się pochłonąć pasji ojca i wyszedł z tego złamany, zgorzkniały i przepełniony nienawiścią do ocalałej rodziny, a teraz tracę Daniela. Daniela, który już nie może się doczekać, kiedy przekroczy granicę świata, gdzie dla niej nie ma miejsca... Charity zaszlochała, przygnieciona smutkiem teraźniejszości i przeszłości. Salomon zmarł od ran kilka dni po wielkiej bitwie, Charity zaś nie zdążyła nawet wrócić do Chevatharu na pogrzeb. Gdy wreszcie dotarła do domu razem z Danielem (jej ojciec nalegał, aby zostawiła dziewczęta w Nagercoil, przynajmniej do czasu, gdy sytuacja w Chevatharze trochę się ustabilizuje), zastała niewyobrażalne zmiany. W jednym z domów stacjonował oddział policji. Trzy rodziny Vedharów, między innymi rodzina Muthu, zostały na stałe wygnane z Chevatharu, co doprowadziło do opuszczenia wsi przez kilka innych rodów z tej kasty. Stojący nad morzem kościół, podpalony w czasie bitwy, przemoczył się w poczerniałe od dymu zgliszcza. Mieszkający w wiosce chrześcijanie musieli teraz chodzić na nabożeństwa do miasta. Abraham Dorai, który całe życie spędził w cieniu starszego brata, został thalaivarem, a w Dużym Domu rządziła jego żo- — 175 — na Kaveri. Początkowo Abraham i Kaveri starali się zachowywać bardzo ugodowo, lecz po upływie kilku tygodni żona nowego thalaivara zaczęła odsuwać Charity od rozmaitych zajęć, otwarcie dając do zrozumienia, że teraz dom jest jej królestwem. Zwolniła większość służących, a tym, którzy pozostali, oznajmiła, że ona jest ich panią. Charity z przygnębieniem przyglądała się, jak szwagierka każdego dnia podważa jej autorytet. Abraham i Kaveri nadal traktowali ją i Daniela dość uprzejmie, częściowo dlatego, że panicznie bali się Aarona. Śmierć ojca i stryja fatalnie wpłynęła na młodszego syna Charity. Matka pragnęła przytulić go i pocieszyć, niewiele mogła jednak zrobić, ponieważ Aaron winił, cały świat, a także ją i Daniela za to, że nie ma już przy nim Salomona i Joshuy. Nienawidził również Abrahama i Kaveri, oni zaś robili, co mogli, aby nie drażnić pochmurnego, utykającego na jedną nogę chłopca (był to jedyny fizyczny ślad jego udziału w bitwie), którego zmienne nastroje i wybuchy gniewu były niemożliwe do przewidzenia. Kilka miesięcy później Aaron wdał się w bójkę z Abrahamem. Wszyscy wiedzieli, że chłopak spędza większość czasu w Meenakshikoil, grając w karty i wywołując burdy, lecz nikt nie śmiał go krytykować. Abraham zwykle dawał Aaronowi pieniądze, gdy tylko chłopiec tego zażądał, ale tym razem oświadczył, że nie da mu dziesięciu rupii. Aaron wybuchnął gniewem, a gdy zrozumiał, że Abraham nie ustąpi, uderzył go kilka razy i wściekły wypadł z domu. Minęło pięć dni, lecz Aaron nie wracał. Charity nakłoniła szwagra, żeby wszczął poszukiwania, i wkrótce okazało się, że Aaron opuścił okolicę. Charity nie kryła rozpaczy i nawet Abraham był wyraźnie zaniepokojony. Zniknięcie Aarona uradowało jedynie Kaveri, która lękała się chłopca bardziej niż kogokolwiek innego. Kiedy stało się jasne, że Aaron nie myśli o powrocie, szybko umocniła swoją władzę w Dużym Domu. Parę dni później doszło do ostatecznego spięcia. Któregoś — 176 — popołudnia Kaveri uderzyła Kamalambal, twierdząc, że ta nie dość starannie wyszorowała podłogę. Charity natychmiast zwróciła jej uwagę i wtedy Kaveri ze złością ją zaatakowała. Tego samego wieczoru Abraham powiedział Charity i Danielowi, że byłoby najlepiej, gdyby opuścili Chevathar. Oświadczył, że da im niewielką sumę, tyle, ile uda mu się zebrać, ponieważ czasy są ciężkie — rząd nałożył na mieszkańców wioski grzywnę, by ukarać ich za bunt, a po nieudanych zbiorach prawie nie ma już śladu. Jeżeli Charity i Daniel zgodzą się na to rozwiązanie, będzie im także płacił roczną dzierżawę w owocach mango i ryżu. Jeszcze przed końcem roku Charity i Daniel zapakowali swoje rzeczy na zaprzężony w bawoły wóz i wyruszyli w drogę powrotną do Nagercoil, rodzinnego miasta Charity. Charity usłyszała kroki na zewnątrz. Pośpiesznie otarła łzy i z trochę drżącym uśmiechem przywitała Rachel, swoją starszą córkę, teraz ładną siedemnastolatkę o wielkich, poważnych oczach, podobnych do jej własnych. - Mamo, Miriam nie chce wstać! Charity bez trudu wyobraziła sobie tę scenę. Najmłodsza w rodzinie Miriam, rozpieszczona i pewna siebie, prawie nigdy nie robiła niczego z własnej woli. Zawsze trzeba ją było namawiać, zachęcać i obiecywać nagrody. Na szczęście Rachel była cierpliwa i nieskora do gniewu. - Nie przejmuj się, kannu, obudzimy ją później - powiedziała Charity i serdecznie uśmiechnęła się do starszej córki. Wiedziała, że niedługo powinna wydać Rachel za mąż. Jeszcze parę lat i będzie za późno, żeby dziewczyna zrobiła dobrą partię. Ach, Rachel będzie piękną panną młodą... Jakąż radość czułby Salomon, oddając ją pod opiekę męża... Oczy Charity znowu napełniły się łzami, więc szybko zajęła się przygotowywaniem śniadania. — 177 — Trochę później z przyjemnością patrzyła, jak jej syn sadowi się na swoim zwykłym miejscu na werandzie i ze smakiem je pyszne paal kolukattai. O tej porze słońce nie prażyło zbyt mocno i ogród pulsował kolorami i dźwiękami. W wyschnie- j tych liściach pod mangowcem ćwierkały i szeleściły wróble i długonogie drozdy. Po niskim kamiennym murze, otaczającym posesję ojca Charity, niepewnie pełzła ogrodowa jaszczurka, a dwie wiewiórki goniły się po gałęziach mango. W załomie muru Jacob posadził rząd krzewów hibiskusa, których płomienne kwiaty przyciągnęły teraz uwagę dwóch egzotycznych gości. - Spójrz, amma, cukrzyki! - Daniel się ucieszył. — Dawno ich nie widziałem. Dlaczego świat jest pełen czarownego piękna, a jednocześnie smutku, pomyślała Charity, razem z synem obserwując śliczne ptaki, podobne do złociście szmaragdowych kropel, znieruchomiałych pod dużymi kwiatami, których zapach i barwa skusiły je do złożenia wizyty w ogrodzie. Rocznice przegranych rewolucji to denerwujące okazje dla rządzących i dla państwa. Przygasłe popioły klęski zaczynają znowu się żarzyć, jakby w każdej chwili mogły buchnąć nowym płomieniem, niepogodzone z przegraną duchy męczenników zjawiają się wśród żywych, budząc chęć do buntu we wszystkich, którzy pielęgnują w sercu gorączkę rewolucji, i napięcie nieuchronnie rośnie. W miarę zbliżania się pięćdziesiątej rocznicy niepodległościowego powstania 1857 roku niepokój władców zjednoczonych Indii rósł z każdą chwilą. Wojna 1857 roku uwidoczniła kilka spraw: różnice między rządzącymi i rządzonymi, uśpioną wrogość i nieufność po obu stronach oraz dość niepewną sytuację imperium brytyjskiego — 178 — w Azji. Wielka Brytania zawsze miała świadomość, że masowe powstanie może pociągnąć za sobą utratę Indii, najcenniejszego klejnotu w Koronie. Brytyjskie państwo nie dysponowało odpowiednimi siłami i środkami do stłumienia buntu kilku milionów Hindusów, gdyby ci postanowili zapomnieć o dzielących ich różnicach i zjednoczyli się przeciwko swoim panom. Bunt 1857 roku, chociaż źle zorganizowany i szybko stłumiony, nigdy nie powinien się powtórzyć. Latem 1907 roku, gdy rocznica była coraz bliżej, czujność Brytyjczyków wzrosła. Od najniższego rangą urzędnika na samotnej placówce gdzieś na brzegu lśniącej rzeki Irawadi w Birmie po plantatora herbaty w prowincji Asam, od gubernatorów, mieszkających we wspaniałych pałacach w Bombaju, Ben-galu i Madrasie po zwykłych żołnierzy w okręgach, każdy z mniej więcej stu tysięcy białych poddanych jego królewskiej mości zastanawiał się, jak trzysta milionów rdzennych mieszkańców Indii zareaguje na wspomnienie powstania. Chris Cooke należał do tych, którzy obserwowali nadchodzącą burzę pełni ponurych przeczuć. Na własne oczy widział, jak szybko pozornie pokorni i ustępliwi Hindusi zrzucają z siebie jarzmo obcej władzy, i często się zastanawiał, jaki koszmar rozpęta rocznica wielkiego buntu. W tej chwili jego myśli zajęte były jednak zupełnie innym problemem. Przez ostatnią godzinę Cooke tkwił na głównym peronie dworca kolejowego w Madrasie razem z chyba wszystkimi Brytyjczykami, którzy mieszkali w tym mieście. W stolicy prowincji miała się właśnie odbyć jedna z wielu manifestacji służalczości i każdy, kto się tu liczył, zjawił się na dworcu, aby się pokazać na uroczystym pożegnaniu gubernatora. Zdarzało się to zawsze, gdy gubernator wyjeżdżał z miasta lub do niego wracał. Cooke potoczył niechętnym wzrokiem po twarzach kręcących się dookoła ludzi, ubranych w najlepsze garnitury bądź mundury. Co za bezsensowna strata czasu, pomyślał. Można by dojść do wniosku, że wszyscy ci ważniacy nie mają — 179 — zupełnie nic do roboty i ich życie zależy wyłącznie od tego, czy uda im się uścisnąć dłoń gubernatora Lawleya. A wszystko po to, aby dostać awans lub tytuł. Szczerze nie znosił tego aspektu życia w Madrasie, chociaż kilka innych również tolerował z wielkim trudem. Nienawidził klubowych plotek, podgryzania i nieuczciwej konkurencji w pracy oraz towarzyskich okazji, lubił jednak rozgrywki kry-kieta w Chepauk, koncerty i amatorskie przedstawienia teatralne. Najbardziej przeszkadzało mu jednak to, że wciąż tkwił za biurkiem, zamiast służyć swemu krajowi w terenie. W stolicy człowiek był prawie całkowicie odizolowany od tubylców i ich problemów, a Chris Cooke nie po to wstąpił w szeregi urzędników kolonialnych. Jako przedstawiciel trzeciego pokolenia Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej wychował się na opowieściach o obowiązkach, jakie członkowie Służby pełnili na rzecz skolonizowanego kraju i jego mieszkańców. Podstawowym obowiązkiem było dbanie o dobro milionów ludzi, którymi rządzili Brytyjczycy, a nie spędzanie połowy dnia na peronie, w oczekiwaniu, aż pewien człowiek wsiądzie do pociągu i odjedzie. Cooke postanowił, że wystąpi o przeniesienie do Kilanad, kiedy tylko wyczuje, iż jego prośba nie wzbudzi niepotrzebnych komentarzy lub gdy nie będzie w stanie dłużej znieść egzystencji w stolicy, w zależności od tego, która z tych sytuacji nastąpi szybciej. Może i nie będzie to najlepsze posunięcie, ponieważ okręg Kilanad był najmniej liczącym się w prowincji, ale Cooke nie dbał o to. Niedawno skończył trzydzieści trzy lata, nie założył jeszcze rodziny i nie miał żadnych innych zobowiązań. O nużącej pracy w stolicy pomyśli za jakieś dziesięć lat, nie wcześniej. Stojący obok mężczyzna niechcący nadepnął mu na stopę, w coraz większym upale sztywny kołnierzyk koszuli i garnitur wydały mu się nagle nie do zniesienia i Cooke poczuł, że dałby majątek za łyk świeżego powietrza. Zaczął się przeciskać w kierunku wyjścia. Nieco dalej na peronie, oczyszczonym ze zwyczajnych pasa- - 180 — żerów i codziennego chaosu, stało kilka ławek, zajętych przez ludzi, którzy podobnie jak on mieli już dosyć czekania. Skierował się ku najdalej ustawionej, pustej ławce, ale zanim zdołał do niej dotrzeć, zatrzymał go przedwcześnie łysiejący mężczyzna o otwartej, pogodnej twarzy. Nicholas był zastępcą redaktora naczelnego „Mail" i jednym z pierwszych ludzi, jakich Chns poznał w stolicy. Rozumieli się doskonale, więc Cooke z przyjemnością usiadł obok Nicholasa. Z drugiej strony siedział zaczerwieniony mężczyzna z krótkimi, jakby wyskubanymi brwiami, którego dziennikarz od razu przedstawił Cooke'owi. Kiedy uścisnęli sobie ręce, Chris zauważył z obrzydzeniem, że jego nowy znajomy, szef jednej z największych firm handlowych, ma spocone dłonie. Po chwili wytarł rękę chusteczką do nosa, starając się zrobić to niepostrzeżenie. - Potworna strata czasu, nie sądzisz? - zagadnął Nicholas. -Gubernator wyjeżdża raptem na dwa dni do Coimbatore, a taka podróż nie wymaga chyba obecności praktycznie każdego Anglika w Madrasie... - Protokół — ostrożnie zauważył Cooke. - Do diabła z protokołem, stary — rzucił dziennikarz. — Czy teraz, wobec krążących w mieście pogłosek, nie powinniście być szczególnie ostrożni? - Staramy się - odparł Chris. - Podejmujemy odpowiednie kroki... - Oto słowa prawdziwego biurokraty — ze złośliwą uciechą powiedział Nicholas. — Podejmujecie odpowiednie kroki, dobre sobie! Czytałeś w mojej gazecie artykuł o furorze, jaką w ubiegłym tygodniu zrobił ten Bengalczyk, Bipin Czandra Pal? Praktycznie rzecz biorąc, zachęcał naszych przyjaciół Tamilów, żeby żywcem spalili wszystkich Anglików! - Chyba trochę przesadzasz — Cooke podchwycił żartobliwy ton przyjaciela. — Po prostu trochę się podniecił, nic więcej. U Bengalczyków to normalne, prawda? Nicholas się roześmiał. — 181 — — Z pewnością, jeżeli sądzić po zamieszaniu, jakie robią. Myślę jednak, że mają powód do podniecenia, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę podział Bengalu i tak dalej. — 1 na tym polega problem — rzekł Cooke poważnie. — Często trudno jest potępić protestujących, bo człowiek ma uczucie, że postępujemy trochę nie fair... — Nie fair?! - parsknął biznesmen. - O czym pan mówi, Cooke? Czy wie pan, że tubylcy mówią teraz o bojkocie wszystkich angielskich produktów? Namawiają swoich ziomków, żeby kupowali miejscowe towary. Zaraz, zaraz, jak oni to nazywają... - Swadeśi? — podpowiedział Cooke. - Lepiej naucz się innego hinduskiego słowa, które także zaczyna się na „s", przyjacielu - wtrącił się Nicholas. — Swaraj -wolność. W najbliższych miesiącach stale będziemy je słyszeć. - Co się dzieje z tym krajem? - biznesmen westchnął z rozdrażnieniem. — Schodzi na psy, bez dwóch zdań. Powinniście wsadzić całą tę bandę za kratki — zwrócił się do ?????'?. - Deportować ich. I nie okazywać cienia litości, jeżeli chcecie uniknąć powtórki z 1857 roku... — Nie wydaje mi się, aby czekała nas powtórka z 1857 roku — powiedział Chris. — Moim zdaniem możemy polegać na krajowcach... Biznesmen nie pozwolił mu dokończyć. — Polegać na krajowcach, też coś! - wybuchnął. - Przepraszam bardzo, ale chyba nie mówi pan poważnie! - Gdybyśmy nie mogli na nich polegać, w każdym razie na zdecydowanej większości, już dawno by nas tu nie było — Nicholas pośpieszył z pomocą Cooke'owi. — Naprawdę myśli pan, że utrzymalibyśmy kontrolę, gdyby dogadali się między sobą i postanowili nas stąd wyrzucić? - Raczej nie — niechętnie przyznał biznesmen. Otarł twarz chusteczką i z nadzieją spojrzał w głąb peronu, ale na razie nadal nic nie zwiastowało przybycia gubernatora- — 182 — Niedaleko rytmicznie dyszał silnik lokomotywy. Przy tym upale i duchocie rozmowa szybko stawała się męcząca, lecz biznesmen najwyraźniej nie lubił milczeć. Wyglądało na to, że doszedł do nowych wniosków na temat, który poruszyli, bo po paru chwilach znowu się odezwał: - Uważam, że najwięcej kłopotów sprawiają wykształceni tubylcy. Macaulay, pod wieloma względami facet na wagę złota, popełnił błąd, twierdząc, że powinniśmy wychować rasę rdzennych Hindusów, którzy byliby Europejczykami, jeśli chodzi o opinie, morale oraz inteligencję. Właśnie to wpędziło krajowców w zbytnią dumę, dlatego mieliśmy powstanie i dlatego dzisiaj także mamy kłopoty. Pogan należy trzymać z dala od szkół i kościołów i rządzić nimi za pomocą bata — oto jedyna droga. Cooke nie potrafił ukryć gniewu. - Niemożliwe, żeby naprawdę pan w to wierzył! — zawołał. - Ależ wierzę — potwierdził biznesmen. — Tubylcom nie można ufać, ani teraz, ani nigdy, chyba że chcemy być świadkami rozpadu imperium. Powstanie wybuchło wyłącznie dlatego, że obdarzyliśmy ich zaufaniem. Dobry Boże, kiedy pomyślę o tych kobietach i dzieciach, wyciętych w pień z zimną krwią i wrzuconych do studzien... Cawnpore i Lucknow pozostaną w pamięci Brytyjczyków przez następne tysiąc lat, nie zapomnimy też o tym, że do tamtych wydarzeń doszło, bo nie byliśmy dość czujni i zaufaliśmy Hindusom. Kiedy słyszę, jak któryś z nich skarży się na niesprawiedliwość, przypominam sobie bunt 1857 roku i od razu mam ochotę skuć mu gębę kolbą pistoletu... - Sami nie byliśmy lepsi — rzekł Cooke. - Wie pan, że zmusiliśmy wszystkich pojmanych w Cawnpore Hindusów, aby zlizali krew z podłogi w budynku, gdzie doszło do rzezi, i dopięto potem ich powiesiliśmy? I że zmietliśmy z powierzchni zie-mi całe wioski, zabijając, kalecząc i torturując? Hindusi nazwali t? akcję „Szatańskim Wichrem". — 183 — — Ale ci dranie zasłużyli na to! Musieliśmy zademonstrować zdecydowanie, żeby tamto już nigdy się nie powtórzyło! I tak- j że dzisiaj musimy wymierzyć karę tym podżegaczom. — Biznesmen nie zamierzał się poddać. - Wystarczy — odezwał się Nicholas uspokajającym tonem. — Nie ma powodu do ekscytacji. Większość tych tak zwanych narodowych przywódców nie cieszy się żadnym istotnym poparciem, więc dopóki nie połączą sił, nie musimy się niepokoić. A oni nigdy się nie porozumieją, zwłaszcza teraz, gdy między ekstremistami i frakcją umiarkowaną toczy się walka o władzę w Kongresie i innych organizacjach. Mogą sobie pokrzykiwać, lecz i tak nic z tego nie wyjdzie. Tamilowie to spokojni ludzie, którzy nie potrafią długo trwać w gniewie. To prawda, pomyślał Cooke. Mieszkańcy pierwszej prowincji, jaką podbili Brytyjczycy, stracili ducha walki w rezultacie różnych kampanii: wojen o Poligar, klęski Tipu po drugiej stronie granicy, stłumienia buntów Vellore prawie sto lat wcześniej. Tak, Tamilowie potrafili wiele znieść i byli bardzo cierpliwi, ale ostrożności nigdy nie dość... — Rzeczywiście uważasz, że protesty same ucichną? - zapytał dziennikarza. - Tak - odpowiedział Nicholas. - W każdym razie wszystko na to wskazuje. Dzieciaki rzucające kamieniami w policjantów, spotkania, głośno wypowiadane protesty — nic, co zasługiwałoby na szczególną uwagę. - Tubylców trzeba traktować z największą surowością -przypomniał ponuro biznesmen. - Wieszać za najmniejsze przewinienie. Czy wojsko nadal nabija ich w lufy armatnie i wystrzeliwuje? — Niestety, tu musimy pana zawieść, panie... - Gdzie ten Lawley, do diabła?! - wykrzyknął Nicholas. -Nigdy nie spóźniał się aż tyle. Może ty wiesz, co się dzieje, Cooke? — Nie, nie mam pojęcia. — 184 — - Chyba pójdę się rozejrzeć - powiedział biznesmen, wstając. Bez pożegnania oddalił się w kierunku tłumu. _ Co to za mamut? — zapytał Cooke, kiedy biznesmen był już daleko. _ Bardzo popularny i lubiany człowiek, mój drogi. Powinieneś częściej pojawiać się w towarzystwie, bliżej poznać czarujących ludzi, którzy należą do najbardziej liczącego się kręgu w tym mieście. - Za żadne skarby — mruknął Cooke. - Codziennie żałuję wyjazdu z Kilanad. Mam dosyć miasta i towarzystwa. - I to jest właśnie główny kłopot z takimi prowincjuszami jak ty. — Nicholas westchnął. - Myślicie tylko o tym, żeby siedzieć na wsi i postępować zgodnie ze swoimi szlachetnymi zasadami. Powinieneś nauczyć się rozluźniać, stary. Napijemy się czegoś, kiedy Lawley już sobie pojedzie? - Nie, dzięki. Pójdę na długi spacer, może wtedy trochę rozjaśni mi się w głowie. Był późny wieczór, gdy Chris dotarł na brzeg rzeki Adyar, w jedno z miejsc, które najbardziej lubił. Słońce stało nisko nad horyzontem, nadając wodzie kolor melasy, księżyc w nowiu rysował się cieniutkim skrawkiem na jeszcze jasnym niebie. Spokój rzeki i widok porastających brzeg krzewów, spośród których raz po raz odzywały się ptasie trele i wypuszczające się na nocne polowanie drobne zwierzęta, podziałał na niego jak przywracający siły tonik. Ulga była jednak krótkotrwała, ponieważ zaraz przypomniał sobie rozmowę z biznesmenem. Czy represje były jedynym sposobem utrzymania kontroli nad tym krajem? Czy naprawdę w nieskończoność uda im się nie dopuszczać Hindusów do głosu w kwestiach dotyczących ich ojczyzny? Mało prawdopodobne, pomyślał. Wcześniej czy późnej taka polityka zawiedzie. Czy ten ponurak nie dostrzega, że jeżeli Brytyjczycy nie zdecydują się współpracować z ludźmi, — 185 którymi rządzą, w pewnym momencie będą musieli poradzić sobie z czymś znacznie gorszym i groźniejszym niż bunt 1857 roku? Nagle do głowy przyszedł mu zwrot, użyty przez jednego z hinduskich przywódców, który porównał ruch Swadeśi do wielkiego płomienia. Porównanie to często powtarzały hinduskie gazety, niejednokrotnie z wyraźną aprobatą. Czy wszyscy mają spłonąć w tym ogniu? Cooke skrzywił się, niemile zaskoczony własnym przerażeniem. Oto jeszcze jedna fatalna strona życia w mieście — oderwany od ciepłej rzeczywistości wsi człowiek karmi się tu plotkami, niedokładnymi bądź nieprawdziwymi doniesieniami prasowymi i pogłoskami. Boże, ile bym dał, żeby teraz znaleźć się w Kilanad, pomyślał. Wrócić do Ki-lanad i stanąć wobec rzeczywistych problemów, które mógłbym pomóc rozwiązać! W narastającej ciemności prawie nie widział ścieżki, postanowił więc zawrócić. Był już w połowie drogi do samochodu, kiedy coś w widoku rzeki, krzaków i usytuowaniu księżyca na niebie obudziło w nim wspomnienie Chevatharu. Tamten okres był najcięższym i najbardziej poruszającym w jego karierze. Przez wiele tygodni pracował bez wytchnienia, zwłaszcza że jego bezpośredni zwierzchnik praktycznie nic nie wiedział o tamtym regionie. To był prawdziwy cud, że wtedy jakoś udało się opanować sytuację. Chris Cooke miał nadzieję, że już wkrótce dostanie nakaz ponownego przeniesienia, wyruszy w drogę do Cheva-tharu i odwiedzi wioskę, o której uratowanie tak bohatersko walczył jego przyjaciel, ksiądz Ashworth. Gdyby tylko wtedy go posłuchali... Chris nie miał żadnych wiadomości o poprzednim poborcy, któremu podlegał, Nathanielu Hallu. Nikt nie wiedział, co się z nim działo, natomiast dwa lata wcześniej kolega ?????'? z Birmy powiedział mu, że nieuczciwy prawnik, Vakeel Perumal, pojawił się w Rangunie. Jakie to niesprawiedliwe, że tacy ludzie ciągle prosperują, pomyślał Cooke, podczas gdy ci wartościowi zostają pogrzebani i z czasem zapomniani. — 186 — 35 pogrążony we własnych kłopotach Chevathar pozostał obojętny na pogłoski o polityce narodowościowej 1907 roku. Nowy rok zaczął się w wiosce od szarych, pochmurnych dni. Perspektywa kolejnego słabego monsunu, czwartego z rzędu, była zbyt straszna, by się nad nią zastanawiać, niosła bowiem widmo marnych zbiorów i prawdopodobieństwo głodu, co z kolei doprowadziłoby do zaległości w płatnościach podatkowych, nałożonych przez rząd na posiadłości i gospodarstwa ziemskie. Obok mostu prowadzącego do Meenakshikoil trzech młodych mężczyzn leniwie rzucało kamieniami w jeden z niewielkich stawków, do których skurczyła się rzeka. Kamyki po kilka razy odbijały się od czerwonordzawej powierzchni. Aaron Dorai, najstarszy z całej trójki, nagle porzucił mało ciekawe zajęcie i wyciągnął się na skalistym brzegu, wbijając wzrok w zamkniętą twarz nieba. Odziedziczył szlachetne, piękne rysy matki, lecz jego twarz przed zarzutem kobiecej łagodności chroniła mocna, wysunięta szczęka i obfite wąsy. Aaron był jeszcze bardzo młody, ale wiódł intensywne życie i wyglądał poważnie jak na swój wiek. Po ucieczce z domu trafił do Rani-voom, gdzie zatrudnił się w magazynie kupca zbożowego. Przepracował trochę ponad pół roku, zanim poczuł, że ma dosyć mrocznego, wilgotnego magazynu, duszącego pyłu ryżu, pszenicy i roślin strączkowych, który bezustannie unosił się w powietrzu, oraz rozkazującego głosu właściciela, podobnego do spasionego słonia. Potem przenosił się kolejno do Tinnevel-ly, Puthulum i Mannankoil, pracując krótko w każdej z tych miejscowości i zajmując się drobnymi kradzieżami oraz bawiąc si? w towarzystwie innych młodych nierobów. Bywał głodny, wdawał się w bójki, z których czasami wychodził ciężko pobity) doznawał nieoczekiwanej dobroci i wrogości, ale żył, jak chciał, gorąco i mocno. Pięć lat po opuszczeniu Chevatharu zdecydował się wrócić do domu. — 187 — Ze zdumieniem odkrył, że w Dużym Domu nie ma jego matki ani brata, a także ciotki Kamalambal. Abraham i Kave-ri przygotowali zgrabną historyjkę na użytek Aarona: Kamalambal, biedaczka, zmarła na cholerę ku ogromnemu strapieniu ich obojga, nie są jednak pewni, czy powinni powiedzieć mu prawdę o Charity i Danielu. Ze starannie udawaną przykrością podzielili się z Aaronem zmyślonymi szczegółami - jego matka i brat oświadczyli, że nie mogą dłużej żyć w tak marnych warunkach, i wrócili do Nagercoil. Abraham i Kaveri w żaden sposób nie potrafili skłonić ich do zmiany decyzji, nie pomogło nawet wspomnienie Salomona, który przecież oddał własne życie w obronie rodzinnego domu. Aaron błyskawicznie podchwycił wszystkie subtelne niedopowiedzenia. — Zawsze wiedziałem, że mój brat nie jest godny rodowego miana, ale żeby matka...! — wybuchnął. Wpadł w furię, podsycając w sobie nienawiść do najbliższych, podczas gdy stryj i jego żona ubrali twarze w wyraz smutku, zrozumienia i współczucia. W rezultacie tych rewelacji Aaron postanowił, że nigdy więcej nie zobaczy matki i brata. Abraham i Kaveri odnieśli sukces, nie przyszło im jednak do głowy, że Aaron zechce zostać w Chevatharze. Odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, gdy się zorientowali, że chłopak nie interesuje się prowadzeniem gospodarstwa i nie zamierza się ubiegać o urząd thalaivara. Zycie Abrahama i Kaveri toczyło się więc tak samo jak wcześniej, musieli tylko łożyć na utrzymanie Aarona i schodzić mu z drogi, kiedy wpadał we wściekłość. Podobnie jak kiedyś, Aaron spędzał większość czasu z kilkoma innymi niezadowolonymi z życia młodymi mężczyznami z Meenakshikoil, pochłaniając niezliczone filiżanki herbaty i paląc fajki w miejskich herbaciarniach oraz zaczepiając młode dziewczęta lub starych ludzi, gdy przyszła mu na to ochota. Krótko mówiąc, marnował czas i wracał do domu tylko po to, aby się przespać. Minął rok, potem drugi. Aarona — 188 — dręczył niepokój i głęboka frustracja, nie miał jednak pojęcia, co ze sobą zrobić. W poprzednim tygodniu uwaga Aarona i jego przyjaciół skupiła się na zbliżających się występach Cyrku Abla, należącego do Europejczyków przedsiębiorstwa rozrywkowego, które nigdy dotąd nie dotarło do Kilanad. W obawie przed zamieszkami, jakie mogły wybuchnąć w większych miastach prowincji, właściciel cyrku doszedł do wniosku, że Kilanad, a zwłaszcza jego najdalej na południe położone miasto Meenakshikoil, będzie lepszym miejscem do odbycia „zimowego" tournee, które zwykłe zaczynało się zaraz po Nowym Roku. Ledwo na ścianach chat i nielicznych budynków użyteczności publicznej rozlepiono prymitywne plakaty, a już mieszkańców, szczególnie płci męskiej, ogarnęło gorączkowe podniecenie. Abel był sprytnym biznesmenem, którego długoletnie doświadczenie nauczyło sztuki rozumienia potrzeb klienteli. Jego plakaty, wydrukowane w jednym kolorze na tanim białym papierze, nie były zbyt subtelne. Na pierwszym planie znajdowała się sylwetka kusząco uśmiechniętej kobiety pochodzenia europejskiego (można było to łatwo odgadnąć na podstawie pewnych cech: rozpuszczonych, sięgających ramion włosów, przesadnie obfitych piersi, bioder i ud, wydatnych warg oraz kostiumu, składającego się z obcisłych majtek i zdecydowanie za małego biustonosza), natomiast w tle ktoś niezdarną ręką naszkicował grupę złożoną z lwów, tygrysów, klaunów i karłów. Widownię Cyrku Abla stanowili głównie mężczyźni, którzy wpadali w zachwyt na widok obwisłych ud i cycków marnie opłacanych anglo-hinduskich kobiet. Ich występy ograniczały S1C do paradowania dookoła areny w naszywanych cekinami kostiumach i obcisłych trykotach. Tylko jedna miała odpowiednie umiejętności i figurę, aby wykonać prosty szpagat na trapezie, pozostałe truchtały w miejscu i wykrzywiały wargi w sztucznym uśmiechu, chociaż czasami i to było dla nich torturą, ponieważ przy ich tuszy chodzenie po nierównych de- — 189 — skach w pantoflach na wysokich obcasach okazywało się nadspodziewanie trudne i bolesne. Widzowie nie przywiązywali jednak najmniejszej wagi do niedociągnięć artystek — tłumnie ciągnęli do cyrku, aby zbiorowo pożerać wzrokiem tłuste i białe (przynajmniej w przybliżeniu) uda gwiazd Cyrku Abla. Tydzień to trochę zbyt długo, aby żyć wyłącznie wyobraźnią — Aaron i jego przyjaciele rozmawiali o pięknych paniach z cyrku tak często, że w końcu ten temat zaczął ich nużyć. - Obcy! - zauważył nagle Nambi, który siedział twarzą do drogi. Aaron i Selvan odwrócili głowy. Zmierzający w ich stronę mężczyzna był średniego wzrostu, miał wysokie czoło i dość długi, kształtny nos. O kilka lat starszy od nich, odziany był w poplamione w czasie podróży jibbę i veshti. Podszedł bliżej i poprosił, aby wskazali mu drogę do domu rodziny Dorai. — Po co tam się wybierasz? - zapytał z zaciekawieniem Aaron. — Potrzebna mi pomoc thalaivara — odparł nieznajomy. — Zaprowadzę cię — rzekł Aaron, podnosząc się z ziemi. -Jestem jego siostrzeńcem. Machnął przyjaciołom dłonią na pożegnanie i ruszył przodem drogą pod górę, prowadząc przybysza do Dużego Domu. Nieznajomy przedstawił mu się jako S.V. Iyer, prawnik ze stolicy. - Z Melur? - Nie, z Madrasu - sprostował Iyer. Aaron obrzucił go pełnym uznania spojrzeniem. Młody człowiek miał w sobie coś, co powstrzymało Aarona i jego kumpli od rzucania zaczepek pod jego adresem, a teraz na wpół uświadomiony szacunek jeszcze wzrósł. Prawnik wyraźnie interesował się Meenakshikoil, Chevatharem i rodziną Dorai, więc Aaron, któremu to zainteresowanie bardzo pochlebiało, opowiedział mu o bitwie 1899 roku oraz bohaterskich czynach swego ojca i stryja Joshuy. Okazało się, że Iyer słyszał o bitwie w Chevatharze. — 190 — - Tragedia — orzekł. — Przydaliby nam się teraz tacy ludzie jak oni... Gdy byli już blisko Dużego Domu, Aaron zapytał gościa, z jakiego powodu przyjechał do Meenakshikoil. - Niedługo wszystko ci powiem, szczególnie że chyba będę prosił cię o pomoc. - W czym? - zainteresował się Aaron. - Dowiesz się. Przyjechałem tu przede wszystkim ze względu na sprawę, w którą wszyscy powinniśmy się zaangażować. Oczy młodego prawnika zabłysły, ale zanim zdążył powiedzieć więcej, dotarli już na miejsce. Abraham wyszedł na ganek, żeby przywitać gościa, który po obowiązkowej wymianie uprzejmości wyjaśnił, dlaczego odwiedza Chevathar i Meenakshikoil. - Rewolucja, aiyah, rewolucja! Tylko od nas zależy, czy zdecydujemy się zepchnąć białych prosto do morza. Już za długo okupują Indie i niewolą nas wszystkich, teraz zaś dokonali podziału Bengalu. - Uważaj, co mówisz. Musisz wiedzieć, że jako thalaivar odpowiadam przed władzami, więc lepiej bądź ostrożny. Iyer nie przejął się ostrzeżeniem. - Aiyah, nie zachęcam do zdrady, chociaż z drugiej strony może i tak... Mamy jedno hasło: Indie dla Hindusów. Musimy popierać hinduskie przedsiębiorstwa, nosić hinduskie tkaniny i lansować Hindusów, którzy będą podejmować decyzje w naszym imieniu, a nie białych, co rządzą tym krajem, nie przywiązując wagi do naszych opinii. - Anglicy rządzą naszym krajem, to prawda, ale robią to mądrze i rozważnie. Zanim się tu pojawili, wioska walczyła z wioską, radża z radżą... - Z całym szacunkiem, aiyah, muszę jednak przerwać i zaprzeczyć. Spójrz na swoją własną wioskę, na wasz okręg. Deszcze zawodzą, zbiory są coraz marniejsze, rok po roku pojawia Sl? widmo głodu. Tymczasem biali tylko podnoszą podatki — 191 — i pozostają głusi na nasze skargi. A my co robimy? Wyśpiewujemy mantry i odprawiamy nieskuteczne modły przed obliczem bogów, prosząc o deszcz, pieniądze, ziarno na zasiew i chleb dla naszych rodzin, i nigdy nie zapominamy kłaniać się białym, naszym najnowszym bogom, ponieważ boimy się obudzić ich gniew. Wyobraź sobie, jak by to było, gdyby u steru władzy stanęli nasi rodacy. Jeśliby nas zawiedli, moglibyśmy rozliczyć ich z popełnionych błędów, a nie padać przed nimi na kolana... — Dosyć tej miejskiej gadaniny. Jesteśmy spokojnymi ludźmi, ja sam uważam się za odpowiedzialnego i godnego zaufania urzędnika. Nie chcę mieć nic wspólnego z waszymi sprawkami. Iyer z trudem opanował zniecierpliwienie. - Przykro mi, jeżeli cię uraziłem, aiyah. Może przynajmniej przyjdziesz na nasze zebranie? - Nie, nie, przepraszam, ale nie mogę przyjść. - Ja przyjdę — odezwał się Aaron. Abraham milczał. Dawno temu zrezygnował z prób wywierania wpływu na postępowanie bratanka. W drodze powrotnej do miasta Iyer opowiadał nowemu przyjacielowi o rewolucji i jej męczennikach, gorącokrwistych ludziach ze wschodu i północy, którzy starali się obudzić pragnienie niepodległości w zastraszonej duszy południa. Powiedział mu także o rozdźwięku w Partii Kongresowej między Stronnictwem Umiarkowanym, które wierzyło w pokojowe rozwiązania, i ekstremistami. Nazwiska takie jak Bipin Chandra Pal i Lala Lajpat Rai padały z jego warg jak słowa modlitwy i rozpalały wyobraźnię słuchacza. Bez pośpiechu przeszli przez most łączący Chevathar z Mee-nakshikoil. Miasto mogło się teraz poszczycić zajazdem (w którym zatrzymał się Iyer), szkołą średnią, trzema hotelami (wojskowym, idlisambhar i najnowocześniejszym, gdzie przez cały dzień podawano gorące przekąski i „szpecjalną harbatę )> — 192 — a także imponującym kompleksem budynków rządowych, które powstały w wyniku decyzji władz, aby w mieście rezydował tahsildar, nie jego zastępca. Shanmugę Vedhara po zamieszkach przeniesiono do Ranivooru, natomiast nowy urzędnik, bramin, został starannie sprawdzony pod kątem nastawienia do podziałów kastowych, jako że Brytyjczycy zdecydowani byli za wszelką cenę zapobiec ponownej tragedii. Wstąpili do herbaciarni i zamówili dwie filiżanki „szpecjal-nej harbaty". Iyer mówił, a jego opowieści powoli wypełniały umysł Aarona. Zanim się rozstali, Aaron obiecał przybyszowi, że pomoże mu w zorganizowaniu spotkania w Meenakshikoil, które miało się odbyć następnego dnia na przedmieściu, w bezpiecznej odległości od posterunku policji i siedziby tahsildara. Od wczesnego rana Iyer, Aron i jego przyjaciele spotykali się z mieszkańcami miasta i zapraszali ich na spotkanie, podczas którego prawnik miał poinstruować zebranych, jak wymóc na rządzie spełnienie ich żądań. Iyer denerwował się, że władze przerwą spotkanie, dlatego zobowiązywał do dyskrecji wszystkich zapraszanych. Obecność Aarona i jego gangu była mu w tym bardzo pomocna. O szóstej trzydzieści wieczorem, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, na otwartym terenie, gdzie za kilka dni miał rozbić namioty Cyrk Abla, zgromadziło się około stu osób. Aaron i jego koledzy, zaprawiona w burdach siódemka, ustawili się za plecami Iyera. - Czy żyje wśród was człowiek, który nie pragnąłby spełnić swego obowiązku, o czym to Kryszna przypomniał Ardżunie na polu bitwy? - zwrócił się do tłumu Iyer, zaczynając przemówienie. Zaraz potem przeszedł do sedna sprawy, umiejętnie rozwijając tezę, iż biały człowiek jest skazą na brunatnej twarzy ojczyzny Hindusów. Robił dobre wrażenie, kiedy tak stał przed mieszkańcami Meenakshikoil, lecz wkrótce stało się jasne, że nie jest doświadczonym publicznym mówcą i nie potrafi sku- — 193 - pić uwagi słuchaczy. Aaron zaczął się niepokoić, lecz na szczęście lyer poruszył nowy temat — mówił teraz o wielkich ofiarach, jakie patrioci złożyli na ołtarzu narodowej sprawy. Było to dobre posunięcie, ale znowu dał o sobie znać brak doświadczenia Iyera, który w suchy, beznamiętny sposób opisywał dzieła męczenników, zamiast przyprawić swoje opowieści choćby odrobiną krwistego dramatyzmu. Aby podgrzać atmosferę, prawnik oznajmił, że Japończycy odsłonili już słabe strony białego człowieka i wykorzystali jego błędy, zaraz jednak wrócił do różnic dzielących starych przedstawicieli Kongresu i Madras Mahajana Sabha oraz podobnych do niego samego młodych ekstremistów. — Obudźcie się, bracia i siostry z Meenakshikoil i Chevatha-ru, powstańcie, jak woła nasz wielki patriota i poeta, Subrama-nia Bharati! — ryknął lyer, dla większego efektu potrząsając uniesioną pięścią. Mimo gęstniejącego zmroku Aaron zauważył, że wielu słuchaczy zaczęło rozglądać się dookoła lub rozmawiać między sobą, a niektórzy powoli ruszyli w stronę miasta. - Anna, mów o problemach lokalnych — powiedział cicho, nachylając się do ucha Iyera. — Inaczej nie zdobędziesz tu poparcia... lyer nie był zachwycony jego radą, ale miał dość zdrowego rozsądku, aby z niej skorzystać. Pośpiesznie zakończył temat wojny rosyjsko-japońskiej oraz bohaterów rosyjskiej rewolucji i skupił się na braku wody, głodzie, podatkach i prawie ziemskim. Efekt był natychmiastowy, szczególnie że lyer mówił o dotykających region nieszczęściach z prawdziwym przekonaniem. — Co każdy z nas musi uczynić? - zapytał głośno i dobitnie. - Musimy walczyć z niesprawiedliwością. Musimy uderzyć w samo serce niecnego imperium, odmawiając mu pieniędzy, owoców naszej ciężkiej pracy, odsuwając na bok towary wypr°' dukowane przez białych i popierając własne. Bracia i siostry — 194 — z Meenakshikoil i Chevatharu, bogowie chcieli, aby szansa takiego działania nadarzyła się wam już w przyszłym tygodniu! Kiedy Cyrk Abla przybędzie do miasta, nie wolno wam iść na występy. Aaron i jego przyjaciele pokierują wami podczas tej akcji- Vande Mataram. Aaron przeniósł zaskoczone spojrzenie na Iyera. Lekki uśmiech, z jakim obserwował reakcję tłumu na słowa swego nowego przyjaciela, zniknął w jednej chwili, a jego miejsce zajął wyraz całkowitego niedowierzania. Bojkot Cyrku Abla! Bojkot występów, o których wszyscy mężczyźni rozmawiali i myśleli od wielu tygodni! Bojkot kobiecych białych ud, błyskających przed pożądliwymi oczami, rozpalających wyobraźnię i fantazję! Nagle dotarło do niego z bezlitosną jasnością, że rewolucja zawsze żąda od tych, którzy niosą jej sztandar, wielkich, czasami nawet niezrozumiałych poświęceń, ofiarowując w zamian jedynie obietnicę mglistego, stale uciekającego ideału. Mimo miażdżącego rozczarowania z radością i podnieceniem myślał o walce za sprawę, której właściwie nie rozumiał, lyer przemówił do jego serca i wyobraźni. Aaron przypomniał sobie Joshuę, jego pasję i idealizm. Stanął tuż za Iyerem i śmiało spojrzał na tłum. - Ja i moi przyjaciele zadbamy, aby Cyrk Abla nie miał tu ani jednego widza — powiedział zdecydowanie. 36 - Jezu Chryste, Rachel jest twoją córką, więc nie pozwól, aby choćby najdrobniejsze potknięcie, najmniejszy błąd pomniejszył jej szanse. Panie, racz pobłogosławić ją w Swojej nieskończonej mądrości, łasce i dobroci... Charity codziennie składała odpowiedzialność za losy Rachel w ręce Pana, lecz jednocześnie sama dokładała wszelkich starań, aby ślub Rachel przebiegł szczęśliwie i bez żadnych zakłó- — 195 — ceń. Budziła się jeszcze wcześniej niż zwykle, dwa razy więcej czasu poświęcała na modlitwę, a każdą chwilę dnia spędzała, gotując, szyjąc i zajmując się organizacją tysiąca różnych rzeczy, które trzeba było zrobić. Tradycyjny ślub był wyczerpującą, skomplikowaną i kosztowną uroczystością i Chanty wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nowożeńcy nie wymienią małżeńskich przysiąg. Młodzi mężczyźni doskonale znali swoją wartość na małżeńskim rynku, podobnie jak ich rodziny, i okazywali niezadowolenie z byle powodu. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej odwołano ślub córki Savitri, przyjaciółki Cha-rity, ponieważ payasam podany na przyjęciu z okazji zaręczyn nie był dość słodki. Savitri była zrozpaczona. — Wartość mojej córki bardzo spadła — narzekała. - Może jej przeznaczeniem jest pozostać niezamężną do końca jej dni, kto wie... Jakiż grzech popełniłam, że spotkało mnie coś tak strasznego? Charity pocieszała przyjaciółkę, ale jej myśli już gorączkowo krążyły wokół własnych spraw. Będzie musiała nie tylko osobiście dopilnować, czy do payasam przygotowanego na zaręczyny Rachel dodano dość cukru, ale także przyrządzić zapasowy deser na wypadek, gdyby payasam mimo wszystko nie smakował gościom. Powinna też pomyśleć o jakimś innym zabezpieczeniu... Może mogłaby ofiarować narzeczonemu córki wyjątkowo gruby złoty łańcuch, a może należałoby zaproponować jego rodzinie większy posag... Z drugiej strony Charity nie bardzo mogła sobie na to pozwolić, wiedziała bowiem, że po wszystkich wydatkach na ślub zostanie jej bardzo niewiele pieniędzy. Zaczęła się przygotowywać do ślubu Rachel zaraz po tym, jak Daniel wrócił do Nagercoil z dyplomem ukończenia wyższych studiów medycznych w kufrze. Pewnego ranka z nadzieją w głosie zapytała go, czy jest gotowy wybrać sobie małżonkę, otrzymała jednak odpowiedź, do której już przywykła. — Nie ożenię się, dopóki nie stanę się godny nazwiska, które noszę! — oświadczył Daniel. — 196 — 1 Zirytowały ją jego słowa, niech Jezus jej wybaczy. Kiedyż wreszcie Daniel strząśnie z siebie brzemię przeszłości, kiedy weźmie na barki odpowiedzialność, jaką daje własna rodzina? Przebacz mi tę złość, Panie, ale jestem już bardzo zmęczona. Właśnie w takich chwilach najmocniej odczuwała nieobecność Salomona. Gdyby jej mąż żył, Daniel dawno byłby żonaty, a Aaron... Kto wie, jak wyglądałoby życie Aarona? I o ile łatwiej byłoby zainteresować i przyciągnąć zalotników, gdyby Rachel wydawał za mąż Salomon Dorai, Mirasidar i thalaivar, a nie wdowa po nim, córka emerytowanego nauczyciela. Charity przez całe życie skrywała niebezpiecznie żywą wyobraźnię za zasłoną ogromnego pragmatyzmu, więc i teraz szybko zapanowała nad zdenerwowaniem. - Jeżeli żaden z was, ani ty, ani Aaron, nie chcecie się ustatkować, muszę wydać za mąż Rachel — powiedziała do syna. — Trzeba zrobić to jak najszybciej, bo jeśli będziemy zwlekać, nie znajdziemy dla niej dobrej partii. Musiało to zabrzmieć dość ostro, bo Daniel spojrzał na nią zaskoczony. - Tak, amma, zacznijmy od razu szukać dla niej odpowiedniego chłopca - przytaknął. Rachel puściła wiadomość w obieg i przed upływem dwóch tygodni otrzymali propozycję, która przypadła im do gustu. Ramdoss był urzędnikiem w biurze poborcy w Madura, daleko spokrewnionym z mężem siostry Jacoba. Posag został ustalony, wynegocjonawny i uzgodniony. Było jasne, że suma ta mocno nadweręży skromne zasoby Charity, ale inne rozwiązania nie wchodziły w grę. Wkrótce potem matka Ramdossa, jego siostry i ciotki zapowiedziały się z formalną wizytą. Charity sypiała teraz jeszcze krócej niż poprzednio, a ostatnią noc przed spotkaniem spędziła bezsennie. Czekała ją pierwsza poważna pfóba przed ślubem córki, próba, od której dużo zależało. Matka Ramdossa i jego siostry były do siebie bardzo podob-ne - wszystkie niskie, lecz jakby dla zrekompensowania tej wa- — 197 — dy szczupłe, drobne, ładne i o jasnej karnacji. Kiedy zbliżały się ścieżką do domu Jacoba, Charity pomyślała, że sprawiają wrażenie, jakby płynęły nad ziemą, nie dotykając jej stopami. Przywitała panie z uśmiechem, podała przekąski, ciasteczka i napoje, obdarowała je upominkami i dopiero wtedy wprowadziła Rachel, piękną, poważną, ubraną w jedno z najlepszych sari, uszyte z lśniącego turkusowym błękitem jedwabiu z Con-jeevaram. Zdaniem Charity Rachel wyglądała cudownie, lecz tę myśl natychmiast zdławiło tysiąc obaw. Zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czy. 1) Rachel nie ma przypadkiem trochę zbyt ciemnej skóry, 2) jako dwudziestolatka nie zostanie uznana za zbyt starą, 3) powitała przyszłą teściową i szwagierki (zakładając, że do małżeństwa rzeczywiście dojdzie) wystarczająco uprzejmie i skromnie, 4) posag nie jest za niski (co prawda był już uzgodniony, ale nigdy nie wiadomo). Matka Ramdossa zadała Rachel kilka zwykłych w takich okolicznościach pytań. Czy Rachel śpiewa? Czy tańczy? Czy umie gotować? Rachel posiadła te umiejętności w więcej niż zadowalającym stopniu, ale to samo można było powiedzieć o wszystkich młodych Tamilkach. Charity denerwowała się coraz bardziej. Następny krok należał do matki Ramdossa. Ku zdumieniu obecnych, kobieta gestem przywołała Rachel i zrobiła jej miejsce obok siebie na nowej sofie Charity. - Czy dasz mojemu synowi szczęście, córko? - zapytała cicho. Wśród członków rodziny panny młodej zapanowała konsternacja. A cóż to za kobieta? Czy dziewczyna da jej synowi szczęście? Też pytanie! Oczywiście, wszyscy pragnęli szczęścia, lecz znaczenie miały zupełnie inne rzeczy. Liczyło się, czy dziewczyna ma jasną skórę, czy nie jest za wysoka, czy jest w odpowied- — 198 nim wieku, czy nadaje się do rodzenia synów, czy rodzina daje za nią wysoki posag i czy posiada dobrą pozycję, czy młodzi pasują do siebie pod względem kastowym... W niewielkim pokoju zaszumiało, tylko Charity uśmiechnęła się, kiedy Rachel podniosła głowę i obrzuciła matkę przyszłego pana młodego spokojnym spojrzeniem. - Tak, mami, dam mu szczęście — odpowiedziała. — Będzie to jedyny cel mojego życia. Okazało się, że to wystarczyło. Matka Ramdossa nachyliła się, ułamała kawałek ciastka i wsunęła go do ust, dając do zrozumienia, że akceptuje dziewczynę. Ustalono, że zaręczyny odbędą się w styczniu. Pierwszy egzamin Charity miała już za sobą, wiedziała jednak, że następne miesiące będą ciężkie, gdyż nie sposób było przewidzieć, co może zerwać cienką więź, łączącą obie rodziny. Charity przyjmowała w małym domu hordy krewniaków, karmiła ich i umieszczała w różnych domach w mieście. Niektórzy z nich mieli odegrać aktywną i ważną rolę w czasie ślubu, do innych należało tworzenie tła, niezbędnego dla udanego związku. Nim nadszedł dzień zaręczyn, w domu jej ojca kłębiło się mnóstwo krewnych. Dom był za mały, żeby pomieścić spodziewaną liczbę gości, więc pod ogromnym nerkowcem na tylnym dziedzińcu rozbito duży namiot. Ze strony pana młodego oczekiwano siedemdziesięciorga gości, którzy przybyli w atmosferze wesołości i lekkiego zamieszania. Po ceremonialnym powitaniu zainstalowano ich pod namiotem, gdzie przez najbliższe godziny mieli się pocić w umiarkowanym upale typowej dla Nager-coil zimy. Okrzyki i nawoływania kucharzy i innych służących, śmiechy i piski uganiających się wokół dorosłych dzieci, krakanie wron, skrzek wiewiórek — wszystkie te hałasy i dźwięki spływały obfitą falą ku środkowi popołudnia, chwili, w której narzeczona miała po raz pierwszy ujrzeć swego przyszłego męża. Charity wyprowadziła z domu ubraną w ciemnoczerwone sari «¦achel, która szła powoli, z pochyloną głową i wzrokiem wbi- — 199 — tym w ziemię. Od wielu miesięcy obawiała się tego momentu i nie mogła się go doczekać. Czy jej narzeczony jest przystojny? Czy ma dobre oczy? Ładnie wykrojone wargi? Czy okaże się miły i odważny? Czy jej serce mocniej zabije na jego widok? Przez cały ranek i wczesne popołudnie, kiedy kąpano ją, ubierano, pudrowano i obwieszano ozdobami, marzyła o chwili, gdy podniesie głowę i spojrzy mu w oczy. Kiedy wreszcie się to stało i objęła wzrokiem otwartą twarz o mocnej, wysuniętej dolnej szczęce, o mały włos nie roześmiała się z radości, pozwoliła jednak sobie tylko na lekki uśmiech, potem zaś znowu spuściła oczy. Stojąca tuż za córką Charity dostrzegła, jak oczy młodego człowieka rozszerzyły się z przyjemnego zdumienia, i poczuła ukłucie ostrej igiełki zazdrości na wspomnienie pierwszego spotkania z Salomonem. Była wtedy jeszcze dzieckiem i wszystko wydawało jej się dziwne i niepokojące. Narzeczeni wymienili kilka banalnych, niewartych zapamiętania słów i zaczęła się ceremonia. Obie rodziny obdarowały się pięknymi egzemplarzami Biblii i złotymi łańcuchami, Rachel dostała cudowne nowe sari i mnóstwo kwiatów, Ramdoss także kwiaty i pieniądze. Potem usiedli do posiłku, który zgodnie z tradycją składał się z siedmiu dań. Charity osobiście czuwała nad przyrządzaniem dwóch rodzajów warzyw, kurczaka, sam-bhar i rasam, appalam oraz payasam. Najpierw posiliła się rodzina narzeczonego. Charity niespokojnie czekała na pierwsze głośne beknięcie, wyraz aprobaty i podziwu, i odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy je usłyszała. Przed ceremonią ślubu miała wydać jeszcze inne uczty, ale przyjęcie zaręczynowe udało się i mogła być zadowolona. Zaślubiny wyznaczono na dzień najbardziej odpowiedni ze względu na przychylny układ planet. Nadszedł dzień ślubu i rano pod domem Jacoba rozległy się dźwięki orkiestry. ORKIESTRA WESELNA Z NAGERCOIL, jak głosił wyblakły napis na wystrzępionym proporcu, był* — 200 — dziwacznym zespołem, którego jedenastu członków grało na słabo dopasowanych do siebie instrumentach — nadeswarams, cymbałach, wielkim bębnie, trąbce oraz skrzypcach - wydobywając z nich zabawną mieszankę hymnów i znanych tamilskich pieśni, marszu Panuj, Brytanio oraz kilku innych. Założycielem był emerytowany dyrygent małej orkiestry wojskowej ze zrozumiałym zacięciem do muzyki marszowej i popularnych melodii, którymi zespół podpierał się po wyczerpaniu skromnego repertuaru hymnów. Nikomu to nie przeszkadzało, ponieważ orkiestra produkowała mnóstwo hałasu. Do grupy, w której szedł pan młody, wkrótce przyłączyło się dużo gapiów i ciekawskich, toteż pod dom Charity i jej ojca dotarli już w sile blisko dwustu osób. Ramdoss i jego najstarsza siostra, oboje spoceni i wyraźnie nieswojo się czujący w zachodnich strojach, otworzyli bramę i zbliżyli się do wejścia. Drzwi po obu stronach przyozdobiono pędami bananowymi, kwiatami i innymi tradycyjnymi roślinami, zwiastującymi gościom przychylność losu. Na powitanie Daniel obdarował ich girlandami kwiatów, Miriam zaś, młodsza siostra panny młodej, z entuzjazmem pokropiła ich pachnącą wodą. Brwi namaszczono im pastą z drzewa sandałowego. Następnie siostra Ramdossa przekazała na ręce Charity ślubne sari dla Rachel — wspaniały strój z biało-zł-ocistego jedwabiu z Conjeevaram. Kobiety weszły do domu, natomiast mężczyźni, Daniel, Jacob, Ramdoss i jego bliscy kuzyni, udali się do gabinetu Jacoba, aby tam oczekiwać zakończenia toalety panny młodej. Nikt nie mówił wiele, zresztą nawet gdyby ktoś miał ochotę na rozmowę, hałaśliwy jazgot instrumentów poważnie by to utrudnił. Minęła godzina, jeszcze pół i wreszcie otrzymali wiadomość, że Rachel jest gotowa. Gdy stanęła w progu, prawie n'e było jej widać spod pudru, biżuterii i kwiatów. Państwo •młodzi nerwowo obrzucili się krótkimi spojrzeniami i poszuka-" schronienia wśród swoich krewnych. Ponieważ brat Charity nie mógł przybyć na ceremonię z Cej- — 201 — łonu, u boku Rachel stanął jej dziadek Jacob. Rachel dostała od niego w prezencie złote bransolety, potem starsi wymamrotali nad młodymi krótką modlitwę i głównych bohaterów dnia zaprowadzono do wynajętych powozów, w których mieli osobno udać się do dużego kościoła, gdzie ich związek miał zostać uświęcony. Ceremonia przebiegła gładko. Wypełniający kościół goście wstrzymali oddech, gdy Ramdoss nie mógł sobie poradzić z zawiązaniem thali wokół szyi panny młodej, lecz Daniel szybko i dyskretnie przyszedł mu z pomocą. Potem było już po wszystkim i wielkie przedślubne napięcie rozładowało się podczas wspaniałej uczty w namiocie pod nerkowcem. Charity była niezmordowana. Doglądała przygotowywania każdego z jedenastu dań, ogromnych wzgórków parującego białego ryżu, waz z aromatycznym curry z kurczaka, półmisków ze smażoną baraniną, wielkich wiader sambhar i avial, szczodrze zaprawionych mlekiem kokosowym, pysznego ryżu, słodkiego paruppu payasam i trzęsących się gór lśniącej od sezamowego tłuszczu chałwy. Wczesnym wieczorem ostatni we-selnicy udali się do własnych domów lub wynajętych pokoi, aby pokrzepić się snem po udanej uczcie. Tylko Charity nadal nie mogła liczyć na choćby chwilę odpoczynku. Musiała osobiście wręczyć podarunki fryzjerowi i dhobi, którzy odegrali ważną rolę w przygotowaniach do ślubu, i sprawdzić, czy służący zapakowali już wszystkie rzeczy, jakie Rachel miała zabrać do domu męża. Siedem skrzyń czekało na napełnienie murukku, athirasam, chałwą, appalams, kokosami, bananami i ryżem. Wszystko to stanowiło następne dary, którymi młoda żona miała uświetnić swój nowy dom. Potem Charity pośpiesznie uściskała córkę i pomogła jej wsiąść na wóz. Na uroczyste pożegnanie przyjdzie czas, kiedy ceremonie dobiegną końca. Tego samego wieczoru Charity pierwszy raz przekroczyła próg domu, w którym mieszkał Ramdoss i jeg° rodzina. W wozie, którym przybyła, znajdowały się garnki i ron- — 202 — dle, dwie almiry (z lustrem i bez), trzy trzcinowe krzesła i podobny stół, czyli wszystko, co młodej parze mogło być potrzebne w nowym domu. W domu Ramdossa wydano ucztę na cześć jego teściowej, ucztę, której koszt ponosiła rodzina panny młodej, a Jacob obdarował pana młodego i jego siostrę złotymi pierścieniami. Następnego dnia Rachel wróciła do swego dawnego domu razem z Ramdossem. Oboje musieli być obecni przy tym, jak bliskim kuzynom pana młodego ofiarowano vesthis i inne części stroju. Charity ani razu nie poskarżyła się na wydatki, chociaż tylko ona wiedziała, że jej oszczędności są prawie zupełnie wyczerpane. W niedzielę przed pójściem do kościoła starannie przeliczyła pieniądze na ostatnią ze ślubnych ceremonii - siedmiodniową ucztę, którą podejmowano całą, bliższą i dalszą, rodzinę pana młodego. Zostało jej tylko sześć srebrnych rupii — za mało na pokrycie wydatków. Charity spokojnie poszła do kościoła wraz z rodziną, po nabożeństwie wypiła kawę w towarzystwie przyjaciół i krewnych i do końca dnia zachowywała się jak zwykle. Następnego ranka udała się na ulicę złotników i zastawiła tam swoje złote ślubne thali, jedyną cenną ozdobę, jaką teraz miała. Od chwili, gdy zdjęła ją z szyi po śmierci Salomona, marzyła, że ofiaruje ją narzeczonej Daniela, ale rzeczywistość okazała się silniejsza od marzeń. Pan Bóg pozwoli mi rozwiązać ten problem, kiedy Daniel zdecyduje się ożenić, oczywiście jeżeli w ogóle to nastąpi, pomyślała ze znużeniem. Na siedmiodniową ucztę przybyło mnóstwo gości, których obecność uczczono w wyjątkowo wspaniały sposób. Charity ośmieliła się nawet odstąpić od tradycji, nakazującej przygotowanie kilku potraw, i podała tylko swoje słynne rybne biryani. Rodzina Ramdossa była nim zachwycona do tego stopnia, że Pod koniec przyjęcia z dania zostały tylko smętne resztki. Wczesnym rankiem uczta dobiegła końca. Charity kątem oka dostrzegła, że Rachel wchodzi do domu, i poszła za córką. — 203 — Dziewczyna weszła do swojego dawnego pokoju i zaczęła grzebać w szufladzie zniszczonej starej almiry. Kiedy Charity położyła rękę na ramieniu córki, Rachel odwróciła się, nie ukrywając łez, które spływały po jej policzkach. — Szukałaś czegoś? - Tak... Nie... Och, amma, tak, szukałam czegoś, co mogłabym zabrać ze sobą, odchodząc z domu... Ach, moja piękna, piękna Rachel, pomyślała Charity i nagle emocje, które dławiła w sobie przez te wszystkie dni, ogarnęły ją wielką falą. Objęła córkę i rozpłakała się żałośnie i gwałtownie, co zdarzało jej się niezmiernie rzadko. Szlochała, aby dać ujście napięciu i cierpieniu minionych dni, zanosiła się płaczem na myśl o utracie córki, opłakiwała nieobecność Salomona i Aarona i płakała nad sobą. Pomyślała o zastawionym thali, o tym, jak pięknie wyglądałoby na szyi młodej żony Daniela, i rozszlochała się jeszcze bardziej. Jej smutek narastał, obejmując matki i córki ze wszystkich zakątków ziemi, ale szczególnie z jej części świata, gdzie nowo narodzona dziewczynka jest koniecznym złem, a w najlepszym razie narzędziem, które nadaje się tylko do rodzenia synów. Czuła rozpacz wieśniaczek, które podawały swoim maleńkim córeczkom truciznę albo je topiły, cierpiała razem z młodymi żonami, odrzuconymi, zgwałconymi lub poddanymi torturom... Trzymała Rachel w objęciach i modliła się, aby urodziła tuzin synów i w ten sposób oszczędziła sobie przynajmniej części bólu, jaki nieodłącznie niesie przyjście na świat w ciele kobiety. Siła smutku Charity przeniknęła Rachel i obie zadrżały, wstrząsane gwałtownym łkaniem. Ich wspólny ból wydostał się poza ściany małego pokoju i ciasno oplótł pozostających jeszcze w domu gości. Wszystkie obecne kobiety odczuły jego potężną moc. Starały się powstrzymywać łzy, lecz niektóre przegrały tę walkę. Mężczyźni niespokojnie przestępowa-li z nogi na nogę, czuli się bowiem bardzo nieswojo w bezpośredniej bliskości tej wielkiej siły, która, spuszczona z uwięzi-mogłaby pochłonąć ich wszystkich. — 204 — Stopniowo Charity opanowała żal i ujęła mokrą od łez twarz córki w obie dłonie. _ Małżeństwo nie jest w pełni zawarte, kannu, dopóki porządnie się nie wypłaczemy. Teraz wiem, że będziesz szczęśliwa. 37 Nieco ponad dziesięć lat wcześniej, obchodząc diamentowy jubileusz swego panowania, królowa Wiktoria, ubrana w suknię z czarnej mory haftowaną w srebrne kwiaty, odbierała najwspanialszą defiladę świata, zorganizowaną na jej cześć. Pięćdziesiąt tysięcy wojskowych, prowadzonych przez dwóch żołnierzy armii brytyjskiej o najbardziej imponującej postawie (kapitana Amesa, który niewątpliwie był najwyższym mężczyzną w siłach zbrojnych, liczył bowiem ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, oraz legendarnego marszałka polowego, lorda Robertsa z Kandaharu), przemaszerowało ulicami Londynu. Za nimi posuwała się australijska kawaleria i kanadyjscy huzarzy, dosiadający wielbłądów żołnierze z Radżastanu, łowcy głów — Dyakowie z Borneo, chińscy policjanci z Hongkongu i władcy indyjskich państewek z własnymi zbrojnymi, wojownicy z Cypru, Jamajki i Cejlonu oraz Maorysi. Napięcie na arenie międzynarodowej rosło. Rosja i Niemcy zbroiły się gorączkowo i brytyjscy patrioci czuli się poważnie zaniepokojeni. Niepokój największego światowego mocarstwa był uzasadniony, ponieważ ropiejący strup Bałkanów mógł w każdej chwili odsłonić zainfekowaną ranę. Turcy, Serbowie, Czarnogórcy i Austriacy zrywali układy, dokonywali rzezi ludności cywilnej i pielęgnowali w sercach palące pragnienie zemsty. W stolicach wielkich potęg gabinety kanclerzy, premierów i ministrów spraw zagranicznych pracowały do późnej noty ? ? wojnie mówiło się coraz bardziej otwarcie. — 205 Na ciele brytyjskiego imperium pojawiły się pęknięcia. W Indiach ekstremiści nasilili działania antyrządowe. Parę miesięcy po bojkocie Cyrku Abla Aaron i jego najbliższy przyjaciel Nambi otrzymali wiadomość od Iyera. Mieli wyruszyć do Tuticorin, gdzie rewolucjoniści planowali wielką manifestację w proteście przeciwko aresztowaniu trzech czołowych przywódców ugrupowania narodowego. Aaron i Nambi, których wiedza o meandrach ruchu rewolucyjnego była w najlepszym razie skromna, mieli zaledwie mętne pojęcie o przyczynach protestu, ale cieszyli się na myśl o udziale w nowej akcji. Po dotarciu do Tuticorin natknęli się na sporą grupę podekscytowanych młodych mężczyzn, ale ponieważ ich bezpośredni przywódcy mieli przybyć znacznie później, postanowili najpierw zwiedzić portowe miasto. Okazało się, że Tuticorin jest brudnym, chaotycznym labiryntem wąskich uliczek i sklepów. Nie znaleźli w nim nic interesującego i w końcu przyłączyli się do tłumu, gromadzącego się w pobliżu meczetu Pettai. Wkrótce pojawili się przywódcy demonstracji i zaczęli zachęcać tłum do wznoszenia okrzyków. Aaron i Nambi przepchnęli się do przodu i z entuzjazmem skandowali hasła. Nagle rozległ się stukot końskich kopyt. Do manifestantów podjechał oddział policji z nowym zarządcą okręgu, Robertem Williamem d'Escourt Ashe'em na czele. Zgromadzonym nakazano natychmiast się rozejść, lecz w odpowiedzi na to polecenie na siły porządkowe posypał się grad kamieni. Aaron z uciechą zobaczył, jak policjant po lewej stronie zarządcy skrzywił się z bólu, kiedy kamień trafił go w ramię. Schylił się, żeby zebrać trochę kamieni, i wtedy usłyszał głębokie zbiorowe westchnienie, które wyrwało się z piersi całego tłumu. Wyprostował się i zamarł. Mniej więcej połowa konnych zeskoczyła na ziemię, po chwili dołączył do nich oddział pieszej policji. Policjanci nastawili obnażone bagnety i najwyraźniej szykowali się do ataku. Aaron nerwowo poszukał wzrokiem przyjaciela. Na" — 206 — mbi na jego oczach podniósł spory kamień i rzucił nim w policjanta, potem zaś rozejrzał się za nowym pociskiem. Zachęcony jego przykładem, Aaron także schylił się po nowy zapas kamieni. Wydawało mu się, że Joshua-chithappa stoi u jego boku i dodaje mu odwagi. - Precz z angielskimi psami i ich wiernymi niewolnikami! — ryknął nagle. Znowu rzucił kamieniem, ale chybił. Policjanci uformowali już szyk bojowy, Ashe wydał komendę i ruszyli truchtem, sztywno trzymając przed sobą bagnety. Po paru krokach zatrzymała ich lawina kamieni i obelg. Powietrze pociemniało od pocisków i pierwszy szereg policjantów cofnął się pośpiesznie. Kilku mundurowych było rannych i krwawiło. Odległość między tłumem i policją zmniejszyła się do około dziesięciu metrów i Aaron widział teraz wyraz oczu wroga — był w nich gniew, lęk i niepewność. Zabrzmiały następne komendy, oddział pieszych cofnął się, tłum wzniósł radosne okrzyki. Oficerowie kawalerii dosiedli koni i demonstranci z przerażeniem zobaczyli, że żołnierze podnoszą karabiny. Aaron wyszukał spojrzeniem brytyjskiego zarządcę i starał się odczytać, co kryje się w jego oczach. Ujrzał strach, ale i wściekłość. - Ooogniaaa! Lufy plunęły ogniem, kilku protestujących padło na ziemię. Zachęcające do ucieczki wrzaski mieszały się z jękami bólu i przerażenia. Aaron odwrócił się i biegiem popędził przed siebie, Nambi poszedł w jego ślady. Nie znali uliczek Tuticorin, byli jednak młodzi i szybcy, nawet mimo niepełnej sprawności Aarona, który biegł, utykając. Wkrótce zostawili pogoń daleko w tyle. Zapadła noc, a oni byli na nogach już od wielu godzin. Wydali niewielką sumę, którą przywieźli ze sobą, wywołane walką podniecenie zbladło i minęło, w końcu zorientowali się też, 2e nie mają pojęcia, gdzie się znajdują. Szli przez ubogą, zaniedbaną część miasta. Nagle w migotliwym świetle naftowych — 207 — latarni Nambi spostrzegł stojącą na progu dość dużego domu kobietę, której sari wyglądało na bardzo kosztowne. Z zaciekawieniem przyglądała się obu młodym mężczyznom. — Nie patrz na nią, spuść oczy, jest albo prostytutką, albo duchem — wyszeptał Nambi. - Na prostytutkę i tak nie mamy pieniędzy, a jeśli jest duchem, pożre nas żywcem. Aaron uśmiechnął się pod nosem, rozbawiony reakcją przyjaciela. Czy naprawdę te słowa wypowiedział bohater sprzed kilku godzin, ten sam, który bez cienia lęku obrzucał kamieniami policjantów? Wydawało mu się to niemożliwe, ale Nambi naprawdę był przestraszony. Aaron usłuchał go i obaj minęli kobietę szybkim krokiem, z oczami wbitymi w ziemię. Miał wrażenie, że zapytała, czy się zgubili, lecz może było to tylko złudzenie. Zerknął na nią i napotkał spojrzenie pięknych, sza-robrązowych jak antracyt oczu. W tej samej chwili Nambi szarpnął go za rękaw i szybko poszli dalej. >JL Parę godzin później dotarli do stacji kolejowej. Udało im się wskoczyć do wolno jadącego pociągu towarowego, zmierzającego w dobrym kierunku, ułożyli się więc na podłodze i zasnęli. Tuż przed świtem Aaron obudził się i nie zdołał już ponownie zapaść w sen. Siedział w otwartych drzwiach wagonu, wpatrując się w noc, której miękka skóra stopniowo opadała z nieba, odsłaniając mijaną okolicę. Przez pewien czas z blednącej ciemności patrzyły na niego ciemne jak węgiel źrenice. Dwa dni po powrocie do Meenakshikoil spotkali się w herbaciarni z Iyerem. Ich szef zamówił trzy filiżanki „szpecjalnej har-baty" i zaczął ich wypytywać o akcję w Tuticorin. Kiedy mu powiedzieli, że Ashe kazał strzelać do tłumu, oczy Iyera zapłonęły gniewem. — Te angielskie psy jeszcze nam za to zapłacą — mruknął- -Kim oni są, żeby przyjeżdżać do naszego kraju i strzelać do naszych ludzi? Jakie grzechy popełniliśmy w poprzednich istnie- — 208 — niach, że teraz musimy żyć w cieniu klątwy, jaką jest obecność białych? Zaczekali, aż Iyer się uspokoi, i wtedy opowiedzieli mu wszystko do końca. Gdy skończyli, Iyer oświadczył, że wkrótce otrzymają nowe zadania. Do tego czasu mieli pogłębiać wiedzę o niegodnym panowaniu imperialistów. - Zdajecie sobie sprawę, jak bardzo nas okaleczyli? - Wiemy tylko tyle, ile nam powiedziałeś, anna — odparł Aaron. Między brwiami Iyera pojawiła się zmarszczka, przypominająca ptaka w locie. - Nie czytujecie gazet? - Nie. - Czytaliście kiedyś „Indie"? - Nie. - „Swadeśimitran"? - Nie. - „Hindu"? - Nie. - „Hinduskiego patriotę"? - Nie. - Może chociaż „Vijaya"? - Nie. - Nie, nie, nie! Nic więcej nie potraficie powiedzieć?! - Tak, to znaczy, nie — odparł Aaron. Czuł się jak ostatni głupek i zaczynał już tracić cierpliwość, zwłaszcza że widział, iż Iyer także jest bliski wybuchu. Po chwili starszy mężczyzna uświadomił sobie jednak, że kłótnia do niczego ich nie doprowadzi. - Zęby zostać prawdziwymi rewolucjonistami, musicie czytać nasze gazety i czasopisma i śledzić wydarzenia społeczno-polityczne — oznajmił. - To jedyna metoda podniesienia świadomości braci i sióstr, z którymi będziecie pracowali... — Nagle uderzyła go pewna myśl. — Umiecie chyba czytać, prawda? — 209 — - Tak, anna - odrzekł Aaron z dumą. - Doszedłem do czwartej klasy, a Nambi przerwał naukę po trzeciej. — Doskonale, w takim razie postarajcie się wykorzystać swoją wiedzę. Niedługo się z wami skontaktuję. Przez kilka następnych tygodni Aaron i Nambi przeglądali docierające do Meenakshikoil gazety, mozolnie przedzierając się przez labirynt retoryki, reportażu, teorii i faktu. Dni mijały, Iyer się nie odzywał, więc w końcu poczuli się śmiertelnie znużeni lekturą i zdobywaniem wiedzy. Ogarnęło ich znajome uczucie frustracji i zniecierpliwienia. W czasie gdy Rachel wychodziła za mąż, Aaron dostał kilka pocztówek od matki, lecz na żadną nie raczył odpowiedzieć, chociaż cieszył się ze szczęścia siostry. Wspominał Rachel z czułością i życzył jej dobrego życia, ale wściekłość na matkę i brata zapuściła w nim korzenie zbyt głęboko, by chciał się do nich odezwać. Ostatni list matki, który nadszedł parę dni po spotkaniu z Iyerem, rozjuszył go do nieprzytomności, ponieważ Charity pytała, czy może poszukać dla niego żony. Kusiło go, aby tym razem odpowiedzieć. Skąd to nagłe zainteresowanie, chciał napisać, skąd ta troska? Gdzie byłaś, gdy ojciec i ja naprawdę cię potrzebowaliśmy? I gdzie był mój kochany braciszek Daniel, wielki doktor z Nagercoil? Dlaczego nie zajmiesz się szukaniem żony dla tego podstępnego tchórza? Przecież w gruncie rzeczy tylko na nim ci zależy, może nie? Więc dlaczego jeszcze nie jest żonaty? Czyżby coś było z nim nie w porządku? Oczywiście Aaron nie napisał listu do matki, ale tego wieczoru zebrał paru przyjaciół i wypił z nimi tyle taniego alkoholu z soku palmowego, że przez następne trzy dni był ciężko chory. Wkrótce Aaron i jego koledzy wrócili na dawne ścieżki. Znowu straszyli idące na targ kobiety, dopuszczali się drobnych kradzieży w sklepach i wdawali się w bójki. Większość pieniędzy przepuszczali na trujący arak i pędzony domowym1 metodami alkohol z soku palmowego, a kiedy pieniądze się kończyły, znowu kradli. Któregoś ranka Aaron i Nambi przy- — 210 — szli do sklepu spożywczego niejakiego Swami, od którego zawsze można było wyciągnąć dwie lub trzy rupie. - Stary głupiec zafundował sobie ochronę - zauważył Nambi, kiedy się zbliżyli. Sześciu mężczyzn, siedzących w cieniu małego budyneczku, dźwignęło się na nogi i zasłoniło wejście do sklepu. - Chodźmy stąd, Aaronie, dajmy spokój... - Boisz się tych drabów? Zaraz się nauczą, że lepiej nie wchodzić mi w drogę... - Z sześcioma nie damy sobie rady! Zabiją nas! - Ja się nie boję, Nambi, i ty też nie powinieneś. Mogłeś stawić czoło uzbrojonym policjantom, a trzęsiesz portkami przed tymi marnymi skurwysynami?! - To co innego, wtedy dałem się ponieść podnieceniu i wściekłości. - Więc tym razem poniesie cię moja wściekłość. Jak ten eunuch Swami śmie robić nam coś takiego? Pamiętam, jak kłaniał się mojemu ojcu... Stali już prawie na progu, ale tamci zagrodzili im drogę. Aaronowi wydawało się, że.niektórych zna. Byli to rybacy z sąsiedniej wioski, rośli i skłonni do bijatyki. Serce Aarona ścisnął nagły niepokój. Już miał się przepchnąć między mężczyznami, gdy usłyszał dobiegający z wnętrza głos sklepikarza. - Nie chcę żadnych kłopotów, Aaron-thambi — mówił Swami. — Jestem spokojnym człowiekiem i żywię ogromny szacunek dla rodziny Dorai. Twój ojciec Salomon miał wielki umysł i serce... - A ty jesteś zwykłym łajnem, Swami. Otoczył ich tłum wieśniaków, którzy zwęszyli bójkę i mieli ochotę na nią popatrzeć. Na pobliskim drzewie zakrakała wro-na, dziwnie ochryple, jakby kurz, unoszący się w powietrzu w ten upalny dzień, dostał jej się do gardła. Aaron obejrzał się. Nambi zaczął się wycofywać. ~ Thambi, nie rób tego, powinniśmy żyć w zgodzie... — 211 — — Nie! — wrzasnął Aaron i bykiem zaatakował najbliżej stojącego mężczyznę. Ten usunął się zgrabnie i pozostali natychmiast runęli na Aarona, wymierzając mu cios za ciosem. Kiedy upadł, na jego ciało posypały się uderzenia i kopniaki. Aaron leżał w łóżku osiem dni, a gdy był już w stanie się podnieść, zaczął wychodzić z domu. Pierwszego dnia z trudem dowlókł obolałe ciało na werandę, ale wkrótce mógł już sobie pozwolić na krótkie spacery po gaju kokosowym. Nigdy nie zapuszczał się w kierunku miasta. Mniej więcej miesiąc po pobiciu poszedł na plażę. Powietrze drżało w białym upale, odległych rybackich łodzi, oświetlonych ostrym blaskiem, bijącym od powierzchni morza, prawie nie było widać. Jak łatwo byłoby zakończyć to wszystko, pomyślał Aaron. Musiałby tylko wejść w ciepły ocean i iść przed siebie tak długo, aż wreszcie straciłby grunt pod nogami. Potem szybko nastąpiłby koniec. Nikt by go nie opłakiwał, nikt by za nim nie tęsknił. Stryj i jego żona byliby przekonani, że znowu uciekł z domu, i nawet nie przyszłoby im do głowy, aby zawiadomić o tym matkę i Daniela. A listy od matki, te zapisane starannym pismem kartki, które od blisko ośmiu lat dostawał dokładnie co tydzień... Jak długo jeszcze by je wysyłała? Prawdopodobnie aż do śmierci, bo przecież ciągle pisała, chociaż on nie odpowiadał... Na wspomnienie ostatniego listu znowu zapłonął w nim gniew. Kaveri przeczytała mu go z czymś w rodzaju złośliwej uciechy, ponieważ Charity i tym razem wyraziła pragnienie, aby ujrzeć młodszego syna na łonie jego własnej rodziny. Kiedy Kaveri z udawaną troską zapytała, czy ma odpowiedzieć w jego imieniu, Aaron rzucił jej wściekłe spojrzenie i odwrócił się plecami, nie wytrwał jednak długo w gniewie. Zal i niezadowolenie ogarnęły go teraz bez reszty, zacierając wszystkie inne uczucia i wspomnienia. Znowu p°~ — 212 — myślał, jak łatwo byłoby skończyć ze sobą, położyć kres przygnębiającym dwudziestu czterem latom, które przeżył. Nieco dalej na plaży dziwne obrazy układały się w rozedrganym od upału powietrzu, przywołując uśpione wspomnienia bitwy w Chevatharze. Joshua-chithappa i jego ojciec... Jakże często przypominał sobie ich waleczność... Wspominał także dzień, w którym przeskoczył studnię, i wewnętrzną siłę Joshuy, która uwolniła go z duchowych ograniczeń. Doszedł do wniosku, że ani jego ojciec, ani Joshua nie pochwaliliby jego decyzji o samobójstwie. Pamiętał jeszcze, jak walczył z wodzem Marudarów, starając się pomścić śmierć Joshuy, i nagle tknęła go niespodziewana myśl — od jak dawna nie brał do ręki silam-bu? Gdyby miał przy sobie kij, bez większego trudu sprałby tamtych drabów na kwaśne jabłko, a Swami do końca swoich dni pozwalałby mu okradać sklepik. Podniósł z ziemi palmowy kij i oczyścił go z uschniętych liści. Nie była to dobra broń, bo kij nie miał ani odpowiedniej masy, ani symetrii, która ułatwiałaby uchwycenie go w najwłaściwszym punkcie, lecz Aaron zakręcił nim na próbę, po chwili zaś z większą koncentracją, usiłując zachować kontrolę nad jego ruchami. Dawno niewykonywane ćwiczenie tak go pochłonęło, że dopiero po pewnym czasie usłyszał klaskanie w dłonie, słaby dźwięk na tle szumu morza i bezmiaru nieba. Iyer wyszedł spod palm i ruszył ku Aaronowi. - Nambi opowiedział mi o twojej przygodzie w mieście — oświadczył po wymianie zwykłych uprzejmości. - Nie widuję się już z Nambim - odparł sztywno Aaron. - Tak, wiem... - Iyer zawiesił głos. - To, co zrobiłeś, było złe, niegodne - ciągnął. - Rewolucja nie żywi się groszem ubogich sklepikarzy. - Nie będziesz mi mówił, co mam robić, a czego nie — warknął Aaron ze złością. - Rewolucja jest potężniejsza i ważniejsza od nas wszyst-?'??, Aaronie - cicho powiedział Iyer. — 213 — - Mam gdzieś twoją głupią rewolucję! - Widzę - odparł Iyer. - Widzę też, że marnuję tu czas. Odwrócił się, zamierzając odejść, kiedy Aaron zatrzymał go. Sam już nie wiedział, co ma robić... Zaledwie parę minut wcześniej myślał o samobójstwie... Krótki związek z organizacją lyera był jedynym okresem w jego życiu, gdy czuł, że robi coś sensownego, a teraz chciał odciąć się od tego wszystkiego... — Zaczekaj, zaczekaj, anna... - wykrztusił. - Chciałbym spróbować jeszcze raz... Co powinienem zrobić? Iyer powiedział mu, że potrzebuje ochotników do ryzykownej gry — szmuglowania do brytyjskich Indii zakazanej literatury rewolucyjnej, drukowanej na należącym do Francji terytorium Pondicherry. Aaron nie wahał się, szczęśliwy, że otrzymał drugą szansę. Podczas drugiego zadania (z usług każdego „muła", czyli kuriera, korzystano tylko dwukrotnie w obawie, że któryś ze sfrustrowanych urzędników lub kolejarzy mógłby zapamiętać ich twarze) Aaron wsiadł na stacji w Pondicherry do przedziału drugiej klasy. Miejsce naprzeciwko zajmowała młoda kobieta w niebieskim bawełnianym sari. Było to niezwykłe, ponieważ kobiety prawie nigdy nie podróżowały same, ale Aaron zdumiał się jeszcze bardziej, gdy kobieta odezwała się do niego. - Jestem Jayanthi, twoja kuzynka — powiedziała. — Przyszłam na dworzec wcześniej, bo moje zajęcia w szkole skończyły się przed czasem. Jacy pomysłowi są przywódcy ekstremistów, z podziwem pomyślał Aaron. Znalezienie ładnej młodej kobiety i zdobycie jej zgody na udział w tej akcji było naprawdę genialne. Kto mógłby podejrzewać tę atrakcyjną dziewczynę o coś złego. Tymczasem jej walizka na pewno była po brzegi wypchana zakazanymi broszurami i książkami... Szczęście, że wartownicy nie zrewidowali jej na peronie. — 214 — - Władze zmieniły taktykę i teraz sprawdzają bagaż w pociągu - oznajmiła dziewczyna, jakby czytając w jego myślach. Ledwo to powiedziała, gdy Aaron zauważył dwóch tęgich angielskich sierżantów, zmierzających korytarzem w ich stronę i zaglądających do pakunków podróżnych. Policjanci weszli do ich przedziału, pogrzebali w walizkach i poszli dalej. Nic nie znaleźli, ponieważ podziemna literatura była przemyślnie ukryta. Kiedy pociąg przyspieszył, Aaron zaczął spod oka przyglądać się swojej towarzyszce. Nigdy dotąd nie przebywał sam na sam z kobietą, która nie byłaby jego kuzynką, i ta sytuacja napełniła go niepokojem. Dziewczyna zajęła się lekturą powieści, którą wyjęła z podręcznej torebki, i ani razu nie oderwała od niej oczu. Aaron wytężył wzrok, usiłując odczytać tytuł. Rozważna i romantyczna. Nie słyszał o autorce, Jane Austen. Czy Jayanthi była znudzoną córką jakiegoś bogacza z miasta, która odebrała edukację w angielskich szkołach i teraz dla rozrywki występowała przeciwko najeźdźcom? Nagle przypomniał sobie, że on również przyłączył się do ruchu ze zwykłej nudy. Ta myśl dziwnie go rozdrażniła. Chwilę obserwował przemykający za oknem pociągu krajobraz, lecz zaraz znowu przeniósł spojrzenie na jej twarz. I natychmiast odwrócił wzrok, ponieważ spod ciemnych brwi z chłodnym zainteresowaniem przyglądała mu się para czarnych jak węgiel oczu. Kiedy po dłuższym czasie ośmielił się zerknąć w jej kierunku, dziewczyna wydawała się pochłonięta lekturą. Zastanawiał się gorączkowo, co mógłby jej powiedzieć, żeby zacząć rozmowę i zwrócić na siebie jej uwagę. Nagle pożałował, że nie jest wykształcony i mądry, bo wtedy mógłby porozmawiać z nią na temat najważniejszych ruchów politycznych w historii, może nawet o pewnych prądach rewolucyjnych. Nie, pomyślał, o tym i tak nie moglibyśmy rozmawiać. O rewolucji nie dyskutuje się w miejscach publicznych. Na stacji docelowej rozstali się bez słowa. Aaron nigdy wię- — 215 — cej nie ujrzał Jayanthi, ale przez pewien czas, gdy wracał myślami do tamtego spotkania, a robił to często, czuł, że przepełnia go cudowne szczęście. Było to denerwujące i niepokojące, lecz nic nie mógł na to poradzić. Czasami wypowiadał na głos jej imię, Jayanthi, i wcale nie przeszkadzało mu, że potem czuł się głupio, i powtarzał sobie, iż w rzeczywistości na pewno nazywała się zupełnie inaczej. Przyglądał się każdej młodej kobiecie, która wydawała mu się chociaż trochę do niej podobna, zupełnie jakby za sprawą jakichś czarów mogła się przeistoczyć w Jayanthi. Wyobrażał też sobie, że ją obejmuje, a jego wargi dotykają jej ust i powiek nad tymi ciemnymi oczami, zamykając je pieszczotliwie... Jednak nawet najbardziej intensywna gra wyobraźni czerpie materiał z rzeczywistości. Tygodnie mijały, wspomnienie Jayanthi blakło i w końcu Aaron przestał o niej myśleć. 38 Doktor Pillai opuścił vaidyasalai kilka dni przed początkiem monsunu. Poprzedniego dnia powiedział Danielowi, że przez jakiś czas go nie będzie i zleca mu nadzór nad kliniką. Kiedy Daniel przezwyciężył onieśmielenie i obawy, odkrył, że pierwszy dzień minął całkiem gładko. Przez ponad tydzień nie miał dużych kłopotów, intrygował go tylko przypadek młodego rolnika, na którego badanie poświęcił pół godziny. Pacjent cierpiał na gwałtowne i dotkliwe bóle głowy, których na trwałe nie mógł usunąć żaden lek. Daniel próbował już wszystkiego. Wiele razy mierzył choremu puls, oglądał jego język i gałki oczne, ale nie dopatrzył się niczego, co odbiegałoby od normy. Mocz młodego mężczyzny wydawał nieco kwaśny odór, wskazujący na lekką infekcje dróg moczowych, lecz to nie mogło być przyczyną bólów głowy. Daniel zdawał sobie sprawę, że radzi sobie zupełnie niezłe — 216 — i leczeni przez niego pacjenci również są z niego zadowoleni, siedział jednak, że wystarczy jedna błędna diagnoza, jedna pomyłka, a mozolnie budowana reputacja rozwieje się jak dym na wietrze. Nie chciał nawet myśleć o porażce. Jeszcze raz zbadał pacjenta i doszedł do wniosku, że ten robi wrażenie całkowicie zdrowego, tyle że jakoś dziwnie przekrzywia głowę na jedno ramię. _ Zażywasz tabakę? — zapytał wieśniaka. _ Tak, aiyah — odparł. — Dosyć często, ale od paru dni tego nie robię, bo ból zanadto mi dokucza... Daniel się zamyślił. - Masz przy sobie tabakę? — zagadnął. Kiedy mężczyzna kiwnął głową, poprosił go, aby wciągnął szczyptę. Patrzył, jak jego pacjent wyjmuje zawiniątko z tabaką i wprowadza odrobinę do nozdrzy. Nastąpiło gwałtowne, przypominające wybuch kichnięcie. Daniel polecił Chandrano-wi, aby przyniósł mu cienki, długi wziernik, mocno przytrzymał głowę wieśniaka i ostrożnie wyciągnął z jego nosa dużą pijawkę. - Staraj się nie kąpać w tym samym zbiorniku na wodę, w którym pławią się twoje krowy i bawoły — powiedział, odsyłając uszczęśliwionego mężczyznę do domu. Miał wezwać następnego pacjenta, kiedy się zorientował, że poza nim w gabinecie jest ktoś jeszcze. Obejrzał się i zobaczył doktora Pillai. - Doskonale, thambi — rzekł starzec. - Żaden lekarz nie nauczy się wszystkiego z samych tylko podręczników. Dobry medyk musi mieć instynkt, intuicję, doświadczenie i zdrowy rozsądek. Z tymi słowy doktor wyszedł. Daniel dopiero po chwili uświadomił sobie, że nadal trzyma w palcach pijawkę, i pospiesznie wrzucił ją do pojemnika na śmieci. * * * — 217 — W następnych miesiącach doktor Pillai nauczył Daniela, jak posługiwać się metalami, na przykład rtęcią lub miedzią, w celu zneutralizowania, a nawet odwrócenia uszkodzeń komórkowych, pokazał, że nawet takie trucizny jak arszenik czy datura posiadają pewne właściwości lecznicze, a nawet zapoznał ucznia z niebezpieczną formą terapii, zwaną varmą, w trakcie której lekarz manipuluje żywotnymi ośrodkami pacjentów, zastrzegł jednak, że tą ostatnią metodą mogą się posługiwać tylko najzdolniejsi i najbardziej doświadczeni, ponieważ jej niewłaściwe wykorzystanie prowadzi do śmierci albo trwałego okaleczenia. Doktor Pillai zaczął coraz częściej opuszczać klinikę, pozostawiając pacjentów pod opieką Daniela. Powiedział uczniowi, że wyprawy te odbywa między innymi w poszukiwaniu rzadkich ziół, rosnących wśród starożytnych wzgórz Palani, gdzie sam odebrał wykształcenie medyczne. Za każdym razem Daniel zdobywał świeżą porcję pewności siebie, był jednak zupełnie nieprzygotowany na wiadomość, że stary doktor postanowił właśnie jemu zostawić swoją klinikę. Cały dzień lało jak z cebra. Po wyjściu ostatniego pacjenta Daniel chwilę siedział nieruchomo, zbierając siły, aby pójść do domu, kiedy nagle do gabinetu wszedł doktor Pillai. - Obowiązkiem każdego lekarza siddha jest we właściwym momencie poświęcić się całkowicie poszukiwaniu doskonałości — w siddha, w życiu, w wypełnianiu przykazań Boga... - rzekł bez zbędnych wstępów. — Nadszedł czas, abym oderwał się od wszystkiego, co mnie rozprasza. Muszę odejść. - Ale co z twoją praktyką, aiyah, co z kliniką, którą tak długo tworzyłeś? - z przerażeniem zapytał Daniel. - Starożytni medycy byli wędrownymi ascetami. Nie posiadali nic na własność, lecz niczego im nie brakowało... Nie wszyscy jesteśmy wezwani do takiego życia, ale ci, którzy otrzymują powołanie, muszą za nim iść. Dla mnie nadszedł juz czas. Moi pacjenci nie ucierpią pod twoją opieką, thambi. Zawsze byłeś doskonałym farmaceutą, a teraz zdobyłeś umiejętność — 218 — bezbłędnego stawiania diagnozy. Jestem pod wrażeniem twojego talentu. Tygodnie mijały, a doktor Pillai nadal przebywał w vaidyasa-lai. Panika, która ogarnęła Daniela, zaczęła powoli ustępować, wiedział jednak, że kiedy jego mistrz postanowi odejść, uczyni to nagle i bez uprzedzenia. Daniel mógł tylko starać się jak najlepiej przygotować na tę chwilę. Nie powiedział Charity, że wkrótce przejmie klinikę, ale oświadczył, iż jest gotów się ożenić. Charity nie traciła czasu i jeszcze tego samego dnia napisała do swego brata Stephena, który mieszkał w Nuwara Eliya na Cejlonie. Po przyjściu na świat drugiej córki Stephena Lily oboje uzgodnili, że dziewczyna zostanie poślubiona Danielowi, lecz syn Charity tak długo nie mógł się zdecydować na zawarcie małżeństwa, że sprawa wcale nie była pewna. Kiedy Lily skończyła osiemnaście lat, Stephen zgodził się zaczekać jeszcze rok, rok i ani chwili dłużej. Brat Charity przyjechał wraz z całą rodziną na dwa tygodnie przed ustaloną datą ślubu, przywożąc mnóstwo cennych podarunków i złoto potrzebne na opłacenie kosztów uroczystości. Charity rozpłakała się na widok Lily, wysokiej, smukłej dziewczyny o uroczym, zadartym nosku, ale tym razem były to łzy radości. W kościele, gdy Daniel zawiązał thali na szyi młodej żony, Charity z ulgą ocierała oczy chusteczką. Rachel nie mogła uczestniczyć w ceremonii zaślubin, ponieważ była w ciąży. Pierwszy wnuk Charity ujrzał świat trzy dni po Bożym Narodzeniu. Był dużym, brzydkim chłopcem, lecz matka i babka uważały go za najpiękniejsze stworzenie na świecie. Czterdzieści jeden dni po narodzinach Jason otrzymał błogosławieństwo w rodzinnym kościele w Tinnevelly. Charity udała się do domu zięcia z prezentami dla dziecka — srebrnym pasem, złotym łańcuchem i złotym pierścieniem. Zaraz po zakończeniu ceremonii w kościele naznaczyła policzek wnuczka odrobiną czarnego tuszu dla odegnania uroku. — 219 — 39 — Która kasta jest najbardziej niebezpieczna, groźniejsza od kobry, bardziej niszczycielska od cyklonu? — zwrócił się Neela-kantha Brahmachari do około pięćdziesięciu wieśniaków, którzy zgromadzili się pod drzewem pipal. Odpowiedzi nie było, więc mówca zaczął pracować nad słuchaczami. - Może to bramini? - zapytał. — Sam jestem braminem, więc wiem, jacy potrafimy być groźni! Tłum wybuchnął śmiechem, Aaron zaś pomyślał, że to naprawdę wspaniałe, iż przedstawiciel społeczności od wieków oskarżanej o uciskanie i dyskryminację gorzej urodzonych potrafi kpić z samego siebie. Rewolucja czyniła prawdziwe cuda! Mówca, solidnie zbudowany młody człowiek w wieku około dwudziestu pięciu lat, uśmiechnął się posępnie. — Czekam na odpowiedź! - zawołał. — Słyszałem, że ta wioska słynie z wielkiej mądrości! — Andavarowie! — odkrzyknął ktoś z tłumu. — Nie, nie, Vedharowie! - poprawił go inny. — Tamasiskowie! — ryknął trzeci. Młody człowiek gestem poprosił o ciszę. — Nie, przyjaciele — rzekł. — Najbardziej niebezpieczny jest biały człowiek, który przybył do nas zza mórz w imię swego króla, po to tylko, aby pozbawić nas bogactwa, dobrobytu, spokoju, a nawet naszej natury. W oczach białych jesteśmy najmarniejszymi pariasami, których usuwa się z drogi niedbałym kopniakiem. Mężczyzna przemawiał teraz ze znacznie większą swadą i ożywieniem. — Wszyscy biali wierzą, że każdy z nas - ja, ty, ty i ty - je" steśmy od urodzenia gorsi od nich... — Dramatycznie zawiesił głos. -Jest coraz gorzej. Pewien ogólnie szanowany biały o nazwisku Macaulay, spędziwszy na naszej ziemi dokładnie trzy — 220 — i pół roku, napisał kiedyś o naszej medycynie, literaturze i języku, które kwitły, powtarzam - kwitły — w czasach, gdy Europa była domem dzikusów, ze chlubimy się „medycznymi doktrynami, które przyniosłyby wstyd angielskiemu fryzjerczykowi, astronomią, która rozśmieszyłaby angielskie pensjonarki, historią, która opowiada o królach wysokich jak potężne drzewa i żyjących po trzydzieści tysięcy lat, oraz geografią, zgodnie z którą morza pełne są słodkiego syropu i stopionego masła". Aaron słuchał już wielu mówców i zastanawiał się często, dlaczego odwołują się do pojęć i wydarzeń, których wieśniacy nie są w stanie ogarnąć, lecz ten działacz szybko zrozumiał swój błąd i odzyskał grunt pod nogami. - Jeżeli taką mają o nas opinię, to po co tu przyjechali? Odpowiedź jest prosta, bracia i siostry — przybyli, żeby odjąć nam ryż od ust, zerwać złote thali z szyj naszych córek, zjeść nasze krowy i bawoły i utuczyć swoje dzieci kosztem naszych. Biali są plagą naszego życia, bracia i siostry, dlatego każdy z was ma obowiązek przyłączyć się do walki z nimi! Nieco później tego samego wieczoru Aaron, Iyer oraz Nee-lakantha Brahmachari jedli razem kolację w domu jednego z przyjaciół organizacji. Przyjechali do tej niewielkiej wioski, aby omówić przyszłą strategię dla regionu z dala od oczu i uszu szpiegów władz, poważnie zaniepokojonych nasileniem się działalności narodowościowej w dotychczas spokojnej prowincji. Kiedy skończyli prosty posiłek, składający się z sambharu i ryżu z cebulą i zieloną papryką chilli, Iyer wziął Aarona na stronę. - Nadszedł czas rozstania, Aaronie — powiedział bez wstępów. - Nasze drogi się rozchodzą, jesteś gotowy do zrobienia następnego kroku. Od jutra będziesz pracował z Neelakanthą. Aaron był całkowicie zaskoczony. Przez ostatnie półtora roku Iyer wspierał go we wszystkich trudnościach i krytycznych ¦Momentach. Teraz wyczuł chyba nastrój młodszego mężczy-???, bo położył dłoń na ramieniu Aarona i mocno je ścisnął. — 221 — ^^^ - Rewolucja nie sprzyja tworzeniu się więzi między ludźmi, Aaronie — dodał, starając się złagodzić cios. -Jest potężniejsza od nas. Musimy być przygotowani na wszelkie poświęcenia, jakich od nas zażąda... Wydaje mi się jednak, że polubisz Neela-kanthę. Długo się zastanawiałem, zanim wybrałem go na twojego zwierzchnika. Iyer mówił prawdę. Kiedy w następnym mieście szli na dworzec kolejowy, Aaron wymienił się notatkami z Neelakan-thą Brahmacharim. Podziw, jaki od początku czuł dla tego człowieka, wzrósł jeszcze bardziej. Neelakantha był dziennikarzem z Madrasu, wciągnął go do ruchu bengalski rewolucjonista. Należał do grupy zwanej Satya Vrata Sangam, lecz już teraz myślał o założeniu własnej organizacji i właśnie dlatego Iyer polecił mu Aarona. — Niedługo się z tobą skontaktuję - powiedział nowy przyjaciel Aarona, gdy się rozstawali. Przez cały 1909 rok Aaron przemierzał prowincję wzdłuż i wszerz razem z wieloma tuzinami podobnych sobie młodych idealistów, budząc narodową świadomość wśród ludu. Organizacja wypłacała mu skromne stypendium w wysokości dwudziestu pięciu rupii miesięcznie, co wystarczało na zaspokojenie jego potrzeb fizycznych, natomiast częste spotkania z inspirującymi przywódcami były pożywką dla ducha i instynktów rewolucyjnych. Aaron uwielbiał podróżować, szczególnie nocą. Jego wyobraźnię pobudzały potężne, czarne lokomotywy, wyłaniające się z ciemności na marnie oświetlonych dworcach, buchające parą prosto z ognistych serc, które pozwalały im niestrudzenie pędzić przez mrok. Lubił wysiadać na zakurzonych wiejskich stacyjkach - w Maniyachi, Kovilpatti, Tenkasi, Rajapalaiyam, Sirivilliputtur, Shencottah — i w miastach, które pozostawiały na nim swoje piętno, chociaż najczęściej już do nich nie wracał- — 222 — Rozwinął w sobie umiejętność zapamiętywania każdej z tych miejscowości, zwykle łącząc je z jakimś charakterystycznym punktem w terenie bądź wydarzeniem. W Tenkasi była to aleja potężnych tamaryszków, w Palani bogato zdobiona świątynia, w Kumbakonam barwne targowisko. Często myślał o Jo-shui-chithappa i jego podróżach i zastanawiał się, co gnało go w świat. Zaczynał powoli rozumieć tę szczególną potrzebę przenoszenia się z miejsca na miejsce, podniecenie, towarzyszące poznawaniu nowych ludzi, poczucie wolności, jakie zapewniała anonimowość, nagłe otwarcie umysłu na nieznane rzeczy... Aaron przemawiał w każdym mieście i wiosce, które odwiedzał. Mówił do małych grup w herbaciarniach i do wielkich tłumów, zwłaszcza jeżeli zamierzał spędzić gdzieś parę dni. Nie miał wrodzonych zdolności oratorskich, ale przemawiał szczerze, od serca, i to zwykle maskowało niedostatki jego mów. Cieszył się, że Iyer dał mu drugą szansę i pozwolił dowieść, że może poradzić sobie z pisaniem, czytaniem oraz układaniem przemówień. Czytał powoli, z wysiłkiem, i trudne lektury zwykle bardzo go nudziły, ale nie ustawał w staraniach. Dla rewolucji gotów był na wszystko. Rewolucja nadała jego życiu sens i kierunek, przy czym równie ważne było poczucie braterstwa, jakiego pozwoliła mu zaznać. Coraz rzadziej myślał o swojej rodzinie, a kiedy już wspominał matkę i brata, nie czuł nienawiści. Zastanawiał się nawet, jak by to było, gdyby kiedyś ich spotkał. Chevathar odwiedzał tylko od czasu do czasu i wtedy czytał pocztówki i listy od Charity, które Kaveri zostawiała dla niego, ale zawarte w nich wiadomości były już zwykle mało aktualne, pochodziły bowiem sprzed wielu tygodni. Aarona nie rozwścieczyła nawet informacja o ślubie Daniela i jego zawodowych sukcesach, chociaż kiedyś niewątpliwie wpadłby w furię. Spełnienie i samorealizacja nie sprzyjają hodowaniu nienawiści, Aaron zaś był teraz szczęśliwszy niż kiedykolwiek Wcześniej. Salomon i Joshua zawsze mu towarzyszyli, nie opłakiwał ich jednak tak gorzko i boleśnie jak jeszcze niedawno. — 223 — Pod koniec 1909 roku ponownie zawitał do Tuticorin, tego samego miasta, gdzie wziął udział w swojej pierwszej dużej akcji. Bez trudu przypomniał sobie tamten strach i podniecenie a potem tajemniczą kobietę z zaniedbanej dzielnicy. Miała oczy ciemne jak węgiel. Oczy Jayanthi... Nagle Aaron poczuł się bardzo samotny i doszedł do wniosku, że powinien sprawdzić, co dzieje się z tą kobietą. Tego wieczoru, skończywszy pracę, wyruszył w kierunku części miasta, do której zawędrował z Nambim. Szedł bez końca i wreszcie ogarnęło go takie zmęczenie, że postanowił zrezygnować z dalszych poszukiwań. Wszedł do marnej, prawie pustej herbaciarni, zamówił herbatę oraz vadai, usiadł, opierając się plecami o ścianę, i zamknął oczy. Bez cienia zaskoczenia odkrył, że idzie przez znajomą dzielnicę. Rozpoznawał ubogie chatki przy drodze i imponujący dom, wyrastający pomiędzy nimi. Kiedy się zbliżył, ujrzał, że kiedyś musiała to być rezydencja niezwykle bogatego holenderskiego lub angielskiego kupca. Teraz ściany były wyblakłe i zniszczone po uderzeniach wielu monsunów, a szerokie kamienne stopnie, prowadzące na otoczoną kolumnami werandę, pokruszyły się i popękały w wielu miejscach. Niektóre okiennice były przekrzywione i spróchniałe. Aaron z lekkim niepokojem w sercu wspiął się na schody i przeszedł przez dużą werandę, wzbijając obłoczki kurzu. Dom sprawiał wrażenie opuszczonego, lecz Aaron śmiało podszedł do głównego wejścia. Tuż nad nim znajdowała się błyszcząca tabliczka z brązu, a na niej starannie wyryty napis: VIDUTHALAI. Wolność. Ulga. Pociągnął za ozdobiony chwostem sznur, gdzieś w głębi domu rozległ się dzwonek, lecz nic się nie wydarzyło. Już miał ponownie szarpnąć sznur, gdy nagle drzwi otworzyły się szeroko. Rozczarowany Aaron zobaczył, że stoi przed nim nie tajemnicza kobieta, którą tak dobrze zapamiętał, lecz stary służący. Chciał przeprosić i odejść, ale sługa powstrzymał go uprzejmym gestem. - Vanakkam aiyah, oczekują cię, panie. — 224 — Miał przeczucie, że tuż obok, za progiem, niemal w zasięgu ramion czekają na niego jakieś świetliste tajemnice, i już bez wahania poszedł za służącym w głąb domu. Sługa zaprowadził 20 do wspaniałego salonu. Brązowe zasłony wisiały w oknach, ogromne punkha z frędzlami utrzymywały przyjemną temperaturę. Dookoła starannie wypolerowanego granitowego stołu rozstawiono dwanaście sof, przypominających płatki jakiegoś gigantycznego kwiatu. Nad nimi wisiał wieloramienny żyrandol. W pokoju znajdowały się trzy osoby. Służący podprowadził Aarona do wolnej sofy i w tej samej chwili zza przepięknie rzeźbionego drewnianego parawanu rozległy się dźwięki muzyki i pojawili się inni słudzy, niosący srebrne tace z sorbetem, rodzynkami i orzechami. Gdy goście otrzymali poczęstunek, po marmurowych schodach zeszła do nich drobniutka starsza dama. Ubrana była w szafirowe sari, a jej cera była tylko o jeden odcień ciemniejsza od białych włosów. — Nigdy nie wiem, jakich gości przyprowadzi nowy dzień, lecz nigdy nie doznaję rozczarowania, gdyż trafiają tu tylko diamenty rzadkiej wartości — przemówiła pogodnie. - Każdy z was został ukształtowany przez siły, którym większość ludzi szybko by uległa, i dlatego przedstawiacie dla mnie tym większą wartość. Aaron spojrzał na trzech pozostałych gości. Na sąsiedniej sofie siedział korpulentny mężczyzna o podbródku i nosie tonących w fałdach tłuszczu i wielkim brzuchu rozpierającym tkaninę jibby. Nieco dalej ujrzał starszego mężczyznę w świadczącym o bogactwie stroju, z potwornych rozmiarów znamieniem, które zniekształciło jego twarz, nadając jej taki wygląd, jakby ktoś rozciął ją na dwoje. Po drugiej stronie salonu na sofie spoczywał niewiarygodnie przystojny młody człowiek w wieku Aarona, o ostrych rysach i gniewnych oczach. Oto zranieni przez świat, pomyślał Aaron, lecz spostrzeżenie to zaraz znikło w obłoku kojącej mgły, która opadła na jego umysł. - Wszyscy spędziliście życie, szukając mnie i zmierzając ku — 225 — mnie, dlatego obiecuję, że kiedy stąd wyjdziecie, nigdy nie będziecie się skarżyć na brak tej rzeczy, której ludzie pragną całym sercem, lecz tylko niewielu ją znajduje. Czym jest to, co nazywamy miłością? Jeżeli pozwolicie, ja i moje dziewczęta pomożemy wam poznać odpowiedź na to pytanie. Musicie wiedzieć, że dopiero kiedy nauczycie się kochać, zrozumiecie, jak żyć, i dopiero doznawszy miłości, dowiecie się, jak umrzeć. Kobieta wzięła mały kryształowy dzwoneczek ze stolika obok jednej z sof i potrząsnęła nim. U jej boku natychmiast pojawiły się cztery niezwykle atrakcyjne dziewczyny. Były smukłe, ciemnowłose, tu i ówdzie kusząco zaokrąglone, wszystkie miały duże, czarne jak węgiel oczy o zmysłowym spojrzeniu. — Oto one, szanowni goście, oto moje ukochane dziewczęta, które stworzyliście na obraz swoich najgłębszych marzeń. Należą do was na tak długo, jak zechcecie, za darmo. Proszę was tylko, abyście je dobrze traktowali, gdyż w chwili, gdy zaczniecie źle się do nich odnosić, dziewczęta znikną, a wy zostaniecie na zawsze wygnani z Viduthalai. Aaron i pozostali mężczyźni nie mogli oderwać wzroku od młodych piękności. Starsza pani pozwoliła im przyglądać się dziewczętom przez parę minut, potem zaś wysłała swoje podopieczne na górę. - W tym domu należy przestrzegać kilku prostych zasad -ciągnęła. — Dziewczęta nie mają imion i nie możecie wybierać ich z wyprzedzeniem. Każda jest mi jednakowo droga i wy także niedługo odkryjecie, że każdej pragniecie tak samo. Niezależnie od tego, czy zostaniecie tu na jedną noc, czy na kilka, możecie wybrać tylko jedno imię, którym będziecie się zwracać do partnerek. Wszystkie będą na nie reagować, a wybór należy wyłącznie do was. W czasie gdy będą je nosić, wybrane przez was imię będzie je zdobić i na ten czas każda z nich stanie się tą, której pragniecie. Jedyną prawdziwą rzeczywistością, szanowni goście, jest ta, która nie jest rzeczywista. — 226 — Aaron przestał już walczyć z mgłą, która spowijała wszystkie zakamarki jego umysłu, więc słowa starej damy wydały mu się całkowicie sensowne. Kiedy poprosiła go o wybranie imienia, nie wahał się ani chwili. _ Jayanthi — powiedział. Potem wszedł za służącym po schodach, ogarnięty przyjemnym podnieceniem. U szczytu schodów zobaczył wykładany pluszowym dywanem korytarz, biegnący w obu kierunkach. Z korytarza prowadziły pomalowane na biało drzwi, każde ozdobione pięknie wyrzeźbionym imieniem. Na ostatnich widniało imię JAYANTHI. Sługa zapukał i dyskretnie się oddalił. Siedziała na łóżku, ubrana w sari z błękitnej bawełny, tak jak wtedy w pociągu. Ta dziewczyna była jednak ciemnoskóra i pulchna, jej piersi napinały tkaninę bluzki, podczas gdy tamta Jayanthi była smukła, praktycznie bezpłciowa. A jednak miał przed sobą Jayanthi, był tego pewien. Pozwolił, aby zauważona sprzeczność rozpłynęła się we mgle, i usiadł obok dziewczyny. Mówiła mu, jaki jest przystojny i jak się cieszy, że będzie mogła sprawić mu przyjemność, powtarzała nieszkodliwe, banalne zwroty, które przepełniały go cudownym ciepłem i szczęściem. Poczuł, jak jej dłonie głaszczą jego twarz, muskają włosy, potem zaś, w sposób tak naturalny, jakby przez całe życie przygotowywał się na tę chwilę, kochał się z nią w wielkim łożu, pochłaniając wygłodniałym językiem, oczami i rękoma jej pełne piersi o miodowych sutkach, wciętą talię i obfite, pulchne uda i wreszcie wchodząc w nią z wielką rozkoszą... Noc w noc Aaron odwiedzał Viduthalai. Noc w noc wchodził na górę z inną Jayanthi i poznawał inną prawdę. Trzeba kochać, zęby żyć. I umrzeć. I wreszcie, gdy pewnego wieczoru znowu przyszedł do zaniedbanej dzielnicy, ze zdumieniem odkrył, że nie może znaleźć drogi do Viduthalai. Dom zniknął bez śladu... Ktoś mocno potrząsnął jego ramieniem. Aaron otworzył °czy i zobaczył właściciela herbaciarni, który chciał wiedzieć, czy gość już się posilił. Młody człowiek spojrzał na nietknięty — 227 — dzbanek herbaty oraz vadai, uśmiechnął się, podziękował i wyszedł. W drodze do zajazdu, w którym się zatrzymał, przecho dził przez bardzo ubogą dzielnicę. Obok szeregu przygnębiają co marnych chat dostrzegł młodą kobietę, która karmiła pier sią niemowlę. Spojrzała na niego z nadzieją. - Szukasz miłości, aiyah? — zapytała. — Miłość jest tu tania, osiem anna za godzinę. Aaron dał jej srebrną rupię. Potem rzucił jej trochę smutny uśmiech i odszedł, lekko utykając. Kolejnym miastem, w którym zatrzymał się Aaron, było Ten-kasi. Na dworcu spotkał Neelakanthę Brahmachariego. Nie potrafił ukryć zaskoczenia, ponieważ nie spodziewał się zobaczyć go wcześniej niż za miesiąc. Dziennikarz powiedział Aaronowi, że założył własną organizację wcześniej niż zamierzał i chciał skontaktować się z młodszym towarzyszem. Organizacja Neelakanthy nosiła nazwę Stowarzyszenia Bharatha Ma-tha, a jej celem była gwałtowna rewolucja. — Musimy zrobić, co w naszej mocy, aby poprzeć towarzyszy — oświadczył Neelakantha. — Oni ponieśli największą ofiarę dla rewolucji i ojczyzny, ale Madras także musi się zdobyć na czyn. Próbowaliśmy negocjować z władzami, rozmawiać z nimi zgodnie z sugestią naszych przyjaciół z umiarkowanej frakcji Kongresu i dokąd nas to zaprowadziło? Donikąd. Droga, jaką mamy przed sobą, jest wyraźnie wytyczona. Nie jest łatwa i prosta, ale musimy nią pójść. Rząd z każdym dniem staje się bardziej brutalny, my zaś musimy się temu przeciwstawić. Nadal chcesz się do nas przyłączyć? - Tak — odparł Aaron bez wahania. — Chcę do was dołączyć - Świetnie, w takim razie spotkamy się wieczorem — powiedział Neelakantha i zniknął w tłumie. Aaron nie miał zbyt wiele do roboty w Tenkasi. Spędził popołudnie, spacerując po zatłoczonych ulicach i bazarach, a p°" — 228 — tem wrócił do stojącego przy świątyni zajazdu, w którym się zatrzymał. Wieczorem poszedł pod podany przez Neelakanthę adres. Milczący chłopiec przeprowadził go przez mały pokój do większego, pełnego poważnych młodych mężczyzn z ogromnymi znakami tilaka na czołach. W rogu pokoju znajdowała się rzeźba przedstawiająca boginię Kali w jej najbardziej przerażającym wcieleniu, przed nią leżały ofiary. Czerwonawy blask żarzących się trociczek nadawał posągowi wyjątkowo ponury wygląd. Neelakantha przedstawił Aarona zgromadzonym i wręczył mu vibuthi oraz kwiaty, które miał ofiarować bogini. W dużym dzbanie stała zabarwiona na czerwono woda zmieszana z kum-kumam. Neelakantha polecił Aaronowi, aby się jej napił. - Wypij to, bracie, abyś mógł pić krew okupantów naszego kraju. Od dziś twoje życie poświęcone będzie zemście, której dokonasz wszelkimi możliwymi środkami. Teraz powtarzaj za mną... Podnosząc naczynie do ust, Aaron przypomniał sobie dzień, w którym przeskoczył przez wielką studnię. Czasami, żeby pójść naprzód, trzeba zrobić zdecydowany krok, nawet jeżeli nie wiadomo, co nas czeka... Wypił duży łyk gorzkiego płynu, starając się go nie zwrócić. Powtórzył słowa prostej przysięgi, potwierdzając, że chętnie odda życie za ojczyznę. Podano mu kawałek papieru ze spisanym tekstem oraz igłę. Aaron nakłuł nią kciuk i odbił krwawy ślad na papierze. Ceremonia dobiegła końca. Teraz Aaron miał tylko czekać na instrukcje przywódcy. 40 Dopiero po roku Daniel przekonał się, że jest w stanie sam kierować kliniką. Tak jak się obawiał, doktor Pillai odszedł pew-nego dnia bez uprzedzenia i liczba pacjentów natychmiast — 229 — zmalała. Daniel musiał pozyskać ich zaufanie i nauczyć się przezwyciężać przerażenie, które ogarniało go za każdym razem, gdy sobie uświadamiał, że starego doktora nie ma już w pobliżu. Wreszcie sytuacja zaczęła się powoli poprawiać. Daniel nabrał pewności siebie i zdołał natchnąć przekonaniem o swojej wartości nie tylko pacjentów, ale także personel kliniki. Jego sława świetnego farmaceuty i lekarza, który umie postawić dobrą diagnozę oraz wyleczyć nawet najbardziej zagadkowe dolegliwości, rozszerzyła się na cały okręg. Wkrótce Daniel miał więcej pacjentów, niż byl w stanie przyjąć. W tym czasie rodzina praktycznie go nie widywała. Jego żona Lily już po paru miesiącach małżeństwa poskarżyła się teściowej na stałą nieobecność męża. Pierwszą reakcją Charity było rozdrażnienie. Czego jeszcze chce ta dziewczyna? Czy nie wystarczy jej, że złowiła odpowiedzialnego, przystojnego młodego mężczyznę? Zaraz jednak przypomniała sobie, jak sama się czuła w roli świeżo poślubionej żony — była daleko od domu, przerażona i znudzona. Poradziła więc Lily, żeby się nie martwiła, bo wszystko na pewno się ułoży, zwłaszcza kiedy młoda kobieta poczuje się pewniej jako żona i przywyknie do nowego otoczenia. Z pomocą Charity Lily przezwyciężyła początkowy kryzys i z czasem zauważyła, że sytuacja rzeczywiście zmienia się na lepsze. Daniel uspokoił się i zaczął spędzać w domu trochę więcej czasu. Lily urodziła córeczkę, Shanti, i niedługo potem znowu zaszła w ciążę. W tygodniu Daniel rzadko widywał córkę, lecz w niedziele przyglądał się całymi godzinami, jak Lily i jego matka zajmują się dziewczynką, czeszą ją i stroją, opowiadają jej różne historyjki i bawią się z nią. Sam tylko czasami brał ją na ręce, a dziecko wyczuwało chyba, że ojciec nie bardzo wie, jak je zabawić, bo płakało i wyrywało się, dopóki nie oddał go matce. Pewnej niedzieli, gdy Shanti miała prawie dwa lata, rodzina szykowała się do wyjścia na poranne nabożeństwo. Daniel jak — 230 — zwykle przygotował się pierwszy i usiadł na wiklinowym fotelu na werandzie, czekając na kobiety. Shanti była wyjątkowo niegrzeczna. Włosy miała już uczesane, przybrane kwiatami jaśminu i wplecionymi wstążkami, i wyglądała bardzo ładnie w eleganckiej angielskiej sukience i pantofelkach, ale gdy Charity usiłowała przypudrować jej buzię, dziewczynka wyrywała się i odwracała tyłem. Daniel z uśmiechem obserwował, jak jego córeczka wykorzystuje cały swój spryt, aby stawić opór babce. Shanti całkowicie odmieniła moje życie, pomyślał. Rzeczywiście, dopiero po narodzinach córki poczuł, że jego dom jest tutaj, w Nagercoil, chociaż wcześniej spędził w rodzinnym mieście matki ładnych parę lat. Shanti należała do Nagercoil i sprawiła, że jej ojciec także zyskał poczucie przynależności. Teraz, patrząc, jak dziewczynka wije się w ramionach babki, przypomniał sobie własne dzieciństwo. Doskonale pamiętał, jak razem z angielskim duchownym zbierał na plaży muszle i morskie stworzenia, przyglądał się, jak jego brat skacze przez studnie, pływa w rzece i wychodzi z ojcem polować na latające lisy i wodne ptactwo. Uśmiechnął się do siebie, wspominając swój pierwszy dzień w wiejskiej szkole. Ubrano go wtedy w nowy, uroczysty strój, towarzyszył mu grający na nadeswa-ram muzykant i drugi z bębnem, a zakrystian z kościoła zachrypniętym głosem śpiewał hymny... A wszystko to dla pierworodnego syna najważniejszego człowieka w wiosce... Wspomnienia obudziły w jego sercu tęsknotę za miejscem, gdzie przyszedł na świat. Mieszkał teraz w Nagercoil, to prawda, ale narodził się na ziemi Chevatharu. Najdotkliwiej odczuwał to wczesnym rankiem i późnym wieczorem, tuż przed zapadnięciem ciemności. Świt był niepowtarzalny i wyjątkowy, inny w każdym miejscu - w Chevatharze ptaki odzywały się wśród gałęzi drzew, brzask rozpalał drzewa kazuaryn, krowy ryczały przeciągle, kury gdakały z ożywieniem... Podobnie było o zmierzchu, gdy światło umierającego dnia znikało pod zasłoną mroku i odgłosy życia na wsi rozbrzmiewały coraz rza- — 231 — dziej, w coraz większych odstępach czasu, aby w końcu zupełnie ucichnąć. W mieście życie wyglądało zupełnie inaczej... Tęsknię za Chevatharem, pomyślał Daniel. Tylko tam mogę być naprawdę sobą, nigdzie indziej... Nie ulegało wątpliwości, że jego życie odmieniło się na lepsze właśnie po opuszczeniu Che-vatharu, wiedział jednak, że tęsknota za wioską nigdy go nie opuści. Ciekaw był, co dzieje się z Aaronem. Nigdy nie sądził, że odrzucenie ze strony brata przejmie go aż takim smutkiem i dotknie do głębi, ale tak właśnie było i czasami żal wydostawał się na powierzchnię. W takich chwilach Daniel przerywał wykonywane czynności i pogrążał się całkowicie w poczuciu straty. Doświadczenie nauczyło go, że jest to najlepszy sposób na opatrywanie otwartych ran przeszłości. Teraz także poddał się nastrojowi. Aaron nigdy nie odpowiadał na listy, które Chari-ty regularnie do niego pisała, lecz od czasu do czasu do Nager-coil docierała jakaś wiadomość z głębokiej studni, jaką stał się dla nich Chevathar. Zwykle Abraham skarżył się na jakieś okoliczności, które nie pozwoliły mu wysłać sumy, jaką zobowiązał się raz na rok wypłacać Charity i Danielowi, lub narzekał na Aarona. Ostatni list Abrahama, który otrzymali kilka miesięcy wcześniej, był wyjątkowo ponury. Aaron uciekł z domu i chyba nie nosił się z zamiarem powrotu. Podobno przyłączył się do nacjonalistów, tych leniwych rozrabiaków, i ściągnie złą opinię na całą rodzinę. Charity nalegała, aby Daniel zrobił coś w tej sprawie, ale co? Nie mieli pojęcia, gdzie przebywa Aaron i do jakiej grupy należy. Daniel wymamrotał krótką modlitwę w intencji brata i po chwili uwolnił się od przygnębienia. Nie odpowiadam za Aarona, pomyślał, mój brat jest dorosłym mężczyzną, który potrafi zadbać o siebie i podejmować decyzje. Mam teraz własne obowiązki, własną rodzinę. A jeżeli Aaron będzie mnie kiedyś potrzebował, nie zawaham się p°" spieszyć mu z pomocą. Otrząsnął się z zamyślenia i objął wzrokiem swoją żonę, — 232 — matkę, córkę i siostrę Miriam, która właśnie stanęła na progu werandy. Zapomnij o przeszłości, powiedział sobie. Tu jest twoje miejsce. Tutaj urodziła się i wychowała twoja matka, a teraz jest to także i twój dom. Naucz się patrzeć na Nager-coil oczami Shanti, która być może nigdy nie spróbuje słodkiego mango neelam z Chevatharu, lecz zna niezrównany smak malutkich miodowych bananów. Nie szukała muszli na plaży zatoki Mannar, za to tobie przed przyjazdem tutaj nie było dane widzieć, jak pióra cukrzyka lśnią szmaragdowym blaskiem w słońcu. Poruszył się, gotów wstać, ale Shanti i Charity nadal nie znalazły wyjścia z patowej sytuacji. - Jeżeli nie pozwolisz, żeby babcia upudrowała ci buzię, zostawimy cię w domu, rozumiesz? - powiedział groźnie. Shanti natychmiast zaczęła żałośnie zawodzić. - Och, dajmy sobie spokój z tą małą pisasu! - rzucił Daniel z irytacją. — Nie pudruj jej twarzy, amma! - Zęby wszyscy zobaczyli, jaką ciemną ma skórę? Kto weźmie ją za żonę? - Amma, Shanti nie ma jeszcze dwóch lat! - Tak, ale sam wiesz, jacy są ludzie... Daniel się zamyślił. Wszyscy z wyjątkiem Shanti byli starannie upudrowani. Wiedział, że w wilgotnym, gorącym klimacie skóra powinna swobodnie oddychać wszystkimi porami, a jednak od pewnego czasu on także pokrywał twarz nowymi angielskimi talkami, które stały się bardzo modne. Tylko najubożsi nie używali pudru, natomiast reszta mieszkańców miasta codziennie przybierała wygląd straszących na cmentarzach duchów. Twarze wszystkich szanujących się Hindusów przypominały białe jak płótno maski. Daniel wstał, poszedł do umywalni i zmył puder z twarzy. Potem wrócił na werandę, gdzie mała dziewczynka nadal demonstrowała żelazną siłę woli, z którą mogła równać się tylko nieugięta wola jej babki. - Shanti idzie do kościoła bez pudru — oświadczył. — 233 — Charity, Lily i Miriam popatrzyły na niego jak na wariata. - Bez pudru? Wszyscy będą się z niej śmiali! — Widzicie puder na mojej twarzy? — zapytał ostro. To uciszyło kobiety, ale tylko na chwilę. Zaraz zasypały go tysiącem argumentów i dały spokój, dopiero gdy obiecał, że jeżeli pozwolą Shanti pójść na nabożeństwo z nieupudrowaną buzią, osobiście przygotuje dla niej rozjaśniający skórę i całkowicie nieszkodliwy krem. Następnego ranka Daniel nie mógł się doczekać przerwy w przyjmowaniu pacjentów. Miał ogromną ochotę pobiec do pomieszczenia, gdzie sporządzał swoje mikstury i maści. Był lekarzem wystarczająco długo, aby wiedzieć, że jego umiejętności farmaceutyczne przewyższają zdolności w innych dziedzinach medycyny, i teraz z radością myślał o wyzwaniu, jakiemu miał sprostać. W pierwszej kolejności dokonał szczegółowej analizy swojej wiedzy o pigmentacji skóry. Czy mógł w jakiś sposób odwrócić działanie melanocytów, czy też powinien skupić się na starciu martwych komórek zewnętrznej warstwy skóry, aby nadać jej jaśniejsze zabarwienie? Musiał rozwiązać tę zagadkę, i to w taki sposób, aby nie podrażnić skóry. Od dawna nie czuł się tak podekscytowany. Zaczął wykładać na blat składniki substancji, którą zamierzał przygotować — dzika kurkuma, cynober, drewno sandałowe, olejek neem, mleczko ze słodkich kokosów, masło z mleka bawolic, kwiaty kasji, korzeń aloesu, krowie mleko, miód... Wkrótce miał przed sobą ponad pięćdziesiąt ziół i przypraw z różnych półek i szafek. Zabrał się do mieszania, łączenia, odważania, tłuczenia, przypiekania i gotowania. Godziny mijały. Chandran, jego asystent, dwukrotnie zaglądał do pokoju, aby przypomnieć doktorowi, że czekają na niego pacjenci, ale Daniel po raz pierwszy w swojej karierze ze zniecierpliwieniem machnął ręką i kazał mu poprosić chorych, żeby jeszcze trochę poczekali. Dopiero za trzecim napomnieniem niechętnie oderwał się od swoich alchemicznych praktyk. — 234 — W pośpiechu przyjął resztę pacjentów i pobiegł do laboratorium. Pracował przez cały wieczór, a gdy zrobiło się późno, wysłał jednego ze swoich pomocników do domu z wiadomością, że przenocuje w vaidyasalai. Nie wracał do domu przez pięć dni i nocy, a szóstego dnia jeszcze raz przetestował sześćdziesiąt cztery wybrane metale, zioła, olejki oraz inne składniki. Rankiem wyczerpany Daniel spojrzał na spoczywający na dnie probówki brunatny żel, przypominający zagęszczony olejek imbirowy. Posmarował galaretką wewnętrzną stronę lewego ramienia i przez następny miesiąc codziennie powtarzał ten zabieg, dbając, aby pokryte maścią miejsce nie miało kontaktu z wodą. Nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył rezultaty eksperymentu, zaczął więc nosić jibby z długimi rękawami. Ramię wydzielało dziwny zapach, ale to nie zrażało Daniela. Lily poprosiła Charity, aby wpłynęła na syna, lecz starsza kobieta tylko wzruszyła ramionami. — Kiedy mężczyźni z rodu Dorai wpadną w obsesję, nawet rozwścieczony słoń nie zdoła ruszyć ich z miejsca — powiedziała. Pod koniec piątego tygodnia Daniel wydał radosny okrzyk. Skóra po wewnętrznej stronie lewego ramienia była wyraźnie jaśniejsza od reszty ciała. Przygotował większą porcję galaretki i pokrył nią całe ramię, lekko wcierając, aby szybciej się wchłonęła. Dziewięć tygodni później doszedł do wniosku, że sporządzona przez niego maść niewątpliwie ma właściwości wybielające skórę, a jej stosowanie jest całkowicie bezpieczne. Daniel dodał do substancji barwnik, aby nadać jej przyjemny dla oka, kremowy kolor, i napełnił nią szklany słoiczek. Przez cały czas trwania eksperymentu wymyślał najróżniejsze nazwy, ale naprawdę podobała mu się tylko jedna. Sięgnął po kartkę i napisał na niej, po angielsku i tamilsku: KSIĘŻYCOWY KREM DOKTORA DORAI. Potem usiadł i długo wpatrywał się w kawałek papieru. Minęło prawie pół godziny, zanim wreszcie poszedł do domu. — 235 — Następnego dnia wyszedł do kliniki później niż zwykle. Li-ly, już w mocno zaawansowanej ciąży, ubierała Shanti, gdy Daniel z triumfalnym uśmiechem wyjął z kieszeni słoiczek-z kremem i poprosił żonę, aby posmarowała nim buzię córeczki. Widząc jej wahanie, odsłonił lewe ramię, które przybrało kolor dojrzałej pszenicy. Po paru dniach cała rodzina Dorai używała wynalazku Daniela. Wystarczyło parę tygodni, aby wieść o cudownym nowym kremie rozeszła się na całe miasto. Klinika nie nadążała z produkcją specyfiku i Daniel z najwyższym zdumieniem odkrył, że prawie wszyscy jego pacjenci, w większości ubodzy wieśniacy, poza przepisanymi przez niego lekami proszą także o słoik Księżycowego Kremu za pół anna, a ci zamożniejsi kupują większe opakowanie, za całe sześć anna. 41 Nowy wiek liczył zaledwie dziesięć lat, gdy zaczęło się wydawać, że raczkujący hinduski nacjonalizm musi skonać śmiercią naturalną. Drogi frakcji umiarkowanej i ekstremistów całkowicie się rozeszły, lecz obydwa stronnictwa, chociaż niezdolne do zawarcia porozumienia, wydawały się podatne na podsuwane przez Brytyjczyków pokusy. Wszystko wskazywało na to, że najeźdźcy wygrali bitwę, zanim rozgorzała na dobre. Sfrustrowany patriota tamtego okresu, Aurobindo Gosh, z przygnębieniem napisał po wyjściu z więzienia: „Kiedy trafiłem za kraty, cały kraj rozbrzmiewał okrzykiem Bandę Mataram i pulsował nadzieją narodu, nadzieją milionów ludzi, którzy przezwyciężyli upokorzenie i dźwignęli się z kolan. Gdy wyszedłem na wolność, nasłuchiwałem, pewien, że znowu dobiegnie mnie ten okrzyk, ale wokół panowała cisza. Cały kraj pogrążył się w milczeniu". Niewielkie grupki młodych mężczyzn i kobiet w Indiach i za granicą doszły do wniosku, że jedynym rozwią- — 236 — zaniem będzie przyspieszenie marszu ku wolności, nawet przy użyciu przemocy. W Bengalu, Maharasztra, Londynie, Madrasie, wszędzie snuto plany i spiskowano. Młodzi rewolucjoniści, świadomi, że zorganizowanie masowego ruchu potrwa długie lata, uznali, że jeżeli Brytyjczycy mają się poczuć zagrożeni na terenie Indii, reprezentujący angielski rząd urzędnicy muszą się ugiąć w wyniku aktów przemocy. Miesiąc po przyłączeniu się do Stowarzyszenia Bharatha Ma-tha Aaron otrzymał wezwanie na spotkanie w Trivandrum. Wyznaczone miejsce okazało się niskim domkiem na przedmieściu. Dom wyglądał zupełnie zwyczajnie, wydeptany dziedziniec otoczony był bananowymi drzewami, których liście szeleściły na wietrze, kurczaki grzebały w pyle, a na frontowych schodach wygrzewała się w słońcu kobieta w mundu i bluzce. Przez głowę Aarona przemknęła myśl, że pomylił adres, ale w tej samej chwili w progu pokazał się Neelakantha i przywołał go ruchem ręki. Spotkanie odbyło się w pomieszczeniu bez dachu, do którego zaglądało niebo. Wśród dwudziestu zgromadzonych Aaron rozpoznał kilku członków grupy Neelakanthy. Powiedziano im, że zostali wybrani do uczestnictwa w specjalnej misji i w ciągu paru tygodni przejdą odpowiednie szkolenie. Mieli stawić się o czwartej rano następnego dnia, gotowi do wyjazdu w nieznanym kierunku. Późnym wieczorem tego samego dnia, po długiej podróży zaprzężonym w bawoły wozem, potem zaś pieszo, Aaron i dwunastu innych młodych mężczyzn dotarli do Thengatope, małej wioski na Wybrzeżu Malabarskim. Nad Thengatope górowały palmy kokosowe, rosnące tak gęsto, że przybysze tylko z trudem mogli dostrzec między koronami drzew morze Lak-shadweep. Naczelnik wioski był przyjaźnie nastawiony do rewolucjonistów, a sama miejscowość położona tak daleko od miasteczek i większych miast, że ryzyko niespodziewanego wykrycia grupy przez władze praktycznie nie istniało. Zostali po- — 237 — dzieleni na dwie grupki i każda z nich otrzymała chatę na wła- j sny użytek. Grupie Aarona przewodził Neelakantha. Trzynastu mężczyzn, w tym trzech instruktorów, miało do dyspozycji dwa pistolety i jeden karabin. Rekruci zaczęli od rozbierania broni na części, czyszczenia jej i składania. Ponieważ amunicji było niewiele, tylko mierzyli do orzechów kokosowych i naciskali spust przy pustych magazynkach. Szybko wypracowali codzienną rutynę. Wstawali o świcie, biegali brzegiem plaży między palmami i akacjami, starając się unikać długich białych kolców akacji, potem zaś przechodzili do najtrudniejszej części, czyli biegu po usuwającym się spod stóp suchym piasku. Aaron, który myślał, że słabsza noga będzie mu przeszkadzać, szybko odkrył, iż wrodzona wytrzymałość i atletyczna sylwetka zapewniają mu przewagę nad większością grupy, zwłaszcza nad chłopcami pochodzącymi z miasta. Po biegu jedli śniadanie, najczęściej cienki kleik, obrzydliwy w smaku, potem zaś przychodził czas ćwiczeń z bronią, a wreszcie wykładów i dyskusji. Podstawą indoktrynacji były polemiki i rozprawy Marksa, Alfieriego, Annie Besant, Auro-bindo Ghosha, Subramani Iyera, V.O. Chidambary Pillai oraz Bal Gangadhara Tilaka. Aaron z trudem nadążał za wnioskami wykładowcy, zresztą nie robiły one na nim większego wrażenia, więc po paru dniach nauczył się wyłączać uwagę. Spostrzegł, że prawie wszyscy członkowie jego grupy również są śmiertelnie znudzeni. Pod koniec pierwszego tygodnia instruktorzy i pięciu rekrutów wrócili do Trivandrum. Następnego dnia do pięciu pozostałych, wśród których byli Aaron i Neelakantha, dołączył przywódca organizacji. Właśnie on miał do-, kończyć szkolenia rekrutów. Aaron podziwiał i szanował Iyera i wielu innych, z którymi dane mu było się zetknąć, wysoko cenił ich odwagę, zdecydowanie i poświęcenie dla sprawy, lecz w porównaniu z M.S. Madhavanem wszyscy oni wydawali się niedojrzałymi chłopcami. Nowy nauczyciel był szczupłym-proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o szlachetnych ry- — 238 — sach i dobitnym sposobie mówienia. Jego prawdziwą naturę zdradzało tylko spojrzenie — nieruchome, zimne, prawie matowe oczy wskazywały, że przeciętny wygląd skrywa twardego, podstępnego i niebezpiecznego jak żmija człowieka. Jego przybycie pobudziło cały obóz do gorączkowej aktywności. Madhavan był wykształcony i obyty w świecie - dużo podróżował i często siadał u stóp mistrzów rewolucji i terroru, słuchając ich nauk i rad. Aaron podziwiał jego sprawność w posługiwaniu się krótką bronią palną i z zapartym tchem przysłuchiwał się wspomnieniom Madhavana z okresu spędzonego z Berberami oraz rosyjskimi rewolucjonistami, przebywającymi na wygnaniu. Cała grupa chłonęła każde słowo Madha-vana, ale otwarcie okazywane uwielbienie nie miało najmniejszego wpływu na stosunek nauczyciela do młodych ludzi — nie ulegało wątpliwości, że uważa ich za bandę nieudaczników, chociaż zwykle starał się to ukrywać. Po dwóch dniach Madhavan zademonstrował uczniom nowy karabin, który przywiózł ze sobą z zagranicy — szybkostrzelny 303 z magazynkiem na sześć kul. Miał również ze sobą spory zapas amunicji i przez następne kilka dni szum morza skutecznie zagłuszał płasko brzmiące, głośne wystrzały z karabinu Lee Enfield. Minął miesiąc i pewnego ranka Madhavan oznajmił, że szkolenie dobiegło końca. Następnego dnia cała grupa miała wyruszyć na pierwszą akcję. Nie chciał im podać żadnych szczegółów, powiedział tylko, że przed drogą otrzymają konkretne wytyczne. Tej nocy Aaron wyszedł poza obóz i długo spacerował wśród palm, starając się uporządkować myśli podobne do wzburzonych fal. A więc to tak, pomyślał. Teraz nie mogę się już wycofać. Wspominał ojca, Joshuę-chithappa i pozostawionych w Chevatharze przyjaciół i znajomych. Jeżeli zginę, będzie mi żal jedynie tego, że umieram wśród obcych, posiedział sobie, zaraz jednak zagłuszył tę myśl, ponieważ wydala mu się przejawem tchórzostwa. Mogłaby się narodzić w gło- — 239 — wie Daniela... Długo nie myślał o bracie i matce i nagle zadał sobie pytanie, jakby się czuli, gdyby teraz go ujrzeli. Prawdo-podobnie błagaliby go, żeby się wycofał, zrezygnował z udziału w akcji. Byli słabi, słabi i jeszcze raz słabi... Aaron cieszył się, że nic go już z nimi nie łączy. Kiedy wracał do obozu, usłyszał głos Madhavana i przystanął w ukryciu, za potężnym pniem palmy. Madhavan gniewnie tłumaczył Neelakancie, że oni wszyscy do niczego się nie nadają jako istoty ludzkie, nacjonaliści i bojownicy o wolność kraju. — Bogowie musieliby przyjść nam z pomocą, gdyby taka armia miała wygonić stąd białych... — warknął z pogardą. Aaron nie usłyszał nic więcej, ponieważ Madhavan i Neela-kantha oddalili się. Nagle ogarnęła go wściekłość i przysiągł sobie, że następnego dnia pokaże im, jaki jest twardy. Postara się, żeby ten zimnokrwisty wąż prosił o wybaczenie, że tak źle go ocenił. ? Wstali o piątej, ubrali się w metalicznym blasku świtu i wyruszyli. Madhavan objaśnił im cel akcji - był nim posterunek policji po drugiej stronie granicy, na terenie brytyjskich Indii. Mieli go zaatakować i zniszczyć, zabierając całą broń i amunicję, jaką znajdą. Dwa dni później, po podróży wozem i pieszo, znaleźli się na miejscu. Z brunatnej ziemi, po obu stronach wąskiego, ubitego traktu, wyrastało kilka niskich chat. Droga prowadziła do bielonego wapnem budynku, który lśnił bielą w ostrym dziennym świetle. Był to nowy posterunek, wybudowany dla specjalnego oddziału policji. Oddział ten miał tu być skoszarowany w celu tłumienia niepokojów i rozruchów, z których słynęła najbliższa okolica, lecz policjanci jeszcze nie zdążyli przybyć i nad budynkiem czuwał miejscowy konstabl. Przez całą dobę Madhavan i jego ludzie obserwowali zachowanie konstabla i dwóch podległych mu wartowników. Następnego dnia rano jeden z policjantów wyruszył do sąsiedniej wioski, żeby prze- — 240 — prowadzić dochodzenie w sprawie kradzieży, zostali więc tylko konstabl, brzuchaty, przygarbiony mężczyzna w średnim wieku, o dużych smutnych oczach i przerzedzonych włosach, oraz jego podkomendny, prosty wiejski chłopak z dużymi, odstającymi uszami i cieniem zarostu na policzkach i brodzie. Konstabl spędzał większość czasu w swoim domu, chacie nieco większej od innych, stojącej w odległości mniej więcej dwustu metrów od posterunku, natomiast chłopak ciągle przesiadywał na werandzie nowego budynku, wpatrując się w przestrzeń. Drugiego dnia wieczorem Madhavan powiedział rekrutom, na czym polega ich zadanie. Przyjechali tu, aby zabić konstabla, oznajmił. Wszystkich członków grupy ogarnęło zabarwione lękiem zdumienie. Przez ponad trzydzieści godzin nie spuszczali konstabla z oka i stało się dla nich oczywiste, że mają do czynienia z nieszkodliwym wiejskim policjantem, ojcem siedmiorga dzieci, które kręciły się wokół chaty, i mężem biednej, zapracowanej od świtu do nocy kobiety. Widzieli go, gdy pełnił obowiązki, ubrany w przetarty i wyświechtany miejscami mundur, i w czasie odpoczynku, kiedy plotkował pod swoim domem, odziany tylko w lunhgi, na które wylewał się tłusty brzuch. Nie mogli go zabić. — Cel waszej akcji jest porządnym człowiekiem — zauważył Madhavan po chwili milczenia. — Bierze łapówki, ale niewielkie, stara się nikogo nie krzywdzić, mieszka tu od urodzenia, miał dziewięcioro dzieci, lecz dwoje umarło na ospę, nie ma kochanki, żonę bije tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne, i słabo, jest dobrym ojcem, dba o rodzinę i rzadko wydaje pieniądze na alkohol. To dobry człowiek, powtarzam, podobny do waszych ojców, stryjów, wujów i braci. Reprezentuje jednak także władzę białych i za to go zabijecie. Będzie umierał powoli i w bólu, na oczach żony i dzieci, aby Brytyjczycy dowiedzieli się o wszystkich szczegółach tej akcji. Rodzina zostanie bez środków do życia, najmłodsze dziecko prawdopodobnie umrze, a dziewczynki nie będą miały szans na dobre małżeństwo. Za- — 241 — bijecie go, pamiętając o tym wszystkim, ponieważ jest symbolem niewoli, która dręczy wasz kraj. Popełniając to zabójstwo, wyzbędziecie się wszelkich zahamowań, które mogłyby utrudniać wam działanie dla naszej szlachetnej i słusznej sprawy. Madhavan mógłby z równym powodzeniem przemawiać do kamiennych figur. Nawet Neelakantha wyglądał na wstrząśniętego. Konstabl ziewnął szeroko i zapalił fajkę, potem zaś wetknął ją między pociemniałe zęby, które jego przyszli zabójcy dość dokładnie widzieli z odległości około dwudziestu metrów, zza skały, gdzie się ukryli. Jak zabić człowieka? Z zimną krwią? Jak zabić kogoś, kto nie wyrządził ci krzywdy, jeżeli sam jesteś normalnym, myślącym i czującym człowiekiem, który stara się znaleźć swoje miejsce w życiu? Jak zabić, jeśli nie działa się pod wpływem wielkiego gniewu? Czy trzeba myśleć o nim jako o obrzydliwym worku gówna, sików i nieprzyzwoitości? Czy należy wmówić sobie, że zrobimy przysługę światu, jeżeli zetrzemy go z powierzchni ziemi? A może lepiej wyobrazić sobie ofiarę jako potwora? Może wtedy łatwiej jest popełnić morderstwo? Rekruci Madhavana szybko pojęli, że żadne ubarwianie rzeczywistości nie zmieni faktu, iż cel jest takim samym człowiekiem jak oni, człowiekiem, który żyje i oddycha, i chociaż czasami ma tak dosyć wszystkiego, że marzy, aby nie obudzić się następnego dnia, to jednak walczy i nie ustaje, starając się pojąć sens życia, wykonywać swoją pracę, unikać niezadowolenia zwierzchników i utrzymywać rodzinę. Czy to możliwe, żeby za sprawą jakiegoś dziwacznego wypaczenia umysłu dojrzeli w tym biednym, nieważnym urzędniku państwowym WROGA? Czy to możliwe? Czy byliby do tego zdolni? — Pozbądźcie się tych wszystkich sentymentalnych bzdur -ostro odezwał się Madhavan, zupełnie jakby nagle zajrzał do ich głów. - Potraktujcie go jak zwierzę. Weźcie go na celownik, ustawcie broń, przytrzymajcie ją, uspokójcie drżenie dło- — 242 — ni, połóżcie palec na spuście. Nie pociągajcie, lecz naciśnijcie go lekko, tak jak ściskacie pierś ukochanej, powoli... Wycelować, namierzyć, nacisnąć spust... Zapamiętajcie tę kolejność, nauczcie się jej na pamięć, powtarzajcie czynności raz za razem, bo to pomoże wam zapomnieć o niepokoju, który teraz was dręczy. Tego wieczoru, tuż przed zapadnięciem ciemności, policjant wolnym krokiem ruszył w kierunku posterunku, trzymając w ręku zapaloną lampę naftową. Zamienił parę słów z młodszym kolegą i zawrócił do domu, nigdy jednak nie dotarł do drzwi, ponieważ Madhavan wycelował i strzelił. Kula strzaskała prawe kolano ofiary. Mężczyzna upadł, wypuszczając z ręki lampę, której szklana osłona jakimś cudem się nie rozbiła. Zaczął krzyczeć, wydobywał z gardła wysoki, niesamowity dźwięk, który przenikał gęstniejący zmrok. Wtedy Ma-dhavan zastrzelił młodszego policjanta. Na piersi chłopca w jednej chwili rozlała się krwawa plama. Wydawało się, że kula nie sprawiła mu bólu, bo nie wydał ani krzyku, ani jęku. Powoli i spokojnie, jakby nie chcąc sprawiać mordercy kłopotu, przechylił się na bok i spadł z werandy, znikając w ciemnościach. - Teraz ponownie załaduję magazynek — oświadczył chłodno Madhavan. - Będzie w nim sześć kul, po jednej dla każdego z was i jedna dla mnie. Jeżeli któryś się zawaha, kula uderzy w jego pierś. Strzelicie tam, gdzie wskażę, rozumiemy się? Każdy strzał ma sprawić umierającemu jak największy ból. Z twarzami przesłoniętymi kawałkami podartego lunhgi mordercy podeszli za Madhavanem do krzyczącego z bólu kon-stabla. Gdy otoczyli go kołem, jego oszalałe oczy ogarnęły ich nieprzytomnym spojrzeniem. Wyciągnął rękę, jakby chciał złapać za nogę najbliżej stojącego mężczyzny. Madhavan odsunął się spokojnie i wymierzył mocnego kopniaka w krwawą miazgę, )aką stało się kolano policjanta. Konstabl wrzasnął i stracił przytomność, lecz zanim Madhavan zaczął go cucić, znowu otworzył °czy. Madhavan stanął przed Aaronem i podał mu broń. — 243 — — Strzelaj w brzuch — rozkazał. Aaron zastanawiał się przez chwilę, czy rzeczywiście dostrzega pogardę w oczach przywódcy. Rewolwer ciążył mu w dłoni jak kamień. Ogarnęło go obrzydzenie. Nawet nie spróbował wymierzyć broni w człowieka, który jęcząc, wił się na ziemi. Nagle jak zza grubej zasłony dobiegł go głos Madhavana. — W brzuch! Skup się na pogardzie, którą do mnie czujesz, ty pozbawiony kręgosłupa głupcze, skup się na rozpaczliwym pragnieniu, aby uczynić coś ze swoim zmarnowanym życiem, i poślij kulę prosto w brzuch tego dobrego człowieka! Aaron podniósł wzrok, spojrzał w chłodne, spokojne oczy Ma-dhavana i znowu spuścił głowę. Leżący u jego stóp policjant mamrotał jakieś niezrozumiałe słowa, powtarzał je jak inkanta-cję. Zesztywniały z przerażenia Aaron pojął, że tamten błaga o litość. Rozległy się szybkie kroki i z ciemności wypadła na nich żona konstabla. Madhavan jednym ciosem powalił ją na ziemię. - Strzelaj w brzuch — powtórzył. - Jeżeli tego nie zrobisz, zostawimy go kaleką i na tym zakończy się nasza akcja. Będzie kaleką, tak jak ty. Aaron nie czuł już zupełnie nic. Wymierzył z rewolweru do Madhavana, potem opuścił lufę i posłał kulę w brzuch policjanta. W rozproszonym świetle lampy naftowej krew wydawała się czarna, nie czerwona, a krzyki, chociaż teraz na pewno głośniejsze, dobiegały z bardzo daleka. Aaron miał wrażenie, że śni. Rzucił broń na ziemię i odszedł. Za plecami usłyszał trzy strzały, po chwili jeszcze jeden, i krzyki umilkły jak nożem uciął. Dookoła zapanowała cisza. 42 W 1811 roku Zephaniah Pick założył niewielką aptekę na Poo-namallee Road w Madrasie. Sto lat później jego prawnuk prowadził w tym samym miejscu drogerię. Zachariah Pick dokonał — 244 — niewielu zmian w sklepie, który stał się jednym z najbardziej znanych punktów w okolicy, przemalował tylko szyld na frontowym oknie, decydując się na ozdobne litery z zawijasami. Wzdłuż ściany naprzeciwko wejścia biegł drewniany kontuar, na którego końcu znajdowała się przeszklona kabina, gdzie zwykle siedział Zachariah, przyjmując pieniądze i czuwając nad sprawną pracą składającego się z trzech młodych mężczyzn personelu. Od kilku lat na jednej z półek stały leki i maści produkowane zgodnie z recepturami rodzimej medycyny. Zachariah sprowadzał je, ponieważ część hinduskich klientów wolała nie stosować angielskich leków. Okazało się to mądrym posunięciem, bo gdy ci bandyci nacjonaliści przystąpili do bojkotu zagranicznych produktów, sklep Zachariaha zasłużył na ich aprobatę. Pewnego dnia odwiedziło go dwóch uprzejmych młodych ludzi i wtedy Zachariah spokojnie pokazał im spory zapas specyfików medycyny siddha i ayurveda. W miarę jak ruch nacjonalistyczny rósł w siłę, Zachariah zwiększał asortyment leków i wystawiał je w widocznym miejscu. Regularny dostawca przywiózł mu ostatnio dosyć elegancki, jedenastokątny słoiczek, ozdobiony jaskraworóżową etykietką z nazwą: KSIĘŻYCOWY KREM DOKTORA DORAI. Zachariah zgodził się wziąć na próbę dwanaście słoiczków z zastrzeżeniem, że w razie całkowitego braku popytu zwróci je dostawcy. W tym samym tygodniu zauważył małą reklamę na pierwszej stronie gazety „Hindu": KREM KSIĘŻYCOWY DOKTORA DORAI ROZJAŚNI TWĄ TWARZ I WYBIELI! Niżej znajdował się amatorski wierszyk na temat tegoż kosmetyku: W najciemniejszą noc twą twarz rozświetli KSIĘŻYCOWY KREM DOKTORA DORAI. — 245 — Krem, który sprawi, że zajaśnieje twa skóra Niczym najbielszego śniegu góra. Ach, ci przeklęci tubylcy, pomyślał zirytowany Zachariah. Zupełnie nie potrafią zrozumieć, że białe jest białe, czarne -czarne, a brązowe — brązowe i nic tego nie zmieni, choćbyś stanął na głowie... Musiał jednak przyznać, że pomysł jest niezły, zwłaszcza jeżeli weźmie się pod uwagę, że wszystkie matki w kraju modlą się, żeby ich córki miały jasną skórę. Niewykluczone, że ten doktor Dorai zbije fortunę na swoim kremie... Zachariah miał rację. W ciągu dwóch dni sprzedał cały zapas Księżycowego Kremu i potem przez cztery miesiące czekał na następną dostawę. Daniel był zupełnie nieprzygotowany na popularność, jaką z miejsca zaczął cieszyć się jego krem. Starając się zaspokoić błyskawicznie rosnący popyt, przerobił nieużywaną część ogromnego domu doktora Pillai na fabryczkę i wyposażył ją w probówki, słoje, kadzie, aparaty destylacyjne oraz prymitywne urządzenie do napełniania słoiczków kremem. Ponieważ popyt nie przestawał rosnąć, po pewnym czasie kupił bardziej nowoczesny sprzęt i zatrudnił pracowników, między innymi dwóch młodych farmaceutów, którzy mieli stale kontrolować jakość produktu. Daniel dziękował Bogu, że wcześniej nawiązał kontakt z rodziną wytwórców szkła w odległym Sivakasi, ponieważ właśnie ci producenci zaprojektowali charakterystyczny słoiczek, w którym sprzedawano krem. Wkrótce prawie wszystkie drogerie i apteki w prowincji Madras i Travan-core zaczęły zamawiać Księżycowy Krem doktora Dorai. Daniel Dorai był na dobrej drodze do zrobienia dużego majątku. — 246 — 43 Pewnego ranka Charity obudziła się z uczuciem niezwykłego zadowolenia z życia. Była szczęśliwa pozornie bez powodu, lecz w gruncie rzeczy z tak wielu powodów, że trudno byłoby je zliczyć. Wszystkie one zapalały się w jej umyśle jak świeczki, a płomyki te łączyły się w jeden ogromny płomień, który ogrzewał całą jej istotę i napełniał ją radością. Lily, synowa Charity, urodziła niedawno kolejną cudowną dziewczyneczkę. Nowa wnuczka otrzymała imię Usha. Rachel była w trzeciej ciąży. Charity pomyślała, że nigdy nie znudzi się witaniem na świecie swoich wnuków. Nie mogła się już doczekać, kiedy jej córka wyda na świat dziecko. Interesy Daniela kwitły, co bardzo cieszyło Charity; wszystko wskazywało na to, że syn w końcu zrzucił z siebie przygniatający go ciężar odrzucenia, jakie spotkało go ze strony ojca i brata. Jej własny ojciec czuł się doskonale i tryskał radością życia. To były najbardziej oczywiste przyczyny zadowolenia Charity, istniało jednak coś jeszcze, coś, co wymykało się jej świadomości. W tej chwili liczyło się jednak tylko to, że jej szczęście wydaje się trwałe, niepokonane. Podniosła się z maty i długo patrzyła na pogrążonych we śnie bliskich. Mam ich wszystkich przy sobie, pomyślała. To prawdziwe błogosławieństwo. Uczucie radości towarzyszyło jej przez cały ranek. Rachel, która z powodu zaawansowanej ciąży sypiała ostatnio nie najlepiej, pierwsza dołączyła do pracującej w kuchni matki. - Jak tam nasze kochanie? - zapytała szeptem Charity. - Nie dał mi zasnąć, mały łobuz - odparła Rachel, stawiając garnek z mlekiem na kuchni. - Więc odpocznij teraz, ja doskonale poradzę sobie tutaj sama - rzekła Charity. - I tak nie uda mi się zasnąć, amma — poskarżyła się Rachel. Charity nie chciała słuchać tego rodzaju argumentów. - Musisz odpocząć — orzekła. — Zbudź Lily, ona mi pomoże. — 247 — — Zaparzę kawę, dobrze? Przynajmniej tyle. Nie powinnaś tyle pracować, amma. — Idź już, kannu. Rachel z ociąganiem opuściła kuchnię. W progu przystanęła i spojrzała na matkę. — Amma, mam okropną ochotę na idiyappam. Z mnóstwem mleka kokosowego i cukru... Charity uśmiechnęła się. Zawsze fascynowało ją, że dzieci zaczynają rządzić światem jeszcze przed narodzeniem. — Dostaniesz idiyappam, kannu, a teraz idź odpocząć. I nie zapomnij porozmawiać z maleństwem! Codzienna dawka miłości jest mu niezbędna do życia... Poprzedniego wieczoru w czasie przygotowywania posiłku w kuchni przypadkiem usłyszała rozmowę Rachel i Lily, które siedziały pod oknem. Lily opowiadała Rachel o nowym wydarzeniu w rodzinie. Otóż pewnego dnia, układając starszą córeczkę do snu, wymieniła więcej niż zwykle pieszczotliwych imion, którymi nazywała małą. Następnego dnia Shanti długo grymasiła wieczorem i nie chciała iść spać. W końcu matce udało się dowiedzieć, co było powodem takiego zachowania. Okazało się, że Lily pominęła dwa czułe zwroty, które wyliczyła dzień wcześniej - Bezcenny Diamentowy Podarunek od Słońca i Malutka Boginka, Słodsza od Mango z Chevatharu. Tego dnia Lily musiała się nauczyć na pamięć pięćdziesięciu dwóch nazw, które wymyśliła dla córeczki. Rachel roześmiała się i powiedziała, że chyba powinna już teraz zacząć układać podobną listę dla swojej córki (była pewna, że Stella będzie miała siostrę) i szeptać czułe nazwy nienarodzonemu dziecku. Charity zamknęła na chwilę oczy. Jak cudownie jest mieć dużą rodzinę, pomyślała. Kto by pomyślał — pięćdziesiąt dwa pieszczotliwe imiona! Lily weszła do kuchni i obie kobiety zajęły się przygotowywaniem śniadania, potem zaś wzięły świeżą kawę i wyszły na schody, żeby ją wypić. Usiadły i spokojnie sączyły aromatycz- — 248 — ny napój, z przyjemnością wdychając kryształowo czyste powietrze. Charity myślała o zbliżającym się porodzie Rachel. Jeżeli na świat przyjdzie dziewczynka, powinna otrzymać imię Malligai-.• Dobrze, że to imię spodobało się Rachel. Salomon uwielbiał zapach kwiatów malligai, które Charity dawno temu wplatała we włosy. Zaczerwieniła się gwałtownie. Chyba jest zupełnie bezwstydna, skoro teraz, w tym wieku, myśli o takich rzeczach... Babcia czworga wnucząt, właściwie pięciorga... Aby pokryć zmieszanie, odwróciła się do Lily. - Jak czuje się twój ojciec, Lily? — zapytała. — Kiedy zamierza nas odwiedzić? Lily spojrzała na nią niepewnie. Kilka dni temu otrzymała list od ojca i była przekonana, że dała go Charity do przeczytania. - Dopiero na Boże Narodzenie, mami. Nie pokazywałam ci listu? - Ależ tak, całkiem zapomniałam! - Charity się zaśmiała. Zdążyła się już uspokoić. Nagle pomyślała, że bardzo lubi synową. Otrzymała tyle pięknych darów od losu, a Lily była jednym z nich... Kiedy Lily pojawiła się w domu rodziny Dorai, wszyscy musieli przystosować się do nowej sytuacji. Zycie, które Lily wiodła w domu swego ojca na Cejlonie, było zupełnie inne — rodzice starali się zachowywać tradycyjne zwyczaje, nie mogli jednak zapobiec infiltracji wpływów europejskich i miejscowych. W rezultacie Lily była nieprzygotowana na wiele rzeczy, z którymi spotkała się w Nagercoil. Pewnego dnia weszła do pokoju, w którym Daniel i Jacob pili herbatę w towarzystwie gości. Zauważywszy wolne miejsce obok Daniela, spokojnie usiadła. Rozmowa natychmiast przestała się kleić, a po paru chwilach w pokoju zapadła cisza. Daniel rzucił żonie gniewne spojrzenie. Lily zorientowała się, że popełniła jakąś gafę, nie wiedziała jed- — 249 — ???, ? co chodzi. Nagle zobaczyła przywołującą ją gorączkowymi gestami Charity i uciekła z pokoju. Kiedy obie znalazły się w kuchni, Charity ostro skarciła synową, ta zaś nie kryła wielkiego rozczarowania. Charity powiedziała Lily, że mężatce nie wolno narażać na szwank dobrego imienia męża i całej rodziny poprzez przestawanie z mężczyznami, nawet jeżeli są to krewni lub powinowaci. Lily daremnie powtarzała, że w domu rodziców mogła swobodnie rozmawiać ze wszystkimi gośćmi. — Teraz nie jesteś już w domu ojca - odpowiedziała szorstko teściowa. Daniel był wściekły na żonę, lecz Charity zapewniła go, że młoda kobieta nigdy nie powtórzy tego błędu. Nie myliła się, wkrótce jednak pojawiły się inne problemy. Lily była pełną życia i energii dziewczyną i wielokrotnie ścierała się z mężem oraz Miriam, siostrą Daniela, a kiedyś nawet z Jacobem Pa-ckiamem, w którego pokoju chciała wymienić rolety na kreto-nowe zasłony. Na szczęście Charity zawsze była w pobliżu, czujna i gotowa przeprowadzić synową przez trudne momenty nowego życia. W ciągu pierwszych kilku miesięcy w Nager-coil Lily często płakała w nocy lub nie mogła zasnąć, ale pod cierpliwym okiem Charity w końcu dostosowała się do nowych warunków i otoczenia. - Nie próbuj zmieniać tego, co od ciebie nie zależy - radziła jej Charity, ze wzruszeniem wspominając mądre wskazówki własnej teściowej. - Zmieniaj siebie, to o wiele łatwiejsze. A kiedy zaczniesz się zmieniać, dobre rzeczy przyjdą same... Lily doskonale rozumiała się z Rachel, która często odwiedzała matkę i brata. Obie młode kobiety całymi godzinami śmiały się i rozmawiały, wymieniając spostrzeżenia na temat dzieci. Lily i Miriam kłóciły się czasami, lecz najmłodsze dziecko Charity nigdy nie należało do zgodnych osób. Rozpieszczana przez rodziców i dziadka Miriam wyrosła na trudną dziewczynę. Jej uroda w wieku dojrzewania nabrała nieco wulgarnych cech i Charity zastanawiała się często, czy przypadkiem — 250 — nie to stanowi powód ataków gniewu córki. Tak czy inaczej, jvtiriam była zawsze skłonna do kłótni. Ta myśl przyćmiła teraz na chwilę radosny nastrój Charity. Tydzień wcześniej Miriam zrobiła rodzinie awanturę. Zażądała, aby natychmiast wydano ją za mąż, i postawiła jeden warunek — przyszły małżonek musi mieć nowiuteńki, modny samochód. Daniel zdecydowanie odmówił, a dziadek poparł jego stanowisko. Obaj uważali, że w tych czasach młoda kobieta powinna najpierw skończyć college i dopiero później zawrzeć małżeństwo. Charity nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Miriam już teraz założyła rodzinę, nie mogła jednak podważyć słuszności argumentów, które przedstawili mężczyźni. Dobrze wiedziała, jak wielką wagę przywiązują do wykształcenia jej ojciec i syn. W sprawie Rachel nic nie mogli już zrobić — w momencie przybycia do Nagercoil miała już za długą przerwę w nauce — lecz teraz Jacob wystarał się o specjalne zezwolenie, aby Miriam mogła kształcić się w jego szkole. Ku rozczarowaniu i wściekłości Miriam, Charity opowiedziała się za jej dalszą edukacją. Poprzedniego dnia Miriam wreszcie przerwała gniewne milczenie. - Jesteś paati dla Shanti i Ushy, ammama dla Jasona i Stelli, obdarzasz wszystkich swoją miłością, tylko o mnie kompletnie zapomniałaś - poskarżyła się i wybuchnęła łzami. Charity bez trudu dostrzegła małą dziewczynkę, ukrytą w ciele nadąsanej młodej kobiety. Bez słowa wzięła Miriam w ramiona i przytuliła ją, nie zwracając uwagi, że córka moczy łzami jej sari i bluzkę. Wszystko będzie dobrze, pomyślała teraz Charity. Miriam na pewno będzie miała szczęście, wejdzie do dobrej, miłej rodziny, położy najeżone kolce po sobie i wyrośnie na całkiem sympatyczną kobietę. Zrobię idiyappam dla Rachel, a potem przygotuję wielką ucztę dla wszystkich moich bliskich. To dobry dzień, aby podziękować Bogu za błogosławieństwa, którymi stale mnie obsypuje. W głębi domu rozległ — 251 — się nagle płacz Ushy. Lily pobiegła do córki i szloch zaraz ucichł. Charity z uśmiechem wróciła do kuchni. Późnym popołudniem kobiety zebrały się na małym podwórku na tyłach domu, którego główną część zajmował ogromny orzech nerkowiec. Pod murem rosła niewielka papaja, a obok, tuż przy wygódce, błyszczące zielone liście rozpościerał krzak hibiskusa. Mąż Rachel, Ramdoss, musiał tego dnia wrócić do Tinnevelly i Daniel postanowił go odwieźć, Ja-cob zaś drzemał w swoim pokoju, więc kobiety miały sporo czasu wyłącznie dla siebie. Miriam, która usiadła z nimi na chwilę (chyba po to, aby pokazać, że jest gotowa zawrzeć pokój), wróciła do siebie. Nagle Jason krzyknął głośno. Okazało się, że ugryzła go malutka czerwona mrówka, którą zbyt żywo się zainteresował. Charity przywołała troje starszych dzieci i zaczęła opowiadać im o biegających po podwórku mrówkach: czarnych, z uniesionymi odwłokami, zupełnie nieszkodliwych, małych czerwonych, które przemieszczały się w zwartych szeregach i dość mocno gryzły, oraz dużych i błyszczących jak nasiona papai czarnych, które powoli chodziły po popękanym pniu nerkowca i miały potężne szczypce, groźne i bardzo boleśnie tnące. Potem, wziąwszy obie wnuczki na ręce, z Jasonem trzymającym się jej sari, przemierzyła podwórko, szukając najbardziej niebezpiecznych ze wszystkich czarno-czerwonych mrówek kaduthuva. Znalazła jedną, zgniotła ją piętą i pokazała dzieciom. - Pamiętacie, jak opowiadałam wam o złych duchach, które mogą was wciągnąć do swego strasznego świata pod powierzchnią morza i pożreć? Popatrzcie - ta mrówka jest od nich o wiele gorsza. Jeżeli ją zauważycie, uciekajcie jak najdalej, dobrze? Zrozumieliście? Dzieci pokiwały główkami, przestraszone i przejęte. Zadowolona z siebie Charity zostawiła wnuczęta pod opieką Rachel i Lily i poszła do kuchni. Kiedy przygotowywała wieczorny posiłek, nawiedziło JĄ — 252 — wspomnienie Aarona i cały jej spokój zniknął w jednej chwili. Gdzie jest teraz mój piękny chłopiec, pomyślała ze smutkiem. Co się z nim dzieje? Szybko otrząsnęła się z przygnębienia. Aaron wróci na prostą drogę, wróci do matki, bo przecież Bóg nad nim czuwa. Schyliła się, żeby rozpalić ogień, i podziękowała Panu za wspaniały dzień. Nawet mroczny cień nieobecności Aarona miał w nim swoje miejsce — zbyt dużo szczęścia nie wróży nic dobrego, wręcz przeciwnie, zwiastuje nadejście wielkiego smutku. Świat musi zachować równowagę. 44 Podczas gdy zabójcy przechodzili szkolenie w odległym obozie, czołowi przywódcy rozmaitych rewolucyjnych organizacji spotkali się, aby określić cel kolejnej akcji. Padło wiele nazwisk, między innymi sędziów Sądu Najwyższego, wysokiego szczebla urzędników okręgowych, członków Rady Wykonawczej przy gubernatorze, nawet samego gubernatora Arthura Law-leya. Zebrani odrzucali jedną kandydaturę za drugą. Ten wydawał im się nie dość sławny, inny zbyt dobrze chroniony, zbyt lubiany i popularny, i tak dalej. Stopniowo lista została ograniczona do trzech: L.M. Wyncha, głównego poborcy okręgu Tin-nevelly, który prześladował i doprowadził do aresztowania znanego przywódcy ruchu Swadeśi, VO. Chidambary Pillai, A.F. Pinheya, sędziego, który skazał Pillai, oraz R.W.D. Ashe'a, obecnie zarządcy okręgu Tinnevelly, tego samego, który wydał rozkaz strzelania do bezbronnych manifestantów w Tuticorin. Ostatecznie zdecydowano, że celem zamachu ma być Ashe. Grupa zamachowców przyjęła tę wiadomość z fatalistyczną rezygnacją. Do wykonania zadania wyznaczono Vanchi Iyera, Sankara Iyer i Aaron Dorai mieli go wspierać. Cała trójka przez ponad tydzień uważnie obserwowała ofia-re- Próbowali zamordować Ashe'a w jego własnym domu, lecz — 253 — czujni wartownicy nie wpuścili ich na teren posesji. Vanchi postanowił podjąć kolejną próbę w miejscu publicznym, za dnia kiedy Ashe powinien czuć się całkowicie bezpieczny. 17 czerwca 19? roku Ashe wraz z żoną wyjeżdżali z miasta na wakacje. Zostali zawiezieni na dworzec Tinnevelly Bridge Junction i pod eskortą udali się do swojego przedziału w stojącym na peronie pociągu. Mieli odjechać dopiero za parę minut, usiedli więc wygodnie i przygotowali sobie lekturę na podróż. Rozległ się gwizdek. W tej samej chwili zarządca okręgu ze zdziwieniem zauważył chudego jak szczapa, wymizerowanego mężczyznę w zielonym płaszczu i białym dhoti, z czołem obficie posmarowanym vibhuti, który próbował wejść do przedziału. — Zarezerwowane, zarezerwowane! — zawołał Ashe, machając ręką. — Nie wolno wchodzić! Zbyt późno zdał sobie sprawę, że bramin bynajmniej nie jest pasażerem, który szuka miejsca. W dłoni Hindusa błysnął pistolet, więc Ashe zerwał z rafnion pelerynę i rzucił nią w napastnika. Była to żałośnie słaba próba samoobrony. Z punktu obserwacyjnego na peronie Sankara i Aaron usłyszeli wystrzał, zobaczyli, jak Ashe zgina się wpół, a Vanchi rzuca do ucieczki. Zabójca ukrył się w ubikacji na peronie, skąd po chwili rozległ się drugi wystrzał. Aaron i Sankara pośpiesznie wmieszali się w tłum. Policja zadziałała zaskakująco szybko i sprawnie. Z dziewiętnastu konspiratorów, poszukiwanych w związku z zamordowaniem Ashe'a, jeden uciekł do Pondicherry, drugi poderżnął sobie gardło, a trzeci połknął truciznę. M.S. Madhavan został zastrzelony w Virudhunagar podczas próby zabicia policjanta, który go śledził. Piętnastu zamachowców stanęło przed sądem, wśród nich Neelakantha Brahmachari i Aaron Dorai. Dziewięciu oskarżonych skazano z artykułu 121A Indyjskiego Kodeksu Karnego. Aaron został skazany na sześć lat więzienia o zaostrzonym rygorze. — 254 — 45 (3dy Charity pewnego dnia wczesnym rankiem weszła do pokoju ojca, niosąc na tacy świeżo zaparzoną kawę, wystarczyło jej jedno spojrzenie na ułożoną w nienaturalnie sztywnej pozycji postać, by się zorientować, że stało się coś złego. Pośpiesznie postawiła tacę na stole i dotknęła Jacoba, potwierdzając swoje najgorsze obawy. Zaskoczył ją spokój, z jakim przyjęła śmierć ojca. Kiedy zginął Salomon, rozpacz rozrywała jej serce na strzępy, lecz w czasie pogrzebu ojca właściwie nie cierpiała. Był takim dobrym człowiekiem, myślała. Dlatego otrzymał błogosławieństwo lekkiej śmierci. Postanowili pochować Jacoba, nie czekając na przybycie jego syna, brata Charity, ponieważ podróż z Nuwara Eliya trwała zbyt długo. Gdy Charity patrzyła w twarz ojca po raz ostatni przed zamknięciem wieka trumny, przyszła jej do głowy pewna myśl. Przez wszystkie lata mojego życia, pomyślała, nigdy nie nazwałam go w duchu jego imieniem. Zgodnie ze zwyczajem i tradycją używałam różnych zwrotów, które świadczyły o moim głębokim szacunku dla niego i oddalały go ode mnie, lecz teraz potrzebuję czegoś więcej. Zgromadzeni żałobnicy ujrzeli, że Charity porusza ustami i doszli do wniosku, iż szepcze modlitwę, ale ona mówiła coś zupełnie innego. - Jacob, Jacob Packiam... —powtarzała. Imię ojca wydawało jej się jakby zardzewiałe i obce, więc powtarzała je raz po raz, aż wreszcie poczuła, że stał się jej bliższy niż kiedykolwiek dotąd, jej własny, i dopiero wtedy w pełni pojęła stratę, jaką poniosła. Wstrząśnięta i zrozpaczona, osunęła się na kolana przy trumnie i zapłakała. Dwa tygodnie później opłakiwała nową śmierć. Rachel zmarła w czasie porodu, wydając na świat swoje trzecie dziecko, córeczkę, która przeżyła matkę zaledwie o parę godzin. Charity była nieprzytomna z bólu. Ramdoss niedawno przyjął propozycję Daniela, który chciał, żeby szwagier pomógł mu — 255 — prowadzić świetnie rozwijające się przedsiębiorstwo, i był w trakcie przeprowadzki do Nagercoil, gdy tragedia spadła na nich wszystkich jak grom z jasnego nieba. Widok ukochanych dzieci Rachel, pozbawionych matki i dotychczasowego domu, zmusił Chanty do zepchnięcia własnej rozpaczy w głąb podświadomości. Czuła, że nie wolno jej zawieść wnuków i córki. Wielkiej żałobie towarzyszyła inna tragedia rodzinna, rozgrywająca się w tle — aresztowanie i proces Aarona. Daniel, po śmierci Jacoba postawiony w nowej roli głowy rodu, dokładał wszelkich wysiłków, aby zobaczyć się z bratem. Wysyłał listy do wszystkich przedstawicieli władz i prosił o pomoc. Największe nadzieje wiązał z przyjacielem swego ojca, przebywającym w Madrasie Chrisem Cookiem, lecz ten oświadczył, że nie jest w stanie nic zrobić. Rząd zajął niezwykle twarde stanowisko, traktując konspiratorów w wyjątkowy sposób i czyniąc z nich przykład, który miał przerazić i zniechęcić innych. Aaronowi postawiono zarzut współudziału w zamordowaniu urzędnika państwowego, nie mógł więc liczyć na łagodne traktowanie. Daniel nadal się łudził, że być może doszło do pomyłki i jego brat został niesłusznie zatrzymany, że mimo wszystko jest niewinny. Kiedy Aarona skazano na sześć lat więzienia, rozpacz jego bliskich była tak wielka, że zabiła w nich zdolność przeżywania innych uczuć. Wszyscy w mechaniczny sposób wykonywali codzienne obowiązki, a dom tchnął chłodem i smutkiem. Dzieci jakby zapomniały o swojej energii i wesołości i snuły się po domu nieswoje jak chore zwierzątka. Nawet Mi-riam nie dąsała się w tym czasie ani razu, starając się nie wchodzić w drogę matce i bratowej. Przychodzący z kondolencjami goście ograniczali czas wizyt do minimum, do głębi poruszeni nieszczęściem, które spadło na rodzinę Dorai, i w głębi duszy zadowoleni, że taki los nie przypadł w udziale im samym. Gdy Aaron zaczął odbywać karę, Charity w końcu się załamała. Przez dwanaście lat brak kontaktów z synem był pulsującym bólem punktem w samym środku jej serca i umysłu, te- — 256 — raz zaś ten punkt rozrósł się gwałtownie i przesłonił cały świat. Daniel zorientował się, że z Charity dzieje się coś dziwnego, kiedy pewnego dnia jeszcze przed świtem przyniosła mu kawę. Jak zwykle nie spał już, leżał tylko z zamkniętymi oczami, sycąc się ostatnimi kroplami snu. Charity postawiła kawę obok maty, lecz nie odeszła. _ Idź precz, chaatan! - syknęła głośno. - Odejdź od okna! Zostaw mojego syna w spokoju, nie mam już nikogo poza nim! Daniel ocknął się z półdrzemki i usiadł na macie. - Co się stało, amrńa? — zapytał. Charity nawet na niego nie spojrzała. Dalej z wściekłością wpatrywała się w zamknięte i zasłonięte okno. - Idź precz, szatanie! - powtórzyła. -Jak śmiesz myśleć, że możesz wejść do domu, który jest własnością Pana? Daniel zerwał się na równe nogi, pośpiesznie zawiązał lunhgi i delikatnie potrząsnął matką, pytając, co zobaczyła w oknie. Zachrypniętym, pełnym napięcia głosem odpowiedziała, że na parapecie przykucnął mały, odziany w czarny strój człowieczek o złowrogim wyglądzie. Daniel spojrzał w okno, ale nic tam nie było. Odprowadził mamroczącą pod nosem matkę do jej pokoju, rozłożył jej matę i podał napój nasenny. Powiedział też Lily, aby na ten dzień przejęła jej obowiązki. Po incydencie z demonem na parapecie zachowanie Charity z dnia na dzień stawało się coraz dziwaczniejsze. Często podchodziła do kogoś i gardłowym głosem opowiadała o złym duchu, którego dostrzegła za oczami rozmówcy, z naciskiem podkreślała też, że to zło należy zniszczyć, jeżeli świat ma być lepszy. Kiedy indziej zwracała się do najbliżej znajdującej się osoby jako do Aarona, ze łzami powtarzała, że była złą matką, i błagała o wybaczenie. Lily zaczęła lękać się o bezpieczeństwo dzieci i nigdy nie zostawiała ich samych z babką, chociaż Charty nie cierpiała na wybuchy gniewu. Jej włosy, nadal czarne ińmo dość zaawansowanego wieku, zaczęły szybko siwieć. Daniel zaniepokoił się bardzo poważnie, kiedy Charity na- — 257 — brała zwyczaju wymykania się z domu wieczorami, gdy w mieście zapalano latarnie. Zdarzało się często, że zatrzymywała obcych i ostrzegała ich przed ogniem piekielnym i zarazą, które pochłoną ich, jeżeli nie wyrzekną się grzechów. Zaczął leczyć ją metodami siddha, wylewając olej na jej głowę, aby uspokoić rozgorączkowany umysł, nakłaniając do wdychania oparów olejków ziołowych i stosując masaże. Kiedy nic nie pomagało, niechętnie zgodził się pójść za radą Lily i duchownego z miejscowego kościoła, który sam od tygodni bez widocznego rezultatu modlił się za Charity, i postanowił zawieźć chorą do słynnego kościoła w Ranivoor, o dzień drogi na północny zachód. Charity bez protestu przyjęła do wiadomości, że wybierają się w podróż. Dwa dni później jechali już wąską drogą, przecinającą szmaragdowozielone pola ryżu. Pod koniec dnia przybyli do kościoła św. Łukasza, którego patron słynął w całym dystrykcie z niezwykłej mocy leczenia ludzi opętanych przez złe duchy. Kościół znajdował się na przedmieściach Ranivoor i był drugim pod względem wielkości w okręgu. Po drodze minęli zatłoczony bazar, grupę budynków rządowych i ponure, przypominające szare pudło więzienie okręgowe. Zaraz potem budynki się przerzedziły i ujrzeli przed sobą kościół św. Łukasza. Wokół kościoła rozbudowała się mała osada, dwa rzędy niskich domków i sklepików. W prowizorycznych kioskach sprzedawano różańce, krucyfiksy, wizerunki św. Łukasza o rumianych policzkach, pierścionki, amulety, łańcuszki i prażone orzeszki ziemne. Ulice pełne były ludzi, których bliscy przybyli tu, aby błagać świętego o pomoc i wstawiennictwo, ludzi wszystkich kast, społeczności i warstw. Byli tu chrześcijanie i nawet muzułmanie, a ubodzy robotnicy i rolnicy mieszali się z dzierżawcami, właścicielami ziemskimi i zamożnymi mieszkańcami miast, odzianymi w drogą, najlepszą gatunkowo bawełnę oraz jedwabie. Daniel znalazł kwaterę w jednym z domów, których właściciele wynajmowali pokoje przyjezdnym, zostawił tam Charity i wyruszył na poszukiwanie czegoś do jedzenia. — 258 — Zbliżał się do sklepu, gdy usłyszał za sobą pobrzękiwanie. Obejrzał się i ujrzał mężczyznę średniego wzrostu, z kręconymi włosami, który szedł środkiem drogi. Oczy miał szeroko otwarte, o pustym, nieobecnym spojrzeniu, ubrany był normalnie, lecz jego stopy były bose. Zdumiony Daniel zobaczył, że nogi w kostkach ma spętane dwiema grubymi obręczami ze stali. Wyglądało na to, że mężczyzna jest sam, bez opieki. Chwilę bezmyślnie wpatrywał się w Daniela, a potem odszedł, wlokąc obręcze i wzbijając małe obłoczki kurzu. Dopiero teraz Daniel zauważył, że spora część przechodniów ma podobnie pozbawione wszelkiego wyrazu oczy. Wielu szaleńców włóczyło się samotnie — najwyraźniej ich krewni chcieli od nich trochę odpocząć. Daniel nie wątpił, że są to nieszkodliwi umysłowo chorzy, ponieważ miejscowi w ogóle nie zwracali uwagi na ich obecność na ulicach. Daniel zrobił zakupy i dowiedział się, że egzorcyzmy zaczynają się wieczorem, po specjalnym nabożeństwie. Nabożeństwo było krótkie i proste, pozbawione zbędnego ceremoniału. Zmęczony ksiądz o nieco wyłupiastych oczach i z potarganą brodą wygłosił kazanie, które najprawdopodobniej wygłaszał od lat, o Jezusie wypędzającym złe duchy. Punktem odniesienia był cytat z Ewangelii według św. Łukasza, mówiący o szaleńcu, którego Syn Boży uwolnił od demona. - A Jezus zapytał go: „Jak się nazywasz?". On odpowiedział: „Legion, bo wiele złych duchów weszło w niego"*. Ksiądz mówił dalej o licznych spotkaniach Chrystusa z wieloma wcieleniami szatana, a także o władzy, jaką obdarzył swoich uczniów. - „Wtedy zwołał Dwunastu, dał im moc i władzę nad wszystkimi złymi duchami, władzę leczenia chorób"**. W jego głosie zabrzmiało teraz większe ożywienie. * Łukasz, 8, 30. ** Łukasz, , 9, 1. — 259 — — Taka oto jest władza, którą Pan nasz, Jezus Chrystus, daje wszystkim, którzy zwracają się do niego pokornym sercem. Potem kapłan pobłogosławił zgromadzonych i odszedł. Po wyjściu z kościoła ochotnicy skierowali tłum na otwarty teren, pośrodku którego znajdowała się otoczona kolumnami budowla, pokryta dachem, lecz bez ścian. Podłogę wysypano grubą warstwą piasku. Wewnątrz Daniel ujrzał grotę z gipsową figurą św. Łukasza, pomalowaną jaskrawymi farbami. Figurę chroniło wysokie metalowe ogrodzenie. Przed obliczem świętego przepływał nieustający strumień wiernych. Każdy centymetr powierzchni dookoła groty zajmował zbity tłum, w znacznej części składający się z wieśniaków w lunhgi i tanich sari, którzy najwyraźniej przyszli tu ze zwykłej ciekawości. Wśród tłumu sprawnie przeciskali się sprzedawcy orzeszków. Tu i ówdzie mrocznie świeciły zapalone pochodnie, natomiast budowla wokół groty jaśniała blaskiem licznych latarni, podobna do sceny, na której lada chwila mają pojawić się aktorzy. Nagle, jakby na dany znak, przeciętnie wyglądający młody mężczyzna, który dotąd trzymał się na obrzeżach tłumu, wydał dziki ryk i pędem ruszył ku figurze świętego. Z głośnym zawodzeniem skoczył wysoko w górę i z całej siły grzmotnął głową o metalowe pręty ogrodzenia. Rozległo się obrzydliwe łupnięcie. Mężczyzna zacisnął dłonie na prętach, oderwał się od nich, cofnął i znowu zaatakował osłaniającą figurę klatkę. Z piersi zgromadzonych wyrwało się długie, ekstatyczne westchnienie - na to przecież czekali. — Widziałeś? — odezwał się do sąsiada jakiś człowiek za plecami Daniela. - Gdyby któryś z nas uderzył głową o te pręty, czaszka pękłaby mu jak rozłupany kokos, ale tego człowieka chroni diabeł, który w nim siedzi. Demony nie są w stanie znieść bliskości świętego, dlatego próbują go atakować. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego... — Tak, tak, to niezły spektakl. Przychodzę tu od siedmiu — 260 — lat, przynajmniej raz w miesiącu. To znacznie ciekawsze od therukoothu czy villupaatu. Miał rację. Do ryczącego na całe gardło mężczyzny przyłączyły się teraz dwie młode dziewczyny, ubrane w piękne sari, o twarzach nieruchomych jak maski. Podskakiwały wysoko, raz za razem, jakby ktoś przyprawił im potężne sprężyny, jęcząc przeraźliwie. Po chwili obie wykonały rozbieg, jakby szykowały się do skoku przez studnię, w tym samym momencie wzbiły się w powietrze, wykonały idealne salta i wylądowały na ziemi. - Zwróciłeś uwagę na ich sari? - szepnął dobrze poinformowany wieśniak. — Nawet gdy wisiały głową w dół, materiał nie opadł. To diabły przytrzymują sari, żeby nie odsłoniło ich nóg. Daniel pomyślał, że rzeczywiście jest to niesamowite zjawisko. Niezależnie od tego, jakie pozycje przyjmowały dziewczyny, ich starannie zaplecione włosy oraz ubranie nawet nie drgnęły. Nagle poczuł, że ma dosyć tej karnawałowej atmosfery. Nie przywiózł tu Charity po to, aby dostarczyć gapiom rozrywki. Przez cały wieczór była zupełnie spokojna, podnosiła wzrok tylko wtedy, gdy na oświetlonej „scenie" miotał się szczególnie energiczny opętany. Nie chcąc narażać jej na bliski kontakt z figurą świętego, Daniel zaprowadził matkę do malej sali na tyłach kościoła, gdzie ksiądz przyjmował potrzebujących. Kiedy przyszła ich kolej, Daniel wyjaśnił, dlaczego przybyli. Charity siedziała nieruchomo, ze wzrokiem obojętnie wbitym w ścianę. Ksiądz przemówił do niej, ale nie odpowiedziała. Duchowny nie uczynił drugiej próby, ponieważ tuż za drzwiami kłębił się coraz gęstszy tłum. Szybko odmówił modlitwę, pokropił Charity święconą wodą, zrobił nad nią znak krzyża i wręczył Danielowi kawałek papieru z wypisanym wersetem z Biblii oraz tani miedziany wisiorek, z grubsza przypominający figurę świętego. Egzorcyzmy dobiegły końca. - Idźcie pokłonić się świętemu — poradził kapłan. — Siedzące w niej demony poczują się zagrożone. - Czy wyzdrowieje? — 261 — - To zależy od siły jej wiary w Pana. Możliwe, że odzyska zmysły od razu, ale może to też potrwać trochę dłużej. Daniel chciał zadać jeszcze kilka pytań, ale ksiądz już odwrócił się do następnej osoby. Nerwowo wyprowadził Charity na zewnątrz i ustawił się z nią w kolejce do figury. W miarę jak się zbliżali, Daniel czuł coraz większy niepokój, ale okazało się, że niepotrzebnie się martwił. Bliskość świętej figury nie poruszyła tkwiących w jego matce demonów i Charity spokojnie przeszła przed obliczem patrona kościoła. Następnego dnia wrócili do domu. Daniel znowu zaczął stosować leczenie metodami siddha. Miesiące mijały, a stan Charity nie pogarszał się, więc po pewnym czasie trochę się uspokoił. I wtedy rozpacz Charity zamanifestowała się znowu, tym razem w zupełnie nieoczekiwany sposób. 46 Żebracy z Nagercoil tworzyli dobrze zorganizowaną grupę. Chociaż były ich dziesiątki, wypracowali profesjonalny system, dzięki któremu wszyscy członkowie bractwa odnosili odpowiednie korzyści. Dokładnie wyznaczyli obszar działania każdego żebraka lub liczącego kilka osób zespołu, wykluczając w ten sposób niepotrzebną i niesprawiedliwą konkurencję. Niektórzy obstawiali świątynie i miejsca pielgrzymek, inni kręcili się w pobliżu cmentarzy, większość zaś regularnie zmieniała miejsce pracy, w ustalone dni odwiedzając określone ulice i dbając, aby częstotliwość tych wizyt nie znużyła porządnych gospodyń z Nagercoil. Pewnego dnia nad ranem stara kobieta, którą Lily przyjęła do pomocy niedługo po zachorowaniu Charity, wpadła do pokoju swojej chlebodawczyni. — Kuchnia się pali! - wrzeszczała przeraźliwie. — Dom pójdzie z dymem! — 262 — Lily pobiegła za nią do kuchni, gdzie piec rzeczywiście buchał płomieniami. Napchano do niego tyle drewna i skorup orzechów kokosowych, że część kuchni spowił gęsty dym. Na dużej fajerce energicznie perkotał wielki rondel, pełen czegoś, co pachniało jak potrawka mięsna. Obok stała Charity i spokojnie obserwowała piec. Była trzecia w nocy. Lily podeszła do teściowej i troskliwie zapytała, czy wszystko jest w porządku. W odpowiedzi Charity wymamrotała coś niewyraźnie. Później Lily powiedziała mężowi, że zabrzmiało to jak słowa: „Trzeba nasycić głód", czy coś w tym rodzaju. Tymczasem pomogła Charity przyprawić i dogotować potrawkę - z kurczaka, jak się okazało. W rondlu znajdowało się dosyć jedzenia dla dwóch tuzinów osób, ale Charity odmówiła odpowiedzi na pytanie, dlaczego ugotowała aż tyle. Od tego dnia piec w małej kuchni od rana do wieczora pochłaniał ogromne ilości opału, natomiast Charity i stara służąca gotowały i gotowały, produkując wielkie ilości rozmaitych potraw. Były to appams, delikatne i cienkie jak papier, wysokie wieże puttu, obficie posypane tartym kokosem, wilgotne, kruche i aromatyczne athirasam, pagórki idiyappam, lekkie jak pajęcze sieci, potężne miski potrawek i słodzonego mleka kokosowego, neimeen kolabu, curry z krewetek i wielkie góry biryani, które wydzielały cudowny zapach na cały dom i okolicę. Naturalnie rodzina mogła się cieszyć jedynie niewielką częścią tych monumentalnych uczt, więc żebrakom powodziło się teraz wręcz doskonale. Regularni bywalcy „jadłodajni" Charity zjawiali się w każdą sobotę, stukając w bramę cynowymi naczyniami lub skorupami kokosowymi, zawiadamiając w ten sposób domowników o swoim przybyciu. Kiedy Charity ogarnęło szaleństwo gotowania, żebracy zaczęli przekazywać między sobą informację, że jest miejsce, gdzie można się do syta i w dodatku bardzo smacznie pożywić. Po paru dniach w porze lunchu pod domem ustawiały się kolejki żebraków, którzy — 263 — niecierpliwie czekali na swoje porcje biryani z baraniną lub kurczakiem (z jakiegoś powodu Charity nigdy me gotowała teraz rybnego biryani), wielkie plastry chałwy, lśniące jak wypolerowany granit, ryż z aromatycznym sosem lub inne potrawy, które Charity akurat ugotowała. Czasami jedzenie smakowało trochę dziwnie. Zdarzała się chałwa o smaku cebuli, słodkie biryani lub coś jeszcze bardziej oryginalnego, gdyż Charity nabrała skłonności do eksperymentowania. Tak czy inaczej, żebracy mieli się znakomicie. Niektórzy nie wyruszali nawet na codzienny obchód, woląc koczować w pobliżu domu rodziny Dorai i ograniczać wysiłek do minimum. Było to kosztowne przedsięwzięcie, ale Daniel doszedł do wniosku, że będzie finansował nową namiętność matki, ponieważ może się ona okazać lecznicza. Stopniowo Charity przestała pracować tak gorączkowo jak na początku, oczywiście ku wielkiemu rozczarowaniu żebraków. Po kolejnych paru miesiącach grzechot naczyń o ogrodzenie nie wywoływał już żadnej reakcji z jej strony. Wiele wskazywało na to, że oddając się niezwykle intensywnej działalności, Charity przepędziła smutek, który zakłócił równowagę jej umysłu i duszy. Daniel nie przestał jednak czuwać. Minęły dwa tygodnie, potem miesiąc i Charity nadal zachowywała się normalnie. Daniel także powoli wracał do normalnego życia. Nie ulegało wątpliwości, że długi proces odzyskiwania zdrowia został okupiony wyraźnymi zmianami - Charity mówiła teraz wolniej i jakby dobitniej, a jej włosy zupełnie posiwiały. Daniel wiedział, że do całkowitego wyzdrowienia matki trzeba czegoś więcej, być może powrotu Aarona, wzmógł więc starania, aby władze udzieliły mu pozwolenia na widzenie się z bratem. — 264 — 47 Szata Wielkiej Wojny, pierwszej wojny światowej, tylko omiotła Indie swoim brzegiem. Ponad sto tysięcy hinduskich żołnierzy zostało zabitych lub rannych pod Mons i Verdun, Ypres i Gallipoli, lecz sam kraj właściwie nie zaznał zagrożenia. Niedługo po rozpoczęciu działań wojennych zgrabny niemiecki krążownik „Emden" pojawił się przy wybrzeżu Madrasu i przystąpił do ostrzału miasta. Efekt był niesamowity. Około siedemdziesięciu tysięcy ludzi, prawie jedna czwarta mieszkańców, wpadło w panikę i rzuciło się do ucieczki z miasta. W tym samym czasie na wybrzeżu Marina zebrał się odważny, choć może przede wszystkim głupi tłum, aby dokładniej przyjrzeć się krążownikowi. Ku rozczarowaniu żądnych wrażeń ludzi dowódca niemieckiego okrętu wojennego szybko doszedł do wniosku, że ostrzeliwanie Madrasu jest marną rozrywką, i oddalił się w kierunku wybrzeża południowo-wschodniej Azji, gdzie w końcu został zatopiony przez australijski krążownik „Sydney". W rezultacie akcji krążownika „Emden" zginęły trzy osoby, a trzynaście odniosło rany, lecz wrażenie, jakie wywarł atak, było ogromne — przez wiele lat każdego agresywnego draba nazywano w prowincji „emdenem". Wojna miała jednak i inne, poważniejsze i bardziej dalekosiężne konsekwencje. Przede wszystkim zdecydowana większość politycznych organizacji, przed wybuchem wojny prowadzących walkę z Brytyjczykami, teraz jednoznacznie ich poparła. Sytuacja ta przyczyniła się do klęski ekstremistów na Południu. Gwałtowna, posługująca się aktami przemocy rewolucja przez pewien czas toczyła się jeszcze w innych regionach Indii, lecz w prowincji Madras szybko została zredukowana do wzmianki w podręcznikach historii. Siedząc w swoim dużym gabinecie z widokiem na Marinę, Chris Cooke rozmyślał o rewolucjonistach, a zwłaszcza o Aaronie Dorai. Zastanawiał się, czy gdyby odwiedził okręg Kilanad — 265 — i Chevathar, tak jak to sobie kiedyś obiecywał, mógłby zapobiec włączeniu się Aarona w działalność rewolucyjną, i prawdę mówiąc, nie potrafił się wyzbyć wyrzutów sumienia. Chociaż po pierwszym okresie w stolicy udało mu się uzyskać przeniesienie do służby w okręgach, nie wrócił do pracy w Kilanad. Ożenił się, a po przyjściu na świat dwojga dzieci sam poprosił o ponowną możliwość pracy w Madrasie. Jego żona uwielbiała to miasto, poza tym były tu lepsze szkoły. Czas mijał i Chris zaczął czerpać satysfakcję z pracy i miejskich rozrywek. Miał nowych przyjaciół, brał czynny udział w amatorskich przedstawieniach teatralnych, cieszył się z letnich wypadów do Ooty, krótko mówiąc, żył jak każdy uprzywilejowany Brytyjczyk, który zdecydował się zostać na stałe w Indiach. Wiadomość o zamordowaniu Ashe'a głęboko go przeraziła, lecz jednocześnie ogarnęło go serdeczne współczucie dla nieszczęsnej rodziny Dorai. Najpierw Salomon, teraz jego syn... Kiedyż wreszcie przestaną na nich spadać tak straszne ciosy? Ze smutkiem odmówił prośbie Daniela. Rzeczywiście nie mógł nic zrobić, aż do niedawna. Aparat administracyjny brytyjskich Indii musiał napełnić kiesę, z której pobierano pieniądze na wydatki związane z wojną, i w głowie ?????'? zaświtała myśl, że właśnie na taką okazję czekał. Tego dnia, kiedy otrzymał okólnik, w którym sekretarz skarbu zalecał urzędnikom wszystkich szczebli zwiększenie wysiłków, napisał do Daniela. Wiedział, że młodszy syn Salomona zgromadził duży majątek, dał mu więc do zrozumienia, że finansowe poparcie dla walczącego brytyjskiego rządu mogłoby pomóc sprawie Aarona. Niczego nie obiecywał, ale... Byłoby chyba najlepiej, gdyby Daniel odwiedził go w Madrasie i omówił z nim tę kwestię. Kilka dni później Daniel przyjechał do stolicy. Kiedy asystent ?????'? wprowadził go do gabinetu, Chris zerwał z ceremoniałem i serdecznie uściskał Daniela. Jakże się zmienił ten poważny chłopiec, którego zapamiętał! Jego twarz i syl- — 266 — wetka naznaczone były dorosłością, w zachowaniu dało się ¦wyczuć pewność siebie. Był zamożnym, wykształconym Hindusem, dżentelmenem z klasy średniej w każdym calu. Jeżeli każdy człowiek w pewnym wieku wygląda i czuje się najlepiej, to dla trzydziestoparoletniego Daniela ten wiek właśnie trwa, pomyślał Cooke. Niezależnie od tego napięcie związane z sytuacją Aarona odcisnęło na nim piętno i Cooke rozumiał jego niepokój. Szybko załatwili formalności. W zamian za szczodrą donację więzienny status Aarona miał ulec poprawie, rząd obiecywał nawet, że rozważy możliwość skrócenia kary o rok. Daniel bez wahania przystał na te warunki. Gdy Cooke dowiedział się, że jest to pierwsza wizyta Daniela w stolicy, poprosił go, aby został na parę dni i lepiej poznał Madras. 48 Hindus przeciwko Hindusowi — jesteśmy w tym prawdziwymi mistrzami. Różnice kastowe, majątkowe, religijne i językowe dzieliły nasze społeczeństwo od tysięcy lat. Wydaje się tym bardziej zdumiewające, że w czasach nowożytnych zyskaliśmy całkowicie niezasłużoną opinię narodu tolerancyjnego, narodu, który może świecić przykładem, wskazywać innym, jak stworzyć pluralistyczne społeczeństwo. W rzeczywistości przystosowujemy się do nowych sytuacji tylko wtedy, gdy nam to odpowiada, a nasze zachowanie jest dowodem na to, że nie umiemy poradzić sobie z dzielącymi nas różnicami. Sprawia to, że łatwo dajemy posłuch zwolennikom podziałów kastowych oraz wszystkim tym, którzy bez trudu sypią komunałami (najczęściej kapłanom i politykom) i chętnie wykorzystują zazdrość 1 nienawiść, które hodujemy w sercach. Kiedy Brytyjczycy w dziewiętnastym wieku zjednoczyli In- — 267 — die, nie chcieli nam zabrać naszej wrodzonej indyjskości, naszej natury, którą można zdefiniować również jako absolutną niemożność pogodzenia się między sobą i zgodnego stania przy wspólnej sprawie. Wykorzystali jednak tę naszą fatalną wadę, ponieważ dzięki niej łatwo im było nami rządzić i nas kontrolować. Na Południu podsycili istniejącą od dawien dawna wrogość między braminami i niebraminami. Kiedyś bramini prześladowali przedstawicieli innych kast, lecz w dwudziestym wieku sytuacja uległa zmianie. Większość przywódców ruchu niepodległościowego była braminami, co ściągnęło na nich niełaskę rządzących. Część wpływowych polityków pochodzenia niebramińskiego postanowiła szybko wykorzystać tę szansę. Zaczęli kolaborować z Brytyjczykami, mając na celu polepszenie sytuacji uciśnionych grup poprzez przejęcie władzy. Najszerzej znanym ugrupowaniem niebramińskim była Partia Sprawiedliwości, spadkobierczyni wielu organizacji, między innymi Madraskiego Stowarzyszenia Drawidów. Partia została formalnie założona 20 listopada 1916 roku na spotkaniu około trzydziestu niebramińskich przywódców, którzy przybyli do Madrasu, aby utworzyć Stowarzyszenie Ludów Indii Południowych. Jednym z ulubionych miejsc spotkań członków Partii Sprawiedliwości w Madrasie był Klub Kosmopolitów, gdzie Cooke znalazł mieszkanie dla Daniela. Na ostatni wieczór w mieście Daniel został zaproszony do domu ?????'?. Postanowił włożyć europejski strój — garnitur, który dotąd miał na sobie tylko raz, w dniu swego ślubu. Zarezerwował sobie sporo czasu na zawiązanie krawata, co uważał za skomplikowaną czynność, ale ku własnemu zdumieniu bez większego trudu osiągnął należyty efekt. Kilka minut spacerował po pokoju, przyzwyczajając się do ubrania, potem zaś doszedł do wniosku, że musi porozmawiać z kimś po angielsku. Znał ten język bardzo dobrze, lecz raczej biernie, poza tym nie używał go od wielu lat. Wcześniejsze rozmowy z Chrisem były dla niego nie lada wyzwaniem i teraz niepokoił się, — 268 — jak poradzi sobie wieczorem. Przez chwilę mamrotał do siebie angielskie zwroty, chociaż czuł się trochę głupio, uprzejmie mówiąc How doyou do? do pustego fotela. Potem zszedł do dużego holu, aby tam zaczekać na ?????'?. Usiadł na wygodnym krześle i sięgnął po egzemplarz gazety „Mail". Gdy ją przeglądał, zorientował się, że ktoś go obserwuje. Podniósł wzrok i zobaczył wyjątkowo brzydkiego mężczyznę ze sterczącymi z uszu pędzlami włosów. - Jest pan tu nowy, proszę pana - zagadnął nieznajomy. - Przyjechałem na krótko. Czekam na kogoś. Na pana ?????'?. - Tak, tak, pan Chris to dobry człowiek. Brytyjczycy są dobrzy. Lubisz pan Brytyjczyków? Daniel nigdy nie zastanawiał się nad tym ani nie spodziewał się, że spotka się z podobnym pytaniem, zwłaszcza ze strony całkowicie, obcego człowieka, więc nie odpowiedział od razu. Polityka właściwie go nie interesowała, a zajęcia związane z kliniką, rodziną i rozwijającą się firmą nie zostawiały mu czasu na śledzenie życia politycznego w kraju. Pomyślał teraz, że chyba w pewien sposób aprobuje obecność Brytyjczyków w Indiach. Przynieśli ze sobą stabilizację i dyscyplinę, a to było ważne. Dziadek Daniela, Jacob, podobnie jak wielu Hindusów wyznania chrześcijańskiego, szczerze ich podziwiał, szczególnie misjonarzy, którzy nie szczędzili sił, aby poprawić los najniżej urodzonych. Poza tym wspomnienie przyjaźni ojca Ashwortha przychylnie usposabiało Daniela do białych. Aresztowanie Aarona przeraziło go i przez pewien czas regularnie czytywał wtedy gazety, lecz wkrótce potem inne tragiczne wydarzenia w rodzinie zepchnęły politykę na margines życia. Kiedy ponownie zaczął się starać o widzenie z bratem, obojętny upór władz boleśnie go dotknął, ale spotkanie z Chrisem Cookiem przynajmniej w pewnym stopniu przywróciło mu wiarę w Brytyjczyków. Tak więc, ogólnie rzecz biorąc, nie miał nic przeciwko ludziom, którzy rządzili jego krajem. — 269 — - Nie są źli — odparł, uświadomiwszy sobie, że nieznajomy ciągle czeka na odpowiedź. - Bardzo dobrze, że pan tak myślisz, bardzo dobrze. Mogę wiedzieć, jak się pan nazywasz? - Doktor Daniel Dorai. — Chrześcijanin? Andavar i chrześcijanin? Mimo że w holu było dość chłodno, twarz mężczyzny lśniła od potu. - Tak. Rozmówca Daniela mówił po angielsku, chociaż nie do końca poprawnie, więc Daniel, nie czując się całkowicie swobodnie, postanowił ograniczyć długość swoich odpowiedzi do minimum. - Ja Vardaraja Mudaliar. — Miło mi poznać... Mudaliar zmarszczył brwi, jakby nagle przypomniał sobie coś ważnego. Daniel przyglądał się, jak kropla potu zbiera się w załamaniu zmarszczki i spływa niżej, aby zniknąć wśród włosków krzaczastej brwi. — Nie jesteś pan przypadkiem tym sławnym doktorem Dorai? Tak? Cała moja rodzina używa pańskiego kremu i ja także planuję to uczynić. Daniel z uśmiechem skłonił głowę. — Wiesz pan, kto ja jestem? Daniel zaprzeczył. - Moje nazwisko jest w tekście o Partii Sprawiedliwości, w gazecie, którą pan czytasz. Widząc wahanie Daniela, znowu ściągnął brwi, tym razem z wyraźną irytacją. — Nie wiesz pan o Partii Sprawiedliwości? Daniel z ulgą oświadczył, że słyszał o tej organizacji. — Poświęciliśmy się bardzo ważnemu zadaniu — oznajmił Mudaliar. — Chcemy przełamać konspirację. Rozumiesz pan? Cała sytuacja zaczynała denerwować Daniela. Miał ochotę — 270 — porozmawiać po angielsku, ale słaba znajomość wydarzeń politycznych i bieżących problemów sprawiała, że nie czuł się dobrze w towarzystwie Mudaliara. Musiał odpowiedzieć, lecz nie miał najmniejszego pojęcia, o jakiej konspiracji mówił jego rozmówca. - Nie jestem pewien — odrzekł ostrożnie. - Musisz pan znać fekty - powiedział Mudaliar. - Bez fek-tów prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Daniel dopiero po chwili zorientował się, że Mudaliarowi chodzi o „fakty", ale i tak nie miało to wielkiego znaczenia, ponieważ mężczyzna po prostu nie zwracał na niego uwagi. Nagle Daniela ogarnęło przemożne pragnienie, aby wyrwać się ze szponów tego gaduły. Ukradkiem zerknął na zegarek, lecz zanim zdążył sprawdzić, która godzina, spocona dłoń Mudaliara spoczęła na jego ręce. - Przez wiele tysięcy lat bramini spiskowali, aby nie pozwolić nam podnieść się z kolan, panie Daniel — rzekł z pasją. — Ograniczę się tylko do fektów, aby dowieść, że to prawda. Pozwól pan, że je panu przedstawię. — Mudaliar uniósł pulchny palec. — Te fekty są niepodważalne, podkreślam, ponieważ zebrał je zarząd prowincji Madras. W 1912 roku, ostatnim, gdy gromadzono takie dane, w prowincji było trzystu czterdziestu dziewięciu bramińskich tahsildarów i ich zastępców, natomiast tahsildarów pochodzenia niebramińskiego tylko stu trzydziestu czterech, oczywiście mówię tu o urzędnikach wyznania hindu, bo chrześcijan i muzułmanów było znacznie mniej. Wśród absolwentów szkół wyższych bramini stanowili siedemdziesiąt procent. Pan jesteś chrześcijaninem, panie Daniel. Wiesz pan, jaki procent chrześcijan skończył szkoły wyższe? Pięć procent i trzy dziesiąte! Jak to możliwe? Wszędzie tylko bramini, bramini i bramini... Pozwól pan, że przytoczę słowa znanego członka Partii Sprawiedliwości, zawarte w oświadczeniu złożonym na ręce Królewskiej Komisji Służb Publicznych w Madrasie: „Bramini przez tysiące lat byli strażnikami — 271 — i obiektami całokształtu kultury intelektualnej i w rezultacie pozostałe kasty znalazły się w o wiele gorszej sytuacji, jeśli chodzi o możliwości rozwoju umysłowego". Mudaliar uwolnił rękę Daniela, aby wytrzeć czoło. Do holu weszło dwóch zamożnie wyglądających mężczyzn, którzy zbliżyli się, aby się przywitać. Mudaliar przedstawił ich Danielowi, który złożył dłonie w geście namaskaram. Nowo przybyli uśmiechnęli się do niego, Vardaraja Mudaliar zaś dźwignął swoje potężne ciało z krzesła. - Nie jesteś pan członkiem naszej partii, prawda? Daniel potrząsnął głową, lecz Mudaliar jeszcze nie skończył. - Wkrótce przyłączysz się pan do nas. Wszyscy, którzy myślą jak należy, muszą włączyć się do walki. Wielki poeta Subra-mania Bharati, bramin, powiedział: „Teraz, gdy Indie wreszcie otwierają oczy na Nowy Wiek, moi bramińscy rodacy spełniliby moje nadzieje, gdyby dobrowolnie wyzbyli się wszystkich dawnych uprzedzeń, łącznie z niemądrymi i antynarodowymi zwyczajami, które opierają się na tych uprzedzeniach, i poprowadzili nas ku osiągnięciu wolności, równości i braterstwa...". Vardaraja Mudaliar znacząco spojrzał na Daniela, który miał już powiedzieć, że nie ma nic przeciwko braminom, lecz nie zdążył. Przybycie ?????'? uwolniło go od konieczności dalszej rozmowy z Mudaliarem. Trzej mężczyźni mieli wyraźną ochotę wciągnąć ?????'? w dyskusję, ale on zręcznie się wywinął, budząc szczery podziw Daniela. - Jesteśmy już spóźnieni na obiad, panowie — rzekł. — Wybaczcie, musimy iść. Manewrując między krzesłami, Cooke poprowadził Daniela do wyjścia i dalej, do czekającego na nich samochodu z kierowcą. - Co sądzisz o naszym przyjacielu Vardaraji? - zwrócił się do Daniela, kiedy wóz wyjechał na ruchliwą Mount Road. W jego ustach imię Hindusa zabrzmiało jak „Łerderdża" i Daniel po raz pierwszy poczuł się trochę pewniej ze swoim nie najlepszym angielskim. — 272 — - Och, bardzo przejmuje się swoją misją, ale ja słabo się czuję na gruncie polityki, a tym bardziej problemów kastowych i religijnych. Straciłem już przez nie ojca i brata. Szczerze mówiąc... Przerwał, zażenowany, ponieważ nagle zdał sobie sprawę, że Cooke zadał pytanie, aby rozpocząć uprzejmą rozmowę, i wcale nie pragnie jego zwierzeń. — Rozumiem, oczywiście - powiedział dyplomatycznie Cooke. Zażenowanie Daniela jeszcze się pogłębiło. Dlaczego czuł się tak bardzo nie na miejscu w tym wielkim mieście? Spojrzał przez okno i aż zmrużył oczy na widok tłumów, ruchu, świateł, bogactwa, całego pozornego splendoru. Pomyślał o swoich pierwszych dniach w Nagercoil. Tempo życia w tamtym mieście wydawało mu się wtedy trudne do zniesienia, ale w porównaniu z Madrasem Nagercoil było niewielkie i spokojne. A jednak, mimo wszystko, miał dziwne wrażenie, że przejawy wielkomiejskiego życia są jedynie wąskim pierścieniem światła i piany na obrzeżu głębokiej ciemności. Wystarczyłby jakiś kataklizm i miasto zniknęłoby z powierzchni ziemi, odsłaniając pradawne skały i piasek. Samochód jechał przez dzielnice handlowe, a gospodarz Daniela pokazywał mu słynne sklepy i firmy - Spencera, White-away Laidlaw, R Orr & Sons, Higginbotham, CM. Curzon & Co. Zatrzymali się obok dwóch sklepów i Daniel kupił kolczyki z perłami dla Lily, maszynę do szycia firmy Singer dla Cha-rity i zabawki dla dzieci. Zakupy nie były jednak jego pasją, toteż z wdzięcznością przyjął propozycję gospodarza, aby przed kolacją udali się na przejażdżkę. Kiedy sunęli przez Mount Road, Cooke opowiadał o innych miejscach, które wydawały mu się ważnymi punktami na mapie miasta — Lyric Theatre, hotelu D'Angelis, budynkach, gdzie mieściły się redakcje gazet „Hindu" oraz „Mail". Opuścili główną arterię Madrasu i jechali teraz mniejszymi — 273 — ulicami, często zwalniając i wymijając duże grupy ludzi. Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie toczyło się bujne, barwne życie. Daniela znowu ogarnęło uczucie zagubienia. Zastanawiał się, jak żyjący tutaj ludzie radzą sobie z ogromem i absolutem niezwykłego bytu, którym w jego oczach okazało się wielkie miasto. Po pewnym czasie przejechali mostem na drugą stronę leniwie toczącej się rzeki i pomknęli w dół szeroką drogą, napotykając tylko nieliczne samochody i prawie żadnych ludzi. Nozdrza Daniela wypełnił znajomy zapach morza. Latarnie oświetlały wąski, kilkumetrowy pas plaży, za którym była noc, okrywająca płaszczem bezmiar morza. Daniel miał wrażenie, jakby zatłoczone, gwarne miasto w ogóle nie istniało. Zwrócił się w stronę drugiego okna i drgnął, całkowicie zaskoczony tym, co ujrzał — tu piętrzyły się strome, wysokie klify budynków, upstrzone niezliczonymi światłami. Uświadomił sobie, że to właśnie tam dwa dni temu spotkał się z Chrisem Cookiem. Gmachy były imponujące za dnia, natomiast teraz po prostu zapierały dech w piersiach obserwatora. Oto miał przed sobą triumf ludzkiej ambicji i potęgi... - Wspaniałe, prawda? — odezwał się Cooke. — Nie rozumiem, dlaczego zrezygnowaliśmy z Madrasu na rzecz Kalkuty. - Nigdy nie widziałem czegoś takiego... Cooke roześmiał się dobrodusznie. - To element naszej strategii, stary. Nie mogliśmy przenieść tu Londynu, aby wam zaimponować, więc postanowiliśmy wznieść nasze własne pałace, żeby dowieść, iż potrafimy być tak samo wielcy jak wasi maharadżowie, zamindarowie czy mi-rasidarowie. Robią wrażenie, co? Często wracam tędy do domu i podziwiam je... Po drodze Cooke wymieniał nazwy budynków — Chepauk Palące, gmachy uniwersytetu, Presidency College, budynek Senatu, do złudzenia przypominający dziwnie wyrośnięte ciasto Ice House. Zaraz potem zostawili za sobą długi szereg bu- — 274 — dynków i wjechali na teren spokojnej dzielnicy Adyar, gdzie w dużym bungalowie na brzegu rzeki mieszkał Cooke z rodziną. W wysokim salonie wypili drinka z żoną ?????'? Barbarą, drobną kobietą o intensywnie błękitnych oczach. Kiedy przechodzili do jadalni, Cooke na chwilę objął żonę ramieniem. Daniel pomyślał, że tworzą atrakcyjną parę - wysoki, atletyczny Cooke o ciemnobrązowych włosach, ledwo przyprószonych siwizną, i jego pełna życia, filigranowa żona. Dwoje małych dzieci, chłopiec i dziewczynka, przyszło wraz z guwernantką do jadalni, aby życzyć dobrej nocy rodzicom i ich gościowi. Kolacja była wyśmienita i czas płynął miło, ponieważ Barbara, żywo interesująca się historią, raczyła Daniela rozmaitymi opowieściami o przeszłości Madrasu. W pewnej chwili Daniel poczuł, że trochę zazdrości gospodarzom. Jego także byłoby chyba stać na taki dom... Posiadał wystarczająco dużo pieniędzy, miał jednak również wrodzoną skromność i nigdy nie dręczyła go ambicja, aby sprawić sobie wspanialszy dom niż ten w Nagercoil. Poza tym po co miałby kupować taki ogromny dom? I właściwie po co był on ?????'??? Było ich przecież tylko czworo... Otrząsnął się z zamyślenia, gdy Barbara wstała od stołu, wezwana przez guwernantkę do pokoju córeczki, która tego dnia nie czuła się zbyt dobrze. Cooke zaproponował, aby wyszli na werandę na kawę i cygaro, lecz Daniel nie miał ochoty palić. - Na pewno? To cygara firmy Spencer, Light of Asia. Nigdy nie paliłem lepszego gatunku... - Na pewno — potwierdził Daniel. Siedzieli w milczeniu, napawając się spokojem nocy. Z ogrodu napłynął aromat uroczynu. - Czy w Chevatharze nadal kwitną uroczyny? — zagadnął Cooke. — Pamiętam, że czekałem na ten zapach na długo, zanim dotarłem na miejsce. - Nie byłem... — Daniel przerwał i zawahał się. Najprawdo- — 275 — podobniej jego gospodarz wcale nie chciał słuchać opisu wydarzeń z niespokojnej historii rodziny Dorai. - Zostały może dwa, trzy drzewa, lecz reszty już nie ma. Te słowa wyzwoliły w jego pamięci kaskadę obrazów i nagle całym sercem zatęsknił za Chevatharem. - Szkoda, ale cóż, zmiany mają różne konsekwencje... -mruknął Cooke. — Słyszałem, że Meenakshikoil bardzo się rozbudowało... - Tak, to prawda. - A twoje przedsiębiorstwo? Jesteś zamożnym człowiekiem, Danielu. Ojciec byłby z ciebie dumny. Wspomnienia Salomona, Aarona i Chevatharu zbiły się w wielką, przytłaczającą chmurę i Daniel odepchnął je, starając się nad sobą zapanować. Przez jakiś czas znowu siedzieli w ciszy. - Dlaczego Aaron przyłączył się do tych terrorystów? - zapytał wreszcie Cooke, wydmuchując obłoczek aromatycznego dymu. - Nie wiem. Może uwierzył w słuszność ich walki. - I w słuszność morderstwa, popełnionego na niewinnym człowieku wyłącznie dlatego, że ten wykonywał swoje obowiązki? - To było z gruntu złe - powiedział Daniel. Tak, pomyślał Cooke. Z gruntu złe. - Mówiłeś, że nie interesujesz się polityką, prawda, Danielu? - Raczej nie... - Więc jesteś podobny do Barbary. - Cooke się zaśmiał. -Moja żona zabroniła mi prowadzenia przy stole rozmów o polityce. Nie rozumiem wobec tego, w jaki sposób Vardaraja Mu-daliar zmusił cię do słuchania swoich wywodów. Przy użyciu hipnozy? - Jest przekonywającym mówcą — dyplomatycznie odparł Daniel. — Poglądy Partii Sprawiedliwości i sposób, w jaki je przedstawił, naprawdę mnie zafascynowały... — 276 — - No, tak, poglądy naszych przyjaciół z Partii Sprawiedliwości... Wygląda na to, że są to jedyni przyjaciele, jacy nam pozostali. Naturalnie mają własne cele, ale przynajmniej chcą z nami współpracować. Montagu jest dobrym i uczciwym człowiekiem, lecz musi stawiać czoło wielu naciskom i argumentom. Hinduscy nacjonaliści z pewnością zdają sobie z tego sprawę. Reformy, które opracował, dziedziny życia politycznego, w których proponuje wam czynny udział, i możliwość podejmowania decyzji, wszystko to jest naprawdę dobre. Ciekawe, dlaczego Kongres wydaje się tego nie dostrzegać... - Pan Mudaliar mówił mi o braminach. Przytaczał mnóstwo faktów i danych liczbowych. - Tak, to cały Vardaraja... Uczył matematyki, więc ma pamięć do takich rzeczy. Tak czy inaczej, właśnie taki jest program Partii Sprawiedliwości — jej członkowie uważają, że muszą walczyć o prawa dziesiątków milionów niebraminów, którzy byli niesprawiedliwie gnębieni i upokarzani przez najwyższą kastę. I chyba nie można mieć im tego za złe... — Cooke prawie wypalił już cygaro. — Przepraszam, te polityczne rozważania na pewno cię nudzą... - Nie, to bardzo ciekawe. Od początku spotkania z Danielem Anglik zastanawiał się, czy jest to właściwy moment, aby powiedzieć mu o czymś bardzo ważnym, wiedział jednak, że w zasadzie nie ma wyboru, gdyż następnego dnia jego gość wyruszał w drogę powrotną do domu. - Muszę ci coś powiedzieć - zaczął, starając się, aby jego głos brzmiał zupełnie normalnie. - Po napisaniu listu do ciebie wysłałem depeszę do zarządcy Rolfe'a, który kieruje więzieniem w Melur. Zaraz potem otrzymałem od niego wiadomość, że Aaron jest chory. Na gruźlicę. Bardzo mi przykro... - Jaki jest jego stan? — zapytał Daniel. - Podobno całkiem niezły. Wkrótce ma być przeniesiony do więzienia w Ranivoor. Są tam dużo lepsze warunki, poza tym — 277 — więzienie ma nowy, dobrze wyposażony szpital. Starania są już w toku. — Jutro z rana pojadę do Ranivoor. — Nie, zaczekaj z tym jakieś dwa tygodnie. Muszę uporządkować dokumentację sprawy Aarona, to przyspieszy przeniesienie. — Ale jego stan się nie pogarsza? — Zapewniono mnie, że nie. Powinienem cię także uprzedzić, że zezwalając ci na odwiedzenie więzienia, sprzeciwiarn się woli Aarona... — Głos ?????'? brzmiał teraz bardzo łagodnie. - Mam nadzieję, że mimo wszystko uda ci się zobaczyć z bratem, Danielu... Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia i wkrótce potem szofer ?????'? odwiózł Daniela do klubu. Daniel przez całą drogę wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w okno, za którym miasto powoli układało się do snu. Nieoświetlone budynki zdawały się napierać na samochód. Danielowi wydały się teraz podobne do olbrzymich nagrobków. Samochód skręcił, aby wyminąć starego człowieka, odzianego tylko w podarte lunhgi, który niespodziewanie zszedł z chodnika. Wyrwany z zamyślenia Daniel drgnął. Poprosił kierowcę, żeby zwolnił, i wyprostował się na siedzeniu. Rozmowa z Chrisem Cookiem potwierdziła jego podejrzenia, że Aaron nie życzy sobie kontaktów z rodziną. Było to bardzo przygnębiające. Dlaczego tak ich nienawidzi? Daniel przypomniał sobie, jak bolała go świadomość, że Aaron nie chce go znać, lecz ta tragedia przyćmiła wszelkie urazy. Teraz Daniel pragnął jednego — odzyskać brata dla siebie i dla Charity. Uśmiechnął się smutnie, wspominając opowieść matki o narodzinach Aarona i jego najwcześniejszym dzieciństwie. Dopóki Aaron nie zaczął chodzić, Daniel był jego czujnym i gorliwym obrońcą i stale opiekował się młodszym bratem, lecz gdy ten stanął na nóżkach, starszy chłopiec wykorzystywał każdą okazję, żeby go przewrócić. — 278 — - Byłeś okropny — opowiadała Charity. - Musieliśmy stale mieć cię na oku, żebyś nie zrobił małemu krzywdy. Czy to właśnie wtedy rozdzieliła ich przepaść? Przecież to absurdalne, pomyślał Daniel. Kiedy samochód jechał w dół Mount Road, ułożył w myślach plan leczenia Aarona. Jeżeli gruźlica nie jest zbyt zaawansowana, przywrócenie chorego do zdrowia nie powinno nastręczać dużych trudności. Wystarczy odpowiednia dieta, świeże powietrze i dobra woda. Miał nadzieję, że wszystko się ułoży i Aaron wyjdzie z więzienia całkowicie zdrowy, a Charity nigdy nie dowie się o jego chorobie. Daniel uspokoił się, rozważając praktyczne aspekty sytuacji brata. Wierzę, że znowu staniemy się rodziną, pomyślał w chwili, gdy samochód skręcił na podjazd przed klubem. 49 Zarządca Rolfe kłamał. Aaron Dorai był w krytycznym stanie, kiedy przeniesiono go do więzienia w Ranivoor. Rolfe kazał więziennemu lekarzowi wysłać do Madrasu raport bez szczegółowego opisu przebiegu choroby i określenia obecnego stadium, sam zaś pospiesznie zajął się przygotowaniem transportu więźnia do nowego miejsca pobytu. Wiadomość o przeniesieniu Rolfe przekazał Aaronowi osobiście. Chory znajdował się w gorącej, dusznej izbie szpitalnej tuż obok kuchni. W brudnym, cuchnącym wymiocinami i odchodami pomieszczeniu stało siedem łóżek. Zarządca, który bardzo rzadko odwiedzał izbę chorych, stanął w progu i skrzywił się z obrzydzeniem. — Dorai, jutro cię przenoszą! - wrzasnął. — Nie próbuj tylko teraz umierać, śmierdziuchu! Powieki więźnia podniosły się, odsłaniając błyszczące oczy, naciągnięta na kościach wychudłej twarzy skóra drgnęła i Rol- — 279 — fe z uczuciem rosnącego niedowierzania i wściekłości uświadomił sobie, że Dorai się uśmiecha. Miał ogromną ochotę stłuc tę znienawidzoną twarz na krwawą miazgę, zgasić płomyk, tlący się w zmarniałym ciele, zetrzeć tę ohydę z powierzchni ziemi, lecz strach przed gniewem urzędujących w Madrasie zwierzchników okazał się zbyt wielki. Rolfe odwrócił się i bez słowa wyszedł. W ciągu pierwszych pięciu lat odbywania wyroku Aaron Dorai był przenoszony siedemnaście razy. Działo się tak dlatego, że rząd był zdecydowany zapobiec tworzeniu się ośrodków oporu wokół uwięzionych rewolucjonistów. Aby złamać ich ducha, traktowano ich z ogromną surowością, poddawano chłoście, za najlżejsze przewinienie umieszczano w karcerze i zaganiano do najcięższych prac. W niektórych więzieniach zarządcy byli bardziej ludzcy niż w innych, ale Aaron i tak zawsze dostawał najgorsze zajęcie, najgorszą celę i był karany przy każdej okazji. W Coimbatore musiał ciągnąć ciężką prasę olejową, w Palayamkottai szorował podłogi i skóra stale obła-ziła mu z rąk, w Sivakasi tłukł kamienie jak zwykły robotnik, lecz na granicy śmierci stanął dopiero w Melur. Zarządca Rolfe od razu znienawidził nowego więźnia, jedynego ze spiskowców, którego przeniesiono do jego więzienia. Gardził krajowcami i świadomość, że ośmielili się pozbawić życia Anglika, budziła w nim nieopisaną furię. Gdyby to zależało od niego, rozstrzelałby wszystkich konspiratorów, lecz wcześniej poddałby ich wymyślnym torturom. Zrobiłby jeszcze więcej — kazałby natychmiast zabić stu tubylców i wprowadziłby prawo, zgodnie z którym każdy z tych brudasów musiałby się czołgać na brzuchu już w odległości stu metrów od Europejczyka. Kiedy po raz pierwszy ujrzał wymizerowanego więźnia, którego wielkie oczy płonęły gorączką w chudej twarzy, ogarnęło — 280 — go zdumienie. Jak to możliwe, że taki marny robak zaatakował Brytyjczyka? Wkrótce dowiedział się, że w ciele Aarona Dorai kryje się twardy duch. W pierwszym tygodniu kazał trzykrotnie wychłostać nowego i zamknął go w karcerze, okazało się jednak, że mimo wszystkich starań nie potrafi go złamać. Rolfe nie rezygnował. Codziennie rano strażnicy przyprowadzali Aarona do gabinetu szefa, żeby ten mógł się zabawić. Zarządca drażnił Aarona, obrzucał go wyzwiskami i próbował wymyślić nowe metody upokorzenia znienawidzonego Hindusa, lecz Aaron obojętnie znosił tortury, jakim Rolfe poddawał jego ciało i duszę, doprowadzając swego kata do coraz to większej wściekłości. Pewnego ranka Rolfe podszedł do Aarona i mocno uderzył go w twarz. — Masz wyjść ze strażnikiem na ulicę i publicznie oświadczyć, że jesteś synem kurwy! - ryknął. I wtedy więzień pierwszy raz odezwał się z własnej woli. — Myli się pan, zarządco Rolfe. Ma pan na myśli swoją własną matkę, nie moją. Aaron liczył, że taka prowokacja położy kres jego męczarniom, i niewiele się pomylił. Rolfe skatował go z furią, lecz metodycznie, potem zaś oddał w ręce kryminalistów, którym czasami zlecał karanie „trudnych" więźniów. W jego więzieniu, podobnie jak w kilku innych na terenie prowincji, wyjątkowo groźnych przestępców o skłonnościach sadystycznych nazywano Czarnymi Czapkami i Rolfe właśnie im powierzył ukaranie Aarona. Kazał im zachować ostrożność, gdyż nie życzył sobie, aby Aaron tak łatwo wymknął się w śmierć, a poza tym otrzymał wyraźne polecenie, żeby więźniowie polityczni nie zdobywali sławy męczenników. Rozkazy zarządcy miał wypełnić olbrzymi więzień imieniem Sethu, skazany na dożywocie za zamordowanie żony, siedmiorga dzieci i teściów. Cała grupa Czarnych Czapek zagnała Aarona w kąt stołówki i przewróciła na ziemię. Dwaj gwałciciele trzymali go mocno, podczas gdy — 281 - inni wyprostowali jego zdrową nogę i ułożyli ją na jednym z metalowych stołów. Potem Sethu metalową rurką połamał w niej wszystkie kości, wykazując się precyzją chirurga. Aaron przestał krzyczeć dopiero wtedy, gdy zemdlał. Pół godziny później więzienny lekarz zbadał go i złożył zarządcy raport, który potwierdził uznanie Rolfe'a dla umiejętności Sethu. Skóra na nodze nie została nawet zadrapana, ale nie ulegało wątpliwości, że Aaron nigdy więcej nie będzie chodził o własnych silach. Aaron został skierowany do pracy w tkalni, gdzie gręplowano i przędzono wełnę, a następnie tkano z niej szorstkie, grube koce. Więźniowie pracowali w dużym, wilgotnym pomieszczeniu, gdzie wełniany pył wisiał w ciężkim powietrzu. Pewnego dnia Aaron zaczął pluć krwią i stracił przytomność. Lekarz stwierdził gruźlicę i zalecił odpoczynek oraz żywienie lepsze od codziennych porcji zimnego, zbrylonego kleiku i marynowanych warzyw. Rolfe nie wyraził zgody. - Proszę podkurować go na tyle, żeby mógł wrócić do pracy — warknął. — To wszystko. Kiedy Aaron był już w stanie opuścić izbę chorych, wydano mu parę drewnianych kul. Zarządca przyglądał się z wyraźną satysfakcją, gdy Sethu i jego kompani kopniakami wytrącali kule z rąk Aarona, kiedy tylko przyszła im ochota na chwilę rozrywki. Aaron nigdy się nie skarżył. Jego oczy płonęły gniewem, ale milczał. Rolfe ponownie skierował go do tkalni. W ciągu niecałego miesiąca stan więźnia pogorszył się do tego stopnia, że kasłał prawie bez przerwy. Więzienny lekarz powiedział zarządcy prosto w oczy, że jeśli Dorai nie dostanie lżejszej pracy, nie przeżyje następnego miesiąca. Rolfe zlecił Aaronowi czyszczenie ubikacji. Ubikacje w więzieniu w Melur były tak zarośnięte brudem, że więźniowie, których obowiązkiem było ich sprzątanie, ogłosili strajk i nie ustąpili wobec żadnych gróźb ani zachęt. — 282 — \$r końcu Rolfe zatrudnił żebraków, którym musiał płacić pięć razy więcej, niż zamierzał, postanowił więc zaoszczędzić - ubikacje sprzątano teraz nie raz w tygodniu, lecz raz w miesiącu. Latryny znajdowały się na samym końcu więzienia. Było to sześć zbitych z desek komórek, z wylanymi cementem dołami w środku. Zbudowano je na potrzeby sześćdziesięciu więźniów, lecz obecnie w Melur przebywało ich siedmiuset. Wydobywający się z latryn odór rozchodził się na całe więzienie. Z odległości kilku kroków widać było tylko ruchomy dywan z much, które z głośnym bzyczeniem łaziły po ekskrementach pokrywających podłogę każdej komórki. Ponieważ nieczystości usuwano raz na miesiąc, wszędzie stały głębokie na kilka centymetrów kałuże moczu. Ubikacje były tak ohydne, że więźniowie woleli załatwiać się na zewnątrz, zostawiając pod ścianami małe wzgórki kału. Zarządca Rolfe wysłał strażnika po płyn antyseptyczny do izby chorych, zmoczył w nim chustkę do nosa, kazał zrobić strażnikowi to samo, po czym, zasłaniając sobie nosy i usta, poszli sprawdzić, jak więzień nr 114 301 radzi sobie w nowej pracy. Znaleźli Aarona siedzącego pod ścianą. Obojętnie wpatrywał się w przestrzeń, kule leżały obok niego. Muchy oblazły jego twarz, oczy, usta i włosy, lecz on nie próbował ich odganiać. Szczotka na kiju, jedyne narzędzie pracy, jakie mu wydano, spoczywała w kałuży moczu. - Zrób coś, żeby natychmiast zabrał się do roboty! — wrzasnął Rolfe. Wściekłość w jego głosie była nieco przytłumiona, ponieważ dolną część twarzy zasłaniał chustką. Strażnik ostrożnie przeszedł między wzgórkami gówna i kopnął Aarona w bok. - Do roboty, skurwysynu! - krzyknął. Ponieważ Aaron nie zareagował, strażnik kopnął go jeszcze raz. Aaron przewrócił się na bok i leżał tak długą chwilę. Potem powoli się podniósł i wyprostował. Następny kopniak — 283 — również nie wywołał żadnej reakcji, więc rozjuszony strażnik skatował więźnia do nieprzytomności. Wtedy obaj mężczyźni, strażnik i zarządca, rozpięli spodnie i oddali mocz na nieruchomo leżącą postać. Kiedy Aaron dochodził do siebie w szpitaliku, zarządca Rol-fe otrzymał polecenie przewiezienia więźnia do Ranivoor. Aaronowi pozwolono porządnie się wykąpać, ogolono mu włosy, prawie zupełnie białe od tysięcy gnid, i wydano czyste ubranie. Teraz był gotowy do przeniesienia w nowe miejsce. 50 Daniel zobaczył Aarona w szpitalu więzienia w Ranivoor. Ogarnął go wielki smutek, który natychmiast ustąpił miejsca wściekłości. Pomieszczenia szpitalne były nowe i czyste, temu nie można było zaprzeczyć, ale nie ulegało też wątpliwości, że ta wychudzona istota ludzka stoi na krawędzi śmierci. Daniel odbył rozmowę z zarządcą więzienia i młodym lekarzem, który odnosił się do starszego kolegi po fachu z wyraźnym podziwem, i we trzech postanowili, że na czas pobytu w Ranivoor Aaron pozostanie pod opieką brata. Przez pierwsze godziny po umieszczeniu w izbie szpitalnej Aaron mocno spał. Oddech miał ciężki, świszczący. Daniel siedział przy jego łóżku i usiłował pozbierać myśli. Długo czekał na tę chwilę i tyle chciał bratu powiedzieć, lecz jego stan przeraził go i kompletnie wytrącił z równowagi. Pragnął powiedzieć Aaronowi, że bardzo go kocha i że cała rodzina niecierpliwie czeka na jego wyjście z więzienia, ale zamierzał także uświadomić mu, że sprawił im wszystkim, a zwłaszcza Chari-ty, mnóstwo bólu. Teraz nie wiedział, co robić. Zdawał sobie sprawę, że musi zmobilizować całą siłę woli i skupić się na utrzymaniu Aarona przy życiu, chociaż w głębi duszy przeczuwał, że te wysiłki najprawdopodobniej pójdą na marne. Jako — 284 — lekarz potrafił przecież ocenić stan pacjenta. Starał się walczyć z obezwładniającą rozpaczą, czuł bowiem, że jeżeli się podda, Aaron nie będzie miał żadnych szans. Nagle zobaczył, że oczy brata są otwarte, i drgnął, porażony malującą się w nich nienawiścią. — Wynoś się stąd... Pozwól mi umrzeć w spokoju... Wypowiedzenie dwóch krótkich zdań okazało się tak wyczerpujące, że chory zaniósł się ciężkim, grzechotliwym kaszlem. Na kawałku płótna, którym Daniel otarł mu usta, pojawiła się krew. Minęła długa chwila, zanim Aaron znowu się odezwał. — Po co tu przyjechałeś? Opuściłeś mnie, więc dlaczego teraz jesteś tutaj? — Nigdy cię nie opuściłem. Appa mnie odesłał. — I dzięki Bogu... Gdyby tego nie zrobił, lizalibyśmy stopy Muthu Vedhara... — Thambi, gdybyśmy zaapelowali do zdrowego rozsądku Muthu, może udałoby nam się zyskać na czasie i uniknąć bitwy... — Uniknąć bitwy! Oszalałeś?! I uważasz pewno, że Brytyjczyków też pozbędziemy się w ten sposób, co?! — Aaron zamknął oczy, starając się opanować nowy atak kaszlu. — Nie powinieneś tyle mówić — rzekł Daniel. — Pójdę już, ale gdybyś czegoś potrzebował, będę w pobliżu. — Dlaczego udajesz, że się o mnie troszczysz? Wynoś się, brzydzę się tobą... Aaron znowu zaczął kasłać. Daniel przywołał gestem więziennego lekarza, który właśnie zajrzał do izby, i obaj ostrożnie napoili chorego usypiającym naparem. Postanowił, że przyjdzie później. Jego obecność wyraźnie drażniła umierającego. Kiedy Aaron zapadł w niespokojny sen, Daniel z wahaniem opuścił szpital. Prawie godzinę przewracał się z boku na bok w tanim zajeździe, który wybrał ze względu na bliskość więzienia. W końcu — 285 — zrozumiał, że nie uda mu się zasnąć, i stanął przy oknie, wychodzącym na brudną, pełną śmieci alejkę. Nie przypominał sobie żeby w dzieciństwie często kłócił się z Aaronem, pamiętał jednak, że nigdy nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Byli zupełnie inni, aż trudno było uwierzyć, że spłodzili ich ci sami rodzice. Ale czy rzeczywiście nie znosili się od początku, czy nie mogli pogodzić się z myślą, że łączą ich więzy krwi? Nie, to niemożliwe. Daniel zawsze kochał młodszego brata, kochał go nawet wtedy, gdy ten nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Aaron nadal go nienawidził, lecz czy oznaczało to, że już nigdy się nie pogodzą? Och, Aaronie, pomyślał ze smutkiem, przez całe życie odmawiałeś mi swojej miłości, ale może jednak uda nam się zapomnieć o dzielących nas różnicach i zacząć od nowa... Tyle mogli zrobić, tyle dać światu, oni dwaj, synowie Salomona. Obaj mieli za sobą liczne podróże, obaj doświadczyli porażki i zwycięstwa... Mogliby być niepokonani... Tak, zamkną' przeszłość, zostawią ją za sobą i razem stawią czoło nowym wyzwaniom, wielkim i małym. Dzięki Ci, Boże, że przywróciłeś mi Aarona, pomyślał Daniel. Twoje ścieżki są niezbadane, ale proszę, daj nam szansę na wspólną przyszłość... Następnego ranka czekał pod więzieniem na otwarcie wysokiej, stalowej bramy. Udało mu się przekonać zarządcę, aby pozwolił mu odwiedzać brata poza oficjalnie ustalonymi godzinami. Przez większą część dnia Aaron spał albo drzemał, a oddech wydobywał się z jego krtani z suchym szelestem, podobnym do tego, jaki wydają rozganiane wiatrem liście. Daniel patrzył na jego wychudzone ciało i z przerażeniem myślał o torturach, którym go poddano. Co oni z nim zrobili?! Co zrobili z silnym, przystojnym chłopcem, który miał w sobie tyle uroku i wital-ności, że wydawało się, iż życie nie może wyrządzić mu krzywdy... Nie złamali jednak jego ducha, co do tego Daniel nie miał najmniejszych wątpliwości. Nie, mogli robić, co chcieli, lecz nie byli w stanie zniszczyć stali, z której Bóg uformował charakter ludzi takich jak Aaron czy Joshua... Co takiego mieli w sobie, — 286 — czym było bijące z nich światło, które usuwało w cień innych? I dlaczego żyli tak krótko? Czy Stwórca naznaczył ich jakimś fatalnym piętnem i właśnie dlatego umierali, gdy zniżali się do poziomu zwyczajnych ludzi? Czy mieli żyć i umierać w aurze bohaterstwa po to, aby na zawsze wydawać się doskonałymi w oczach tych, których napotykali na swej drodze? Późnym popołudniem Aaron otworzył oczy i z trudem skupił spojrzenie na twarzy brata. Nienawiść znowu uderzyła w Daniela jak kamień. Długo milczeli. - Dlaczego nadal tu jesteś? - zapytał w końcu Aaron tak cicho, że Daniel prawie go nie słyszał. - Przyjechałem, żeby cię stąd zabrać, thambi. Zęby cię wyleczyć i oddać rodzinie... - Jakiej rodzinie? - syknął Aaron. - Abraham-chithappa już dawno powiedział mi, co z was za ludzie. Nie chcę was znać... W słabym głosie brzmiała ogromna pogarda. Aaron odwrócił się plecami do brata, powoli i z trudem. Daniel poczuł, że traci nad sobą panowanie. Wiesz, ile wycierpieliśmy? — miał ochotę zapytać. Nie masz pojęcia, przez co przeszliśmy, ty draniu! Wiesz, że amma oszalała, kiedy się dowiedziała, że jesteś w więzieniu? Wiesz, że Rachel nie żyje i dziadek także? Przeżyliśmy straszne chwile, ale ciebie to nic nie obchodzi, prawda?! Nagle, ku swemu wielkiemu przerażeniu, Daniel zrozumiał, że w gniewie wypowiedział te słowa na głos. Natychmiast się opanował. Na miłość boską, nie chciał przecież zabić Aarona... Czy naprawdę nie był w stanie zachować się w stosunku do niego jak należy? Czy wobec brata zawsze musiał popełniać same błędy? Aaron odwrócił się twarzą do Daniela. Jego oczy wydawały się nienaturalnie duże i błyszczące w wymi-zerowanej twarzy. - Co powiedziałeś? - Nic, nic, nie chciałem, przepraszam, thambi, nie chciałem cię zdenerwować... — 287 — - Amma... Rachel... Thatha... — Aaron mówił z bólem, nie spuszczając wzroku z twarzy brata. - Wybacz mi, thambi, jestem takim głupcem... Proszę cię... Będziemy mieli mnóstwo czasu na rozmowę, kiedy poczujesz się lepiej. Teraz nie wolno ci się męczyć... Musisz odpoczywać... - Czy wydarzyło się jeszcze coś? - przerwał mu Aaron. — Co jeszcze przede mną ukrywasz? - Nic, thambi, daję ci słowo... Porozmawiamy później, błagam... - Nie mam już czasu! — rzucił Aaron, ledwo poruszając sinymi, spękanymi wargami. — Gdybym wiedział, gdybym wiedział o tym wszystkim... Przez tyle lat czułem nienawiść do mamy... I do ciebie, anna... a Zbolałe serce Daniela zalała wielka radość, gdy Aaron zwrócił się do niego tytułem przysługującym starszym braciom. Nachylił się i mocno chwycił chudą, kościstą rękę Aarona. - Spokojnie, thambi, musisz odpocząć... — Po policzkach Daniela spływały łzy. — Niedługo znowu będziemy razem, ty, amma i ja... - Co ja zrobiłem... - Aaron zaniósł się gwałtownym kaszlem. - Dosyć, thambi, porozmawiamy później, zaszkodzisz sobie, jeżeli się nie uspokoisz... Proszę, weź lekarstwo... Aaron zdecydowanym ruchem odsunął kubek. - Pozwól mi skończyć, anna. Nie mam dużo siły... Daniel płakał, nie starając się już nawet wycierać łez. - Tylu rzeczy żałuję... — powiedział Aaron. — Teraz niewiele mogę już zrobić, niewiele naprawić... Chciałbym zobaczyć am-mę... Rachel... - Ależ zobaczysz... - Chyba nie, anna. Nie zobaczę mamy ani mojego ukochanego Chevatharu. - Aaron przerwał, lecz po chwili znowu zaczął mówić. — Wiesz, w więzieniu przy życiu trzymały mnie tylko wspomnienia Chevatharu. Obsesyjnie myślałem o naszym domu... Odciąłem się od rodziny, Abraham-chithappa — 288 — postarał się o to, ale Chevathar zawsze był ze mną, dodawał mi sił... To śmieszne, że ciągle uciekałem z miejsca, które stało się najważniejsze w moim życiu, nie sądzisz? Głos chorego ucichł. Aaron wyraźnie tracił siły. Odetchnął głęboko. — Dziwne, że zawsze uświadamiamy sobie, co jest dla nas najistotniejsze, gdy jest już za późno - podjął, nie zważając na protesty Daniela. - Może w ten sposób Bóg przypomina nam, jacy jesteśmy słabi i bezużyteczni... Długi atak kaszlu zatrząsł wychudzonym ciałem. Daniel pośpiesznie podał choremu środek usypiający. Nie mógł pozwolić, aby Aaron zmęczył się jeszcze bardziej. Po paru chwilach udręczona twarz jego brata straciła wyraz napięcia, powieki opadły. Daniel poczuł ulgę, lecz nagle Aaron otworzył oczy. — Powinieneś tam wrócić, anna — szepnął. — Powinieneś zabrać rodzinę do Chevatharu, bo tam jest nasze miejsce. Nie powtarzaj moich błędów... Może nie jesteś do mnie podobny, ale jesteś ostatnim z nas... Chory przespał resztę dnia. Daniel poprosił zarządcę, żeby wolno mu było spędzić noc w szpitalu, u boku brata, i otrzymał zgodę. Leżał spokojnie, wsłuchując się w ciężki oddech Aarona i modląc się o jego zdrowie. Nad ranem zapadł w drzemkę. Wydawało mu się, że słyszy głos brata, wypowiadający imię „Jayanthi", i że widzi młodą, piękną kobietę o oczach tak czarnych, że wchłonęły światło jak przepastna studnia, zbliżającą się do Aarona... Kiedy obudził się rano, Aaron nie żył. Na jego twarzy malował się spokój i cień uśmiechu. 51 Kilka kilometrów przed Chevatharem jadący bryczką Daniel ujrzał roztaczający się wokół krajobraz, który zachował we wspomnieniach. Droga przecinała czerwoną glebę granatowo- — 289 — czarnym pasem, małe grupki chat wydawały się wyrastać wprost z żywej ziemi, przesłonięte ciemną zielenią liści palm kokosowych i oliwkową barwą orzechów areki. Chłonął wzrokiem znajome szczegóły i czuł, jak jego serce topnieje w ogniu głębokich uczuć. Boże, jak mogłem tak długo tu nie wracać, powtarzał w myślach. Aaron miał rację, nasze miejsce jest w Chevatharze. Wychylił się z bryczki, starając się zobaczyć i na nowo utrwalić w pamięci wszystko, co miał przed sobą. Ten usiany skałami i plamami różnych odcieni zieleni krajobraz odznaczał się pięknem, którego nie można było przypisać nostalgii. Ręka Boga ozdobiła to szczególne dzieło także bardziej intensywnymi barwami — tu i ówdzie z kolorami ziemi kontrastowała czerwień koralowego drzewa, żółty płomień szczodrzeńca, miękki fiolet jakarandy, intensywny oranż liści innego krzewu. Każdy nowy widok wywierał na Danielu silniejsze wrażenie niż podziwiany chwilę wcześniej. — Odzyskam dla ciebie Chevathar, Aaronie — obiecał uroczyście. - Odzyskam go dla nas wszystkich. Przykro mi tylko, że zdecydowałem się dopiero teraz... Często zastanawiał się, czy powrót do Chevatharu nie jest przypadkiem lekarstwem, jakiego najbardziej potrzebuje matka. Wrócił myślą do dni bezpośrednio po śmierci brata. Kiedy przyjechał do Nagercoil, nie powiedział Charity o śmierci Aarona, nie był bowiem pewny, czy matka zdoła znieść tę wiadomość. Zapytała go, jak czuje się Aaron, on zaś odpowiedział, że nic mu nie dolega. Wydawało się, że słowa Daniela usatysfakcjonowały Charity. Trzy dni później, gdy Daniel szykował się do wyjścia do pracy, zatrzymała go w progu. - Tej nocy śniło mi się, że Aaron jest ze swoim ojcem w niebie — przemówiła dziwnie spokojnym, pozbawionym wyrazu głosem. - Jesteś dobrym synem, Danielu, ale nie powinieneś mnie okłamywać. Daniel milczał, porażony siłą jej intuicji. Obawiał się, że Charity przeżyje kolejne załamanie, wyglądało jednak na to, ze — 290 — wycierpiała już tyle, iż zapas jej emocji całkowicie się wyczerpał. Bolał go widok jej pustych oczu, jej brak zainteresowania wnukami i życiem rodziny, lecz jednocześnie czuł ulgę na myśl, że matka nie zrobi sobie krzywdy. Tygodnie mijały i stan Charity się nie pogarszał, więc Daniel zaczął planować podróż do Chevatham. Meenakshikoil, do którego dotarł w krótkiej godzinie zmierzchu, zupełnie go zaskoczyło. Promienie światła bijącego z ruchliwego targowiska warzywnego ukazały oczom Daniela miasto, które bardzo się rozrosło. Przy drodze znajdowały się dwie szkoły, których w czasach Daniela jeszcze nie było, niedawno wybudowane więzienie i mnóstwo sklepów. Wreszcie dotarli do starego mostu, prowadzącego do Chevatharu. Daniel starał się zapamiętać każdy obraz, zapach i dźwięk. Wioska wyglądała właściwie tak samo... Pojawiło się tu kilka nowych ceglanych domów, w powietrzu unosiło się więcej kurzu... Zbieranina kundli oszczekiwała przez chwilę bryczkę, zaraz jednak minęli Anaikal i akacjowy gaj, nad którym jak zawsze unosił się odór odchodów. Daniel zauważył, że świątynia Murugana została odnowiona. Jeszcze parę minut i zatrzymali się przed Dużym Domem. Daniel rozejrzał się niepewnie. Miał wrażenie, że aura wital-ności i dostojeństwa, która w jego wspomnieniach otaczała stary dom, zniknęła bez śladu. Wielkie drzewa neem i deszczowe, grupa wysokich palm i rosnące za domem drzewo tekowe — wszystkie odcinały się ostro od szarego nieba, ponure jak duchy, grożące domowi, który kiedyś osłaniały. Nawet w zamierającym świetle dnia Daniel widział, że dom jest w fatalnym stanie. Dach był dziurawy, okiennice zwisały bezwładnie z zawiasów, na dziedzińcu leżała gruba warstwa suchych liści i śmieci. Powoli obszedł dookoła pozbawiony życia dom. Nagle z gęstniejącego mroku wyskoczył jakiś cień i Daniel — 291 — w ostatniej chwili uskoczył na bok przed warczącym psem. Podniósł kamień i rzucił nim w kundla, który uciekł, głośno skowycząc. W końcu Daniel stanął przed drzwiami i zapukał. Dobijał się przez kilka minut, zanim z wnętrza dobiegł go słaby, przestraszony głos. - Kto tam? Przez całą podróż Daniel z wściekłością i zdumieniem zastanawiał się nad przyczyną perfidii stryja. Aaron nie wyjawił bratu całej prawdy, lecz nietrudno było się domyślić, co zaszło. Dlaczego Abraham tak postąpił? Dlaczego on i jego żona nastawili Aarona przeciwko rodzinie? Daniel mógł z łatwością wyobrazić sobie etapy tej pełnej nienawiści kampanii, ale szczegóły były teraz nieistotne. Liczyło się jedno — Abraham i Kaveri zatruli umysł Aarona wymyślonymi historiami o tym, jak to Charity i Daniel porzucili Chevathar i ziemię przodków dla wygodnego życia w Nagercoil, skazując jego samego na ubóstwo i zapomnienie. Duma Aarona zrobiła resztę i to wystarczyło. Ani Daniel, ani Charity nie żądali niczego od Abrahama, nie robili mu nawet wyrzutów, kiedy nie wywiązywał się z przysyłania im tej marnej sumy, którą im obiecał. Dlaczego Aaron nie sprawdził, jak jest naprawdę... Daniel pomyślał teraz o ostatnich słowach brata. Czy Aaron chciał, żeby jego najbliżsi wrócili do zrujnowanego domu? A może nie było go tu tak długo, że nie widział Chevatharu w obecnym stanie? Wygląd Abrahama Dorai także bardzo zaskoczył Daniela. Stryj zawsze był chudy, ale teraz kości wprost sterczały z jego twarzy i klatki piersiowej. Ubrany tylko w poplamione dhoti, sprawiał wrażenie biedaka z najgorszej dzielnicy Meenakshi-koil. Długą chwilę nerwowo mrugał oczami, nie poznając Daniela, lecz w końcu jego usta rozciągnęły się w dziwnym grymasie. - Daniel-thambi, to naprawdę ty? Vaango, vaango... Zawołał żonę i podszedł bliżej, aby powitać bratanka. Zaraz potem w progu pojawiła się Kaveri, witając Daniela równie wylewnie jak jej mąż. Potem wszyscy troje zerkali na siebie, nie — 292 — bardzo wiedząc, co zrobić. Daniel ze zdumieniem spostrzegł, że Abraham i Kaveri stali się do siebie bardzo podobni — ich rysy osiadły i ułożyły się w identyczne linie, jakby wykonano je i tej samej formy. Pamiętał, jacy byli kiedyś - Kaveri niska, pulchna, o jasnej skórze, Abraham wysoki, bardzo szczupły i ciemny. Teraz oboje mieli pomarszczone twarze i siwe włosy. Danielowi przyszło do głowy, że może zawdzięczają obecne podobieństwo długiemu, bezdzietnemu małżeństwu, i o mały włos nie roześmiał się głośno. Opanował się szybko, wiedząc, że w ich postępowaniu nie było nic zabawnego. Poprzez swoją chciwość i egoizm doprowadzili do rozdźwięku w rodzinie, splamili honor Salomona, pośrednio spowodowali śmierć Aarona i chorobę umysłową jego matki. Daniel niechętnie zgodził się zostać na noc, odmówił jednak poczęstunku, prosząc jedynie o szklankę wody. Kaveri przyniosła mu dzban maślanki i wyszła, aby przygotować dla niego pokój. Daniel wypił napój na werandzie, jak często robił to jego ojciec, i w milczeniu słuchał narzekań Abrahama. Wszystkie wioski zostały sprzedane lub zabrane przez rząd na poczet niepłaconych podatków i teraz do Abrahama należało tylko trzydzieści akrów ziemi w Chevatharze oraz niewielka wioska na północy. Dlatego nie wysyłał Charity regularnych spłat oraz uzgodnionej liczby koszy owoców mango i ryżu. - Źli z was ludzie — odezwał się Daniel. — Widziałem się z Aaronem. Przed śmiercią powiedział mi o wszystkim. Kaveri, która właśnie stanęła na progu werandy, zaniosła się głośnym łkaniem. - Och, biedny, biedny chłopiec! Kochaliśmy go z całego serca, opiekowaliśmy się nim, a teraz już go nie ma! Niech Bóg zlituje się nad jego duszą! Kiedyż skończą się nasze cierpienia... Tyle bólu, i to mimo tylu poświęceń... - Jeżeli coś poświęciliście, to wyłącznie dla własnego zysku — przerwał jej Daniel zimnym głosem. -Jeżeli choćby połowa tego, czego się dowiedziałem, jest prawdą... — 293 — To wystarczyło. Stryj i jego żona, ze łzami spływającymi p0 pobrużdżonych twarzach, schylili się do jego stóp. Daniel zerwał się, przerażony i wstrząśnięty. Błagali go o wybaczenie powtarzając, że jedynie długi i ubóstwo zmusiły ich do niegodnych postępków. Noc dawno już zapadła, ściągając do światła lampy moskity i inne owady, a oni jeszcze tłumaczyli się ze swoich przewin. Daniel słuchał, najpierw wściekły, potem pełen współczucia. Litował się nad ich nieszczęsnym życiem, niepewnością i chciwością, które nie dawały im ani chwili spokoju. Wreszcie przerwał im i oznajmił swoją decyzję. Początkowo myślał, że należy ich przykładnie ukarać, lecz teraz zmienił zdanie. Zapłaci im trzy tysiące rupii, dokładnie tyle, ile jego matka i on dostali od nich za dom i ziemię, muszą jednak na zawsze wynieść się z Chevatham. Staruszkowie rozpłakali się na jego słowa, więc Daniel jeszcze raz złagodził wyrok, dokładając do rekompensaty pieniężnej dwa akry pod uprawę ryżu i palm kokosowych. Mogli także wybudować sobie mały domek w wiosce na północ od Chevatharu. — Okazałem wam więcej litości niż wy mojej matce i mnie -powiedział, zanim pozwolił im odejść. — W Bogu pokładam nadzieję, że powziąłem właściwe postanowienie. Następnego ranka wstał wcześnie. Odgłosy budzącego się dnia odnowiły w nim wrażenie, że wreszcie wrócił do domu. Poszedł w kierunku misji i długo ze smutkiem patrzył na zgliszcza kościoła. Na cmentarzu spędził sporo czasu przy grobach ojca i Paula Ashwortha. Nie myślał o niczym konkretnym, łowił tylko uchem szelest liści palmowych, poruszanych wiatrem, i głęboki szum morza, uderzającego o pustą plażę. Otoczyły go wspomnienia, epizody z historii rodzinnej, które najmocniej wyryły się w jego pamięci, a on pozwolił, żeby ogarnęły go wielką falą. Kiedy się w końcu podniósł, poczuł, że dawne triumfy i tragedie rodu Dorai zupełnie go wyczerpały. Przywołanie wspomnień było jednak konieczne i pomogło mu podjąć decyzję. Teraz nie miał już cienia wątpliwości, co musi zrobić. — 294 — 52 Daniel Dorai miał trzydzieści pięć lat i był jednym z najbogatszych ludzi w Nagercoil, kiedy postanowił ponownie zapuścić korzenie w ziemi przodków. Jego rodzina, z wyjątkiem Charity, która nie opowiadała się ani za, ani przeciw tej decyzji, była zaniepokojona tą nową obsesją. Lily i Ramdoss, szwagier Daniela, otwarcie mu oznajmili, co myślą o planowanym kroku. - W Chevatharze zawsze mieszkał jakiś Dorai — odparł Daniel. - Mój ojciec i brat nie żyją, pora więc, żebym ja tam wrócił. Stałem się obcy na swojej własnej ziemi i pragnę ją znowu poznać. Próbowali wszystkiego, żeby nakłonić go do zastanowienia, lecz wkrótce zrozumieli, że się nie ugnie, i dali mu spokój, nie tracąc nadziei, że zajmie się pracą i zapomni. Stało się jednak inaczej. Chociaż minęło parę lat, zanim Daniel ostatecznie wrócił do Chevatharu, jego decyzja pozostała niezłomna. Na razie jego uwagę zajmowały codzienne problemy. Musiał czuwać nad przedsiębiorstwem, które rozwijało się w błyskawicznym tempie, taktownie załatwiać prośby mniej majętnych krewnych i przyjaciół i dbać o odpowiednie wychowanie oraz wykształcenie dzieci własnych i Rachel. Stanął też wobec konieczności wydania za mąż Miriam. Rozpieszczona siostra Daniela z trudem przebrnęła przez szkołę średnią, z przyjemnością opowiadając wszystkim, którzy chcieli słuchać, że jej życie legło w gruzach i jeżeli zostanie starą panną, to będzie wiedziała, kogo winić za ten stan rzeczy. W trudnych dla rodziny dniach Miriam wykazała się wystarczającym rozsądkiem, aby nie manifestować wiecznego niezadowolenia, a kiedy rok żałoby po Aaronie dobiegł końca, Daniel zajął się szukaniem właściwego kandydata na męża dla siostry. Martwił się, że Charity nie zechce zaangażować się w tę sprawę, okazało się jednak, że niepotrzebnie — matka wprawdzie nie wzięła na swoje barki całej odpowiedzialności, jak — 295 — uczyniłaby to dawniej, ale okazała żywe zainteresowanie. P0 przejrzeniu kilkudziesięciu propozycji, jako że nie brakowało rodziców gotowych ożenić syna z siostrą doktora Dorai, Cha-rity i Daniel wybrali pewnego młodego adwokata, odrzucając oferty potomków rodów posiadających wielkie majątki ziemskie. Rodzina Arula była dosyć zamożna, ale Danielowi podobało się, że młody człowiek ze wszystkich sił stara się samodzielnie zrobić karierę. Wydał siostrę za mąż, nie szczędząc pieniędzy na wspaniałe wesele, które trwało prawie miesiąc. Poza tradycyjnymi darami i pieniędzmi panna młoda wniosła w posagu nowiuteńkiego forda model T. Mimo licznych obowiązków, które zatrzymywały Daniela w Nagercoil, często jeździł do Chevatharu. Po pewnym czasie mieszkańcy przestali sobie nawet pokazywać palcami jego żółtego oldsmobila, sunącego zakurzonymi uliczkami. Podczas tych wypadów Danielowi zawsze towarzyszył Ramdoss oraz daleki kuzyn Charity, Santosham, który pomógł wybudować fabrykę, gdzie obecnie produkowano leki i kosmetyki. Trzech mężczyzn cierpliwie rozmawiało z rodzinami, posiadającymi niewielkie działki ziemi w Chevatharze i najbliższej okolicy, i negocjowało kupno. Zwykle rolnicy chętnie sprzedawali ziemię, ponieważ doktor Dorai proponował cenę prawie dwukrotnie wyższą od rynkowej. W wielu wypadkach Daniel odzyskiwał w ten sposób dawną własność Salomona. Pod koniec 1918 roku miał już czterysta dwadzieścia siedem akrów w Chevatharze i Meenakshikoil. Pierwszego dnia 1919 roku napisał do głów wszystkich rodzin klanu Dorai w sumie sto dwadzieścia trzy listy, wszystkie zawierające tę samą, nieskomplikowaną propozycję - Daniel chciał założyć rodzinną osadę w Chevatharze. Gotów był dać każdemu zaproszonemu do uczestnictwa w tym projekcie jeden akr ziemi za jedną piątą wartości rynkowej, ci zaś, którzy chcieliby zagospodarować większy obszar, mogli dokupić więcej. Stawiał tylko jeden warunek: jego krewni mieli się osiedlić — 296 — w Chevatharze przynajmniej na okres życia pokolenia, a gdyby ich spadkobiercy chcieli potem sprzedać ziemię, musieli szukać nabywców w rodzinie. Po kilku ponagleniach otrzymał osiemdziesiąt osiem pozytywnych odpowiedzi. Pozostali albo myśleli, że to jakiś żart, albo po prostu nie byli zainteresowani. Pojawiło się mnóstwo pytań, kwestii do wyjaśnienia, prawdziwa góra szczegółów, ale doktor Dorai z gorliwością neofity rozwiązał wszystkie problemy. Potem zajął się koniecznymi przygotowaniami. Zatrudnił asystentów, którzy mieli w jego zastępstwie prowadzić klinikę w Nagercoil i fabrykę, 1 wyznaczył datę przeprowadzki - za dwa lata, 27 września, w dzień urodzin Aarona. Podczas następnego pobytu w Chevatharze rozpoczął budowę swojego domu w tym samym miejscu, gdzie stał Duży Dom. Z natury skromny Daniel tym razem postanowił wznieść najbardziej imponującą rezydencję w talluka, być może nawet w całym okręgu. - Chwała rodu Dorai zbyt długo była przyćmiona — oznajmił Santoshamowi i Ramdossowi. - Chcę mieć dom, który przetrwa sto lat i będzie trwałym pomnikiem mojego ojca i brata. Z Dużego Domu postanowił zachować tylko pokój Salomona. 53 Zmarniała akacja na brzegu bagniska rzucała rzadki, słaby cień. Santosham siadywał pod nią od sześciu miesięcy, nadzorując wysiłki dwustu ludzi, którzy od świtu do zmierzchu pracowali przy budowie „tysiącletniego domu" Daniela Dorai, tak bowiem nazwali jego nową siedzibę miejscowi. Santosham był drobnym, pogodnym mężczyzną o wielkim, niekształtnym nosie i jednym z pierwszych beneficjentów rodowej obsesji Daniela. Santosham ukończył studia inżynieryjne, lecz jakoś ni- — 297 — gdy nie pracował w swoim zawodzie, a podstaw budownictwa nauczył się od przedsiębiorcy budowlanego z Nagercoil. Charakteryzował się elastycznym podejściem do życia i chociaż miał średnio solidne pojęcie o wylewaniu stropów i odpowiedniej gęstości betonu, nie bał się ciężkiej pracy i potrafił wynajdywać zaskakujące rozwiązania pozornie niemożliwych do rozwikłania problemów. Daniel był dosyć zadowolony z efektów prac, które dotychczas zlecał Santoshamowi, i bez wahania powierzył mu budowę nowego domu. Kiedy Daniel zdecydował się już, gdzie powstanie dom i kto będzie go budował, odwiedził Madras, aby wybrać architekta. Przeprowadził rozmowy z dwudziestoma trzema chętnymi, zanim zatrudnił Colina Snowa, przedstawiciela trzeciego pokolenia uczniów Mad Manta, ekscentrycznego twórcy stylu indo-saraceńskiego, swoistego połączenia indyjskiego baroku z angielskim zdrowym rozsądkiem. Bogactwo wspomnianego stylu wymagało jednak tak ogromnych pieniędzy, że nawet znaczna fortuna Daniela raczej nie wystarczyłaby na pokrycie kosztów. Wobec tego obaj z architektem zdecydowali się na coś trochę mniej imponującego. Przez tydzień przemierzali miasto w poszukiwaniu odpowiedniego modelu, aż wreszcie wybrali jeden z pięknych, otoczonych ogrodami domów, stojących na brzegu rzeki Adyar. Daniel zdeponował uzgodnioną sumę i zaprosił Snowa do jak najszybszego złożenia wizyty w Chevatharze. Architekt przybył kilka dni później i obejrzał działkę przeznaczoną pod budowę monumentalnego domu: siedemnaście akrów nad rzeką, razem z miejscem, gdzie znajdował się Duży Dom. Od razu wynikł pewien problem, okazało się bowiem, że na przestrzeni lat rzeka Chevathar zmieniła nieco bieg i teraz spory kawał ziemi, na którym Snów miał budować, był podmokłym siedliskiem moskitów. Snów orzekł, że dobrze byłoby znaleźć inną działkę, ale Daniel zdecydowanie odrzucił tę propozycję, nie chciał też rozważyć budowy mniejszego domu. Wskazów- — 298 — lii, jakie przedstawił architektowi, były jasne — poprzez budowlę wyrazić nieugiętego ducha rodu Dorai i pokazać jego wielkość całemu światu. Snów chlubił się umiejętnością włączania elementów naturalnego otoczenia do projektu, zabrakło mu jednak pomysłu, co można by zrobić z bagnem. Architekt i budowniczy zastanawiali się nad możliwością umocnienia fundamentów palami, co nadal było stosunkowo nowym rozwiązaniem w budownictwie, lecz w końcu obaj uznali, że nie będzie to dobre rozwiązanie. Chcąc je przyjąć, musieliby przywozić prawie wszystkie materiały, z wyjątkiem cegły, ze stolicy okręgu lub nawet z dalej położonych miejscowości. W końcu Santosham wpadł na pomysł, w którym zamanifestował się cały jego spryt. Mieli wykopać dużo płytkich studzien i połączyć je siecią kanałów, którymi woda miała ściec w zagłębienia, potem zaś wybrać wodę i napełnić studnie piaskiem, drobnymi kamieniami i kawałkami dachówek. Kiedy ogniste słońce wysuszy pełne studzienki, położą na nich fundamenty. Uznanie Snowa dla Santoshama natychmiast wzrosło, ponieważ budowniczy zaproponował dokładnie to, co sto lat wcześniej uczynili szkoccy inżynierowie w celu osuszenia bagniska, na którym stał teraz wspaniały kościół Św. Andrzeja w Madrasie. Gdy Snów opowiedział o tym Santoshamowi, ten spojrzał na niego ze zdumieniem. Nigdy nie widział kościoła św. Andrzeja i nie miał pojęcia, jaką metodą się posłużono, przygotowując grunt pod jego budowę. Prace posuwały się powoli i siedem miesięcy po ich rozpoczęciu Santosham miał dopiero osiemdziesiąt studzienek, czyli niewiele ponad połowę. Daniel zaczynał się niecierpliwić, zatrudnił więc jeszcze dwustu ludzi, ale robota była ciężka i skomplikowana. Robotnicy, ubrani tylko w skąpe przepaski biodrowe, pracowali do pasa zanurzeni w wodzie. W miarę pogłębiania studzien woda podchodziła coraz wyżej, aż w końcu zakrywała ich zupełnie. Mimo to nadal kopali, wstrzymując — 299 — oddech i zanurzając się pod powierzchnię. Miesiące mijały i nic nie wskazywało na to, aby wysiłki czterystu ludzi miały osuszyć bagna. Santosham często załamywał ręce. Jednak wreszcie, pod koniec dziewiątego miesiąca, ziemia zaczęła obsychać i budowniczy odetchnął z ulgą. Świergot wróbli, krakanie wron i mynah zagłuszył teraz nowy dźwięk — rytmiczne stuk-stuk-stuk prymitywnych młotków, którymi zatrudnione kobiety pracowicie rozbijały głazy na malutkie kawałki, potrzebne do budowy. Z pieców do wypalania cegieł buchał dym, na teren codziennie wjeżdżały zaprzężone w bawoły wozy ze świeżym transportem wszelkiego rodzaju materiałów budowlanych. Po położeniu fundamentów mury rosły bardzo szybko. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, kiedy nagle, w czasie jednego ze swoich krótkich pobytów w Cheva-tharze, Daniel pokłócił się z architektem. Parę tygodni wcześniej odwiedził sąsiednie księstwo Mysore i tam bardzo spodobały mu się bogato zdobione, strome daszki nad oknami i drzwiami książęcych bungalowów. Zażyczył sobie, aby Snów włączył te detale do projektu, lecz zachwycony opracowanymi przez siebie liniami budynku Anglik z punktu odmówił. — Doktorze Dorai, musi pan zrozumieć, że chociaż jest to pański dom, muszę mieć całkowitą kontrolę nad modelem, który pan zaaprobował, gdyż inaczej nie mogę pracować. Jeżeli chce pan mieć wspaniały dom, musi mi pan pozwolić działać samodzielnie. Daniel zamyślił się i popatrzył na architekta. — Dziękuję za wszystko, co pan zrobił, ale mój dom ma wyglądać tak, jak ja tego chcę - powiedział spokojnie. - Inaczej nic z tego nie będzie. Tego samego dnia Snów wyjechał, przeklinając upartego klienta. Jego gniew trochę złagodziła szczodra odprawa. Zaskoczony Santosham dowiedział się, że teraz on czuwa nad wy- — 300 — konaniem projektu i budową. Po paru dniach okazało się, że rnożłiwości Santoshama są mimo wszystko ograniczone. Zakończywszy budowę wiełkiej sypialni, odkrył, że zapomniał 0 Wybiciu otworów okiennych. W czasie którejś wizyty Daniel obszedł cały dom i wreszcie przystanął przed pięknym frontowym portalem. Długo przyglądał się lśniącym kolumnom z marmuru z Pallavaram oraz oknom w głębokich wykuszach, potem zaś odwrócił się do Santoshama, który nerwowo chodził za nim krok w krok. - Ośle, budujesz ten dom od półtora roku i tylko popatrz, co zrobiłeś! - krzyknął. - Co takiego, anna? - Zapomniałeś o frontowych drzwiach! - Przecież zawsze wchodzimy bocznym wejściem, anna... - Więc jaki masz plan, idioto?! Chcesz odwrócić dom o dziewięćdziesiąt stopni?! - Nie, anna. Zaraz zajmę się tymi drzwiami. - Mam nadzieję! Przyślę ci kogoś do pomocy. Po tygodniu do Chevatharu przybył kolejny angielski architekt, tym razem z Mysore. Samuel Brown wybudował kilkanaście bungalowów z charakterystycznymi daszkami nad drzwiami i oknami, które tak przypadły do gustu Danielowi. Prace potoczyły się szybciej niż dotąd. Brown otrzymał polecenie zaprojektowania odpowiedniego ogrodu. W okolicy, gdzie dominującymi elementami krajobrazu były kurz i skały, postanowił stworzyć morze zieleni i intensywnych kolorów, które otaczałoby dom. Wytyczył ogromny trawnik z małymi kępami bugenwilli, tryskającymi w górę jak różowo-biała piana, oraz żółtych pnących róż. Zasadził żywopłot z kazuaryn i obsadził barwną roślinnością kilka starych banianów, pipal i neem, które przetrwały długie lata zaniedbania. Niektóre z tych gigantów otrzymały tylko płotki z hibiskusów i krotonów, w cieniu innych ustawił żeliwne ławki i stoliki. Tu i ówdzie kazał usypać pagórki czerwonej ziemi — 301 — Chevatharu i ozdobił je muszlami, kwitnącymi krzewami rzeźbami i fontannami. Jeszcze przed rozpoczęciem budowy armia ogrodników przystąpiła do porządkowania dawnych gajów mangowych. Po długotrwałym przycinaniu, odchwaszczaniu, użyźnianiu i przesadzaniu nowy dom otrzymał elegancki kołnierz z cheva-tharskich mango odmiany neelam, szeroki na dwa akry i długi na sześć, biegnący wzdłuż półokrągłej tylnej werandy i wypełniający teren między domem i rzeką. Pośrodku trawnika przed domem z wielką ostrożnością zasadzono duże drzewo mango. Naczelny ogrodnik miał otoczyć je szczególną opieką. Daniel surowo mu przykazał, aby mango było zawsze zdrowe i piękne. Ogrodnik potraktował to polecenie bardzo poważnie, zwłaszcza że w razie niepowodzenia groziła mu utrata pracy. Co drugi dzień osobiście mył setki liści mangowca, owoce wycierali i polerowali jego pomocnicy, a dwóch małych chłopców z wioski odganiało od nich wiewiórki i wrony. 54 Na przedmieściu Meenakshikoil, u początku ulicy, przy której zaczynały się sklepy, znajdował się duży teren, pokryty grudkami czerwonej ziemi i kępkami wyschniętej trawy. Połowę placu zajmowało boisko szkolne. Prawie codziennie rozbrzmiewały tam okrzyki uczniów, którzy usiłowali sprawnie przeprowadzić po nierównościach krążek hokejowy. Pewnego wieczoru Ramdoss, Santosham i Daniel wsiedli do oldsmobila i pojechali do miasta. Kiedy mijali boisko do hokeja, Daniel spostrzegł ognisko, płonące obok jednej z bramek. Wokół ognia stała duża grupa chłopców w bieliźnie. Zaskoczony tym widokiem Daniel kazał się szoferowi zatrzymać i wysłał Santoshama, aby się dowiedział, co się dzieje. Santosham wrócił z jednym z uczniów. Chłopak był wpraw- — 302 — Jzle trochę onieśmielony obecnością Daniela, ale pewnie j spokojnie odpowiedział na jego pytania. Wyjaśnił, że on i jego koledzy odmówili pójścia do szkoły i spalili ubrania na apel Gandhi-thatha. - O co w tym wszystkim chodzi? — zwrócił się Daniel do Ramdossa. - To najnowszy pomysł Gandhiego, anna, tak zwany Ruch Obywatelskiego Nieposłuszeństwa - odparł Ramdoss. Po śmierci Aarona niechęć Daniela do polityki pogłębiła się do tego stopnia, że nie chciał nawet czytać gazet. Ramdoss informował go o wszystkich ważniejszych wydarzeniach. Osobowość i działalność Gandhiego były w tym czasie na tyle znane, że Daniel o nim słyszał, jednak jego wiedza o Ruchu Obywatelskiego Nieposłuszeństwa była bardzo skromna. Ramdoss szybko przedstawił mu jego wytyczne. Gandhi obiecał, że w ciągu roku uwolni kraj od brytyjskiego panowania, i wezwał rodaków do zaprzestania wszelkiego rodzaju współpracy z Brytyjczykami. Uczniowie i studenci mieli przestać uczęszczać do szkół, prawnicy zbojkotować udział w procesach sądowych, ubrania zagranicznego pochodzenia należało spalić, sprzedające alkohol bary pikietować. - I on się spodziewa, że jego polecenia zostaną spełnione? -zapytał z powątpiewaniem. - To już się dzieje, anna. Ten chłopiec jest żywym dowodem powodzenia akcji. - Czy wiesz, dlaczego to robisz? - Daniel zwrócił się poważnie do ucznia. - Musimy bojkotować szkołę i zagraniczne ubrania, aiyah — rezolutnie odpowiedział chłopak. - Masz razem z kolegami natychmiast wrócić do szkoły -rozkazał Daniel. - Bez wykształcenia będziecie zwykłymi obibokami. Nie czekając na dalszy ciąg wydarzeń, wsiadł do wozu i kazał szoferowi ruszać. — 303 — — Muszę powiadomić o tym tahsildara — oświadczył z irytacją. — To po prostu oburzające! Mam nadzieję, że Narasimhan podejmie odpowiednie kroki. P.K. Narasimhan, tahsildar, był człowiekiem, dla którego Daniel zawsze miał dużo czasu. Wychowany w rodzinie uczonych z Tanjore, Narasimhan posiadał encyklopedyczną znajomość filozofii i literatury klasycznej, a poza tym był doskonale zorientowany w sytuacji politycznej. Z rozmowy z Narasimha-nem zawsze można było dużo wynieść. Kiedy Daniel zakładał kolonię, tahsildar chętnie służył mu pomocą, lecz tym razem, gdy Daniel zażądał, aby położył kres wagarom, oświadczył, że jest bezradny. Narasimhan świetnie znał angielski i często przechodził na ten język w rozmowie, szczególnie wtedy, gdy zależało mu na jasnym sformułowaniu myśli. Początkowo Daniel uważał ten nawyk za denerwujący, ale z czasem do niego przywykł. — Rząd nie chce, abyśmy robili coś w tej sprawie - rzekł Narasimhan. - Obawia się zastosować represje, zwłaszcza teraz, po oburzających posunięciach Dyera w Pendżabie, w Ogrodzie Dżalianwala. — Przecież Pendżab jest na drugim końcu świata — zaoponował Daniel. - Dlaczego nie możemy zmusić naszych chłopców, żeby normalnie chodzili do szkoły? — Anna, Meenakshikoil nie jest jedynym miejscem, gdzie zachodzą zmiany. - Ramdoss westchnął. — Cały kraj jest w stanie wrzenia. Ludzie nie domagają się tylko kilku reform, chcą znacznie więcej. Żadna z ostatnich propozycji rządu, ani ustawy Rowlatta, ani zalecenia komisji Huntera, nie została dobrze przyjęta... - Niestety, to prawda — powiedział tahsildar. - Według ostatnich doniesień ponad dziewięćdziesiąt tysięcy uczniów i studentów opuściło szkoły, na rogu każdej ulicy płoną stosy — 304 — zachodnich ubrań. Nie da się tego powstrzymać. Możemy jedynie mieć nadzieję, że z czasem fala protestów sama opadnie. - Ale Ramdoss twierdzi, że Gandhi chce w ciągu roku wygonić Brytyjczyków z Indii — zirytował się Daniel. _ Tak mówi. — Tahsildar pokiwał głową. — Cóż, nawet pan Gandhi nie zawsze dostaje to, czego pragnie... Myślę jednak, że jego metody wydadzą ci się interesujące. - Tak sądzisz? - mruknął Daniel. - Jeżeli masz trochę czasu, chętnie porozmawiam o nich z tobą przy kawie. Daniel skinął głową. Santosham odszedł zająć się papierkową robotą, która sprowadziła ich do biura tahsildara, a Ramdoss i Daniel usiedli na twardych drewnianych krzesłach. Narasimhan kazał służbie przynieść kawę. - Znacie historię mojego imiennika w Bbagawatgicie? Daniel z grubsza znał tę opowieść, nie rozumiał jednak, co mogłaby mieć wspólnego z Gandhim. Na szczęście nigdzie mu się nie spieszyło, a tahsildar był wspaniałym gawędziarzem. - Narasimhan jest jedną z awatar boga Wisznu, prawda? - Bardzo dobrze — pochwalił tahsildar. — Właśnie w ten sposób narodził się Narasimhan. Urodzony pod nieszczęśliwą gwiazdą Hiranyakashipu, zaczął tahsildar, był człowiekiem o wybujałej ambicji. Pragnął być niekwestionowanym władcą trzech światów, niezwyciężonym w bitwie, lecz nade wszystko pożądał nieśmiertelności. Aby osiągnąć wymarzone cele, przez wiele lat korzył się przed Brahmą. Mrowiska i chwasty rosły wokół niego, zasłaniając go powoli, a on wciąż siedział, pogrążony w medytacji na górze Mandara. Był tak pełen poświęcenia i tak skupiony na pokucie, że Brahma nie widział innego wyjścia, jak tylko obdarzyć go wszystkim, czego pragnął. Ale Hiranyakashipu naprawdę chciał tylko jednego: nieśmiertelności. Stwórca trzech światów powiedział, że nie może spełnić jego prośby, ponieważ sam nie — 305 — jest nieśmiertelny, jest jednak w stanie zabezpieczyć go przed wszystkim, co mogłoby spowodować jego śmierć. Hiranyakashipu starał się przewidzieć absolutnie wszystkie sytuacje, które mogłyby przynieść mu jakąś szkodę, powiedział tahsildar i przerwał na chwilę, czekając, aż służący poda kawę. Potem wrócił do swojej opowieści. Hiranyakashipu poprosił Brahmę, aby żadna z istot i rzeczy przez niego stworzonych, żyjących i nieżyjących, nie mogła go zabić. Ani człowiek, ani zwierzę, ani broń. Brahma się zgodził. Hiranyakashipu posunął się jeszcze dalej, usiłując zagwarantować sobie całkowite bezpieczeństwo. Poprosił o ochronę przed bogami, demonami i wszelkimi chorobami. Brahma wyraził zgodę. Hiranyakashipu dodał wtedy prośbę, żeby śmierć nie imała się go ani w domu, ani poza nim, ani w dzień, ani w nocy, ani na ziemi, ani w niebie. Brahma przystał na te warunki. W końcu jego wierny wyznawca poprosił, aby dane mu było zostać panem wszechświata i aby zawsze powodziło mu się tak samo dobrze. Brahma zgodził się i na to, po czym zniknął, opuszczając górę Mandara. Wieki mijały i dzięki darom Brahmy Hiranyakashipu stał się niekwestionowanym władcą trzech światów. Na nieszczęście poddanych, jego skłonności do tyranizowania innych okazały się równie wielkie jak jego ambicja. Bogowie, demony i zwykli śmiertelnicy zanosili modły do boga Wisznu, aby uwolnił ich od tego potwora. Jedna tylko skaza zakłócała wspaniałe życie Hiranyakashipu, a był nią jego własny syn, Prahlada, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca wierny czciciel Wisznu, jedynego boga, którego lękał się tyran. Hiranyakashipu starał się wszelkimi sposobami odwieść syna od Wisznu, lecz jego wysiłki nie przynosiły pożądanych rezultatów. Wreszcie Hiranyakashipu doszedł do wniosku, że musi zabić syna. Kazał pognać na Prahladę stado dzikich słoni, napuścił na niego kobry i żmije, polecił zrzucie w przepaść i pogrzebać żywcem, otruć i podpalić. Prahlada — 306 — przetrwał to wszystko, doprowadzając ojca do dzikiej wściekłości. Hiranyakashipu postanowił zamordować syna własnymi rękami. Pewnego dnia jak zwykle nękał Prahladę, który nie chciał się przed nim ugiąć i powiedział ojcu, że bóg Wisznu jest wszędzie. Rozjuszony Hiranyakashipu wskazał kolumnę w wielkiej sali swego pałacu i zapytał, czy Wisznu jest również wewnątrz filaru. Prahlada skinął głową. „Cóż, przygotuj się na śmierć -rzekł tyran. - Zaraz cię zabiję, a skoro twierdzisz, że twój bóg jest w tej kolumnie, to niechże wyjdzie i pospieszy ci na ratunek". Z tymi słowy zbliżył się do syna z obnażonym mieczem. Kolumna pękła z ogłuszającym trzaskiem i tyranowi zagrodziła drogę dziwna istota o głowie i potężnym torsie lwa, od pasa w dół o ludzkim ciele. Hiranyakashipu spojrzał w przerażające oczy tego stworzenia i pojął, że przyszła jego ostatnia godzina. Nie był tchórzem, więc zaatakował człowieka-lwa, lecz ten złamał miecz tyrana jak zapałkę, jego samego zaś zaniósł na próg pałacu. Hiranyakashipu nie był teraz ani w domu, ani poza nim. Była pora zmierzchu — ani dzień, ani noc. Hiranyakashipu znajdował się w szponach istoty, która nie była ani zwierzęciem, ani człowiekiem, wisiał w powietrzu, ani na ziemi, ani w niebie. Człowiek--lew niewątpliwie nie został stworzony przez Brahmę, a jako broni zamierzał użyć jedynie własnych kłów i pazurów. Kiedy Hiranyakashipu konał z wydartymi wnętrznościami, zrozumiał, że nikt nie może być potężniejszy od Wisznu. - Doskonale to opowiedziałeś, Narasimhanie — rzekł Daniel. — Nadal jednak nie wiem, co ma to wspólnego z Gan-dhim... - Ta historia mówi o sprycie, o pomysłowości - odparł tahsildar. - W obliczu niezwykle złożonego problemu bóg Wisznu wymyślił sprytne, niezwykłe i absolutnie skuteczne rozwiązanie. Tą samą drogą idzie teraz Gandhi i dlatego rząd się wścieka. — 307 — — Mówisz o tym człowieku w taki sposób, jakbyś go podziwiał, Narasimhanie. — Podziwiam jego metody. Mam wrażenie, że rząd nigdy jeszcze nie miał do czynienia z tak poważnym zagrożeniem. Pan Gandhi w jakiś niewytłumaczalny, mistyczny sposób posiadł wiedzę, która pozwala mu przeistoczyć naszych kłótliwych ziomków w karny oddział. — Myślisz, że Gandhi może pozbawić Brytyjczyków władzy w Indiach? - zapytał cicho Daniel. — Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. — Tahsildar westchnął i pociągnął łyk kawy. - Powtarzam - brytyjski rząd nigdy nie miał do czynienia z zagrożeniem tak poważnym jak metody i styl działania Gandhiego. Ten człowiek reaguje biernym oporem na przemoc, prawdą na oszustwa, obywatelskim nieposłuszeństwem na nasze wysiłki, aby go pokonać. Co można zrobić z kimś takim? Można tylko czekać i mieć nadzieję, że popełni błąd. — Może masz rację - powiedział Daniel, podnosząc się. -Tak czy inaczej, zagoń chłopców z powrotem do szkoły. Jeżeli Gandhiemu rzeczywiście uda się pozbyć Brytyjczyków, będzie potrzebował wykształconych mężczyzn i kobiet do rządzenia krajem. — Och, nie sądzę, żeby Brytyjczycy mieli stąd szybko odejść. Znajdą jeszcze jakąś odpowiedź na poczynania Gandhiego. — Może, może... Nie mam czasu się tym martwić, jestem zajęty budową kolonii. Jedno wiem na pewno — nie pozwolę, aby polityka zakłóciła życie mojej osady. Po roku działalności Ruchu Obywatelskiego Nieposłuszeństwa rząd zastosował bardziej radykalne rozwiązania i zaczął traktować protestantów ze znacznie większą surowością. Przyszły król Wielkiej Brytanii postanowił odwiedzić Indie i w tej sytuacji rząd musiał zapewnić względny spokój w kolonii. Następcę tronu powitały demonstracje i czarne flagi - w ten spo- — 308 — sób rdzenni mieszkańcy Indii dawali wyraz swemu niezadowoleniu. Sytuacja ta nie odbiła się żadnym echem w Chevatharze, edzie Daniel wydał całkowity zakaz prowadzenia wszelkich form działalności politycznej. Budowa domu postępowała gładko i bez przeszkód. Robotnicy pracowali na trzy zmiany przez cały dzień. Brown i Santosham zakończyli wreszcie realizację ambitnego projektu z zaledwie dwumiesięcznym opóźnieniem. Dom był dziwaczną hybrydą, ale stał i nadawał się do zamieszkania. Widziany z góry, przypominał olbrzymi wachlarz - pięćdziesiąt osiem pokoi rozchodziło się w falistych liniach od głównego portalu. Ściany pokryto mieszanką wapna, rzecznego piasku, mleka i sfermentowanej wody z kadukka i cukru palmowego, słynnym „madraskim lustrem", co nadało im połysk wypolerowanego marmuru. Wokół domu rosły gaje mangowe. Przeprowadzka do nowego domu odbyła się z odpowiednią pompą. Po krótkim nabożeństwie dziękczynnym w nowym kościele, wzniesionym na ruinach dawnego, zgromadzeni przeszli do domu. Nowy ksiądz pobłogosławił budynek, a Daniel wygłosił krótkie przemówienie. - Żałuję, że nie przenieśliśmy się tutaj w dzień urodzin mojego brata, bo to on podsunął mi myśl o ponownym zamieszkaniu w Chevatharze. Wiem jednak, że Aaron wybaczy nam to niewielkie opóźnienie. Sam na pewno przyznałby, że warto było czekać, aż ten wspaniały dom zostanie wykończony. Daniel przerwał, podszedł do Browna i Santoshama i publicznie im pogratulował. - Nadanie nazwy każdej rzeczy, która jest droga naszemu sercu, wymaga wielkiej uwagi. Ten dom to owoc ciężkiej pracy mojej rodziny. Od wielu miesięcy starałem się wybrać dla niego odpowiednią nazwę, taką, która w pełni oddawałaby nasze nadzieje i aspiracje, a przede wszystkim ducha tego miejsca. W końcu, po długich rozmyślaniach i modlitwie zdecydowałem się na nazwę, która wydała mi się najbardziej właściwa, nazwę stanowiącą wyraz szacunku i czci dla naszych przodków — 309 — i tego miejsca, z którego wyszliśmy. Bracia i siostry, członkowie mego szacownego rodu, z wielką radością oficjalnie ogłaszam, że od dziś ten dom nazywać się będzie Domem Błękitnych Mango, Neelam Illum. 55 Nowa osada rozpostarła się na kilka kilometrów obok Cheva-tharu i stanowiła uderzający kontrast z istniejącą wioską, której połowę wchłonęła. Zamiast krętych miała proste, równo wytyczone alejki, pokryte warstwą ubitej ziemi i obsadzone jakarandą, drzewami ashoka, gulmohar i deszczowymi. Alejki i drogi były porządnie oznaczone — aleja Salomona, skrzyżowanie Aarona, droga Ashwortha. Większość charakterystycznych punktów otoczono specjalną opieką. Dookoła studni, którą przeskoczył Aaron, Daniel kazał zasadzić drzewa, pragnąc upiększyć to miejsce i zadbać, aby nikomu innemu nie przyszło do głowy powtórzenie wyczynu jego brata. Świątynie Muruha-na i Wamana pozostały, lecz gaj akacjowy wycięto, robiąc miejsce pod zgrabne domy i ogrody warzywne. Charity dopilnowała jednak, aby nic nie zagroziło najpotężniejszym drzewom, i na świeżo oczyszczonych terenach kazała zasadzić setki młodych. Chłopcy ze wsi otrzymywali całkiem przyzwoite wynagrodzenie za podlewanie sadzonek i odganianie krów i kóz, które z chęcią by je pożarły. Przeczucia Daniela okazały się całkowicie uzasadnione - w Chevatharze Charity zaczęła naprawdę odzyskiwać zdrowie. Wkrótce po przeprowadzce Daniel zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zostać thalaivarem Chevatharu. Urząd ten od niepamiętnych czasów zawsze piastował ktoś z rodu Dorai, jednak Daniel doszedł do wniosku, że swój czas musi poświęcić przede wszystkim rodzinnej kolonii, i pozwolił, aby stanowisko naczelnika wioski nadal sprawował jeden ze starszych, — 310 — ten sam, którego wyznaczył po odprawieniu Abrahama. Ramdoss miał czuwać nad posunięciami thalaivara. Daniel postanowił, że osadą zarządzać będzie rada starszych, wybranych spośród dwudziestu trzech rodzin, które założyły kolonię. Dwa tygodnie później rada zebrała się w celu ustalenia głównych zasad życia w osadzie. Starsi wypracowali dwanaście zaleceń, z których największe wątpliwości budził zakaz wszelkiej działalności politycznej na terenie kolonii. Kilku kuzynów wyraziło sprzeciw wobec tej zasady, lecz Daniel skorzystał z prawa weta, przysługującego przewodniczącemu rady. - Widziałem politykę z bliska i czuję do niej obrzydzenie -powiedział. - Przez politykę straciłem brata i nie pozwolę, aby innych moich krewnych spotkał podobny los. Nawet Daniel musiał się jednak pogodzić z porażką w kwestii zniesienia wszystkich śladów podziału kastowego w rodzinie. - Chrześcijaństwo nie uznaje kast, zresztą widzieliśmy, jak niebezpieczne są konflikty kastowe - oznajmił. - Proponuję, żebyśmy wszyscy porzucili kastowe imiona i zachowali jedynie typowe dla kast rytuały, związane z narodzinami, zawarciem małżeństwa oraz zgonem. Nikt nie poparł jego pomysłu. - Oczywiście możemy zrezygnować z podziałów w naszej społeczności, anna - rzekł Ramdoss. - Nie wolno nam jednak zapominać, że stanowimy część społeczeństwa naszego kraju i to ono daje nam poczucie tożsamości. Nie uda ci się zmienić całego świata, anna. Daniel zrozumiał, że nie zdoła wpłynąć na decyzję rodziny, musiał się więc zadowolić mniejszym osiągnięciem. Oświadczył, że od tego dnia jego najbliższa rodzina wyrzeka się kastowego przydatku do nazwiska - Andavar. - Skoro nie chcecie wyrzec się obciążeń kastowych, szanuję wasze życzenie - powiedział radzie. - Ja jednak z całego serca pragnę się od nich uwolnić! — 311 — Ostatnim punktem dyskusji było nadanie nazwy osadzie. Daniel skłaniał się ku opinii, że powinna ona pozostać anonimową częścią Chevatharu, ale Ramdoss i tym razem przedstawił odmienny punkt widzenia. — Świat musi wiedzieć, jak nas znaleźć, anna. Musimy mieć własną nazwę. Po krótkim namyśle Daniel uznał słuszność takiego podejścia i kolonii nadano nazwę Doraipuram. Dokładnie miesiąc po przeprowadzce Lily urodziła trzecie dziecko, chłopca. Na nieboskłonie nie ukazały się żadne dziwne gwiazdy, jadowite węże nie rozpostarły nad noworodkiem swoich kapturów, wszystkie jego organy — nos, uszy, oczy, gardło, penis, głowa - były normalnie ukształtowane, nie zdradzał też niezwykłych zdolności, lecz osadnicy przyjęli go z wielką radością. Jego narodziny potraktowano jako szczęśliwy znak, zwłaszcza że Daniel zawsze pragnął mieć syna. Czterdzieści jeden dni po narodzinach najbliżsi zanieśli dziecko do kościoła i poprosili o błogosławieństwo dla nowego członka rodu. Daniel już dawno wybrał dla niego imię, wcześniej zastanawiał się nawet, czy nie nadać go jednej z córek, ale zrezygnował z tego pomysłu, ponieważ Lily była mu przeciwna. Tym razem sprzeciw wyraziła Charity, co zaskoczyło Daniela, ponieważ zaangażowanie matki w sprawy rodzinne, chociaż większe niż jeszcze stosunkowo niedawno, nie było tak silne jak kiedyś. — Zbyt niechrześcijańskie - wymamrotała, kiedy Daniel zapytał ją, co myśli o imieniu Thirumoolar, należącym do jednego z największych mędrców siddha. Daniel był jednak zdecydowany postawić na swoim i dziecko ochrzczono wybranym przez niego imieniem, lecz ostatecznie i tak zwyciężyła Charity. Kannan, przydomek, który nadała wnukowi, stał się szybko jedynym imieniem, na jakie chłopiec reagował. Po paru miesiącach jego prawdziwego imienia używał już tylko ojciec. Pojawienie się najmłodszego wnuka odnowiło siły Charity, — 312 — pochłaniając jednocześnie cały jej czas i energię. Kiedy matka odstawiła chłopca od piersi, zajął on stałe miejsce na biodrze babki. Charity chodziła z nim wszędzie - do kuchni, gdzie zno-wu zaczęła nadzorować przygotowywanie sutych i smakowitych posiłków, na długie spacery po mangowych gajach i ogrodach Doraipuram. Wszyscy szybko przyzwyczaili się do widoku drobniutkiej starszej damy, zawsze ubranej na biało, dźwigającej na biodrze ogromne dziecko (Kannan był tak duży, że Charity musiała mocno przechylać się na bok, aby utrzymać równowagę). Śpiewała mu kołysanki, kiedy układał się do snu, i wesołe piosenki, żeby zachęcić go do jedzenia. Chłopiec najbardziej lubił krótką piosenkę o błękitnych mango: Saapudu kannu saapudu Jedz, mój najmilszy, jedz, Neela mangavai saapudu. Jedz błękitne mango. Onaku enna kavalai Nie masz żadnych trosk ani zmartwień, Azhakana mangavai saapudu. Musisz tylko jeść błękitne mango. Parisutha maana devadhuta Anioły z nieba wysokiego Un ulakathai kaaval. Czuwają nad naszym światem. Saapudu kannu saapudu Jedz, mój najmilszy, jedz, Neela magavai saapudu. Jedz błękitne mango. Początkowo Lily była zaniepokojona obsesyjną miłością Charity do syna, lecz z czasem pogodziła się z tym, więcej, nauczyła się z radością patrzeć na związek tych dwojga. Kannan był nie tylko idealnym lekarstwem, które przywróciło chęć ży- — 313 — cia jej teściowej; ponieważ Charity zajmowała się chłopcem praktycznie przez cały dzień, Lily miała więcej czasu na zajęcie się stale rosnącymi potrzebami Neelam Illum. Odnalazłszy liczną rodzinę, Daniel gotów był na wszystko, aby spełnić każde jej życzenie. Pięćdziesiąt osiem pokoi, zaraz po przeprowadzce przerobionych na tymczasowe sypialnie, prawie zawsze pełnych było krewnych i powinowatych. W osadzie było też dużo dzieci w wieku od pięciu do piętnastu lat, które powierzano opiece Daniela od chwili, gdy zgłosił chęć zajmowania się nimi. Lily oraz Charity (kiedy Kannan nie domagał się jej uwagi) codziennie czuwały nad przygotowaniem posiłków i zaspokajaniem innych potrzeb blisko stu osób. 56 — Czy rzeczywiście uważasz, że chevatharskie neelam są najlepszą odmianą mango na świecie? - zapytał Daniel Ramdossa. - Uważam, że to najlepsze mango, jakie kiedykolwiek jadłem. - Ciekawe, co sprawia, że mają tak wyśmienity, niezrównany smak... - Może gleba? - Prawdopodobnie masz rację, ale wydaje mi się, że dawno temu ktoś połączył tu różne szczepy — rzekł Daniel. Rozmowa ta toczyła się latem drugiego roku istnienia Dorai-puram, w porze zbioru błękitnych mango. Była czwarta rano, godzina, o której zwykle zrywano z drzew owoce, aby były słodkie i równomiernie dojrzewały. - Chciałbym sam się o tym przekonać - odezwał się nagle Daniel. - Przekonać się o czym? - zapytał Ramdoss. - Że chevatharskie mango nie mają sobie równych na świecie. — 314 — W ciągu lat spędzonych u boku Daniela Ramdoss nauczył się, że kiedy jego szwagier entuzjastycznie zainteresuje się jakąś kwestią, nie ma sensu zabiegać o skupienie jego uwagi na innej sprawie. - Co masz na myśli? Daniel długą chwilę w milczeniu obserwował zbierających owoce mężczyzn. Jak duchy przemykali w półmroku, delikatnie zrywając mango przyrządami podobnymi do olbrzymich siatek na motyle i ostrożnie układając je w wyściełanych słomą koszach. - Chciałbym spróbować najsłynniejszych odmian mango, żeby osobiście stwierdzić, że chevatharskie neelam są od nich lepsze! Ramdoss w duchu załamał ręce. Czas, koszt, droga do przebycia... - Ale Doraipuram potrzebuje twojego przywództwa, anna! Nie możemy wędrować po świecie i próbować mango ot, tak sobie... - Najlepsze mango są tu, w Indiach, więc nie ma potrzeby wyprawiać się dalej. Zawsze chciałem skosztować odmian al-phonso, langda, chausa i malda. Nie próbuj odwodzić mnie od tego zamiaru, Ramdossie, bo już postanowiłem. Jedziemy. Daniel nie rzucał słów na wiatr — ruszyli w drogę. Wielka wyprawa w poszukiwaniu najbardziej smakowitych mango rozpoczęła się w Kerala, gdzie Daniel, Ramdoss oraz czterech ogrodników, których zabrali ze sobą, próbowali odmiany ollur, owoców o grubej żółtej skórze i złocistym miąższu, pozostawiającym lekko żywiczny posmak. Wszyscy dobrze je znali, ponieważ bez trudu można było je kupić na targowiskach w Nagercoil i Meenakshikoil. Lato dojrzewało, a wraz z nim dziesiątki odmian mango. Wędrowcy z Doraipuram przemierzali targi owocowe na południu kraju, próbując wielu słynnych owoców, między innymi królewskiego jehangiri, nazwanego tak na cześć jednego z ce- — 315 — sarzy, banganapalli o słodkim, bladym, białożółtym miąższu oraz rzadkiego i pysznego himayuddin, którego pełny smak czuło się w górnej części podniebienia. Na rynkach Madury jedli rumani, okrągłe jak piłki do krykieta, ze skórą tak cienką, że dziecko mogłoby ją zdjąć bez większego trudu, mulgo tak ogromne, że przeciętnej wielkości owoc ważył zwykle około trzech kilogramów, i wysoko cenione cherukurasam. Z Madury musieli pospieszyć na zachód, gdzie juz dojrzewała odmiana alphonso. Doszli do wniosku, że nie będą jechać przez Ratnagiri, Bulsad i Belgaum, wokół których rozciągały się słynne sady odmiany alphonso, i ruszyli do Bombaju. Prosto z dworca udali się na targ Crawford Market. Na długo zanim zobaczyli najszerzej znane mango w kraju, poczuli ich cudowny zapach, mocniejszy od odom gnijącej kapusty i ziarna, potu i nafty. Pokonali ostatni zakręt i oto wreszcie mieli je przed sobą — długie rzędy koszy pełnych złocistych alphonso, stojące za żywo gestykulującymi, wrzeszczącymi sprzedawcami i nie mniej hałaśliwymi klientami. Daniel wziął do ust pierwszy kawałek owocu. Jego smak — trochę ostry, lecz jednocześnie słodki jak miód, złożony z samych świeżych, lekkich nut, opartych na głębokim, jakby niskim aromacie — uświadomił mu, dlaczego właśnie te mango są tak wysoko cenione ptzez smakoszy. Chętnie zabawiłby dłużej na zachodzie, mieli jednak przed sobą jeszcze długą drogę, a sezon był krótki. Pojechali teraz pociągiem na wschód, żegnani ostatnim wspomnieniem wspaniałych zachodnich mango - szklanką gęstego i słodkiego soku, złociście przejrzystego jak uwięziony w szkle słoneczny blask, wyciśniętego z pairi, innej klasycznej odmiany. Podczas podróży Daniel systematycznie wzbogacał swoją wiedzę o mango. Odkrył, że drzewa te rosną prawie we wszystkich zakątkach Azji, a specjaliści rozróżniają ponad tysiąc odmian. Ramdossowi udało się odwieść przyjaciela od pomysłu próbowania wszystkich gatunków, ograniczyli się więc tylko do najbardziej popularnych. Daniel dowiedział się, że — 316 — Mangifera indica, bo tak brzmiała łacińska nazwa drzewa j Owocu, ponad dwa tysiące lat wcześniej pojawiła się w jakimś tajemniczym zakamarku w północno-wschodniej części kraju, potem podróżnicy dotarli z sadzonkami i owocami do południowo-wschodniej Azji, Chin oraz Archipelagu Malajskiego. Chciwi portugalscy kupcy i awanturnicy byli pierwszymi białymi, którym dane było spróbować owoców mango. Było to na początku szesnastego wieku. Zachwyceni niezwykłym smakiem, Europejczycy zawieźli owoce do Afryki i Ameryki Południowej, a także do Indii Zachodnich, na Filipiny, stamtąd zaś do Meksyku. W dziewiętnastym wieku mango dojrzewały już w sadach Kalifornii, na Florydzie i Hawajach. Daniel i jego towarzysze wszędzie słyszeli fascynujące opowieści o owocach mango, przysmaku największych koneserów. Romans z mango cesarza Akbara przyćmiewał nawet obsesję Daniela Dorai. Akbar, człowiek zdecydowany i uparty, rozkazał armii ogrodników założyć w Darbhanga sad składający się ze stu tysięcy drzew mango. Jeszcze większym podziwem dla zalet niezwykłego owocu wykazał się szach Nawab Wadżid Ali z Lucknow, w którego sadach hodowano blisko tysiąc trzysta odmian. Szach zasłynął także z wydawania mangowych uczt i przyjęć, na których, przy dźwiękach tabla i santoor, szlachetnie urodzeni zebrani w ogrodowych pawilonach smakowali mango, zrywane z drzew przez kobiety wybrane ze względu na długie, smukłe palce, najlepsze do chwytania owoców. Cały tydzień spędzili na wschodzie, poznając zalety odmiany malda, zwanej też bombay green, charakteryzującej się subtelnym, pozornie mdłym smakiem, który dopiero po chwili rozkwitał, budząc zachwyt jedzących. Próbowali wyjątkowo słodkiego himsagar o cieniutkiej skórce oraz bombai, którego oczywiście nie należało mylić z bombay green. Daniel 2 ogromną przyjemnością przyjął zaproszenie na festiwal smakowania mango, organizowany przez starzejącego się bogacza z Murshidabad, który zademonstrował im nowy sposób jedze- — 317 — nia cudownych owoców — najpierw brał do ust odrobinę ostrego, grubo mielonego kabab, odświeżając podniebienie, i dopiero potem zjadał kawałek serca miąższu gulabkha, mango o różanym smaku. — Niezwykła metoda - zauważył Daniel w rozmowie z Ramdossem. - Dlaczego sami na to nie wpadliśmy?. Przed wyruszeniem w długą drogę do domu mieli odwiedzić jeszcze jeden region uprawy mango. Daniel dużo słyszał o odmianie malihabadi dussehri, a gdy jej spróbował, natychmiast pojął, dlaczego cieszy się taką popularnością. Odkrył jednak, że przyznanie tytułu najlepszej odmiany mango nastręcza mnóstwo trudności, ponieważ rozumiał także zwolenników langda, odmiany, która zgodnie z legendą została wyhodowana przez chromego fakira ze świętego miasta Benares. Daniel zachwycił się również zaletami langdy — jasnozieloną skórą, pomarańczowożółtym miąższem, a przede wszystkim smakiem - zdecydowaną słodyczą zaprawioną odrobiną kwasku. Postanowili nie czekać, aż na rynku pojawi się późno dojrzewająca odmiana chausa. Ramdoss zdołał przekonać Daniela, aby zrezygnował z odwiedzenia Lahore i Rangunu, więc od razu wyruszyli pociągiem do domu. W drodze powrotnej Daniel omawiał z towarzyszami dziesiątki odmian, których spróbowali. Zaglądał do notatek, przypominał sobie cechy poszczególnych owoców i starał się sprawiedliwie osądzić, który z poznanych w czasie podróży owoców zasługuje na miano najlepszego. Tydzień po powrocie do Doraipuram jeszcze nie rozstrzygnął, które mango najbardziej mu smakowało. — Wiesz, Ramu, przez kilka miesięcy usiłowaliśmy stwierdzić, czy chevatharskie neelam rzeczywiście są lepsze od innych mango... - powiedział pewnego wieczoru, podczas codziennego spaceru z Ramdossem. — Tak - ostrożnie odparł Ramdoss. Daniel milczał. Wspominał, jak zrywał mango w sadzie ojca, z podziwem przyglądając się wyzłoconej słońcem, ciepłej — 318 — skórce, jak wbijał w nią zęby, jak gęsty sok żółtymi strumyczkami ściekał mu po brodzie i rękach, jak zachwycał się cudownym smakiem owocu... _ Ramu, przebyliśmy długą drogę, aby ponad wszelką wątpliwość stwierdzić to, o czym już wcześniej byłem przekonany _ rzekł powoli. - Odmiana neelam nie ma sobie równej. Teraz, gdy jesteśmy tego pewni, musimy rozsławić nasze mango na cały świat. Ramdoss poczuł lekkie ukłucie niepokoju, bo przecież dobrze znał swego szwagra. Kiedy doktor Dorai poddawał się nowej namiętności, koncentrował się wyłącznie na niej. Dążąc do celu, który sam sobie wytyczył, nie szczędził pieniędzy na użyźnianie gleby i środki ochrony drzew przed plagami i szkodnikami. Zaskoczone owady padały tysiącami, atakowane przez armię ogrodników. Na początku nowego sezonu Daniel był całkowicie przygotowany do inauguracji Pierwszego Święta Błękitnych Mango w Doraipuram. Najdorodniejsze owoce spokojnie dojrzewały w wielkich magazynach na tyłach Neelam Illum. Rankiem wyznaczonego dnia wyniesiono je z przesiąkniętych gęstym zapachem sal i rozłożono na stołach w ogromnym namiocie rozbitym na brzegu rzeki Chevathar. Daniel zapożyczył wiele szczegółów z ceremonii próbowania mango w Murshidabadzie, lecz niektóre pomysły były jego dziełem. U słynnych tkaczy z regionu zamówił sto mat ozdobionych specjalnym motywem z owocami mango i przykrył nimi czerwoną ziemię na brzegu rzeki. Poborca, który był honorowym gościem święta (wielbiciel mango z Murshidabadu nie mógł przybyć do Chevatharu), zasiadł przy głównym stole razem z Danielem, Ramdossem, Narasimhanem, innymi lokalnymi dygnitarzami oraz głowami rodzin-założycieli Doraipuram. Orkiestra grała piękne melodie, w sadzie zapłonęły latarnie. Potem podano na talerzykach serce miąższu neelam, wcześniej jednak goście musieli przełknąć odrobinę ostrego vadai (Daniel — 319 — był szczególnie dumny z tego rozwiązania). Po spróbowaniu neelam goście mogli rozkoszować się smakiem innych odmian w sumie siedemdziesięciu siedmiu. Poborca poddał się po dwudziestu dwóch odmianach, Narasimhan spróbował trzydziestu czterech, ale tylko Daniel i Ramdoss dali radę wszystkim. Ceremonia próbowania owoców stanowiła tylko jeden element obchodów. Ogrody długo rozbrzmiewały śmiechem i wesołymi okrzykami, a osadnicy i liczni goście chętnie uczestniczyli w zawodach jedzenia mango i innych zabawnych konkursach. Kiedy o drugiej nad ranem uczta wreszcie dobiegła końca, wszyscy zgodnie uznali święto mango za wspaniały pomysł. — Musimy obchodzić je co roku — powiedział doktor Dorai do Ramdossa i Lily, pożegnawszy ostatnich gości. Przyjęli jego słowa milczeniem, które Daniel zinterpretował jako wyraz przychylności i zgody. 57 Doraipuram rosło. Ciągle przybywały nowe rodziny i pod koniec trzeciego roku osada liczyła ponad stu pięćdziesięciu mieszkańców, z których część łączyły z rodziną Dorai więzy bardzo odległe, żeby nie powiedzieć mocno wątpliwe. Na przykład szwagier męża stryjeczno-stryjecznej siostry... Osiedlali się tu lotnicy, geolodzy, lekarze, inżynierowie, księgowi i urzędnicy. Po przyjeździe do Doraipuram poświęcali się rolnictwu z podziwu godnym zapałem, lecz spod ich entuzjazmu przeglądał żałosny brak doświadczenia. W rezultacie ziarno zjadały szczury, zboże więdło na polach, owoce gniły, a rośliny ginęły z powodu zbyt obfitego podlewania. Bynajmniej nie-zniechęceni porażkami, osadnicy snuli coraz bardziej ambitne plany. Nikt nie przejmował się kosztami, ponieważ większość projektów finansował Daniel. Czyjś wuj, porzuciwszy praktykę dentystyczną, postanowił — 320 — hodować tulipany, podekscytowany lekturą artykułu o wielkim popycie na te kwiaty w siedemnastym wieku, kiedy to jedna cebulka bywała droższa od obrazu Rembrandta. Połowę drogich cebulek, które sprowadził z Holandii, zjadły gryzonie, a reszta się nie przyjęła. Z czerwonej gleby wydobyło się zaledwie dwanaście roślinek, które i tak zwiędły, przypalone gorącym letnim słońcem. Pełen ochoty do dalszego eksperymentowania były dentysta udał się pewnego wieczoru do Neelam II-lum, gdzie Daniel jak co dzień rozmawiał ze starszymi osady. Miał dla głowy rodu Dorai dwie nowe propozycje - założenie hodowli strusi na mięso oraz krokodyli na skórę. Oczy siedzącego w fotelu Daniela zabłysły podnieceniem. Oba pomysły bardzo mu się spodobały i zapytał, ile należałoby wyłożyć na ich realizację. Dentysta zaczął się plątać i wtedy do rozmowy wtrącił się Ramdoss, który na szczęście był przy niej obecny. - Za dużo — orzekł stanowczym tonem. — Dużo za dużo. - Ależ te pomysły robią wrażenie bardzo obiecujących! — rzekł Daniel. — I zyskownych... - Tak jak hodowla tulipanów? Daniel rzucił szwagrowi rozdrażnione spojrzenie. Nikt inny nie ważyłby się przeciwstawić mu publicznie, lecz Ramdoss już dawno temu stał się jego najbardziej zaufanym przyjacielem i powiernikiem. - Osada ciągnie mnóstwo pieniędzy, a twoje fundusze też w końcu się wyczerpią — mruknął Ramdoss, biorąc Daniela na stronę. - Liczy się dla mnie rodzina, Ramu, nieważne, ile będzie mnie to kosztować. Poza tym dlaczego narzekasz? Mieliśmy trzy dobre pory monsunowe z rzędu, sprzedaż naszych produktów rośnie, Bóg czuwa nad nami... - Bóg nie będzie czuwał nad hodowlą tulipanów w Doraipuram - spokojnie powiedział Ramdoss. — Ma na głowie rzeczy o wiele ważniejsze od szalonych pomysłów rodziny Dorai. Daniel nie ukrywał niezadowolenia, ale pozwolił się odwieść — 321 — od pomysłu wspierania projektów kuzyna dentysty. Utrąci! w zarodku najbardziej zwariowane propozycje krewnych i zaczął spędzać więcej czasu w laboratorium, zajmując się tym, co wychodziło mu najlepiej - łączeniem różnych ziół, metali i naparów w skutecznie działające leki i tworzeniem nowych linii medykamentów i kosmetyków. Przez prawie pięć lat zaniedbywał sprawy zawodowe i chociaż krem wybielający cerę nadal cieszył się sporą popularnością, przyczyną zaniepokojenia Ramdossa był widoczny spadek sprzedaży. Teraz Daniel w ciągu jednego roku wprowadził na rynek pięć nowych produktów - krem do cery z trądzikiem, tonik odnawiający siły witalne organizmu, maść depilującą, środek na ból głowy i drugi, usuwający objawy niestrawności. Plakaty reklamujące nowe i dawniejsze specyfiki wydrukowano w Meenakshikoil i rozwieszono na dworcach kolejowych oraz na bokach furgonów do transportu towarów. Sprzedaż produktów firmy Daniela znowu poszła w górę. Kolonia nie przestała chłonąć jak gąbka majątku doktora Dorai, ale teraz jego sytuacja finasowa znacznie się poprawiła, przede wszystkim dzięki ostrożności Ramdossa i farmaceutycznym umiejętnościom Daniela. Rosnące bogactwo i sława doktora jak magnes przyciągały potrzebujących, wielkich i dobrych ludzi. Doraipuram stało się obowiązkowym przystankiem dla odbywających podróże służbowe biurokratów, wysokiej rangi urzędników (brytyjskich i indyjskich), świętych mężów, robiących karierę polityków, którym dyskretnie przypominano o niechęci ich gospodarza do polityki, a nawet książąt i arystokratów. Daniel starał się trzymać z daleka od polityków i urzędników, lecz był tak dumny ze swojej kolonii, że każdy, kto zaglądał do Chevatharu, mógł liczyć na ciepłe przyjęcie z jego strony. Świat przychodził teraz do sławnego doktora Dorai i składał mu pokłon. Tego roku znowu spadły obfite deszcze monsunowe, rok później także. Do Doraipuram sprowadziły się nowe rodziny. — 322 — 58 Rodziny żywią się plotką. Plotka sprawia, że duże rodziny czują się spójną całością, i rozbudza wzajemne zainteresowanie poszczególnych członków, ma jednak również potencjalną moc zadawania ran. Jedną z nieprzewidzianych konsekwencji połączenia rodziny Dorai przez Daniela stał się rozkwit i nasilenie plotkarstwa. Dawniej szepty o różnych krewnych ograniczały się do wzmianek w listach oraz uwag wymienianych w czasie rodzinnych spotkań, ślubów, narodzin, pogrzebów i zwykłych wizyt. Były sporadyczne i ulotne, więc łatwo było sobie z nimi poradzić. Teraz plotka przybrała wymiar poważnego problemu. Prawie połowa małżeństw, które przeprowadziły się do Doraipuram, liczyła ponad pięćdziesiąt lat i z przyjemnością myślała o pogodnym złotym wieku oraz zabawach z wnukami. Propozycja Daniela dała mężczyznom szansę na nowe życie, lecz ich żony znalazły się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. W swoich miejskich domach odgrywały najważniejszą rolę w życiu rodzinnym, natomiast teraz najczęściej skazane były na towarzystwo mężów, ci zaś chętnie oddawali się czasochłonnym zajęciom. Pomoc domowa nie kosztowała wiele, jej najęcie nie nastręczało żadnych trudności, więc pięćdziesięcioparo-letnie panie domu miały aż za dużo wolnego czasu. Tę pustkę wypełniła plotka. Między rodzinami coraz częściej wybuchały sprzeczki, krewni nie chcieli ze sobą rozmawiać i okazało się, że wspaniała idea Daniela nasiąka goryczą. Królową plotkarek była potwornie otyła kobieta o imieniu Wiktoria. „Ciotka" Wiktoria w krótkim czasie stała się budzącą największy lęk mieszkanką Doraipuram. Było to nie lada osiągnięcie, ponieważ zaraz po przybyciu do kolonii Wiktoria i jej mąż byli obiektem wielu żartów i drwin. Małżonek Wiktorii, Karunakaran, w bliżej niewyjaśniony sposób skuzynowa-ny z rodziną Dorai, dowiedział się jakoś o projekcie Daniela i postanowił skorzystać z okazji. Rzucił pracę, razem z żoną — 323 — przyjechał do Doraipuram i prawie natychmiast zaczął zabiegać, aby wszyscy zauważyli jego obecność. Starając się za wszelką cenę zrobić wrażenie na mieszkańcach kolonii, za pożyczone od Daniela pieniądze kupił motocykl, ale wiedziony próżnością i chciwością, zapomniał nauczyć się jeździć na nowym środku transportu. Ku ogromnemu rozbawieniu całej kolonii zatrudnił mechanika z Meenakshikoil, aby ten woził go w wolnym czasie, kiedy więc udawał się z żoną do miasta, jechał na tylnym siedzeniu motocykla, trzymając się mechanika, natomiast Wiktoria podążała za nimi na zaprzężonym w bawołu wozie. Lecz chichoty wkrótce ucichły, bo Wiktoria pokazała, jak niebezpiecznie jest z nią zadzierać. Codziennie rano, po ogromnym śniadaniu, wlokła swoje wielkie ciało od domu do domu, z potarganymi siwymi włosami i w znoszonym sari, usiłując zebrać jak najwięcej trujących plotek, a potem rozsiewając je wszędzie, gdzie się pokazała. Z czasem zgromadziła wokół siebie klikę innych gorliwych wielbicielek plotkarstwa i razem siały zamęt w całym Doraipuram. Zajęci ekscentrycznymi pomysłami mężczyźni nie zdawali sobie sprawy, co się dzieje, ale kobiety doskonale rozumiały zagrożenie. Pewnego wieczoru, kiedy w wielkiej kuchni Neelam Illum trwały przygotowania do kolacji, Lily zaskoczyła Charity, niespodziewanie wybuchając łzami. Charity zaprowadziła synową do swojego pokoju i tam zapytała, o co chodzi. Okazało się, że Wiktoria powiedziała sąsiadce, która przekazała jej słowa kuzynce, ta zaś wspomniała o tym Miriam, że ktoś widział Shan-ti, jak całowała się z jakimś chłopcem w ogrodzie mango nad brzegiem rzeki. Lily dowiedziała się o wszystkim od Miriam zaraz po niedzielnym nabożeństwie. - Zbiłam Shanti, mami, ale ona przysięga na Jezusa i Maryję, na głowę moją i Daniela, że nie zrobiła nic złego. Moja córka jest dobrą dziewczyną i wiem, że nie kłamie. Nie mogę już znieść tych ciągłych plotek, po prostu nie mogę... — 324 — - Mówiłaś o tym mężowi? — zapytała Charity. - Nie, mami. Jest taki zajęty, nie chcę zawracać mu głowy głupstwami. - To nie głupstwa, moja droga. Ta osoba może bardzo zaszkodzić całej kolonii. Co się wtedy stanie z naszym wielkim eksperymentem? - Charity przerwała na chwilę. - Nie martw się, postaram się coś wymyślić - dodała. - Powiedz Shanti, żeby się przyzwoicie zachowywała i nie przejmowała tym, co o niej mówią. Kilka dni później Charity zatrzymała Lily na podwórzu za domem. - Znalazłam rozwiązanie naszych kłopotów — oświadczyła. - Jakie, mami? - Praca dla innych. Te kobiety mają za dużo wolnego czasu, więc powinny go odpowiednio wykorzystać. W następnych miesiącach Charity pogrążyła się w intensywnej działalności. Chociaż miała już sześćdziesiąt parę lat i była w widoczny sposób zmęczona ciężkimi przeżyciami, teraz wydawało się, że jest obecna w kilku miejscach równocześnie, zaganiając ciotki i babki, kuzynki i siostrzenice do różnego rodzaju zajęć. Jedna grupa uczyła czytać dzieci robotników i służby, druga opiekowała się dziećmi do czwartego roku życia, trzecia organizowała odczyty na tematy biblijne i akcje charytatywne. Charity dbała, aby kobiety były pochłonięte różnymi działaniami aż do chwili, gdy w ich własnych domach wraz z powiększaniem się kolonii narosło tyle pracy, że nie mogły już sobie pozwolić, by marnować czas na plotki. Utrzymanie domów w odpowiednim stanie, prowadzenie gospodarstwa, przyjmowanie gości, śluby i wesela, pogrzeby oraz rozmaite funkcje w działalności przykościelnej - wszystko to skutecznie pozbawiło kobiety nadmiaru wolnego czasu. Wkrótce spostrzegły, że nie mają kiedy spotykać się z Wiktorią. Nieszczęsna intrygant-ka nadal snuła się od domu do domu, ale wizyty te siłą rzeczy — 325 — były coraz krótsze, gdyż jej niedawne towarzyszki śpieszyły do własnych zajęć. Kilka miesięcy później mieszkańcy kolonii przestali widywać Wiktorię. Utyła tak bardzo, że nogi nie mogły dłużej utrzymać ciężaru olbrzymiego ciała. Przez następny rok całymi dniami przesiadywała przy oknie, podczas gdy jej mąż skwapliwie odwiedzał krewnych, próbując wkraść się w ich życie oraz wyłudzić jedzenie i informacje, którymi mógłby podzielić się z żoną w domu. Wiktoria straciła posiadaną jeszcze niedawno moc i teraz niektórzy osadnicy nawet jej trochę współczuli. W końcu i ci, którzy nadal czuli przed nią lęk, stracili powody do obaw, gdy kilka miesięcy później od dawna przeciążone serce Wiktorii, wyczerpane pompowaniem krwi do gigantycznego ciała, odmówiło posłuszeństwa. Doraipuram nigdy nie widziało wspanialszego pogrzebu. Wszyscy, i postronni, i skrzywdzeni przez Wiktorię, zgotowali jej pożegnanie, o jakim z pewnością nawet nie marzyła. W czasie trwającej szesnaście dni stypy podano między innymi słynne rybne biryani Charity. Daniel był szczerze zdumiony, że matka zdecydowała się je ugotować, ponieważ od czasu załamania robiła to tylko z okazji wyjątkowych wydarzeń w życiu rodziny. 59 Pewnego ranka Daniela zaraz po obudzeniu ogarnęło uczucie paniki. Wyjrzawszy przez okno, ujrzał procesję ubranych na biało postaci, powoli kroczących wśród lekkiej mgły, która czasami pojawiała się w okolicy. Przekonany, że coś strasznego musiało przydarzyć się matce, od blisko trzydziestu lat noszącej wyłącznie białe stroje, pobiegł do jej pokoju, głośno ją wołając. Gdy jej nie znalazł, zaczął gorączkowo przeszukiwać dom, aż wreszcie w głowie zaświtała mu myśl, żeby zajrzeć do kuchni. ^^k — 326 — Dobrze się czujesz, amma? - zapytał nerwowo. - Oczywiście, przecież widzisz. O co chodzi? - O nic, naprawdę o nic... - odparł Daniel. Uczucie wielkiego zaniepokojenia wcale go jednak nie opuściło, włożył więc sandały, narzucił szal na ramiona i wyruszył za dziwacznym pochodem, który przed chwilą widział. Odziani na biało ludzie zdążyli się oddalić, lecz idący szybkim krokiem Daniel bez trudu ich dogonił. Trzymając się w odległości mniej więcej stu metrów, ze zdumieniem obserwował, jak mijają kopalnię soli i wchodzą na plażę, cały czas cicho recytując modlitwy i mantry. Zmierzają prosto do oceanu, więc może chcą popełnić zbiorowe samobójstwo, pomyślał z przerażeniem. Przyspieszył kroku, wreszcie pobiegł za nimi. — Stać, stać! — krzyknął. — Stać, powtarzam! Co chcecie zrobić?! Uczestnicy procesji spokojnie szli dalej. Parę metrów od linii załamujących się na brzegu fal zdyszany Daniel stanął na ich drodze i szeroko rozłożył ręce. — Nie słyszeliście mnie? Prosiłem, żebyście się zatrzymali! Kilka twarzy w grupie, którą miał przed sobą, wydawało mu się znajomych, reszty nigdy nie widział. — Tylko jeden rządowy agent — zauważyła stara kobieta. — Przyszedłeś nas aresztować? Daniel popatrzył na nią jak na wariatkę. — Aresztować?! - wykrztusił. - Nie, to nie jest rządowy agent - mruknął jeden ze znajomo wyglądających mężczyzn. - To Daniel Dorai, wielki pan doktor... - W takim razie kontynuujmy naszą misję - powiedział przywódca grupy. Wszyscy, jak jeden mąż, zbliżyli się do wody, uklękli i nabrali w dłonie trochę zmieszanego z solą piasku. Potem odmówili krótką modlitwę i zawrócili. - Oszaleliście? — krzyknął Daniel, idąc za nimi ku wydmom. — 327 — Przywódca, jeszcze młody mężczyzna tylko w przepasce biodrowej, podpierający się grubym czarnym kijem, spojrzał na niego błyszczącymi oczami. — Nie, anna, nie jesteśmy szaleni. Spełniamy tylko swój święty obowiązek, który określił Mahatma. To on zdecydował się złamać ograniczenia wynikające z niesprawiedliwego podatku od soli, który narzucili nam Brytyjczycy. Mahatma robi teraz to samo wiele tysięcy kilometrów stąd, na zachodzie, natomiast nasz starszy brat Raj aj i w Vedaranyam. Czy ty także chciałbyś odparować trochę soli? - Nie, nie chciałbym - z oburzeniem odparł Daniel. - O jakim proteście mówicie? — O ostatniej akcji Mahatmy, anna — łagodnie rzekł mężczyzna i ruszył za towarzyszami. Daniel patrzył za nimi, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Jak zwykle nie śledził wydarzeń politycznych, więc informacje o ostatnich poczynaniach Gandhiego również umknęły jego uwagi, zwłaszcza że Ramdoss na krótko wyjechał. Daniel doszedł do wniosku, że musi odwiedzić Narasim-hana i dowiedzieć się, co się dzieje. Następnego dnia po południu udał się do Meenakshikoil i złożył wizytę przyjacielowi. - Tak, musiałem ich aresztować za złamanie prawa. - Tah-sildar westchnął. — Takie polecenie otrzymałem z góry. Muszę jednak przyznać, że akcja była bardzo sprytnym posunięciem, o, tak, bardzo sprytnym... Wydaje mi się, że rząd popełnił błąd, zwiększając podatek od soli, gdyż uderzyło to w całe społeczeństwo, lecz naturalnie pan Gandhi zapomniał oświecić ludzi, kiedy zaczynał agitację za swoim protestem, że większość innych podatków została zniesiona... Cóż, ten człowiek doskonale wie, co robi. Zresztą sam zobacz, przeczytaj ten artykuł -dodał Narasimhan, podając Danielowi egzemplarze „Mail" oraz „Hindu". Daniel szybko przejrzał doniesienia o wielkim, dwudziesto- — 328 — pięciodniowym marszu Gandhiego z Ahmadabadu do małej nadmorskiej miejscowości Dandi. Szóstego kwietnia 1930 roku Mahatma i jego zwolennicy stanęli na brzegu i demonstracyjnie odparowali sól z wody morskiej. Specjalny korespondent „Hindu" pisał: „Na miejsce demonstracji wybrano szeroki na dwa metry pas z miniaturowymi złożami błyszczącego chlorku sodu, nie-oczyszczonego, lecz nadającego się do pozyskania zwykłej soli. Słońce właśnie wzniosło się nad zachodnią linię horyzontu, oświetlając scenę łagodnymi promieniami. Na brzegu zgromadziło się pięćset osób, które pragnęły być świadkami historycznej ceremonii. W głębokiej ciszy słychać było tylko trzaskanie aparatów fotograficznych. Mahatma zatrzymał się tuż przed wybranym miejscem. Towarzyszyli mu pani Sarojini Naidu, panna Tyabjee, Shrimathi Mithuben Petit oraz doktor Sumant Mehta. Dokładnie o wpół do siódmej Mahatma pobrał garść zawierającego sól piasku. Jego zwolennicy uczynili to samo, prawie w tej samej chwili. Na plażę wpuszczono tylko ochotników Mahatmy, zresztą nikt inny nie ośmieliłby się tam wejść. Wszystko to stało się, zanim tłum, zgromadzony wokół Mahatmy oraz jego towarzyszy i trwający w pełnej szacunku ciszy, zdążył uświadomić sobie, że właśnie złamano monopol rządu na wydobycie soli". Gdy Daniel podniósł wzrok znad gazety, Narasimhan uśmiechnął się. - Robi wrażenie, prawda? - rzekł. - Nie wiem, czy moim mocodawcom uda się powstrzymać tego człowieka... Tahsildar chyba natychmiast zdał sobie sprawę, jak dziwnie zabrzmiały jego słowa, gdyż pośpiesznie przywołał się do porządku. - Oczywiście jeżeli akcja nie zostanie przerwana, rząd będzie musiał zastosować odpowiednio ostre środki. Pan Gandhi powinien być bardziej odpowiedzialny... - Dlaczego zawsze, gdy o nim mówimy, odnoszę wrażenie, — 329 — że go podziwiasz, chociaż stoi po przeciwnej stronie? - odezwał się Daniel. — Bo jest człowiekiem, który kieruje się niezłomnymi zasadami i uczciwością, a takich mamy naprawdę niewielu. Tak czy inaczej, niedługo będę miał okazję przyjrzeć się jego działaniu z bliska. Otrzymałem polecenie przeniesienia do Melur. - Więc przed wyjazdem koniecznie musisz przyjechać do Doraipuram i zjeść ze mną obiad, Narasimhanie. Chwilowe zainteresowanie Daniela polityką szybko się skończyło. Niecały miesiąc po pochodzie biało odzianych postaci, który zobaczył z okna, w ubikacji na zewnątrz domu znaleziono nieprzytomną Charity. Jej ubranie, ciało i twarz były jedną zbitą masą czerni, ponieważ oblazły ją dziesiątki tysięcy szybko biegających czarnych mrówek, zwabionych słodkim zapachem jej moczu. Daniel Dorai starał się ratować ją wszystkimi możliwymi metodami, ale Charity zapadła w śpiączkę cukrzycową i aż do śmierci nie odzyskała świadomości. Lily powiedziała Danielowi, że mniej więcej miesiąc wcześniej Charity spędziła dwa dni w łóżku, skarżąc się na mdłości i uczucie silnego zmęczenia, ale dolegliwość szybko minęła. Daniel był wtedy w podróży, a gdy wrócił, Charity nie chciała niepokoić go tak na pozór lekką przypadłością. Śmierć matki lub ojca na każdym wyciska wyraźne piętno. Śmierć Salomona przeraziła Daniela, lecz odejście Charity całkowicie go załamało. Przede wszystkim obwiniał się o jej śmierć — jako lekarz powinien był zauważyć, że matka nie czuje się zupełnie dobrze, znacznie dotkliwsze od wyrzutów sumienia były jednak lęk, ból i głęboki, rozdzierający żal, wynikające ze świadomości, że po raz pierwszy w życiu jest zupełnie sam. Dziękował Bogu, że ma przy sobie żonę i dzieci, ale dopiero teraz uświadomił sobie, do jakiego stopnia polegał na matce. Jako głowa rodziny podniósł się po śmierci Rachel — 330 — i Aarona, lecz teraz się zastanawiał, czy to, że wtedy jakoś poradził sobie z cierpieniem, nie było zasługą Charity, która zawsze go wspierała. Przez wiele tygodni po śmierci matki często przerywał wykonywaną w danej chwili czynność i wpatrywał się w przestrzeń. Było to bardzo deprymujące. Nocami nawiedzał go sen, zawsze ten sam: Charity, drobniutka i nieugięta, ubrana w białe sari, z naftową lampą w ręku, w głębokich ciemnościach szła przez wąwóz. W mroku czaiło się niebezpieczeństwo, lecz jej krok był zdecydowany, a odsłonięta część twarzy tchnęła spokojem. Trudno było w to uwierzyć, ale słabe światło lampy chyba odganiało od kobiety złowrogie palce ciemności, które wciąż usiłowały ją schwytać. Droga była jednak długa i trudna. Daniel modlił się we śnie i starał się przemówić do matki, dodać jej sił, powiedzieć, aby szła dalej, dalej... I Charity szła dalej... I znowu pojawiała się we śnie Daniela następnej nocy -znowu szła przez spowity mrokiem wąwóz, pewnym krokiem, szybko i spokojnie, niosąc w dłoni maleńki punkcik światła. W chwili śmierci Charity Daniel miał prawie pięćdziesiąt lat, nie ma jednak znaczenia, w jakim wieku tracimy rodziców. Kiedy dotyka nas to cierpienie, nie mamy się czego uchwycić, nie istnieje nic, co mogłoby zmniejszyć nasz ból. W swoim smutku Daniel mgliście zdawał sobie sprawę, że śmierć matki pozbawiła go schronienia, zabezpieczenia i ratunku, choćby nawet iluzorycznych. Miał teraz jedynie własną ograniczoną mądrość, talent i energię, które musiały wystarczyć mu do końca życia. Teraz mógł się wesprzeć tylko na nich. Była to przygnębiająca perspektywa. Stracił zainteresowanie pracą, często ogarniało go zniecierpliwienie i rozdrażnienie. Z laboratorium nie wychodziły żadne nowe produkty, deszcze monsunowe zawiodły po raz pierwszy od założenia Doraipuram. Mijały tygodnie i miesiące, i w końcu rodzina zaczęła zdradzać zaniepokojenie. Starali się uszanować smutek Daniela, ale ich współczucie i zrozu- — 331 — mienie miały granice. Spodziewali się, że przeboleje stratę i podźwignie się z dna rozpaczy. Ramdoss i Lily starali się osłaniać Daniela i chronić go, ale nawet oni zdawali sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał na nowo zainteresować się firmą i osadą. W dniach żałoby Daniel spędzał dużo czasu na małej zamkniętej werandzie za swoją sypialnią, czytając i rozmyślając o śmierci. Oddawał się lekturze nie tylko Biblii, ale także Upa-niszad, Bbagawatgity oraz komentarzy do świętych pism hinduistycznych i buddyjskich, które zostawił mu Narasimhan. Wszystkie teksty dostarczały mu tematów do medytacji, ale w żadnym nie znalazł treści, dzięki którym mógłby uwolnić serce od wszechogarniającego smutku. Ramdoss często siedział w milczeniu obok Daniela i od czasu do czasu poruszał kwestie, które domagały się uwagi głowy rodu, ale jego starania nie przynosiły rezultatu. — Rób, co uważasz za konieczne — odpowiadał nieodmiennie Daniel. Nie miał ochoty rozmawiać o sprawach przedsiębiorstwa i osady, za to z wyraźną przyjemnością opowiadał Ramdossowi historie ze swego dzieciństwa. Główną bohaterką wszystkich tych opowieści była Charity. 60 Wszystkie śluby, które mieszkańcy Doraipuram zaplanowali na drugą połowę 1930 roku,.zostały przełożone z powodu żałoby po Charity. Wśród młodych ludzi, których dotknęła roczna zwłoka, była także Shanti. Rodzice wybrali już dla niej męża, uzgodnili posag i właśnie mieli się zająć ostatnimi przygotowaniami, kiedy niespodziewanie zmarła babka dziewczyny. W tydzień po nabożeństwie za zmarłą, będącym formalnym zakończeniem trwającej rok żałoby, Lily w rozmowie z mężem — 332 — poruszyła temat ślubu Shanti. Starała się sama dopilnować wszystkich szczegółów, ale natknęła się na nieprzewidziane trudności. Ponieważ odłożonych ślubów było kilka, zabrakło szczęśliwych dat, zwiastujących młodym przychylność losu na podstawie układu gwiazd. Shanti, jako córka założyciela kolonii, mogła oczywiście wybierać przed innymi, lecz Lily wydawało się to niewłaściwe. Daniel nie wahał się ani chwili. — Chcę, żeby moja ukochana córka jak najszybciej wyszła za mąż - powiedział. - Dlaczego wszystkie śluby nie miałyby się odbyć tego samego dnia? Kościół jest wystarczająco duży, możemy zresztą poprosić o przysłanie jakiegoś księdza, który pomoże naszemu proboszczowi. W Doraipuram nigdy jeszcze nie działo się tyle rzeczy naraz. Goście przybywali tłumnie i trzeba było dać im godne kwatery. Szwaczki szyły uroczyste stroje, należało rozbić namioty, zarżnąć odpowiednią liczbę kurcząt i koźląt, przygotować i zakonserwować marynaty i słodycze, udekorować domy, a przede wszystkim kościół. Wszystkie rodziny brały udział w wielkich przygotowaniach. Udzieliwszy zgody na uroczystości, Daniel znowu wycofał się w głąb swego wewnętrznego świata, zasmucony myślą o nieobecności Charity na ślubie wnuczki. Lily i Ramdoss zostawili go w spokoju. Okna sypialni Daniela, w której spędzał ostatnio tyle czasu, wychodziły na aleję drzew deszczowych, ulubionych przez Charity. To ona osobiście czuwała nad przesadzaniem drzew, nie dożyła jednak pory ich kwitnienia. W tym roku zakwitły po raz pierwszy i przez wiele tygodni stały, obsypane gęstym deszczem kwiatów. Teraz przekwitały i ziemia pod nimi pokryta była warstwą fioletowych płatków. Pewnego ranka Daniel zobaczył przez okno zamiatacza, który niespiesznie machał wielką miotłą, usuwając płatki na bok. Kiedy uprzątnął kawałek alei, przechodził dalej, a płatki nadal opadały, przysypując ziemię i zacierając efekty jego pracy. Daniel wiedział, że następnego dnia zamiatacz znowu podejmie — 333 — wysiłek, kwiaty zaś znowu pokryją ziemię, lecz w końcu ulewa płatków zelżeje i przerodzi się w mżawkę, a wtedy miotła zwycięży w nierównej walce. Podobnie było z jego smutkiem. Przez wiele miesięcy był sparaliżowany żalem, ale teraz powoli wychodził z mroku w stronę światła. Był pewny, że niedługo opuści strefę ciemności, a jego rozpacz będzie na tyle przyćmiona, że życie przykryje ją warstwami nowych doświadczeń. Rozmyślania Daniela przerwało pukanie do drzwi. Kiedy na progu stanął Ramdoss z Chrisem Cookiem, 'gospodarz nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Chciałem ci zrobić niespodziankę, stary przyjacielu -rzekł Cooke. — W przyszłym roku przechodzę na emeryturę, pomyślałem więc, że teraz mam doskonałą okazję, aby odwiedzić wszystkie miejsca, których może już nigdy nie zobaczę... - Ale gdybyś mnie zawiadomił o swoim przybyciu, wyjechałbym po ciebie na dworzec! - Och, Ramdoss i ja planowaliśmy to już od jakiegoś czasu. Kiedy dostałem zaproszenie na ślub, zrozumiałem, że po prostu muszę przyjechać. To moja ostatnia szansa, żeby zobaczyć was wszystkich. Ramdoss sam zasugerował, że taka niespodzianka sprawi ci przyjemność. - Nawet nie przypuszczasz, jak wielką — powiedział Daniel. - Świetnie wyglądasz! Nasze powietrze naprawdę ci służy... To nie do wiary, że masz opuścić Indie po... Zaraz, zaraz, po iluż to latach? Chyba trzydziestu... - Wsiądę na statek płynący do Anglii dokładnie trzydzieści pięć lat po przybyciu do Indii. Kiedy Cooke odpoczął i przebrał się po podróży, obaj z Danielem wybrali się na spacer po plaży. Słońce stało nisko nad horyzontem, świecąc nieprawdopodobnym czerwonym blaskiem. Upał minął. - Nigdzie poza Chevatharem nie widziałem tak wspaniałych wschodów i zachodów słońca - zauważył Cooke. - Tak, ojciec Ashworth również był tego zdania. — Daniel — 334 — pokiwał głową. - Gdy byłem chłopcem, często tu przychodziliśmy. Z miejsca, gdzie jest pogrzebany, widać morze, wiesz? - Kochał Chevathar. Nie mogę sobie darować, że nie udało się zapobiec tej tragedii... - Żaden z nas na pewno o niej nie zapomni — powiedział poważnie Daniel. - Były przypadki innych zamieszek kastowych? - Nie tutaj. W Chevatharze zostało kilka rodzin Vedharów, ale to bardzo spokojni ludzie. Jeżeli coś się dzieje, to po drugiej stronie rzeki. Sam wiesz, że przy okazji ważnych wydarzeń w miastach zwykle dochodzi do nieporozumień na tle narodowościowym... Chwilę szli w milczeniu, pogrążeni w myślach. - Z żalem dowiedziałem się o śmierci twojej matki — odezwał się Cooke. - Dziękuję za list z kondolencjami. Pamiętam, co napisałeś, szczególnie uwagę, że jej śmierć oznacza, iż teraz zawsze będzie ze mną, w zasięgu ręki, kiedy tylko będę potrzebował jej obecności... - Wiem, co czujesz, Danielu, sam także przeżyłem śmierć ojca... Między innymi z tego powodu oboje z Barbarą zdecydowaliśmy się wrócić do kraju. Moja matka słabo się czuje i chcemy być blisko niej. Poza tym dzieci rosną, więc... - Będziesz tęsknił za Indiami? - Nieustannie. Staram się nie myśleć o wyjeździe. Gdyby sytuacja była inna, na pewno wrócilibyśmy tutaj, aby spokojnie dożyć starości. - Nie niepokoją cię te wszystkie komplikacje polityczne? - Trochę, ale moim zdaniem to minie. Chcecie zdobyć wolność — w porządku, nie wydaje mi się jednak, żebyście nienawidzili nas aż tak bardzo, aby wyrzucić nas stąd raz na zawsze. Nawet pan Gandhi twierdzi, że osobiście nic do nas nie ma. Wierzę, że jakoś uda się rozwiązać te problemy. — 335 — — Mam nadzieję - powiedział Daniel. - Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby Brytyjczycy zostali w Indiach. Sam był zaskoczony, że jego wcześniejsza sympatia do Brytyjczyków nie całkiem zniknęła. Powinien był znienawidzić ich za to, co zrobili Aaronowi, ale dzięki Cooke'owi zarządca Rol-fe został dyscyplinarnie pozbawiony stanowiska, a Daniel nigdy nie był mściwym człowiekiem. Sam, z własnego wyboru postanowił odrzucić politykę. Jego zdaniem indyjscy nacjonaliści wcale nie byli lepsi od Brytyjczyków. Gdyby Aaron nie przystał do organizacji rewolucyjnej, dziś najprawdopodobniej towarzyszyłby bratu... Daniel uważał zresztą, że biali są mniej niebezpieczni niż nacjonaliści, których działalność oceniał jako wyjątkowo szkodliwą i niszczycielską. - Myślę, że obie strony popełniły błędy — rzekł Cooke. -Ale jeżeli los będzie nam sprzyjał, możemy jeszcze jakoś wybrnąć z tej sytuacji. - Mam nadzieję - powtórzył Daniel. - Teraz, kiedy mój pobyt w Indiach dobiega końca, chciałbym cię za coś przeprosić. Od dawna noszę się z tym zamiarem... Daniel roześmiał się. - Przecież nie zrobiłeś mi nic złego, wręcz przeciwnie... - Na pewno nigdy nie przyszło ci to do głowy, ale od paru lat staram się umieścić cię na liście osób, które król co roku wyróżnia odznaczeniami — przerwał mu Cooke. — Biorąc pod uwagę twoje dotacje na rzecz skarbu państwa i poparcie, nie powinno to nastręczać najmniejszych trudności, powiem więcej, wydaje mi się, że to najmniejsza rzecz, jaką rząd mógłby dla ciebie zrobić, lecz za każdym razem, gdy wysuwałem twoją kandydaturę, powracała sprawa Aarona! - To bardzo miło z twojej strony, Chris, rzeczywiście nigdy nie przyszło mi to do głowy... Tak czy inaczej, naprawdę nie masz mnie za co przepraszać. Wszelkie odznaczenia i wyróżnienia nie mają dla mnie najmniejszego znaczenia. — 336 — Długą chwilę w milczeniu podziwiali zachód słońca. - Co zamierzasz robić po powrocie do Anglii? — zapytał wreszcie Daniel. Cooke uśmiechnął się. - Na pewno znajdę sobie jakieś zajęcie. My, Anglicy, mówimy, że przechodzimy na emeryturę, aby uprawiać swój ogródek... - My mówimy, że wycofujemy się z życia i szukamy spokojnego schronienia w lesie, chociaż dziś trudno byłoby znaleźć porządny las... Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. Ich spacer trwał znacznie dłużej, niż planowali, mieli sobie bowiem dużo do powiedzenia. Kiedy w końcu zawrócili do Doraipuram, wyczerpawszy większość tematów, Daniel zrozumiał, że będzie mu naprawdę brakowało Anglika, chociaż od wielu lat ich kontakty ograniczały się do wymiany listów i podarunków. Tuż przed dorocznym Świętem Mango Daniel zawsze wysyłał przyjacielowi olbrzymi kosz owoców neelam (Cooke od dawna zapowiadał, że któregoś roku przyjedzie na obchody, ale nigdy mu się to nie udało), a Chris nigdy nie zapominał o gwiazdkowych prezentach dla Daniela i jego rodziny. Teraz Daniel pomyślał, że powinni byli częściej się spotykać. Uśmiechnął się, wspominając, jak za radą ?????'? kupił sobie zestaw dzieł zebranych najwybitniejszych angielskich pisarzy. Nie przeczytał wszystkich książek, pozwolił, aby pełniły dekoracyjną funkcję na półkach domowej biblioteki. Szkoda, że nie zainwestowaliśmy więcej w naszą przyjaźń, pomyślał. Teraz jest już za późno. Dwa dni później o zmierzchu pięć panien młodych dostojnie przeszło aleją drzew deszczowych. Ich białe sari powiewały na wietrze niczym skrzydła wielkich białych motyli. Zamiatacze zrosili aleję wodą, żeby pył i kurz nie zanieczyszczały powietrza. Światło wydobywało się z okien kościoła i pokrywało bla- — 337 — skiem powierzchnię rzeki. Wszystkie miejsca były zajęte a zgromadzeni wierni śpiewali hymny i odpowiadali kapłanowi z niespotykanym wigorem. Doraipuram znowu budzi się do życia, pomyślał Daniel, i ja także. Amma byłaby zadowolona. Później Daniel wykonał gest, który wzbudził zachwyt rodziców pozostałych nowożeńców i niepokój Ramdossa — pokrył wszystkie koszty wielkiej wspólnej uczty w Neelam Illum. Uroczystości i zabawa trwały do świtu. Nad ranem podwórze za domem wyglądało jak przedsionek piekła — dziesiątki psów z całej okolicy zbiegło się tam, aby wykłócać się o góry kości i mięsnych odpadków z wiewiórkami, wronami i innymi ptakami. Natomiast przed domem panował idealny porządek. Lily, która zadziwiła gości ogromną energią i zdolnościami organizacyjnymi, miała w zapasie jeszcze jedną niespodziankę. Po południu wysłała aż do Trivandrum nowego chevroleta Daniela. Pasażer, którego przywieziono, pokazał się dopiero w chwili, gdy Shanti i pozostałe panny młode miały opuścić dom. Wzięły wtedy udział w ostatniej ceremonii - ustawiły się do grupowego zdjęcia pod rozłożystym mango na trawniku przed Neelam Illum. Ten rytuał po raz pierwszy włączony został do ceremonii ślubnej w rodzinie Dorai, nic więc dziwnego, że wszyscy byli bardzo podekscytowani. Jednak zanim fotograf wykonał historyczne zdjęcie, członkowie rodu Dorai o mały włos nie doprowadzili go do szaleństwa. Za każdym razem, gdy nurkował pod czarny kaptur i zerkał przez okienko, coś psuło całą kompozycję - była to albo zbyt ekstrawagancka poza którejś z ciotek, zasłaniającej twarz Shanti, albo wybryk psotnego siostrzeńca, albo coś jeszcze innego. W końcu udało się jednak zapanować nad rozchichotaną i rozgadaną rodziną. Na dany znak patriarcha i starsi rodu przybrali poważny wyraz twarzy, błysnęło niebieskie światło i udręczony fotograf wreszcie był wolny. Miesiąc później, kiedy oprawione zdjęcia przywieziono do — 338 — Neelam Illum, Daniel oznajmił, że pamiątka dnia ślubu jego córki zajmie honorowe miejsce na ścianie wielkiego salonu. — Bez Shanti nie mielibyśmy tego domu - powiedział do Lily, wybierając najodpowiedniejszą ścianę. - Nasza córka powinna nosić imię Lakszmi. Na chwilę przed powieszeniem zdjęcia Daniel powstrzymał służącego i z podnieceniem przywołał Lily. Fotograf prześwietlił fragment zdjęcia, prawdopodobnie z powodu rozkojarze-nia, na jakie go narażono, lecz Daniel nie chciał dać wiary temu prostemu wyjaśnieniu. - Wiedziałem, że ona będzie z nami, Lily - rzekł, wskazując smużkę światła, jak woal przesłaniającą twarze osób stojących tuż za jego córką. — Spójrz tylko na to! Przecież Shanti nie mogłaby wyjść za mąż bez błogosławieństwa babki, prawda? 61 Kiedy Kannan przyszedł na świat, Daniel zupełnie świadomie postanowił nie traktować go jak oczywistego i jedynego dziedzica. Doskonale pamiętał własne samotne dzieciństwo i zbyt wielki ciężar oczekiwań ojca, zdecydował więc, że jego syn powinien cieszyć się przyjemnościami najwcześniejszych lat w poczuciu bezpieczeństwa i spokoju. W rezultacie tej decyzji pozostawiony samemu sobie Kannan robił, co chciał. Ubierał się tak samo jak jego niezliczeni kuzyni, sypiał w dużej sali w Neelam Illum, przeznaczonej na sypialnię chłopców w jego wieku, i nigdy nie był w żaden sposób faworyzowany. Był to najwspanialszy dar, jaki Daniel mógł mu ofiarować. Kannan był wolny od trosk dorosłych i odpowiedzialności, jaką nakładało na niego nazwisko, i umiał się cieszyć każdą chwilą życia. Rok żałoby po śmierci Charity położył wprawdzie kres zabawom na terenie kolonii, nie przyćmił jednak naturalnego u młodych chłopców pragnienia przygody i rozrywki. — 339 — Kannan i jego kuzyni nadal uganiali się wśród drzew mango, pływali w rzece i studniach i odgrywali sceny z wielkiej bitwy Salomona na plaży, chociaż Daniel wyraźnie im tego zabronił. Wyruszali na długie wycieczki rowerowe, podczas których słońce przypalało ich skórę na nienaturalny odcień czerni, wdawali się w bójki, polowali na nieszkodliwe węże wodne na zalanych polach ryżowych, rozgrywali mecze hokeja na trawie i piłki nożnej, natomiast w porze wędrówek ptaków wyprawiali się na kaczki i wtedy nad jeziorami i rzeką niosło się gromkie echo wystrzałów. Pewnego ranka, kilka miesięcy po ślubie siostry, Kannan obudził się w pokoju matki. Był sam, ponieważ odzyskiwał siły po grypie i na czas choroby oraz rekonwalescencji odseparowano go od innych chłopców. Czuł się jeszcze trochę osłabiony, ale poza tym nic mu nie dolegało. Szybko wziął kąpiel, włożył szorty i koszulę i wyszedł z domu bez żadnego określonego planu dnia. Wszyscy jego przyjaciele byli w szkole, więc szybko ogarnęła go nuda. Dzień był słoneczny, lecz zwiastujące monsunowe ulewy przelotne deszcze wypełniły kałużami wszystkie zagłębienia terenu. Kannan nachylił się nad jedną z nich i z zaciekawieniem dostrzegł setki malutkich kształtów, poruszające się pod zielonkawym kożuchem, pokrywającym powierzchnię. Przykucnął i ręką odgarnął kożuch na bok. Teraz wyraźnie widział kijanki, niezgrabne stworzenia z wielkimi głowami i brzydkimi ogonkami. Przybrał wygodniejszą pozycję, zanurzył rękę w wodzie, a gdy ją wyciągnął, w zaciśniętej pięści trzymał dwie dorodne kijanki. Ułożył je na kamieniu i chwilę z zaciekawieniem obserwował ich przedśmiertne drgawki. Gdy przestały się ruszać, dźgnął każdą palcem, aby się upewnić, że nie żyją. Potem znowu odwrócił się do kałuży. Tym razem złapał tylko jedną kijankę, ale za to dużą, już prawie żabę, o dobrze rozwiniętych tylnych nogach i krótszym niż u pierwszych dwóch ogonku. Ta konała znacznie dłużej. Kiedy na kamieniu leżało czternaście kijanek, sztywnych i powykrę- — 340 — canych jak spalone gałązki, Kannan poczuł, że ma dosyć tej zabawy Kijanki nie stawiały oporu, zbyt łatwo było je złapać i nawet nie umierały, walcząc jak dzikie bestie. Chłopiec podniósł się i zawrócił do domu. Na podjeździe stał chevrolet ojca, zupełnie pusty. Kannan nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Raju, szofer i postrach chłopców, który utrzymywał cytrynowożółty wóz (wszystkie samochody doktora Dorai były tego koloru) w idealnym stanie, między innymi dlatego, że nie dopuszczał do tego cudu techniki tłumów nieletnich wielbicieli, najwyraźniej gdzieś sobie poszedł, zostawiając chevroleta bez opieki. W każdą niedzielę po kościele doktor Dorai zapraszał troje sprawiedliwie wybranych dzieci na niespieszną przejażdżkę po Doraipuram. Było to przeżycie, którego żadne z dzieci nie potrafiło szybko zapomnieć. Kannan został po raz trzeci wybrany dwa tygodnie wcześniej i nadal pamiętał całą podróż. Jego irytujący kuzyn Gopu, sześciolatek, a więc osoba pozbawiona wszelkiego znaczenia, stał na tylnym siedzeniu między Kanna-nem i Mary (kuzynką, która również nie cieszyła się sympatią Kannana) i bezustannie dawał wyraz przerażeniu, że samochód lada chwila zderzy się z jakąś przeszkodą. Gopu, nie odrywając wytrzeszczonych oczu od przedniej szyby, co parę sekund wrzeszczał: „Raju, krowa!", „Raju, człowiek!" lub „Raju, drzewo!", chociaż obiekty te znajdowały się w odległości co najmniej pół kilometra od nich, a drogi w Doraipuram były proste jak strzelił. Doktor Dorai długo znosił popisy Gopu, ale w końcu zapas jego cierpliwości się wyczerpał i Daniel warknął do syna, aby jakoś uciszył młodszego chłopca. Kannan natychmiast spełnił polecenie - chwycił Gopu za kark, przygniótł go do siedzenia i tak trzymał aż do końca przejażdżki. Zanim puścił malucha, uszczypnął go mocno za to, że zepsuł mu przyjemność. I oto teraz miał przed sobą samochód, o którym często śnił -wielki i żółty, wykończony czarnymi listwami chevrolet po prostu błagał Kannana, żeby zbadał jego wielowymiarowe uroki — 341 — bez nadzoru surowych dorosłych i denerwujących kuzynów. Chłopiec ostrożnie poruszył klamką, otworzył drzwiczki i szybko wśliznął się za kierownicę. Nie był na tyle duży, żeby móc swobodnie patrzeć przez przednią szybę, ale to nie miało znaczenia, ponieważ wnętrze samochodu było po prostu fascynujące. Kannan lekko dotknął ogromnej kierownicy, tarcz ozdobionych tajemniczymi cyframi i symbolami, wreszcie klaksonu. Długą chwilę siedział spokojnie, bardzo zadowolony z siebie, napawając się uczuciem dumy i przyjemności. Nagle uświadomił sobie, że Raju może w każdej chwili wrócić, postanowił więc wykorzystać podarowaną przez los szansę. Chwycił dolną część kierownicy i zaczął nią obracać, wydając przy tym odgłosy naśladujące pracujący silnik. Wrrr... Brrrmm... Brrrrmmm... Potem ośmielił się i poruszył paroma przyciskami oraz drążkami. Jeden z drążków opadł, jakby zaskoczył, i Kannan zamarł na sekundę, ale nic się nie stało, więc bawił się dalej. Zauważył drążek, którym do tej pory nie poruszał, i szarpnął nim na próbę. Ponieważ właśnie zwolnił ręczny hamulec, samochód potoczył się w dół po podjeździe. Serce Kannana mocno waliło z przerażenia. W pierwszej chwili chciał otworzyć drzwiczki i wyskoczyć, lecz chevrolet jechał coraz szybciej i chłopak zupełnie nie wiedział, co robić. Gorączkowo zakręcił kierownicą, szarpnął kilka innych drążków. Przypomniał sobie, że w czasie jazdy Raju naciskał coś stopami, ale pedały znajdowały się zbyt daleko, żeby mógł do nich sięgnąć. Uderzył otwartą dłonią w klakson i chevrolet wydał jeden ostrzegawczy dźwięk, zanim stoczył się z podjazdu i majestatycznie uderzył w drzewo. Daniel usłyszał odgłos klaksonu, wyjrzał przez okno i z przerażeniem zobaczył, jak jego nowy samochód, zupełnie pusty, sunie w dół podjazdu. Szybko włożył sandały, wybiegł z domu i dotarł do wozu kilka sekund przed Raju. - Gdzie byłeś, ośle?! - krzyknął. - Poszedłem do służbówki po szmatę, aiyah. Zostawiłem zabezpieczony hamulec, nie wiem, jak to się mogło stać... — 342 — - Ze względu na ciebie mam nadzieję, że nie doszło do żadnych poważniejszych uszkodzeń, bo inaczej każę cię wychło-stać! Nagle ze środka samochodu rozległ się stłumiony szloch. Daniel szarpnął drzwiczki i ujrzał przerażonego małego chłopca, skulonego za kierownicą. Wyciągnął Kannana na zewnątrz i wlepił mu kilka solidnych klapsów. Chłopak kręcił się dookoła ojca, usiłując uniknąć razów, ale Daniel okręcał się razem z nim, więc przez pewien czas obaj przypominali dziwaczną karuzelę. Wreszcie Daniel doszedł do wniosku, że syn dostał, na co zasłużył, i kazał mu pójść do swojego pokoju. Kannan uciekł, zanosząc się płaczem. Raju na wstecznym biegu wyprowadził samochód na podjazd. Tam właściciel i szofer z ulgą stwierdzili, że uszkodzenia nie są duże — nieznacznie wgnieciony zderzak i pęknięty reflektor. Daniel zostawił Raju, zlecając mu dokonanie niezbędnych napraw, i powoli wrócił do domu. Lanie, jakie sprawił Kanna-nowi, zupełnie wyprowadziło go z równowagi. Oczywiście mały łobuz w pełni na nie zasłużył, lecz Daniel nie był przyzwyczajony do wymierzania kar fizycznych swoim dzieciom. Wiedział, że prawdziwym powodem jego gniewu było niebezpieczeństwo, na jakie naraził się chłopiec. Rzadko widuję mojego syna, pomyślał. Można powiedzieć, że Kannan rośnie beze mnie... Jeszcze parę lat i okaże się, że zupełnie przegapiłem jego dzieciństwo. Daniel uświadomił sobie, że dużo więcej czasu spędzał z córkami, Shanti i Ushą. Naturalnie mógł sobie powiedzieć, że w Nagercoil łatwiej było mu znaleźć czas dla dzieci, ale przecież to była marna wymówka. Jeżeli zależy mu na tym, aby uczestniczyć w procesie dorastania syna, po prostu musi znaleźć czas, i tyle. Podejście Daniela do wychowywania dzieci nie odbiegało w zasadzie od podejścia innych mężczyzn jego pokolenia. Woleli oni trzymać się od dzieci z daleka. Dziećmi zajmowały się matki, a jeżeli dziecko było płci męskiej, to co jakiś czas towa- — 343 — rzyszyło ojcu podczas polowań, rodzinnych spotkań i innych okazji, aż wreszcie osiągało wiek, kiedy można było zacząć je traktować jak mężczyznę. Daniel bardzo różnił się od swojego ojca, brata oraz kuzynów, lecz pod tym względem był taki sam. W towarzystwie dzieci czul się nieswojo, wolał grać rolę surowego, niezbyt często widywanego ojca, a czas spędzany z nimi ograniczał do przyjemnych przejażdżek, wycieczek i okazjonalnego lania. Kannan szybko przestał płakać, ponieważ klapsy, które wymierzył mu Daniel, nie były szczególnie bolesne, ale z przerażenia otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili. Nie mógł znaleźć matki, więc poszedł do swojego pokoju i położył się na macie. Po paru minutach usłyszał kroki za drzwiami, a gdy podniósł głowę, zobaczył stojącego w progu ojca. Przejęty lękiem, rozpaczliwie poszukał wzrokiem jakiejś kryjówki, lecz Daniel nie wszedł do pokoju. — Źle postąpiłeś, Thirumoolar, i dobrze o tym wiesz — powiedział. - Jeżeli jeszcze raz przyłapię cię w samochodzie albo blisko niego, dostaniesz takie lanie, że dzisiejsze wyda ci się pieszczotą. Odpowiedź mogła być tylko jedna i Kannan uroczyście obiecał, że nigdy więcej nie zbliży się do auta. Daniel wysłuchał go, po czym zaproponował wspólny spacer, co całkowicie zaskoczyło chłopca. Kannan instynktownie zrozumiał, że najgorsze ma już za sobą, więc podniósł się z maty i poszedł za ojcem. Początkowo obaj czuli się niepewnie, gdyż wspólne spędzanie czasu było dla nich wielką nowością. Szli przed siebie bez określonego celu. Daniel wypytywał Kannana o szkołę i zabawy i otrzymywał ostrożne odpowiedzi. Mniej więcej po półgodzinie wyczerpał zapas pytań, jakie przychodziły mu do głowy, i zaczął się zastanawiać, czy spacer z synem rzeczywiście był dobrym pomysłem. Co dalej? Mógł wygłosić wykład na temat wyzwania, jakim jest pozycja spadkobiercy dziedzictwa rodu — 344 — Dorai, jednak zaraz przypomniał sobie, że mają jeszcze na to czas. Diabelnie trudno jest być ojcem, pomyślał. Patrząc na syna, czuł, że chociaż nigdy do końca nie zrozumie postępowania Salomona, to może z czasem zapomni o żalu do ojca, który tkwił w jego sercu. Przechodzili właśnie w pobliżu studni, którą dawno temu przeskoczył Aaron, i ???i?i postanowił ożywić rozmowę, poruszając nowy temat. — Wiesz, że twój stryj Aaron przeskoczył tę studnię, gdy miał zaledwie szesnaście lat? — zapytał. — Tak, appa — szybko odparł Kannan. — Wszyscy o tym wiedzą. To ogromna studnia, naprawdę... Chithappa musiał być olbrzymem... Ach, Aaronie, Aaronie, pomyślał Daniel, mogło być tak wspaniale... We dwóch moglibyśmy sprawić, że życie w Dorai-puram byłoby pełniejsze i piękniejsze... Są tu mali chłopcy, których wyobraźnia domaga się bohatera, i marzenia, którym trzeba nadać rzeczywisty wymiar... Kannan jest nawet trochę podobny do ciebie... — Tak, był olbrzymem — powiedział. Chwilę stali koło studni, potem zaś poszli dalej, ku kępie krzaków, porastającej ruiny fortu Kulla Marudu. Kiedy Daniel powrócił do Chevatharu i zaczął planować założenie Doraipu-ram, zastanawiał się nad odbudową fortu, ale nigdy nie zrealizował tego pomysłu. Lata mijały, krzewy i chwasty prawie kompletnie zakryły strzaskane mury. W załomie ruin żyła stara kobra, w nasłonecznionych miejscach wygrzewały się jaszczurki. Chłopcy rzadko tu zaglądali. Kiedyś Kannan i jego przyjaciele zaczaili się na kobrę, lecz po kilku nieudanych próbach dali jej spokój. — Wiesz, co to jest? — zapytał teraz Daniel. — Och, mieszka tu stara kobra. Jest bardzo przebiegła i rzuca się do ucieczki, kiedy usłyszy, że ktoś się zbliża. — Tak naprawdę są to szczątki fortu — powiedział Daniel. — — 345 — Pochodzą z czasów Kattabomma Nayaka, sprzed prawie stu pięćdziesięciu lat. Z zadowoleniem zauważył, że chłopiec patrzy na niego z wyraźnym zaciekawieniem. - Były tu prawdziwe bitwy i polegli? - Tak, oczywiście. Fort należał do pewnego wojownika, Kulla Marudu, który okazał się zaskakująco dobrym przywódcą i bardzo długo walczył z Brytyjczykami. Stu jego ludzi przez cały miesiąc broniło fortu przed oddziałami pod dowództwem sławnego majora Bannermana. - Czy Kulla Marudu zabił tego Anglika, appa? - Nie — odparł Daniel. — Wśród wojowników Kulla Marudu znalazł się jeden zdrajca, który pewnej nocy otworzył bramy fortu i wpuścił Anglików. Po krótkiej i krwawej walce Kulla Marudu został pojmany. Ścięto go, głowę zatknięto na ostrze dzidy i obwożono ją po okolicznych wsiach, aby zniechęcić innych do naśladowania Kulli. - Myślisz, że są tu jakieś kościotrupy? — z podnieceniem zapytał Kannan, który wreszcie pozbył się nerwowości i lęku, jakie odczuwał w obecności ojca. - Wątpię. Przez ponad sto lat bawiło się tu wielu małych chłopców i nie sądzę, aby zostawili w ruinach coś interesującego. Poza tym Brytyjczycy spalili zwłoki większości obrońców, może nawet wszystkich, nie dlatego, by chcieli okazać szacunek dla naszych zwyczajów, ale z obawy, że szczątki bohaterów staną się obiektem uwielbienia... Żywe zainteresowanie Kannana fortem rozwiało się, gdy się okazało, że nie ma co liczyć na możliwość znalezienia czaszek, ale spacer podobał mu się coraz bardziej. Ciekawe, jakie jeszcze niespodzianki przygotował dla niego ojciec... Nagle spostrzegł zarysowany w pyle ścieżki kształt przypominający literę „s" i wskazał go palcem. - Spójrz, appa! - wykrzyknął z podnieceniem. — To ślad starej kobry! — 346 — - Do jakiej litery angielskiego alfabetu podobny jest ten zygzak? Kannan natychmiast spochmurniał. To niesprawiedliwe, pomyślał. Dlaczego właśnie teraz, kiedy jest tak przyjemnie i ciekawie, ojciec musi przypominać mi o głupiej, nudnej szkole... - „J"? — zaryzykował. Minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz uczestniczył w lekcji angielskiego w tamilskiej szkole. Daremnie wysilał umysł - litera „j" była jedyną, jaka przychodziła mu do głowy. - Nie, to nie „j". Czego cię uczą w tej szkole, Thirumoolar? - Mamy bardzo dużo lekcji - pośpiesznie zapewnił ojca Kannan. - Może „p"? — dorzucił, przypomniawszy sobie jeszcze jedną literę. - Z całą pewnością nie „p" - warknął Daniel. - Skoro nie potrafisz odpowiedzieć na tak proste pytanie, to jak zdasz egzaminy? I jak zajmiesz należną ci pozycję głowy rodu? Dobry nastrój Daniela zniknął w jednej chwili. Spojrzał na syna takim wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważył jego niezbyt czyste ubranie, źle obcięte włosy, krzywą grzywkę opadającą na czoło, podrapane nogi i emanującą z niego aurę łobu-zerstwa. Zaczął łajać chłopca, zaraz jednak przerwał, ponieważ pamięć podsunęła mu obraz jego własnego ojca, wiecznie niezadowolonego ze starszego syna. Szybko opanował uczucie rozczarowania. Pomyślał, że może jednak ten zupełnie zwyczajny chłopiec znajdzie w sobie siłę ducha, która pozwoli mu wziąć na siebie ciężar nazwiska i tradycji. W końcu wszystko zależy przecież od tego, czy Ramdoss, Lily oraz on sam odpowiednio ukształtują jego charakter. Mamy jeszcze czas, powiedział sobie. Mnóstwo czasu. Na razie trzeba mu pozwolić bawić się z rówieśnikami i cieszyć dzieciństwem. Uśmiechnął się do syna i lekko potargał mu włosy. - To było „s", synu — powiedział spokojnie. — Musisz się więcej uczyć, zwłaszcza angielskiego, żebyś posługiwał się nim — 347 — równie swobodnie jak tamilskim. Tym krajem rządzą Anglicy. Pamiętaj, że zawsze warto poznać zwyczaje i język rządzących. Kannan kiwnął głową. Był zdziwiony, że ojciec tak szybko przestał go pouczać, ale spacer stracił już dla niego cały urok. Dystans między ojcem i synem znowu stał się widoczny. Daniel czuł to samo, więc obaj bez wahania zawrócili do domu. Wieczorem Daniel podzielił się niepokojem o syna z Lily i Ramdossem. — Czeka nas ciężka praca. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania i obawiam się, że Thirumoolar może im nie podołać. Wygląda jak idiota i tak też się zachowuje. Nie zna nawet liter alfabetu angielskiego! Lily natychmiast stanęła w obronie syna. — Jest inteligentny, musi tylko wziąć się do nauki — powiedziała. — Zatrudnię odpowiednich nauczycieli. Poza tym moglibyśmy przenieść go do nowej angielskiej szkoły, którą otwarto w mieście... — Tak, to dobry pomysł. No i nie ulega wątpliwości, że powinienem poświęcać mu więcej czasu. Jestem przecież jego ojcem i mam wrażenie, że haniebnie go zaniedbałem. Nie zapominajmy, że za kilka lat to on będzie podejmował decyzje dotyczące przyszłości rodziny. - Daniel przerwał na chwilę i zamyślił się. - Ciekawe, czy moja decyzja, aby mu nie mówić, że ludzie będą mieli wobec niego wysokie wymagania, ponieważ wcześniej czy później zostanie głową rodziny, była słuszna. W takich kwestiach nigdy nie można być niczego absolutnie pewnym... — Myślę, że dobrze zrobiłeś, anna — rzekł Ramdoss. — Dajmy mu jeszcze trochę czasu, pozwólmy mu dorosnąć w normalnych warunkach. To dobry chłopak i na pewno będzie wspaniałym przywódcą. — 348 — 62 Ramdoss miał rację. Z czasem Kannan zaczął wykazywać się cechami, które dobrze wróżyły przyszłości rodziny. Nie płonął chęcią do nauki ani nie posiadał wybitnych sportowych zdolności swego stryja Aarona, był jednak twardy, zdecydowany, pewny siebie i odważnie podejmował wyzwania. A wyzwaniom musiał stawiać czoło często, od dziecka. Sytuacje takie wynikały chociażby z faktu, że był jedynym synem głowy rodu Dorai. Chociaż ojciec konsekwentnie starał się go nie faworyzować, Kannan siłą rzeczy bywał solą w oku tym, którzy dążyli do przewodzenia różnym grupom kuzynów. Dodatkową komplikacją był gorący temperament Kannana, który wcześnie zaczął dawać o sobie znać. Mając dziesięć lat, Kannan bezustannie wdawał się w bójki. Był niski jak na swój wiek, lecz nadrabiał ten niedostatek determinacją w walce, nieustępliwością i gorącym pragnieniem zwycięstwa. Wszyscy, którzy go znali, szybko zwracali uwagę na tę cechę charakteru chłopca. - Oczywiście mój ukochany wnuk musiał odziedziczyć najbardziej denerwującą cechę rodziny Dorai. — Charity załamywała ręce, obserwując poczynania malca. —Jest uparty jak osioł i każdy Dorai. Do najważniejszych umiejętności, jakie musiał opanować każdy chłopiec z Chevatharu, należała sztuka jazdy na rowerze. Nie było to wcale proste, ponieważ w latach trzydziestych w Indiach nie produkowano dziecięcych rowerków i chłopcy musieli korzystać z rowerów należących do dorosłych krewnych. Utrzymanie się na takiej maszynie było prawdziwym wyzwaniem, ponieważ niejednokrotnie dziecko nie sięgało nogami do pedałów. Chłopcy przekładali jedną nogę pod ramą; drugą wskakiwali na pedał i zażarcie walczyli o utrzymanie roweru w pionie i wprawienie go w ruch, przy czym pierwsze takie próby zawsze kończyły się upadkiem. Po kilku następnych ~- 349 — (zwykle także paru nowych strupach na kolanach i wgnieceniu błotnika) udawało im się z grubsza opanować sztukę jazdy w dość dziwacznym stylu. Na dróżkach Doraipuram często można było zobaczyć duże rowery z małymi chłopcami, przyczepionymi do ramy jak kraby, zataczające się od jednej krawędzi ścieżki do drugiej. Główny problem polegał na tym, że tak usadowionego rowerzystę łatwo było zrzucić z siodełka. Pewnego dnia po południu, kilka tygodni po przygodzie z chevroletem ojca, starszy kuzyn o imieniu Bonda strącił Kannana z roweru w chwili, gdy ten gwałtownie przyspieszał. Rower i chłopiec runęli na ziemię, Bonda zaś stał nad nimi, ze złośliwym uśmiechem przyglądając się nieszczęsnej plątaninie. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, ponieważ Kannan szybko zerwał się na nogi i zaatakował swego prześladowcę. Na tę walkę zanosiło się od dłuższego czasu. Bonda był nieoficjalnym przywódcą młodszych chłopców z Doraipuram i zdawał sobie sprawę, że jego pozycja nie zostanie ostatecznie uznana, dopóki nie rozprawi się z Kannanem. Drażnił go więc i dręczył przy każdej okazji, ale teraz po raz pierwszy publicznie go upokorzył. Inni chłopcy instynktownie wyczuli, jaką wagę ma bójka, i zwartym kręgiem otoczyli walczących. Kannan i Bonda walczyli w milczeniu, zażarcie i bez pardonu, dopingowani okrzykami widzów. Znacznie większy i cięższy Bonda szybko zdobył przewagę i już po paru minutach wdusił twarz Kannana w pył, lecz do końca walki było jeszcze daleko. Kannan z typową dla siebie determinacją, ignorując ból, wił się i miotał tak długo, aż wreszcie zrzucił przeciwnika z pleców i szybko się podniósł. W tej samej chwili ujrzał przed oczami twarz Charity i ogarnęło go uczucie niezwykłego smutku i osamotnienia. Po raz pierwszy od ponad roku pomyślał o kobiecie, która była kiedyś centrum jego świata. Po policzkach pociekły mu łzy. Entuzjastyczne wrzaski jego najwierniejszych przyjaciół umilkły i dookoła zapanowała cisza. Moment — 350 — intensywnego żalu i smutku minął jednak tak szybko, jak się pojawił, i Kannan poczuł ogromne pragnienie, aby wgnieść Bondę w kurz i nie pozwolić mu wstać. Większy chłopak, który widząc łzy Kannana, był już pewien zwycięstwa, teraz cofał się niepewnie, unikając silnych ciosów. Minęło jeszcze parę minut i Bonda zrezygnował z dalszej walki. Do końca dzieciństwa łzy płynęły z oczu Kannana w czasie każdej bójki, lecz jego przeciwnicy szybko zrozumieli, że są one jedynie oznaką wielkiego uporu i determinacji. Kannan nigdy nie wyjawił nikomu przyczyny łez, nie chciał się bowiem stać przedmiotem bezlitosnych drwin. Beniaminek babuni! Już wyobrażał sobie te wybuchy śmiechu... W wieku trzynastu lat Kannan był niekwestionowanym przywódcą gtupy kuzynów i przyjaciół, znanych jako Gang Kijów Hokejowych ze względu na wyraźną skłonność młodych łudzi do rozwiązywania wszelkich sporów za pomocą wspomnianego sprzętu. Od czasu do czasu członkowie grupy stawali przed obliczem Daniela, zaciągnięci tam przez wściekłego nauczyciela lub rodzica. Ku rozdrażnieniu Daniela wśród winnych zawsze znajdował się Kannan. Zaniepokojony senior rodu wygłaszał wtedy synowi serię kazań i poświęcał mu trochę czasu, dopóki praca znowu zupełnie go nie pochłonęła. Podczas letnich wakacji po przedostatnim roku w szkole Kannan był wzywany do pokoju ojca aż cztery razy za różne przewinienia. Przy ostatniej takiej okazji Daniel przypomniał sobie, że zaledwie tydzień wcześniej ukarał syna za płoszenie bydła, i rozgniewał się nie na żarty. Tym razem chodziło o kradzież gujaw i poszkodowany, niski mężczyzna o łagodnej twarzy, długo i rozwlekle opowiadał o wykroczeniach chłopców. W końcu Daniel przerwał mu i zmierzył winnych surowym spojrzeniem. - Załatwię tę sprawę - powiedział stanowczo, odprawiając właściciela gujaw. — 351 — Zerknął na syna, który z całkowitym spokojem wysłuchał oskarżeń, i po raz któryś z rzędu zdumiał się podobieństwem chłopca do Aarona. Kannan nie przypominał Aarona z wyglądu, lecz z charakteru — był zuchwały, wybuchowy, nie interesował się nauką. Łatwo mógł się stać dziki i nieopanowany... Daniel podziwiał odwagę i siłę woli brata i cieszył się, dostrzegając je w swoim synu, wiedział jednak, że należy jak najszybciej utemperować je poczuciem odpowiedzialności i zdolnością panowania nad sobą. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, pomyślał. Gdybym tylko miał więcej czasu... Ale po co tracić czas na bezsensowne żale... Pracę nad charakterem Kannana trzeba było zacząć od razu, już. Biorąc pod uwagę naturę przewinienia, Daniel wymierzył synowi surową karę - chłopak miał przez miesiąc wykonywać prace dla dobra wspólnoty pod nadzorem Ramdossa. Kannan z niedowierzaniem spojrzał na ojca, lecz twarz Daniela była poważna i trochę smutna, zrozumiał więc, że nie może liczyć na złagodzenie wyroku. Wieczorem, po kolacji, Daniel i Ramdoss poszli na swój codzienny spacer. — Martwię się o chłopca - wyznał Daniel. - Nie mam czasu zająć się nim jak należy i boję się, żeby nie skończył tak jak jego stryj i wielu innych. Wygląda na to, że ten zuchwały upór jest znakiem firmowym rodziny Dorai... Bóg obdarzył nas siłą i zdecydowaniem, zapomniał jednak dorzucić opanowanie i ostrożność... - Nie martw się. Lily, ty i ja wyprowadzimy go na prostą drogę, zobaczysz. - Wiem, Ramu, niepokoi mnie jednak, że Thirumoolar nie okazuje najmniejszego zainteresowania medycyną i sprawami kolonii. Z pasją gra w hokeja, poluje, jeździ na rowerze i rozrabia, ale to wszystko... — Kannan jest jeszcze bardzo młody, anna. Musi się wysza-leć, lecz obiecuję ci, że w przyszłości będziesz z niego dumny.-- — 352 — - Och, ja juz jestem z niego dumny, chociaż dumie towarzyszy odrobina rozczarowania. Chłopak jest w piątej klasie, Ramu. Kiedy ja byłem w jego wieku, dokładnie wiedziałem, co chcę robić. Popatrz na swojego syna, Jasona - jest świetnym inżynierem, dostał teraz znakomitą pracę w Bombaju... - Nie muszę ci przecież mówić, że każdy człowiek rozwija się inaczej — przerwał mu Ramdoss. - Wydaje mi się, że dobrze byłoby wysłać go do szkoły z dala od Chevatharu - rzekł Daniel po chwili milczenia. - Oddzielić go od grupy, umieścić w nowym otoczeniu, gdzie musiałby się podporządkować dyscyplinie... Ramdoss zamyślił się głęboko. - Co o tym sądzisz? - zniecierpliwił się Daniel. - Może masz rację... - odparł Ramdoss. - Myślałeś o jakiejś konkretnej szkole? - Sam nie wiem... Nie interesuje go medycyna, więc posłanie go do szkoły o takim profilu byłoby błędem, nie wytrzymałby tam długo. Najlepiej byłoby dać mu dobre podstawy z botaniki - gdyby opanował znajomość roślin i ziół, moglibyśmy sami pogłębić jego wiedzę tutaj, w Doraipuram... Potem przez pewien czas rozmawiali o innych sprawach, lecz w drodze do domu Daniel wrócił do tematu dalszej edukacji syna. - Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej podoba mi się pomysł wysłania Thimmoolara do jakiegoś dobrego col-lege'u — powiedział. — Później moglibyśmy zbudować coś nowego dzięki wiedzy, którą zdobędzie w szkole. Musimy go dobrze przygotować, Ramu. Ma przed sobą jeszcze trzy lata - rok w tej szkole, dwa lata w przygotowawczej. Oby ich nie zmarnował... Zajmij się tym razem z Lily. Pieniądze nie mają znaczenia, Thirumoolar jest naszą przyszłością. — 353 — 63 W czasach wedyjskich, kiedy król czuł się silny lub po prostu miał duże ambicje, dokonywał ceremonii Aswamedhy, czyli poświęcenia konia. Wybierano wspaniałego białego ogiera i puszczano go wolno na granicy królestwa. Wszystkie tereny, które przebiegł, automatycznie stawały się własnością króla. Teoretycznie, jeżeli król był wystarczająco potężny, koń mógł biegać wolno do końca życia, lecz w rzeczywistości zwierzę najczęściej zatrzymywał inny władca, który nie miał ochoty oddawać swoich ziem. Było to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. W latach trzydziestych dwudziestego wieku Niemcy nadali tej polityce odmienną nazwę — Lebensraum. Hitler postąpił dokładnie tak, jak starożytni indyjscy królowie — rozkazał swoim czołgom przekroczyć granice sąsiednich państw. Po długim okresie pokojowych ustępstw, wahań i obserwowania, jak kraj za krajem znika w nienasyconej gardzieli, Wielka Brytania wreszcie wypowiedziała wojnę faszystowskim Niemcom. Nowa sytuacja międzynarodowa postawiła indyjskich przywódców wobec poważnego dylematu. Mahatma Gandhi, sumienie narodu, początkowo jednoznacznie i zdecydowanie poparł Wielką Brytanię, toczącą walkę o uratowanie świata przed faszyzmem, lecz z czasem jego postawa stała się nieco mniej entuzjastyczna, zdał sobie bowiem sprawę, że Brytyjczycy nie mają najmniejszego zamiaru wynieść się z Indii. Podobnie jak w przypadku innych wielkich wydarzeń współczesnej historii, wybuch drugiej wojny światowej nie wywarł dużego wpływu na życie w Doraipuram. Kannan był w tym czasie na drugim roku kursu przygotowawczego w Bi-shop Caldwell College w Meenakshikoil. Przez trzy lata angażowani przez Lily lub Ramdossa nauczyciele usiłowali wprowadzić go w tajniki matematyki, chemii, historii i innych przedmiotów, które wybierał jego ojciec, ale te zajęcia nie budziły — 354 - entuzjazmu Kannana. Chłopak szybko nauczył się angielskiego, co było dość zaskakujące, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze niepowodzenia w opanowywaniu tego języka. Okazało się, że decyzja Lily o przeniesieniu go do angielskiej szkoły była trafna. Chociaż Kannan swobodnie posługiwał się angielskim, Daniel nalegał, aby nadal pobierał lekcje języka. Kannan był z tego bardzo zadowolony. Większość nauczycieli szybko rezygnowała, ponieważ nie byli w stanie sprostać wyjątkowo wysokim wymaganiom doktora Dorai, i wtedy, do chwili zatrudnienia następnego nauczyciela, obowiązek prowadzenia lekcji z Kannanem przejmowała Lily. Najczęściej opowiadała synowi niezwykle interesujące historie i właśnie podczas jednej z takich miłych przerw Kannan dowiedział się o istnieniu Innego Świata. Lily właściwie nigdy nie spędzała dużo czasu z synem, początkowo z powodu nieco obsesyjnego zainteresowania, jakim darzyła wnuka Charity, później zaś ze względu na liczne zajęcia w Doraipuram, i teraz z radością wykorzystywała możliwość częstego przebywania z chłopcem. Podobnie jak jego rówieśnicy, Kannan wolałby poświęcić ten czas rozrywce, wiedział jednak, że wobec jasno wyrażonej woli ojca nie ma wyboru. Na początku czuł się dość nieswojo w towarzystwie matki, lecz wkrótce jej opowieści naprawdę go zaciekawiły. Skazana na egzystencję w wilgotnym, gorącym Chevatharze, Lily wyrażała w nich swą tęsknotę za spowitymi lekką mgłą herbacianymi plantacjami Nuwara Eliya. Każdy szczegół, każdy drobiazg zyskiwał w jej historiach egzotyczny, przykuwający uwagę aspekt. Opowiadała synowi o pamiętnych przyjęciach u plantatorów w bungalowach, które unosiły się na falach ciemnych cejlońskich nocy jak wielkie, wspaniale oświetlone transoceaniczne statki. Z rozczuleniem wspominała piękne angielskie damy w krynolinach i dżentelmenów w smokingach, tańce i uroczyste kolacje, które razem z dziećmi innych pracowników plantacji obserwowała z zapartym tchem przez wy- — 355 — rwy w hibiskusowych żywopłotach. Opisywała doroczne gwiazdkowe fety, wydawane przez białych plantatorów dla urzędników i zatrudnianych na wyższych stanowiskach tubylców, i miękkie białe dłonie żony naczelnego dyrektora, która zawsze rozdawała dzieciom świąteczne prezenty. Opowieści Lily i lekcje angielskiego były jedyną częścią edukacji, którą Kannan zdołał polubić. Jeśli chodzi o resztę, to szybko opracował system pozbywania się kolejnych nauczycieli. Zwykle mijało kilka tygodni, nim ojciec znowu zainteresował się jego postępami w nauce — Kannan z przyjemnością wykorzystywał takie przerwy. Ostatnio jednak sytuacja trochę się skomplikowała i chłopiec wyczuł, że w programie jego kształcenia zaszła jakaś zmiana, gdyż nauczyciele wykazywali większe zdecydowanie, mieli wobec niego wyższe wymagania i trudniej mu było ich zniechęcić. Kannan miał nadzieję, że ojciec pozwoli mu dalej uczyć się w college'u w Meenakshikoil. Wszyscy jego przyjaciele mieli nadal pobierać tu nauki, wyjątkiem był Albert, który pragnął studiować fizykę za granicą. Kannan liczył również, że Daniel nie nosi się już z zamiarem zrobienia z niego lekarza — mdliło go na myśl o krojeniu trupów, a poza tym słyszał, że studia medyczne wymagają mnóstwa pracy. W tej chwili jego myśli krążyły wokół meczu hokejowego z college'em humanistycznym w Ranivoor, który jego drużyna musiała wygrać, jeżeli chciała myśleć o dalszym udziale w rozgrywkach o puchar okręgu. Wychodził właśnie z pokoju, niosąc kij do hokeja, kiedy usłyszał podniesione głosy, dobiegające z gabinetu ojca. Zaciekawiony, przystanął, aby posłuchać. — I pomyśleć, że wyhodowałem żmije na własnej piersi! -grzmiał Daniel. - Przychodzicie tu i mówicie mi o miłości, rodzinnych uczuciach i przyjaźni, lecz w końcu okazuje się, że naprawdę chodzi wam o ziemię, którą chcecie sprzedać, i to komu - obcemu! Nigdy nie przypuszczałem, że upadniesz tak nisko, Miriam! Zapomniałaś już, ile wydałem na twoje wesele — 356 — i posag? A kiedy potem przyszłaś zapłakana i powiedziałaś, że ten drań przepuścił wszystkie twoje pieniądze, bez chwili wahania dałem ci, tak, dałem ci ziemię i dom, w którym mieszkasz, prawda? I teraz chcesz to sprzedać! Powiem jasno - jeżeli usłyszę od ciebie jeszcze jedno słowo na ten temat, postaram się, żebyś przeklęła chwilę, w której je wypowiedziałaś. Wynoś się, idź stąd, nie mogę na ciebie patrzeć! Zapadła cisza, przerywana tylko głośnym szlochaniem kobiety. Czas zniknąć, pomyślał Kannan. Miał już przemknąć obok gabinetu ojca, gdy nagle drzwi się otworzyły i na zewnątrz wytoczyła się najpierw ciotka Miriam, gruba i niezgrabna, a za nią jej niski jak karzełek mąż. Oboje mieli wzrok wbity w podłogę i nie rozglądali się, więc Kannan odetchnął z ulgą, nie chciał bowiem, żeby go zauważyli. Właśnie gratulował sobie, że tak mu się udało, kiedy z pokoju powoli wyszedł ktoś trzeci. Ramdoss. Spojrzał Kannanowi prosto w oczy i bez słowa poszedł dalej. Następnego dnia Ramdoss zaprosił Kannana na spacer. Minęli ogrody mango i brzegiem rzeki ruszyli w stronę ujścia. Ramdoss zapytał, jak Kannan radzi sobie w college'u i czy ma już jakieś plany na przyszłość. Kannan zaprzeczył niepewnie, nie bardzo wiedząc, jakiej odpowiedzi powinien udzielić. W spokojnej wodzie pływało kilku chłopców, ich głowy ledwo wystawały ponad powierzchnię. Chwilę obaj przyglądali się im w milczeniu, potem Ramdoss odchrząknął. - Jesteś prawie dorosły i możesz już wziąć na siebie pewne obowiązki — powiedział. — Cieszę się, ze podsłuchałeś wczorajszą kłótnię, bo przyszedł czas, żebyś się dowiedział, jak naprawdę przedstawia się nasza sytuacja. Masz o tym jakieś pojęcie? - Jakieś... — mruknął ostrożnie Kannan. - Powinieneś wiedzieć o wszystkim, takie jest życzenie twojego ojca. Usiedli na brzegu rzeki i Ramdoss zaczął opowiadać. Szyb- — 357 — ko naszkicował historię upadku Doraipuram. Mówił o dużych sumach, wydanych na niepraktyczne projekty, i wielu innych niepotrzebnych wydatkach (posagach, weselach, pogrzebach, łapówkach i podarunkach), a także o coraz mniejszych dochodach ze sprzedaży lekarstw i kosmetyków, zwłaszcza Księżycowego Kremu, który ostatnio przestał się cieszyć popularnością. Powiedział Kannanowi o zaniedbaniach w przedsiębiorstwie, do których doszło w latach, gdy Daniel zakładał osadę, o krótkim okresie, kiedy z zapałem wrócił do pracy, i wreszcie o wpływie, jaki wywarła na Daniela śmierć Charity. - Daniel-anna nigdy do końca nie podniósł się po tym ciosie, thambi, i nawet kiedy znowu stanął za sterem firmy, nie miał już serca do pracy. Ostatecznie załamała go perfidia i niewdzięczność rodziny, której oddał życie, energię i majątek. Słyszałeś wczoraj, czego chciała twoja ciotka, prawda? To tylko ostatni przykład chciwości naszych krewnych. Przez ostatnie pięć lat różni członkowie rodziny co jakiś czas wytaczali przeciwko twojemu ojcu oskarżenia o zaniedbanie, lekceważenie, a nawet świadome szkodzenie ich interesom. Wy, chłopcy i dziewczęta, jesteście w najszczęśliwszej sytuacji — macie młodość i jej problemy, które przesłaniają wam świat, ale ty musisz wiedzieć, że ojciec cię potrzebuje. Daniel-anna jest bardzo zmęczony i pragnie mieć pewność, że może przekazać swoje marzenia synowi. Kannan poruszył się, mocno zaniepokojony. - Więc co mam zrobić? Ramdoss uśmiechnął się lekko, rozbawiony reakcją chłopca. - Nie obawiaj się, thambi. Na razie musisz tylko bardziej przyłożyć się do nauki, to wszystko. - Postaram się — odparł Kannan. - Mam nadzieję — rzekł Ramdoss, wstając. - Ojciec chce cię wysłać do jednej z najlepszych szkół wyższych w prowincji, widzi bowiem, że medycyna w ogóle cię nie interesuje. Parę miesięcy temu napisał do swojego przyjaciela, Chrisa ?????'?, któ- — 358 — ry teraz mieszka w Anglii, i poprosił go o radę. Pan Cooke polecił mu Madras Christian College, szkołę prowadzoną przez szkocki zakon misyjny. Wiem, że świetnie sobie radzisz z angielskim, lecz w Madrasie będziesz musiał sprostać bardzo wysokim wymaganiom, więc postanowiłem podwoić liczbę twoich lekcji języka. — Ale dlaczego muszę jechać aż tak daleko... Ramdoss uciszył go ruchem dłoni. - Daj mi skończyć. Nie zanosi się na to, żebyś miał zostać lekarzem, i dlatego Daniel-anna postanowił, że skończysz studia przyrodnicze. Uważa, że dzięki temu zdobędziesz podstawową wiedzę o roślinach i ziołach, a reszty nauczysz się później, gdy zaczniesz z nim pracować. Za parę miesięcy wyjedziesz do Madrasu. Skontaktowaliśmy się już z dyrektorem szkoły, doktorem Boydem. Co ty na to? Na szczęście z domu nadbiegł służący i odwołał Ramdossa w jakiejś ważnej sprawie, więc Kannan, całkowicie zaskoczony nową perspektywą bliskiej przyszłości, nie musiał odpowiadać na jego pytanie. 64 Pierwszy dzień pobytu Kannana w Madras Christian College okazał się najprawdziwszą katastrofą. Ramdoss zawiózł go do akademika, Bishop Heber Hall, i odjechał. Parę godzin potem Kannana zaczęło dręczyć uczucie osamotnienia i niepokoju. Nigdy dotąd nie wyjeżdżał z domu i przeżycie to nie sprawiło mu przyjemności. Niemiłym wstrząsem było już samo przybycie do Madrasu, w którym spędzili kilka dni przed podróżą do Tambaram, gdzie znajdowała się szkoła. Wielkie miasto, z niewyobrażalną masą ludzi i budynków, przeraziło Kannana, w dodatku zanim zdążył się z nim oswoić, pojechali dalej i Ramdoss-mama, ostatni namacalny dowód istnienia dawne- — 359 — go życia, zniknął bez śladu. Kannan długo siedział w swoim pokoju. Rozpakowywał podręczną torbę i duży czarny stalowy kufer, starając się znaleźć pociechę w ich zawartości. Większość ubrań miał nowych, uszytych przez dwóch krawców z Madrasu, którzy przyjechali do Dorai-puram i przez cały tydzień ciężko pracowali. Daniel pragnął, aby garderoba syna odpowiadała standardom college'u. Matka zapakowała trzy duże słoje marynowanego mango i kilka torebek słodyczy, które Kannan pieczołowicie ustawił teraz na półce. Wyjął jeszcze butelkę olejku do włosów i kilka przyborów toaletowych. Gotowe, pomyślał, nadal jednak nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. W nowych warunkach potrzebował więcej czasu, aby zmobilizować swoją zwykłą pewność siebie. Pod wieczór wyjrzał z pokoju, szybkim krokiem poszedł do łazienki na końcu korytarza, wziął kąpiel i wrócił do siebie. Odetchnął z ulgą, kiedy się zorientował, że na korytarzu i w łazience nie ma żywego ducha. Powiesił na krześle świeżą koszulę i lunghi, starannie wtarł olejek we włosy i rozczesał je, potem zaś otworzył jeden ze słojów z marynatą i wciągnął w nozdrza zapach Chevatharu oraz miejsc i ludzi, za którymi tęsknił. Wreszcie ubrał się i zszedł do stołówki na kolację. W jasno oświetlonym pomieszczeniu stały długie stoły i ławy. Wszędzie kręcili się podający do stołu chłopcy, a stojący za kontuarem mężczyzna wykrzykiwał zamówienia do kuchni. Mniej więcej połowa miejsc była zajęta. Spożywający posiłek młodzi ludzie najwyraźniej dobrze się znali, więc Kannan poczuł się jeszcze bardziej obco. Kiedy opuścił pokój, było już prawie ciemno i dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się studentom, z którymi miał spędzić następne trzy lata. Większość nosiła spodnie i koszule. Kannan pożałował, że sam nie zdecydował się na spodnie zamiast lunghi. Daniel kazał go wpisać na listę studentów jedzących europejskie posiłki — była to kolejna decyzja podyktowana pragnieniem ułatwienia synowi sukcesu w rządzonych przez Brytyjczyków Indiach. Kannan zapytał — 360 — jednego z chłopców, gdzie jest europejska stołówka, i szybkim gestem został skierowany do rogu sali. Usiadł na wolnej ławce. Kilku studentów zerknęło na niego, gdy przechodził, ale ich spojrzenia nie wyrażały zaciekawienia. Zająwszy miejsce, Kannan poczuł się trochę pewniej i rozejrzał się dookoła. Studentów pierwszego semestru nietrudno było dostrzec - najczęściej siedzieli sami i jedli, nie odrywając oczu od talerzy, podczas gdy inni śmiali się i żartowali, dzieląc się wrażeniami z wakacji. Kannan starał się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego i czekał, aż któryś z usługujących chłopców go zauważy. Wreszcie jeden z nich podszedł do stołu i powiedział coś mieszanką tamilskiego i malajskiego, z tak dziwacznym akcentem i tak szybko, że Kannan nie zrozumiał ani słowa i zrezygnowany kiwnął głową. Chłopak odpowiedział tym samym gestem i odszedł. Stołówka zaczęła się szybko wypełniać. Kannan zastanawiał się, kto usiądzie obok niego. Miał nadzieję, że będzie to również student pierwszego semestru. Przed opuszczeniem Bishop Caldwell College w Meenakshikoil zajmował najwyższe miejsce w studenckiej hierarchii, tymczasem tutaj był nikim, juniorem bez znajomości. Co za upadek, pomyślał. — I cóż my tutaj mamy? — dobiegł go z prawej donośny głos. — Wieśniak z jakiegoś zadupia, bez pojęcia o dobrych manierach! Kannan siedział ze wzrokiem wbitym w blat stołu i postanowił nie podnosić głowy. Chłopak, który go zaatakował, sprawiał wrażenie mocno rozzłoszczonego. — Hej, ty, małpo, do ciebie mówię! Nie było wyjścia. Kannan podniósł oczy i zobaczył potężnie zbudowanego młodzieńca z czarnymi wąsami i dość długimi włosami. W jego brązowych oczach błyszczał gniew. — Nie wiesz, że bardzo nieuprzejmie jest siedzieć w obecności seniora? Szczególnie jeżeli zajęło się jego miejsce? — Nie wiedziałem, że ta ławka jest zarezerwowana — z nie-udawanym zdumieniem powiedział Kannan. — 361 — — Nie wiedziałem, że ta ławka jest zarezerwowana — wysokim falsetem powtórzy! napastnik, krzywiąc się złośliwie. Zmieszanie Kannana znikło, zmiecione falą wściekłości. — Słuchaj, nie ma powodu, żebyś mnie obrażał - rzucił. -Nie wiedziałem, że to twoje miejsce. — No, proszę, wiejski przygłup jest zdenerwowany! Coś takiego! — zakpił senior. —Trzebago jakoś ułagodzić... Co by zrobić? Aha, już wiem! Samuelu, przynieś porcję specjalnych winogron z Tambaram dla naszego honorowego gościa! Jeden z chłopców, stojących za studentem, posłusznie wybiegł z sali. W stołówce zapadła całkowita cisza. Usługujący zamarli bez ruchu i nawet mężczyzna za kontuarem przestał wykrzykiwać polecenia dla kucharzy. Samuel wrócił, niosąc w obu dłoniach niedojrzałe jagody neem, które podał seniorowi. Prześladowca Kannana bystro rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem wykładowców, którzy mogliby położyć kres jego planom wobec nowego, po czym spokojnie wysypał jagody na talerz. — Pan Lionel Webb ma nadzieję, że nie wzgardzi pan tym skromnym poczęstunkiem. Z wyrazami szacunku, mój panie. Kannan patrzył na żółtozielone jagody na swoim talerzu. Niektóre oblepione były brudem, inne ledwo było widać spod liści i drobnych gałązek, zresztą ich wygląd nie miał żadnego znaczenia — nawet wygłodniała koza nie tknęłaby niedojrzałych, przeraźliwie gorzkich jagód neem. Kannan próbował podnieść się zza stołu, lecz Lionel nie pozwolił mu na to. — Kazałem ci to zjeść, szczylu! To cię nauczy, żebyś nigdy nie wchodził w drogę Lionelowi Webbowi! W oczach Kannana zakręciły się łzy, ogarnęło go znajome poczucie pustki, zaraz jednak przypomniał sobie, że to nie Chevathar, gdzie rówieśnicy bali się stanąć z nim do walki. — Och, biedactwo, chyba czeka, żeby mamusia nakarmiła go winogronkami! Ja... Lionel Webb nie zdążył dokończyć, gdyż Kannan w ułamku — 362 — sekundy poderwał się z ławki. Jakimś cudem udało mu się odepchnąć długi stół na bok i bez chwili wahania rzucił się na starszego chłopaka. Zadał mu jeden mocny cios, lecz Lionel błyskawicznie otrząsnął się z zaskoczenia i przystąpił do kontrataku. Kannan nie miał szans. Upadł, ale kilka par ramion podniosło go i przytrzymało. Lionel zgarnął z podłogi garść rozrzuconych jagód, podważył zaciśnięte zęby Kannana i włożył mu owoce do ust. Kannan zakrztusił się i zaczął wypluwać jagody. Przyjaciele Lionela puścili go. - Wystarczy - orzekł Webb. - Chyba pokazaliśmy szczylo-wi, gdzie jest jego miejsce. Kannan splunął, pozbywając się resztek jagód, i rzucił się na starszego studenta. Po chwili znowu runął na ziemię, powalony mocnymi, bolesnymi uderzeniami. Jeszcze dwukrotnie się podnosił i stawał do walki, za każdym razem ulegając przeciwnikowi. Za trzecim razem prawie stracił przytomność, a gdy próbował dźwignąć się z podłogi, lewa noga ugięła się pod nim. Łzy wyschły mu na policzkach, ciało i głowa potwornie bolały, ale w oczach nadal błyszczała wściekłość. Lionel przyglądał się, jak Kannan podnosi się z trudem i opiera o stół. - Twarda z ciebie małpa, co? — wymamrotał pod nosem. Kiedy stało się oczywiste, że walka dobiegła końca, sala zaszumiała setką przyciszonych głosów. Lionel zupełnie zapomniał o agresji i ze współczuciem pomógł Kannanowi dojść do najbliższej łazienki, aby młodszy chłopak mógł obmyć krew z czoła. Twarz Kannana była spuchnięta i obolała, mówił z trudem i krzywił się za każdym razem, gdy przerzucał ciężar ciała na lewą nogę, ale poza tym nic mu nie dolegało. Lionel odprowadził go do pokoju, posadził na krześle i wyszedł. Po paru chwilach Kannan usłyszał pukanie do drzwi i do pokoju wsunął głowę jakiś inny student. - Nieźle walczysz — orzekł z podziwem. — Ten senior nie wiedział, na co się naraża... — 363 — Kannan skrzywił się i wskazał palcem opuchnięte wargi. Gość natychmiast go zrozumiał. - Odpocznij sobie teraz, ale gdybyś czegoś potrzebował, p0 prostu walnij w ścianę - powiedział. — Mieszkam w pokoju obok. Nazywam się Murthy. 65 Na początku lata wielki campus Madras Christian College rozpłomienia się wielkimi złocistobrązowymi kwiatami najbardziej charakterystycznego drzewa w tej okolicy, peltoforum. Zanim wspaniałe drzewa zakwitły latem 1940 roku, Kannan czuł się na uczelni jak w domu. Pierwsza walka z Lionelem Webbem przyniosła mu ogólne uznanie i akceptację, nie miał więc powodu oglądać się za siebie. Pochodzący z mieszanych, angielsko-hinduskich rodzin chłopcy, bardziej niż inni ostrożni w doborze przyjaciół, byli do Kannana nastawieni pozytywnie. Jego sprawność na boisku hokejowym pomogła w umocnieniu nowych znajomości i przyjaźni, lecz najwięcej czasu spędzał w. towarzystwie Murthy'ego, którego rodzina miała tartak w Coimbatore. To, co zaczęło się jako konieczny sojusz dwóch chłopców z małych miejscowości, szybko przerodziło się w prawdziwą przyjaźń. Obaj byli studentami pierwszego roku botaniki, więc na zajęciach i wykładach siadali w ostatniej ławce i razem radzili sobie z zaliczeniami, a w czasie wolnym, także nierozłączni, godzinami plotkowali i szukali rozrywek. Gdy Kannan pojechał do domu na wakacje, zrozumiał, że zdążył się już oddalić od pozostawionych w Doraipuram przyjaciół, zwłaszcza że jego najbliższy kolega, Albert, wyjechał na studia do Europy. Pod koniec lata Kannan nie mógł się doczekać powrotu do college'u. Czas mu się dłużył, brakowało mu towarzystwa Murthy'ego, ekscytujących meczów między wydziałami i innych atrakcji życia w college'u - wypadów do miasta, — 364 — wieczorów spędzanych na terenie campusu, długich rozmów i plotek przy kawie. Chevathar wydawał mu się teraz nudny i prowincjonalny. Daniel był bardzo zadowolony, że Kannan tak szybko przywykł do nowego życia, wyznał jednak żonie i Ramdossowi, iż obawia się, że powrót na stałe do Chevatharu może się okazać bardzo trudnym doświadczeniem dla młodego człowieka. Na szczęście Kannan miał przed sobą jeszcze dwa lata college'u i ojciec liczył, że w tym czasie jego syn wystarczająco dojrzeje i zmądrzeje. 66 Naprzeciw masywnej bramy prowadzącej na teren uczelni ciągnęła się nierówna linia niskich budyneczków, w których sprzedawano wszystko, czego potrzebują studenci: papierosy, herbatę tak mocną i gęstą, że można postawić w niej łyżeczkę, przekąski i soki, kalendarze i przybory piśmienne. Sklepik U Naira poza tymi cudami oferował także najlepszy sok winogronowy w całym Madrasie, czarny i gęsty jak płynna smoła, skoncentrowany i tak słodki, że ci, którzy nie przepadali za słodyczami, dostawali po nim migreny. U wejścia do sklepu fruwały i łaziły legiony much. Większość wypiła tyle soku, że nie mogły poderwać się do lotu i ginęły pod stopami wchodzących i wychodzących klientów. Nair, pogodny mężczyzna o sterczącym brzuchu, czuwał nad sprawnym funkcjonowaniem tego niezwykle popularnego i przydatnego lokalu, chociaż poza herbatnikami, owocami i sokiem zapewniał klientom jedynie miejsce na dwóch niewygodnych, prymitywnie skleconych drewnianych ławach. Ławy te zajęte były od świtu do nocy. Pewnego wieczoru Kannan siedział u Naira, popijając winogronowy sok i rozmawiając z Murthym. Wcześniej jeden z czołowych działaczy ruchu narodowego w mieście, były premier — 365 — Madrasu, C. Rajagopalachari, wygłosił przemówienie na wiecu w college'u. W rezultacie uprzedzeń Daniela Kannan w najmniejszym stopniu nie interesował się polityką, natomiast Murthy nieźle się orientował w ostatnich wydarzeniach i ogólnej sytuacji w kraju. Kannan nie miał tego popołudnia nic lepszego do roboty, więc zgodził się pójść na wiec, lecz szybko zaczął się nudzić i zaproponował, aby wpadli na sok winogronowy do sklepiku U Naira. Murthy miał ochotę zostać, ale Kannan uparł się i zwyciężył. Najpierw rozmawiali o wiecu, potem o kolegach z roku. Murthy, który wprost uwielbiał plotki, snuł właśnie skomplikowaną historię o doktorze Boydzie, dyrektorze uczelni, mieszkańcach Bishop Heber Hall i winogronach z Tambaram, kiedy Kannan przypadkiem zerknął w głąb uliczki i w jednej sekundzie zapomniał o istnieniu Murthy'ego. Z dworca kolejowego wyszła dziewczyna i szybkim krokiem zmierzała w kierunku sklepików naprzeciw college'u. Jej stopy wydawały się tylko muskać ziemię, cała sylwetka miała w sobie niewiarygodną lekkość. Mięśnie w dole brzucha Kannana napięły się boleśnie, w gardle poczuł dziwną suchość. Włosy, które odrzuciła do tyłu jednym ruchem głowy, zadarty nosek, nieco skośne oczy - wszystko to razem zdaniem Kannana zasługiwało na miano czystej doskonałości. - Helen Turner - odezwał się Murthy, widząc wyraz twarzy Kannana. - Każdy mężczyzna i chłopak stąd aż po Egmore chciałby mieć szansę ją poznać, a potem poznać trochę lepiej, więc daj sobie spokój... — Opowiedz mi o niej — zażądał Kannan. — Kim jest? Skąd pochodzi? Dlaczego wcześniej jej nie widziałem? I dlaczego jest taka piękna? Zachwycony możliwością poplotkowania, Murthy przedstawił opis Helen Turner, który, aby oddać mu sprawiedliwość, oparty był na faktach. Helen była jedynym dzieckiem emerytowanego pracownika Urzędu Pocztowo-Telegraficznego, któ- — 366 — ry wybudował sobie niewielki dom na obrzeżach kolonii urzędników kolejowych w Tambaram, i niedawno zaczęła pracę na stanowisku sekretarki w jakimś biurze w Guindy. Miała setki wielbicieli, lecz żadnego stałego partnera. Przyjaźniła się z dziewczyną o imieniu Cynthia, która, jeśli to w ogóle możliwe, była jeszcze piękniejsza od niej... Murthy mówił długo i dużo, a Kannan chłonął jego słowa. W końcu jednak i inwencja Murthy'ego się wyczerpała, i chłopak poczuł, że mdli go od słodkiego jak ulepek soku winogronowego, którym z uporem poił go Kannan. Ale Kannanowi wystarczyło to, co usłyszał. Nigdy wcześniej nie wychodził z dziewczyną, a rozmawiał tylko z siostrami i kuzynkami, lecz fascynacja Helen usunęła na bok wszystkie jego zahamowania. Nagabywał wszystkich znajomych z anglo--hinduskich rodzin, którzy mogli mieć jakiś kontakt z Helen, i w końcu udało mu się z nią umówić. Spotkanie okazało się prawdziwą katastrofą. Kannan, który od początku dnia modlił się o kilka cudów, otrzymał jedną łaskę — w sklepiku U Naira nie było nikogo, mógł się więc nie obawiać drwin kolegów. Przyszedł wcześnie i obrzucany rozbawionymi spojrzeniami właściciela, starannie wytarł ławki, a następnie odkurzył i ustawił różne wazony, słoje i puszki. W końcu, gdy nie zostało już nic do zrobienia, bo much snujących się na progu i tak nie dało się usunąć, usiadł i zaczął obserwować drogę. Dziewczęta, gdyż Helen zjawiła się w asyście Cynthii, przyszły punktualnie. Odgoniły najbardziej nachalne muchy, weszły, uśmiechnęły się do Kannana, zgodziły się napić soku winogronowego, obdarzyły młodzieńca jeszcze dwoma uśmiechami każda, skończyły sok i wyszły. W ciągu piętnastu minut, spędzonych u Naira, zamienili dokładnie dziewięć słów, w tym ..dzień dobry", „dziękuję" i „do widzenia". Wkład Kannana do rozmowy, poza propozycją wypicia soku, ograniczył się do ..hmm...", kiedy daremnie próbował ożywić konwersację. — 367 — Po pierwszym spotkaniu było już lepiej, głównie dzięki Cyn-thii, która, dowiedziawszy się o sławie i bogactwie ojca Kanna-na, zaczęła zachęcać przyjaciółkę do kontynuowania znajomości. Kannan robił wszystko, co w jego mocy, żeby Helen dobrze się bawiła. Opuszczał zajęcia, wydawał pieniądze i wreszcie pod koniec roku oblał wszystkie egzaminy z wyjątkiem jednego. Dziekan wydziału napisał do Daniela, grożąc wylaniem niesfornego studenta, jeżeli jego wyniki się nie poprawią. W liście znalazła się także pełna dezaprobaty uwaga o „pozauczelnia-nych zajęciach" Kannana, w których dziekan dopatrywał się przyczyny braku akademickich sukcesów młodego człowieka. Na szczęście dla Kannana, korespondencją Daniela już od paru lat zajmował się Ramdoss, który natychmiast odpowiedział na list dziekana, zapewniając go, że Kannan zda zaległe egzaminy i nie będzie więcej sprawiał kłopotów swoim postępowaniem. Równocześnie Ramdoss skontaktował się z Kannanem i kazał mu intensywniej przyłożyć się do nauki. Tego lata Kannan nie przyjechał na wakacje do Doraipuram. Poprosił Ram-dossa o pieniądze na dodatkowe lekcje i został w Tambaram. W latach czterdziestych rzadko się zdarzało, aby młody mężczyzna otwarcie towarzyszył dziewczynie, lecz zakochany po uszy Kannan nie przejmował się, co pomyślą sobie ludzie. Kpiące uwagi, niechętne spojrzenia i ironiczne rady nie mogły przyćmić jego wielkiej miłości. Początkowo Helen nie zwracała uwagi na nieśmiałego młodzieńca, znacznie chętniej przebywając w towarzystwie przystojnych chłopców z anglo-hinduskich rodzin, którzy umieli świetnie całować. Dopiero dzięki Cynthii spojrzała na Kannana z innej perspektywy. Cynthia powiedziała przyjaciółce, że jeżeli rzeczywiście chce się wyrwać z przygnębiającego światka osady urzędników kolei, powinna potraktować Kannana nieco poważniej. Helen przyjęła radę do wiadomości i zdecydowała — 368 — się wpuścić młodego człowieka na zakazany teren swojego życia, zabrała się jednak do tego powoli i ostrożnie. Na drugim roku Kannan oblał dwa egzaminy. Doktor Boyd listownie zaproponował Danielowi spotkanie w celu omówienia natychmiastowego usunięcia młodego człowieka z college^, lecz list i tym razem trafił w ręce Ramdossa, który niezwłocznie przyjechał do Tambaram i złożył wizytę dziekanowi. Potem odbył rozmowę z Kannanem i ostrzegł go, że jeżeli nie przestanie widywać się z dziewczyną i nie zda egzaminów, wróci do Doraipuram. Kannanowi nie brakowało inteligencji. Nauczył się lepiej gospodarować czasem, do czego Helen szczerze go zachęcała. Zdał zaległe egzaminy i poprawił wyniki, w rezultacie czego dostał nawet list z gratulacjami od ojca, który wcześniej zwykle ograniczał korespondencję z synem do krótkiego dopisku pod listami od Lily, lecz ani przez chwilę nie rozważał możliwości rezygnacji z Helen. Czuł, że bez niej nie będzie w stanie poradzić sobie z resztą życia, więc nadal się z nią spotykał, tyle że w tajemnicy. Jak mógłby przestać ją widywać? Sama myśl o spotkaniu z Helen napełniała go podnieceniem i przekonaniem, że życie roztacza przed nim cały wachlarz nieograniczonych możliwości i cudownych szans. 67 Mantra ma ogromną moc. Jeżeli wybierzemy najwłaściwszą i będziemy ją bez przerwy powtarzać, nasz głos na pewno dotrze do uszu Boga. W gruncie rzeczy zwykli śmiertelnicy nie mają szans w walce z potężną mantrą. W miarę jak nasilała się walka z Brytyjczykami, Mahatma uwolnił kolejny piorun -mantrę „opuśćcie Indie". Miliony warg szeptały ją, wykrzykiwały, mamrotały, wypowiadały, ryczały, wyjąkiwały i mantra wciąż rosła w siłę. Brytyjczycy, osłabieni wojną i nie do końca — 369 — pewni, czy rzeczywiście nadal chcą być władcami imperium, nie mieli dość siły, aby zmierzyć się z mantrą Mahatmy. Obie strony wiedziały, że wyjście Brytyjczyków z Indii jest wyłącznie kwestią czasu. Przemawiając w sierpniu 1942 roku w ruchliwej i zatłoczonej dzielnicy Bombaju Gowalia Tank, Mahatma Gandhi oznajmił zgromadzonym, że nadszedł czas, aby Brytyjczycy odeszli na zawsze. Aby opuścili Indie. Potem dodał do nasyconego wielką mocą rozkazu złowrogie zakończenie, które miało rozpalić cały kraj. - Oto krótka mantra, którą wam przekazuję — powiedział. -Możecie wypisać ją w sercach i każdym oddechem dawać wyraz jej znaczeniu. Brzmi ona: „Opuśćcie Indie albo gińcie". Rząd zareagował błyskawicznie. Przywódcy ruchu narodowościowego zostali uwięzieni, ale nie przyniosło to spodziewanego efektu. Dżin wydostał się z naczynia. Chociaż Ruch na rzecz Opuszczenia Indii miał z czasem osłabnąć wobec brytyjskiego uporu, podobnie jak wszystkie poprzednie inicjatywy Mahatmy, jego zaistnienie oznaczało początek końca imperium. Brytyjczycy zaszkodzili własnej sprawie, popełniając kilka poważnych błędów taktycznych. Bojowników o wolność najbardziej rozwścieczyła protekcjonalna propozycja nadania Indiom częściowej wolności i uznania kraju za brytyjskie dominium, w chwili gdy rdzenni mieszkańcy kraju żądali całkowitej niepodległości. A Polityka dotarła w końcu i do Doraipuram. Ramdoss był na objeździe okolicznych farm, kiedy z przerażeniem zobaczył, że tuzin palm winnych ktoś po amatorsku pozbawił czubków. Pojechał dalej z nadzieją, że uda mu się przyłapać winnych na gorącym uczynku. Po chwili zauważył niewielką grupę chłopców i dziewcząt, stojących kręgiem nad dwoma leżącymi na ziemi młodymi ludźmi. Jeden miał złamaną nogę, drugi nadwerężył sobie mięśnie grzbietu. Byli to studenci z pobliskiego college^, którzy zbyt dosłownie potraktowali wezwanie Mahatmy — 370 — do bojkotowania barów z alkoholem palmowym i zaatakowali palmy. — Aiyah, musimy zawieźć przyjaciół do szpitala - zawołał jeden z chłopców, zatrzymując Ramdossa. — Ten złamał nogę i... — Szkoda, że nie skręcił karku! - gniewnie odparł Ramdoss. — Nie macie za grosz poszanowania dla prywatnej własności, osły? — Odpowiadamy na apel Mahatmy, który powiedział, że wszyscy musimy się włączyć do akcji wypędzania Brytyjczyków z Indii. — Czy Mahatma kazał wam przy okazji niszczyć własny kraj? Niesłusznie nazwałem was osłami, bo to oczywista obraza dla tych zwierząt. Pomóżcie swoim koleżkom wsiąść do samochodu. Daniel nie zdawał sobie sprawy, że polityka powoli wkracza w życie osady. Wkrótce po wyjeździe Kannana do college'u wycofał się w głąb siebie, udręczony nieszczęściami, które spadały na Doraipuram. Wycofał się także fizycznie, na dobre przeprowadzając się do przygotowanego na jego użytek mieszkania - sypialni, pokoju przerobionego na laboratorium, łazienki i kuchni. Codziennie widywał się z Ramdossem i Lily, natomiast z Kannanem przy okazji jego wizyt. Reszty rodziny konsekwentnie unikał. Ci, którzy przypadkiem na niego wpadali, mieli okazję zobaczyć nieporządnie ubranego, przedwcześnie postarzałego mężczyznę z potarganą brodą i kępkami włosów sterczącymi z uszu i nozdrzy. Daniel nie odzywał się, unikał wzroku napotkanych krewnych i pośpiesznie znikał za drzwiami swego apartamentu. Pewnego dnia grupa studentów zebrała się pod oknami pokojów Daniela, wykrzykując polityczne slogany, obrzucając obelgami rządzących i domagając się, aby sławny doktor Do-rai przyłączył się do nich. Daniel dzielnie znosił wrzawę, ale w końcu chwycił kilka poduszek, probówek, talerzy i noży i zaczął rzucać nimi w prześladowców. Wykorzystawszy wszystkie pociski, wybiegł z pokoju, aby — 371 — stawić czoło studentom, których przerażenie szybko zmieniło się w pogardliwe rozbawienie dziwacznym zachowaniem znanego doktora. Danielowi nie udało się pokonać dzielącego go od demonstrantów dystansu. Na oczach przestraszonych młodych ludzi stary człowiek bezwładnie osunął się na ziemię. Natychmiast sprowadzono Ramdossa, który zawiózł Daniela do miejscowej kliniki, gdzie lekarz od razu postawił diagnozę: łagodny udar. Dwa dni później Daniel powiedział Ramdossowi, że chce jak najszybciej zobaczyć się z Kannanem, który w tym czasie był już w drodze do domu. Doktor Boyd zamknął college, kiedy się zorientował, że nowa akcja Mahatmy Gandhiego przybiera na sile, i poinformował studentów, iż wrócą do nauki po ustabilizowaniu się sytuacji w kraju. 68 Kannan pojechał do ojca prosto z dworca i z ust młodego lekarza, opiekującego się Danielem, dowiedział się z ulgą, że stan chorego jest zupełnie dobry. Ojciec miał pewne trudności z przeżuwaniem, ale poza tym nie doznał widocznego uszczerbku na zdrowiu. Na widok syna twarz Daniela rozpromieniła się w uśmiechu. - Każ przynieść mu herbaty — szepnął do Lily. — Dobrze cię znowu widzieć, synu. Doraipuram bardzo cię potrzebuje... - Nie przemęczaj się, appa — powiedział pośpiesznie Kannan. — Musisz odpoczywać... - Bzdury, nic mi nie jest. My, siddharowie, wiemy, jak żyć wiecznie... Było jednak oczywiste, że niedługa rozmowa mocno go zmęczyła, więc po krótkiej wizycie Kannan opuścił szpital. Tego samego dnia wieczorem wybrał się na długi spacer po kolonii i ze zdumieniem zauważył, że w czasie wojny osada bardzo podupadła. Większości domów przydałoby się porządne pobie- — 372 — lenie, a znane w całym okręgu sady mangowe były zaniedbane i zarośnięte chwastami. Po powrocie do domu Kannan zastał w pokoju czekającego na niego Ramdossa, który opowiedział mu o wielu niepokojących faktach. Kłopoty, o jakich wspomniał Kannanowi parę lat wcześniej, przybrały na sile. Farmy i inne przedsięwzięcia nadal pochłaniały pieniądze i nie przynosiły żadnych dochodów. Niektórzy osadnicy zażądali od Daniela, aby dotrzymał danej dawno temu obietnicy i odkupił od nich ziemię, ponieważ chcieli opuścić Doraipuram. Aby pokryć te wydatki, Daniel musiał sprzedać sporo własnej ziemi z działek znajdujących się w innych rejonach okręgu. W ostatnich miesiącach, opowiadał Ramdoss, Daniel zajmował się rozmaitymi dziwacznymi eksperymentami, a jego zachowanie budziło coraz większy niepokój najbliższych. Ramdoss nie wiedział, jak długo potrwa rekonwalescencja Daniela po wylewie ani kiedy jego szwagier i przyjaciel znowu zainteresuje się osadą. — Musisz szybko wrócić, thambi, i pomóc ojcu. Nie angażuj się w działalność polityczną i inne głupstwa tego rodzaju. Wszyscy na ciebie liczymy... — Za parę miesięcy wrócę do domu i razem zajmiemy się tymi wszystkimi problemami — obiecał Kannan. W gruncie rzeczy nie był jednak pewny, czy dotrzyma słowa. Przede wszystkim musiał się zastanowić, jak rozwiązać sytuację Helen i swoją. Wiedział, że jego rodzice uznają Helen za nieodpowiednią kandydatkę na żonę dla jedynego syna. Córka emerytowanego urzędnika pocztowego, bez pieniędzy i odpowiedniej pozycji społecznej, żoną spadkobiercy rodu Dorai?! Nie, Daniel i Łily nigdy na to nie pozwolą. Dwa dni później Kannan przyjechał do szpitala na wyraźne życzenie Daniela, który siedział w łóżku, oparty na poduszkach. Obok stali Lily i Ramdoss. Intuicja natychmiast podpowiedziała Kannanowi, dlaczego został wezwany. W pierwszej chwili wpadł w panikę, lecz zaraz ogarnął go całkowity spokój. — 373 — - Synu, Ramdoss powiedział mi, że rząd zamknął wszystkich tych przywódców Kongresu i nie zamierza się ugiąć wobec ich żądań - zaczął Daniel. - Całkowicie popieram takie stanowisko. Za parę miesięcy skończysz szkołę, dostaniesz dyplom i będziesz mógł zdjąć ten wielki ciężar z moich ramion... Kannan z rezygnacją czekał na cios. - Jestem już stary i chciałbym wreszcie odpocząć - ciągnął Daniel. - Powiem ci, o czym zawsze marzyłem - że mój syn stanie na czele rodu, zajmie się rodzinnymi sprawami, zadba, aby nazwisko Dorai nie straciło blasku... Czas, żebyś się ustatkował. Twoja matka i ja rozmawialiśmy z jej kuzynem, Izaakiem, który ma córkę w odpowiednim wieku. Izaak jest nowoczesnym człowiekiem, dlatego pozwolił córce skończyć college. Poznasz ją, kiedy przyjadą tu na Boże Narodzenie. Wtedy też się zaręczycie i jeszcze przed Wielkanocą weźmiecie ślub... - Doktor Dorai uśmiechnął się do syna. Umysł Kannana przypominał w tej chwili białą tablicę. - Appa, jest ktoś, kogo pragnę poślubić - usłyszał nagle swój głos. Daniel musiał nie zrozumieć odpowiedzi syna, gdyż z zadowoleniem skinął głową. - Świetnie, wobec tego wszystko ustaliliśmy... Siakuntala na pewno ci się spodoba. - Appa, postanowiłem już, że ożenię się z Helen. Wreszcie to powiedział... - Helen? Jaka znowu Helen? - zirytował się doktor Dorai. -Z jakiej rodziny pochodzi? Znamy ich? Do którego kościoła chodzą? - Jej ojciec pracował w Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym -odparł powoli Kannan. - Pochodzi z Madrasu. - Są z nami spokrewnieni? Co to za kasta? Niestety, to jeszcze nie koniec, pomyślał Kannan. Muszę mu powiedzieć całą resztę i lepiej, żebym zrobił to od razu. — 374 — - Polubisz ją, appa. Jest piękna, ma bardzo jasną skórę... - Dobrze, dobrze, dla mnie liczy się przede wszystkim rodzina! Czy to Andavarowie? Mam nadzieję, że nie Vedharowie, broń Boże... - To rodzina anglo-hinduska... - Ramu, przynieś mi solidny kij! Mój syn dorósł, ale myśli jak dziesięcioletni chłopiec! Chyba muszę sprawić mu porządne lanie, żeby nabrał rozsądku! - Anna, spokojnie, nie wolno ci się denerwować! - Nie wolno mi się denerwować, dobre sobie! Sam słyszałeś, mówi, że chce się ożenić z jakąś awanturnicą, którą spotkał w Madrasie, a ty mi mówisz, żebym się nie denerwował! Ramdoss odwrócił się do Kannana. - Wyjdź, thambi. Porozmawiamy później. Kannan wyszedł z pokoju, omijając wzrokiem rodziców i Ramdassa. Ogarnęło go znajome poczucie samotności, w oczach miał piekące łzy gniewu, wstydu i upokorzenia. Idąc korytarzem, miał wrażenie, że smutek gromadzi się w nim i zastyga. Łzy wyschły- Kannan nie płakał już, kiedy przyszło mu walczyć lub gdy znalazł się w trudnej sytuacji. Daniel zmagał się z falą wielkiego gniewu. Jak jego syn mógł go tak zawieść, jak mógł splugawić marzenie, w które ojciec tchnął życie, a wszystko to z powodu jakiejś intrygantki... Nagle pamięć podsunęła mu obraz jego samego w wieku Kannana, stawiającego czoło gniewowi Salomona Dorai. Całe życie cierpiał nad tym, że ojciec nie potrafił go zrozumieć, dlaczego więc teraz zachował się tak samo wobec Kannana? Natychmiast pojawiły się inne wątpliwości. Pomyślał o swojej decyzji, aby pozbyć się towarzyszącej nazwisku nazwy kasty, i uświadomił sobie, że najwyraźniej kasta mimo wszystko ma dla niego znaczenie. I tak Daniel walczył ze sobą, starając się spojrzeć na całą sytuację z punktu widzenia Kannana i pohamować gniew, lecz przeszkadzała mu w tym nieustępliwość, cecha rodu Dorai. Pragnął pokonać swoją naturę, złamać ją, ale okazała się — 375 — zbyt twarda i w końcu się poddał. Nie umiał pójść na kompromis. O Boże, pomyślał ze znużeniem, stałem się swoim własnym ojcem. 69 Lily miała tajemnicę, którą zamierzała zabrać ze sobą do grobu. Trzy lata przed wyjściem za mąż zakochała się w młodym Holendrze, przyszłym zarządcy plantacji herbaty, który odbywał praktykę w Nuwara Eliya. Holender krótko mieszkał w majątku, gdzie ojciec Lily pracował jako jeden z głównych urzędników, i w tym czasie dziewczyna syciła się obecnością ukochanego, oczywiście z daleka. Pijana podnieceniem młodej dziewczyny, która nigdy wcześniej nie interesowała się mężczyznami, Lily chowała się za bujnym drzewem chlebowym w ogrodzie i czekała, aż młody człowiek przejdzie tamtędy podczas porannego obchodu. Gdy się pojawiał, z mocno bijącym sercem podziwiała silnie zarysowany, gładko ogolony podbródek, egzotyczne oczy, piękne brązowe włosy, okalające opaloną twarz, i cudownie prostą linię pleców oraz szyi. Kiedy Holendra przeniesiono do innej posiadłości, Lily nie wpadła w rozpacz, ponieważ od początku wiedziała, że z jej zauroczenia nie wyniknie nic poważnego. Wkrótce potem z radością odkryła, że młody człowiek o oczach koloru morza nie zniknął z jej życia całkowicie, zaczął bowiem odwiedzać ją w snach. W tym właśnie czasie oczekiwała na wiadomość od mieszkającego po przeciwnej stronie zatoki Palk narzeczonego, który miał ustalić dzień ich zaślubin. Miłość Lily była czysta i piękna, a najbardziej zdumiewające było to, że pierwsze uczucie nigdy nie przestało jej towarzyszyć. Małżeństwo, dzieci, codzienne kłopoty i zajęcia, wszystko to pokryło mgiełką wizerunek młodego Holendra, lecz w chwili, gdy Kannan wyjawił rodzicom swoją miłość do Helen Turner, Lily z całą wyrazistością — 376 — ujrzała oczami wyobraźni twarz ukochanego. Nie mniej niż Daniel przerażona i wstrząśnięta wyznaniem syna, chciała wierzyć, że romantyczne uczucie szybko zblednie, ale równocześnie całym sercem była po jego stronie. Wiedziała, że otwarta rozmowa z mężem nic nie da, nie miała nawet pewności, czy byłaby w stanie ją rozpocząć, nie poddawała się jednak przygnębieniu. Podobne sytuacje zdarzały się czasami prawie w każdej rodzinie, a rozwiązanie takich problemów wymagało najczęściej tylko czasu i subtelnej perswazji. Lily zdawała sobie sprawę, że chociaż jej mąż odznacza się legendarnym uporem rodu Dorai, stara się go utemperować obiektywizmem, rozsądkiem i sprawiedliwością osądu, zwłaszcza w kwestiach związanych z rodziną. Nie wątpiła, że za jakiś czas Daniel pogodzi się z decyzją syna. Znacznie bardziej martwiła się o Kannana, w którego przypadku gwałtowny temperament, charakterystyczny dla wszystkich Dorai, podsycały niestałość i brak zrównoważenia, cechy młodości. Usiłowała wytłumaczyć synowi, że reakcja ojca jest chwilowa i że wkrótce na pewno zawrą pokój, ale Kannan nie chciał słuchać, nawet łzy matki nie zdołały go poruszyć. Lily przewidywała, jak Daniel przyjmie uparte milczenie Kannana, i to niepokoiło ją najbardziej. Namówiła Ramdossa, aby napisał do wszystkich znajomych, prosząc o znalezienie pracy dla Kannana, czuła bowiem, że jeżeli młody człowiek nie zmieni swego zachowania wobec ojca, nie będzie miał po co wracać do Doraipuram. Z odpowiedzi, które otrzymali, szczególnie obiecujący wydał jej się list od Chrisa ?????'?, mieszkającego obecnie w dalekim Surrey. Przyjaciel Chrisa prowadził firmę zajmującą się handlem herbatą i poszukiwał kierowników oraz zarządców, którymi mógłby zastąpić wyjeżdżających na wojnę młodych Anglików. Wszystko wskazywało na to, że chętnie zatrudniłby Kannana. Cooke napisał już także do swego przyjaciela i przesłał Ramdossowi list polecający, który mógł przydać się Kannanowi. — 377 — 70 Po przyjeździe pociągiem do Tambaram Kannan zostawił bagaż w swoim pokoju, umył się, przebrał i poszedł do domu Helen. Dziewczyna jeszcze nie wróciła, był natomiast jej ojciec, który powitał Kannana ze szklaneczką rumu w ręku, już drugą tego pięknego wieczoru, jak powiedział. - Napij się, człowieku - zachęcił. - Cieszę się, że cię widzę. Helen niedługo wróci. Anglo-Hindusi są naprawdę wspaniali, pomyślał Kannan, wdzięczny za ciepłe powitanie. Otwarci, szczerzy i pełni życia. Jak można ich nie lubić? Dlaczego ojciec nie rozumie mojej sympatii do nich? Helen wróciła po godzinie. Kannan obserwował, jak idzie drogą w kierunku domu. Był tak szczęśliwy, że zupełnie zapomniał o przykrych przeżyciach z ostatnich tygodni. Na jego widok twarz Helen rozjaśnił miły uśmiech. Polubiła Kannana, a jego nieskrywana adoracja zaspokajała jej próżność. Była pewna, że nie darzy go miłością, ale to jej nie przeszkadzało -Kannan był bogaty, co zawsze pomaga utrwalić związek. Tę ostatnią życiową mądrość przekazała jej Cynthia. - Jak się czuje twój ojciec? — zapytała. - Dobrze. A ty? - Doskonale. Napij się rumu, człowieku — powiedziała, całując ojca w policzek. Kannan zrobił sobie małego drinka, potem zaś wyszli na ganek i usiedli. Helen skromnie podała mu rękę, którą Kannan żarliwym gestem zamknął w swoich dłoniach. Po ponad dwóch latach znajomości była to jedyna pieszczota, na jaką mu pozwalała. Kannan zaczął wyznawać Helen miłość, lecz ona przerwała mu z pewnym zniecierpliwieniem. - Jak minęło spotkanie z rodzicami? — zagadnęła. - Nie najlepiej - rzekł rozdrażniony. - Powiedziałem ojcu, że cię kocham i chcę się z tobą ożenić. Wyrzucił mnie z domu... — 378 — Helen gwałtownie wyszarpnęła rękę z jego uścisku. Ogarnęła ją fala gniewu i rozczarowania. Po co traciła czas dla tego bezradnego głupca? - Nie sądziłeś chyba, że za ciebie wyjdę! - parsknęła. - Daj sobie spokój z tymi marzeniami! Nie chcę cię więcej widzieć! Kannan także wybuchnął. - Więc wyjdź za jednego z tych idiotów hokeistów, z którymi spotykałaś się, zanim się poznaliśmy! - wrzasnął, chwilowo zapominając o swojej sympatii do całej anglo-hinduskiej społeczności. - Nie dorastasz do pięt nawet najgorszemu z nich! - krzyknęła w odpowiedzi. - I pomyśleć, że pokłóciłem się z ojcem z powodu kogoś takiego jak ty... — warknął Kannan. Helen nie usłyszała jego słów, ponieważ wbiegła już do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kannan przez cały tydzień podsycał w sobie płomień gniewu. Mężczyźni z rodu Dorai od niezliczonych pokoleń widzieli w swoich kobietach ustępliwe, łagodne istoty, które pośpiesznie spełniały wszystkie ich życzenia, i tylko ogromne zauroczenie sprawiło, że Kannan patrzył na Helen w odmienny sposób. Teraz zwierzał się wszystkim, którzy chcieli go słuchać, a więc przede wszystkim Murthy'emu, jaki był głupi, że prawie zmarnował sobie życie z powodu kobiety. Kiedy wściekłość przygasła, ku swojej rozpaczy odkrył, że wcale nie przestał kochać Helen. Myśli o niej wypełniały mu wszystkie godziny dnia i nie pozwalały zasnąć. Kannan gardził sobą, lecz nie potrafił tego opanować. Zaczął się kręcić w pobliżu domu Helen i czasami udawało mu się ją zobaczyć, a widok jej pewnego, lekkiego kroku, rysujących się pod sukienką drobnych piersi oraz kształtnych łydek budził w jego sercu rozkosz i ból. Dziewczyna konsekwentnie go ignorowała. Kannan — 379 — dwukrotnie zdobył się na odwagę, zapukał do drzwi i zapytał, czy mógłby się z nią zobaczyć, ale wtedy Helen zamknęła się w swoim pokoju i nie chciała wyjść tak długo, aż w końcu Les-lie, jej ojciec, łagodnie poprosił młodego człowieka, żeby odszedł. Kannan codziennie z goryczą rozstrząsał reakcję Daniela. Gdyby ojciec inaczej przyjął wiadomość o jego uczuciu, wszystko ułożyłoby się jak należy. Potem Helen niespodziewanie znikła. Gdy Kannan zapytał, co się stało, Leslie odpowiedział, że córka pojechała z wizytą do mieszkających w mieście krewnych i nie wiadomo, kiedy wróci. Chłopak cierpiał jak potępieniec, bo teraz nie mógł liczyć nawet na to, że przynajmniej z daleka zobaczy ukochaną. Pewnego wieczoru, kiedy wracał do college'u, zauważył idącą w jego stronę Cynthię. Nie widział jej od kilku dni, więc pośpiesznie zastąpił jej drogę. - Cynthio, muszę spotkać się z Helen... Coś w jego twarzy i zachowaniu musiało ją poruszyć, bo jej spojrzenie nagle złagodniało. - Posłuchaj, człowieku, zapomnij o Helen — powiedziała. -To nie jest dziewczyna dla ciebie. Poznasz wiele innych, wierz mi. Najlepiej pogódź się z ojcem, bo gra nie jest warta świeczki. Kannan milczał, lecz na jego twarzy malowały się ból i rozczarowanie. Cynthia chciała chyba jeszcze coś dodać, ale po chwili bezradnie wzruszyła ramionami i minęła go. Kannan już odchodził, gdy zatrzymał go jej głos. - Hej, człowieku... Odwrócił się szybko, pełen nadziei, lecz Cynthia nie miała mu nic pocieszającego do powiedzenia. - Jesteś mądry, wykształcony... - zaczęła. - Wróć do domu, weź się do pracy, ożeń się... - Ależ o to mi właśnie chodzi, nie rozumiesz? Chcę się ożenić z Helen. Porozmawiaj z nią, Cynthio, powiedz jej, że postaram się o pracę. Nie potrzebujemy pieniędzy mojego ojca, sam — 380 — zadbam, żeby żyła jak księżniczka. Przykro mi, że na nią na-krzyczałem, ale straciłem panowanie nad sobą... Jeśli mi zaufa, da mi tę jedną, jedyną szansę, nigdy nie pożałuje tego ani w tym życiu, ani w następnych... Cynthia obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem. - Błagam cię, Cynthio, obiecaj, że z nią pomówisz! Jesteś jedyną osobą, której Helen posłucha! Proszę, powiedz jej, że zrobię, co w mojej mocy, aby była szczęśliwa! Niech się tylko zgodzi zostać ze mną... - Wydaje ci się, że Helen kiedykolwiek była twoją dziewczyną? - Nie wiem, ale gdyby była moja, zrobiłbym wszystko, żeby nigdy tego nie żałowała. - A konkretnie co byś zrobił? - Zacznę pracę w dobrej firmie. Mam list polecający od wysoko postawionego człowieka, pana Chrisa ?????'?, wyższego urzędnika Służby Dyplomatycznej. Będę zarabiał więcej pieniędzy, niż mógłbym dostać od ojca. Proszę, powiedz jej o tym, Cynthio! Wiem, że ona cię posłucha... - Cóż... - Cynthia westchnęła ciężko. - Niczego nie obiecuję, ale zobaczę, co da się zrobić. - Dziękuję, dziękuję! - ucieszył się Kannan. - Powiedz jej, że chcę tylko z nią porozmawiać. I spróbuj ją przekonać, że wszystko się ułoży. Cynthia dotrzymała słowa. Dwa tygodnie później jeden z kole gów z drużyny hokejowej wczesnym rankiem załomotał do drzwi Kannana. - Obudź się, ty marny skurwysynu! - rzucił pogodnie, gdy Kannan otworzył drzwi. - Cynthia chce się z tobą widzieć, o jedenastej, u Naira. Cynthia siedziała w sklepiku w towarzystwie znajomych, którzy na widok zbliżającego się Kannana wstali i zaczęli się żegnać. Po chwili ze śmiechem odeszli. Niewykluczone, że śmiali się z Kannana, ale nic go to nie obchodziło. Zamówił — 381 — dwie szklanki herbaty z podwójnym cukrem i utkwił wzrok w twarzy Cynthii. - Zobaczy się ze mną? — zapytał. - Tak, namówiłam ją, żeby się z tobą spotkała. Tylko raz... - Jesteś niezwykłą dziewczyną, Cynthio. Dokonałaś cudu. Jak ci się odwdzięczę? - Najlepiej uspokój się i posłuchaj - Helen porozmawia z tobą, ale to nie znaczy, że zostanie twoją żoną. Bardzo możliwe, że z waszego spotkania nic nie wyniknie, więc nie rób sobie fałszywych nadziei. Pomocnik Naira postawił przed nimi parującą herbatę w niedomytych szklankach. Cynthia zmierzyła Kannana długim, badawczym spojrzeniem. - Widzę, że jesteś w niej naprawdę zakochany - powiedziała łagodnie. - Zrobiłbym wszystko, byle tylko sprawić jej przyjemność. Zdarłbym chmury z nieba i usłał z nich posłanie dla Helen... - Poeta! - Cynthia się uśmiechnęła. - Wierzę, że naprawdę zrobiłbyś to wszystko i jeszcze więcej. I Helen także w to wierzy. Prawdopodobnie wie, że kochasz ją mocniej niż inni... - Inni? Jacy inni? Twarz Cynthii przybrała wyraz dojrzałości, zupełnie nieprzystającej do jej wieku. Mimo wielkiego zdenerwowania i zaabsorbowania Kannana niespodziewanie nawiedziła wizja przyszłości. Ujrzał śliczną dziewiętnastolatkę za dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat przemienioną w dorosłą, pulchną kobietę w niekształtnej sukni, co najmniej z dwanaściorgiem dzieci i sercem dość wielkim, aby pomieścić w nim jeszcze tysiąc. Cynthia zniesie wymagającego męża, kłótliwych sąsiadów i miliard niewygód związanych z życiem w niezamożnej dzielnicy dużego miasta w ubogim kraju i stanie się podporą lokalnej społeczności, źródłem mądrości, cierpliwości i tolerancji. Cynthia nie miała pojęcia, że jej serce skrywa całe pokłady niezwyciężonego człowieczeństwa, do którego będzie się garnął cały świat. — 382 — - Dziewczyny tak piękne jak Helen zawsze mają innych, nie wiedziałeś? Problem polega na tym, że w społeczeństwie tak przesiąkniętym hipokryzją jak nasze mężczyźni marzą i fantazjują o dziewczętach takich jak my, ale wcale nie darzą nas szacunkiem. Niektórzy z was pożądają nas z daleka tylko dlatego, że nosimy spódnice i majtki i chodzimy na tańce, inni szepczą nam do ucha gorące słówka lub ocierają się o nas w pociągach. Są także nasi chłopcy, Philip, Sammy, twój przyjaciel Lionel i wielu innych, ci, za których zwykle wychodzą takie jak Helen i ja... Może nigdy nie będą bogaci i sławni, ale to nie ma wielkiego znaczenia, bo kochają nas takimi, jakie naprawdę jesteśmy, bo pod ich pożądaniem kryje się zdolność do prawdziwej miłości i nie są hipokrytami, nie są podstępnymi, hinduskimi draniami... Wygłosiwszy te słowa, Cynthia wyprostowała się, szybko oddychając. Kannan był zaskoczony jej wybuchem, a także określeniami, jakich śmiało używała. No, no, żeby dziewczyna opowiadała takie rzeczy... Cynthia uśmiechnęła się, zbyt cynicznie jak na swoje dziewiętnaście lat. - Jesteś wstrząśnięty? Przepraszam, jak na Hindusa okazałeś się całkiem uczciwy... Nie myśl o mnie źle tylko dlatego, że powiedziałam ci, iż Helen i ja mamy wielu wielbicieli. Jesteśmy porządnymi dziewczętami, ale co możemy poradzić na to, że chłopcy stale zapraszają nas na randki... Możesz być pewny, że nie robimy nic złego, chociaż wy, Hindusi, macie o nas nie najlepsze zdanie... - Dlaczego ciągle nazywasz nas Hindusami? Czy wy nie należycie do tego samego społeczeństwa? - Nie. Nienawidzimy tego kraju i chcemy wrócić do siebie, do Anglii lub Irlandii. Mój dziadek był Irlandczykiem, a dziadek Helen angielskim sierżantem, którego wysłano tu z jego regimentem. - Znałaś dziadka? - zapytał Kannan. — 383 — - Nie... Tak... - odparła niepewnie. — To znaczy... On nie żyje. - Byłaś kiedyś w Irlandii? - Jadę tam w przyszłym miesiącu, czekam tylko na potwierdzenie rezerwacji miejsca na statku — rzekła Cynthia i szybko zmieniła temat. — Bardzo kochasz Helen? - Kocham ją całym swoim jestestwem. - No, jasne, jakżeby inaczej! — Cynthia się roześmiała, lecz zaraz spoważniała. - Uwielbiasz ją i podziwiasz, Kannan, dlatego wyniosłeś ją na piedestał, uczyniłeś z niej boginię, wolną od wszelkich skaz, ale ja jestem jej najbliższą przyjaciółką. Znałam ją w czasach, kiedy jako małe dziewczynki bawiłyśmy się na brudnych, zakurzonych uliczkach kolonii urzędników niższego szczebla. Ściany naszych domów były tak cienkie, że mogłeś bez trudu usłyszeć pierdnięcie sąsiada. W takich miejscach nie ma cienia intymności, a w przypadku bliskich przyjaciół... — Cynthia wzruszyła ramionami. — Chcę dla niej jak najlepiej, ale znam jej wady. Wiem, że czasami cuchnie jej z ust i że często zdarza jej się powiedzieć coś głupiego. Znam jej tajemnice, sekrety, o jakich ty prawdopodobnie nigdy się nie dowiesz. Dlatego mogę ci coś zdradzić — największym pragnieniem Helen jest raz na zawsze wyrwać się z kolonii, w której wyrosła, zostawić tego rodzaju miejsca daleko za sobą. Najbardziej chciałaby zamieszkać w Anglii. Myślisz, że mógłbyś jej to zapewnić? - Ja... Mógłbym... Mogę spróbować... - wyjąkał Kannan. Lecz Cynthia mówiła dalej, zupełnie jakby w ogóle nie czekała na jego odpowiedź i nawet nie chciała jej usłyszeć. - Gdyby nie udało jej się wyjechać do Anglii, może zadowoliłaby się małżeństwem z człowiekiem bogatym, mającym pewną pozycję społeczną. Ładny dom, samochód, dobrą pracę, na pewno rozumiesz, o co mi chodzi. Nie spodoba ci się to, co teraz powiem, ale taka jest prawda — Helen była dla ciebie miła z powodu pieniędzy i sławy twojego ojca. Poza tym nie jest — 384 — złą dziewczyną i szczerze cię lubi. Nie ma przecież nic złego w tym, że chce coś zdobyć w życiu... - Zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa - odezwał się Kannan, nie bardzo wiedząc, co innego mógłby powiedzieć. - Jak tego dokonasz? — zapytała Cynthia. —Jeżeli się z nią ożenisz, twój ojciec nie pogodzi się z tobą. Jesteś studentem, nie masz pieniędzy ani perspektyw na ich zdobycie. Nie masz nic. Dlaczego Helen miałaby przyjąć twoje oświadczyny? - Będę ciężko pracował i dostanę dobre oceny. I jestem pewien, że dzięki rekomendacji pana Chrisa ?????'? znajdę świetną pracę. - Dlaczego dał ci list polecający, skoro ojciec jest na ciebie taki wściekły? — zapytała podejrzliwie. - Nie wiem. - No, nieważne... Posłuż się tym listem. Ucz się dniami i nocami, zdobądź najlepszą pracę... Wtedy może będziesz miał szanse u Helen. - Zdobędę wszystko, zobaczysz - powiedział. — Nie znasz nas, mężczyzn z rodziny Dorai... - Mam nadzieję, że ci się uda. A teraz na pewno chcesz wiedzieć, kiedy będziesz mógł się z nią zobaczyć. - Tak, tak, tak... - W przyszłym tygodniu, w mojej obecności. Po tym spotkaniu masz się z nią kontaktować wyłącznie przeze mnie... Kannan prawie jej nie słuchał. Z błyszczącymi oczami i mocno bijącym sercem natychmiast zaczął wyobrażać sobie spotkanie z kobietą, o której myśli nie dawały mu spokoju. - Szczęściara z tej Helen - powiedziała do siebie Cynthia. 71 Rozmowa, na którą Chris Cooke umówił Kannana z majorem Stevensonem, dyrektorem generalnym firmy Pulimed Tea — 385 — Company, przebiegła doskonale. Pod koniec roku Kannan miał rozpocząć pracę na plantacjach położonych wysoko wśród wzgórz centralnego Travancore, po drugiej stronie granicy, jako pierwszy w historii firmy Hindus na stanowisku kontrolera jakości. Wracając pociągiem do Tambaram, myślał tylko o tym, jaka szczęśliwa i zadowolona będzie Helen. Oczami wyobraźni już widział ich wspólną przyszłość, przyszłość spokojną, bezpieczną i pełną wspaniałych obietnic. Potem wrócił myślami do dni spędzonych w Doraipuram i ostatniej rozmowy z ojcem. Gdyby nie ta kłótnia, ojciec byłby dumny, że jego syn zdobędzie pozycję w świecie białych. Zaraz jednak w głowie Kannana zaświtała myśl, że gdyby ojciec go nie odrzucił, nie musiałby szukać pracy i nie dostałby tej wielkiej szansy. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak tylko iść prosto przed siebie i pokazać ojcu, jaki jest twardy. Pociąg zbliżał się już do stacji i zaczął zwalniać. Kannan uśmiechnął się lekko i szybko zepchnął niemiłe wspomnienia w głąb podświadomości. Przyszłość otwierała przed nim swe podwoje. Przed nimi. KSIĘGA TRZECIA PULIMED 72 Potężny niemiecki okręt wojenny „Bismarck" szybko płynął kanałem, umykając przed prześladowcami, lotniskowcem „Ark Royal" oraz krążownikami HMSS „King George V" i „Rodney". Tiszkuu-tiszkuuu... — strzelały działa „Bismarcka", lecz amerykańskie myśliwce i bombowce nadlatywały falami, nieustannie przypuszczając nowe ataki, a brytyjscy marynarze na ścigających „Bismarcka" okrętach ostrzeliwali wroga z idealną precyzją. Było jasne, że „Bismarck" nie ma żadnych szans. Krrrach... - HMSS „Victorious" odpalił właśnie torpedę. Brrruum... — trafienie. Główny architekt zniszczenia „Bismarcka", ośmioletni An-drew Fraser, energicznie pogonił do roboty swego podkomendnego, Kannana Dorai. - Niech pan przejmie „Victorious", panie Dorai - polecił. -Proszę przesunąć go tutaj i zrobić „krrach"! - Nie mogę wydać jakiegoś innego dźwięku? — zapytał Kannan. - Nie, nie ma mowy - zdecydowanie zaprotestował An-drew. - „Krrach" to dźwięk, jaki wydaje torpeda, a musi pan wydać taki dźwięk, ponieważ HMSS „Victorious" właśnie odpala torpedy. - Tak jest, kapitanie - zgodził się Kannan, ustawiając okręt zgodnie ze wskazówkami. — 389 — Mały chłopiec, zadowolony z przebiegu akcji, wrócił do zatapiania „Bismarcka". Jego wiedza o drugiej wojnie światowej była wprost encyklopedyczna, więc Kannan ani przez chwilę nie wątpił, że szczegóły dotyczące rodzaju użytych dział, szybkości i tonażu okrętów oraz samolotów są pod każdym względem zgodne z rzeczywistością. - Trochę bardziej w prawo, panie Dorai. Odpalić torpedy. - Rozkaz, kapitanie - odparł Kannan, wydając odgłos odpalania, który zaraz został zagłuszony innymi dramatycznymi dźwiękami. „Bismarck" szedł już na dno. Andrew wydobył z gardła odgłosy żywo przypominające trzask rozdzieranej stali i czter-dziestopięciotysięcznik zaczął pękać w połowie. Jeszcze kilka sekund i było po wszystkim. - Zróbmy to jeszcze raz - zaproponował Andrew. - Tylko może teraz „Bismarck" odegra rolę „Grafa Spee". Chcę się przekonać, czy uda mi się naśladować wybuchy pocisków. Kannan miał ochotę iść na spacer, nie chciał jednak zawieść chłopca. Pomyślał, że spróbuje przyspieszyć przebieg bitwy -może wtedy uda mu się rozprostować nogi przed wyjściem do klubu, oczywiście jeżeli wcześniej nie zacznie padać. Podczas gdy Andrew zbierał okręty, przygotowując się do rozpoczęcia następnego starcia, Kannan przeszedł się do końca ogrodu. Wystarczyło jedno spojrzenie na spowitą mgłą dolinę, żeby się zorientować, że pora deszczowa naprawdę już nadeszła. Kannan nigdy wcześniej nie przeżył niczego przypominającego porę deszczową w górach. W wysoko położonej krainie herbacianych plantacji mżyło przez większą część roku, lecz w czasie monsunu deszcz nieustannie padał ze stalowoszarego nieba. W przeciwieństwie do ciepłych deszczów w Doraipuram deszcz w górach był zimny, przenikający chłodem do szpiku kości. Dzień w dzień Kannan wkładał na siebie rzeczy, które nigdy nie wysychały do końca, i wychodził na świat, nad któ- — 390 — rym wisiało niskie, zachmurzone niebo. Ogromne wały chmur i mgły (trudno było powiedzieć, gdzie przebiegała granica pomiędzy nimi) sunęły tuż nad wzgórzami, gnane wiatrem i deszczem. Na szczęście, w przeciwieństwie do większości plantatorów, Kannan lubił monsun. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby jego ubranie oraz parasol, zaprojektowany specjalnie na burze w Pulimed, schły trochę szybciej, ale uwielbiał chłód i wilgoć, nieustanny dźwięk spadających i ściekających kropel. Lubił widok zasnutych mgłą wzgórz i dolin i wcale mu nie przeszkadzało, że słońce prawie nigdy nie wygląda zza chmur. I uwielbiał mgłę, jej dotyk, zdolność przyjmowania nieskończenie wielu kształtów i szybkiego przemieszczania się. Mógł obserwować ją godzinami, podziwiając, jak porusza się bez chwili przerwy i w absolutnej ciszy przelewa nad plantacją, na krótko wypełniając niewielkie kotliny i kłaczkami czepiając się gałęzi — mlecznobiały bezmiar, który odmienia materię świata, sprawiając, że człowiek czuje się jak we śnie. Potem nagle w powietrzu pojawiały się drobne krople, z każdą sekundą coraz liczniejsze, i mgła się podnosiła, odsłaniając cichy świat, odświeżony i pachnący, wzbogacony odnowionymi kolorami. Po zakurzonej, udręczonej upałem i słońcem równinie Chevatha-ru ten świat wydawał się Kannanowi prawdziwie czarodziejski, zatopił się w nim więc bez reszty. Do Pulimed przybył trochę ponad pół roku wcześniej i od razu rozpoczął praktykę u Michaela Frasera, głównego zarządcy posiadłości Glenclare, największego z trzech majątków będących własnością Pulimed Tea Company. Plantacja Glenclare liczyła ponad tysiąc akrów, podzielonych na dwie części. Zastępca zarządcy jednej z części, Morningfall, walczył teraz w kampanii w Birmie, ustalono więc, że jeśli Kannan przez rok będzie dobrze sobie radził na stanowisku kontrolera, po tym okresie otrzyma awans na wakujące stanowisko. Kannan poczuł, że ktoś szarpie go za rękaw. Andrew nie — 391 — mógł się doczekać, kiedy zaczną następną bitwę. Przygotował już małe okręciki, zgrabnie zbudowane z bambusowych pręcików, klipsów do bielizny i zapałek, i domagał się, żeby Kannan przyłączył się do zabawy. Wkrótce nad kanałem znowu rozległy się odgłosy bitwy morskiej. Po wysadzeniu w powietrze „Grafa Spee" Andrew zaproponował, żeby zapolowali na pijawki w starej gliniance za domem, gdzie w czasie monsunowych opadów zbierało się więcej niż zwykle wody. Kannan nienawidził pijawek. Miał szczęście, bo w tym momencie pojawił się ojciec Andrew. Michael Fraser był wysokim, bardzo szczupłym mężczyzną o pociągłej, nieco smutnej twarzy, której wyraz w jednej chwili odmieniał cudowny, ciepły uśmiech. Kannan od pierwszego dnia bardzo polubił Michaela i jego żonę Belindę, a oni odwzajemnili jego sympatię. Wielu kolegów Kannana nie wiedziało, jak przyjąć wiadomość o jego awansie, ogłoszoną przez dyrektora generalnego. Michael ze swej strony niepokoił się, jak jego żona zareaguje na nowinę, że w gościnnym pokoju ich domu przez cały rok będzie mieszkał Hindus. Wszystko ułożyło się jednak znakomicie — Kannan okazał się uprzejmym, dobrze wychowanym młodym człowiekiem, który po początkowym krótkim okresie obustronnej niepewności bez trudu dopasował się do życia w domu Fraserów. Michael cieszył się, że Belinda i Andrew tak ciepło przyjęli jego hinduskiego asystenta. Byli w Glenclare dość samotni i pojawienie się czwartej osoby w domu stanowiło poważną odmianę. Jeśli chodzi o Kannana, to sądził, że gdyby sprawy w domu Fraserów nie ułożyły się tak gładko, nie wytrzymałby pierwszego roku na plantacji. Lubił swoich zwierzchników i pogodę, ale w ciągu pierwszych kilku miesięcy w Pulimed był naprawdę nieszczęśliwy. Poczucie to wynikało częściowo ze świadomości, że prawdopodobnie już nigdy nie ujrzy Doraipuram, znacznie więcej miało jednak wspólnego z realiami życia w Pulimed. Zaskoczył go fakt, że okręg uprawy herbaty jest — 392 — tak biały i „obcy". Oczywiście w college'u uczyli go sami Anglicy, lecz tu Indie zostały zepchnięte na margines i wydawało mu się, że to on jest obcym przybyszem. Na szczęście dość szybko się zaadaptował i zaczął odczuwać radość z pobytu w nowym miejscu. - Kto wygrywa? - zapytał Michael, podchodząc bliżej. - My, naturalnie - odparł Andrew surowym tonem. Dorośli potrafili być beznadziejnie głupi... - Tak, wpakowaliśmy w poważne tarapaty „Bismarcka" i „Grafa Spee" — zauważył Kannan. - Szkoda, że nie możecie zaczarować Japończyków, Andrew. - Michael westchnął. - Dają nam niezły wycisk... - Mają jakieś duże jednostki? - Tak, całkiem sporo. Niedługo podam ci szczegółowe dane. - A samoloty? - Tych także mają dużo. Zresztą, jeżeli nadal będą atakować w takim tempie, nie będę musiał ci podawać żadnych informacji, bo wkrótce sam zobaczysz je na niebie... - Naprawdę? — zaciekawił się Andrew, w podnieceniu zapominając o swoich bezcennych okręcikach. - Może nie zaraz... Trzymamy ich na dystans, nie jest jeszcze tak źle... Nie było jeszcze bardzo źle, ale nie było też dobrze. Na ścianie swojego gabinetu Michael przypiął dużą mapę birmańskiego frontu, zaznaczając zmiany pozycji japońskich dywizji czerwonymi kredkami, które pożyczał od syna. Japończycy znajdowali się niepokojąco blisko granicy indyjskiej. Zapewne gdyby nie ciężkie monsunowe opady, które przemieniły gęste lasy Birmy w zadrzewione bagniska, już dawno by ją przekroczyli. - Czas na kolację i sen, młody człowieku — powiedział Michael, uśmiechając się do Andrew. Ojciec i syn pozbierali okręciki i poszli do domu. Wkrótce potem, zostawiając małego pod opieką ayah, Fraserowie i Kan- — 393 — nan wyruszyli do klubu. Znowu zaczęło padać. Drobne krople gęsto uderzały o dach humbera i zagęszczały mgłę, która ze wszystkich stron napierała na samochód. Michael jechał bardzo ostrożnie, ale ponieważ świetnie znał zupełnie pustą drogę, stosunkowo szybko dotarli na miejsce. W klubie Michael i Kannan skierowali się w stronę baru, natomiast Belinda udała się do sali dla pań, złośliwie nazywanej „gniazdem żmij", zwłaszcza gdy prezydowała tam pani Stevenson. Kannan nie przepadał za cotygodniowymi wypadami do klubu, denerwowały go liczne zwyczaje i zasady, obowiązujące w lokalu. Zwykle chował się przed oczami słabo lub całkowicie nieznanych białych za Michaelem czy Freddiem Hamiltonem, młodym asystentem zarządcy Westview, drugiej części plantacji Glenclare. Postanowił, że także i tego wieczoru będzie się trzymał jak najbliżej Michaela. Pchnęli drzwi i natychmiast znaleźli się w ciepłym obłoku tytoniowego dymu oraz w oparach whisky. Bar był wygodny, wyposażony w miękkie, głębokie fotele, stolik do brydża i długi, prosty kontuar, za którym rządził stary barman Timmy. Po lewej ręce Timmy'ego znajdowały się drewniane drzwiczki, przez które serwował drinki paniom. W kominku wesoło trzaskał ogień. W rogu sali tkwił nadgryziony przez mole lampart oraz wypchany tygrys, który czasami pełnił funkcję dodatkowego krzesła. Było jeszcze wcześnie i ku zadowoleniu Kannana w barze siedziało niewiele osób. Jakiś czas temu odkrył, że czuje się swobodniej, kiedy jest już w barze, najlepiej z drinkiem w ręku, w chwili gdy inni plantatorzy dopiero zaczynają się pojawiać. Michael i Kannan przywitali się ze swoim szefem, majorem Stevensonem, który siedział przy stoliku do brydża, czekając na innych stałych gości. Fraser wdał się w pogawędkę z majorem, więc Kannan rozejrzał się za jakimś bezpiecznym miejscem. Zauważył kilka wolnych foteli obok Freddiego Hamiltona i poszedł się przywitać. Freddie był młodym człowiekiem — 394 — 0 łagodnej twarzy i nieco wyłupiastych brązowych oczach, przesłoniętych grubymi szkłami. - Witaj, Cannon - odezwał się z uśmiechem. - Mam wrażenie, że przydałby ci się drink. A oto i nasz szef... — dorzucił szeptem, wstając, aby uścisnąć dłoń Michaela. Wszyscy trzej zamówili drinki i usadowili się wygodnie. - W porządku, wyrzuć to z siebie, Freddie - powiedział Michael. -Już z drugiego końca sali widziałem, że nie możesz się doczekać, kiedy opowiesz nam jakąś historię... Freddie cieszył się opinią znakomitego gawędziarza. - Och, skądże znowu - zaprotestował. - Nie mam nic nowego do opowiedzenia... - Wkrótce będziesz musiał zmienić ten standardowy wstęp. — Michael się roześmiał. - Dobry Boże, czyżbym stał się aż tak przewidywalny? -zdziwił się Freddie. — To mnie martwi... W tej chwili obok nich usiadł Patrick Gordon, jeszcze jeden członek zarządu spółki, i bezceremonialnie zdominował rozmowę. Było oczywiste, że Gordon jest czymś głęboko poruszony. Wysoko na jego policzku pulsowała truskawkowoczerwona blizna, pewna oznaka wielkiego wzburzenia. - Słyszeliście? - zagadnął, zapadając się w wygodny fotel. -Ten cholerny kulis, który zaatakował Simona Rainesa, wymigał się od przyzwoitej kary! Sprawa Rainesa zelektryzowała okręg tuż przed porą deszczową. Simon Raines, plantator z Periyar, kazał swemu ogrodnikowi, Hindusowi w podeszłym wieku, oczyścić skalisty, zarośnięty chwastami pas, ponieważ jego żona planowała posadzić tam malwy. Wróciwszy wcześniej niż zwykle do domu na lunch, znalazł staruszka pogrążonego w drzemce w cieniu drzewa i prawie nietkniętą robotę. Rozwścieczony podszedł do Hindusa i kopnął go w klatkę piersiową. Ogrodnik przewrócił się na bok, a z jego ust i nosa popłynęła krew. Przewieziono go do szpitala na terenie tej samej posiadłości, gdzie lekarz stwierdził — 395 — silny krwotok wewnętrzny. Hindus otrzymał takie leki, jakie posiadał szpital, lecz w nocy zmarł. Plantator usiłował zatuszować sprawę, ale ktoś powiadomił policję. Inni biali plantatorzy podjęli stosowne działania i doprowadzili do wniesienia przeciwko Rainesowi zarzutu poturbowania ogrodnika. Było oczywiste, że Raines, jako Brytyjczyk, a więc uprawniony do obrony w obecności brytyjskiego sędziego w Madrasie, otrzyma bardzo łagodną karę, lecz miało być inaczej. Mniej więcej tydzień po tragicznym wydarzeniu do siedzącego na werandzie i sączącego drinka Rainesa podszedł młody kulis i na oczach przerażonej żony plantatora oraz lokaja rozpłatał mu skórę na głowie nożem do ścinania chwastów. Zadawszy cios, przestępca rzucił nóż i spokojnie zaczekał na przybycie policji. Ostrze ześlizgnęło się, co osłabiło uderzenie, a natychmiastowa pomoc medyczna uratowała Rainesowi życie, chociaż zanosiło się na to, że do końca życia będzie mówił wolniej i mniej wyraźnie niż dotąd. Okazało się, że zamachowiec był synem zmarłego ogrodnika. - Co byście zrobili, gdyby to waszego ojca zabito kopnięciem w pierś? - odezwał się, kiedy go zapytano, co ma na swoją obronę. Teraz zaś hinduski urzędnik magistracki wypuścił go, ukarawszy jedynie grzywną! - Dawniej taki drań zostałby wychłostany na śmierć, zresztą to jedyny rodzaj postępowania, jaki trafia do tubylców. Dobry tubylec to... — Gordon przerwał, ponieważ zdał sobie sprawę, że obok niego siedzi Kannan. - Dobry kulis to kulis potulny lub martwy - dokończył. Rzucił Kannanowi takie spojrzenie, jakby widok Hindusa był dla niego trudny do zniesienia, szybko dźwignął się z fotela i wyszedł. Kannan nie potrafił ukryć niesmaku, który ogarnął go po wystąpieniu Gordona. - Nie przejmuj się Patrickiem, Cannon — pośpiesznie odezwał się Michael. - Ma dobre serce, ale nie bardzo potrafi przyzwyczaić się do zmian... — 396 — Przy stoliku brydżowym major Stevenson i jego stały partner, wysoki rangą urzędnik Travancore Planting Company, również roztrząsali sprawę Rainesa. - Moim zdaniem to po prostu szokujące. Ten kraj naprawdę schodzi na psy. - A co byś zrobił, stary, gdyby ktoś kopnął w pierś twojego ojca? — zapytał Stevenson. - Uważasz, że kulis nie powinien zostać za to ukarany, do diabła?! - Nie, wcale tak nie uważam - odparł major. - Mówię tylko, że istniała konkretna przyczyna napaści, a w stale zmieniającej się sytuacji cała sprawa nie jest całkowicie zaskakująca. - Czy ja cię aby na pewno właściwie zrozumiałem, Edwardzie? — ostrym tonem zagadnął towarzysz majora. — Naprawdę myślisz, że czasy zmieniły się aż tak bardzo, iż nadęci tubylcy mogą pozwolić sobie na bezczelne traktowanie Anglików?! - Oczywiście, że nie, ale to w końcu ich kraj, John. - I popatrz tylko, jaki wprowadzili w nim bałagan. Nieustanne kłótnie i walki, wyznawcy hinduizmu przeciwko muzułmanom, zupełnie jakby kogoś obchodziło, co mają sobie do zarzucenia, wszyscy ci śmieszni maharadżowie, a teraz jeszcze szajka bandziorów, udających narodowościowych polityków... - Chyba jednak nie mówisz poważnie, John. Nehru, Gan-dhi i wielu członków Kongresu może się poszczycić doskonałą przeszłością polityczną. - Bo pozwoliliśmy im zarobić na tę przeszłość i popularność! I co dostajemy w zamian? Czarną niewdzięczność! Powinno się ich wszystkich wsadzić za kratki i zostawić tam do końca życia. Wykazali się absolutną bezczelnością, odmawiając nam współpracy w czasie wojny. Gdzie byliby dziś bez nas? Wiadomo, pod japońskimi rządami! Nie, ci Hindusi nie umieją docenić tego, co dla nich dobre. Proponujemy im sta- — 397 — tus dominium, a oni co na to? Żądają całkowitej niepodległości! Gdyby ją otrzymali, w mgnieniu oka znowu staliby się poganami i dzikusami, którymi byli przed naszym przybyciem! - Słowo daję, John, nie przypuszczałem, że masz tak zdecydowane poglądy... John chrząknął i niepewnie rozejrzał się dookoła. - Daj spokój, lepiej zapomnijmy o tym cholernym kraju i zajmijmy się grą - mruknął. Alkohol płynął, obecni w barze mówili coraz szczerzej, śmielej i głośniej. Plantatorzy traktowali klubowe wieczory bardzo poważnie, szczególnie teraz, gdy krajowi groziła wojna. Kiedy zaczęli zbierać się do wyjścia, Michael był lekko wstawiony. Zaniepokojony Kannan szedł tuż za Fraserem, który starał się iść prosto. Belinda czekała na nich przy wyjściu. Chłodne nocne powietrze otrzeźwiło Michaela i przywróciło mu ostrość widzenia. Usadowił się za kierownicą humbera i ruszyli w drogę powrotną do domu. Deszcz przestał padać, ale na drodze nadal leżała gęsta, nieruchoma mgła, więc Michael prowadził bardzo ostrożnie. Miejscami widoczność ograniczona była do metra, najwyżej dwóch. Po godzinie wolnej jazdy znaleźli się w pobliżu największego strumienia w okolicy. Kiedyś w czasie pory deszczowej utonął w nim pomywacz i po tym wypadku strumień nazwano Skokiem Pomywacza. Niektórzy miejscowi twierdzili, że w bezksiężycowe noce nadal słychać rozpaczliwe krzyki pomywacza, który nie poradził sobie ze zbyt silnym prądem. Kannan nie wierzył w te opowieści, ale szum wody, niewidocznej we mgle i ciemności, wydał mu się dziwnie przygnębiający. Kannan lubił panujący w Pulimed klimat, lecz mimo to zadrżał, gdy samochód powoli wjechał maską w fale strumienia. Woda naparła na auto i wszyscy troje przeżyli chwilę najprawdziwszej grozy, ponieważ humber zaczął się przesuwać wraz z nurtem. Na szczęście po paru sekundach koła znalazły opar- — 398 — cie, uchwyciły się podłoża i bezpiecznie przejechali na drugą stronę. Pozostała część drogi była łatwiejsza i po półgodzinie znaleźli się w domu. Kannan był bardzo zmęczony, ale nie mógł zasnąć. Wzdrygnął się, słysząc głuche uderzenie o dach. Zaraz po przybyciu do Pulimed o mało nie wybiegł z sypialni, kiedy dobiegły go dziwne hałasy - jęki, skrzypnięcia, uderzenia, długi szelest, zupełnie jakby ktoś wlókł spory ciężar, podstępnie skradające się kroki... Następnego ranka lekkim tonem opowiedział o tym Belindzie, a ona roześmiała się. - Och, to szczury - powiedziała. - Często biegają po dachu. A jeżeli nie szczury, to koty, sowy, węże... - Węże? - zaniepokoił się Kannan. - Nie ma się czego bać - zapewniła go Belinda. - Dawniej sufity obijano tkaninami, istniała więc możliwość, że coś spadnie na łóżko w nocy, ale teraz nic takiego nam nie grozi. Musisz tylko przywyknąć do tych hałasów. Z czasem Kannan nauczył się ignorować dziwne odgłosy, lecz tej nocy wydały mu się bardziej złowrogie niż poprzednio. Przez większą część wieczoru Freddie opowiadał im historie o duchach i teraz wszystkie one ożyły w wyobraźni Kannana. Może tam, na dachu, poza szczurami, wężami i sowami mieszkają także duchy... Niech cię, Freddie, pomyślał Kannan. Co cię napadło, żeby w zimną, mglistą noc raczyć nas przerażającymi opowieściami! O metalowy dach bungalowu uderzyły nagle krople deszczu. Był to rytmiczny, kojący dźwięk. Kannana ogarnęła przyjemna senność. Zanim zasnął, ujrzał przed sobą Helen, dokładnie taką, jaką zobaczył po raz pierwszy - smukłą i zgrabną, idącą drogą w długiej, kwiecistej spódnicy. — 399 — 73 Pobrali się sześć miesięcy później, w porze uchodzącej w Madrasie za wiosnę. Kannan z ulgą stwierdził, że się nie poci, chociaż jego garnitur uszyty był z dość ciężkiej, gęsto tkanej wełny. Uszył go jedyny krawiec w Pulimed, prawdziwy geniusz w kopiowaniu, który trochę gorzej radził sobie z wykańczaniem swoich natchnionych dzieł. Jego klienci często robili wrażenie dotkniętych świądem, ponieważ nieobszyte szwy drażniły skórę i zmuszały do drapania się. Ślubny strój Kannana był dokładną kopią eleganckiego garnituru, który Freddie cztery lata wcześniej kupił sobie w Londynie. Wtedy był to ostatni krzyk męskiej mody. Ślub odbył się w starym kościele w pobliżu dworca kolejowego. Złociste światło późnego wieczoru oblało nadchodzącą główną nawą Helen i straszliwe zdenerwowanie, które przez całe popołudnie dręczyło Kannana, zniknęło w jednej chwili, ustępując miejsca zachwytowi i radosnemu podnieceniu. Piękne kobiety mają wielką przewagę nad niezgrabnymi mężczyznami, takimi jak ja, pomyślał pogodnie. To one rządzą światem, wydając polecenia skinieniem małego paluszka. Nie można wątpić, że Bóg stworzył je, aby były wolne jak ptaki i cieszyły ludzkie serca swoją urodą. Mimo to Helen zgodziła się zostać jego żoną i teraz Kannan był nieprzytomnie szczęśliwy i podniecony. Murthy, drużba Kannana, został starannie przygotowany na wszelkie ewentualności przez krewnych Helen oraz kapłana. - Uważaj, żeby nie uciekł albo nie zemdlał ze zdenerwowania - poradził zwięźle ojciec panny młodej. - Nowożeńcom zdarzają się takie rzeczy... Słowa te utkwiły w pamięci Murthy'ego, który prawdopodobnie właśnie dzięki temu błyskawicznie zareagował, gdy przyjaciel oparł się o niego ciężko, i mocno uszczypnął Kannana w ramię. Pan młody szybko odzyskał pełną przytomność umysłu i ceremonia dobiegła końca bez większych potknięć. — 400 — Po uroczystym ślubie przyszedł czas na wesele, które odbyło się w domu panny młodej. Były tańce, muzyka i stoły uginające się pod smakowitymi potrawami - wielkimi półmiskami baranich kotletów, misami smażonej wieprzowiny, wzgórkami ryżu, curry z wołowiną oraz pieczonymi kurczętami. Warzyw nie podano, więc Murthy musiał się zadowolić porcją ryżu z sosem do ziemniaków, ale wszyscy poza nim najedli się za wszystkie czasy. Nikt nie umiał bawić się weselej i huczniej od Anglo-Hindusów, a krewni Helen z całego serca pragnęli, aby wesele ich pięknej kuzynki było wyjątkową okazją. Wszędzie słychać było śmiech, muzykę i rozradowane głosy. Jedynym spokojnym punktem było miejsce, gdzie stała Lily, imponująca w brązowym sari z jedwabiu Conjeevaram, w otoczeniu trojga swoich kuzynów z Madrasu. Długo i cierpliwie przekonywała Daniela, aby pozwolił jej jechać na ślub syna, i mimo uporu męża ani na chwilę nie straciła nadziei. I rzeczywiście, Daniel w końcu ustąpił, zgodnie z jej oczekiwaniem. Lily nie wątpiła, że z czasem rozdźwięk między ojcem i synem zniknie bez śladu, oczywiście przy założeniu, że stan zdrowia Daniela nie pogorszy się nagle, a tęsknota i doświadczenie złagodzą gwałtowne usposobienie Kannana. To były jednak sprawy, którymi postanowiła zająć się później - na razie chciała się cieszyć szczęściem syna i jego młodej żony. Początkowo Lily zamierzała wziąć udział jedynie w uroczystości kościelnej, ale Kannan nalegał, więc pozwoliła się przekonać. Przyjechała na ślub syna z bardzo daleka i jeżeli nawet czuła się nieswojo w tłumie obcych ludzi, to była gotowa na to niewielkie poświęcenie, byle tylko zobaczyć go szczęśliwym. Jednak gorączkowa wesołość hucznego przyjęcia, w którą wstąpiła, przekraczając próg domu Turnerów, całkowicie ją zaskoczyła. Zabawa dopiero nabierała tempa, lecz Lily poczuła się wręcz fizycznie zagrożona. Stała osobno, razem ze swoimi krewnymi, starając się nie podnosić wzroku i unikając kontaktu z innymi gośćmi. Po pewnym czasie jej lęk osłabł, zwłaszcza — 401 — gdy przekonała się na własne oczy, że jej syn jest naprawdę bardzo szczęśliwy. Obserwowała, jak tańczy ze swoją piękną żoną, ze wzruszeniem zastanawiając się nad wpływem miłości na życie. W naszej społeczności nie przypisuje się miłości zbyt wielkiego znaczenia, pomyślała. Uważa się, że związek dwóch rodzin to rzecz ważniejsza niż ulotne uczucie, łączące dwoje młodych, którym brak doświadczenia i mądrości. Lily miała nadzieję, że wielka miłość, jaką jej syn niewątpliwie darzył swoją świeżo poślubioną żonę, przeprowadzi go przez trudne lata, które z pewnością upłyną do chwili, gdy Kannan będzie mógł wrócić na łono rodziny. - Amma, znasz Murthy'ego? - Kannan stanął przed nią razem z przyjacielem. - Tak. Przedstawiłeś mi go tuż przed ceremonią. - No, tak, jak mogłem zapomnieć! - Kannan z zakłopotaniem pokręcił głową. Wyglądał jak bardzo młody, szczęśliwy chłopiec i serce Lily w jednej chwili zalała fala czułości. Obyś był szczęśliwy ze swoją żoną, pomyślała. Moje modlitwy i myśli zawsze będą ci towarzyszyć. Wkrótce potem pożegnała się z nowożeńcami, jeszcze raz składając im życzenia. Kiedy samochód wiozący matkę i jej krewnych zniknął w oddali, Kannan poczuł smutek. W Dorai-puram nie będzie żadnej uroczystości... I nagle ogarnął go gniew. Jeżeli ci ludzie nie czują się z nim dość mocno związani, aby pokonać swoje uprzedzenia, to on z pewnością nie pozwoli, aby zakłóciło to jego spokój ducha. Po odjeździe Lily Murthy i Kannan stali chwilę razem, czując się trochę nieswojo. Wokół nich wrzała szalona zabawa. - Ci ludzie rzeczywiście umieją się bawić do upadłego - zauważył Murthy. - Właśnie - przytaknął Kannan z uśmiechem. - I chyba nie uda nam się dotrzymać im kroku... Dźwięki doskonale nastrojonych gitar i hałaśliwych maraka- — 402 — sów brzmiały teraz tak głośno, że dalsza rozmowa stała się praktycznie niemożliwa. Cynthia porwała Murthy'ego do tańca, a Kannan pospieszył do żony. Helen uśmiechnęła się do niego i świat natychmiast odzyskał idealny kształt i wymiar. Przyjęcie trwało. Starsze panie w wygniecionych sukniach objęły teraz w posiadanie parkiet, demonstrując zdumiewającą w ich wieku żwawość. Tańczyły walce i fokstroty, wirując jak wypłowiałe parasolki w objęciach równie wiekowych partnerów, ubranych w przetarte, lecz porządnie wyprasowane marynarki i spodnie. Przystojni chłopcy udawali światowców, obejmując w tańcu wystrojone w jaskrawe sukienki dziewczyny, nie mniej onieśmielone, lecz znacznie bardziej hałaśliwe od nich. O północy nadal nic nie wskazywało, aby zabawa miała się niedługo zakończyć. Leslie wycofał się do swego ulubionego kąta i zapadł w wygodny fotel. - Helen skupi teraz całą uwagę na tobie, synu. - Roześmiał się głośno, patrząc na Kannana. - Nie musi już dbać o moją uczciwość... Helen spojrzała na niego z udawanym oburzeniem, a Kannan uśmiechnął się lekko. Chciał wyjechać do Pulimed zaraz po weselu, ale Helen potrzebowała aż czterech dni, aby pożegnać się ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi, w tym, jak kwaśno zauważył Kannan, z prawie całą miejscową drużyną hokejową. Robił, co w jego mocy, żeby dotrzymać jej kroku - dzielnie popijał rum szklankami i raz nawet dał się namówić na tańce, lecz wieczorem trzeciego dnia poczuł, że ma dosyć zabawy, i zajął się przygotowaniami do podróży. Lily dała mu w prezencie ślubnym sporą sumę, która razem z jego skromnymi oszczędnościami wystarczyła na kupno motocykla, niezbędnego środka transportu każdego młodego zarządcy plantacji. Kannanowi udało się kupić imponującego — 403 — nortona, prawdziwego króla motocykli, i to za niezłą cenę. W czasie jazdy próbnej nie posiadał się z radości, że ta maszyna będzie należała do niego, chociaż zatłoczone ulice Madrasu nie były najlepszym miejscem na przetestowanie wszystkich jej możliwości — Kannan wiedział, że z tym musi zaczekać do powrotu do Pulimed, gdzie miał odebrać motocykl. Poszedł też na dworzec kolejowy, aby potwierdzić rezerwację miejsc, i tam kasjer poinformował go o wysoce niepokojącej sytuacji na linii Madras-Madura. Przewidywano, że właśnie ta trasa stanie się obiektem działań terrorystycznych, i istniało duże prawdopodobieństwo, że lokalna dyrekcja kolei odwoła pociąg, którym mieli podróżować Helen i Kannan. Kannan był przerażony. Dostał tylko tydzień urlopu, nie mogli więc opóźnić wyjazdu do Madury. — Nie mogę zagwarantować, że pociąg odjedzie — oświadczył kierownik stacji. - Proszę przyjść jutro i sprawdzić. Kannan wyszedł z dworca i ruszył w kierunku domu Helen. Na murze budynku po drugiej stronie ulicy widniał napis: BRYTYJCZYCY POSZLI NA WOJNĘ W OBRONIE WOLNOŚCI CAŁEGO ŚWIATA! I niżej: DLACZEGO NAM ODMAWIAJĄ PRAWA DO WOLNOŚCI? Ostatnia część hasła brzmiała znajomo: OPUŚĆCIE INDIE! Na początku 1944 roku Brytyjczycy uwięzili większość przywódców Kongresu, lecz niepokoje i uparte żądania wolności bynajmniej nie ustały. W górzystej krainie herbaty plantatorzy interesowali się jednak przede wszystkim przebiegiem wojny. Mogło się wydawać, że niepodległościowy ferment jest całkowicie nieistotny. Indie wkraczały w ich życie jedynie w postaci sług, skrupulatnie spełniających polecenia każdej — 404 — memsahib, tragarzy, szoferów, chłopców do podawania piłek tenisowych na klubowych kortach, nieszczęsnych kulisów, zbieraczy herbaty oraz robotników w fabrykach. Najbardziej zadufani w sobie i egocentryczni plantatorzy praktycznie nie rozróżniali usługujących im Hindusów. Książęce bungalowy, otoczone ogromnymi ogrodami i starannie przystrzyganymi trawnikami, przeznaczone dla brytyjskich par z Basingstoke czy Dartford, uparte narzucanie brytyjskiego rytmu i stylu życia - wszystko to stanowiło swoistą proklamację wyższości rządzących nad rządzonymi. Co by się stało, gdyby nagle indyjski nacjonalizm zaatakował to wszystko? Większość białych nie chciała o tym nawet myśleć. Kannan miał nadzieję, że rewolucja nie wybuchnie już teraz, musiał bowiem następnego dnia w jakiś sposób dotrzeć do Madury. Po przyjeździe na stację młodzi małżonkowie odetchnęli z ulgą - ich pociąg miał odjechać punktualnie. Po raz pierwszy zostali sami, oczywiście nie licząc innych podróżnych w wagonie drugiej klasy (na szczęście nie było ich wielu, ponieważ Les-lie wystarał się o miejsca w prawie pustym przedziale). Kannan bardzo się tym przejął, okazało się jednak, że niepotrzebnie, ponieważ wyczerpana po pożegnalnych przyjęciach Helen jeszcze w Madrasie zapadła w sen i ocknęła się dopiero tuż przed Madurą. Na stacji czekał na nich humber Michaela z szoferem, wypożyczony Kannanowi specjalnie na podróż do domu. Kannan zastanawiał się, czy nie powinni zobaczyć jedynej atrakcji Madury, świątyni Meenakshi, zwłaszcza że jemu samemu jakoś nie udało się jej obejrzeć w czasie poprzednich dwóch wizyt w mieście. W końcu zdecydowali się zajechać tam po drodze. Zaparkowali humbera na poboczu, zakłócając spokój czterem krowom, w miejscu, z którego doskonale widać było bogato zdobioną południową gopuram, najbardziej imponującą z bram świątyni. Helen wkrótce miała dosyć, lecz zafascynowany Kannan długo przyglądał się splątanej masie rzeźbionych po- — 405 — staci i motywów. Żałował, że nie rozumie mitologicznych implikacji wielkiego dzieła i że nigdy nie interesował się religią i sztuką. Ileż wysiłku musieli włożyć twórcy w wykonanie setek tysięcy detali... Kannan pomyślał nagle, że chciałby wiedzieć, jakiej idei, jakiemu dziełu poświęci swoje życie. Czy pozostawi swój ślad w świecie, na którym przyszło mu zaistnieć? Czy jego cudowna młoda żona będzie z niego dumna? Był młody, silny i miał przed sobą mnóstwo czasu, aby poznać odpowiedzi na te pytania, lecz w tej chwili nie chciało mu się roztrząsać kwestii filozoficznych — zależało mu przede wszystkim na tym, aby pokazać Helen swój świat. 74 Ostatnia część podróży na plantację przebiegła zgodnie z nadziejami Kannana. Ledwo zostawili za sobą rozpalone żarem słońca równiny, a już kraina wzgórz roztoczyła przed ich oczami najpiękniejsze widoki. Ujrzeli ciche, znieruchomiałe po deszczu lasy i doliny, nad którymi odpoczywały chmury, wielkie skaliste urwisko, na którego szarym tle snuły się białawe nitki dziesiątek wodospadów, a tuż obok porośnięty sosnami szczyt, usiany dużymi plamami poletek różowych i żółtych róż. Aromat wilgotnego mchu, widok wzgórz pokrytych lasami lub polami herbaty, odgłos szemrzącej lub spadającej z przytłumionym odległością hukiem wody, świeży, chłodny powiew wiatru na twarzy - wszystko to jednocześnie działało na zmysły, budząc w sercach młodych ludzi radość i miłe uniesienie. Zatrzymali się na lunch nad zimnym jak lód strumieniem, w którym prawie przezroczyste ryby pojawiały się i znikały jak przypadkowe myśli w głowie zaabsorbowanego różnymi sprawami człowieka. - Och, Kannan, jak tu pięknie... - Helen westchnęła. Nad wzgórzem po przeciwnej stronie doliny rozpadał się — 406 — deszcz, przysypując zbocze milionem odbłysków światła, lecz nad nimi dalej świeciło słońce. — Jest po prostu cudownie — dodała. - Myślę, że dom także przypadnie ci do gustu - powiedział Kannan. Cieszył się zachwytem Helen tak bardzo, że na razie zapomniał o nerwowości, jaką napełniała go fizyczna bliskość żony. Na razie... Po lunchu zatrzymali się jeszcze raz, aby podziwiać widoki. Przed nimi, w dole, rozpościerał się Pulimed. Dzień był słoneczny i wszystkie szczegóły krajobrazu rysowały się ostro, chociaż mgła zaczynała już wypełzać z rozpadlin skalnych, przesłaniając obłoczkami krzewy herbaciane, równomiernie rozmieszczone na wszystkich wzgórzach w zasięgu wzroku. Na ich oczach kontury świata zatarły się - krzewy herbaty, wzgórza i małe osady zniknęły za wodnistym woalem mgły. Spoza mlecznych kłaczków wyzierało teraz tylko jezioro i kryty cynową blachą dach jednej z fabryk, lśniący jak wypolerowane srebro. Jeszcze parę minut i samochód zatrzymał się wreszcie przed bungalowem Morningfall, do którego Kannan przeprowadził się zaledwie miesiąc wcześniej, zaraz po otrzymaniu awansu na zastępcę zarządcy. Kiedy humber zahamował na podjeździe, Helen z całej siły zacisnęła palce na dłoni Kannana i spojrzała na niego błyszczącymi z podniecenia oczami. — Tu będziemy mieszkać? — zapytała bez tchu. Kannan skinął głową. Bungalow stał na niewielkiej polanie, z wielkim wysiłkiem wydartej wzgórzu. Wysokie eukaliptusy, o pniach szarych niczym widma w wieczornym świetle, otaczały ogród przed domem, za którym wzgórze opadało ostro w dół. Na tle ciemnej zieleni krzewów herbacianych wybuchały intensywnymi kolorami malwy, petunie, gerbery, kamelie i floksy, rozchybotane lekkim powiewem wiatru. Na tle szybko zmierzchającego nieba opadały ku ziemi i szybowały w górę czarne sylwetki jaskółek. — 407 — Helen wyskoczyła z samochodu i wbiegła do domu, prawie nie zauważając czekających na ganku czterech służących z rękami złożonymi w głębokim namaskaram. Z zachwytem rozejrzała się po salonie, z którego dużych okien roztaczał się wspaniały widok na dolinę. Jej zdumienie budziła przede wszystkim wielkość domu i liczba pokoi. Pomyślała, że przebyła długą drogę, pozostawiając daleko za sobą ciasne, trzyizbowe domki w urzędniczym osiedlu. Bardzo długą drogę... Zawsze marzyła, aby poślubić człowieka, który porwie ją z domu i zabierze daleko, zapewniając jej cudowne życie mem-sahib, lecz wyobraźnia nigdy nie nadała tym marzeniom barw i kształtów. A teraz marzenia się spełniły i Helen mogła dotknąć wszystkiego, co widziała, bo było to jej własnością. Natychmiast zaczęła myśleć o przyjęciach, które będzie urządzała w salonie z wygodnymi fotelami oraz ciemnoczerwonym dywanem i zasłonami. Wszystko mówiło tu o zamożności i pewności siebie. Helen była tak szczęśliwa, że nagle łzy zakręciły jej się w oczach. - Podoba ci się? — zapytał stojący za nią Kannan. Odwróciła się twarzą do niego i spontanicznie zarzuciła mu ręce na szyję. — Do szaleństwa! — krzyknęła radośnie. Puściła Kannana i pobiegła przez mniejszy dzienny pokój na korytarz, zajrzała do pokoju gościnnego oraz do ich własnej sypialni, wpadła do łazienki i na moment zanurzyła twarz w pachnącym, miękkim ręczniku, potem zaś tanecznym krokiem weszła do jadalni z błyszczącym stołem z drewna tekowe-go na osiem osób. Długi, osłonięty dachem korytarz łączył główną część domu z kuchnią i skrzydłem dla służby. Jak na Pulimed bungalow Morningfall był niewielki, lecz Helen nigdy nie widziała równie wspaniałej rezydencji. — I wszystko urządziłeś sam? — zapytała. - Nie, skądże, głuptasku. Belinda ma doskonały gust i bardzo starała się mi pomóc. — 408 — - Kim jest Belinda? - zaświergotała Helen. - Czyżby była to jakaś prześliczna angielska różyczka, która uwiodła mojego ukochanego Kannana? Z gardła Kannana wydobył się nieartykułowany dźwięk. - Nie, nie, nic z tych rzeczy... - wykrztusił z trudem. - Belinda to pani Fraser, żona głównego zarządcy. - Tak też myślałam. — Helen się uśmiechnęła, lekko wydymając wargi. Zupełnie jej nie interesowało, kim jest Belinda, chociaż przypuszczała, że teraz będzie musiała się tego dowiedzieć. - Czy ci Fraserowie są mili? — zagadnęła. - Tak, bardzo — odparł Kannan. - Zaprosili nas na podwieczorek w niedzielę... - Cudownie... — zamruczała Helen. Prawdziwi Anglicy, ludzie z wyższej sfery, pomyślała. Ich bungalow na pewno jest jeszcze wspanialszy od mojego... Ona, Helen Turner z Tambaram, będzie popijała herbatę w salonie tych ludzi, zupełnie jak dobrze urodzona angielska dama... Nie mogła się już doczekać niedzielnego popołudnia... Nagle z całą mocą dotarł do niej ogrom zmian, które tak szybko dokonały się w jej życiu. Na chwilę wstrzymała oddech, wracając pamięcią do niezbyt odległej przecież przeszłości. Kiedy miała trzy, może cztery lata, ojciec postanowił wziąć ją ze sobą do pracy. Helen przez pół godziny z odpowiednią dozą podziwu przyglądała się maszynom, które warczały i jakby za sprawą magii wypluwały z siebie słowa, lecz szybko się znudziła i wtedy Leslie wyprowadził ją na dziedziniec, skąd jego przyjaciele mieli zabrać dziewczynkę na przejażdżkę lokomotywą. Gdy szli wzdłuż torów, rozpaczliwie trzymała się ojca, ogłuszona i przerażona panującym wokół hałasem. Potężne czarne lokomotywy przemykały obok nich, podobne do zamyślonych wielorybów, nie demonstrując nawet ułamka siły, którą kryły w sobie ich wielkie cielska. — 409 — Dobiegło ich wołanie wujka Kenny'ego, przyjaciela ojca Helen: — Tutaj. Kenny wychylał się z okna przejeżdżającej lokomotywy, wymachując do nich czerwoną chustką, którą nosił na szyi, aby osłonić skórę przed sadzą. Przenikliwy, bolesny pisk hamulców, zgrzyt zablokowanych kół, ryk uwalnianej pary i lokomotywa stanęła. Leslie podniósł Helen i podał ją Kenny'emu, sam podciągnął się na wysokie stopnie i obaj mężczyźni uśmiechnęli się do dziewczynki. — Oto czym zajmuje się kumpel twojego taty, mała! - powiedział wujek Kenny. - Masz ochotę na przejażdżkę? Helen spojrzała na ojca, on zaś zachęcająco pokiwał głową. — Śliczna dziewczynka, panie Turner — odezwał się palacz, którego twarz była czarna od sadzy i błyszcząca od potu. — Tak, za parę lat chłopcy zaczną tracić głowy na widok Helen. Leslie, z dumą spojrzał na córkę. — Prawda, kochanie? W kabinie lokomotywy panował niewiarygodny upał i hałas, ogień pod kotłem mrugał i błyskał, podobny do wielkiego, niespokojnego oka. Palacz i jego pomocnik starali się przekrzyczeć odgłosy wibracji tak intensywnych, że wydawało się, iż gruba żelazna obudowa pieca lada chwila rozpadnie się na wiele kawałków. Wujek Kenny podniósł rękę i jeden z mężczyzn pociągnął za linkę gwizdka. Potworny, wibrujący dźwięk przedarł się przez hałas, lokomotywa zadygotała i ruszyła do przodu. Tamto przeżycie było tak silne, że wszystkie szczegóły poranka na zawsze wryły się w pamięć Helen. Zapamiętała nawet, że zanim wysiedli z lokomotywy, ojciec musnął czubek jej nosa ubrudzonym sadzą palcem. — Jesteś już dorosła, kochanie, bo poznałaś mój świat -rzekł z godnością. Teraz Helen miała dziewiętnaście lat i uważała się za doświadczoną, życiowo mądrą kobietę, lecz czuła się dokładnie — 410 — tak samo jak wtedy — nie mogła uwierzyć własnym oczom, nie była w stanie pojąć odmienności i obcości świata, którego próg właśnie przekroczyła. Wcześniej pragnęła tego z całego serca, ale teraz, gdy marzenie się spełniło, nie bardzo wiedziała, jak to przyjąć. Przed nią zaś stał twórca jej nowego świata - mężczyzna, którym kiedyś gardziła. Helen obdarzyła go promiennym uśmiechem. 75 Tego wieczoru, kiedy służący posprzątali i udali się do swojego skrzydła, Kannan i Helen poszli do sypialni. Po kąpieli Helen włożyła długą niebieską koszulę nocną, a Kannan piżamę w paski i oboje usiedli na łóżku, nie odzywając się i nie dotykając, zapatrzeni w płonący na kominku ogień i pełni przyjemnego podniecenia. Minuty mijały powoli. Kannan zauważył, że na twarzy jego żony (od ślubu cierpliwie ćwiczył wymawianie tego słowa) pojawił się lekki uśmiech, i sam uśmiechnął się w odpowiedzi. Nie miał pojęcia, co robić, jako że ani ojciec, ani Ramdoss nie mieli okazji wyjaśnić mu paru istotnych kwestii. Jedyne seksualne przeżycie, do jakiego mógł się odwołać, tkwiło w dość odległej przeszłości, kiedy to jeszcze w Chevatharze razem z kilkoma kuzynami zakradł się nad rzekę, aby podglądać w kąpieli służące. Leslie dał mu kilka użytecznych rad, lecz szybko przerwał. - Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, młody człowieku -oświadczył, nieco zmieszany. - Sam rozumiesz, chodzi o moją córkę... Tak czy inaczej, wy, nowocześni chłopcy, na pewno wiecie o kobietach znacznie więcej niż my kiedyś, tak mi się w każdym razie wydaje... Potem Leslie odszedł, zupełnie nieświadomy, że zostawia Kannana w poczuciu takiego samego zagubienia i niepewności jak wcześniej. Teraz Kannan zastanawiał się, w jaki sposób ma — 411 — przemienić stworzoną w wyobraźni postać, którą Helen tak długo dla niego była, w żywą kobietę, osobę, którą mógłby pieścić, dotykać, z którą mógłby się kochać. Nie wiedział, jak to zrobić, więcej, z każdą chwilą narastało w nim przekonanie, że prawdopodobnie w ogóle nie będzie to możliwe. Zmusił się, aby spojrzeć na Helen i odrzucić wszystko, co utrudniało mu swobodne obcowanie z żoną. Być może dojrzała coś w jego twarzy, ponieważ nieśmiało spuściła wzrok. Włosy opadły jej na twarz, więc odgarnęła je do tyłu, a potem powoli wyjęła z uszu malutkie kolczyki z perełkami. Najpierw z jednego ucha, przechylając głowę na bok, potem z drugiego, drobnymi, delikatnymi ruchami. Pochylona głowa Helen, jej długa szyja, opadające na ramiona włosy, piękna twarz i dziwna ostrożność ruchów, wszystko to razem odmieniło atmosferę w pokoju. Kannan zawahał się, w pełni świadomy, że od tej chwili wyidealizowana Helen przestanie do niego należeć, lecz po paru sekundach przysunął się do żony i wziął ją w ramiona. W czasie pierwszych kilku tygodni sprawy układały się lepiej, niż Kannan mógłby marzyć. Poddając się przytłaczającemu ciężarowi miłości, przeżywał swój związek z Helen bardziej intensywnie niż wcześniej. Gwałtowność i siła miłości Kannana przełamały część obaw i zahamowań młodej kobiety. Helen chętnie powtarzała, że nigdy nie traci panowania nad sobą, nawet w chwilach radości i frustracji, jakie niosły pierwsze młodzieńcze namiętności, nawet wtedy, gdy w różnych dziwnych i niewygodnych miejscach pozwalała na objęcia i pieszczoty Jimmy'emu, przystojnemu hokeiście, którego kiedyś pragnęła poślubić i kochać do końca życia, lub dwóm innym chłopcom. Zawsze była dumna ze swego chłodu i opanowania. Także i teraz, oddając się Kannanowi, robiła to we własnym tempie i rytmie, czuła się jednak zaskoczona, że tak szybko zaangażowała się w ten związek. — 412 — Dni pełne światła i miłości mijały szybko. Młodzi małżonkowie starali się spędzać jak najwięcej czasu razem. Patrzyli sobie w oczy, chodzili na długie spacery wąskimi ścieżkami przecinającymi herbaciane plantacje, sycili wzrok widokami, które roztaczały się po obu stronach dróżek - urodą skarłowaciałego drzewa na przeczesywanym wiatrem górskim zboczu, lśnieniem kropel deszczu na piórach synogarlicy, która przyglądała im się z zaciekawieniem, kiedy przechodzili obok, trzymając się za ręce, idealną symetrią żółto-białych kwiatów herbaty na zielonym polu, fałdowaną mocnym powiewem powierzchnią strumienia... Każdego dnia ich związek stawał się mocniejszy i lepszy. Helen nie kochała jeszcze Kannana, ale chociaż starała się nie tracić kontroli nad sytuacją, czuła, że nadejście miłości jest jedynie kwestią czasu. Kannan nie przejmował się tym — sądził, że jego miłości wystarczy dla dwojga, i wielokrotnie mówił o tym Helen, której bardzo się podobało, iż jest o tym tak dogłębnie przekonany. Obserwowała, jak jej wcześniejsze zauroczenia stopniowo giną w płomieniu tej nowej i pozytywnej fazy życia. Intymność i poczucie wzajemnej bliskości stawały się coraz silniejsze, zyskiwały nowy kształt i wymiar. Helen siedząca przy toaletce i witająca wracającego z pracy Kannana... Oboje chętnie odkrywali radości dzielenia się prywatną przestrzenią, tworzyli zamknięty świat, którego wcześniej nie znali. On nazywał ją „Hen", ona jego „Ken" i te nowe imiona miały dla nich szczególne znaczenie. Wymyślali także inne zdrobnienia i czułe słówka, które przestawały im się podobać po paru minutach lub żyły całymi dniami, nawet tygodniami. Śmiali się, spierali i coraz lepiej się ze sobą czuli. Helen cieszyła się nowym życiem i pewnością siebie Kannana, jego swobodnym zachowaniem w klubie lub na przyjęciach, które wydawano na cześć młodej pary. Szczerze polubiła Freddiego i zdobyła się nawet na odwagę, aby zaprosić go do domu. Proszona kolacja okazałaby się katastrofą, gdyby nie — 413 — Manickam, lokaj Kannana, który uratował sytuację, podając absolutnie pewne dania — pieczone kurczęta i karmelowy pud-ding. Freddie flirtował trochę z Helen i Kannan poczuł lekkie ukłucie zazdrości, które znikło w chwili, gdy uświadomił sobie, że Helen jest jego żoną, a Freddie jedynie miłym gościem. Kiedy później, w nocy zastanawiał się nad tą sytuacją, przyszło mu do głowy, że być może poczuł się wtedy tak dobrze dlatego, iż wspiął się na kolejny szczebel hierarchii spraw ważnych również i dla białego człowieka, zdobył coś, co stało się przedmiotem zazdrości istoty stojącej dotąd wyżej od niego. Miał wrażenie, że zaczyna się stawać częścią świata białych, nawet jeżeli to poczucie siły obudził w jego sercu tylko przyjaciel Freddie. To dopiero pierwszy krok, obiecał sobie Kannan. Nie wątpił, że wkrótce świat znajdzie się u stóp Helen i jego własnych. 76 Krótka wyprawa Lily do Madrasu na ślub Kannana była pierwszą od piętnastu lat okazją, kiedy dane jej było wyjechać z Doraipuram. Po powrocie spojrzała na kolonię nowymi oczami i przeraziła się jej ogólnym upadkiem. Szczególnie wstrząsnęła nią świadomość pogarszającego się stanu zdrowia Daniela. Zdała sobie sprawę, że przywykła do jego wyglądu i dziwacznego zachowania, lecz teraz ze smutkiem patrzyła na przerzedzone, potargane włosy, pobrużdżoną twarz i pozbawione blasku oczy. Gdy zamknęła za sobą drzwi pokoju męża, pod powiekami zapiekły ją łzy. Wszystko wskazywało na to, że dawnego Daniela może przywrócić do życia jedynie cud. Odpowiedzią na jej modlitwy okazał się dziesięcioletni Daniel, który otrzymał to imię na cześć dziadka. Shanti i jej mąż niedawno się przeprowadzili i ponieważ nie zdążyli jeszcze do końca urządzić się w nowym domu, powierzyli trójkę dzieci opiece Lily. Pewnego dnia, kilka tygodni po przybyciu wnu- — 414 — ków, Lily zdziwiła się, słysząc jakieś dźwięki, dobiegające z laboratorium męża. Daniel od lat z niego nie korzystał, ale Lily utrzymywała pomieszczenie i wyposażenie w idealnym porządku, nie tracąc nadziei, że doktor Dorai wróci jeszcze do ukochanych zajęć. Uchyliła drzwi i ujrzała seniora rodu z wnukiem, stojących przy długim stole i całkowicie pochłoniętych obserwacją płynu, bulgoczącego w podgrzewanej wolnym płomieniem probówce. Obok stał służący, gotów w każdej chwili służyć im pomocą. — Wszystko w porządku? — zapytała Lily. Trzy głowy odwróciły się ku niej, a Daniel uśmiechnął się radośnie. — Ach, Lily, znasz tego wspaniałego chłopca? — odezwał się, nie kryjąc entuzjazmu. — To twój najstarszy wnuk. — No, właśnie, tak mi się zdawało... — Syn Shanti — powiedziała Lily. — Nazwała go na twoją cześć, nie pamiętasz? — Ależ pamiętam, pamiętam... Tak, tak, hramm... To najinteligentniejszy młodzieniec, jakiego ostatnio poznałem. Posiada ciekawość świata i pasję, które w jego wieku były i moim udziałem... Zawiodłeś się na naszym synu, ze smutkiem pomyślała Lily, ale uczucie przygnębienia trwało tylko chwilę i zaraz ustąpiło miejsca nadziei. — Musimy zaangażować dla niego najlepszych nauczycieli, Lily. Jego umysł wymaga szkolenia. Z pieniędzmi od dłuższego czasu było krucho, lecz jak zwykle niezmordowany Ramdoss wydostał spod ziemi potrzebne fundusze i do Neelam Illum zaczęli przyjeżdżać nauczyciele. Dla Lily oznaczało to dodatkowe obowiązki i wydłużenie dnia pracy, ponieważ Daniel orzekł, że powinna czuwać nad edukacją wnuka. Codziennie spędzała teraz przynajmniej godzinę, przysłuchując się lekcjom i od czasu do czasu drzemiąc — 415 — z otwartymi oczami, potem zaś szła wraz z małym Danielem do męża. Zwykle zostawiała ich razem i co jakiś czas zaglądała do nich, aby sprawdzić, czy obecność wnuka nie zmęczyła zbytnio starszego Daniela. Pewnego dnia, kiedy się odwróciła, aby wyjść z gabinetu, Daniel zaskoczył ją, prosząc, aby została. Najwyraźniej jego uwaga nie była skupiona wyłącznie na chłopcu. — Nie przestaje mnie zdumiewać świadomość, że ród Dorai trzyma się razem tylko dzięki kobietom - zauważył niespodziewanie. - My, mężczyźni, zajmujemy się różnymi sprawami i szukamy inspiracji w różnych rzeczach, ale bez kobiet niczego byśmy nie osiągnęli. Dokonałaś cudu, jeśli chodzi o wykształcenie tego dziecka, Lily... — Nie zrobiłam nic specjalnego, chłopiec jest wyjątkowo bystry — niepewnie zaprotestowała Lily. — I jak zwykle uważasz, że pochwały wcale ci się nie należą — rzekł Daniel, kiwając głową. - Jesteś prawdziwą opoką, Lily — zawsze obecna, zawsze gotowa do poświęceń... Biblia mówi prawdę — mężczyzna powinien opuścić ojca i matkę i pójść za żoną, bo to ona będzie dbać o niego po wszystkie dni swego życia... Czasami zapominam, ile dla mnie robisz, Lily. Musisz mi wybaczyć... Lily zrozumiała, że tego dnia nie będą rozmawiać o wnuku, pośpiesznie wyprawiła więc chłopca z pokoju, pozwalając mu pobawić się z rówieśnikami, i usiadła przy posłaniu Daniela. Mąż przyglądał jej się z czułością. Mimo upływu lat Lily nie straciła urody. Jej twarz pozostała prawie zupełnie gładka, a włosy tylko tu i ówdzie posrebrzyła siwizna. Nagle przez głowę przemknęła mu myśl, że jej nos jest nadal tak samo uroczo zadarty jak w dniu, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Czy ten nosek był częścią ciała, które nie chciało się zestarzeć? — Doskonale dziś wyglądasz — odezwał się. Lily nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Daniel od dawna nie prawił jej komplementów, zdążyła więc zapomnieć, co — 416 — się robi w takich sytuacjach. Następne słowa męża wcale nie rozwiały jej zmieszania. — Co się dzieje z Thirumoolarem? Była zupełnie nieprzygotowana na to pytanie i długą chwilę zastanawiała się, jakiej odpowiedzi powinna udzielić. Jeżeli oznajmi, że Kannan jest szczęśliwy, Daniel może się rozzłościć; jeśli powie, że nie powodzi mu się dobrze, da mężowi poczucie fałszywej satysfakcji. Doszła do wniosku, że najpierw musi się zorientować, w jakim kierunku zmierza rozmowa, i dopiero wtedy zdecyduje się na odpowiedź. — Dobrze mu idzie w pracy? - zapytał Daniel. — Robi wrażenie zadowolonego. — To świetnie, Lily. Brytyjczycy nauczą go dyscypliny, pracowitości, dążenia do perfekcji we wszystkim, co robi... — Ma wiele dobrego do powiedzenia o ludziach, z którymi pracuje — rzekła ostrożnie Lily. — Doskonale... - Daniel na chwilę zawiesił głos. — Kiedy ostatnio byłaś na plantacji herbaty? — Och, całe lata temu, przy okazji wesela mojej kuzynki... — Myślę, że powinnaś odwiedzić Thirumoolara — przerwał jej Daniel. — Zobaczyć, jak mu się układa życie... No i oczywiście będzie to dla ciebie odpoczynek, a ostatnio bardzo ciężko pracujesz... — Ale jak ty tu sobie poradzisz? — Jakoś to będzie, nie martw się. Jest Ramu i służba, zresztą przecież nie wyjedziesz na długo... Serce Lily wypełniła wielka radość. Po raz pierwszy od kłótni Daniela z synem miała wrażenie, że istnieją realne szanse na powrót Kannana do domu. Pomyślała, że pogodzenie jest chyba tylko kwestią czasu — niedługo jej rodzina znowu będzie razem, a ona, Lily, chętnie przywita młodą synową i wprowadzi ją w życie Neelam Illum. Dzieci Kannana będą się wychowywać w Doraipuram... Z trudem zapanowała nad wyobraźnią. Miała ogromną ochotę uściskać męża. — 417 — - Napiszę do Kannana - powiedziała. - Musisz dojechać tam i wrócić do domu przed porą mon-sunową — rzekł Daniel. — Podobno podczas opadów tamtejsze drogi są zupełnie nieprzejezdne. - Tak, masz rację. - Lily podniosła się i podeszła do drzwi. - I nie zapomnij zabrać kilku słoików marynaty z mango! -zawołał Daniel, kiedy była już w progu. - Thirumoolar zawsze bardzo ją lubił... 77 Czwartkowe herbatki pani Matildy Stevenson cieszyły się zasłużoną sławą. W ciągu ostatnich dwunastu lat, od czasu, gdy jej mąż objął stanowisko głównego zarządcy posiadłości Kara-di, Matilda Stevenson regularnie co miesiąc zapraszała gości na podwieczorki, których prestiż rósł wprost proporcjonalnie do jej pozycji w lokalnej społeczności. Teraz, gdy dama ta stała się niekwestionowaną, choć niekoronowaną królową Pulimed, drukowane zaproszenie na czwartkową herbatę u Stevensonów było wielce pożądaną nagrodą. Wraz z upływem czasu pani Stevenson, ogromnie wrażliwa na społeczne i towarzyskie niuanse, stawała się coraz bardziej wybredna w doborze gości i drobiazgowa w aranżowaniu przyjęć. Plotka głosiła, że Matilda Stevenson podejmuje swoich gości najrzadszymi gatunkami herbaty, jakie można zdobyć w Indiach oraz Chinach, a wodę, która nadaje wyśmienity smak nawet najzwyklejszej herbacie, każe przynosić z tajemniczego górskiego źródła. Mówiono także, że serwis do herbaty wykonała specjalnie dla niej słynna firma Spode, a wzór zniszczono zaraz po zakończeniu produkcji, żeby uniknąć powielenia. Niektórzy twierdzili również, że masło do rogalików ubija się z mleka krowy, którą Stevensonowie hodują wyłącznie w tym celu, i że rano w dzień przyjęcia służba myje żwir na podjeździe przed domem, aby błyszczał. Ani — 418 — pani Stevenson, ani żadna z jej nielicznych zaufanych przyjaciółek nie podejmowały żadnych kroków, aby położyć kres plotkom, które z każdym rokiem stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne, ponieważ wszystkie pogłoski podnosiły rangę towarzyskich spotkań u Stevensonów. W ten czwartek pani Stevenson i jej najbliższa przyjaciółka, pani Wilkins, siedziały na wyplatanych fotelach w zachodnim rogu olbrzymiej werandy, gdzie od przybycia Stevensonów do Glenclare tradycyjnie delektowano się herbatą. Rozmawiały o kannach, których.szeroka grządka zachwycała płomienną żółcią i oranżem na tle trawnika. Pani Wilkins nie kryła podziwu. - Twoje kanny wyglądają w tym roku po prostu cudownie, droga Matildo. - Westchnęła. - Moje są dwa razy mniejsze i ogrodnik nic nie może na to poradzić... W gruncie rzeczy to wcale nie są ładne kwiaty, prawda? Pani Stevenson skinęła głową. — Tak, przyciągają oko tylko wtedy, gdy są rosłe i jest ich dużo. Mój człowiek używa nowego rodzaju nawozu, który przynosi z fabryki Edwarda. Kanny i hortensje świetnie na tym rosną. - Muszę przysłać swojego ogrodnika, żeby porozmawiał z twoim. — Naturalnie, zrób to, moja droga. I powiedz mu, że może wziąć tyle nawozu, ile zechce. Przerwały rozmowę, ponieważ na werandzie pojawił się lokaj, imponujący w białym turbanie i spodniach. Sprawnie nakrył stół, dookoła którego stały trzcinowe foteliki, adamaszkowym obrusem, postawił talerzyki z cieniutkiej jak skorupka jajka porcelany, rozłożył srebro oraz serwetki i zniknął równie cicho, jak wszedł. Panie w milczeniu czekały teraz na herbatę. Wszyscy uczestnicy rytualnych podwieczorków pani Steven-son wiedzieli, że nic nie jest ważniejsze od ceremonii picia herbaty. Niezależnie od tego, jak ożywioną i złośliwą toczyli roz- — 419 — mowę i jak wspaniałe wydały im się rogaliki czy kanapki (? ogórkiem, pomidorem oraz, zamiast rukwi wodnej, z maleńkimi plasterkami solonego ozorka, znakiem firmowym pani Ste-venson), w momencie podania herbaty wszystkie inne sprawy traciły znaczenie. Gloria Wilkins była doświadczoną osobą i znała obowiązującą procedurę postępowania, toteż karnie powstrzymała się od dalszych uwag o kannach, ponieważ służba wniosła poczęstunek — małe wzgórki kanapek o przepisowej grubości, złociście brązowe ciasteczka, ciepłe i aromatyczne, gęstą śmietanę, dżem truskawkowy, masło ułożone w różę (zdaniem pani Wilkins było to odrobinę wulgarne) oraz pucha-tą, żółciutką babkę piaskową, tak pyszną, że jej smak utrzymywał się w ustach długo po przełknięciu ostatniego kęsa. Pani Stevenson chętnie dawała przepis na to ciasto wszystkim, którzy ją o to prosili, lecz żadnej z pań nigdy nie udało się upiec równie smakowitego, zresztą jak można konkurować z doskonałością... Sekret szczególnych walorów babki znał podobno tylko Madaswamy, lokaj pani Stevenson i postać nie mniej legendarna niż ona sama. Madaswamy udoskonalił recepturę ciasta, kiedy zaczął pracować u niej jako kuchcik ponad dziesięć lat temu, i stale osobiście wypiekał słynny przysmak. Tak czy inaczej, nawet babka piaskowa nie mogła zakłócić picia herbaty, więc Gloria Wilkins pośpiesznie, lecz w dystyngowany sposób pochłonęła jeden kawałek, a następnie drugi, chętnie ulegając namowom gospodyni. Właśnie przełknęła ostatni kęsek, kiedy na werandę wszedł Madaswamy, niosąc tacę z herbatą. Wyrzeźbiona z tekowego drewna taca była ogromna, dlatego panią Wilkins zawsze zdumiewało, jak to się dzieje, że dość drobnej budowy lokaj niesie ją bez widocznego wysiłku, w dodatku na wysokości barku. Gdy Madaswamy zbliżył się do stołu, oczom pań ukazała się zastawa, umieszczona na tacy: trzy imbryczki do parzenia herbaty (z brązowej terakotowej glinki, z pięknej porcelany firmy Srafford i ulubiony imbryk pani Ste- — 420 — venson, należący do serwisu z Worcester, którego najczęściej używała), cztery puzderka na herbaciane liście — z fajansu, z terakoty, z cyny i z ciężkiego, starego srebra - wieść niosła, że nikt nie widział, aby pani Stevenson kiedykolwiek otwierała to ostatnie. Podobno wewnątrz znajdowały się pączki yin zhen, inaczej „srebrne igły", wyjątkowej, białej chińskiej herbaty, rosnącej po drugiej stronie Himalajów, rzadko spotykanej i bardzo drogiej, ponieważ zrywano ją tylko przez dwa dni w roku, o świcie, wyłącznie przy sprzyjającej pogodzie. Wiele wieków temu, w dawnych Chinach, herbatę yin zhen zbierały młode dziewice w rękawiczkach, pomagając sobie złotymi nożyczkami. Pewien żartowniś twierdził, że kiedy pani Stevenson wreszcie udało się sprowadzić białą herbatę, odkryła, że liście całkowicie straciły smak i aromat, ale oczywiście nikt w to nie wierzył. Obok puzderek na herbatę stały: dzbanuszek z mlekiem, cukiernica, spodeczek z cienko pokrojoną cytryną oraz dwie filiżanki na spodeczkach. Madaswamy postawił tacę na stole. Pani Wilkins z doświadczenia wiedziała, że wszystkie trzy imbryki zostały wcześniej ogrzane do odpowiedniej temperatury poprzez umieszczenie ich w miskach z gorącą wodą. Sama wielokrotnie stosowała te zabiegi, bo która z pań, zapraszanych na herbatki u pani Ste-venson, nie starała się naśladować ideału lub wymyślać własnych wersji słynnej ceremonii. Wiedziała też dokładnie, do jakiej herbaty przeznaczone są poszczególne imbryczki — terakotowy do mocnej glenclare, porcelanowy do lżejszej z Watson, a ten z fabryki porcelany w Worcester do ulubionej przez panią domu darjeeling, uprawianej w najwyższych partiach plantacji. Na ten gatunek darjeeling składały się wyłącznie złociste czubki liści - przyjaciółka pani Stevenson z Bengalu regularnie zaopatrywała ją w tę herbatę. Za Madaswamym wszedł drugi służący z tacą, na której stał porcelanowy dzbanek z wrzątkiem. Gloria Wilkins była gotowa przysiąc (i tym razem podpowiadało jej to wieloletnie do- — 421 — świadczenie), że wodę zdjęto z kuchni w chwili, gdy zaczęła wrzeć - gdyby się zagotowała, nabrałaby nieprzyjemnego posmaku — i natychmiast przeniesiono na werandę. — Napijesz się herbaty, moja droga? — zagadnęła pani Ste-venson. - Glenclare, Matildo - odparła pani Wilkins. Pani Stevenson rzuciła przyjaciółce lekki uśmiech i uważnie wsypała dwie łyżeczki herbaty z terakotowego puzderka do terakotowego imbryczka. Odczekała minutę - w tym czasie herbata uwalniała swój aromat — sięgnęła po dzbanek z gorącą wodą, który natychmiast podsunął jej służący, i zalała liście wrzątkiem. - Ja wypiję chyba filiżankę darjeeling - oznajmiła. Jej przyjaciółka z przyjemnością pomyślała, że wprawdzie świat ciągle się zmienia, ale niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same. Pani Stevenson wciąż wygłaszała to samo zdanie, od dziesięciu lat. W tej chwili na werandzie zjawił się trzeci służący z drugim, identycznym dzbankiem z gorącą wodą. Pani Stevenson wsypała dwie łyżeczki darjeeling do imbryczka z Worcester, zalała je wrzątkiem, przykryła naczynie pokrywką i poprawiła się w fotelu. W czasie przewidzianym na parzenie herbaty obie panie zgodnie milczały. Pani Wilkins z fascynacją wpatrywała się w imbryk worcester, zupełnie jakby spodziewała się ujrzeć drobne, żyłkowane pęknięcia, zbrązowiałe w efekcie długiego działania taniny. Każdy koneser wie, że imbryczka się nie myje, należy go tylko wypłukać po użyciu i zostawić do wyschnięcia na wolnym powietrzu lub w spiżarni (w czasie monsunu). Minuty mijały, a pięć osób na werandzie trwało w bezruchu, na podobieństwo rzeźb. — Z mlekiem czy z cytryną? — przemówiła wreszcie pani Stevenson. Tylko dwie znane Glorii Wilkins osoby poprosiły panią Ste-venson o cytrynę i żadna z nich nie zagrzała długo miejsca na — 422 — plantacjach. Pani Wilkins zawsze decydowała się na kropelkę mleka i jedną łyżeczkę cukru, za aprobatą gospodyni. Pani Ste-venson nie miała innym za złe słabości do mleka i cukru, sama należała jednak do tej szkoły wielbicieli herbaty, którzy uważają, że mleko należy wlewać do filiżanki przed napełnieniem jej herbatą, wlała więc najpierw mleko, a następnie płyn o pięknej barwie miodu. Pani Wilkins sięgnęła po cukier, pani Ste-venson zaś nalała sobie do filiżanki herbatę koloru słonecznego światła tuż przed zachodem. Nic nie psuło jej doskonałego wyboru — ani mleko, ani cukier. Kiedy panie postawiły filiżanki na spodeczkach, lokaj podniósł tacę i trzej służący w uroczystej procesji opuścili werandę. Pani Wilkins wiedziała, że pojawiają się ponownie, jeżeli pani Stevenson lub ktoś z jej gości ma chęć na drugą filiżankę, i wtedy cała ceremonia zaczyna się od początku, ponieważ herbata musi być świeżo zaparzona. Uśmiechnęła się do siebie, wspominając pewien wyjątkowy podwieczorek, w czasie którego Madaswamy i jego orszak wychodzili i wracali siedemnaście razy. Historia ta stanowiła ważną część legendy Matildy Ste-venson. Przez chwilę damy w milczeniu sączyły herbatę, delektując się jej smakiem i podziwiając rosnące przed domem kwiaty, potem zaś wróciły do rozmowy. Pani Wilkins miała wrażenie, że przyjaciółka wygląda na odrobinę zmęczoną, ale w przypadku pani Stevenson niczego nie można było być pewną, a pytać raczej nie należało. Jeżeli Matilda zechce jej powiedzieć, co ją dręczy, zrobi to sama wtedy, gdy uzna to za stosowne. Obie panie były po pięćdziesiątce, lecz na tym kończyło się ich podobieństwo. Figura pani domu nabrała typowej dla jej wieku krągłości, ale pani Stevenson bynajmniej nie była tęga czy choćby pulchna. Była wysoka, a dość wyszukana fryzura jeszcze dodawała jej wzrostu, jednak uwagę przyciągała przede wszystkim jej pocięta bruzdami i zmarszczkami twarz. Podobno niektórzy umieli z linii, w jakie układały się te zmarszczki, — 423 — wynik ciężkich przeżyć i doświadczenia, odczytać nastrój pani Stevenson. Pani Wilkins była niska, pulchniutka i zdecydowanie niegroźna. Miała wydatne wargi i duże, brązowe „krowie" oczy, dzięki którym przed trzydziestu laty była obiektem marzeń i fantazji wielu plantatorów. Po urodzeniu czworga dzieci zaczęła promieniować aurą macierzyńskiej dobroci. Gloria Wilkins stanowiła doskonałe tło dla przyjaciółki, chociaż oczywiście żadna z nich nie ujęłaby tego w ten sposób ani najprawdopodobniej nie pozwoliła sobie na taką myśl. Pani Wilkins szybko i sprawnie spełniała życzenia pani Stevenson i wzbogacała ich przyjaźń wielką cierpliwością, rzadko spotykaną zdolnością słuchania oraz upodobaniem do ploteczek. W zamian za to cieszyła się uprzywilejowaną pozycją najbliższej przyjaciółki Matildy Stevenson i miała prawo zwracać się do niej po imieniu, jako jedyna osoba w całym okręgu, oczywiście nie licząc pana Stevensona. - Co za okropna historia z tą biedną Camellią! — powiedziała pani Wilkins, delikatnie odstawiając filiżankę. - Jaka znowu historia? — warknęła pani Stevenson. Pani Wilkins, zauważywszy rozdrażnienie przyjaciółki, zamilkła. Wybuchy wściekłości Matildy były legendarne, więc Gloria doszła do wniosku, że smutna historia Camellii Win-ston może poczekać. Lokaj bezgłośnie zmaterializował się przy stole i cicho uprzątnął filiżanki oraz spodki. Pani Wilkins szczerze podziwiała jego sprawność. Nawet służący pani Stevenson nie mieli sobie równych w całym okręgu. - Zaczęłaś coś mówić o Camellii - przypomniała gospodyni. - Och, nic takiego... Biedaczka jest zupełnie załamana czymś, co przydarzyło jej się parę dni temu... Pani Stevenson nie spuszczała oka z przyjaciółki, mierząc ją chłodnym i bacznym spojrzeniem znad okularów. Był to jeden z nawyków, które starannie kultywowała, bardzo użyteczny — 424 — w klubie lub na większych przyjęciach, kiedy trzeba było uświadomić jakiemuś parweniuszowi lub zwykłemu nudziarzowi, gdzie jego miejsce. Bardzo żałowała, że łorgnon kompletnie wyszło z mody, gdyż nic tak skutecznie nie podkreślało surowego, wyniosłego spojrzenia, ale mimo odejścia okularów z rączką całkiem nieźle sobie radziła... Oczywiście teraz nie miała najmniejszego zamiaru wyniośle karcić łagodnej Glorii Wilkins, chciała może tylko trochę poćwiczyć przed czekającym ją przyjęciem... Zmiękczyła twarde jak stal spojrzenie i obdarzyła przyjaciółkę lekkim uśmiechem. - Powiedzże, co z Camellią. Pani Wilkins nie potrzebowała większej zachęty. - Otóż Camellią, moja droga, wyszła od Spencera z naręczem paczek, bo przecież wiesz, jak trudno teraz coś dostać — zaczęła. — Wszyscy kupujemy na zapas... Tak czy inaczej, szofer Camellii poszedł po samochód, więc była sama, prawie nic nie widziała zza stosu rzeczy i niechcący wpadła na jakiegoś Hindusa, a ten odezwał się bardzo nieuprzejmym tonem: „Jeżeli białe panie nie będą uważać, tak jak memsahib, będą musiały stąd odejść". Biedna Camellią była tak wstrząśnięta jego impertynencją, że po prostu nie wiedziała, jak zareagować. Powiedziała o wszystkim mężowi, ale nie potrafiła opisać tego człowieka, bo przecież nigdy nie zwraca się uwagi na wygląd Hindusów, sama wiesz, jak to jest... Pamiętała tylko, że na głowie miał taką małą białą czapkę, jedną z tych, które noszą tubylcy. .. - Tak, wiem, taką, jaką nosi Gandhi. Śmieszna czapeczka, śmieszny Hindus... - No, tak, moja droga... Pani Wilkins czuła, że nie dokończy opowieści o przeżyciach Camellii, bo w oczach pani Stevenson znowu pojawił się ten twardy, nieprzyjemny wyraz. - Muszę uciekać. Mam nadzieję, że przyjęcie będzie udane. Była to najgorsza rzecz, jaką pani Wilkins mogła powie- — 425 — dzieć. Pani Stevenson z najwyższym trudem opanowała rozdrażnienie, które ogarnęło ją na wzmiankę o przyjęciu na cześć Helen i Kannana Dorai, jakie zamierzała wydać za dziesięć dni, odprowadziła przyjaciółkę do samochodu i wróciła do bungalowu. Gloria Wilkins jest potwornie głupią kobietą, pomyślała z irytacją. Bóg jeden wie, jakim cudem przez te wszystkie lata znosiłam jej idiotyczne uwagi! 78 Chociaż pani Stevenson wysoko ceniła swoją pozycję żony dyrektora generalnego Pulimed Tea Company, nieoficjalna ranga królowej lokalnej społeczności znaczyła dla niej jeszcze więcej. Zdobycie obu tych godności dużo mnie kosztowało, pomyślała ponuro, przyglądając się, jak samochód Glorii Wilkins skręca z podjazdu i znika. Była gotowa bronić swego miejsca w świecie ze wszystkich sił i przy użyciu wszelkich dostępnych środków. Pani Stevenson przybyła do Indii na pokładzie statku przewożącego głównie pracowników Urzędu Pocztowo-Telegraficz-nego w 1925 roku. Miała wtedy trzydzieści trzy lata, była zdrowa, zgrabna, lecz nieszczególnie ładna, i bała się zostać starą panną. Tylko ta ostatnia cecha łączyła ją z większością innych Brytyjek należących do Floty Połowowej, jak nazywano kobiety, które wyjeżdżały do Indii, aby dobrze wyjść za mąż. Matilda spędziła trzy miesiące u dalekiej kuzynki ojca w Madrasie i miała już wracać do domu oraz życia w staropanieństwie, kiedy w czasie jednego z niezliczonych przyjęć do tańca poprosił ją major Stevenson. Dzień był upalny i duszny, pannę Matildę od rana dręczył ból głowy, major nie był już młody i lekko utykał na prawą nogę, więc młoda kobieta po pierwszym tańcu zamierzała wyjść, ale major poprosił o drugi, a potem trzeci taniec. Dwa dni później major Stevenson oświadczył — 426 — się i Matilda odetchnęła z ulgą - najwyraźniej mimo wszystko nie miała powiększyć grona niechlubnych „zwrotów" z Floty Połowowej. Bez wahania przyjęła oświadczyny. O plantatorach herbaty nie wiedziała praktycznie nic, to znaczy tylko tyle, że w hierarchii społecznej zajmują miejsce nieco poniżej przedstawicieli Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej, ale za to powyżej zwykłych kupców i przedsiębiorców, których klasy wyższe traktowały z góry, nie tyle z powodu gorszego pochodzenia, ile posiadanego bogactwa. To pozwoliło jej uznać majora Steven-sona za godnego kandydata na męża. Świeżo poślubiona pani Stevenson szybko odkryła, że ogólny szacunek i uznanie, jakimi cieszą się plantatorzy herbaty, nie do końca przekładają się na styl życia, jakiego oczekiwała. Kiedy po raz pierwszy ujrzała Pulimed, było to ponure miejsce. Wytyczone byle jak drogi były całkowicie nieprzejezdne w porze deszczowej, co praktycznie dwa razy w roku odcinało plantacje od reszty świata. Plantatorzy mieszkali w żałosnych małych domkach, ciemnych, wilgotnych i cuchnących pleśnią. Ubliżające podstawowym zasadom higieny warunki życia sprzyjały rozprzestrzenianiu się malarii oraz wybuchom epidemii cholery i tyfusu, które regularnie zabierały część brytyjskiej populacji, zwłaszcza kobiety i małe dzieci, grzebane na cmentarzu za niewielką kaplicą w Pulimed. Okropna, przygnębiająca pogoda wymagała niezwykle silnych charakterów, zarówno po stronie zarządzających plantacjami, jak i zwykłych robotników. Zdarzało się, że w czasie szczególnie długiego monsunu plantator zabijał swoich najbliższych i sam popełniał samobójstwo; pani Stevenson pamiętała dwie nieszczęsne rodziny, które padły ofiarą depresji 1 morderczej manii jednego z członków. Często jedynym ratunkiem okazywał się alkohol — wielu plantatorów z pierwszej fali przybywających do Madrasu, i mężczyzn, i kobiet, poddawało się temu uzależnieniu. Na szczęście niedługo po przybyciu Matildy Stevenson Pulimed zaczęło się szybko cywilizować. Uprawy kwitły, przyno- — 427 — dzieć. Pani Stevenson z najwyższym trudem opanowała rozdrażnienie, które ogarnęło ją na wzmiankę o przyjęciu na cześć Helen i Kannana Dorai, jakie zamierzała wydać za dziesięć dni, odprowadziła przyjaciółkę do samochodu i wróciła do bungalowu. Gloria Wilkins jest potwornie głupią kobietą, pomyślała z irytacją. Bóg jeden wie, jakim cudem przez te wszystkie lata znosiłam jej idiotyczne uwagi! 78 Chociaż pani Stevenson wysoko ceniła swoją pozycję żony dyrektora generalnego Pulimed Tea Company, nieoficjalna ranga królowej lokalnej społeczności znaczyła dla niej jeszcze więcej. Zdobycie obu tych godności dużo mnie kosztowało, pomyślała ponuro, przyglądając się, jak samochód Glorii Wilkins skręca z podjazdu i znika. Była gotowa bronić swego miejsca w świecie ze wszystkich sił i przy użyciu wszelkich dostępnych środków. Pani Stevenson przybyła do Indii na pokładzie statku przewożącego głównie pracowników Urzędu Pocztowo-Telegraficz-nego w 1925 roku. Miała wtedy trzydzieści trzy lata, była zdrowa, zgrabna, lecz nieszczególnie ładna, i bała się zostać starą panną. Tylko ta ostatnia cecha łączyła ją z większością innych Brytyjek należących do Floty Połowowej, jak nazywano kobiety, które wyjeżdżały do Indii, aby dobrze wyjść za mąż. Matilda spędziła trzy miesiące u dalekiej kuzynki ojca w Madrasie i miała już wracać do domu oraz życia w staropanieństwie, kiedy w czasie jednego z niezliczonych przyjęć do tańca poprosił ją major Stevenson. Dzień był upalny i duszny, pannę Matildę od rana dręczył ból głowy, major nie był już młody i lekko utykał na prawą nogę, więc młoda kobieta po pierwszym tańcu zamierzała wyjść, ale major poprosił o drugi, a potem trzeci taniec. Dwa dni później major Stevenson oświadczył — 426 — się i Matilda odetchnęła z ulgą - najwyraźniej mimo wszystko nie miała powiększyć grona niechlubnych „zwrotów" z Floty Połowowej. Bez wahania przyjęła oświadczyny. O plantatorach herbaty nie wiedziała praktycznie nic, to znaczy tylko tyle, że w hierarchii społecznej zajmują miejsce nieco poniżej przedstawicieli Służby Urzędniczo-Dyplomatycznej, ale za to powyżej zwykłych kupców i przedsiębiorców, których klasy wyższe traktowały z góry, nie tyle z powodu gorszego pochodzenia, ile posiadanego bogactwa. To pozwoliło jej uznać majora Steven-sona za godnego kandydata na męża. Świeżo poślubiona pani Stevenson szybko odkryła, że ogólny szacunek i uznanie, jakimi cieszą się plantatorzy herbaty, nie do końca przekładają się na styl życia, jakiego oczekiwała. Kiedy po raz pierwszy ujrzała Pulimed, było to ponure miejsce. Wytyczone byle jak drogi były całkowicie nieprzejezdne w porze deszczowej, co praktycznie dwa razy w roku odcinało plantacje od reszty świata. Plantatorzy mieszkali w żałosnych małych domkach, ciemnych, wilgotnych i cuchnących pleśnią. Ubliżające podstawowym zasadom higieny warunki życia sprzyjały rozprzestrzenianiu się malarii oraz wybuchom epidemii cholery i tyfusu, które regularnie zabierały część brytyjskiej populacji, zwłaszcza kobiety i małe dzieci, grzebane na cmentarzu za niewielką kaplicą w Pulimed. Okropna, przygnębiająca pogoda wymagała niezwykle silnych charakterów, zarówno po stronie zarządzających plantacjami, jak i zwykłych robotników. Zdarzało się, że w czasie szczególnie długiego monsunu plantator zabijał swoich najbliższych i sam popełniał samobójstwo; pani Stevenson pamiętała dwie nieszczęsne rodziny, które padły ofiarą depresji i morderczej manii jednego z członków. Często jedynym ratunkiem okazywał się alkohol — wielu plantatorów z pierwszej fali przybywających do Madrasu, i mężczyzn, i kobiet, poddawało się temu uzależnieniu. Na szczęście niedługo po przybyciu Matildy Stevenson Pulimed zaczęło się szybko cywilizować. Uprawy kwitły, przyno- — 427 — siły dochody i stale się powiększały, a mroczne lasy cofały się przed ludźmi. Plantatorzy poprawiali drogi i budowali imponujące bungalowy. Sytuacja Stevensonów się poprawiła. Wyglądało na to, że Matilda przyniosła mężowi szczęście, ponieważ w ciągu roku od jej przyjazdu jeden ze starszych dyrektorów firmy odszedł na emeryturę i Edward zajął jego miejsce. Bezpośrednio po tym awansie Stevensonowie przeprowadzili się do wygodnego bungalowu na terenie posiadłości Karadi. W okręgu działo się coraz więcej dobrego. W 1932 roku otwarty został Klub Pulimed, otoczony pięknymi ogrodami i kortami tenisowymi. Zycie towarzyskie plantatorów znacznie się ożywiło - organizowano zawody tenisowe, przyjęcia, pikniki, bale kostiumowe i wieczorki taneczne w klubie. Prowadzenie plantacji herbaty stawało się zajęciem coraz bardziej popularnym, co odmieniło przekrój grupy społecznej, jaką stanowili plantatorzy. Prości osadnicy z pierwszej fali zaczęli wymierać i plantacje często przejmowali dobrze urodzeni absolwenci prestiżowych szkół. Pani Stevenson dostrzegła szansę, którą podsunął jej los. Nie miała dzieci i od dawna powtarzała sobie, że czuje się niespełniona. Obserwując postęp cywilizacyjny okręgu, wpadła na pomysł, którego realizacji postanowiła się poświęcić. W przeciwieństwie do Madrasu, Bombaju czy innych sporych miast, Pulimed nie mogło się poszczycić grupą wysokiej rangi urzędników państwowych; brytyjscy rezydenci rzadko zapuszczali się w góry, w pobliżu nie stacjonował też żaden znany regiment, którego oficerowie chcieliby narzucić okolicy ściśle określone zasady i sztywno przestrzegane reguły życia towarzyskiego. Istniała więc możliwość stworzenia takich reguł, którym można by podporządkować lokalną społeczność. Pani Steven-son wraz z kilkoma innymi damami, także żonami plantatorów, szybko stała się arbitrem życia towarzyskiego okręgu Pulimed. Wkrótce potem umarła pani Hogg, mąż pani Buchan został przeniesiony do Nilgiris, Edward otrzymał następny — 428 — awans i czterdziestodwuletnia pani Stevenson stanęła na szczycie. Od tej chwili jej słowo zostało podniesione do rangi prawa. Zdecydowanie zbyt mało mówi się o roli memsahib w Indiach. Napisano dziesiątki książek o Brytyjczykach, którzy podbili Indie, rządzili nimi i w końcu je stracili, natomiast opisy życia i zachowania białych kobiet ograniczają się do kilku autobiografii oraz mniej więcej tuzina książek kucharskich i zbiorów anegdot. Wielka szkoda, ponieważ, chociaż wiele osób być może uzna to za znaczne uproszczenie, należy przyznać, że te córki sklepikarzy z Birmingham i nauczycieli z Cheltenham w istotny sposób przyczyniły się do opuszczenia Indii przez Brytyjczyków. Można powiedzieć, że ważną rolę odegrało w tym procesie podejście do kolonii. Na przestrzeni pierwszych stu lat w Indiach biały człowiek był kupcem, kombinatorem, wojownikiem i piratem. Do chwili, kiedy królowa Wiktoria odebrała hołd swoich indyjskich poddanych (złożony w imieniu ni mniej, ni więcej, tylko trzystu siedemdziesięciu dwóch milionów), Brytyjczycy zdążyli już zapomnieć, że pierwotnym celem ich wyprawy i podboju były grabież i szybkie zgromadzenie ogromnych bogactw. Teraz, skazani na rolę strażników imperium, uwierzyli, że ich świętym obowiązkiem jest rządzenie jedną czwartą świata i cywilizowanie pogan. Jednak w połowie dwudziestego wieku idea imperium nawet Brytyjczykom wydawała się nieco nadwerężona. Dwie wojny pozbawiły Wielką Brytanię siły, nowe pokolenie demonstrowało praktyczny i, co tu kryć, przyziemny sposób postrzegania roli ojczyzny w polityce międzynarodowej, a Stany Zjednoczone Ameryki Północnej były na dobrej drodze do osiągnięcia pozycji pierwszego światowego mocarstwa. Brytyjczycy starali się, jak mogli, ale nikt nie wątpił, że wkrótce opuszczą Indie, podobnie jak poprzedni najeźdźcy zostawiając po sobie — 429 — jedynie kilka pomników — w ich przypadku parę interesujących przykładów architektury z epoki wiktoriańskiej, język angielski, kolej, parlamentarną formę demokracji, system administracyjny... Imperium przetrwałoby prawdopodobnie trochę dłużej, nawet mimo wysiłków hinduskich patriotów, gdyby do Indii nie zaczęły licznie przybywać Angielki. W pierwszej fazie kolonizacji Brytyjczycy zdołali osiągnąć mniej więcej równoprawne stosunki z Hindusami, lecz z początkiem dziewiętnastego wieku ten etap dobiegł końca. Pojawienie się agresywnych form chrystianizacji w połączeniu z błędnie pojmowanym, a często w ogóle nierozumianym darwinizmem zaowocowało uznaniem ludzi innego koloru skóry niż biały, wyznających religię inną niż chrześcijańska za gatunek podrzędniejszy, czyli po prostu podgatunek. Od tego momentu sytuacja stale się pogarszała. Mieszkający za granicą Anglik świadomie lub podświadomie przyznawał słuszność teorii, zgodnie z którą rdzenni mieszkańcy terenów podbitych (zwłaszcza w tropikach) stali pod każdym względem niżej od niego. Ich cywilizacja była godna pogardy i drwiny, natomiast kultura brytyjska zasługiwała na miano najwyżej rozwiniętej kultury świata. Przekonanie to nasiliło się jednak dopiero z chwilą, gdy do Indii zaczęły przybywać flotylle Angielek. Podczas gdy niektórzy mężczyźni byli nadal gotowi podejmować próby zrozumienia krajowców, przynajmniej do pewnego stopnia, co dawało obu stronom szansę na zbudowanie wzajemnego zaufania, a czasem nawet przyjaźni i podziwu, niezwykle trudno byłoby znaleźć taką memsahib, która zainteresowałaby się, co się dzieje poza jej bungalowem. Nieprzygotowana na ogrom Indii i panujący w nich chaos, wyobcowana z powodu nieznajomości języka, mogła zachować spokój i równowagę tylko poprzez rygorystyczne odcięcie się od kraju za progiem bungalowu, i tak też zrobiła. Umeblowała swój bungalow dokładnie tak, jak urządziłaby willę w Seven-oaks, zasadziła w ogrodach ja- — 430 — Sne, mdłe angielskie kwiaty i zaczęła stopniowo wciągać swego męża do tego sztucznego angielskiego świata. Było tylko kwestią czasu, kiedy garstka Brytyjczyków w Indiach utraci organiczny związek ze skolonizowanym krajem. Wkrótce przybysze zaczęli przypominać wczepione w sierść Indii rzepy, które muszą zostać strząśnięte w razie gwałtownego wybuchu. Rzadko można było napotkać Angielkę, która poza murami swego bungalowu czułaby się w Indiach jak u siebie, i pani Ste-venson nie stanowiła tu wyjątku. Matilda Stevenson byłaby wzburzona, gdyby ktoś jej zarzucił, że nie wie wystarczająco dużo o Indiach i Hindusach. Co prawda stale narzekała, że nie dość często odwiedza Anglię, ale uważała, że Indie są jej domem i że darzy Hindusów szczerą sympatią. Prawie całkowicie polegała na lokaju Madaswamym i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Tyle że bezustannie mu przypominała, iż gdyby nie ona, byłby niczym, mniej niż zerem... Wyłącznie dzięki niej zaszedł tak daleko, że teraz ma pod sobą trzydziestu siedmiu służących i pilnuje, aby właściwie wypełniali swoje obowiązki. Masaswamy, główny ogrodnik Ve-lu, szofer Mani — każdy z nich stanowił integralną część świata pani Stevenson. Obsypywała ich drobnymi uprzejmościami i dowodami swojej dobroci - z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy posyłała ich dzieciom angielskie toffi i inne upominki, oczywiście poza zwyczajowym bakszyszem, i nawet pozwalała Madaswamy'emu dopisywać nieistniejące wydatki do list zakupów i domowych rachunków. Tak, pani Stevenson znała swoich Hindusów, lecz pierwsza przyznałaby, że dobrzy Hindusi to ci, którzy wiedzą, gdzie ich miejsce. Nigdy nie spotkała maharani, ale gdyby stanęła przed jej obliczem, nie okazałaby zmieszania, ponieważ nie przyszłoby jej do głowy, że mogłaby je poczuć. Jako żona dyrektora generalnego Pulimed Tea Company i jako Angielka stała wyżej od wszystkich Hindusów. Pani Stevenson była nieprzyjemnie zaskoczona, kiedy jej — 431 — mąż zatrudnił Kannana Dorai. Naturalnie nigdy nie zaświtałoby jej w głowie, żeby mu radzić, jak powinien zarządzać firmą, chociaż w gruncie rzeczy bezustannie to robiła, subtelnie i przekonująco, nie przewidziała jednak takiej katastrofy. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ nie miała pojęcia, co się dzieje w Indiach. Podobnie jak większość Angielek mieszkających w Pulimed, nie czytywała indyjskich gazet, a z wydawanych ptzez Brytyjczyków wybierała jedynie informacje dotyczące życia towarzyskiego i nie przysłuchiwała się rozmowom męża z jego kolegami, chyba że ich tematem były interesujące ją sprawy, to znaczy awanse, degradacje i nieporozumienia małżeńskie. Na jej horyzoncie nie pojawiali się żadni Hindusi z wyjątkiem służby i kiedy wydawane w Wielkiej Brytanii gazety przestały regularnie docierać do Indii z powodu wojny, została całkowicie odcięta od świata. W rezultacie zwyczajnie osłupiała, gdy mąż zaczął wprowadzać zmiany, z którymi nie mogła się pogodzić. Co on sobie wyobrażał, przyjmując tubylca na miejsce Joego Wilsona? I to właśnie Joego, na miłość boską! Joe Wilson był jej ulubieńcem. Joe Wilson walczył teraz za ojczyznę i całe imperium. Joe Wilson, cudowny chłopak po Eton, wyborowy strzelec, zdobywca pucharu Cambridge w rozgrywkach tenisowych, Joe Wilson, który pozwalał innym wygrywać, i to w taki sposób, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż od pierwszego serwu kontroluje całą sytuację. I teraz miejsce Joego zajął krajowiec! Z jej winy, ni mniej, ni więcej, ponieważ pani Stevenson uważała, że jej mąż jest jedynie przedłużeniem jej własnej ręki. Tego było już za wiele... I co właściwie oznaczają te zmiany? Władza pani Stevenson nad Pulimed nigdy nie została zakwestionowana. Na proszoną kolację chodziło się tu we fraku, wykrochmalonej koszuli, białej kamizelce i białym krawacie, tylko i wyłącznie dlatego, że takie było wyraźne życzenie pani Stevenson, bo wszędzie poza Pulimed strój ten przestał obowiązywać mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej. Pani Steven- — 432 — son znała Poradnik gotowania i prowadzenia domu, dzieło pani Beeton, Księgę rodów szlacheckich Debretta oraz kilka innych książek, zawierających wskazówki i rady stosujące się do życia społecznego i towarzyskiego. Zwracała uwagę na to, z jakim akcentem mówią jej rozmówcy, uważała za swój obowiązek dyskretne poznanie ich pochodzenia i zawsze nieomylnie wyczuwała parweniusza kryjącego się nawet za najbardziej wyrafinowaną fasadą. Nikt nie ośmielał się wchodzić jej w drogę, ponieważ był tylko jeden możliwy wynik takiego konfliktu. Mimo to Kannan Dorai niepokoił panią Stevenson w stopniu większym, niż miała ochotę się przyznać. Jak na Hindusa, był doskonale wychowany i okazywał jej odpowiedni szacunek, ale czyżby jego pojawienie się w Pulimed zwiastowało jeszcze większe zmiany? Ostatnio zdarzało się dość często, że pani Ste-venson nie mogła zasnąć, daremnie odpędzając wizje podmiejskiego domu w jakimś ponurym angielskim mieście (na przykład Grantham), które tańczyły w jej głowie. Z irytacją otrząsała się z tych myśli, ale niepokój pozostawał, teraz zaś Kannan znowu zbił ją z tropu, żeniąc się z dziewczyną mieszanego pochodzenia, osobą niemieszczącą się w żadnej grupie społecznej. Jako żona dyrektora generalnego, pani Stevenson powinna traktować nowo przybyłą uprzejmie, chociaż z godnością, lecz mimo wszystko czuła się odrobinę niepewnie. Zawsze uważała, że w pełni kontroluje każdą sytuację, ale ostatnie wydarzenia wytrąciły ją z równowagi. Oczywiście był to stan chwilowy, nic więcej. Doskonale wiedziała, jak sobie poradzić z nową sytuacją. 79 Pewnego ranka Kannan pojechał na plantację w znakomitym nastroju. Zdołałem dokonać rzeczy, o których nawet mi się nie śniło, myślał. Odmieniłem swoje życie, a właściwie stworzyłem je od nowa, i to w zupełnie niewiarygodnym stop- — 433 — niu. Sprzeciwiłem się ojcu, przekroczyłem granicę swojego świata i dowiodłem własnej wartości w miejscu, gdzie jeszcze parę lat temu nie śmiałbym się pokazać, niezależnie od tego, co sądziłem wtedy o swoich możliwościach. Udało mi się zapanować nad swoją gwałtownością. Nie jestem już wybuchowy i niedoświadczony. Jego myśli jak zwykle skupiły się na Helen — i w tym wypadku miał powód do dumy. Wątpił, czy jakikolwiek znany mu Dorai zdecydowałby się na małżeństwo z miłości, nie mówiąc już o tym, by traktować kobietę jak równą sobie. Były chwile, kiedy on także powątpiewał w swoje możliwości, ale jednak się zmienił, powściągnął instynktowną skłonność do traktowania kobiet z góry, a wszystko po to, aby okazać żonie miłość, czułość i podziw. Bardzo zadowolony z siebie, zostawił motocykl na skraju pola i ruszył w stronę robotników. Okazało się, że nadzorca ma dla niego niezwykły podarunek. Jedna ze zbierających herbatę kobiet spłoszyła samicę zająca, która uciekła, zostawiając na pastwę losu parkę małych. Kannan przyjął je z wdzięcznością. Były brzydkie, ale natychmiast doszedł do wniosku, że taki prezent bardzo ucieszy Helen. Od dnia jej przyjazdu do Puli-med starał się zawsze przywozić jej jakąś małą niespodziankę -a to bukiecik dzikich stokrotek, a to piękny liść paproci, to znów przyciągający oko kamyk, błyszczący jak złoto. W pierwszych porywach małżeńskiej miłości każdy drobiazg sprawiał im obydwojgu przyjemność, lecz ostatnio Kannan coraz częściej odczuwał potrzebę ofiarowania żonie czegoś niezwykłego. Helen była zachwycona prezentem. Rozczulił ją widok maleńkich brzydactw i szybko przygotowała dla nich miniaturowe gniazdko z kawałków waty i siana, które następnie umieściła na stoliku przy swoim łóżku. Usiłowała karmić zajęcze noworodki krowim mlekiem, posługując się zapałką owiniętą watą, ale małe nie chciały jeść i dwa dni później zdechły. He- — 434 — len była niepocieszona i głośno szlochała, kiedy zakopywali malutkie ciałka pod krzewem kamelii przed domem. Na szczęście prędko odzyskała pogodę ducha i w sobotę przetańczyła z Kannanem pół wieczora. Kannan po raz pierwszy wyszedł na parkiet w klubie, lecz po początkowym zmieszaniu zaczął sobie radzić całkiem nieźle. Walc i fokstrot wyczerpały jego repertuar, był jednak na tyle zadowolony ze swojego występu, że kiedy po drugim tańcu Freddie poprosił Helen o następny, Kannan uśmiechnął się przyzwalająco, czując tylko bardzo leciutkie ukłucie zazdrości. Gdy wracał do stolika, napotkał wzrok pani Stevenson. Jej spojrzenie było zimne i taksujące, ale Kannan pogodnie skinął głową i oddalił się, znikając z pola widzenia małżonki szefa. Nowa praca, nowe małżeństwo, świeża warstwa farby na obła-żącej ze starej, spękanej powierzchni... Każda z tych rzeczy przez krótki czas wydaje się idealnie piękna i gładka, lecz potem zaczynają rysować się na niej pierwsze pęknięcia. Kannan zauważył pierwsze rysy na swojej małżeńskiej idylli w dniu, kiedy zabrał Helen na wycieczkę do fabryki. W kwietniu życie na plantacjach nabierało tempa, ponieważ właśnie wtedy zbierano najlepszego gatunku herbatę. Przetwórnie działały przez całą dobę — zarządcy, zbieracze i robotnicy zapracowywali się na śmierć, pragnąc osiągnąć jak największe dochody. W pewną niedzielę Kannan nie poszedł nawet do kościoła, żeby odrobić straty powstałe w fabryce. Wielka hala w Glenclare była zamknięta przez dwa dni z powodu uszkodzenia jednej z maszyn i Michael zdecydował, że w tej sytuacji wszyscy będą pracować w ciągu weekendu. Kannan jak zwykle obudził się wcześnie i obserwował pasmo szarawego światła, wpadające do sypialni. Obok niego spała Helen. Spojrzał na nią z czułością. Pogrążona we śnie, wydaje się bezbronna jak dziecko, pomyślał, ostrożnie podno- — 435 — sząc się z łóżka, żeby jej nie zbudzić. Ubierając się, myślał, w jaki sposób mógłby zrekompensować jej zawód, jakiego doznała poprzedniego wieczoru. Nie poszli do klubu, ponieważ on był zbyt zmęczony, a poza tym po prostu mu się nie chciało. Wyczuł, że Helen jest rozczarowana, chociaż nie protestowała. Teraz zaś nie będzie go przez cały ranek, więc nie wybiorą się na piknik, co czasami robili w niedziele, gdy pogoda była ładna. Gdy Kannan skończył się golić, doznał olśnienia. Pomysł wydawał się po prostu doskonały i Kannan bardzo żałował, że nie wpadł na niego wcześniej. Sam zaniósł Helen tacę ze śniadaniem. Obok filiżanki położył dwie gałązki herbaty — słynne dwa listki i pączek, gwarancję najwyższej jakości. Pocałował żonę i zaczekał, aż otworzy oczy i oprzytomnieje. Potem chwilę obserwował, jak Helen z pewnym zdumieniem spogląda na leżące na tacy liście herbaty. — Mam dla ciebie cudowną niespodziankę, o pani mojego życia - powiedział lekko. — Co to za niespodzianka? — zapytała zaspanym głosem. — Uświadomiłem sobie właśnie, że pokazałem ci wszystko, co łączy się z moim życiem w Pulimed — przyjęcia po tenisowych meczach, wieczorne tańce w klubie, kolacje w bungalowach kolegów, wszystkie zakamarki posiadłości, krótko mówiąc, wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy... Nie pokazałem ci, w jaki sposób liście leżące na twojej tacy stają się herbatą w filiżance. Dlatego dzisiaj, kochanie, wybierzemy się na wycieczkę do fabryki. Helen popatrzyła na niego jak na wariata. Nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Czy mąż naprawdę zamierza zabrać ją do tej wielkiej szopy, którą wielokrotnie mijali w drodze na różne przyjęcia, ale do której nigdy nie wstępowali? Zresztą po co mieliby tam zaglądać, wiadomo przecież, że istnieją rzeczy, na które po prostu szkoda czasu... Wobec ożywienia Kannana postanowiła jednak ustąpić. Kannan był nieco zawiedziony jej — 436 — brakiem entuzjazmu, lecz uznał, że żona nie zdążyła się jeszcze obudzić. Nie wątpił, że gdy znajdzie się w fabryce, będzie zafascynowana, zwłaszcza że bardzo niewiele żon plantatorów widziało przetwórnię herbaty. Gdyby Kannan był choć odrobinę mniej zachwycony własnym geniuszem, na pewno zastanowiłby się, dlaczego tak niewiele... Zaraz potem wysłał wiadomość do głównego nadzorcy produkcji herbaty i pognał na motocyklu do Michaela, aby poprosić go o pozwolenie zabrania żony do fabryki. Kiedy przybyli na miejsce, główny nadzorca, czterdziestoparoletni mężczyzna o pożółkłych zębach, czekał na nich przed wejściem. Wewnątrz powietrze pachniało herbatą, a uszy atakował nieustanny zgrzyt i huk pracujących maszyn. Kannan i nadzorca odbyli bardzo głośną rozmowę, starając się przekrzyczeć zgiełk, potem zaś starszy mężczyzna z uśmiechem wskazał wąską drabinę, prowadzącą na wyższe piętro fabryki. Minęli wzgórki herbacianych liści, hałasujące maszyny i kilku mężczyzn ubranych tylko w brudne szorty khaki oraz podkoszulki, którzy przerwali pracę i w milczeniu obserwowali Helen, dopóki nadzorca produkcji nie kazał im wrócić do zajęć. Wdrapali się po drabinie na jeszcze wyższy poziom, nadzorca pierwszy, zaraz za nim Helen i Kannan. Na poddaszu było ciszej i cieplej. W długich korytach wykładanych metalową siatką leżakowały ułożone grubą warstwą liście herbaty. Kannan wziął parę łodyżek i podał je żonie. - Pamiętasz tamten dzień, kiedy kobiety zbierały herbatę na polu koło bungalowu? Powiedziałaś wtedy, że pracując, wydają takie odgłosy jak przeżuwające trawę krowy... Helen rzeczywiście pamiętała tę sytuację. Kobiety wydały jej się delikatne i kolorowe jak motyle. Wyszła na trawnik przed domem, a one zaczęły pokazywać ją sobie palcami, chichotać i wymieniać na jej temat uwagi, których nie słyszała. Nadzorca podszedł do nich i znowu zabrały się do pracy. - To jest część rośliny, którą zrywają — rzekł Kannan. - Na — 437 — najlepszy gatunek przeznacza się sam czubek łodygi, pączek i dwa listki rosnące niżej, lecz najczęściej zrywamy trochę więcej, to znaczy pączek plus trzy lub cztery listki. W ten sposób zwiększamy wydajność. Wrócili na dół tą samą drogą. Kannan cierpliwie wyjaśniał żonie tajemnice procesu przetwarzania liści. — Fabryka herbaty to jedno z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw - oświadczył z dumą. — Praktycznie roślina sama wykonuje całą pracę, przekształcając się z liści na krzaku w ulubiony napój całego świata. My tylko nieznacznie wspomagamy ten proces. Pokrótce opowiedział Helen o pięciu etapach przetwarzania, z których pierwszym było suszenie. Przez liście przepuszczano gorące powietrze, w efekcie czego traciły całą wilgoć. Wysoka temperatura zapoczątkowywała także kilka wewnętrznych reakcji chemicznych. Kannan pokazał żonie rynnę, którą spuszczano liście do pomieszczenia, gdzie odbywało się zwijanie, najbardziej hałaśliwego miejsca w fabryce. Starając się przekrzyczeć grzmot wielkich maszyn, powiedział, że liście zwija się tak długo, aż zawierające wodę komórki zostaną całkowicie zmiażdżone, ponieważ dopiero wtedy olejki aromatyczne wydobywają się na powierzchnię. Zrolowane liście umieszcza się następnie w ciemni, gdzie zaczynają fermentować, potem zaś przenosi się je do in-. nej sekcji i tam suszy w olbrzymiej maszynie, owiewającej je prądem rozgrzanego do bardzo wysokiej temperatury powietrza. Po usunięciu resztek wilgoci herbatę można sortować w zależności od gatunku i pakować w pudła. Kannan przystanął i z przygotowanej już do wysyłki skrzyni wziął garść czarnej herbaty o intensywnym aromacie. - Powąchaj — powiedział, zbliżając otwartą dłoń do twarzy Helen. - Nic nie może równać się z zapachem świeżej herbaty... Helen rzuciła mu niewyraźny uśmiech i pociągnęła nosem. — 438 — Czarne listki pachniały jak herbata, nic nadzwyczajnego. Jej entuzjazm, niewielki już w chwili, gdy dotarli do fabryki, teraz zupełnie opadł. Miała ochotę jak najszybciej wrócić do domu, ale Kannan jeszcze nie skończył. - Chodź, Hen. Shankar przygotował dla nas kilka rodzajów herbaty do skosztowania. Helen nie miała pojęcia, o co chodzi z tym kosztowaniem herbaty, i nie zamierzała ukrywać, że ma dosyć zwiedzania. - Wolałabym wrócić teraz do domu - odezwała się cicho. Kannan najwyraźniej jej nie usłyszał. - Wiesz, Churchill powiedział, że angielski żołnierz może walczyć bez amunicji, ale nie może się obejść bez codziennej filiżanki herbaty — oświadczył z uśmiechem. - A większość tej herbaty pochodzi właśnie stąd. Jestem naprawdę dumny z tych okrętów floty handlowej, które stawiają czoło stadom U-Bootów, aby dostarczyć cenny towar do Anglii. — Kannan przeszedł kilka kroków za nadzorcą, zanim się zorientował, że Helen została z tyłu. — Tędy, Hen. Zaraz się dowiesz, w jaki sposób nasi specjaliści określają gatunek herbaty... - Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy zrezygnowali z tej części? Jestem dosyć zmęczona... Zobaczyła, jak malujący się na twarzy Kannana entuzjazm blednie, ustępując miejsca wyrazowi niemiłego zaskoczenia. Poczuła wyrzuty sumienia, ale miała już naprawdę dosyć. - Wszystko jest gotowe, to potrwa tylko chwilę... - Może jednak innym razem, dobrze? - powiedziała Helen. Przyszło jej do głowy, że właściwie chyba nie warto tak się upierać. Miała przecież tylko zobaczyć kolejny etap tego idiotycznego przetwarzania herbaty, a skoro wytrzymała zwiedzanie fabryki, to mogła poświęcić jeszcze pół godziny. - Cóż, w porządku, skoro tak chcesz - odparł sztywno Kannan. Helen zorientowała się, że jest zły, i to rozgniewało ją nie na żarty. Nagle zapragnęła wydostać się z tego dusznego pomiesz- — 439 — czenia. Wejście znajdowało się kilka kroków dalej, więc odwróciła się i ruszyła w tamtym kierunku. Była już prawie przy drzwiach, kiedy usłyszała za sobą szybkie kroki Kannana. - Mogłaś przynajmniej zaczekać, aż skończę rozmawiać z nadzorcą - odezwał się ponuro, gdy wyszli z hali. - Musiałem go przeprosić, także i w twoim imieniu... - Wcale nie chciałam tu przychodzić - rzuciła Helen. - To był twój pomysł. - Doprawdy? Szkoda, że nie powiedziałaś mi o tym w domu. - Więc to wszystko moja wina, tak? - warknęła, nie panując nad gniewem. W pobliżu przechodziło paru robotników. - Nie tutaj, bardzo cię proszę - mruknął Kannan. -Jeżeli masz mi coś do zarzucenia, to powiedz mi o tym w domu, nie tutaj, nie na oczach wszystkich! Helen z najwyższym trudem powstrzymała ostrą odpowiedź, którą miała na końcu języka, i poszła w stronę zaparkowanego motocykla. Milczeli przez całą drogę do domu. Kiedy dotarli na miejsce i Kannan zamknął za nimi drzwi sypialni, obydwoje zaczęli się obrzucać oskarżeniami, świadomie atakując najsłabsze punkty drugiej strony i starając się sprawić sobie jak największy ból. Wszystkie bolesne sprawy, które usunęła na bok siła ich miłości, teraz powróciły, podsycając ich gniew i zawziętość. - Nikt mnie nigdy tak nie upokorzył! - zaczął Kannan. -Oszalałaś, czy co?! Jak mogłaś krzyczeć na mnie w obecności robotników z fabryki?! - Nie chciałam oglądać twojej głupiej fabryki, to był twój pomysł! Zaraz, zaraz, niech sobie przypomnę twoje słowa... - Dosyć tego! Starałem się wymyślać dla nas wspólne zajęcia, ale koniec z tym! Nie dość, że codziennie haruję jak wół, to jeszcze muszę dostarczać rozrywki paniusi, która całymi dniami leniuchuje w domu! — 440 — _ To dlatego, ze nie dzieje się tu nic ciekawego, głupku! Tak cię wciągnął ten twój proces produkcji herbaty, ze nie widzisz, jaką tu wieje nudą! Czasami chce mi się płakać... _ Tak, tak, oczywiście. - Głos Kannana był teraz podejrzanie spokojny. - Dobrze wiem, że wolałabyś spędzać każdy wieczór na tańcach ze swoimi chłopakami, ty tania, mała... Helen rzuciła w niego lusterkiem z toaletki. - Jak śmiesz nazywać mnie tanią?! - Jak śmiesz mówić, że cię nudzę?! Co go opętało, dlaczego ożenił się z tą okropną kobietą?! Jak ona śmie odzywać się do niego w taki sposób?! Kannan nie przypominał sobie, aby jego matka lub któraś z ciotek czy kuzynek kiedykolwiek użyła podobnego tonu w rozmowie z mężczyzną. Co tu dużo mówić, żadna z nich nie zwracała się do męża po imieniu... Kłótnia trwała ponad godzinę. Helen powiedziała Kannano-wi, co myśli o nim, o jego przyjaciołach i pracy, a on nie pozostał jej dłużny, szczegółowo przedstawiając swoją opinię o niej, jej znajomych, kolonii pracowników kolei w Tambaram i wielu innych sprawach. Stopniowo jednak wzajemne oskarżenia stawały się coraz mniej gorące, aż wreszcie, pozwalając ogarnąć się żalowi i poczuciu winy, pogodzili się. Kannan świadomie skapitulował, za co Helen była mu szczerze wdzięczna, nigdy wcześniej bowiem nie widziała go tak rozwścieczonego i trochę ją to przeraziło. Zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście góruje nad mężem w takim stopniu, jak sądziła, odsunęła jednak zaniepokojenie, spychając je w głąb umysłu. Kochali się i obiecali sobie, że postarają się więcej nie ranić. Mówili to z przekonaniem, oboje wiedzieli jednak, że pewne rzeczy zostały wypowiedziane na głos i nie uda się ich już zamknąć w ukryciu. Aby uniknąć powtórzenia paskudnej sytuacji, która obojgu odebrała sporą część poczucia własnej wartości, odnosili się do siebie z czułością i ostrożnością, by nie urazić się nawzajem i odzyskać idealną, niezbrukaną miłość sprzed kłótni. — 441 — Pięć dni później służący w liberii przyniósł z bungalowu dyrektora generalnego jedno ze słynnych zaproszeń pani Steven-son, nie na herbatę, lecz na kolację. Młodzi małżonkowie właśnie skończyli śniadanie. Kannan otworzył kopertę, przeczytał wydrukowaną wypukłymi literami kartę i podał ją Helen. - Nareszcie! — powiedział. — Zaproszenie od Smoczycy. Już myślałem, że nigdy nie nadejdzie... - Dlaczego? - Och, nieważne... - Powiedz mi, proszę, proszę, proszę! - Nie, to naprawdę nieważne. Kannan miał nadzieję, że Helen nie będzie nalegała. Doskonale pamiętał swoje własne przygotowania przed przyjęciem, które pani Stevenson wydała dla niego zaraz po jego przyjeździe do Pulimed. Przez dwa tygodnie uważnie obserwował Fra-serów - jak siadają do stołu, jedzą, piją, posługują się sztućcami i zastawą. Mimo to z trudem wytrzymał napięcie. Cały wieczór ze wszystkich sił starał się nie popełnić żadnej gafy i jakoś przetrwał, ale jak poradzi sobie Helen... Był pewien, że jego żona się zbuntuje, jeżeli on zacznie korygować jej zachowanie, więc co miał zrobić? - O czym myślisz? — zapytała pogodnie. - Ze to będzie najwystawniejsze przyjęcie, jakie do tej pory widziałaś. - Och, jestem strasznie podniecona! Słyszałam, że Steven-sonowie mieszkają we wspaniałym bungalowie. - To prawda. Helen zmarszczyła brwi. - Myślisz, że pani Stevenson mnie lubi? Wydaje się taka surowa... - Jest taka w stosunku do wszystkich, ale w gruncie rzeczy to bardzo miła osoba. - Mam nadzieję. Nie zamieniłam z nią jeszcze ani słowa, bo wygląda tak jakoś... Jak dyrektorka szkoły albo ktoś taki... — 442 — - Jest doskonałą gospodynią - powiedział Kannan. Pod warunkiem, że my okażemy się idealnymi gośćmi, dodał w myśli. — Nie mam co na siebie włożyć — rzekła Helen, robiąc zabawną minę. — Pojedźmy do Fraserów. Belinda na pewno coś wymyśli. - Dobrze, świetny pomysł! - Helen się ucieszyła. - Ach, nie mogę się już doczekać! Chyba włożę te kolczyki, które dostałam od taty... Kannana ogarnęło rozczulenie. Helen uważała się za dziewczynę z wielkiego miasta, ale mimo to była taka naiwna. Tak łatwo sprawić jej przykrość... 80 Major Edward Stevenson nie uważał się za wyjątkowo dzielnego mężczyznę. Walczył na wojnie, zastrzelił nawet tygrysa, zanim zwierzęta te stały się rzadkością, ale gdyby go ktoś poprosił, żeby opisał samego siebie, użyłby takich przymiotników, jak „odpowiedzialny", „spokojny", „ostrożny" czy „solidny". Do przejścia na emeryturę zostały mu jeszcze dwa lata i major z przyjemnością czekał na moment, kiedy będzie mógł osiąść w Anglii lub może w jednej z kolonii. Myślał o Kanadzie, podejrzewał jednak, że tam jest za zimno, albo o Kenii, gdzie także są służący i miły klimat. Może nawet tutaj, w Indiach, jeśli ci uprzykrzeni narodowcy trochę się uspokoją. Zycie na plantacji bardzo mu odpowiadało, lecz wiedział, że kiedy przyjdzie czas, bez wielkiej przykrości wyprowadzi się stąd. Major Stevenson zdawał sobie sprawę, że Matilda boi się zmian, które czekają ich w związku z jego przejściem na emeryturę. Miał też świadomość, że żona starannie ukrywa swoje opinie na temat większości spraw, lecz mimo to scena, jaką mu zrobiła w poprzedni piątek, mocno wytrąciła go z równowagi. — 443 — Powiedział jej wtedy, że powinni zaprosić do siebie młodych Dorai. Dobry obyczaj wymagał, aby na cześć młodej pary wydać przyjęcie w bungalowie dyrektora generalnego, a teraz, kiedy prawie wszyscy zdążyli już zaprosić ich do siebie, była to po prostu konieczność. - To śmieszne, kiedy głupi starzec usiłuje zrobić coś śmiałego - powiedziała Matilda. Powiedziała także wiele innych rzeczy, a wszystkie wstrząsnęły majorem, ponieważ nie pamiętał, aby kiedykolwiek poważnie się poróżnili. Podobnie jak większość małżeństw, żyjących z sobą przez dłuższy czas, wiedzieli, w jaki sposób unikać konfliktów i zapewnić sobie spokój oraz komfort psychiczny, i właśnie dlatego wybuch Matildy wprawił majora w całkowite osłupienie. Ledwo wspomniał o Helen i Kannanie Dorai, gdy zaatakowała go z prawdziwą furią. Oskarżyła go o obniżanie standardów życia towarzyskiego, krzyczała, że podważa jej pozycję w tutejszej społeczności. Wszystko to wypłynęło z niej na wielkiej fali wzburzenia. Co prawda, Matilda szybko zatkała wyrwaną w tamie dziurę, ale nie mogła cofnąć wypowiedzianych słów. Major przyjął jej reakcję do wiadomości, ani na chwilę nie tracąc opanowania, zaczekał, aż żona się uspokoi, wysłuchał gorących przeprosin i odszedł od stołu, starając się zrozumieć jej zachowanie. Po wyjściu męża pani Stevenson jeszcze długą chwilę siedziała przy stole. Była na siebie wściekła. Szalała ze złości, że Edward wie, jak bardzo przeszkadza jej pojawienie się Kanna-na i Helen. Otwartość nigdy nie była w jej stylu, a teraz sama zniszczyła wszystko, wpadając w histerię. Wiedziała, że Edward dołoży wszelkich starań, aby okazała młodym małżonkom uprzejmość, a kiedy Edward przy czymś się uparł, lepiej było mu ustąpić. Co za szkoda, wielokrotnie myślała z żalem w dniach po swoim wybuchu. Czy naprawdę niczego się nie nauczyła w ciągu długich łat małżeństwa? Teraz musi użyć wszystkich moż- — 444 — liwych sztuczek, aby odzyskać jego dobrą opinię. Będzie to długi i powolny proces, ale nic nie można na to poradzić. Powinna zacząć od razu, nie warto odkładać takich rzeczy na później. Niezależnie od tego, czy jej się to podoba, czy nie, musi wydać najwspanialsze przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich lat odbyło się w okręgu. Rankiem w dzień przyjęcia pani Stevenson przeprowadziła obowiązkową inspekcję bungalowu. Zaraz po śniadaniu służba ustawiła się na werandzie. Pani Stevenson przeszła wzdłuż szeregu, bezbłędnie wyławiając z zasługującej na pozytywną ocenę całości a to słabo się trzymający guzik, a to przebarwioną koszulę. Madaswamy sunął u jej boku, podsuwał wyjaśnienia i w odpowiednich momentach usiłował odwrócić gniew mem-sahib, starając się krzyczeć głośniej niż ona. Dziś chłopiec do wyprowadzania psów i młodszy czyściciel mosiądzu (klamek, doniczek, podstawek do waz i półmisków) otrzymali ostrą naganę i pani Stevenson odesłała ich do znajdującego się na tyłach domu skrzydła dla służby. Oznaczało to znacznie większą ilość pracy dla starszego czyściciela, bo w domu było dużo mosiężnych przedmiotów, ale cóż, nic nie mogła na to poradzić... W połowie inspekcji pani Stevenson popadła w zamyślenie, ponieważ nagle uderzył ją kontrast między pałacem, w którym obecnie mieszkała, a domem, do którego wprowadzili się z Edwardem zaraz po przyjeździe do Pulimed. Była to właściwie trzypokojowa budka i chociaż spędzili tam niewiele czasu, pani Stevenson nadal mogła wyrecytować z pamięci listę rzeczy, którą otrzymała od staruszka pełniącego funkcję kucharza, majordomusa, lokaja i czyściciela mosiądzu. Staruszek polerował mosiężne przedmioty mniej więcej godzinę dziennie, pogrążając się w oparach płynu do czyszczenia i taniego alkoholu, który spożywał w dużych ilościach. Lista domowych przedmiotów nie była długa i nie ulegało wątpliwości, że została sporządzona przez człowieka, który wręczył ją pani Stevenson. Składała się z następujących pozycji: — 445 — 1) 1 egzemblaż Ingę Va (ten tamilsko-angielski słowniczek zwrotów uważany był za rzecz absolutnie niezbędną w życiu plantatorów w południowych Indiach. Pani Stevenson nadal miała swoją pierwszą Ingę Va. Książeczka była podarta i bardzo zniszczona, lecz Matilda nie mogła się zdobyć na jej wyrzucenie, chociaż nie należała do osób sentymentalnych). 2) 2 kżezła 3) 1 stół 4) 1 materas 5) 1 łuszko 6) 1 komota 7) 1 durzy stuł 8) 1 wana 9) 2 podóżki 10) 1 szawa 11)1 stolig nocny Pani Stevenson uśmiechnęła się lekko na to wspomnienie. Pamiętała nawet, jak dziwne wydało jej się wtedy, że błąd można popełnić nawet w tak prostych wyrazach jak „stół" czy „komoda". Przywołany z pamięci obraz pierwszego domu zawsze wprawiał ją w dobry nastrój, więc teraz szybko dokończyła inspekcji, pozwoliła służącym odejść i wyszła z domu prosto w łagodne poranne słońce, ciesząc się swoim wspaniałym bungalowem. Dom zajmował większą część ściętego, wyrównanego szczytu niskiego wzgórza, a jego wzniesione z kamienia i cegieł ściany przesłaniał gąszcz pnących herbacianych róż i ka-pryfolium. Podjazd, ciągnący się aż do budynku, w którym mieściły się biura dyrekcji firmy, wprost lśnił po zwyczajowym myciu, jakiemu poddawano żwir przed przyjęciami. Po obu stronach podjazdu rosły krzaki azalii i kamelii, które w porze kwitnienia przesycały powietrze subtelnym zapachem. Przed bungalowem plamami fioletu, błękitu, czerwieni, żółci, bieli — 446 — oraz różu znaczyły się klomby pełne wielkich floksów, fuksji, gerber, cynii, irysów i petunii. Z boku trawnika krzewiły się dorodne kanny, malwy rosnące wzdłuż hibiskusowego wspaniale oraz pełzająca po ziemi glorioza, rozsiewająca wspaniałe kwiaty na trawnikach, okalających dom morzem zieleni. Pani Stevenson bardzo podobał się ten spektakularny widok. Wróciła do bungalowu, aby sprawdzić stan pokoi — zadanie, które przy jej perfekcjonizmie miało zająć prawie całe przedpołudnie. Musiała się upewnić, czy narzuty na wszystkich łóżkach w ośmiu sypialniach są równo rozłożone, czy przypadkiem jakaś zmarszczka nie szpeci ich powierzchni, obejrzeć kwiaty w siedmiu łazienkach i zajrzeć do siedmiu wanien, czy aby przy spływie nie ma drobin piasku. Pani Stevenson była bardzo pedantyczną osobą. Kiedy zakończyła obchód, była gotowa do rozpoczęcia następnego zajęcia i wypicia herbaty o godzinie jedenastej. Wydała kucharzowi produkty potrzebne do lunchu i kazała podać sobie herbatę w najmniejszym z trzech salonów. Potem niechętnie zmusiła się do zastanowienia nad czekającym ją wieczorem. 81 Kannan zatrzymał motocykl i Helen ostrożnie zeszła z siodełka. Chociaż przyjechali bardzo punktualnie, na podjeździe stał już garbaty humber Fraserów i norton Freddiego, taki sam jak Kannana, tyle że zielony, nie niebieski. Kannan pomyślał, że przyjaciel musiał przybyć dosłownie przed chwilą, bo słychać było jeszcze tykanie stygnącego silnika. Helen zdjęła narzutkę, oboje potupali chwilę na podjeździe, żeby ożywić krążenie w nogach, i po niskich, wygodnych schodach weszli na werandę. Major Stevenson czekał na nich przy drzwiach. — 447 — — Ach, Dorai, Helen, jakże się cieszę, że was widzę! — wykrzyknął. — Wyglądasz po prostu cudownie, moja droga! Helen rzeczywiście wyglądała świetnie. Sukienka koloru bzu, którą stary krawiec w dwa dni skopiował ze zdjęcia w „London Weekly" sprzed sześciu miesięcy, doskonale podkreślała figurę i piękną cerę młodej kobiety. Helen włożyła jedyną cenną ozdobę, jaką posiadała - odziedziczone po matce kolczyki z szafirami i brylancikami, które Leslie ze wzruszeniem wręczył jej w przeddzień ślubu. Kiedy Kannan i Helen weszli do wspaniale oświetlonego salonu, gdzie oczekiwała ich pani Stevenson, kolczyki zalśniły głębokim, tajemniczym niebieskim blaskiem. Salon mógł bez trudu pomieścić czterdzieści osób i Matilda Stevenson, dama ciesząca się znakomitym gustem oraz wyczuciem, urządzała go i przemeblowywała tak długo, aż uzyskała pożądany efekt. W rogu stał wielki fortepian, ciemny jak noc, a w środkowej części pokoju znajdowały się trzy skupiska wygodnych sof, obitych tkaniną barwy krwawnika (w salonie dominowały brązy i ciepłe, nasycone czerwienie), który to odcień zyskiwał szczególną głębię w świetle ustawionych w pobliżu lamp. Nad owalnym stołem do kawy, ozdobionym kompozycją róż oraz irysów, błyszczał żyrandol. Po południu pani Ste-venson przez prawie dwie godziny nadzorowała układanie kwiatów i ten wysiłek się opłacił, ponieważ olbrzymi bukiet doskonale się prezentował i stanowił idealną przeciwwagę dla roziskrzonego świecznika. Resztę pokoju oświetlał płonący w kominku ogień oraz małe lampki, rozstawione na pięknie rzeźbionych i starannie wypolerowanych stolikach. Pani Ste-venson siedziała na jednej z długich sof naprzeciwko wejścia, z Belindą Fraser po jednej stronie i Freddiem Hamiltonem po drugiej. Kiedy młode małżeństwo i jej mąż weszli do pokoju, przerwała rozmowę z Belindą i zmierzyła ich obojętnym wzrokiem. Na jej twarzy nie zagościł choćby cień uśmiechu, nie drgnął ani jeden mięsień. — 448 — - No, oto i oni, moja droga! - oznajmił major. — Twoi honorowi goście. Ta młoda dama wygląda olśniewająco, nieprawdaż? Kannanowi wydawało się, że w głosie gospodarza słyszy nutę niepokoju, ale nie był tego pewny. Widział, jak pani Steven-son wita się z jego żoną, ale miał wrażenie, że widzi to z dużej odległości. Starsza kobieta była władcza, spokojna, nawet zimna, natomiast druga rozświetlała salon urodą i świeżością. Minęła chwila, potem druga. - Miło mi panią poznać... — bąknęła wreszcie Helen. W salonie zapadła cisza. Kannan natychmiast pożałował, że nie przezwyciężył lęku przed sprzeczką przynajmniej na tyle, aby opowiedzieć Helen historię „Miło mi poznać", która w okręgu zdążyła już zyskać status legendy. Poprzedniego lata młoda angielska pielęgniarka z Vellore przyjechała na lato do swoich przyjaciół, mieszkających w majątku sąsiadującym z posesją Stevensonów, i wpadła na panią Stevenson w klubie w Pulimed. Kiedy przedstawiono ją Matildzie Stevenson, powitała ją pogodnym „miło mi panią poznać" i od razu została zmierzona zimnym, nieprzychylnym spojrzeniem. Zgodnie z kodeksem pani Stevenson Angielka z dobrej rodziny po prostu nie może mówić na powitanie „miło mi poznać". Ani „witam". W żadnym razie. Freddie Hamilton, który opowiedział Kannanowi tę historię podczas długiego, obficie zakrapianego alkoholem wieczoru w jego domu, z naciskiem powtarzał, jakie to idiotyczne, że drobne wydarzenia zostają rozdmuchane do nieprzyzwoitych proporcji przez rządzące Pulimed Smoczyce. Ta opowieść naprawdę wstrząsnęła Kannanem. Kto wie, jakie gafy sam popełnił w obecności pani Stevenson... Po zdaniu egzaminu, jakim było pierwsze przyjęcie u Stevensonów, troszeczkę się rozluźnił i mniej wiernie naśladował białych, lecz po wieczorze u Freddiego wznowił starania, zdecydowany zrobić wszystko, aby stać się dobrze wychowanym Anglikiem. Zaczął dyskret- — 449 — nie wyciągać od przyjaciela wiadomości na różne tematy, a jednocześnie obserwował jego i innych pukka Anglików przy pracy i rozrywce, potem zaś w domowym zaciszu kopiował ich gesty i sposób mówienia. Codziennie też uczył się na pamięć jednego wyrazu z Oksfordzkiego słownika języka angielskiego (pomysł ten podsunął mu Freddie, który przyznał się, że sam przez pierwsze pół roku pobytu na plantacjach stosował tę metodę w celu poprawienia pamięci i poszerzenia zasobu słownictwa, lecz potem całkowicie ją zaniedbał)... Kannan zaprzestał intensywnej pracy nad sobą po przyjeździe Helen, ale teraz z absolutną jasnością uświadomił sobie, że jego żona zostanie zaraz potraktowana w sposób, za pomocą którego Anglicy dawali osobom nie ze swojej klasy odczuć, gdzie jest ich miejsce. — Dobry wieczór - przemówiła lodowatym tonem pani Ste-venson. — Rozmawiałyśmy właśnie z Belindą o tym, że ogólnie przyjęte standardy zachowania zmieniają się ostatnio na gorsze. Cóż, takie czasy... Musimy jakoś sobie z tym radzić. Matilda Stevenson była mniej nieuprzejma, niż mogłaby być, ponieważ miała na względzie ułagodzenie męża. Na szczęście Helen i tak nie pojęła przytyku. — Czego się napijesz, moja droga? - włączył się gładko major Stevenson. Następna przeszkoda, następny upadek... — Rumu, jeżeli można. W oczach pani Stevenson pojawił się pogardliwy wyraz, który opanowała do perfekcji. — Tak, oczywiście, rumu... — Rum będzie dla mnie, sir - odezwał się Kannan, któremu w końcu puściły nerwy. - Helen napije się sherry... Helen odwróciła się do niego ze zdziwieniem na twarzy. Kannan zmusił się do uśmiechu. — Dobry wybór — z naciskiem powiedziała gospodyni i wskazała Helen miejsce na sofie obok. Kannan wolałby usiąść przy żonie, lecz major podprowadził — 450 — go do stojących niedaleko foteli, gdzie siedział już Freddie Hamilton. Z oddali dobiegły odgłosy wjeżdżających pod górę samochodów i major Stevenson przeprosił Kannana, aby udać się na powitanie następnych gości. - Jak minęło pierwsze oficjalne spotkanie Pani na Pulimed z młodą Helen? - cicho zapytał Freddie. - W porządku... Wygląda na to, że Helen chyba jej się spodobała... - To by było coś niezwykłego. Może Smoczyca mięknie na stare lata. Major Stevenson wrócił z przybyszami. Byli to Patrick Gordon z żoną Agnes, Geoffrey i Susan Porter z posiadłości Em-press razem z zastępcą Geoffreya oraz nieśmiały młody Szkot o nazwisku MacFarlan, z którym Kannan miał wcześniej okazję zamienić tylko kilka słów na temat pogody. Zastępca Gordona Driscolł nie przyjechał, ponieważ dostał gorączki. Pani Stevenson zaprosiła na przyjęcie na cześć Kannana i jego młodej żony tylko dyrektorów i zarządców Pulimed Tea Company z małżonkami. Podczas gdy major Stevenson częstował wszystkich drinkami, a nowi goście sadowili się na sofach, Kannan obserwował spod oka żonę. Oddałby pół życia, żeby przyjść jej z pomocą, ale nic nie mógł zrobić. Przełknął odrobinę alkoholu i skrzywił się. Nienawidził rumu i tylko myśl, że robi to dla Helen, podtrzymywała go na duchu. Jego żona sprawiała teraz wrażenie przygnębionej i zdenerwowanej; cała radosna energia, z jaką przywitała się z panią Stevenson, zniknęła bez śladu. Siedziała skulona i spięta, zupełnie jakby się spodziewała, że Matilda lada chwila ją zaatakuje. Gospodyni zachowywała pozory uprzejmości, ale Helen została już zepchnięta do defensywy. - Widziałam, jak tańczyłaś w klubie, moja droga. Widać, że nabyłaś praktyki w tych anglo-hinduskich instytucjach towarzyskich. Ja sama nigdy nie byłam w takim klubie, ale mój — 451 — mąż twierdzi, że cieszą się one dużą popularnością wśród Brytyjczyków mieszanego pochodzenia... Gordon pogardliwie wydął wargi, a Belinda utkwiła zamyślone spojrzenie w podłodze. W każdym innym miejscu Helen nie puściłaby takiej uwagi płazem, lecz tu czuła się osamotniona, niepewna, bliska załamania. Pani Stevenson doskonale wiedziała, że zapędziła swoją ofiarę w kozi róg, i postanowiła dać jej spokój, oczywiście tylko na chwilę. Nie chciała, żeby Helen nagle wybuchnęła łzami, uważała jednak, że nie powinna okazywać jej przychylności. Musiała pokazać tej pięknej młodej dziewczynie, gdzie jest jej miejsce, i to było pierwsze zadanie, jakie sobie wytyczyła. Wiedziała też, że walczy z czymś, co na razie tylko niejasno wyczuwa, z przeczuciem, że wszystko, co tak ceniła, zaczyna wymykać się jej z rąk. Nie dość, że tacy głupcy jak major Stevenson uznali, iż Hindusi mogą być traktowani jako równi, to jeszcze ona musiała przyjąć u siebie w domu, w swoim własnym salonie, dziewczynę mieszanej krwi, dyskryminowaną nawet przez Hindusów... Strach myśleć, do czego to doszło... Pani Stevenson sztywniała na widok jasnookich dzieciaków, które czasami widywała na targu w Pu-limed (było to głównie na początku jej pobytu w Pulimed, kiedy jeszcze sama robiła zakupy), ponieważ myśl o Anglikach obcujących z Hinduskami wywoływała u niej instynktowny bunt i obrzydzenie. Całe szczęście, że fala młodych Angielek, przybywających do Indii, przynajmniej w pewnym stopniu powstrzymała proces degeneracji. Nagle panią Stevenson ogarnęło wielkie zmęczenie. Niechętnie zerknęła na grupę gości, skupionych dookoła męża. Gdyby tylko miejsce tego Hindusa zajął przystojny, niebieskooki Joe Wilson... Za każdym razem, gdy o nim myślała, modliła się żarliwie, aby wojna jak najszybciej się skończyła i Joe wrócił, aby samą swoją obecnością ubarwić życie przyjaciół na plantacjach... Helen przeprosiła gospodynię, wstała i poszła do toalety. Prawdopodobnie chce się solidnie wypłakać, z satysfakcją po- — 452 — myślała pani Stevenson. Może nawet zdecyduje się wyjechać z Pulimed... Zauważyła spojrzenie, którym obrzucił wychodzącą z pokoju Helen młody Fredddie Hamilton, i zmarszczyła brwi. Najwyższy czas, żeby chłopak znalazł sobie żonę... Po drugiej stronie salonu toczyła się rozmowa o wojnie. Wiadomości z północnego wschodu nie były zbyt dobre, chociaż plantatorzy usiłowali pocieszać się faktem, że we wszystkich innych rejonach świata sytuacja zmieniła się na korzyść aliantów. - Powinniśmy lada dzień dopaść tego przeklętego kaprala -oświadczył major Stevenson. - Chętnie sam ustrzeliłbym kilku boszów. W czasie poprzedniej wojny zabiłem pierwszego w St. Lo, a potem tylu, że trudno spamiętać... Wojenne dokonania majora były śmiertelnie nudne, ale niewiele można było zrobić, by uniknąć tych historii. - Krowa czy rower? — szepnął do Kannana Freddie, rzucając mu porozumiewawcze spojrzenie. — Dziesięć do jednego, że czeka nas opowieść o muuu-muuu... - Wiecie państwo, co wstrząsnęło mną najbardziej? — zaczął major. — Otóż nie mózg, rozpryskany na twarzach żołnierzy, nie stada much, obsiadające rany, nie krew, pokrywająca prawie wszystko na polu bitwy, nie niespodziewany widok ręki czy nogi, zwisających z gałęzi drzewa lub okna w zrujnowanym budynku... Freddie mrugnął do Kannana. - Wygrałem! — wymamrotał. - Żadna z tych rzeczy - ciągnął major. - Od mojej pierwszej bitwy minęło już blisko trzydzieści lat, ale nadal pamiętam straszliwy odór zabitych krów. W pobliżu znajdowała się duża farma mleczarska i na łące leżały wzdęte, gnijące truchła zwierząt. Ten smród... To było coś nieprawdopodobnego... Przenikał całe ciało jak atak gorączki... Niektórzy żołnierze najpierw próbowali się śmiać i przekłuwali bagnetami napęczniałe brzuchy padłych krów, ale gaz, który w ten sposób uwalniali, był — 453 — tak intensywny i skoncentrowany, że szybko przestali się bawić. A potem... Major nie zdążył zakończyć opowieści, ponieważ właśnie w tej chwili do pokoju weszła Helen. — Chodź do nas, Helen! - zawołał Freddie. - Nie mogę pozwolić, aby uwagę najpiękniejszej kobiety w całym okręgu stale zaprzątał ktoś inny... Freddie był jedynym z gości, który mógł poważyć się na rzucenie wyzwania pani Stevenson. Jako jeden z niewielu młodych Anglików, którzy nie poszli na wojnę, dla społeczności plantatorów był jak wspomnienie uroku i czaru młodości, jak utrzymujący ich przy życiu talizman. Freddie był również ulubień-cem dam, dzięki czemu mógł robić, co mu się podobało. Panie spokojnie znosiły jego żarty i skłonność do flirtu, lecz Freddie zdawał sobie sprawę, że nawet jego wolność ma pewne granice. Przyjmował to bez protestu, wiedział bowiem, że pewnych rzeczy po prostu nie wypada robić. Freddie był miłym, nieskomplikowanym, pełnym energii młodym człowiekiem, który uwielbiał sport i zajęcia na świeżym powietrzu. — Japonce w Birmie to spory problem, nie ma dwóch zdań — odezwał się Patrick Gordon, który mówił z trudnym do zrozumienia dla Kannana irlandzkim akcentem. - Jeżeli nie stawimy im czoła, mogliby zająć Indie, podobnie jak wcześniej Singapur, Rangun i Mandalay. Freddie i Kannan szczerze nie znosili Gordona. — Och, nie przejmowałbym się tymi małymi żółtkami! — rzucił major Stevenson. - Każdy z naszych żołnierzy jest wart dziesięciu tamtych. Jestem pewien, że to wszystko część strategii. — Są niscy i drobni, skośnoocy i prawie żółtoskórzy, ale to najlepsi żołnierze brytyjskiej armii - powiedział Freddie z uśmiechem. — Zgadnijcie państwo, o kim mówię... Wszyscy patrzyli na niego*pytająco. — Gurkhowie, oczywiście — wyjaśnił Freddie. — 454 — - Lepsi od Czarnej Gwardii i górali? - zapytał Gordon, powoli pocierając podbródek. Gordon wszystko robił powoli, co bywało szalenie irytujące. - Z całym szacunkiem, sir, ale może przedyskutujemy to później. - Freddie się uśmiechnął. -Jest wśród nas piękna dama i mamy obowiązek zabawiać ją ciekawą rozmową. Czy ktoś zna dowcip o Gurkhu i szwabie? I nie czekając na odpowiedź, Freddie zaczął opowiadać kawał. - Otóż Gurkha i wielki, potężnie zbudowany niemiecki sierżant spotkali się na polu bitwy gdzieś we Francji, powiedzmy, że pod Reims. Obaj wystrzelali całą amunicję. Niemiec słyszał o tych małych żołnierzach i ich wielkiej sprawności w posługiwaniu się ostrymi jak brzytwa khukri, więc zbliżał się powoli, trzymając przed sobą bagnet. Gurkha zaatakował pierwszy, pociągając od dołu ku górze swoim khukri, który tylko świsnął w powietrzu... — Freddie zawiesił głos i spojrzał na słuchaczy. Ciekawe, że w świetle lamp oczy, niezależnie od koloru, błyszczą jak kawałki szkła, pomyślał. Miał wrażenie, że mówi do stada wypchanych zwierząt... Tak czy inaczej, wszyscy słuchali go uważnie, bo dowcip był świeżutki. — Przez chwilę nic się nie działo, a potem Niemiec ryknął gromkim śmiechem, od którego zatrząsł mu się brzuch. „Nie trafiłeś, człowieczku! - zawołał. - Nadal mam głowę na karku i zaraz cię zabiję!". „Nie tak szybko, wielka biała świnio — odparł Gurkha. - Na twoim miejscu nie kręciłbym zbyt szybko głową!". Wszyscy się roześmiali, nawet Helen zdobyła się na slaby uśmiech. Tylko Gordon nie zdążył zrozumieć, o co chodziło. - Noże Gurkhów są podobno tak ostre i tną tak równo i szybko, że ofiara mogła nie poczuć, kiedy jej głowa została odcięta od karku, sir - oświecił go Freddie. — 455 — 82 Dźwięk małego srebrnego dzwoneczka obwieścił, że podano do stołu. Jadalnia robiła imponujące wrażenie. Koronko wy, delikatnie haftowany obrus przykrywał stół z tekoweg drewna, przy każdym nakryciu iskrzyły się blaskiem kryształowe kieliszki i szklanki, za krzesłami stali służący w turbanach. Major Stevenson z satysfakcją rozejrzał się po pokoju. Matilda dokonała cudu, pomyślał. Nawet gubernator, co tam gubernator, nawet wicekról nie powstydziłby się takiego stołu, zwłaszcza w tych trudnych latach. Kannan widział to trochę inaczej. Wspaniały stół, ozdobiony przepięknymi bukietami, nieskazitelnie złożonymi serwetkami oraz rzędami wypolerowanego srebra i lśniących kryształów wzbudził w jego sercu najprawdziwsze przerażenie. Nawet długie miesiące prób i ćwiczeń mogły nie przynieść spodziewanego efektu, więc bał się nie tylko o Helen, ale i o siebie. Dyskretnie stanął tuż obok żony i pochylił się do jej ucha. — Wszystko w porządku? - zapytał szeptem. — Tak... — odszepnęła, chociaż było oczywiste, że nic nie jest w porządku. Dobrze chociaż, że na czas obiadu Helen zostanie uwolniona spod bacznej obserwacji pani Stevenson, pomyślał Kannan. Gospodyni dała sygnał i służący podali zupę. Tak wystawne przyjęcia w czasie wojny zdarzały się niezwykle rzadko. Sklepy Marks & Spencer ziały pustkami, zawieszono nawet wydawanie katalogów londyńskiego Har-rodsa. Mimo to plantatorzy odczuwali wojenne niedostatki w mniejszym stopniu niż inni - hodowali warzywa, polowali i nie musieli się liczyć z ograniczeniami przy zakupie alkoholu. Chociaż więc nawet w Indiach przyjęcia w dawnym stylu, składające się z sześciu lub siedmiu dań, bywały rzadkością, — 456 — pani Stevenson uważała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jej przyjęcie stanie się tematem rozmów w całym okręgu, a na tym bardzo jej zależało. Poza tym nawet Edward nie będzie mógł mieć do niej pretensji, jeżeli niektórzy goście poczują się zbici z tropu skomplikowanym układem noży, widelców i łyżek... Nagle poczuła, że doskonale się bawi. Kannan nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Bardzo się starał jeść zupę jak należy, ale łyżka kilka razy zgrzytnęła mu o talerz z zastawy royal doulton i zdarzyło mu się nawet ciche siorbnięcie, którego potwornie się wstydził. Helen radziła sobie trochę lepiej. Na drugie danie podano pieczonego rzecznego pstrąga z młodymi ziemniakami, natką pietruszki i zieloną fasolką. Ponieważ posiłek toczył się dalej bez żadnych potknięć, Kannan zaczął się uspokajać. Po rybie wniesiono przekąskę — cielęcinę z oliwkami, potem zaś wspaniałą kaczkę, o cudownie lśniącej zapieczonej skórce przyprawionej miodem i calvado-sem oraz ryż z kiełbaskami w czerwonej kapuście. Po drugiej stronie stołu rozległ się ostry brzęk i Kannan ujrzał, jak porcja kaczki sfruwa z talerza Helen i ląduje na obrusie. Major Stevenson pośpieszył jej na pomoc, lecz twarz młodej kobiety ściągnęła się jeszcze mocniej. W tej chwili Kannan poczuł, jak ogarnia go fala czystej nienawiści do pani Stevenson, zaraz jednak przypomniał sobie surowo, że jeżeli mają się przyzwyczaić do angielskiego stylu życia, będą musieli sobie poradzić z takimi drobnymi wyzwaniami. Po kaczce przyszedł czas na pudding, imponującą karmelową górę, dygoczącą i trzęsącą się na wielkim półmisku, całą brązową, złocistą i kremową. Kiedy słodycze zniknęły ze stołu, przyszedł czas na ostatni akcent — zimną pastę z dziczyzny na grzankach. Służba krzątała się dookoła stołu, kolejne dania pojawiały się i znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niepokój, który nękał Kannana na początku obiadu, ustąpił miejsca rosnącemu znużeniu, a w końcu przemożnej chęci, by jak najszybciej wrócić — 457 — do domu. Ciężką próbę zakończyło podanie ukochanej made-ry majora Stevensona i cygar. Pani Stevenson wstała, dając znak innym damom, mężczyźni zaś zostali przy stole, aby delektować się cygarami. Mniej więcej godzinę później wszyscy byli już w drodze do swoich domów, a Stevensonowie szykowali się do snu. - Bardzo miły wieczór, moja droga - powiedział major Ste-venson odrobinę niewyraźnie, zdejmując frak. - Młoda para robi doskonałe wrażenie, nie sądzisz? Z przyjemnością przywołał obraz Helen, pięknej i młodej, o twarzy lekko zaróżowionej od sherry i ciepła zapalonych świec, śmiejącej się z jakiegoś dowcipu, który jej opowiedział. - Tak, wszystko poszło znakomicie — odrzekła pani Steven-son, z pewnym trudem wydobywając się z długiej wieczorowej sukni. Ona również myślała o Helen, lecz obraz, który zachowała w pamięci, był zupełnie inny. Helen o mało nie oszalała ze zmieszania, kiedy rozbiła jeden ze wspaniałych koszy z owocami pani Stevenson. Lokaj zrobił piękną tiarę z rozpuszczonego cukru trzcinowego do brązowych kryształowych koszyków, na których ułożono owoce. Helen sięgnęła po gruszkę i przypadkiem przesunęła umieszczoną w koszu podstawkę, a próbując ją wyprostować, zrzuciła kosz na podłogę. Przeprosiny, niepewność i głęboki, palący wstyd, który oblał krwawym rumieńcem twarz gościa - wszystko to było niezwykle miłe sercu pani Stevenson. Widmo zrujnowanych, powalonych na kolana Indii, wywołane pojawieniem się Kannana Dorai i jego żony, zniknęło, przynajmniej na razie. - Bardzo miły wieczór... - powtórzyła z lekkim uśmiechem. Major Stevenson zaczął podejrzewać, że być może jakiś aspekt wieczoru umknął jego uwagi. — 458 — 83 Mało brakowało, aby wyprawa Lily do Pulimed w ogóle nie doszła do skutku. Lily miała przybyć w odwiedziny do syna niecałe dwa tygodnie po nieszczęsnym przyjęciu u Stevensonów i Kannan zastanawiał się, czy nie poprosić matki o przełożenie wizyty na później, nie był bowiem pewny, czy Helen dobrze zniesie nową sytuację. Ostatecznie zdecydował jednak, że towarzystwo drugiej osoby powinno poprawić nastrój żony, zwłaszcza jeżeli będzie to ktoś tak dobry i łagodny jak jego matka. W tygodniach poprzedzających wyjazd Lily w olbrzymiej kuchni Neelam Illum przygotowywano mnóstwo najróżniejszych słodyczy — murukku, oompudi, athirasam, munthiriko-thu, thenkuzhal oraz chałwę — i starannie pakowano je w pudła. Lily zabrała też trzy stalowe kufry, pełne mieniących się wieloma barwami jedwabi z Conjeevaram. Uznała, że dom syna na pewno jest odpowiednio urządzony, zrezygnowała więc z tradycyjnych prezentów, takich jak doniczki i meble czy rondle i garnki, ale kazała zapakować dwa worki świeżego ryżu i dwa duże słoje marynaty z mango. Kannan uprzedził ją, aby zabrała trochę wełnianych rzeczy, ponieważ w Madrasie bywa naprawdę chłodno, więc w jednym kufrze znajdowały się swetry pożyczone od kuzynki, która przeprowadziła się do Dorai-puram z Ooty. Kiedy Lily zakończyła pakowanie, miała dwadzieścia siedem kufrów, waliz i toreb. Liczbę tę udało się Ram-dossowi ograniczyć do osiemnastu sztuk (jedna z waliz zawierała słoiczki z Księżycowym Kremem doktora Dorai - Helen miała bardzo jasną skórę, ale przecież skóra nigdy nie jest za jasna - oraz inne mazidła i maści). Pragnęła także przekazać Helen część rodzinnej biżuterii, złote kolczyki i łańcuszki oraz zamówione specjalnie dla synowej thali, wykonane przez najlepszych złotników w Meenakshikoil. Wreszcie, dwa dni przed wyjazdem, wszystko było gotowe. Wieczorem, w przeddzień, Lily zajrzała do Daniela. — 459 — — Thirumoolar na pewno ucieszy się z marynowanego mango — wymamrotał. Tej nocy z podniecenia nie mogła zasnąć i kiedy rano wsiadała do chevroleta, była zupełnie wyczerpana. Szofer z dwoma pomocnikami zdołali jakimś cudem wcisnąć do samochodu piętnaście sztuk bagażu (dwa pudła słodyczy i jeden worek ryżu musieli zostawić) oraz sześć osób. Poza Lily i szoferem w podróż wyruszyła para w średnim wieku, która na polecenie Ramdossa miała towarzyszyć żonie Daniela aż do Puli-med, i dwóch służących do pomocy przy przenoszeniu rzeczy na stacji. Mimo tłoku i trudów podróży Lily udało się zdrzemnąć i w samochodzie, i w pociągu. W Madurze Lily i jej towarzysze zostawili służących i cztery sztuki bagażu. Cała reszta zmieściła się do humbera, którego Michael znowu pożyczył Kanna-nowi na cały dzień. Lily i jej towarzysze umyli się, zjedli lekki posiłek i ruszyli do Pulimed, przy czym Lily przez całą drogę ściskała między kolanami słój z piklami. Krewni Ramdossa, nieprzyzwyczajeni do jazdy krętymi drogami, zaczęli skarżyć się na mdłości, więc Lily dała im limonki do ssania. Z każdym kilometrem powietrze robiło się coraz chłodniejsze, a świat oddalał się, odgrodzony pasmem wzgórz gęsto porośniętych lasami. Szofer Michaela ostrzegł ich, że po drodze mogą się natknąć na dzikie słonie, ale jedynymi okazami fauny, jakie widzieli, były tylko zaspane langury, długoogoniaste małpy, wiszące na drzewach jak egzotyczne czarne owoce. Samochód wspinał się coraz wyżej, domy i drzewa na równinie powoli znikały w dole. Wjechali w ciemne, wilgotne pasmo lasu, gdzie olbrzymie drzewa tworzyły mroczne sklepienie nad ich głowami. Z liści opadały na drogę duże krople wody. Szofer włączył przednie światła i posuwali się teraz bardzo ostrożnie. Z ciemności dobiegał śpiew samotnego ptaka. Jego pieśń, słodka i melodyjna, przypomniała Lily dzieciństwo, spędzone na plantacji na Cejlonie. Cejlońskie wzgórza różniły się wpraw- — 460 — dzie od poszarpanych zboczy, które miała przed sobą, ale tutejsze powietrze także przesiąknięte było wilgocią i zapachem herbaty. Góry Cejlonu miały przyjemnie zaokrąglone kształty i pokryte były iglastymi lasami oraz krzewami herbaty, wśród których znajdowały się angielskie wille... Był tam także klub, do którego Lily oczywiście nie miała wstępu... Z listów Kan-nana wiedziała, że Pulimed również ma swój klub, i nie mogła do końca uwierzyć, że wkrótce przekroczy próg świata, który jako dziecko podpatrywała i podziwiała tylko z daleka. Kiedy znaleźli się jeszcze wyżej, pierwsze tego dnia obłoki mgły spowiły rosnące po obu stronach drogi drzewa. Po prawie dwóch godzinach zbliżali się do celu podróży. Towarzysze Lily zapadli w sen, a ona sama rozmyślała o Helen i o tym, jak ułożą się ich stosunki. W dniu ślubu spędziła z nią bardzo niewiele czasu i teraz zastanawiała się, co zrobić, aby nawiązać jak najlepszy kontakt ze śliczną synową. Wiedziała, że będzie musiała zdobyć jej zaufanie, załagodzić urazę powstałą w wyniku zachowania Daniela, pokazać młodej kobiecie, jak sprawić przyjemność mężowi, prowadzić dom i radzić sobie w małżeństwie. Krótko mówiąc, będzie musiała dowieść, że chce być dobrą teściową. Gdy samochód sunął w stronę Morningfall, Lily myślała także o tym, jak wyjątkowo dobrą teściową miała ona sama. Okoliczności pierwszych lat jej małżeństwa były wprawdzie zupełnie inne, ale wierzyła, że wszystko się ułoży. Przede wszystkim powinna poznać świat Helen i postarać się go zrozumieć. Świat ten wydał jej się zupełnie obcy, lecz nie mogła się poddawać. Musiała tylko znaleźć drogę do serca Helen. Niestety, los chciał inaczej. Udręczenie pognębionych jest zbyt potężne, aby mogła je pokonać zwykła dobra wola. Helen została dwukrotnie zraniona — najpierw przez Daniela, a następnie przez towarzystwo z Pulimed — i głęboko uwikłała się w urazę i poczucie krzywdy. Nawet gdyby była w stanie — 461 — zignorować doznane przykrości, między nią i Lily istniało tyle różnic, że nawiązanie przyjaźni mogło się okazać zbyt trudne. Nie miały wspólnego języka w dosłownym znaczeniu tego zwrotu - tamilski Helen był równie słaby jak angielszczyzna Lily. Problemy pojawiły się prawie natychmiast po przyjeździe Lily, kiedy Helen z pogardą odrzuciła przywiezione przez teściową prezenty. - Czy twoja matka zupełnie oszalała, człowieku? - zaatakowała Kannana wieczorem. - Czy ona się spodziewa, że będę nosić te wstrętne sari i ohydną biżuterię? I jeszcze te obrzydliwe słodycze! Nie chcę ich! Możesz dać je służbie! Nastawienie żony wzbudziło gniew w sercu Kannana i w rezultacie młodzi małżonkowie kłócili się przez cały wieczór, przy czym żadne nie okazywało chęci pogodzenia się. Szybko okazało się też, że istnieją i inne punkty zapalne. Lily łagodnie wyraziła zdumienie, że synowa zwraca się do męża po imieniu, i Helen znowu wpadła we wściekłość. Dwa dni później Helen odkryła, że Lily instruuje służących, jak gotować ulubione potrawy Kannana, i ostatecznie skreśliła teściową. Lily nie stanęła do walki, mając świadomość, że jej zdecydowana reakcja skomplikowałaby tylko sytuację syna, i po kilku pierwszych dniach wycofała się do swojego pokoju. Żałowała, że odesłała towarzyszące jej w podróży małżeństwo do Doraipuram, bo przynajmniej miałaby jakieś towarzystwo. Jadała u siebie, głównie potrawy, które w sekrecie przygotowywali dla niej chorzy z tęsknoty za domem tamilscy służący. Ze względu na Kannana starała się robić dobrą minę do złej gry. Wszystkie rady, starannie przemyślane i przygotowane na użytek synowej, pozostały niewypowiedziane, zresztą Helen i tak nie zrozumiałaby jej intencji. Może i dobrze się stało, że Kannan nie zamieszkał z żoną w Doraipuram, bo przecież Helen po prostu nie pasowała do stylu życia w Neelam Illum i do tradycyjnej roli synowej... — 462 — Kannan ze swej strony szczerze żałował, że zignorował instynkt, który podpowiadał mu, żeby przełożyć przyjazd matki. Kiedy o tym myślał, umierał ze wstydu, ponieważ doskonale wiedział, jak bardzo Lily czekała na tę wizytę. W takich chwilach nienawidził Helen, która doprowadziła do tej sytuacji. Z goryczą uświadomił sobie, że widok toreb ze słodyczami i innych bagaży, które przywiozła ze sobą Lily, wzbudził w nim uczucie zażenowania. Jak mógł... Taka jednak była prawda. Kannan czuł obrzydzenie do samego siebie i narastającą niechęć do żony. Tylko czasami starał się spojrzeć na cały konflikt z punktu widzenia Helen. Rozumiał, że została skrzywdzona i wiele przecierpiała. Musiała znieść odrzucenie i mnóstwo przykrości. Chwile, kiedy Kannan usiłował ją zrozumieć, szybko mijały i wtedy znowu ogarniał go gniew. Przez parę dni próbował doprowadzić do pogodzenia zwaśnionych kobiet, ale było to niemożliwe. Kannan nie wiedział, co robić, w końcu więc zaczął wychodzić z domu bardzo wcześnie i wracać jak najpóźniej, w ten sposób ograniczając kontakt z obu stronami do minimum. Kiedy musiał być w domu, dzielił czas między matkę i żonę, ponieważ Helen nie chciała nie tylko odzywać się do teściowej, ale nawet przebywać w tym samym pokoju co Lily. W tym okresie wszyscy troje z całego serca pragnęli, aby wizyta wreszcie dobiegła końca. Lily nie odwiedziła klubu w Pulimed. Kannan zaproponował, że będzie jej towarzyszył, lecz ona zdecydowanie odmówiła. Chciała już tylko wrócić domu i do chorego męża. Zrobiła, co w jej mocy, kierując się najlepszymi i najszczerszymi intencjami, poniosła porażkę i teraz pozostało jej jedno - nadzieja, że syn jakoś poradzi sobie w życiu. Gdyby mogła wyjechać wcześniej, niż planowała, na pewno nie wahałaby się ani chwili, nie chciała jednak, aby Kannan miał z jej powodu jeszcze większe kłopoty. W dniu wyjazdu Helen nie przyszła, żeby pożegnać się z teściową. Kannan uściskał matkę z czułością zabarwioną wyrzu- — 463 — rami sumienia, ale Lily już niczym nie była w stanie się przejąć. Udając, że przyjemnie spędziła czas w domu syna, wcisnęła drobne upominki pieniężne do rąk służących. Kiedy żegnała się z Manickamem, lokaj przyjął prezent i złożył dłonie w pełnym szacunku geście namaskaram. - Amma, cała służba pragnie serdecznie podziękować za wyśmienite marynowane mango - powiedział szczerze. Słowa te napełniły serce Lily głębokim smutkiem. 84 Za każdym razem, gdy Michael Fraser otrzymywał wiadomości z kampanii w Birmie, zaznaczał ruchy wojsk na wielkiej mapie Indii, która wisiała w jego gabinecie, w miejscu, gdzie północno-wschodnia granica zabarwiona była na czerwono. Tego ranka do Pulimed dotarły informacje o krwawych walkach w tym rejonie i Michael długo wpatrywał się w mapę. Cieniutkie linie, którymi pocięty był teren kampanii, przeistoczyły się w jego umyśle w gęsty zielony las, pełen pijawek, innego robactwa i snajperów. Zastanawiał się, jak radzi sobie Joe Wilson. Na pewno daje Japońcom niezły wycisk, pomyślał. Joe nigdy się nie poddawał. Szkoda, że nie wszyscy są tacy jak on... Michael z niepokojem przyjrzał się rozszerzającemu się obszarowi czerwieni, symbolizującemu sukcesy wroga. — Jeżeli szybko nie powstrzymamy żółtków, znajdziemy się w poważnych tarapatach - mruknął. Fakt, że sam nie mógł służyć, bardzo go bolał. Nie wyobrażał sobie gorszego losu niż to beznadziejne, frustrujące wysłuchiwanie doniesień o niepowodzeniach brytyjskiej armii. W czasie pierwszej wojny był zbyt młody, aby walczyć, a teraz okazało się, że jest za stary, aby odpowiedzieć na wezwanie do broni! Tak czy inaczej, jeżeli Japończycy nadal będą w tym — 464 — tempie zajmować Azję, nie będzie musiał iść na front, bo ten niedługo przyjdzie do niego... W marcu 1944 roku kampania w Birmie zaczęła rozszerzać się na Indie. Birmańska armia, złożona z sił brytyjskich, hinduskich, birmańskich, chińskich i amerykańskich, ponosiła klęskę za klęską z rąk Japończyków. Padł Rangun, potem Mandalay, teraz zaś wróg zagrażał Imphalowi, Kohimie i Dimapurowi. Gdyby te miasta zostały zajęte, Indie, a nawet Chiny, stanęłyby otworem przed najeźdźcami. Była to bitwa, której Brytyjczycy nie mogli przegrać, ponieważ nie byli pewni, kogo, w razie zwycięstwa Japończyków, poparłyby szerokie masy rdzennych mieszkańców Indii. Przywódcy Kongresu uparcie żądali całkowitej niepodległości dla Indii w zamian za kooperację na froncie, a Japończycy już teraz mówili o utworzeniu Wielko-azjatyckiej Strefy Wspólnego Dobrobytu - wspólnoty Azjatów, wymierzonej przeciwko białym. Co więcej, Japończycy zdążyli pozyskać poparcie jednego z najbardziej charyzmatycznych hinduskich przywódców ruchu niepodległościowego, Subhasa Chandry Bose, i teraz naprawdę nie sposób było przewidzieć, co się stanie, jeśli Brytyjczycy poniosą klęskę pod Kohimą oraz Imphalem. Tak więc Brytyjczycy mieli świadomość, że nie mogą przegrać w tej wojnie, natomiast Japończycy wiedzieli, że muszą zwyciężyć. Rosjanie odparli Niemców pod Stalingradem, Amerykanie zadali japońskiej flocie wojennej poważny cios na południowo-zachodnim Pacyfiku, alianci przeprowadzali naloty dywanowe na najważniejsze przemysłowe ośrodki Niemiec i gromadzili siły, aby wylądować we Francji i przedrzeć się do legowiska krwiożerczego kaprala, więc Japończycy nie mieli wyjścia - musieli szybko i z pozytywnym dla siebie rezultatem zakończyć wstępną bitwę o Indie. Byli pewni, że im się to uda, bo czyż nie zmiażdżyli Brytyjczyków pod Singapurem i we wszystkich innych istotnych punktach kampanii w Birmie? Lepiej radzili sobie w dżungli, — 465 — ich samoloty niepodzielnie panowały na niebie, a taktyka walki jak dotąd okazała się skuteczniejsza od strategii przeciwnika. Kiedy więc wojska brytyjskie i japońskie starły się pod Im-phalem, przyszłość Indii zawisła na włosku. Obie strony walczyły niezwykle zażarcie, świadome znaczenia zwycięstwa i klęski w tej bitwie. Obie sięgnęły do najgłębiej ukrytych zasobów odwagi, sprytu i wytrwałości. Kiedy Japończycy pozbawili oblężony garnizon możliwości zaopatrzenia w wodę, Brytyjczycy zrzucili ją swoim spragnionym żołnierzom w dętkach opon samochodowych. Kiedy Brytyjczycy zajęli jakąś pozycję, Japończycy natychmiast przypuszczali atak, aby ich stamtąd wyprzeć, nie szczędząc życia swoich żołnierzy i nie licząc się z kosztami. Wojska brytyjskie miały prawdopodobnie lepsze dowództwo, gdyż japoński generał Sato zdążył w czasie wojny zdobyć opinię mało inteligentnego i pozbawionego wyobraźni żołnierza, bardzo czułego w kwestii wypełniania rozkazów, lecz zupełnie głuchego na głos rozsądku. Jeżeli Sato otrzymał rozkaz zajęcia jakiegoś terenu, był gotów go wykonać, nawet gdyby miało pociągnąć to za sobą śmierć wszystkich jego podkomendnych. Brytyjczycy, którzy cieszyli się nawet z najdrobniejszej przewagi, dziękowali losowi, że ich przeciwnikiem jest właśnie Sato, lecz mimo słabego dowódcy japońscy żołnierze byli odważni, nieustępliwi w walce, świetnie wyposażeni i przez długi czas zwyczajnie lepsi od obrońców Birmy. Reszta świata praktycznie nie interesowała się tym frontem, lecz dla niezmobilizowanego Brytyjczyka w Indiach był to jedyny ważny konflikt drugiej wojny światowej. Brytyjczycy radośnie przyjmowali wiadomości o zwycięstwie aliantów pod El Alamejn i Monte Cassino, wznosili toasty za zdrowie i przytomność umysłu marynarzy przedzierających się przez blokadę wokół Malty, świętowali zatopienie „Bismarcka", „Tirpitza" i „Grafa Spee", ale jednocześnie ani na chwilę nie tracili z oczu wojny toczącej się na ich własnym progu. — 466 — Plantatorzy z Pulimed byli zaniepokojeni sytuacją na froncie nie mniej od innych białych mieszkańców Indii. Nad spokojnymi wzgórzami nie latały samoloty, życie toczyło się tak jak wcześniej, lecz doniesienia z Birmy witano z narastającą niepewnością jutra. Anglicy wyciągali z szaf strzelby i karabiny i starali się zawsze mieć broń pod ręką, zupełnie jakby się spodziewali, że spomiędzy herbacianych krzewów lada chwila wyskoczą hordy Japończyków. Najbardziej krwawy etap bitwy o Kohimę rozegrał się w ogrodzie przy bungalowie komisarza okręgu. Elegancka rezydencja, położona nad strategicznie ważnym skrzyżowaniem dróg, bardzo szybko przeistoczyła się w poczerniałą ruinę. Walczące strony okopały się po obu stronach kortu tenisowego w dolnej części ogrodu. Nad ich głowami jazgotały karabinami maszynowymi myśliwce Hurricane i Vengeance, czołgi przedzierały się ścieżkami prowadzącymi na pole bitwy, a w ogrodzie toczyła się walka wręcz. Żadna ze stron nawet nie myślała o wycofaniu się, ponieważ zdobycie bungalowu i kortu nabrało symbolicznego znaczenia. W nocy 29 kwietnia Japończycy przypuścili desperacki atak na brytyjskie okopy. Joe Wilson, dowódca plutonu (szóstej brygady II dywizji), rzucił właśnie granatem w nacierających Japończyków, kiedy pocisk trafił go prosto w pierś. Przeniesiono go do szpitala polowego, gdzie zmarł trzy godziny później. 85 Nabożeństwo żałobne w intencji Joego Wilsona w kościele w Pulimed zgromadziło wielką rzeszę znajomych i przyjaciół poległego. Wielebny Ayrton, bardziej skupiony niż kiedykolwiek wcześniej, poszukał inspiracji dla głównej idei kazania poza Biblią, w słowach Petrarki, który uważał, że dobra, zaszczytna śmierć okrywa płaszczem honoru całe życie. Mówił o miłości i szacunku, którymi cieszył się dzielny młody człowiek, — 467 — o stracie, jaką jego śmierć stała się dla wspólnoty zgromadzonych wiernych, i o chwale, jaką Joe przyniósł całemu Pulimed. W jednej z pierwszych ławek siedziała pani Stevenson, której ramiona dygotały od niepohamowanego płaczu. Po nabożeństwie wszyscy wyszli na dziedziniec, gdzie panie z komitetu kościelnego przygotowały herbatę i ciasteczka, podane w cieniu starego cyprysu. Ranek był jasny i pogodny. Urodzie dnia powinien towarzyszyć śmiech i wesołe pieśni chwalące piękno i siłę życia, lecz nastrój zebranych był zupełnie inny. Kannan wziął herbatę dla Helen i dla siebie i ruszył w kierunku małej grupy osób, z którymi stała jego żona. Byli tu Fra-serowie, Driscoll oraz plantator z Peermade. Rozmawiali w cieniu późno kwitnącej spatodei, której fioletowe kwiaty powoli opadały na ziemię. Rozmowa w ogóle się nie kleiła. Wszyscy chcieli zostać sami, tylko z własnymi wspomnieniami o Joem Wilsonie. Kannan żałował, że nie zdążył go poznać. Joe musiał być wyjątkowym człowiekiem, skoro jego śmierć pogrążyła w głębokim smutku tyle osób. Belinda wydmuchała nos w chusteczkę i utkwiła wzrok w dzwonnicy kościoła. Oczy miała czerwone od łez. Joe był jej partnerem od brydża i bliskim przyjacielem. - Obiecał, że przywiezie mi japoński bagnet na pamiątkę. -Driscoll westchnął. - Och, Joe był niesamowity - powiedział plantator z Peermade. - Obiecał bagnet wszystkim plantatorom w Travancore i na pewno dotrzymałby słowa. - Gdzie jest Freddie? Byli sobie bardzo bliscy, prawda? - Tak - odparł Michael. - Biednego Freddiego powaliła malaria. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co on teraz przeżywa... - Pamiętacie, jak Joe w czasie epidemii cholery roznosił leki do domków kulisów? — odezwała się Belinda, po raz pierwszy od wyjścia z kościoła. — Zawstydził nas i jednocześnie zachęcił tak bardzo, że wszyscy zabraliśmy się do pomocy. — 468 — - Tak, Joe był „najbielszym" Anglikiem, jakiego widziano w naszym okręgu - dorzucił poważnie jej mąż. Helen milczała i Kannan zastanawiał się, o czym myśli. Od wizyty Lily nastrój Helen stale się pogarszał. Konflikt z jego matką stanowił tylko część problemu, i to z pewnością nie najważniejszą. Wieść o tym, w jaki sposób pani Stevenson potraktowała młodą kobietę, z niewiarygodną szybkością obiegła całe Pulimed oraz okoliczne posiadłości. Kiedy wkrótce po przyjęciu u Stevensonów Kannan zabrał żonę do klubu, zignorowały ją wszystkie panie z wyjątkiem Belindy. Po powrocie do domu Helen rozpłakała się z upokorzenia i braku nadziei. Kannan nigdy wcześniej nie widział jej we łzach. Od tamtego wieczoru stale wynajdywała jakieś wymówki, aby nie towarzyszyć mu w wyprawach do klubu i na przyjęcia wydawane przez innych plantatorów. Kannan wiedział, że nie jest to dobre dla jego kariery — oczekiwano, że plantator i jego żona wspólnie i z entuzjazmem będą uczestniczyć w życiu towarzyskim lokalnej społeczności — rozumiał jednak jej cierpienie i starał się tuszować jej nieobecność. Freddie i Fraserowie nie szczędzili wysiłków, aby pomóc Helen, i z czasem udało im się wyprowadzić ją z pogłębiającego się przygnębienia. Ostatnio kilka razy odważyła się pojechać z Kannanem na jakieś spotkania towarzyskie, miał więc nadzieję, że tutaj także nie będzie czuła się niechciana i wyobcowana. Wszędzie słychać było przyciszone głosy, opowiadające rozmaite historie o młodym plantatorze. Ktoś wspominał, jak Joe pognał na swoim nortonie za zranionym dzikiem, którego potrącił na drodze, nie zważając na poważne niebezpieczeństwo, ktoś inny mówił o tym, jak Joe chwytał za ogony znikające w jamach kobry i strzelał z nich jak z bicza, łamiąc im kręgosłupy. Jeszcze ktoś wychwalał zalety Joego jako plantatora. Wspominając Wilsona, starali się chyba odepchnąć widmo ponurej przyszłości, jaką zwiastowała śmierć kochanego przez wszystkich młodego człowieka, pomyślał Kannan. — 469 — — Cała ta cholerna kampania birmańska to potworna pomyłka - powiedział dobitnie Michael Fraser. — Tysiące najlepszych, najbardziej wartościowych Anglików zostało złożonych na ołtarzu głupiej, bezdusznej, niewdzięcznej wojny... — Nie chcemy, aby Japończycy weszli do Indii, sir — odezwał się Driscoll. — A właściwie dlaczego? — zirytował się Michael. — Czy oni aby na pewno okażą się gorsi od nas? I jakim prawem odmawiamy im wejścia do Indii? Czy przypadkiem my nie zbudowaliśmy imperium, kierując się dokładnie takimi samymi pobudkami, jakie powodowały szaleńcem, który rozpętał tę straszną wojnę? Publiczny wybuch spokojnego Michaela Frasera, który rzadko dzielił się swymi poglądami z innymi, wzbudził niepokój i jednocześnie zainteresowanie zebranych. Belinda położyła dłoń na ramieniu męża. — Jeżeli dobrze się nad tym zastanowić, to wszystko zaczęło się od tego, że ten przeklęty Hitler chciał być taki jak my! Nieszczęsny głupiec nie zdawał sobie tylko sprawy, że epoka imperium już przeminęła. Serce mi pęka na myśl, że taki wspaniały chłopak jak Joe musiał zginąć w piekielnej dziurze, jaką jest Kohima, w imię nieaktualnej idei... Michael obrzucił swoich sąsiadów gniewnym spojrzeniem. Wydawał się czekać na czyjś gwałtowny protest, ale jego słowa całkowicie wszystkich zaskoczyły. — Kohima to przecież tylko część znacznie szerszego frontu działań wojennych, sir - odezwał się po chwili plantator z Peer-made. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że powinniśmy pozwolić, aby szwaby podbiły cały świat... — W żadnym razie! Nie ulega wątpliwości, że powinniśmy byli pośpieszyć na pomoc sąsiadom i bronić Wielkiej Brytanii do ostatniego żołnierza! Chodzi mi jedynie o to, że nie możemy odgrywać roli strażnika świata. — To nasz obowiązek, sir. Rządzimy jedną czwartą świata, czy nam się to podoba, czy nie. — 470 — - Ale czy rdzenni mieszkańcy tej jednej czwartej życzą sobie, abyśmy ich strzegli, nie mówiąc już o rządzeniu? Myślicie, że poświęcenie Joego ma jakiekolwiek znaczenie dla tutejszych ludzi, dla kogokolwiek poza nami? Zdecydowana większość Hindusów opowiada się za niepodległością. Sądzicie, że robi im jakąś różnicę, czy kolonialny rządca jest Brytyjczykiem, Niemcem, czy Japończykiem? Przepraszam cię, Cannon, staram się tylko wyjaśnić swój punkt widzenia... Dalsze uwagi Michaela zagłuszył brzęk łyżeczek i talerzyków oraz głęboki baryton wielebnego Ayrtona, który właśnie w tej chwili postanowił wygłosić oświadczenie, że doroczne tygodniowe zawody tenisowe, rozpoczynające się za cztery dni, będą od tego roku organizowane dla uczczenia pamięci Joego Wilsona. Stevensonowie podarowali organizatorom dwa trofea, po jednym dla zwycięzców konkursu pań i panów. Zdecydowano, że obie nagrody będą nosiły nazwę Pucharu Joego Wilsona. Szczegółowy terminarz miał w ciągu najbliższych dwóch dni znaleźć się na tablicy ogłoszeń w Pulimed Club. 86 Freddie Hamilton jęczał cicho, wstrząsany malaryczną gorączką. Zapadł na malarię ponad dwa lata wcześniej, ale zawsze, gdy choroba atakowała go od nowa, przeżywał to tak samo ciężko jak za pierwszym razem. Dreszcze przepalały całe jego ciało i wysysały zeń siłę do tego stopnia, że nawet wyprawa do toalety wydawała się niemożliwa. W takich chwilach Freddie dziękował Bogu za swego lokaja Kumarana. Drań korzystał z każdej okazji, aby podkraść mu trochę grosza, ale gdy Freddie cierpiał złożony chorobą, Kumaran opiekował się nim jak dzieckiem. Właśnie w tej chwili wszedł do pokoju, niosąc garść chininy w tabletkach, więc Freddie wymamrotał, że chce iść do toalety. Służący pomógł mu się podnieść i ostrożnie przeprowa- — 471 dzil go przez pokój. Freddie uczepił się klamki drzwi do łazienki, ze wszystkich sił starając się zachować równowagę. — Dziękuję ci, Kumaran... — mruknął, szczękając zębami. Zawołam cię, kiedy skończę... Lokaj odszedł. Freddiemu udało się z wielkim wysiłkiem do trzeć do komody. Pocieszał się myślą, że do wieczora powinie się poczuć znacznie lepiej. Zawsze zdumiewało go, jak szybk odzyskuje się siły po zażyciu lekarstwa. Dawni plantatorzy by li chyba szaleni, zakładając posiadłości w malarycznym pasie Freddie był przekonany, że gdyby mieszkał tu przed pojawię niem się chininy, już dawno strzeliłby sobie w łeb. Po powrocie do łóżka znowu zaczął myśleć o Joem Wilsonie. Właściwie myślał o nim prawie bez przerwy od chwili, gdy Michael Fraser przyniósł mu wiadomość o śmierci przyjaciela. Gorączka nadawała wspomnieniom Freddiego nieco surrealistyczny wymiar. Starał się wyobrazić sobie ostatnie chwile Joego. Na pewno front do złudzenia przypominał piekło, ale takie okoliczności wyzwalały najlepsze cechy i skłonności jego przyjaciela. Freddie nie wątpił, że pod najgorszym ostrzałem, wśród huku i wycia wybuchających pocisków Joe Wilson ostatni raz poderwał do walki swoich ludzi. Michael opowiedział mu, jak musiała wyglądać scena bitwy — ciemność, rozbity, zrujnowany bungalow, kort tenisowy pośrodku, okopy, ryczące nad głowami żołnierzy samoloty, wyobraźnia Freddiego zaś dopisała resztę - krzyki i jęki konających, upał, dym, ostry jazgot karabinów maszynowych, blask płomieni, łunę na niebie, głośne przekleństwa i nawoływania. Czas dla bohaterów, czas dla Joego... Bo przecież śmierć Joego idealnie pasowała do jego życia, była jego perfekcyjnym zakończeniem, takim, jakiego mógłby sobie życzyć przyjaciel Freddiego... Obraz ostatniej walki Joego rozpadł się i znikł w ogniu nowego ataku gorączki i Freddie zapadł w niespokojną drzemkę. Po południu czuł się już lepiej, ale wątpił, czy następnego — 472 — dnia będzie miał dość siły, aby pójść do pracy. Szczerze nienawidził tej fazy choroby, kiedy nie był już na tyle chory, aby nie pragnąć niczego poza ustąpieniem gorączki, ale nie dość zdrowy, żeby wrócić do normalnego życia. Nagle usłyszał zbliżający się pomruk silnika motocykla i trochę się ożywił. Michael mówił, że Kannan prawdopodobnie wpadnie do niego po kościele. To na pewno on. Każdy angielski plantator cenił sobie dom z widokiem, dlatego prawie wszystkie bungalowy budowano na wzniesieniu. Dom Freddiego stanowił ekstremalną realizację tego pragnienia, ponieważ znajdował się na samym szczycie stromego wzgórza i droga, która do niego prowadziła, w czasie monsu-nu zamieniała się w najprawdziwszy koszmar. Na samym końcu, tuż przed podjazdem, był ślepy zaułek, który należało ominąć, biorąc zakręt pod kątem prostym. Istniał tylko jeden sposób na pokonanie tego fragmentu drogi bez przykrego wypadku — trzeba się było wykazać nieskończoną cierpliwością i jechać bardzo, bardzo powoli. Kannan, podobnie jak wszyscy młodzi plantatorzy, zwykle irytował się już na samą myśl o dojeździe do domu Freddiego, ale dziś był zbyt poruszony wybuchem Michaela, aby przejmować się takimi drobiazgami. Gniew Michaela był więcej niż niepokojący i nieodwracalnie zmienił sposób, w jaki Kannan postrzegał białego człowieka i jego świat. Przez chwilę widział rozpacz, niepewność i bezradność tam, gdzie zawsze była siła, opanowanie i pewność siebie. Nie był to przyjemny widok... Kannan jedzie strasznie długo, pomyślał Freddie, zaraz jednak przyszło mu do głowy, że jest wyjątkowo ostrożny, ponieważ towarzyszy mu Helen. Perspektywa ponownego spotkania z żoną Kannana była Freddiemu bardzo miła. Szczęściarz z tego Kannana... Zdobył takie cudo, no, no! Freddie zastanawiał się czasami, jak by to było, gdyby się ożenił. Na początek oznaczałoby to, że w chorobie opiekowałaby się nim żona, nie Kumaran. Hmmm... Może byłoby to całkiem miłe, kto wie... Ale — 473 — gdzie znaleźć żonę? Wojna położyła kres wycieczkom Floty Połowowej, zresztą koniec wojny nie przyniesie żadnej zmiany, bo wszystko wskazywało na to, że Indie są już stracone... Może będziemy musieli odejść stąd za dziesięć lat, może za pięć, ale odejdziemy na pewno, pomyślał Freddie. I jaka Angielka chciałaby mieszkać tutaj, gdyby nie mogła rozkazywać wszystkim dookoła tak jak ta okropna pani Stevenson? Może po prostu potrzeba mu kobiety, nie żony... Przedsiębiorczy Kumaran chętnie przyprowadzi mu jedną z tych, które zbierają herbatę, zawsze robił to bez słowa protestu. Freddie nigdy nie pytał, jak mu się to udaje i czy te kobiety są wolne, czy zamężne, dawał tylko lokajowi sumę, jaką tamten wymienił, i spokojnie czekał. Oczyma wyobraźni ujrzał twarz ładnej młodej dziewczyny, na którą miał ochotę już od pewnego czasu, a także jędrne piersi, duże czarne sutki, piękne oczy... Czy woli ciemne sutki od różowych? Tak dawno temu spał z białą kobietą, że nie był pewien, co woli... Chryste, o czym on myśli? Malaria naprawdę rozkłada człowieka na obie łopatki i wyzwala najgorsze trucizny w jego umyśle... W tej chwili do pokoju wszedł Kannan i Freddie zdołał się uśmiechnąć. Naprawdę cieszył się z tej wizyty. Zastanawiał się często, czy między nim i Kannanem może narodzić się przyjaźń, podobna do tej, jaka łączyła go z Joem. Czy kolor skóry i brak wspólnej przeszłości okaże się barierą nie do pokonania, murem, za którym przyjaźń nie może się dalej rozwijać? Miał nadzieję, że tak nie będzie. Wyczuwał, że pani Stevenson nie aprobuje tej przyjaźni, ale niewiele go to obchodziło. Dobrzy plantatorzy byli na wagę złota i Freddie liczył, że nawet Potworna Matilda nie zdoła przekonać męża, aby się go pozbył. - Okropnie wyglądasz — zauważył Kannan na powitanie. - Nie gorzej niż ty, stary. I przynajmniej ja będę wyglądał lepiej, kiedy ta cholerna gorączka minie. Jezu, o czym myślał Bóg, gdy stworzył komary.,. - Freddie, strasznie mi przykro z powodu Joego. — 474 — - Tak, wielka szkoda... Teraz, po jego śmierci, wszyscy będziemy w jakiś sposób ubożsi. Nigdy go nie spotkałeś, prawda? Polubiłbyś go... Joe łatwo zyskiwał sobie ludzką sympatię... Długo rozmawiali o Joem, a raczej Freddie mówił, a Kannan słuchał. Freddie wspominał szalone pomysły Joego, śmiertelnie niebezpieczne wyścigi na motocyklach, slalomy między herbacianymi krzakami, polowania na dziki i ptactwo, całonocne rozgrywki brydżowe i konkursy w piciu brandy, wesołość, śmiech i beztroskę. - Joe potrafił rozjaśnić każdy pokój, ożywić ludzi. Tak, był wspaniałym człowiekiem, świetnym facetem... No i bohaterem... Ilu znasz bohaterów, Cannon? Pytanie było zaskakujące i Kannan nie bardzo wiedział, jak na nie odpowiedzieć. - O jakiego rodzaju bohaterach mówisz? - No, wiesz, o ludziach, którzy zostali tak szczodrze obdarowani przez los, że robią swoje, nie drżąc o życie i przyszłość, jak dzieje się w przypadku zwyczajnych szarych zjadaczy chleba... Kannan zamyślił się. Kumaran wszedł do pokoju i postawił na stoliku tacę z herbatą i ciasteczkami. - Miałem stryja, który umarł, walcząc z wami, i dziadka, który zginął w walce... Nie znałem ich, ale sądzę, że można by nazwać ich bohaterami... - Joe bez wątpienia zasłużył na miano bohatera. Mógłbyś dołączyć go do swego panteonu... Gdzie Helen? - Nie mogła przyjechać, miała coś pilnego do zrobienia -niepewnie powiedział Kannan. Na jego twarzy musiało się odbić zażenowanie, bo Freddie spojrzał na niego uważnie. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Tak, chyba tak - odparł powoli Kannan. - Rozumiem. Słynne zasadzki małżeńskiego życia... Obaj roześmiali się głośno. — 475 — — Hej, co to takiego? - zagadnął Kannan, podnosząc leżącą na stoliku przy łóżku książkę. — Ludojady z Kumaon... — Michael przyniósł mi ją wczoraj, podobno to wielki best-seler. Otrzymał ją specjalną przesyłką z Bombaju. — Czytałeś coś jeszcze tego autora? - Nie, bo to chyba jego debiut. Mrożące krew w żyłach przygody. Bohater poluje na tygrysa ludojada, który zamordował czterysta trzydzieści sześć osób i sam tylko cudem unika śmierci. - Poproszę Michaela, żeby mi pożyczył ją, kiedy skończysz czytać. - Zrób to jak najszybciej. Założę się, że wkrótce po Ludoja-dów ustawi się długa kolejka. Tutaj każdy cholerny plantator wyobraża sobie, że jest darem od Boga dla shikara... — Polowałeś kiedyś na tygrysa? - Nie ma już tygrysów. — Freddie skrzywił się lekko. - Na tym polega teraz problem z życiem na plantacjach. Kiedy dorastałem, mieliśmy w rodzinie egzotyczną postać, wuja, dalekiego kuzyna mojego ojca, który kupił plantację herbaty w High Wavys. Zawsze niecierpliwie czekałem na jego wizyty w naszym domu, bo snuł po prostu niesamowite opowieści. Roiło się w nich od tygrysów, panter i słoni i nie było dnia, żeby wuj nie musiał walczyć o życie. Coś nieprawdopodobnego... Tak czy inaczej, te historie rozpalały moją wyobraźnię do białości. - A tutaj nic nie udało ci się upolować? — Raczej nie. Dużej zwierzyny naprawdę już nie ma, chyba że przypadkiem natkniesz się gdzieś na zabłąkanego słonia. Nigdy nie miałem ochoty strzelać do słoni, zresztą teraz to zabronione. Pamiętam jednak, że kiedyś Joe i ja widzieliśmy czarną panterę, którą ustrzelił Harrison. Pamiętasz Harrisona? Opowiadałem ci o nim. To ten plantator, który zawsze radził sobie sam, ożenił się z Hinduską i postanowił zostać tu na stałe. Potem kompletnie zniknął nam z oczu... — 476 — - Harrison? - powtórzył Kannan. - No, dajże spokój, dam głowę, że ci o nim mówiłem. Najlepszy myśliwy, jaki kiedykolwiek pojawił się w tej okolicy, w każdym razie do czasu, gdy zaczął trochę za dużo pociągać... poproszono go, żeby zastrzelił panterę, która kręciła się w okolicy starego bungalowu na terenie posiadłości Empress. Wtedy widziałem go ostatni raz. Swoją drogą, ciekawe, co się z nim dzieje... Ale słuchaj, to jest opowieść o panterze, nie o Harriso-nie. Przypominam sobie, że martwa bestia wyglądała dość żałośnie — splątane nogi i nieproporcjonalnie duża głowa. Dopiero gdy przyjrzałem się jej z bliska, uświadomiłem sobie, jaka potworna siła musiała drzemać w tych mięśniach, wielkich zębach i dużych żółtych oczach... - Czytałem kiedyś, że na ryk atakującego lamparta nawet słoń przystaje ze strachu - powiedział Kannan. - Dobrze byłoby zobaczyć coś takiego, prawda? Czarna pantera wypadająca z czarnej nocy, wielkie, śmiertelnie niebezpieczne bydlę, które zatrzymać może tylko kulka między oczy, wystrzelona w ostatniej chwili, oczywiście przeze mnie... - Niby jak zastrzeliłbyś szarżującą czarną panterę w środku czarnej nocy? — z uśmiechem zapytał Kannan. - Och, mierzyłbym prosto między białka oczu, a może raczej żółtka... - Trząsłbyś się tak mocno, że panterze dwoiłoby się w oczach, stary. - Mów za siebie, dobrze? - Freddie się roześmiał. - Hamil-tonowie z Lincolnshire słyną z zimnej krwi i przytomności umysłu. Och, nie mamy już na co liczyć, Cannon. Nie ma tygrysów, lampartów ani żadnych innych niebezpiecznych zwierząt, na które moglibyśmy zapolować. - Dziki są wystarczająco niebezpieczne - stwierdził Kannan. - Kiedy zastrzeliłem pierwszego, nie mogłem uwierzyć, że ich kły są aż takie ostre. Michael opowiadał mi o kłusowniku, którego kilka lat temu mocno poszarpał dzik. Biedny facet 58 umarł, Freddie, wykrwawił się na śmierć, bo za bardzo oddalił się od cywilizacji, żeby otrzymać pomoc medyczną. - Ale dziki to świnie, Cannon. Zwykłe świnie. Nie ma w nich nic szlachetnego. Jeśli mam być szczery, to nie o to mi chodziło, kiedy rozpoczynałem wspaniałe życie na plantacji... - Cóż, zawsze mógłbyś pójść na wojnę. Twarz Freddiego oblał krwawy rumieniec. - Przepraszam - szybko powiedział Kannan. - Nie powinienem był tego mówić. Umilkli. Kannan czuł się okropnie. Jak mógł się okazać tak niewrażliwy? Te słowa po prostu mu się wymknęły, nie miał na myśli nic złego. Z ponurego zamyślenia wyrwał go głos Freddiego. - Wiesz, może zabrzmi to obrazoburczo, ale kiedy myślę o tym, jak Joe mknął przez życie, jak je pochłaniał, to wydaje mi się, że ta wczesna śmierć była dla niego prawdziwym błogosławieństwem. Byłby żałosnym starcem. Nie chcę nawet wyobrażać sobie siedemdziesięcioletniego Joego - siwowłosego, skurczonego, pomarszczonego i gadatliwego starego pijaka... Potem Freddie zapadł w drzemkę, więc Kannan zaczął zbierać się do odejścia. - Dzięki, że wpadłeś, Cannon - sennie wymamrotał Freddie. - Doceniam to, naprawdę. Musimy pogadać jutro albo pojutrze, kiedy już dojdę do siebie... Kannan był już prawie przy drzwiach, gdy przypomniał sobie, co miał powtórzyć przyjacielowi. - Zapomniałem ci powiedzieć, że doroczny tydzień rozgrywek tenisowych będzie teraz nosił imię Joego Wilsona, Freddie. Zawodnicy będą grali o Puchar Joego Wilsona i tak da-lej... - Świetnie. Musimy więc tylko wygrać te zawody dla Joego! — 478 — 87 Nie ma to jak tenis wysoko w górach... Piłka leci jak pocisk, wyraźnie widoczna w kryształowo czystym powietrzu, a kiedy w nią uderzamy, odbija się od rakiety z niepowtarzalnym dźwiękiem i większą niz gdzie indziej szybkością. Tego lata powtarzane przez echo tuk-tuk tenisowych piłek wydawało się szczególnie intensywne. Plantatorzy przygotowywali się do udziału w rozgrywkach o Puchar Joego Wilsona. Najpierw rozegrano zawody pań. Agnes Webster z Chenga-noor, przed wojną uczestniczka Wimbledonu, z łatwością zdeklasowała przeciwniczki i zdobyła puchar. Niezwyciężona pani Webster nie miała niestety odpowiednika w konkurencji męskiej. Większość młodych asystentów i zarządców była na froncie wraz ze swoimi regimentami i w Pulimed pozostała zaledwie garstka mężczyzn dość sprawnych i silnych, aby swobodnie władać rakietą. Czując, że jej turniej traci na atrakcyjności, pani Stevenson namówiła męża, żeby dorzucił do łupów, które miał zgarnąć zwycięzca, skrzynkę troskliwie przechowywanej w piwniczce whisky Famous Grouse. Na tę wieść w szranki stanęło jeszcze ośmiu plantatorów, lecz siedmiu z nich było na tyle posuniętych w latach lub niedoświadczonych w grze, że ich udział nie mógł wywrzeć żadnego wpływu na ostateczne wyniki. Kannan ze zdumieniem spostrzegł, że bez większego trudu znalazł się w ostatniej ósemce. Pierwszy raz wyszedł na kort zaledwie rok wcześniej, lecz pod kierunkiem swego bezpośredniego zwierzchnika, zapalonego gracza, szybko osiągnął zupełnie przyzwoity poziom. Nauczył się dobrze serwować, nieźle radził sobie z kryciem, a nieistniejący bekhend zastąpił świetnym forhendem, przy którym piłka złośliwie uciekała jego przeciwnikowi. Przed ćwierćfinałami wygrał z dwoma plantatorami po pięćdziesiątce, którym nie wystarczyło ani energii, ani umiejętności, aby go powstrzymać. Trzeci przeciwnik — 479 — w ogóle nie pojawił się na korcie, więc Kannan zwyciężył walkowerem. Wiedział, że dzisiaj sytuacja będzie wyglądać zupełnie inaczej. Po drugiej stronie kortu miał stanąć nie przypadkowo zwerbowany amator, lecz solidny gracz. Kannan nigdy nie widział w akcji Hemminga, właściciela plantacji z położonej daleko na północy części okręgu Periyar, ale Freddie szybko udzielił mu kilku informacji. — Wygląda i gra jak Wielki Bill Tilden! — wrzeszczał Kan-nanowi do ucha, kiedy gnali na motocyklu do klubu. - Ten sam wysoki serw i mocne uderzenie! Wielki Bill Tilden, amerykański tenisista, był idolem Fred-diego, natomiast Kannan wolał Freda Perry'ego, Anglika. Oczywiście obaj młodzi ludzie nie mogli się równać ze swoimi ulubionymi graczami, starali się jednak naśladować wszystkie ich gesty — sposób, w jaki trzymali rakiety, ściskali dłonie, zajmowali pozycję na korcie po serwie lub odbiciu piłki. Gdyby entuzjazm i uwielbienie mogły poprawić jakość występów na korcie, Hamilton i Dorai już dawno zostaliby mistrzami, ale ponieważ było to niemożliwe, nadal byli tylko pełnymi zapału amatorami. Kannan był odrobinę lepszy od przyjaciela, tylko dlatego jednak, że Freddie miewał poważne problemy z koordynacją ruchów. - Możesz wygrać te zawody, stary - powiedział Freddie, kiedy szli w stronę kortu. Przez siatkowe ogrodzenie widzieli wymianę uderzeń w pierwszych dwóch meczach. Robert Cameron grał przeciwko Stuartowi Webbowi, a Alec Cameron przeciwko Grahamowi Courtowi. Słońce przyjemnie grzało im plecy, pola herbaty żółciły się i zieleniły dookoła klubowych kortów. - Chyba oszalałeś - odparł Kannan. - Zapomniałeś o strasznych Cameronach i Hemmingu, czy co? - Pokonasz ich. Każdy z nich mógłby być twoim dziadkiem. — 480 — - Ale mimo to każdy z nich może wytrzeć mną kort! - Nie przejmuj się, jeżeli wszystko inne zawiedzie, w krytycznej chwili zacznę rzucać w nich kamykami - obiecał Freddie, pogwizdując beztrosko. Kannan obrzucił przyjaciela oburzonym spojrzeniem. Mdliło go ze zdenerwowania, wszystkie mięśnie miał boleśnie napięte. Obserwował, jak bracia Cameron zajmują pozycję do serwu. Ich niespieszne, płynne ruchy stanowiły nieświadome odbicie arogancji graczy, którzy doskonale wiedzą, że panują na korcie. Oddali po kilka próbnych serwów, mierząc w siatkę. Ich rakiety zakreślały w powietrzu łagodne łuki, których wykonanie Kannan wielokrotnie ćwiczył, lecz rzadko był w stanie powtórzyć z pozytywnym skutkiem. Po paru chwilach obaj Camero-nowie wpadli w piękny, niepowtarzalny rytm, gładko podając piłki przeciwnikom po drugiej stronie siatki. - Nie ulega wątpliwości, kto wygra. Cameronowie. - Tak jest. - Dzień dobry - usłyszeli za plecami. - Jestem George Hemming. Kannan odwrócił się szybko. Jego przeciwnik był wysokim mężczyzną po czterdziestce, mocno zbudowanym i umięśnionym. - Zobaczymy się później — powiedział Hemming po wymianie obowiązkowych uprzejmości. — Życzę udanego meczu. Mówił z akcentem, którego Kannan nie potrafił zidentyfikować. Kiedy Hemming odszedł, Freddie spojrzał na niego porozumiewawczo. - Zupełnie jak Bill Tilden — mruknął. — Wysoki jak Bill, no i te ramiona... - Daj spokój, Freddie, nie denerwuj mnie. - Przepraszam, staruszku. - Freddie się uśmiechnął. Zamilkli, ponieważ Alec Cameron szykował się już do pierwszego serwu tego dnia. — 481 — Kannan nie wiedział, gdzie Cameron nauczył się grać w tenisa (oczywiście mógłby się tego bez trudu dowiedzieć od Fred-diego, który wydawał się wiedzieć wszystko o wszystkich), ale jedno było absolutnie jasne - gdy on serwował lub przejmował piłkę, na korcie zaczynały dziać się rzeczy bardzo ciekawe, wręcz niepowtarzalne. Odwrócony bokiem do siatki Cameron szybko zerkał na przeciwnika i zabierał się do roboty. Pochylał się nad piłką z ogromną uwagą, nawet szacunkiem, potem zaś nieruchomiał jak morze po burzy. Cały świat zamierał w bezruchu razem z nim - czerwone korty poznaczone białymi liniami, podświetlone słońcem pola herbaty, wysokie srebrzyste dęby, otaczające sportowy teren klubu, kwietniki, chłopcy do podawania piłek, sędzia, sześciu widzów i przeciwnik. Mimo to dwie czy trzy sekundy, podczas których Alec Cameron pochylał się nad piłką, bynajmniej nie były statyczne, wręcz odwrotnie - pełne dynamizmu, ukrytej siły i wdzięku. Wszystkie jego niezwykłe, zróżnicowane talenty i umiejętności współgrały ze sobą w tej wyjątkowej chwili. Jeszcze kilka sekund i Cameron wygiął się w łuk do tyłu, podobny do nabierającej mocy i szybkości fali, i wyrzucił ciało do przodu, amortyzując nogami gwałtowne wygięcie w kierunku łagodnie opadającej piłki. Moment kontaktu rakiety z piłką był nieprawdopodobnie gwałtowny, zakończony skręconym, smeczującym ruchem, który posłał piłkę ku siatce z ogromną prędkością. Przeciwnik Camerona zrobił pół kroku do przodu, ale było już za późno, bo piłka jak strzała pędziła w dół. Wydawało się, że na ułamek sekundy zawisła w powietrzu i uderzyła w kort. Piętnaście do zera. W krótkim czasie Cameron zdobył kolejne punkty i wszystko wskazywało na to, że znowu przełamie serw przeciwnika. Do tej pory zrobił to już trzykrotnie. Nieszczęsny Court, pozornie prawie pokonany, wybrał tę chwilę, aby poderwać się do walki. Zdecydowanym krokiem podszedł do linii serwisu i wykonał serw nie do odbicia. Jeden break point uratowany. Court — 482 — znowu wyśmienicie zaserwował i Cameron z najwyższym trudem odbił piłkę, lecz Court zbił krótkie podanie tuż przy siatce. Dwa break pointy uratowane. Sytuacja trochę się zmieniła. I właśnie wtedy Cameron dokonał cudu. Wielcy sportowcy, podobnie jak genialni pisarze, muzycy, malarze i rzeźbiarze, mają moc tworzenia arcydzieł, doskonale wykonanych zagrań, podań czy ruchów, które zapierają dech w piersiach widzów oraz przeciwników i pozostają w pamięci jednych i drugich na bardzo długo. Następne podanie Courta było bardzo dobre, ale Cameron był na nie przygotowany. Skoczył do piłki, gdy ta odbiła się od nawierzchni szerokim łukiem, i mocnym uderzeniem posłał ją daleko w głąb połowy przeciwnika. Court nie poddał się, chociaż szanse miał niewielkie, i mobilizując całą siłę oraz wszystkie umiejętności, uderzył forhendem tak mocno i celnie, że piłka przeleciała nad kortem i miała wylądować dokładnie na linii. Najbardziej niewiarygodne było jednak to, że Cameron już tam był. W tym momencie rozpoczęło się widowisko, które wszyscy obecni zapamiętali na całe lata. Prawie padając na ziemię, Cameron odesłał Courtowi jego potężne podanie, błyskawicznie się pozbierał, zajął pozycję, a kiedy piłka wróciła, zawisł nad nią jak potężne bóstwo i uderzył ją bekhendem wielkiej urody i siły. Piłka poleciała w odległy róg kortu. Wyczerpany, lecz nadal waleczny Court dosięgną! ją, jednak widać było, że kosztowało go to mnóstwo wysiłku. Po raz pierwszy tego dnia Cameron zbliżył się do siatki i zbił miękko szybującą piłkę. Cztery do zera. Widzowie bili brawo jak szaleni, sędzia wstrzymywał się od okazania entuzjazmu, ale nie ulegało wątpliwości, że on także jest pod ogromnym wrażeniem umiejętności Camerona. Marne korty, stare rakiety Slazenger, zgrane piłki (w czasie wojny nie można było kupić nowych), niechlujnie ubrane łobuziaki, występujące w roli chłopców do podawania piłek, wszystko to, przynajmniej na chwilę, stanęło w blasku wielkiej, pięknej gry. — 483 — Court również oklaskiwał zagranie Camerona. Po tym doskonałym punkcie wola walki całkowicie go opuściła i oddał pierwszy set Cameronowi z wynikiem sześć do zera. Kannan i Freddie, oszołomieni tym, co działo się na korcie, dopiero po dłuższej chwili odzyskali głos. - Dobry Boże, to było niesamowite, niewiarygodnie błyskotliwe — wykrztusił Freddie z podziwem. — Zagranie godne Budge'a! Nawet Borotra nie zrobiłby tego lepiej... - Wracam do domu. - Kannan westchnął. — Najlepiej zrobię, oddając mecz walkowerem. Po co mam się wstydzić... - Nie gadaj bzdur, stary. Kto wie, może zmusisz Hemmin-ga, żeby nieźle pobiegał. Hemming to nie Cameron, a jeżeli dotrzesz do finału, to będzie to wielkie osiągnięcie. Może Alec C. w dzień finałowej rozgrywki rozchoruje się na grypę albo na malarię... - Przestańmy udawać, Freddie. Pójdę do Hemminga, uścisnę mu dłoń i honorowo opuszczę pole bitwy. - Nie tak znowu honorowo, staruszku. Myślisz, że Joe też by uciekł, na miłość boską? - Nie, na pewno nie, ale czasami trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - choćbym stanął na głowie, i tak nie wygram. - Daj spokój, Cannon, musisz to zrobić, i tyle. Jeżeli nie masz innej motywacji, pomyśl o Helen. Ach, tak, o Helen... Oczywiście... Jeżeli bardzo chce przegrać mecz, to rzeczywiście powinien myśleć o Helen... A może jednak Freddie ma rację? Niewykluczone, że myśl o Hele wprawi Kannana w tak potężną wściekłość, że przeniesie si w inny wymiar umiejętności tenisowych, kto wie... Kanna starał się ze wszystkich sił, ale okazało się, że to nie wystarcza. Helen z każdym dniem stawała się coraz bardziej nieszczęśliwa. Kłócili się prawie codziennie i nawet zwyczajne uprzejme zachowanie wobec siebie zaczęło im sprawiać poważne trudności. Helen obwiniała Kannana o wszystko, co nie udało jej się w Pulimed, i uparcie nalegała, żeby zabrał ją do Madrasu. — 484 W końcu, chociaż serce pękało mu na myśl o tym, ile zainwestował w małżeństwo, które zaczęło się rozpadać praktycznie zaraz po jego zawarciu, Kannan obiecał żonie, że pojadą do Madrasu na Boże Narodzenie. Helen uspokoiła się i złagodniała, lecz stan ten potrwał zaledwie kilka dni. Kannan, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi, starał się nie tracić nadziei, że z czasem żona odzyska pogodę ducha i zapomni o wydarzeniach, które pogrążyły ją w zgorzknieniu i frustracji. Nic innego nie mógł już zrobić, jego zapas pomysłów zwyczajnie się wyczerpał. Teraz przyszło mu jednak do głowy, że odnosząc zwycięstwo na korcie nad Anglikiem, mógłby przynajmniej częściowo odzyskać uznanie Helen. Tyle tylko, że jego szanse na to zwycięstwo były wyjątkowo nikłe... - Nie mam szans, Freddie — mruknął z rozczarowaniem. - Niewłaściwie podchodzisz do sprawy, stary, zupełnie niewłaściwie. Musimy zaraz coś z tym zrobić. Czy brandy z wodą nie postawiłaby cię na nogi? - Wręcz odwrotnie, najprawdopodobniej zasnąłbym na korcie. Popatrz, jakie cięgi dostaje biedny Court... Na Courta posypał się właśnie grad niemożliwych do odbicia podań i wkrótce drugi set zakończył się wynikiem sześć do jednego. Nadeszła kolej Kannana, który ze ściśniętym ze strachu sercem zajął miejsce naprzeciwko Hemminga. Kiedy rzucali monetą, twarz wysokiego plantatora nie zdradzała żadnych uczuć. Hemming wygrał, więc do niego należał pierwszy serw. - Życzę szczęścia — powiedział do Kannana. Stanęli w przeciwległych rogach kortu i przystąpili do rozgrzewki. Czyste, mocne uderzenia Hemminga, sposób, w jaki się poruszał, spokojne, celne serwy — wszystko to nie pozostawiało cienia wątpliwości, że Anglik jest o wiele lepszym graczem. Jedynymi atutami Kannana były młodość, szybkość i determinacja, ale to niestety nie mogło wystarczyć. Hemming bez trudu utrzymał się przy serwie i zanim Kannan zo- — 485 — rientował się, co się dzieje, pierwszy set zakończył się wynikiem sześć do czterech. — Świetnie, świetnie — cieszył się Freddie. - Naprawdę nie jest źle! Możesz z nim wygrać! Następny set będzie należał do ciebie, wierz mi! Facet szybko się zmęczy! — Freddie, spokojnie, daj mi złapać oddech... Kannan był tak zmęczony ściganiem wszystkich doskonale zagranych piłek przeciwnika, że ledwo dyszał. Stopniowo jego serce odzyskało normalny rytm. Kannan otarł pot z czoła i wypił szklankę lemoniady, którą przyniósł mu Freddie. Poszukał wzrokiem Hemminga, który z uśmiechem rozmawiał ze znajomym. — Musisz przełamać jego serw, przynajmniej raz — nalegał Freddie. - Nie wolno ci myśleć, że Hemming jest niepokonany, Cannon. To starszy człowiek, trochę się już zmęczył, więc właśnie teraz powinieneś ruszyć do ataku, osaczyć go i pokonać. Skoncentruj się, przejmuj wszystkie podania, śmiało! Zaklęcia Freddiego odniosły pozytywny skutek. Kannan z zapałem walczył o każdy punkt i powoli szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na jego stronę. Nie był nawet w połowie tak dobry jak Hemming, ale nadrabiał braki niezłomną wolą zwycięstwa i zdecydowaniem i nieustępliwie odbijał wszystkie podania. Wreszcie, przy ostrym serwie Hemminga, Kannanowi udało się przyjąć piłkę i odbić ją krótkim, ciętym bekhendem, jedynym uderzeniem, którego mógł być pew-nien. Hemming odbił, Kannan odebrał i wtedy Hemming spróbował dalekiego lobu, licząc na to, że przyczajony na środku kortu przeciwnik nie dobiegnie do piłki. Nadeszła wielka chwila Kannana. Poderwał się w tym samym ułamku sekundy, gdy odgadł zamysł Hemminga. Zmęczone nogi doniosły go do piłki, wybił się wysoko w górę i w ostatniej chwili dosięgnął piłki. Uderzył, piłka świsnęła obok zaskoczonego Hemminga i nagle wynik setu stanął pod znakiem zapytania. — 486 — Zbiwszy Hemminga z tropu swoją śmiałością, Kannan wygrał set. Niestety, nie był jednak w stanie długo utrzymać takiego poziomu gry, a w tenisie obowiązuje dokładnie ta sama zasada, co w życiu - kiedy zapędzisz przeciwnika w kozi róg, musisz jak najszybciej zadać mu ostateczny cios, bo jeżeli dasz mu szansę, odzyska siły. Tak właśnie stało się w trzecim secie. Korzystając ze swego doświadczenia, niepodważalnych umiejętności oraz inteligencji, Hemming zniwelował przewagę młodszego, lecz mniej sprawnego rywala. Mocne uderzenia odbijał z nie mniejszą siłą, przezwyciężał smecze i ścinał, sprytnie wykorzystując słabe strony brutalnej arogancji i energii młodości. Znajdował właściwe kąty uderzenia, wystawiał na próbę cierpliwość Kannana i zachowywał spokój, gdy ten rzucał się do siatki lub próbował wrócić do poziomu gry, jaki zaprezentował w drugim secie. Po stracie czterech kolejnych gemów Kannan spróbował ambitnego odbicia i ujrzał, jak piłka szybuje daleko poza linię boczną kortu. Nagle z całą mocą uświadomił sobie, co stara się zrobić, i ogarnęło go uczucie wielkiego osamotnienia. Podjął oto próbę pokonania białej rasy, z dala od rodziny, przyjaciół i domu, odrzucony przez zgorzkniałą żonę, upośledzony przez kolor skóry i brak odpowiednich umiejętności... Przypomniał sobie ulubioną historię z dzieciństwa — czy nie byłoby wspaniale, gdyby się okazało, że jest nierozpoznanym przez nikogo bogiem, jak mały Kryszna, który pasł czyjeś stado, dopóki w obliczu zagrożenia nie otworzył ust i nie ukazał mieszczących się w jego wnętrzu światów, planet, wszechświatów i samego życia? Czy nie byłoby wspaniale, gdyby niespodziewanie stał się wcieleniem wielkich tenisistów, Lacoste'a, Borotry, Budge'a i Perry'ego, i jak burza poszedł do praktycznie niemożliwego zwycięstwa? Na nieszczęście w tej samej chwili popełnił podwójny błąd. Zdekoncentrowany i w głębi duszy już przekonany o swojej porażce, czternaście minut później przegrał ostatniego seta sześć do dwóch. — 487 — — Dobrze grałeś — powiedział Hemming, ściskając mu dłoń. — Ten smecz w drugim secie był po prostu perfekcyjny. Szczera pochwała nie podniosła jednak Kannana na duchu. W ponurym nastroju przyjął zaproszenie Freddiego na piwo i obaj poszli do baru. — Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, i prawie go pokonałeś — oświadczył Freddie z nieco wymuszonym entuzjazmem. — Hemming wygrał i tylko to się liczy. Wszystkie te bzdury o tym, że w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, kto wygrał, a kto przegrał, to czysta blaga, i tyle. — Ależ nie, stary, przesadzasz! Sam nigdy w życiu nie wygrałem gema! — Tak, ale w twoim przypadku to co innego - mruknął Kannan. —Już sobie wyobrażam minę pani Stevenson, gdy pozna dzisiejsze wyniki. Dam głowę, że powie: „Od Hindusa nie można przecież za dużo wymagać...". To wszystko jest strasznie przygnębiające... — To tylko mecz tenisowy, Cannon, na miłość boską! Nie zjadłbyś duszonego zająca, stary? — Jasne. Może ta cholerna rakieta wreszcie się na coś przyda. — Nie, twoja jest za dobra, ale mam jakąś starą i odpowiednio zniszczoną... — W porządku, ty prowadzisz, ja poluję. Mam ochotę rozwalić parę głów. Dokończyli drinki, podpisali rachunki i wyszli na podjazd, gdzie Freddie zaparkował motocykl. Freddie wyjął z torby przy siodełku rakietę z potrzaskaną ramą i smętnie zwisającą siatką i wręczył ją Kannanowi, który wykonał nią kilka uderzeń na próbę. Polowanie na zające za pomocą rakiety tenisowej cieszyło się wielką popularnością wśród młodych plantatorów. „Myśliwi" wyruszali na łowy o zmierzchu. Ryk silnika motycykla — 488 — i mocne światło reflektorów wprawiało nieszczęsne zwierzęta w takie przerażenie, że zamierały bez ruchu, często na środku drogi, czekając, aż potężne uderzenie rakietą pozbawi je życia. Zaraz po opuszczeniu klubu Freddie i Kannan wystraszyli młodziutką sówkę, która poderwała się z krzewu herbaty i długo leciała tuż nad nimi, podobna do brudnobiałej szmatki, zanim wreszcie wyrwała się z magnetycznego kręgu blasku, bijącego z przedniego reflektora. Trzy zające nie miały az tyle szczęścia. Pierwszy skoczył prosto w światło, tuż za Skokiem Dhobiego, i stara rakieta zmiotła go na bok z miażdżącą siłą, w ułamku sekundy gasząc jego lśniące życiem oczy. Kannan źle przyłożył się do następnego uderzenia i złamał drugiemu szarakowi nogę. Zwierzę zdążyło uskoczyć z drogi, ale szybko je znaleźli i dobili. Trzeci zając z nieznanego powodu wyskoczył wysoko w powietrze, lecz Kannan grzmotnął go idealnym for-hendem. Siła uderzenia wprawiła w drganie mięśnie jego ramienia. Ponieważ znajdowali się w odległości kilometra od bungalowu Freddiego, doszli do wniosku, że trzy zające zupełnie wystarczą im na kolację. — Napijemy się teraz, a w tym czasie mój lokaj obedrze zające ze skóry i przygotuje je - powiedział Freddie. Mniej więcej trzy godziny później bardzo pijany Kannon niepewnie ruszył w drogę powrotną do domu. Kiedy zwalniał, aby skręcić na drogę prowadzącą do swojego bungalowu, tuż przed motocyklem wyskoczył olbrzymi zając. Zatrzymał się i spokojnie spojrzał na Kannana czerwono połyskującymi w świetle oczami. Na krótką chwilę serce Kannana zamarło z przerażenia. Czyżby wśród tych niesamowitych wzgórz spotkał ducha, wcielenie wszystkich innych zajęcy, widmo, które się pojawiło, aby pomścić na zabójcy śmierć współbraci? Kannan krzyknął głośno i zamachał rękami. Przez parę sekund wielki zając nie reagował, a potem zaczął niespiesznymi skokami zbliżać się do człowieka. Kannana ogarnęła taka panika, że — 489 — o mały włos nie spadł z motocykla. Zając zbliżył się jeszcze bardziej, lecz wreszcie odwrócił się i zniknął wśród krzaków herbaty. 88 Lily nie miała czasu na roztrząsanie swoich nieudanych wakacji i trudności, jakie mogły uniemożliwić pogodzenie się męża i syna. Parę dni po jej powrocie zdrowie znowu zawiodło Daniela. Przeszedł drugi wylew, który unieruchomił go na dobre. Daniel nie podnosił się teraz z łóżka, co położyło kres kontaktom, jakie jeszcze utrzymywał z niektórymi mieszkańcami Do-raipuram. Chory pragnął widzieć przy sobie tylko dwoje ludzi — pełnego poświęcenia i przywiązania Ramdossa oraz Lily, chociaż nawet ich czasami nie poznawał. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, Lily przeżyła prawdziwy szok, ale szybko zdała sobie sprawę, że mąż nie chciał sprawić jej przykrości. Daniel walczył ze słabnącym umysłem i żona nie mogła mieć mu za złe, że przegrywa tę bitwę. Poza Lily i Ramdossem do pokoju chorego miał prawo wstępu tylko młody Daniel. Senior rodu Dorai wydawał się nie wiedzieć, kim jest chłopiec, więc niepocieszony chłopiec spędzał większość czasu w laboratorium, gdzie wcześniej prawie codziennie spotykał się z dziadkiem, próbując przeprowadzać pierwsze samodzielne eksperymenty. Ramdoss położył kres tym próbom, gdy pewnego dnia nastąpiła nieprzewidziana reakcja chemiczna, przez którą wszystkie sąsiednie pokoje wypełnił odór gnijącego mięsa. W ostatnim miesiącu życia Daniel skurczył się do wymiarów pokoju, w którym leżał. Ramdoss kazał ustawić pod jedną ze ścian w pełni wyposażony stół do przeprowadzania eksperymentów, nie miał jednak wielkiej nadziei, aby Daniel kiedykolwiek z niego skorzystał. Poza tym w pomieszczeniu było nie- — 490 — wiele sprzętów - półka z tekstami o medycynie siddha i religii, dwa drewniane krzesła, stolik na lekarstwa. Na ścianie nad łóżkiem wisiało zdjęcie Charity, spowite girlandą wiórków drzewa sandałowego, oraz fotografia Daniela i Lily z dziećmi, zrobiona parę dni po narodzinach Kannana. Innych dekoracji nie było. Daniel leżał nieruchomy i milczący, dzień po dniu. Co jakiś czas zagłębiał się w jednym z odziedziczonych po doktorze Pil-lai tekstów siddha i potem wygłaszał długie i pełne uczucia mowy na ten temat, chociaż Lily i Ramdoss nie mieli pojęcia, czy jego twierdzenia mają jakieś naukowe podstawy, czy są owocem bezradnego błądzenia zagubionego umysłu. Poza Lily i Ramdossem Daniel stale przebywał w towarzystwie Charity, Salomona, Aarona, doktora Pillai i ojca Ashwor-tha. Lily i Ramdoss nie byli już nawet zaskoczeni, gdy zastawali chorego pogrążonego w rozmowie ze zmarłymi. Daniel z całą powagą przedstawiał wtedy żonę lub szwagra i czasami zapraszał ich nawet do udziału w pogawędce. Było to zawsze trochę niepokojące, zwłaszcza kiedy mieli odpowiedzieć na jakieś skomplikowane pytanie natury metafizycznej lub medycznej, które za pośrednictwem Daniela stawiała im nieżyjąca osoba. W takich chwilach z oczu doktora Dorai patrzyło na nich łagodne szaleństwo, lecz przy innych okazjach Daniel bywał całkowicie przytomny. Zdarzało się, że całymi godzinami wspominał z żoną szczęśliwe chwile i wypytywał o Kannana (nie pamiętał, że syn się ożenił) oraz o swojego imiennika, syna Shanti. Bywało jednak także, że Daniel wpadał w niepohamowany gniew i skarżył się na niewdzięczny świat. Czasami wzywał Ramdossa i dyktował mu list do osoby, która go obraziła, żyjącej lub zmarłej. Droga Priscillo — zwracał się na przykład do kuzynki, która umarła pięć lat wcześniej. — Otrzymałem właśnie — 491 — twój list, wysłany 5 kwietnia 1938 roku, który nie jest niczym innym, jak tylko stekiem kłamstw i oszustw. Poza tym zawiera mnóstwo złośliwych insynuacji i sugestii, przeplatanych licznymi półprawdami... Ramdoss cierpliwie zapisywał całe strony oskarżeń i wyrzutów. Potem oddawał je do przepisania na maszynie, ponieważ od czasu do czasu Daniel żądał, aby przedstawiano mu je do podpisania. Najczęściej jednak zaraz po podyktowaniu listu zapominał o nim i wdawał się w walkę z jakimś innym demonem. W miarę jak dni stawały się coraz bardziej upalne, stan chorego pogarszał się, a odleżyny stawały się głębsze i rozle-glejsze. Daniel tracił siły, jego wzrok i słuch słabły. Wzywani przez Ramdossa i Lily specjaliści przepisywali tylko nowe leki. Najuczciwszy z nich powtórzył diagnozę rodzinnego lekarza: po dwóch udarach, w wieku Daniela, każdy przeżyty dzień trzeba uważać za prawdziwy cud. Pewnego dnia Daniel wystąpił z niezwykłą prośbą. Od początku choroby ani razu nie okazał chęci opuszczenia pokoju, lecz teraz poprosił Ramdossa, aby wieczorem zabrał go na przejażdżkę samochodem. Stary chevrolet został pośpiesznie odprowadzony do warsztatu, gdzie go starannie wypolerowano i wywoskowano. Ramdoss nie wiedział, dokąd Daniel zamierza się wybrać, był to jednak pierwszy objaw zainteresowania światem ze strony chorego i nie można było go zlekceważyć. Daniela zaniesiono do samochodu i wygodnie usadzono na przednim siedzeniu dopiero tuż przed zachodem słońca, lecz i tak było jeszcze gorąco. Ramdoss usiadł za kierownicą. Z tyłu zmieściło się dwoje starszych kuzynów chorego i jego ukochany wnuk Daniel, a także trzy strzelby. Ramdoss jechał powoli, a Daniel, niezwykle ożywiony i przytomny, wydawał mu krótkie, przytomne polecenia. Mniej więcej po godzinie zatrzymali się pośrodku gęsto skupionej grupy — 492 — kazuaryn na wzniesieniu, z którego roztaczał się piękny widok na Chevathar. W zapadającym zmroku zaczęły pojawiać się latające lisy, powolne i odrobinę niezgrabne. Kilka strzałów i dwa lisy spadły na ziemię. Kolejna fala, więcej strzałów... Oczy obserwującego wszystko Daniela wypełnił blask radosnej przeszłości. Widział, jak jego ojciec opiera ramię o brzeg wozu i oddaje celne strzały w niebo, a służący biegną, aby pozbierać porośnięte gęstym czarnym futrem ciała ustrzelonych zwierząt. Było to jedno z najwyraźniejszych, najjaśniejszych wspomnień o ojcu, jakie Daniel zachował. Długo do niego nie wracał, lecz teraz przywołał je z pamięci, czując, jak powoli ogarnia go wielki spokój. Myślał o matce i wspominał dzień jej śmierci oraz sen, który nawiedzał go po jej odejściu: drobna, nieugięta, ubrana w białe sari Charity przemierzała ciemną, przerażającą dolinę... - Chciałbym wrócić już do domu, Ramu — odezwał się cicho. Szwagier zmierzył go bacznym spojrzeniem i bez trudu odczytał wyraz zmęczonych oczu Daniela. Poczuł smutek i żal. W drodze powrotnej Daniel poprosił go, aby zatrzymał się w jednym z mangowych gajów, założonych przez Salomona. Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, drzewa ledwo majaczyły w mroku, tu i ówdzie rozjaśnione jasnymi plamami kilku spóźnionych owoców. Na prośbę Daniela Ramdoss podszedł do najbliższego drzewa, krusząc stopami suche liście, zerwał mango i przyniósł je do samochodu. Siedzący z tyłu krewni zaczynali się już niecierpliwić, lecz Ramdoss uciszył ich krótkim gestem. Daniel przez chwilę obracał owoc w dłoni. — Kiedy mój syn był jeszcze zupełnie malutki, amma często przyprowadzała go tutaj - odezwał się w końcu, chyba do siebie. — Pamiętam, że śpiewała mu najróżniejsze kołysanki, ale jego ulubioną wymyśliła sama... I Daniel zanucił zachrypniętym szeptem: — 493 — Saapudu kannu saapudu Neela mangavai saapudu Onaku enna kavalai... — Chciał, żeby ciągle mu to śpiewała. — Daniel roześmiał się cicho, a potem skinął głową, polecając Ramdossowi, aby jechał dalej. Kiedy wrócili do domu i zanieśli Daniela do łóżka, stary człowiek nadal ściskał mango w ręce. — Błękitne mango, Ramu, chluba i radość naszej rodziny od najdawniejszych czasów... —powiedział, gdy Ramdoss odwrócił się ku drzwiom. — Pamiętam, jak appa schodził nad rzekę w czasie zbiorów i napełniał pierwszy kosz owocami, błękitnymi jak niebo, tu i ówdzie poprzecinanymi smugami słonecznego złota. W tamtych dniach koryto rzeki było pełne wody... Na dnie można było dostrzec mango, które wpadły do rzeki i lśniły tam tajemniczo, niczym jaja jakiegoś rzadkiego morskiego stworzenia... Daniel powoli obrócił owoc w palcach i pogładził skórkę. — Błękitne mango zasługuje na nasze przywiązanie, Ramu. Kiedy mieszkałem w Nagercoil, w domu dziadka, większość wolnego czasu spędzałem na werandzie, patrząc na drzewo chevathar neelam. Posadziła je tam moja matka. Wyrosło duże i dumne, jak serce całego ogrodu, ale przez cały czas mojego pobytu w Nagercoil ani razu nie wydało owoców, wiesz? Tymczasem tutaj drzewa mango rodzą mnóstwo owoców, szczodrze i chętnie. Cieszę się, że umieram w Chevatharze... — Anna, chciałbym zawiadomić Kannana... Daniel długo milczał. — Tak, myślę, że wkrótce powinien przyjechać do domu -odrzekł wreszcie. - Powiem ci, kiedy... Podniósł mango do oczu, odwracając je ku światłu raz w tę, raz w drugą stronę. Potem głowa opadła mu na poduszki i zamknął oczy. Ramdoss pomyślał, że przyjaciel zasnął, i znów się — 494 — odwrócił, aby odejść. Był już przy drzwiach, kiedy nagle dobiegł go cichy szept: - Robak w mango... Tylko tyle, nic więcej. Ramdoss ostrożnie wyjął owoc z rozluźnionych palców Daniela, przyjrzał mu się, położył na stoliku przy łóżku, przykrył wychudzone ciało prześcieradłem i zgasił światło. W progu obejrzał się i ostatni raz spojrzał na Daniela. Nie był w stanie zapanować nad uczuciem, że jakaś epoka bezpowrotnie minęła. Ogarnął go lęk. Był bardzo zmęczony, lecz mimo to kazał służącemu, który miał czuwać nad chorym w nocy, aby go obudził, gdyby działo się coś niepokojącego, i wreszcie poszedł do swojego pokoju. Nad ranem Ramdoss przewracał się na łóżku, nękany nieprzyjemnym snem, gdy ktoś delikatnie potrząsnął jego ramieniem. - Lily amma cię wzywa, aiyah... — wyszeptał służący. Ramdoss natychmiast oprzytomniał, owinął się w lunhgi i pobiegł do Daniela. W szarym świetle świtu zobaczył smutną twarz Lily i od razu wszystko zrozumiał. - Weź samochód i jedź po lekarza - polecił służącemu, który wszedł za nim do pokoju. — Pośpiesz się. 89 Ból zaatakował niespodziewanie i tak gwałtownie, że w ciągu sekundy wygnał wszelkie inne doznania z ciała chorego. Daniel nie wiedział nawet, czy jeszcze oddycha i czy krzyczy z bólu. Potrafił myśleć jedynie o tym, że nie jest w stanie znieść tego, co odczuwa. I wtedy, równie szybko i niespodziewanie jak się pojawił, ból zniknął, pozostawiając po sobie tylko uczucie wielkiego dyskomfortu. Daniel nie mógł mówić, z trudem łapał powietrze, jego wzrok zasnuła gęsta mgła, lecz nie bał się... Wiadomość o pogorszeniu się stanu Daniela błyskawicznie — 495 — rozeszła się po całej kolonii. W ciągu niecałej godziny dom wypełnił się ludźmi. Lekarz wyganiał ciekawskich z pokoju chorego, ale oni wracali. - Wynoście się stąd, wynoście się, wszyscy! - krzyknął wreszcie, tracąc cierpliwość. — Ten człowiek walczy o życie, potrzeba mu powietrza, spokoju i ciszy! - Doktor odwrócił się do Ramdossa. — Postaraj się wyprowadzić ich i nie wpuszczać do tego pokoju! Ten biedak jest zbyt słaby, aby można było go przenieść, inaczej bez wahania zabrałbym go do szpitala! Pokój został natychmiast opróżniony, lecz krewni Daniela nie odeszli daleko. Gorące, duszne korytarze wypełniły się czekającymi. Na ich twarzach malował się smutek, znudzenie, niepokój i tępa obojętność, charakterystyczna dla ludzi, którzy sztukę cierpliwego czekania opanowali do perfekcji. Przez cały ranek do Domu Błękitnych Mango napływały tłumy, opanowane smutkiem z powodu bliskiego odejścia człowieka, który od dawna był dominującą osobowością w ich świecie. W pokoju Daniela znowu zebrało się za dużo ludzi, lecz Ramdossowi i lekarzowi udało się przynajmniej pozbyć wszystkich poza bliską rodziną i księdzem. Dwóch potężnie zbudowanych siostrzeńców chorego stanęło w progu i uprzejmie, lecz zdecydowanie odmawiało wstępu innym chętnym. Umysł Daniela nadal spowijała biała mgła, lecz uczucie niewygody zmalało. Spróbował zastosować technikę oddychania zalecaną przez mistrzów siddha i stopniowo odzyskiwał przytomność umysłu. Wyczuwał obecność ludzi, ale nie umiał rozpoznać poszczególnych twarzy. Widział tylko zamazane obrazy, chociaż zdolność myślenia wróciła mu całkowicie. Miał wrażenie, że dostrzega Lily tam, gdzie spodziewał się ją widzieć, klęczącą przy łóżku i pogrążoną w modlitwie, z zamkniętymi oczami; Ramu, po którego policzkach płynęły łzy; swoje siostry Rachel i Miriam, zwłaszcza Miriam, która tak często zażarcie się z nim kłóciła; Aarona, pięknego jak młody bóg; Thi- — 496 — rumoolara, doktora Pillai, ojca Ashwortha... Tylko dlaczego wszyscy są tacy smutni? Daniel odzyskał teraz zupełny spokój, ból pulsował gdzieś w oddali, coraz słabiej i słabiej... Był gotów ruszyć w drogę, więcej, szczerze tego pragnął... Poczuł mrowienie na skórze, potem usłyszał cichy głos, nie mógł jednak zrozumieć wypowiadanych słów. Usiłował otworzyć oczy, ale powieki odmówiły mu posłuszeństwa. Lepiej skoncentrować się na oddychaniu, pomyślał. Jeżeli uda mi się opanować rytm oddechu, cała reszta przyjdzie sama... Panującą w pokoju ciszę przerwał głośny szloch. Miriam, która do tej pory wydawała się pogrążona w transie, podniosła głowę. Po jej twarzy i szyi spływały krople potu, oczy lśniły gorączkowo. — Anna, anna, widzisz go teraz?! — krzyknęła przeraźliwie. — Widzisz naszego Pana i Zbawiciela, który czeka na ciebie?! Ożywieni i zaciekawieni jej wybuchem krewni przysunęli się do łóżka. — Wyjdźcie stąd, natychmiast! — Ramdoss i lekarz zaczęli odpychać ludzi w stronę drzwi. Wnuk chorego, mały Daniel, na czworakach przedostał się do dziadka między nogami dorosłych, trzymając w ręku pustą probówkę. Podniósł się, podetknął naczynie pod nozdrza umierającego i przytrzymał tam na parę sekund. Znajdujące się wewnątrz śladowe ilości pierwiastków zareagowały na oddech Daniela i szkło pokryło się mgiełką. Chłopiec szybko zatkał probówkę, opadł na czworaki i wrócił na poprzednie miejsce. — Anna, widzisz Pana?! — wrzeszczała Miriam. Ramdoss nadal wypychał zgromadzonych za drzwi, ksiądz szeptem odmawiał modlitwy, a Lily stała przy łóżku, nieruchoma, jakby wyrzeźbiona w kamieniu. Ludzie zaczęli już przekazywać sobie wiadomość, że doktor Dorai umarł, i w domu zabrzmiało wysokie, przejmujące zawodzenie, dźwięk, który wznosił się i opadał w gorącym, wil- — 497 — gotnym powietrzu i płoszył ptaki, dopiero budzące się na gałęziach rosnącego przed domem wielkiego mango. Doktor Dorai był zupełnie nieświadomy tego, co działo się wokół. Razem z ojcem Ashworthem szedł brzegiem morza, wystawiając twarz na działanie przyjemnie ciepłych promieni słońca, patrząc nie na spienione fale, lecz na piasek, gdzie rozpędzona woda pozostawiała lśniące jak wypolerowane klejnoty muszle. Ku jego zdumieniu muszle poruszały się, jakby w ich wnętrzu siedziały jakieś stworzenia. W podnieceniu wskazał jedną duchownemu, który podniósł ją, odsłaniając długie nóżki mięczaka. Stworzonko uczepiło się nimi palca księdza, rozpaczliwie trzymając się życia, a morze grzmiało, grzmiało... Głowę Daniela wypełnił błysk oślepiającego światła, sekundę później pochwycił go ból i zacisnął wokół niego szpony z intensywnością zwiastującą koniec... Jeszcze sekunda i Daniel był już wolny, wolny od bólu i cierpienia. Gdy przychodzi nasz czas, możemy mieć tylko nadzieję na dobrą śmierć, pomyślał Ramdoss, patrząc, jak lekarze na próżno starają się pobudzić do życia człowieka, który przez wiele lat stanowił centrum jego wszechświata. Wierzyć, że pokonamy strach przed świadomością, iż już nigdy nie pójdziemy na spacer z przyjaciółmi, nie zagłębimy zębów w miąższu świeżo zerwanych owoców, nie przewidzimy przygotowanej dla nas niespodzianki... Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że nie jest to jedyny lęk, jaki trzeba przezwyciężyć w tej najtrudniejszej chwili. Przygotowując się na śmierć, musimy zaakceptować nie tylko to, że pozostawiamy za sobą życie, ale także spojrzeć przed siebie i ujrzeć to, co na nas czeka - miejsce dobre lub złe, ponowne narodziny lub zjednoczenie z Bóstwem. Kilka tygodni po śmierci Daniela Ramdoss znalazł w jego pokoju egzemplarz Upaniszad, z niektórymi fragmentami staran- — 498 — nie podkreślonymi niebieskim atramentem. Jednym z nich była część trzynasta trzeciego rozdziału drugiego Brahmana Brhad-aranyaka upaniszad, zgodnie z którą po śmierci Mowa przechodzi w ogień, Oddech w powietrze, Oko w słońce, Umysł w księżyc, Słuch jeszcze gdzie indziej, Tożsamość w eter, Włosy rosnące na ciek w zioła, Włosy na głowie w drzewa, A krew i nasienie w wodę. Daniel podkreślił także odpowiedź Yajnavalkii, Boskiego Nauczyciela, jakiej ten udzielił na pytanie, co dzieje się z tożsamością, siłą życiową, kiedy człowiek odchodzi z tego świata: Jak złotnik, który biorąc kawałek złota, Przekuwa kruszec w inny, nowszy i piękniejszy kształt, Tak i tożsamość, odrzuciwszy ciało l pozbywszy się jego niewiedzy, Przekształca się w inny, nowszy i piękniejszy kształt, Na podobieństwo ojców lub gandhaw, Bogów łub Prajapati, Brahmy lub innych istot... Dwa inne fragmenty zostały tak mocno zaznaczone, że atrament przesiąkł na drugą stronę kartki. Umierający człowiek porównany w nich był do króla, który szykuje się do odjazdu. Straż, sędziowie, żołnierze, asystenci i doradcy, przywódcy plemienni oraz inni dygnitarze tłoczą się dookoła opuszczającego ich władcy — podobnie dzieje się ze zmysłami umierającego. Tracą siłę, a potęga króla skupia się w jego sercu. Miejsce to rozpala się i przy tym świetle tożsamość odchodzi, przez oczy, — 499 — głowę lub inne otwory w ciele. Wraz z nią odchodzą i zmysły, uciekając do innego świata. Być może w chwili, gdy jego zmysły gasły jeden po drugim, doktor Dorai ujrzał swoje żywe „ja", odlatujące prosto w słońce. Kiedy Kannan przybył do Chevatharu, wyruszywszy w drogę natychmiast po otrzymaniu depeszy, ciało jego ojca zostało umyte, odziane w nowe ubranie i ułożone na potężnym bloku lodu w dużym salonie Neelam Illum. Pokój wypełniało przydymione światło stu jeden świec. Od śmierci Daniela minęło już prawie dwanaście godzin i ból, który dotknął jego najbliższych, ustąpił miejsca zabarwionemu zmęczeniem smutkowi. Ramdoss, zwykle nieskłonny do demonstrowania uczuć, zgniótł Kannana w zaskakująco mocnym uścisku, matka objęła go i przytuliła. Kannan nie pamiętał już, kiedy ostatni raz płakał, lecz teraz nie wstydził się łez. Pochowano doktora Dorai po długim i uroczystym nabożeństwie. Młody ksiądz, zastępujący proboszcza Chevatharu, który nie wytrzymał napięcia ostatnich wydarzeń i trafił do szpitala, spisał się doskonale i wygłosił krótkie, wzruszające kazanie. Potem zwłoki Daniela złożono na górującym nad morskim brzegiem rodzinnym cmentarzu, obok jego ojca i stryja Joshuy. Jako jeden z niosących trumnę Kannan nie potrafił powstrzymać zdziwienia, że podczas powolnego marszu po nierównym terenie koncentruje się głównie na utrzymaniu równowagi. Nawet w obliczu śmierci przywiązujemy wagę do drobnych szczegółów życia, pomyślał. Zanim trumnę opuszczono do grobu, Kannan na moment przycisnął wargi do nagrzanego słońcem drewna, a potem się cofnął. Grabarze zaczęli wykrzykiwać polecenia i wskazówki do siebie nawzajem — wiele razy widzieli już pogrążone w smutku rodziny i mieli przecież robotę do wykonania. Najbliżsi Daniela w milczeniu skupili się wo- — 500 — kół otwartego grobu. Kilka osób rzuciło kwiaty na trumnę i na drewno posypał się piach i drobne kamyki... W Meenakshikoil miał stanąć kamienny pomnik Daniela, jego imieniem planowano nazwać trzy ulice. Nie ulegało wątpliwości, że Doraipuram zapamięta swego dobroczyńcę przynajmniej na okres życia jednego pokolenia. Ci, którzy dobrze go znali, także mieli pamiętać o nim przez pewien czas. Niecałe dwadzieścia lat później słońce, piasek i woda rozpoczęły dzieło powolnej erozji kamienia. Pamięć o Danielu przetrwała jeszcze kolejne dwie dekady, potem zaś stało się ono nic niemówiącym hasłem. „Skręć w prawo za pomnikiem doktora Dorai", mówili mieszkańcy miasta. „Przejdź jeszcze kawałek i zaraz zobaczysz kawiarnię Madras Ulundu Vadai". 90 Dom nawiedzony przez śmierć to zwykle gwarne i ruchliwe miejsce. Trzeba przecież przywitać i nakarmić żałobników oraz gości, każdemu z przyjezdnych szczegółowo opowiedzieć, jak doszło do choroby i zgonu. Śmierć sama w sobie również zasługuje na uwagę, a przygotowania do pogrzebu wymagają skupienia i wysiłku. Wszystko to razem sprawia, że członkowie najbliższej rodziny nie mają zbyt wiele czasu na opłakiwanie zmarłego. Dopiero po zamknięciu grobu mogą zostać sam na sam ze wspomnieniami o osobie, której nie ma już wśród nich, i dopiero wtedy naprawdę pogrążyć się w smutku. Po pogrzebie Kannan do końca dnia bez celu chodził po domu. Wiele osób, z których część była mu zupełnie obca, składało mu kondolencje, ale ponieważ ich uwaga już skłaniała się ku innym sprawom, Kannan mógł zamienić z każdym z rozmówców tylko kilka słów. Kiedy tak przechodził z pokoju do — 501 pokoju, tu dotykając stołu, tam omiatając pajęczynę, gdzie indziej znowu przystając na chwilę, aby obejrzeć książkę, obraz lub zdjęcie, przyszło mu do głowy, że domy żywo przypominają odciśnięte w kamieniu ślady istnienia stworzeń, które zakończyły życie całe tysiące lat wcześniej. Oto tu, na parterze, znajdowały się dwa pokoje, które Daniel przeznaczył na przychodnię zaraz po przeprowadzce do Doraipuram. Trochę dalej ziała pustką biblioteka z okresu jego zainteresowania kulturą brytyjską, z półkami zapełnionymi ciężkimi tomami. Była tu kompletna Encydopaedia Britannica, zebrane dzieła Dickensa, Swifta, Hazlitta oraz ?????'?. Większość książek sprawiała wrażenie nigdy nieotwieranych. Kannan wziął jedną do ręki i otworzył ją. Kartki poznaczone były śladami po mnożących się i żywiących papierem owadach, które do złudzenia przypominały skomplikowaną mapę. Kurz, który momentalnie wzbił się spomiędzy kartek, podrażnił nos i oczy Kannana. Kichnął parę razy, odłożył tom na półkę i poszedł dalej. W miarę jak Daniel wycofywał się z życia, jego potrzeby stawały się skromniejsze i prostsze. Pokoje, które zajmował w okresie bezpośrednio przed śmiercią, były prawie zupełnie puste. Sypialnia ojca wydała się Kannanowi symbolem odejścia, miał wrażenie, że to pomieszczenie wygląda jak wrak wyrzucony przez uciekające fale. Pośrodku tego wszystkiego spokojnie trwała Lily. Była zdumiewająco opanowana, zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę gorączkowy niepokój, który w ostatnich dniach opanował dom. Kannan przypomniał sobie krótką wizytę Lily w Pulimed. Helen powinna ją teraz zobaczyć, pomyślał. Teraz w pełni pojęłaby wielkość kobiety, którą starała się upokorzyć. Chwilę rozmawiali cicho o Danielu, potem Lily wstała z krzesła. — Wiem, że pod koniec życia ojciec ci przebaczył — powiedziała. -Jego umysł nie działał już jak należy i dlatego nie mówił o tym, ale zawsze o tobie pamiętał... Byłeś jego ukochanym dzieckiem... — 502 — — Tak, amma. Żałuję, że nie przyjechałem przed jego śmiercią. — Zostaniesz na odczytanie testamentu? — Tak. Zaraz potem będę musiał wracać... Podczas pogrzebu Ramdoss oznajmił, że zgodnie z życzeniem jego szwagra testament zostanie odczytany następnego dnia. Teraz członkowie licznej rodziny nie wiedzieli, czy nadal się smucić, czy z radością czekać na złoty deszcz. Doktor Daniel Dorai był bogatym człowiekiem, a kiedy bogaci umierają, wielu robi majątek... Następnego ranka w salonie zgromadziło się ponad dwadzieścia osób. Wentylator leniwie mieszał powietrze pod sufitem, lecz nikt się nie niecierpliwił. Ramdoss, Lily, Kannan, Shanti, Usha oraz adwokat i przyjaciel Daniela, szacowny starszy pan, którego bramińskie znaki kastowe i turban robiły nieco dziwne wrażenie w zestawieniu z eleganckim zachodnim garniturem, usiedli półkolem na krzesłach, twarzą do reszty rodziny. Ramdoss wstał, uroczyście przywitał wszystkich zebranych i rozłożył trzymany w ręku dokument. — Dostojni wujowie i ciotki, kuzyni i przyjaciele, Daniel--anna był niezwykłym, wielkim człowiekiem i dlatego jego ostatnia wola także jest dość niecodzienna — przemówił. - Pan Iyengar poprosił mnie, abym najpierw przeczytał list, który zmarły pozostawił razem z testamentem. Część zawartych w nim postanowień została powtórzona w testamencie, który znajduje się w kancelarii pana Iyengara w Meenakshikoil. Takie było życzenie Daniela. Pan Iyengar i ja staraliśmy się szczegółowo wypełnić jego wskazówki. Po tym wstępie Ramdoss przystąpił do odczytania ostatnich słów Daniela. — Moja rodzino! — zaczął. — Kiedy będziecie słuchać tego listu, mnie już nie będzie. I dzięki Bogu! W ciągu ostatnich kilku lat niczego nie pragnąłem bardziej, jak odejść do innego świata. Bóg wreszcie wysłuchał moich błagań... — 503 — Ramdoss przerwał na chwilę. - Po umierającym wszyscy spodziewają się łagodności i dobroci, ale ja zamierzam powiedzieć wam, co o was myślę. Odsunąłem się od rodziny i nie wątpię, że ten krok był tematem waszych licznych rozmów, teraz zaś wyjaśnię wam, dlaczego tak postąpiłem. Otóż cała rodzina, poza paroma wyjątkami, stała się dla mnie nieznośnym ciężarem. Kiedy byłem młody i siła życiowa wypełniała moje ciało, z całym przekonaniem wierzyłem, że rodzina jest najcenniejszym darem, jaki możemy otrzymać, wy jednak zgromadziliście się nie po to, by słuchać zwierzeń starego człowieka, dlatego daruję sobie filozoficzne wtręty. Kusi mnie jednak, żeby podzielić się z wami moimi przemyśleniami, zwłaszcza że każdy niedawno zmarły może liczyć na uwagę ze strony swoich bliskich... Wiem, że będziecie słuchać Ramdossa w ciszy i skupieniu, tak długo, jak będzie tego wymagała ta szczególna okazja. Przez długi czas starałem się zniknąć z codziennego świata żyjących, opróżnić moje serce, umysł i duszę, aby pojąć istotę Nieskończonego, zdałem sobie jednak sprawę, że nie jest to w pełni możliwe. Żyjemy, całkowicie pochłonięci życiem, aż do śmierci. Ból, medytacje, myśli o Bogu mogą częściowo odwrócić naszą uwagę od świata, nie jesteśmy jednak w stanie całkowicie oderwać się od życia. Tak więc, chociaż nie uczestniczyłem już aktywnie w życiu naszej społeczności i rodziny, mój umysł nie chciał się pożegnać z rzeczywistością. O czym wtedy myślałem? Przede wszystkim żałowałem, że nie udało mi się zrobić wielu rzeczy, wracałem myślami do kłótni, po których nie pogodziłem się z moimi bliskimi, zastanawiałem się nad sprawami, które pozostawiłem niedokończone. Oto jeden z paradoksów życia — pod koniec wszystkie nasze osiągnięcia i zdobycze po prostu nie mają znaczenia. Jeżeli więc nawet nie zostawiam wam nic szczególnego, to chciałbym podzielić się z wami tym mądrym spostrzeżeniem — w chwili śmierci żałujemy popełnionych błędów. A mój stosunek do was, moich — 504 — krewnych, był właśnie jednym z moich błędów. Zastanawiałem się często, po co zamęczałem się dla was przez całe życie, skoro mogłem poświęcić więcej czasu i uwagi samemu sobie. Pisząc te słowa, myślę o mango, naszej najcenniejszej zdobyczy na przestrzeni ostatnich stu lat. W szczególny sposób uderza mnie świadomość, że najpiękniejszy owoc świata, jakim jest błękitne mango, został skażony okropną wadą. Co roku pod skórką niektórych dojrzewających owoców składa jaja maleńki owad, muszka owocówka. Z jajeczek wylęgają się robaki i drążą tunele w owocu, wyjadając miąższ. Z zewnątrz mango wydaje się całkowicie zdrowe, dopiero po rozcięciu widać ciemne ślady i wijące się robaki. Nie muszę chyba rozbudowywać tej analogii, aby wyjaśnić, co mam na myśli. W łonie każdej rodziny żyje podobne robactwo — chciwi, nieuczciwi, niewdzięczni ludzie, których najgorsze cechy potęgują się, gdy zbierają się oni w większą grupę. Pod koniec życia mam przed oczami ponury obraz Doraipuram. Na zewnątrz, dla świata, stanowimy przykładną rodzinę, lecz w środku szerzy się zgnilizna... Ramdoss poprosił o szklankę wody. Panującą w pokoju ciszę przerywał tylko szelest zaimprowizowanych wachlarzy i ubrań, których właściciele niespokojnie zmieniali pozycję. Służący przyniósł szklankę, którą Ramdoss opróżnił w ciągu sekundy. Potem Ramdoss wytarł twarz przerzuconym przez ramię kawałkiem tkaniny i czytał dalej. t — Czy mi się wydaje, czy właśnie zaczęliście się niespokojnie kręcić? Na pewno myślicie sobie: niemożliwe, aby ten stary głupiec zostawił nam tylko jakąś tam nieistotną radę... Nie martwcie się. Jesteście rodziną, która bez przerwy sprawiała mi kłopoty i zawody, a to z powodu kłótni o ziemię, a to o pieniądze, prestiż lub związki małżeńskie, i naprawdę powinniście się cieszyć, że nie jestem szczególnie mściwym człowiekiem. Zostawiłem wam coś, chociaż na pewno zdziwi was wiadomość, że mój dawny majątek zniknął prawie bez śladu, a w każdym razie było tak jeszcze do niedawna. Firma, którą stworzyłem, — 505 — sprzedając linie kosmetyków i leków, była cieniem dawnej potęgi. Ludzie zaczęli kupować gorsze, chociaż znacznie droższe środki produkcji angielskiej, których skuteczność w porównaniu z moimi jest prawie żadna, ale cóż... Tak więc firma bardzo podupadła. Nie martwiło mnie to, ponieważ wiedziałem, że mam przed sobą niewiele lat życia, niepokoił mnie jednak dalszy los moich bliskich. Kaka vuku thun kunjie I pon kunjie - skoro nawet wrona sądzi, że jej pisklęta są złociste jak słońce, to dlaczego ja miałbym być inny? W ten sposób pośrednio poruszyliśmy interesujący temat: złoto. Zostawiam wam, moi krewni, prawdziwy majątek w złocie, dokładnie sześćdziesiąt pięć kilogramów, i sądzę, że wszystkim, których wymieniłem w testamencie, powinno to wystarczyć do końca życia. Jesteście właścicielami ziemi, na której żyjecie - taki był mój pierwszy dar, a od teraz nigdy więcej nie będziecie musieli martwić się o pieniądze — oto mój ostatni dar... Ramdoss przerwał. Kannan zauważył, że nie podniósł wzroku - jego oczy utkwione były w kartce papieru, którą trzymał w ręku. Kannan zerknął na swoich najbliższych: matkę, która siedziała nieruchomo, wpatrzona w podłogę, z głową spowitą pallu białego sari; ciotkę Miriam, pulchną, spoconą i rozmodloną, ze spojrzeniem wbitym w świeżo oprawiony portret zmarłego brata, owinięty girlandami z róż oraz skrawków drzewa sandałowego; Shanthi, swoją siostrę o zmęczonej i po-brużdżonej twarzy, chociaż miała dopiero trzydzieści pięć lat; jej niepozornego męża Devana, który usadowił się za jej plecami; drugą siostrę Ushę i jej męża Justina, co chwilę przebiegającego niespokojnym wzrokiem po tłumie; i wreszcie siostrzeńca Daniela, ulubionego wnuka Daniela seniora. Większość wydawała się mocno poruszona wiadomością, iż patriarcha rodu zostawił im fortunę. Niektórzy rozmawiali szeptem, wzdychali głośno. Ramdoss podniósł rękę, prosząc o spokój. - Gdy zdałem sobie sprawę, że cały mój majątek skurczył — 506 — się do tego domu, kilku gajów mango i palm kokosowych, paru pól ryżowych, samochodów i domku w Nagercoil, wróciłem do tekstów, które zostawił mi doktor Pillai. W nich ukryty był sekret, który zdołał odkryć wielki mistrz siddha. Wiedziałem, że przy odpowiedniej cierpliwości, dyscyplinie, wytrwałości i opiece Opatrzności uda mi się go posiąść. Po półtora roku ciężkiej pracy w końcu zdołałem rozwikłać tajemnicę tekstów siddha, dzięki której wszyscy staniecie się bardzo bogaci — dowiedziałem się, jak przemieniać wszelką materię w złoto. Trzy miesiące temu, w dzień moich sześćdziesiątych drugich urodzin, kazałem się zważyć. Ważyłem wtedy dokładnie siedemdziesiąt dwa kilo. Po śmierci należy umieścić moje ciało w kąpieli ziołowej, której szczegółowa receptura została dołączona do tego listu... Ramdoss czytał teraz bardzo szybko, ignorując wyraz zaskoczenia i niezrozumienia, malujący się na twarzach prawie wszystkich słuchaczy. Pragnął jak najszybciej dotrzeć do końca dziwnego listu, do którego napisania ze wszystkich sił starał się zniechęcić swego szwagra i przyjaciela. — Po dwóch dniach moje ciało straci siedem kilogramów — zostanie sześćdziesiąt pięć kilo czystego złota. Trzydzieści pięć kilo zapisuję mojej żonie Lily i dzieciom, natomiast pozostałe trzydzieści kilo trzeba po równo rozdzielić między wszystkich, posiadających własność ziemską na terenie Doraipuram. W celu ułatwienia podziału zostawiam listę przewidywanej wagi poszczególnych organów mojego ciała pod koniec transformacji: moja głowa powinna ważyć... - Dosyć tego! - krzyknęła Miriam. - Dosyć tych bzdur! Mój brat najwyraźniej oszalał! Ramdoss z ulgą przerwał lekturę listu. Już od paru minut zastanawiał się, kto pierwszy położy kres tej niesmacznej zabawie. Wybuch Miriam zakończył okres milczenia. Kilkoro obecnych zaczęło hałaśliwie szlochać. Upokorzenie, jakie zgotował im zmarły, okazało się za trudne do zniesienia. Kannan rozej- — 507 — rżał się po pokoju i nagle przechwycił spojrzenie małego Daniela. W oczach chłopca malował się dziwny wyraz — może była to radość, a może duma... 91 Kannan siedział na brzegu Chevatharu, w rozproszonym cieniu liści tamaryszku, i wpatrywał się w rzekę. Panował nieznośny upał. Najwyraźniej nawet niedługi pobyt w górach wystarczy, aby potem gorąco wydawało się nie do wytrzymania. Rzeka skurczyła się do kilku brudnych kałuż, ledwo widocznych wśród prawie zupełnie przykrywających je śmieci. Pośrodku koryta leżało coś, co wyglądało na psie truchło w zaawansowanej fazie rozkładu. Nad gnijącym trupem unosiła się chmura brzęczących much. Więc tak się to wszystko skończyło, pomyślał Kannan. Taki był finał... Rozczarowanie, gorycz, pragnienie zemsty, żal i ból... Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy jego wuj zaczął czytać list. Kannan podziwiał ojca i chociaż rozstali się w gniewie, jego szacunek dla Daniela pozostał nienaruszony. Zdawał sobie sprawę, że w ich rodzinie dochodziło do rozmaitych konfliktów, nigdy nie przyszło mu jednak do głowy, że wywarły one aż tak głęboki wpływ na psychikę ojca, doprowadzając do tego, że całkowicie zwątpił w sens dzieła swego życia. Dlaczego Ramdoss musiał przeczytać ten list? Dlaczego nie pozwolił Danielowi odejść w spokoju? Zaraz jednak uświadomił sobie, że nie była to wina Ramdossa. Jego wuj uznał, że list jest bardzo ważny, i dlatego odczytał go na głos. Wszyscy wiedzieli, że lojalność Ramdossa wobec Daniela była niezachwiana. Wiatr zmienił kierunek i odór gnijącego truchła płynął teraz wprost ku Kannanowi. Wstał i zawrócił do domu, czując, jak pot spływa mu po twarzy i karku, nasączając kołnierzyk koszuli. Dlaczego człowiek walczy o znalezienie celu w życiu, potem spędza najlepsze lata, starając się go osiągnąć i służyć mu, sko- — 508 — ro na końcu czeka go gniew, żal i rozczarowanie? Czy nie lepiej pozwolić unosić się fali, nie podejmując żadnego wysiłku? Sama ta myśl wywołała w nim natychmiastowy bunt. Przypomniał sobie ostatni list od Murthy'ego. Jego najlepszy przyjaciel napisał, że zastanawia się poważnie, czy nie porzucić pracy w firmie ojca i nie włączyć się w walkę o niepodległość Indii. Zachęcał Kannana, aby także rozważył taką możliwość. Kannan uśmiechnął się na wspomnienie odpowiedzi, jaką wysłał Murthy'emu — zaprosił go, aby przyjechał na urlop do Pulimed i porządnie odpoczął, zanim zajmie się wyrzucaniem Brytyjczyków z kraju. Żarty żartami, ale w gruncie rzeczy Murthy miał rację. Młodość wymagała, aby myśleć o wielkich, ważnych sprawach i z przekonaniem angażować się w zobowiązania, które później nigdy już nie będą wydawały się tak istotne i cenne. Jak można zapomnieć o wyzwaniach, jakie stawia życie, jeżeli w ogóle nie stawiło się im czoła? Kannan pomyślał o Helen, kobiecie, o której zdobycie zażarcie walczył. Może powinien był zawrzeć małżeństwo podobne do tych, na jakie zdecydowały się jego siostry - bezpieczne, pozbawione zbędnego ryzyka — i zostać w Doraipuram... Ze złością odrzucił i tę myśl. Dobrze zrobił, wyjeżdżając do Pulimed. Zaczął budować tam własne miejsce, a przecież takie właśnie zadanie postawił sobie, zrywając kontakty z ojcem. Prowadząca do domu ścieżka biegła obok studni, którą dawno temu przeskoczył jego stryj. Także i tu w oczy rzucały się oznaki ogólnego zaniedbania. Kamienna cembrowina była popękana i od lat niebielona, a gałęzi drzew nikt nie przycinał, przez co miejsce sprawiało wrażenie dzikiego zakątka. Nikt już chyba nie korzystał ze studni, jednej z tysięcy wykopanych w okolicznych wioskach. A przecież młody chłopak rzucił na szalę własne życie, aby ją przeskoczyć... Czy ważyłby się na to, gdyby znał przyszłość studni i swoją własną? Na pewno tak, jeżeli wierzyć innym historiom o stryju Aaronie. Walka o sens życia każdego człowieka była także po części walką Kannana. — 509 — Jego dziadek stracił życie w bitwie, która teraz miała znaczenie tylko jako fragment rodzinnej legendy, lecz dla Salomona Dorai bez wątpienia była najważniejszym wyzwaniem, przed jakim postawiło go życie. A ojciec? Daniel również nie szczędził sił, aby doścignąć swoje marzenia... Przedśmiertna deklaracja ojca wzbudziła w sercu Kannana głęboki niepokój, była bowiem owocem rozczarowań Daniela, lecz po jej przemyśleniu młody człowiek doszedł do wniosku, że musi wytyczyć sobie własne cele i zacząć dążyć do ich osiągnięcia. Minął studnię i poszedł dalej. Czy to nie dziwne, że wśród śmierci i smutku nasze myśli uparcie kierują się ku życiu i przyszłości? Uśmiechnął się do siebie. W Neelam Illum czekał już na niego Ramdoss. - Wszyscy wściekli? — zapytał Kannan. - Tak. - Zastanawiałem się, dlaczego przeczytałeś im ten list. - Twój ojciec mnie o to prosił. Było to dla niego ważne, a mnie wydaje się to wystarczająco istotnym powodem... - Chyba jednak mogłeś go od tego odwieść? Wydawało się, że Ramdoss odpowie na jego pytanie, ale najwyraźniej zdecydował się zmienić temat. - Jutro wracasz do Pulimed? Kannan spróbował jeszcze raz. - Kiedy ojciec to napisał? - Pracował nad listem już od pewnego czasu. Ostatnią wersję podyktował mi trzy miesiące temu. - I później nigdy nie miał żadnych wątpliwości? - Niewykluczone, że je miał, lecz nosił w sobie gniew, który skutecznie je rozwiewał. - Powiedz mi szczerze, co on naprawdę o mnie myślał — poprosił Kannan. - Był tobą rozczarowany, ale wydaje mi się, że w końcu zaakceptował twój wybór. Kochał cię i zawsze pragnął dla ciebie tego, co najlepsze. Nie wolno ci o tym zapomnieć. — 510 — Nie pozostało nic więcej do powiedzenia. Kannan miał już wejść do domu, lecz nagle odwrócił się, uderzony pewną myślą. - Mam jeszcze jedno pytanie... Czy appa był szczęśliwy? - Chyba tak... - Twarz Ramdossa rozjaśnił lekki uśmiech. -W dzień przed jego odejściem wybraliśmy się na przejażdżkę samochodem... Tak, był szczęśliwy. - Wyglądał tak spokojnie... - Tak, to się zdarza po śmierci. - Ramdoss zamyślił się na chwilę. - Na pewno nie możesz zostać dłużej? - Nie. Na plantacjach brakuje rąk do pracy, więc mogłem wziąć tylko dwa dni wolnego. - Dobrze ci się tam wszystko układa? - zapytał Ramdoss. - Tak — odparł Kannan bez wahania. — Bardzo lubię moją pracę, a Helen... Helen jest dla mnie dobra. - Cóż, bardzo się cieszę. Musisz jak najczęściej przyjeżdżać do domu. Lily-akka i ja będziemy za tobą tęsknić. Może za jakiś czas będziesz mógł wrócić na stałe... Było to jedno z marzeń twojego ojca. 92 Monsunowe ulewy rozpętały się z niespotykaną gwałtownością dwa tygodnie po powrocie Kannana do Pulimed. Ze wszystkich sił starał się wrócić do normalnego rytmu zajęć, nie wziął jednak pod uwagę przygnębiającego wpływu, jaki wywarła na niego śmierć ojca. Usiłował odegnać uczucie osamotnienia i straty, przekształcić je w coś, co byłby w stanie zrozumieć i zepchnąć w głąb podświadomości. Pragnął porozmawiać z kimś o Danielu, lecz w Pulimed nie było nikogo takiego. Ramdoss powiedział mu, że Daniel go kochał, ale jeżeli rzeczywiście tak było, to dlaczego go odrzucił? Gdy wszystko układa się zgodnie z oczekiwaniami, miłość może być wielkim, rozgrzewającym płomieniem, lecz kiedy sprawy idą źle, płomień może wy- — 511 — rządzić wiele szkód. Tak właśnie jest, pomyślał Kannan, wystarczy spojrzeć, jak wyglądają teraz jego stosunki z Helen. Helen próbowała się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji. Musiała szczerze przyznać, że jej pierwszą reakcją na wiadomość o śmierci Daniela była ulga. Pomyślała, że wreszcie zniknie przynajmniej jedna przyczyna napięć w jej nieszczęsnym, skłóconym małżeństwie. Matka Helen umarła, gdy dziewczynka miała zaledwie dwa lata, więc młoda kobieta nie mogła odgadnąć, że odejście Daniela będzie miało wręcz odwrotny skutek. Przez swoją śmierć Daniel przyciągnął syna do siebie. Małżeństwo chwiało się w posadach i nadejście monsunu odsłoniło głębokie pęknięcia w fundamentach związku, które śmierć Daniela na krótko przesłoniła. Helen nie znosiła monsunu, nienawidziła wilgotnego powietrza i niekończących się deszczów, które czyniły ją więźniem we własnym domu, zapachu suszących się w łazience ubrań, przeciekającego dachu i zimnych, gęstych mgieł, odcinających dzienne światło. Na długiej liście aspektów życia w Pulimed, których nie potrafiła polubić, figurowała także pogoda. Helen tęskniła za Madrasem i pragnienie powrotu nabierało coraz większej intensywności. Stale wracała do ukochanych wspomnień - tańców w Klubie Kolejowym, smaku słodkiego, gęstego soku winogronowego, który piła U Naira razem z Cyn-thią, oszczędzania pieniędzy na bilety do kina Casino, gdzie oglądała filmy z Cary Grantem i Gretą Garbo, Humphreyem Bogartem i Vivien Leigh. Wychodząc za Kannana, miała nadzieję, że zyskuje szansę przekroczenia progu świata, który widziała tylko w filmach, ale otrzymała jedynie możliwość zabiegania o względy podstarzałych kobiet i mężczyzn, którzy darzyli ją antypatią, męża, który nie umiał stanąć w jej obronie, rozdrażnienie i nudę. Coś głośno uderzyło o dach i Helen niechętnie wyrwała się z przyjemnego snu na jawie, jaki właśnie przeżywała. Razem z Jimmym wymknęła się z urodzinowego przyjęcia Cynthii, - 512 - spragniona pocałunków i intymnych pieszczot, na które ostatnio się odważyli. Nigdy nie mogli się sobą nasycić i ten wieczór nie stanowił wyjątku, tyle że były to urodziny Cynthii i Helen wiedziała, że jej przyjaciółka nie będzie zadowolona, jeżeli zauważy jej zniknięcie. Koło północy pijany i nieprzytomny z pożądania Jimmy zaciągnął ją do łazienki, gdzie całowali się tak namiętnie i długo, że o mały włos nie wtopili się w ścianę, o którą się oparli. Wreszcie ktoś zaczął szarpać za klamkę, a ktoś inny wybuchnął gromkim śmiechem. — Chodźmy stąd... - szepnął gorąco Jimmy. — Pójdziemy na dworzec, o tej porze nikogo tam nie ma... Ostatni pociąg dawno odjechał. Zaraz wrócimy... Helen wahała się chwilę. Nie była pewna, czy zdoła powstrzymać Jimmy'ego przed przekroczeniem granicy, którą wytyczyła w chwili, gdy zaczęli ze sobą chodzić, jednak sama pragnęła pieszczot, więc w końcu przystała na jego plan. Niepostrzeżenie wymknęli się z domu. Dworzec rzeczywiście był pusty, tory po obu stronach peronu zimno lśniły w świetle księżyca, dwóch tragarzy chrapało na ławce. Kasjer spał w poczekalni drugiej klasy. Obudzili go i Jimmy wsunął mu do kieszeni sześć anna. Zaspany mężczyzna otworzył im salon dla pasażerów pierwszej klasy, mamrocząc coś pod nosem. Stały tu głębokie wyplatane fotele oraz solidne stoły i szafki z tekowego drewna. Pospiesznie zamknęli drzwi i natychmiast przywarli do siebie... Gałąź znowu uderzyła o dach i Helen z zaniepokojeniem spojrzała na Kannana. Przez całą noc szalała burza, grzmoty prawie bez przerwy przetaczały się po niebie, a błyskawice rozjaśniały ciemności. Dom skrzypiał i pojękiwał pod naporem wiatru, przez co i Helen, i Kannan nie mogli zasnąć, ranek zaś nie przyniósł ulgi. Trawnik przed domem przypominał jezioro, większość roślin i krzaków została przygnieciona do ziemi. Kannan drugi dzień z rzędu nie mógł, pójść do pracy. Po śniadaniu oboje poszli do salonu, gdzie usiedli w przeciwległych — 513 — kątach, każde pogrążone we własnych myślach, od czasu do czasu wyglądając przez okno. Rozległ się ogłuszający hałas. Stare drzewo kauczukowe ???? ogrodzeniu runęło na ziemię, wyrwane z korzeniami, na szczęście koroną nie w kierunku domu, lecz krzewów herbacianych. Wiało tak mocno, że strugi deszczu podrywały się do góry, tworząc w powietrzu wodne węzły, które po sekundzie rozwiązywały się i spływały na ziemię. Błyskawica bezdźwięcznie przemknęła po skale po drugiej stronie doliny, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, ostre podmuchy z całej siły szarpały dach. Zimne, twarde pięści deszczu tłukły w okna. Kannan nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego. Zastanawiał się, czy dom wytrzyma nawałnicę. Gdzie mogliby się schronić, gdyby wichura zerwała dach? Potężny pień drzewa kauczukowego zablokował podjazd. Nawet gdyby udało im się pokonać tę przeszkodę, nie był pewien, czy motocykl utrzymałby się na drodze. Przed lunchem burza ucichła. Nadal lało jak z cebra, lecz wiatr się uspokoił, a ciemne burzowe chmury odpłynęły. W progu salonu stanął lokaj, powiedział, że lunch lada chwila będzie gotowy, i wyszedł, aby dopilnować podania posiłku. — Chcę się pozbyć Manickama — odezwała się Helen. — To złodziej, a w dodatku brudas. I kaszle jak stary gruźlik... Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od rana. — Dlaczego? Każdy inny prawdopodobnie będzie znacznie gorszy. Manickam przynajmniej zna nasze upodobania i dom... — No właśnie. Zachowuje się jak pan domu. — Jak to? Był wobec ciebie nieuprzejmy? — Niezupełnie, ale wiesz, jak to jest... Kannan pomyślał nagle, że wie, o co chodzi. Helen była wściekła na Manickama od czasu wizyty Lily, ale to nie był powód, żeby go wyrzucać. — Do czego zmierzasz, Hen? - zapytał cierpliwie. Z trudem zachowywał spokój, wiedział jednak, że musi to — 514 — zrobić, bo w przeciwnym razie łatwo było przewidzieć, co się stanie - drobna sprzeczka szybko przerodzi się w wielką kłótnię. Kannan zaczynał nienawidzić chwil, które spędzali razem. Nigdy nie był pewny, co może wywołać poważne nieporozumienie i kiedy z anielsko wykrojonych ust jego żony zaczną się wydobywać pełne złości i jadu słowa, podobne do brudnych małych zwierząt. Często podczas kłótni po prostu odwracał się i wychodził prosto w deszcz, wolał bowiem pijawki i wilgoć od kłótliwej kobiety. Uświadomił sobie, że musi pomóc Helen wydobyć się z poczucia klęski, i to jak najszybciej, bo inaczej jedynym wyjściem okaże się rozstanie. Nie chciał brać go pod uwagę, zwłaszcza że przyznanie się do przegranej w małżeństwie zadałoby potężny cios jego dumie, ale myśl o życiu bez Helen nawiedzała go coraz częściej. Mogłaby wyjechać w okresie lepszej pogody, we wrześniu lub w grudniu... Kilka miesięcy w Madrasie być może poprawiłoby jej nastrój, a on w tym czasie miałby szansę odzyskać równowagę utraconą po śmierci ojca. Może wtedy mogliby zacząć wszystko od nowa... — Kannan, halo, halo, słyszysz mnie?! — krzyknęła Helen. — Staram się zwrócić na coś twoją uwagę, ale oczywiście ty myślami błądzisz gdzieś daleko! Jak zwykle! Gdybyś rozejrzał się dookoła i zobaczył, co się dzieje, z czym musimy sobie radzić, to może nie wiedlibyśmy takiego marnego życia! Kannan starał się pohamować irytację, ale niestety bez skutku. — Posłuchaj, nic nie jest tak beznadziejne i marne, jak ci się wydaje — powiedział gniewnie. - Nie musisz odgrywać się na mnie za to, że niektórzy cię nie polubili i nie padli ci do stóp! Nie jesteś jedną z nich i nigdy nie będziesz, choćbyś nie wiem jak się starała! Reakcja Helen była natychmiastowa i bardzo gwałtowna. — Jak śmiesz tak do mnie mówić, ty miernoto! — wrzasnęła. - Nie widzisz, jak oni cię traktują? Robi mi się niedobrze, kie- — 515 — dy widzę, jak nadskakujesz im wszystkim i spełniasz ich zachcianki! Nie masz ani odrobiny godności?! - Co ty wygadujesz, żałosna babo?! Nie zapominaj, że gdyby nie ja, nadal tkwiłabyś w tej swojej zapyziałej kolonii... - Gdybyś miał chociaż trochę dumy, stawiłbyś czoło tym białym draniom, zamiast wyładowywać swoje frustracje na mnie! Wy, Hindusi, jesteście potwornymi tchórzami, nic dziwnego, że liżecie buty Anglikom! - Jesteś Angielką? - zapytał cicho Kannan. - Czy to dlatego wpadasz w furię, kiedy plują na ciebie biali? Na twarzy Helen odmalowała się wściekłość. Zdumiewające, że nawet najdoskonalsze rysy pod wpływem gniewu upodabniają się do zwierzęcego pyska, pomyślał Kannan. W takich chwilach najbardziej przypominamy małpy, od których pochodzimy. Helen, która przez moment na próżno starała się wydobyć głos z krtani, parsknęła z furią. - Nienawidzę cię! — krzyknęła. - Nienawidzę dnia, w którym pozwoliłam ci zaistnieć w moim życiu, nienawidzę godziny, w której wyszłam za ciebie, nienawidzę cię, nienawidzę, ty przeklęty pariasie! - Jeżeli ja jestem pariasem, to kim jesteś ty? - Kimś, kto zawsze będzie tysiąc razy lepszy od ciebie... - Naprawdę? - Kannan się roześmiał. - A to jakim cudem, idiotko? - W bardzo prosty sposób! Czy ktokolwiek zna pochodzenie wielkiego Kannana Dorai? Zdajesz sobie sprawę, jak gardziliby tobą twoi biali koledzy, gdyby wiedzieli, kim naprawdę jesteś?! Kannan nie miał pojęcia, do czego Helen zmierza, ale brzmiało to fatalnie... - Jak śmiesz traktować mnie z góry, draniu, kiedy twoja matka, ta wspaniała dama, która nawet nie zna angielskiego, jest córką zwykłego urzędniczyny?! Słowa Helen poraziły Kannana niczym uderzenie pioruna. Dotychczas nawet podczas najbardziej zażartych kłótni oby- — 516 — dwoje starali się nie atakować swoich rodziców, lecz tym razem wściekłość młodej kobiety nie znała granic. Oczyma wyobraźni Kannan ujrzał matkę, jedyny spokojny punkt w chaosie, który zapanował w Neelam Illum po śmierci Daniela. Lily była wtedy uosobieniem szlachetności i godności, teraz zaś Helen ośmiela się ją znieważać... Kiedy Helen uświadomiła sobie, co zrobiła, jej twarz przybrała p rawie komiczny wyraz. Jednym skokiem poderwała się z sofy, lecz Kannan był szybszy. Ogarnął go gniew tak wielki, że nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Chwycił Helen i podniósł zaciśniętą pięść, gotów uderzyć żonę w twarz, wymazać ze swego pola widzenia to, co nagle wydało mu się nienawistne. W ostatniej chwili, otrzeźwiony przerażeniem w jej oczach, odepchnął ją od siebie i z całej siły grzmotnął pięścią w drewniany parapet. Twarde drewno tekowe zamortyzowało cios, stojący na nim wazon Wedgewooda nawet nie drgnął. Helen, szlochając, wybiegła z pokoju, a Kannan osunął się na kanapę, w jednej chwili pozbawiony wszelkich złudzeń co do przyszłości. Ich małżeństwo było skończone. Tego samego wieczoru Kannan przeniósł się do pokoju gościnnego. Helen nie próbowała go zatrzymać. Do końca monsunu starali się trzymać na dystans. Odzywali się do siebie wyłącznie wtedy, gdy było to nieuniknione, i niecierpliwie czekali na moment, kiedy będą mogli od siebie uciec. Gdy deszcze ustały we wrześniu, obsuwająca się ziemia w kilku miejscach zablokowała drogę na równiny. Wreszcie w połowie grudnia Kannan zawiózł Helen na stację. Rozstawali się chłodno, prawie oficjalnie. Kannan obiecał, że wkrótce wyśle rzeczy Helen do Madrasu, potem zaś uprzejmie rozmawiali o tym, że za jakiś czas spróbują się spotkać i znowu zamieszkać razem, lecz oboje dokładali wszelkich starań, aby plany te pozostały nieokreślone i mało konkretne. — 517 — Niedługo potem Kannan napisał do Murthy'ego i poprosił przyjaciela, żeby dotrzymał danej wcześniej obietnicy i wreszcie odwiedził go w Pulimed. 93 Ostateczne zwycięstwo 14 Armii oraz rozbicie wojsk oblegających Imphal było najbardziej dotkliwą klęską, jaką ponieśli Japończycy od czasu bitwy o Midway w 1942 roku. Wielka Brytania odniosła największe zwycięstwo w tym regionie działań, wojna przestała zagrażać Indiom. Zimą 1944 roku olbrzymie flotylle amerykańskich bombowców przeniosły wojnę na teren Japonii, kraju, którego mieszkańcy uważali się za otoczonych opieką bogów od XIII wieku, kiedy to atakujące japońskie wyspy armie dzikich Mongołów zostały rozproszone przez potężne wiatry. Tym razem jednak kamikadze, czyli boskie wiatry, nie uchroniły Japonii. Setki bombowców B-29 pod dowództwem Curtisa Le May rzuciły na Japonię grad bomb. Ataki wywołały pożary, które miejscami podniosły temperaturę do ponad 50 stopni. Kiedy informacje o sukcesach aliantów dotarły do Indii, plantatorów ogarnęła wielka radość. Lęk przed inwazją małych żółtych żołnierzy wreszcie zgasł i wszyscy zaczęli świętować zwycięstwo. W tym zakątku świata wojna dobiegła już końca. Nawet pogoda dawała powody do zadowolenia. Grudzień bywał tu zwykle zimny i ponury, lecz w tym roku jasne promienie słońca przedostały się przez woale mgły, zrobiło się ciepło i pokryte plantacjami herbaty wzgórza stały się czarownym miejscem. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było intensywnie zielone pola. Niebo było błękitne, bezchmurne, a powietrze tak rześkie i czyste, że kontury krajobrazu rysowały się niezwykle wyraźnie i ostro. Po sześciu miesiącach deszczu świat znowu odetchnął pełną piersią. Nastał czas przyjęć i pikników oraz — 518 — ostrego picia przed kominkami, w których wesoło trzaskały eukaliptusowe szczapy. Murthy przyjechał do Pulimed w połowie tego miesiąca i Kannan natychmiast rzucił przyjaciela w wir przyjęć i klubowych spotkań. Po trzech dniach Murthy miał dosyć rozrywek. W niedzielę rano zapytał, czy nie mogliby spędzić spokojnego dnia w domu. — Ostatni raz widzieliśmy się ponad dwa lata temu, więc chyba nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy trochę pogadali — powiedział. — Oczywiście, że nie - odparł Kannan. - Mam nadzieję, że przyjęcia sprawiły ci trochę przyjemności. — Nie przywykłem do tak intensywnego życia towarzyskiego, ale świetnie się bawię. — Powiesz mi, jeżeli poczujesz się zmęczony, prawda? Nie chcę, aby ktoś pomyślał, że ściągnąłem najlepszego przyjaciela do Pulimed głównie po to, żeby poddać go torturom. - Kannan się roześmiał. — Oczywiście, że powiem - rzekł Murthy, odłamując kawałek dosai i zanurzając go w sosie na swoim talerzu. — Kiedy coś nie będzie mi odpowiadało, ty dowiesz się o tym pierwszy. Chwilę jedli w milczeniu, Murthy palcami, Kannan nożem i widelcem. Zdecydowany nie powtórzyć błędów, które popełnił w czasie wizyty matki, Kannan polecił Manickamowi, żeby zamiast tradycyjnego angielskiego śniadania — smażonych jaj na bekonie, grzanek i marmolady - podawano im dosai, idli oraz uppuma. — W żadnym razie nie chcę, żebyś posądził mnie o wścibstwo, ale dlaczego Helen odeszła? — zagadnął Murthy. — Cóż, nie kryje się w tym żadna tajemnica... Nie pasowaliśmy do siebie, i tyle. Kiedy jesteś zakochany, nie zwracasz uwagi na takie rzeczy. — 519 — — Radzisz sobie z tym jakoś? — Chyba tak. - Kannan westchnął. - Staram się spędzać jak najwięcej czasu w towarzystwie. Nie mogę znieść pustego domu, ale myślę, że to minie... — Zwykle tak bywa — odparł Murthy, ze zrozumieniem kiwając głową. — Co ty możesz o tym wiedzieć? - Kannan się roześmiał. -Nie jesteś przecież żonaty. Murthy niepewnie zamrugał oczami, a potem uśmiechnął się. Zaczęli rozmawiać na mniej poważne tematy i wkrótce śmiali się i żartowali zupełnie jak w college'u. — Dlaczego jesz dosai nożem i widelcem? - zapytał nagle Murthy. — Och, to po prostu przyzwyczajenie - rzekł Kannan. Murthy w milczeniu zajął się jedzeniem. Manickam wszedł do jadalni, niosąc dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą. — Dlaczego o to zapytałeś? - odezwał się Kannan, kiedy lokaj zamknął za sobą drzwi. — Bez powodu. Wydało mi się to trochę dziwne, nic więcej. — Daj spokój, Murthy, powiedz, o co ci chodzi. — Powiedziałem ci już, naprawdę. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś jadł dosai sztućcami, to wszystko. — W ten sposób nie brudzę palców - odparł Kannan, podnosząc do ust widelec z kawałkiem dosai. — Zmieniłeś się - zauważył Murthy. - Nie jesteś już tym Kannanem, którego kiedyś znałem. Kannan odłożył nóż i widelec na talerz. — O czym ty mówisz? — O drobiazgach, stary, o tym, że jesz dosai sztućcami. I o poważnych sprawach, to znaczy o twoim zachowaniu wobec angielskich kolegów. Nie jesteś tym samym Kannanem, którego znałem. — Wszyscy się zmieniamy, nie sądzisz? Ty też się zmieniłeś, zapuściłeś nawet brodę, o, proszę... — 520 — Murthy roześmiał się głośno. — Dosyć gadania o mnie — uciął Kannan. — Opowiedz mi lepiej, co dzieje się na równinach. — Dużo się dzieje. Teraz, kiedy wojna praktycznie się skończyła, Mahatma, Nehru, Patel i inni już niedługo znowu przypuszczą atak, w każdym razie tak mi się wydaje. Myślę, że Brytyjczycy są tutaj skończeni, Kannan. Wytrzymają jeszcze trzy, najwyżej pięć lat, a potem będziemy wolni. — Uważasz, że to dobrze? — Co masz na myśli? — zdziwił się Murthy. — Czy po odejściu Brytyjczyków nie zapanuje tu chaos? — Nietrudno zgadnąć, dlaczego Brytyjczycy umacniają siebie samych i nas w takim sposobie myślenia. Oczywiście nie twierdzę, że wszystko pójdzie łatwo. Jinnah upiera się przy utworzeniu odrębnego państwa dla muzułmanów, a inni stawiają twardy opór. Żadna strona nie zdradza skłonności do pójścia na ugodę. Obawiam się, że takie sytuacje będą odsuwać termin uzyskania niepodległości i dawać Brytyjczykom pretekst do przedłużenia pobytu w Indiach... — Jakie jest rozwiązanie? — zapytał Kannan. — Nie wiem. Raj aj i naraził się Mahatmie oraz Nehru, sugerując, żeby zaakceptowali żądania Jinnaha w imię sprawy niepodległości, więc znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Wszystko zaczyna się komplikować. Średnio co drugi dzień powstaje nowa partia, której członkowie chcą wykorzystać niepewną sytuację polityczną dla własnych celów. Czasami polityka budzi we mnie obrzydzenie... Kiedy pomyślę o tych cynicznych manewrach, oportunistycznych sojuszach i tak dalej... — Więc dlaczego chcemy pozbyć się Brytyjczyków? Oni przynajmniej utrzymują tu porządek. Murthy rzucił Kannanowi zdumione spojrzenie. — Co ty mówisz? Trudno mi uwierzyć, że usłyszałem coś takiego właśnie od ciebie... — Niby co takiego powiedziałem? — zapytał Kannan. — 521 — — Zaraz ci to wyjaśnię. Możliwe, że wyda ci się to przesadą, ale co tam... Nie wiem, jak ty, ale ja wolałbym umrzeć w biedzie jako wolny człowiek, niż dożyć późnej starości jako zamożny niewolnik. — To chyba rzeczywiście przesada — uznał Kannan. — W żadnym razie! - oburzył się Murthy. - Czy wiesz, w jak pogardliwy sposób Churchill odnosi się do Mahatmy? Po ostatniej akcji, w czasie której Gandhi nawoływał Brytyjczyków do opuszczenia Indii, Churchill nazwał go żałosnym starcem i wrogiem Wielkiej Brytanii. W głębi duszy wszyscy oni mają nas za nic. — To są polityczne gierki, Murthy. Jestem pewny, że i nasi przywódcy nieraz wypowiadali się o Brytyjczykach w bardzo negatywny sposób. Założę się, że Churchill nie jest rasistą. — Za to bez wątpienia jest imperialistą w dawnym stylu, który głęboko wierzy, że Bóg stworzył go lepszym od wszystkich narodów podbitych przez jego państwo. Nic dziwnego, że ten sposób myślenia przejęli inni, choćby Linlithgow, najgorszy wicekról, jakiego kiedykolwiek mieliśmy! Pomyśl tylko, w jaki sposób podszedł do głodu w Bengalu! A wiesz, jak skomentował głodówkę Gandhiego? Oświadczył, że jeżeli Mahatma umrze, kraj czeka mniej więcej sześć miesięcy nieprzyjemnych nastrojów, które potem zaczną się stopniowo uspokajać, aż wreszcie wszystko znowu będzie jak dawniej. Jeszcze gorszy jest Wavell. Powtarza, że jest prostym żołnierzem, ale od lat nie wygrał żadnej bitwy. Skoro jest takim wielkim generałem, to dlaczego siedzi tutaj, zamiast walczyć na froncie? I ktoś taki ma czelność kpić z Mahatmy! Czytałem wiersz, jaki napisał o Gandhim. Tak mnie rozwścieczył, że zapamiętałem go słowo w słowo. To przeróbka Jabberwocky, znasz to? — Wiesz, że nigdy nie lubiłem czytać. — Jest to fragment z Alicji w Krainie Czarów. Oto wersja Wavella: — 522 — Strzeż się Gandhiego, synu, Satyagrahah, udawanej głodówki, Strzeż się Djinnarit i unikaj Sfrustrowanej, podzielonej kasty. Kannan parsknął śmiechem. - Uważasz, że to zabawne? - Spokojnie, Murthy, nie należę do wrogiego obozu... - Przepraszam. — Murthy uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Czasami trochę mnie ponosi, ale ich podejście do naszych spraw naprawdę mnie gniewa. W ciągu ostatnich stu lat Wielka Brytania uczestniczyła w stu jedenastu wojnach i wszystkie te operacje zostały sfinansowane z dochodów płynących z Indii, wiedziałeś o tym? Są potężnym państwem dzięki nam, to oczywiste. Nadal uważasz, że robią nam łaskę, rzucając okruchy z pańskiego stołu? Wykrwawiają nasz kraj, a my mamy może jeszcze się z tego cieszyć, co? Przykro mi, Kannan, ale nie jestem przyjacielem białych. Zaskoczyło mnie, że tak ci zależy, żeby ich naśladować... - Michael Fraser to dobry człowiek, a Freddie jest moim przyjacielem. - Sympatyczny facet, to prawda - przyznał Murthy. - Major Stevenson i inni też nie są tacy źli. Naturalnie nie brak tu prawdziwych drani, takich jak Martin czy Patrick, lecz tacy zdarzają się wszędzie. - Nie mówię, że nienawidzę białych, bo tak nie jest. Pamiętasz naszych profesorów w college'u? To byli przyzwoici ludzie. Nie potrafię zaakceptować imperializmu, to wszystko. Chwilę jedli w milczeniu, które i tym razem przerwał Murthy. - Wiesz, trudno mi pojąć, dlaczego ktoś taki jak ty nie uczestniczy w najbardziej ekscytujących wydarzeniach naszej epoki — odezwał się. - Znowu wsiadłeś na swojego konika? — Kannan się uśmiechnął. — 523 — - W ogóle nie starasz się mnie zrozumieć! — zirytował się Murthy. — Żyjemy w ważnych czasach, mamy szansę odmienić swój kraj i siebie samych,wziąć udział w czymś naprawdę wielkim! Ruch niepodległościowy, największa siła polityczna, jaką zna historia, przybiera na sile, a ty stoisz poza nim, Kannan! - Przyznaję, że to bardzo ekscytujące, ale czy sądzisz, że twój udział w tym ruchu rzeczywiście ma jakieś istotne znaczenie? Poważne, kluczowe decyzje i tak podejmują ludzie tacy jak Gandhi, Nehru, Jinnah, Rajaji... Na jakiej podstawie uważasz, że my możemy mieć wpływ na ich posunięcia? - Każdy z nas wywiera wpływ na to, co się dzieje. Jeżeli wicekról podejmuje decyzję albo Mahatma ogłasza nowy program, to dzieje się to z powodu działań nas wszystkich. Bycie Hindusem jest naprawdę ekscytujące, Kannan, szczególnie teraz, teraz bardziej niż kiedykolwiek... - Czy jestem w mniejszym stopniu Hindusem tylko dlatego, że nie uczestniczę w walce? — zapytał Kannan. - Mam wrażenie, że jesteś dumny, iż udało ci się zostać Anglikiem o brązowej skórze. - Anglikiem o brązowej skórze? Dlatego, że mój szef powiedział, że mówię po angielsku jak Anglik? - Nie chodzi mi o to, ale... - Staram się wykonywać moją pracę uczciwie i z zapałem, Murthy - rzekł Kannan, nie kryjąc irytacji. - I nie zapominaj, że ciebie ojciec nie wyrzucił z domu! - Nie chciałem cię zdenerwować, przepraszam. Widzisz, po prostu jestem tak pochłonięty ideą niepodległości, że czasami trudno mi dostrzec inne problemy. Kannan przyjął przeprosiny. Po śniadaniu obaj w pogodnym nastroju wypili kawę. - Masz ochotę na spacer? — zaproponował Kannan. — Taki piękny dzień... - Świetny pomysł - rzekł Murthy. - Twoim zdaniem nie pasuję do Anglików, prawda? - zapy- — 524 — tał Kannan, kiedy wychodzili, nieoczekiwanie dla samego siebie wracając do wcześniejszego tematu. — Uprzedzenia rasowe to okropna rzecz, Kannan. W oczach Brytyjczyków jesteśmy gorsi, bo należymy do innej rasy. Moim zdaniem nikt, kto posiada chociaż odrobinę dumy i poczucia godności, nie powinien tego akceptować. — Chcesz powiedzieć, że nie mam godności i podlizuję się Brytyjczykom? Murthy zawahał się. — Nie, nie to chcę powiedzieć. Zaraz po przyjeździe do Pu-limed nie mogłem się nadziwić, że tu nikt nie myśli o walce o niepodległość. Wszyscy mówicie tylko o wojnie, zupełnie jakby Indie nie istniały jako odrębne państwo, jakby nasz kraj był jedynie brytyjską prowincją... - zawiesił głos. - Przepraszam, znowu suszę ci głowę. Chodźmy się przejść, dobrze? Kannan uśmiechnął się lekko. — Jestem przekonany, że daleko zajdziesz w polityce. — Nie będziemy już dzisiaj rozmawiać o polityce, może nawet do końca mojego pobytu w Pulimed. Dotarli do miejsca, w którym droga się rozwidlała, a potem, ponieważ dzień był naprawdę piękny, poszli jeszcze trochę dalej. Wszystko, czego dotknęło słońce, lśniło jak wypolerowane szkło - krzewy herbaciane błyszczały szmaragdową zielenią, wysychające po deszczu wzgórza zachwycały urodą, dalekie wodospady szumiały, srebrzyste od spodu liście grewilli połyskiwały, poruszane wiatrem. — Oby powodziło ci się w Pulimed jak najlepiej i obyś pozostał tu jak najdłużej! - Murthy się zaśmiał. - Chętnie jeszcze nie raz przyjechałbym tu na odpoczynek! Szli dalej, pozwalając, aby ogarnął ich spokój tego cudownego miejsca. — Żałuję, że nie zdążyłem poznać twojego ojca, Kannan — odezwał się Murthy. — Ja również tego żałuję, bo ojciec był wspaniałym człowie- — 525 — kiem. Żałuję też, że sam nie poznałem go lepiej. Potrafił być uroczy i zabawny, wiesz? Pamiętasz Święto Błękitnych Mango? Na pewno opowiadałem ci o tym w college'u. Miałem wtedy siedem, może osiem lat i byłem gotowy na wszystko, byle tylko wygrać konkurs dla dzieci. Zjadłem chyba dziesięć mango i musiałem iść do ubikacji, wiesz, jak to jest, kiedy zje się za dużo mango. Ojciec, który przez cały czas nie spuszczał mnie z oka, podbiegł do mnie przerażony, chwycił na ręce i popędził ze mną do domu. Nie chciał, żeby mama i babcia odkryły, że wykazałem się takim brakiem rozsądku... - Kannan umilkł na chwilę. - Mam niewiele wspomnień, związanych z ojcem... - Zwykle uświadamiamy sobie, jakie są ważne, kiedy jest już za późno. - Murthy westchnął. - Kiedy umarł, nie mogłem przestać o nim myśleć. Bardzo mnie boli, że nie pogodziłem się z nim... - Nie bądź dla siebie zbyt surowy, Kannan. Nie mogłeś przecież nic na to poradzić, prawda? W gruncie rzeczy obaj mieliście rację. - Cieszę się, że nie dożył chwili, kiedy moje małżeństwo się rozpadło - poważnie powiedział Kannan, mocno uderzając dłonią rosnący tuż przy drodze krzak herbaty. - Myślisz, że na stałe zwiążesz się z polityką, Murthy? Że nadal zostaniesz przy tym, nawet po zdobyciu niepodległości i tak dalej? - Może tak, ale na razie nie jestem pewien. Ojciec chciałby, żebym wrócił do domu. W firmie jest tyle pracy, że mimo pomocy moich braci nie jest w stanie ze wszystkim sobie poradzić. Z drugiej strony polityka jest naprawdę ekscytująca. Najbardziej obawiam się tego, że po zwycięstwie wyjdą na wierzch najgorsze cechy politycznej gry - korupcja, nepotyzm, prze-ciętniactwo... - Czyli te rzeczy, w które bawi się Jinnah, tak? - A myślałem, że nie masz zielonego pojęcia o polityce, Kannan... — 526 — - No, mimo wszystko nie jestem kompletnym ignorantem. - Nie chodzi tylko o Jinnah, hinduska prawica wcale nie jest lepsza. Ci ludzie podzielają nazistowskie skłonności do czystości rasowej, a ja czuję do tego obrzydzenie. Sytuacja jest już i tak skomplikowana i wcale nie trzeba nam fundamentalistów chrześcijańskich, sikhów czy parsi. Czasami nie dziwię się Brytyjczykom, którzy uważają, że nigdy nie będziemy umieli sami rządzić krajem... - Zapomniałeś o buddystach, jainach oraz animistach - zauważył z uśmiechem Kannan. - Bądźmy poważni, stary. Zamierzasz tu zostać? - Moja matka i wuj uważają, że powinienem wrócić do Do-raipuram, ale na razie jest mi trudno podjąć decyzję. Mam tu pracę, a jeżeli Brytyjczycy zaczną masowo wyjeżdżać z Indii, pojawią się nowe możliwości. - Chciałbyś wrócić do Doraipuram? - Sam nie wiem... Czasem wydaje mi się, że rzeczywiście powinienem to zrobić, kiedy indziej dochodzę do wniosku, że byłbym dla nich ciężarem. Nie interesuje mnie ani medycyna, ani prowadzenie firmy... - Ale lubisz zajmować się uprawą roślin — przerwał mu Murthy. - Mógłbyś pomagać im w przygotowywaniu leków ziołowych i nadzorować uprawy. - W tej chwili nie bardzo wiem, czego tak naprawdę chcę. Wolałbym zastanowić się nad tym później. W drodze powrotnej do domu nie mówili dużo. W pewnym momencie Kannan uświadomił sobie, że prawie w ogóle nie rozmawiali o Helen. Może właśnie tak miało być - o stracie i bólu najlepiej jest zwykle mówić pośrednio, nie wprost. W ciągu ostatnich czterech dni wizyty Murthy'ego obaj unikali towarzyskich spotkań w Pulimed. Wieczorami rozmawiali, śmiali się i ponownie odkrywali swoją przyjaźń. Zmienili się, lecz z ulgą odkryli, że w gruncie rzeczy łącząca ich więź nadal — 527 — była tak samo mocna. W okresie studiów Kannan był silniejszą osobowością, ale Murthy bardzo dojrzał od tamtych lat. Ten fakt zupełnie im nie przeszkadzał. Ostatniego dnia siedzieli w salonie do późna i rano mieli poważne kłopoty ze wstaniem z łóżek. Pogoda, jak zwykle niepewna w tej okolicy, pogorszyła się i podróż na stację odbyli pod smętnie szarym, mokrym niebem. Dwa tygodnie po wyjeździe Murthy'ego doszło do pierwszego zabójstwa. Ofiarę znaleziono w pobliżu kwater kulisów, w części plantacji podlegającej nadzorowi Kannana. Kannan usiadł właśnie do kolacji, kiedy Manickam, który miał podać mu zupę, zmarszczył brwi i odwrócił się. Podkuchenny, który normalnie nie zaglądał do mieszkalnej części bungalowu po dokonaniu porannych porządków, teraz machał do niego z progu jadalni. Manickam przybrał jeszcze groźniejszy wyraz twarzy niż poprzednio, ale podkuchenny nie uciekł. Lokaj obsłużył Kannana i dopiero wtedy z godnością ruszył w stronę drzwi. Kannan udał, że nie słyszy odgłosu uderzenia i cichego jęku. Potem dobiegły go gorączkowe szepty i wreszcie Manickam pojawił się ponownie, tym razem z podkuchennym, który okazał się mężczyzną w średnim wieku. Wszystko to razem było na tyle dziwne, że Kannan przerwał posiłek. — Ten człowiek mówi, że przyszli jacyś ludzie i chcą zobaczyć się z aiyah - odezwał się Manickam po angielsku. Zwykle mówił po angielsku wyłącznie w obecności innych służących lub gości. Kannana bardzo to bawiło, ale nie starał się odwieść lokaja od tego nawyku, czuł bowiem, że mógłby go urazić. - Nie mogą przyjść do biura? - zapytał. — 528 — — Mówiłem im to, aiyah, ale ci ludzie twierdzą, że mają jakąś pilną sprawę. Kannan nie miał ochoty na pilne rozmowy, ale nic nie mógł zrobić. Gdy wyszedł na werandę, powitały go podniecone głosy stojących na podjeździe robotników. Podkuchenny krzyknął na nich, aby się uciszyli, i Kannan spokojnie zapytał, o co chodzi. Wszyscy zaczęli mówić równocześnie, polecił więc, aby wybrali jednego, który zabierze głos w imieniu całej grupy. Zamilkli i stali, dygocząc w cienkich lunhgi i cumbli, stanowiących niewielką ochronę przed wieczornym chłodem. W końcu przemówił kangani, który wziął na siebie rolę przywódcy delegacji. Kannan wiedział, że kangani potrafi być podstępny i nie zawsze okazuje szacunek zwierzchnikom, lecz teraz sprawiał wrażenie mocno przestraszonego. — Aiyah, dziś wieczorem w pobliżu kwater kulisów został zabity człowiek — powiedział powoli. - Zrobił to tygrys, wielki jak trzy kuce... Tygrys. Tygrys ludojad... Kannan oniemiał. Oczyma wyobraźni ujrzał zastrzeloną panterę, o której opowiadał mu Freddie, potężną bestię o ściągniętych w śmiertelnym skurczu wargach, natychmiast też przypomniał sobie parę fragmentów z Ludojadów z Kumaon Jima Corbetta. Jakież byłoby to podniecające, gdyby udało mu się wytropić takiego potwora w dżungli, w dodatku nocą! Gdzie umieściłby łeb upolowanego tygrysa? Może na miejscu tego mało ciekawego obrazu, przedstawiającego drzewo gulmohar, który Helen powiesiła w salonie... Tak, łeb potężnego zwierza zdominowałby cały pokój... Niestety, kangani mówił dalej i Kannan z wysiłkiem zmusił się, aby wysłuchać go do końca. — Widziałem tego potwora tak wyraźnie, jak teraz widzę ciebie, aiyah, z odległości najwyżej trzech metrów. Jeden skok i było już po biednym Mayilandi. Jego żona została wdową, sześcioro dzieci sierotami. Błagamy, abyś zabił go, aiyah, zanim on wymorduje nas wszystkich... — 529 — Kannan kazał robotnikom zaczekać i szybko poszedł do sypialni, gdzie przechowywał strzelbę Mannlicher 275. Kupił ją w Mundakayam od plantatora, który wybierał się na wojnę, i wcześniej użył tej pięknej broni tylko dwa razy, podczas polowania na dziki. Kulisi siedzieli na ziemi tam, gdzie ich zostawił. Widok Kannana ze strzelbą w ręku natchnął ich świeżą odwagą - zerwali się na równe nogi, gadając z podnieceniem. Kannan zszedł po schodach, czując się trochę nieswojo. Kulisi ruszyli przodem, słaba lampa, którą nieśli, rozjaśniała noc chybotliwym kręgiem światła. Szli ze wzrokiem utkwionym w ziemię i własne stopy, wyłaniające się rytmicznie ze snujących się nisko pasm mgły. Początkowa ekscytacja osłabła i Kannan zaczął się niepokoić. Uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, jak poluje się na tygrysy i że nigdy nie widział zwierzęcia groźniejszego niż dzika świnia. Obudziły się w nim wątpliwości, czy słusznie zrobił, wychodząc w nocy z nieuzbrojonymi kulisami. Usiłował przypomnieć sobie, co w swojej książce pisał o tygrysach ludo-jadach wielki Corbett i jak radził zachowywać się w czasie polowania. Postanowił, że jeżeli tylko uda mu się przeżyć tę noc, z samego rana znowu pożyczy dzieło Corbetta od Michaela i dowie się, jak postępować w obliczu takiego zagrożenia A na razie będzie musiał spróbować przypomnieć sobie niektóre rady niezrównanego myśliwego. Oparł strzelbę o ramię, czerpiąc pewną pociechę z jej solidnego ciężaru. Corbett podpowiadał, w którą część ciała tygrysa należy mierzyć... W łeb, poniżej łopatki, w brzuch? Zaraz, zaraz, chyba w głowę, chociaż nie, raczej w punkt tuż pod łopatką... A może ta ostatnia sugestia dotyczyła słoni? Powinien był od razu posłać gońca do Freddiego, który miał prawdziwą armatę, winchestera 400/450, zdolnego położyć szarżującego nosorożca... Poza tym dobrze byłoby mieć przy sobie kogoś, na kogo można liczyć... Co z tego, że Freddie jest w tej dziedzinie równie niedoświadczony jak on sam... I chyba — 530 — lepiej było poczekać z tą wyprawą do rana. W końcu ten kulis i tak już nie żyje i nic nie można dla niego zrobić. A jeżeli w pobliżu faktycznie kręci się tygrys ludojad, to taka bestia na pewno nie ucieknie stąd w popłochu... Ostatnia myśl poważnie zaniepokoiła Kannana. Zaczął przeklinać swój brak rozsądku. Zachował się jak idiota, nie powinien był pochopnie wychodzić z domu... Co ja wyprawiam, do diabła, pomyślał. Próbuję popełnić samobójstwo czy co? Ale przecież ci ludzie mają do niego zaufanie... Ostatecznie on jest ich szefem, prawda? - Jesteśmy już prawie na miejscu, aiyah - dobiegł go z ciemności głos kanganiego. Kannan drgnął nerwowo. Kangani zwolnił kroku, aż wreszcie prawie zupełnie zrównał się ze zwierzchnikiem. Jeżeli człowiek może mnie tak łatwo podejść, to co dopiero tygrys, pomyślał Kannan. Skup się na tym, co robisz, przykazał sobie surowo i odepchnął wątpliwości. Decyzja została już podjęta, teraz to on dowodził grupą, nie pozostało mu więc nic innego, jak wziąć się w garść. Zabity kulis leżał na obrzeżu gęstej kępy krzewów, rosnących przy ścieżce prowadzącej do kwater robotników. Kiedy zbliżyli się do ciała, jeden z mężczyzn z grupy wydął wargi i wydał dźwięk, jakim często nawoływali się mieszkańcy gór. Odgłos niósł się wyraźnie i daleko. Tutejsi uczyli się go we wczesnym dzieciństwie, a przyjezdni mimo usilnych starań nie potrafili nauczyć się go naśladować. W odpowiedzi na to wołanie z krzewów wyłoniła się druga, mniejsza grupa. Widząc Kannana, mężczyźni zaczęli mu na wyścigi opowiadać o tragedii. Po kilku minutach wzajemnego przekrzykiwania się wyszło na jaw, że nikt nie widział, jak tygrys zaatakował ofiarę. W końcu jeden z robotników pracujących w fabryce, który wcześniej kilkakrotnie widział ludzi poranionych lub zabitych przez wielkie koty, powiedział, że jest przekonany, iż i w tym wypadku było to dzieło tygrysa. Postarał się zrekonstruować tragiczną scenę na użytek Kannana — tygrys zaczaił się na ku- — 531 — lisa za tamtą kępą palm, skoczył, chwytając go zębami za ramię i jednym uderzeniem szczęk odrywając je od tułowia, potem zaś wbił zęby w klatkę piersiową ofiary. Następnie, zanim przerażony kulis zdążył krzyknąć, tygrys chwycił go za gardło. Kannan zauważył wiejskiego kundla, który obgryzał coś na ziemi obok zwłok, i nagle zrobiło mu się niedobrze. Ponownie zdał sobie sprawę, że jest absolutnym ignorantem w tej kwestii, nie miał jednak ochoty nakłaniać robotnika, aby podał mu więcej szczegółów. Dowodzące niewiedzy pytania podważyłyby tylko jego autorytet w oczach podwładnych, gdy tymczasem Kannan starał się wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie. Zdecydował, że najpierw musi wybrać miejsce, gdzie zaczai się na tygrysa, nie wiedział jednak nawet, czy zwierzęta te polują nocą, czy za dnia, czy wracają, aby do końca pożreć zabitą ofiarę, czy też nie. W tej chwili mógł jedynie ubolewać nad swoim brakiem doświadczenia i próbować w jak najpełniejszy sposób wykorzystać posiadane informacje. W końcu wybrał ogromną skałę, wystającą z gęstwiny krzewów herbacianych. Miała około ośmiu metrów wysokości, a z jej szczytu roztaczał się widok na całą okolicę. Kannan polecił swoim ludziom, żeby wrócili do domów, a sam wdrapał się na skałę. Głosy odchodzących robotników ucichły bardzo szybko, zbyt szybko, pomyślał, sadowiąc się na szczycie. Na niebie wisiał księżyc w pełni, lecz od czasu do czasu przesłaniały go chmury i wtedy robiło się zupełnie ciemno, co budziło jeszcze większy niepokój w sercu Kannana. Drgnął, słysząc szelest liści z boku skały, i przycisnął kolbę strzelby do barku, szykując się do strzału. W tej samej chwili księżyc wyłonił się zza chmur i Kannan zobaczył, że w zaroślach nic nie ma. Zaśmiał się cicho, zawstydzony własną nerwowością, i opuścił lufę. Czy tygrys wróci? Kannan pożałował teraz, że nie schował dumy do kieszeni i nie wypytał dokładnie kulisa o zwyczaje tych zwierząt. Może powinien był go poprosić, żeby został z nim na skale... Lekki powiew bezustannie szeleścił liśćmi — 532 — i poruszał cieniami drzew. Kannan zastanawiał się, czy tygrys czyha gdzieś w ciemności i obserwuje go, przebiegle oceniając swoje szanse. Podobno prawdziwi myśliwi mają wyostrzoną intuicję, która ostrzega ich przed bliskością drapieżnych zwierząt. Miał nadzieję, że on także ma taki szósty zmysł. Przypomniał sobie, jak często razem z Freddiem narzekał, że na plantacjach nie dzieje się nic ciekawego. Można powiedzieć, że dostał to, na czym mu zależało, ale wyobrażał sobie, że przygoda jego życia będzie wyglądała zupełnie inaczej. Wiatr powiał mocniej, liście zaszeleściły głośno i przerażony Kannan o mały włos nie spadł ze skały. Spokojnie, powiedział sobie, nic złego nie może ci się przydarzyć, jesteś uzbrojony, światło jest niezłe i żaden tygrys cię tu nie zaskoczy. Ledwo to pomyślał, a już ogarnęły go nowe wątpliwości. Jaką długość osiąga tygrys w skoku? Trzy metry? Cztery? Kannan zadrżał i zaczął szczerze żałować, że nie wrócił do domu. Był prawie pewien, że jeżeli tygrys go zaatakuje, zesztywnieje ze strachu i przeklęta bestia będzie mogła bez trudu rozszarpać go na kawałki. Helen pękłaby ze śmiechu, gdyby mogła go teraz zobaczyć... Ta ostatnia myśl otrzeźwiła go trochę i znowu bacznie rozejrzał się dookoła. Nic się nie poruszało... Chmury odpłynęły i blask księżyca wydobył z ciemności zwłoki kulisa. Kannan odwrócił wzrok, starając się nie myśleć o zabitym. W powietrzu niosło się granie cykad, w wysrebrzonych krzewach herbacianych połyskiwały świetliki. Kannan powoli uspokoił się i rozluźnił. Za piętnaście czwarta doszedł do wniosku, że tygrys się nie pojawi, i zaczął schodzić ze skały, krzywiąc się z bólu, ponieważ mięśnie zupełnie mu zesztywniały. W połowie drogi na dół przypomniał sobie fragment jakiejś myśliwskiej opowieści, z którego wynikało, że czasami tygrysy wracają nad ranem, aby pożywić się mięsem upolowanej ofiary, i pośpiesznie wgra-molił się z powrotem na skałę. Otrzeźwiony ruchem, chwilę uważnie obserwował teren wo- — 533 — kół siebie, zaraz jednak znowu popadł w senne zamyślenie. Wspominał odwiedziny Murthy'ego. Rozmowy z przyjacielem pobudziły go do wielu refleksji, wywołały poczucie niepewności, które sprawiło, że mocno wątpił, czy znowu będzie czuł się na plantacji tak swobodnie jak wcześniej. Nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy martwić stanem, w jakim zostawił go Murthy. Tak czy inaczej, znowu zaczął jeść dosai palcami. Ma-nickam chyba tego nie pochwalał. Zarządca powinien zachowywać się jak na zarządcę przystało — tak brzmiało życiowe motto dostojnego lokaja. Nagle Kannan wrócił myślami do Helen. Czy to możliwe, że zaledwie kilka miesięcy temu byli w sobie szaleńczo zakochani? Teraz było już za późno, ale przecież mogli mieć wspaniałe, cudowne życie... Mogli być pierwszą hinduską parą, której udałoby się osiągnąć wysoką pozycję w Pulimed Tea Company, chociaż po wizycie Murthy'ego Kannan nie był już do końca przekonany, czy rzeczywiście byłby to taki wielki zaszczyt. Czy kochał jeszcze Helen? Od wyjazdu żony ciągle zadawał sobie to pytanie. Tak, kochał ją, lecz jego miłość była teraz inna, utemperowana ostrożnością i mądrością... Mimo wszystko byłoby świetnie, gdyby udało mu się zastrzelić tygrysa... Oczyma wyobraźni już widział podziw malujący się na twarzach plantatorów, pełen uwielbienia uśmiech Helen... Och, to byłoby znacznie lepsze od zwycięstwa w głupim meczu tenisowym! Nawet Murthy byłby z niego zadowolony! Kannan miał nadzieję, że tygrys jednak się pokaże, a on powali go jednym celnym strzałem. Podrzucił broń do ramienia, biorąc na cel żałosne szczątki kulisa, i zamarkował naciskanie cyngla. Paak... Paaak... Po chwili zrobiło mu się głupio i szybko opuścił strzelbę. Jasny blask gwiazd był już przyćmiony szarym światłem świtu. Kannan odczekał jeszcze kilka minut, zszedł ze skały i powoli wrócił do domu. — 534 95 Tygrys z Pulimed, bo tak szybko nazwano bezwzględnego zabójcę, stał się przyczyną sporego ożywienia w okolicy. W ubiegłym dziesięcioleciu w górach zastrzelono siedem tygrysów, lecz żadnego w pobliżu Pulimed. Było to źródłem wielkiego niezadowolenia wśród białych myśliwych, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że nie tak znowu dawno, bo w 1924 roku, w ciągu zaledwie jednego miesiąca w okręgu upolowano siedemnaście tygrysów. Wśród pobliskich wzgórz w tym samym roku zastrzelono ich czterdzieści cztery, nic więc dziwnego, że region Periyar zyskał sławę idealnego terenu polowań. Ku rozczarowaniu myśliwych drapieżne koty okazały się gatunkiem, który nie rozmnaża się dość szybko, aby można go masakrować do woli, więc w latach czterdziestych zwierzęta te stały się prawdziwą rzadkością. Tymczasem teraz każdy fizycznie sprawny mężczyzna miał szansę upolować prawdziwego tygrysa, i to w dodatku ludojada. Oczywiście nikogo nie trzeba było zachęcać. W całym Pulimed entuzjaści polowań wyciągali broń i czyścili ją, szykując się na spotkanie z tygrysem zabójcą. Kannan spędził na skale jeszcze jedną noc, ale tym razem już nie sam. Razem' z nim czuwał Freddie, który przyniósł strzelbę potężnego kalibru, i Driscoll, uzbrojny w solidną dwururkę. Tygrys się nie pojawił. Freddie i Kannan podjęli próbę wytropienia bestii z pomocą jednego z kulisów, który dobrze znał się na polowaniu na tygrysy, ale po dwóch dniach trop nie był już świeży. Szczątki zabitego robotnika skremowano zgodnie z życzeniem jego rodziny i mieszkańcy Pulimed czekali teraz na ponowny atak krwiożerczego potwora. Tygrys rzeczywiście zaatakował. W ciągu następnych sześciu tygodni zabił sześć razy — listonosza, pisarza z biura na plantacji, dwóch urzędników, wracających z pracy do domu, których znaleziono z wgniecionymi potylicami i bez żadnych innych ran (przez pewien czas policja podejrzewała nawet, że zostali — 535 — zamordowani przez człowieka, lecz w końcu z braku dowodów i motywów zbrodnię przypisano tygrysowi, chociaż nikt nie potrafił odgadnąć, dlaczego zwłoki były nienaruszone), kanga-niego oraz pracownika fabryki herbaty w Vayalaru, który zakończył życie, gdy nocą wyszedł z domu za potrzebą do stojącej w ogrodzie ubikacji. Cały region wstrzymał oddech ze strachu i podniecenia. Pięćdziesięciu trzech myśliwych, poza Kannanem samych białych, w różnych miejscach urządzało zasadzki na tygrysa. Żaden z nich go nie widział, zabili jednak trzy kozy, które przywiązano jako przynętę. Na tygrysy nie polowano w Pulimed od tak dawna, że większość myśliwych wykazywała się brakiem doświadczenia. Kiedy opuszczali stanowiska strzeleckie, nadal rozmawiali o niewidzialnym zabójcy w klubie, pracy i w domu. Nowy temat okazał się znacznie bardziej interesujący od sytuacji na froncie, ruchu niepodległościowego i nawet romansu Ralpha Beattie oraz Margaret, siostrzenicy pani Wilkins, która przyjechała do Pulimed z Kalkuty. Najrozmaitsze teorie i plotki mnożyły się i narastały. Ludzie zwrócili uwagę na fakt, że w polowaniu nie bierze udziału ani jeden rdzenny shikari, chociaż normalnie hinduscy myśliwi nie cofnęliby się przed żadnym ryzykiem, aby ustrzelić zwierzę, za które wyznaczono nagrodę w wysokości pięciuset rupii. Niektórzy szeptali, że miejscowi kłusownicy nie chcą mierzyć się z bestią, którą uważają za fizyczną manifestację ducha starego vaidyana, wygnanego z okolicy przez plantatorów za praktyki czarnej magii. Większość osób odrzucało tę teorię jako przejaw przesądów, lecz Kannan nie umiał udzielić przekonującej odpowiedzi swemu lokajowi, gdy ten zapytał go, dlaczego, jeżeli tygrys jest stworzeniem z krwi i kości, zabija wyłącznie ludzi stojących dość wysoko w hierarchii zawodowej (oczywiście poza pierwszą ofiarą), skoro najłatwiej byłoby mu mordować robotników i kulisów; i dlaczego, również z wyjątkiem pierwszego zabitego, — 536 — żadna z ofiar nie została pożarta? Jaki tygrys, choćby i ludojad, zabijałby dla czystej przyjemności zabijania? Wszystko wskazywało na to, że teorii o tygrysie duchu nie da się tak łatwo odrzucić... Jedynym rozwiązaniem byłoby zabicie nienasyconej bestii. Freddiemu udało się pożyczyć na dwa dni książkę Ludojady z Kumaon (dzieło to cieszyło się ostatnio ogromną popularnością) i razem z Kannanem nauczyli się na pamięć porad wielkiego shikariego, jak rozprawiać się z krwiożerczymi tygrysami. Po upływie dwóch tygodni, podczas których tygrys nie zaatakował ani razu, Kannan zaproponował Freddiemu, aby zgodnie z sugestią Corbetta wytropili zwierzę w jego legowisku. W ten to sposób Kannan i Freddie znaleźli się w pasie eukaliptusowej dżungli, gdzie tygrys zabił dwie ofiary. Doszli do wniosku, że zwierzę grasuje głównie na tym terenie. Do zapadnięcia ciemności zostały jeszcze mniej więcej dwie godziny, lecz w dżungli panowała już zupełna cisza. Nad krzakami herbaty w słabnącym świetle polatywały owady, z lasu na przeciwległym wzgórzu pokrzykiwał dziki bażant, inny odpowiadał mu z gęstych krzewów w pobliżu. Kuu-kuu-kuuruu-kuk-kuk. Freddie i Kannan spojrzeli na skrawek papieru, na którym Kannan zanotował uwagi Corbetta na temat wywabiania tygrysa z Pipal Pani. Był to krótki fragment: Wam, którzy spędziliście w dżungli na pewno nie mniej lat niż ja, nie muszę mówić, jak groźna jest tygrysica szukająca partnera, tym zaś, którzy mają skromniejsze doświadczenie, mogę tylko powiedzieć, że wołania samicy nie da się opisać słowami. Jego naśladowanie wymaga długiej obserwacji i praktyki, a także zastosowania specjalnej substancji do namaszczania krtani... I tu pojawiał się problem. Pomysł zwabienia tygrysa był doskonały, lecz niestety ani Kannan, ani Freddie nie mieli poję- — 537 — cia, jak to zrobić. Żaden też nie chciał pierwszy przyznać, że naprawdę niewiele wie o dżungli i zwyczajach dzikich zwierząt, zgodnie postanowili więc przystąpić do realizacji ustalonego wcześniej planu. Przed wyznaczonym dniem każdy z osobna starał się wyciągnąć od starszych plantatorów, których znali z klubu, głównie tych, którzy mieli okazję zastrzelić tygrysa lub tylko przechwalali się tym czynem, jak najwięcej informacji o wabieniu. Zabiegi te nie przyniosły niestety żadnych efektów, ponieważ żaden z plantatorów, nawet pod wpływem whisky lub rumu, nie dysponował ani wystarczającą wyobraźnią, ani wiedzą, żeby zademonstrować młodszym kolegom głos tygrysa. Pewien stary pijaczyna wydobył z gardła przerażający, skrzypliwy odgłos, który ściągnął na niego zaniepokojone spojrzenia sąsiadów. Plantator szybko zamówił następną whisky. Kannanowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl - być może powinni zwrócić się o pomoc i radę do Harrisona, plantatora, który ożenił się z Hinduską i żył jak rdzenni mieszkańcy Indii. Jeżeli Harrison rzeczywiście był największym białym shikari, jaki kiedykolwiek polował w tym regionie, a taką opinię powtarzali wszyscy rozmówcy młodych ludzi, to może podsunie im jakieś pomysły. Freddie pokręcił głową. - Nikt nie widział Harrisona już od kilku lat, nie wiadomo nawet, czy jeszcze żyje. A jeżeli żyje, to dlaczego dotąd się nie pokazał? Wiadomość o tygrysie musiała dotrzeć do wszystkich zakątków okręgu. Nie, wydaje mi się, że nie mamy co liczyć na pomoc ze strony Harrisona. Najprawdopodobniej albo umarł, albo oślepł lub oszalał z przepicia i syfilisu... Tak więc wrócili do Corbetta. Nie mogli zrozumieć, dlaczego właśnie on, mistrz jasnego, dokładnego opisu, nawet nie próbował sprecyzować, jak brzmi nawoływanie tygrysa. Zastanawiali się, czy nie zaangażować do wywołania bestii miejscowego shikariego, lecz nawet zakładając, że tubylcy zdołaliby przezwyciężyć przesądny lęk przed zwierzęciem, nie powinni chyba rozgłaszać swojej niewiedzy wśród kulisów, zawsze chęt- — 538 — nie podchwytujących informacje o brakach i błędach plantatorów. I właśnie dlatego Kannan i Freddie tkwili teraz w dżungli, zupełnie nie wiedząc, co robić. Stali, rozglądając się dookoła i czując się bardzo głupio. - Idź pierwszy - zaproponował wielkodusznie Freddie. -Ja pójdę za tobą, z bronią gotową do strzału. - Nie, nie, moja strzelba lepiej niesie na odległość, więc to ja powinienem strzelać... - Niech będzie. Chętnie sam spróbowałbym tego wabienia, ale dziś rano obudziłem się z potężnym bólem gardła. - Nic nie mówiłeś... - mruknął Kannan. - Nie czuję się bardzo źle, więc pomyślałem, że nie powinniśmy odwoływać polowania, poza tym ty masz pewne doświadczenie w wabieniu... Kannan zmierzył przyjaciela wściekłym spojrzeniem. Żałował, że sam wcześniej nie wpadł na pomysł z bólem gardła. - Nie stójmy tak, bierzmy się do roboty — powiedział energicznie, chociaż wcale nie czuł się tak pewnie, jak udawał. Co będzie, jeżeli potwór naprawdę wyłoni się spomiędzy krzewów? Kannan nie miał zielonego pojęcia, jak poradzić sobie w takiej sytuacji. Na duchu podtrzymywała go jedynie myśl, że żaden szanujący się tygrys nie zbliży się do niego na odległość mniejszą niż sto kilometrów, kiedy usłyszy „wabiące" dźwięki, wydobywające się z jego gardła. Nabrał powietrza w płuca, osłonił wargi złożonymi dłońmi i wydał odgłos przypominający coś pomiędzy głośnym chrząknięciem i przyjaznym psim szczeknięciem. Freddie z niedowierzaniem zerknął na przyjaciela. - Nie wiedziałem, że tak brzmi miauczenie tygrysicy - zauważył. - Sam spróbuj, skoro tyle o tym wiesz. - Nie, nie, skądże znowu. Żartowałem tylko, nic więcej. - Więc nie żartuj — warknął Kannan. Jeszcze raz złożył dłonie i podjął kolejną próbę, napinając — 539 — struny głosowe. Teraz gulgoczący krzyk zakończył się atakiem kaszlu. Kątem oka dostrzegł, że Freddie położył strzelbę na ziemi i trzęsie się ze śmiechu. - Jęczysz jak niedźwiedź, który cierpi na zatwardzenie... -wykrztusił Freddie, ocierając łzy. - Skąd możesz wiedzieć, jak jęczy niedźwiedź, idioto?! -rzucił Kannan ze złością. - Tak się starałeś, stary, że wypłoszyłeś bażanty, a miałem nadzieję, że uda mi się ustrzelić jednego na kolację. - Jak śmiesz kpić sobie ze mnie, co? - oburzył się Kannan. -Taszczysz ze sobą taką armatę, że z bażanta i tak zostałoby tylko parę piór. - Nie ma sensu, żebyśmy dalej tu tkwili. - Freddie zarzucił strzelbę na ramię. - Teraz ten przeklęty tygrys jest już na pewno w Travancore. Po półgodzinnej wędrówce dotarli do motocykli. - Dajmy sobie spokój z tym wszystkim i napijmy się czegoś - zaproponował Freddie. - Twój dom jest bliżej, więc jedziemy do ciebie. Mam nadzieję, że Helen nie będzie się krzywić na widok dwóch nieudolnych shikari... Kannan zawahał się. Od wyjazdu Helen minęło już sześć tygodni, lecz jemu udało się utrzymać wszystkich w przekonaniu, że jego żona jest w domu, ponieważ poza Murthym nikt go ostatnio nie odwiedzał. Nie mógł wprawdzie zapobiec szerzeniu się plotek wśród służby, ale miał nadzieję, że minie sporo czasu, nim wiadomość o odejściu Helen dotrze do uszu jego kolegów. Jeżeli jednak Freddie przyjedzie teraz do niego... Zrobiło mu się słabo na myśl o wyjaśnieniach i tłumaczeniu się. - Helen od rana ma potworną migrenę, Freddie... Wiesz, jak to jest... Zdarza się, nic nie można na to poradzić, ale kiedy jest w takim stanie, trudno przewidzieć, jak się zachowa... - Chryste, wy, żonaci faceci, macie same problemy! W porządku, wobec tego jedziemy do mnie. — 540 — 96 Trzy drinki później Kannan ze szczegółami opowiadał Freddie-mu o godnym pożałowania stanie, w jakim znalazło się jego małżeństwo. Nie miał zamiaru zwierzać się przyjacielowi ze swoich małżeńskich kłopotów, zwłaszcza po naukach Murthy'ego, ale alkohol szybko rozwiązał mu język. Chcąc ukryć poczucie upokorzenia, starał się mówić w lekki, nieco żartobliwy sposób. Kiedy pokonał początkowe zahamowania, uwaga, z jaką słuchał go Freddie, i dwie następne kolejki pomogły mu otworzyć się do końca. Po piątym drinku obaj byli już zdrowo podpici i zgodnie narzekali na irracjonalne, chwiejne kobiety. Zaraz potem, ku zachwytowi Kannana, Freddie zaczął deklamować wiersz: Wyrwała lśniący włos, podobny do długiej nici, i spętała nim moje ręce. Ze śmiechem próbowałem Uwolnić dłonie, Lecz włos, jak stal mocny, Trzymał je w okowach. Dziś, związany niewolnik, Żałuję, że się śmiałem. Dziś, związany niewolnik, Chodzę wszędzie za nią. - Co to takiego? - zapytał bełkotliwie Kannan. - Wyznania Paulosa, szlachetnie urodzonego dworzanina cesarza Justyniana, spisane w I wieku naszej ery. Jezu Chryste, strasznie mi przykro, staruszku. Zaczynam bredzić jak mój dziekan z college'u, ale cóż, nie da się ukryć, że zanim wyrzucili mnie z Oksfordu, czytałem klasyków... - Wiesz, Freddie, często się zastanawiam, dlaczego nie zdecydowałeś się zostać pisarzem albo poetą... — 541 — — Od plantatora nikt nie oczekuje nadmiaru kultury — ujmijmy to w ten sposób. — Tak, wiem. — Kannan pokiwał głową. — Kiedy major Ste-venson przeprowadzał ze mną rozmowę wstępną, zapytał, czy dużo czytam. Odpowiedziałem, że nie, a on wyraźnie się ucieszył. Doskonale, powiedział. Plantatorzy mają spędzać większość dnia na plantacji, po kostki w błocie, a nie wylegiwać się w fotelu z książką w ręku. — To całkiem niezły program, stary. Widzisz, ja uciekłem z Anglii między innymi dlatego, żeby wreszcie skończyć ze spotkaniami, na których czyta się utwory poetyckie i tak dalej. Jeszcze nudniejsze były przyjątka organizowane przez profesorów, którzy snuli niekończące się opowieści o dawnych dobrych czasach, rozpaczliwie broniąc się przed kontaktem ze światem zewnętrznym. — Nauka może być całkiem przyjemna, ale nie wolno pozwolić, aby stała się jedyną liczącą się rzeczą w życiu, to prawda. Myślałem, że podobało ci się na uniwersytecie... — Podobało mi się, jasne, w dodatku świetnie się bawiłem, oczywiście do czasu - wyznał Freddie. - W końcu miałem już tego dosyć i myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej stamtąd zniknąć. Nie wróciłbym na uczelnię za żadne skarby świata. — Ja przez prawie całe studia uganiałem się za Helen i popatrz, jak to się skończyło... Freddie się roześmiał. — No, właśnie... — powiedział. -Jeśli o mnie chodzi, to cieszę się, że czas nauki mam już za sobą. Dawno spaliłem podręczniki, ale mądre maksymy starożytnych Greków na zawsze wryły się w mój młody, chłonny umysł. Posłuchaj teraz wierszyka niejakiego Rufinusa: Gdyby dziewczęta były miłe Po wyjściu z łóżka, — 542 — Mężczyźni chcieliby ciągle Pieprzyć się z nimi. Ale po wyjściu z łóżka Wszystkie budzą obrzydzenie. W pierwszej chwili twarz Kannana pociemniała z zażenowania, zaraz jednak zerknął kątem oka na Freddiego i obaj wy-buchnęli gromkim śmiechem. - Założę się, że sam to wymyśliłeś! I jeszcze ten język, Freddie! Moja babcia natarłaby mi usta ostrą zieloną papryką, gdybym przy niej użył takich słów! - Ach, to wszystko dlatego, że spędziłem wczesną młodość w prywatnej szkole - oświadczył Freddie. - Marna poezja, karty i łajdaczenie się... - Nagle spoważniał. - Bardzo lubię was oboje, Kannan — rzekł. — Mam nadzieję, że uda wam się rozwiązać te problemy... - Ja także — przytaknął Kannan z równą powagą. Pomyślał, że jak zwykle podczas pijackich spotkań, lekki dowcip zaczyna mieszać się z sentymentalnymi wynurzeniami. - Za jakieś dwa miesiące pojadę do Madrasu — powiedział. — Może po Wielkanocy... - Tak, daj jej trochę czasu. Helen jest wspaniałą kobietą, stary. Nie pozwól jej odejść. Atmosfera wieczoru znowu stała się pogodniejsza. - Kobiety są zupełnie inne od nas, Freddie. Nigdy nie wiadomo, kiedy i o co mogą mieć do nas pretensje. - I tak jeszcze ich nie znasz, stary. Może dlatego ten Cor-bett nigdy się nie ożenił. Wolał polować na tygrysy ludojady, mądrala. Roześmiali się głośno. Kannan pomyślał, że Murthy na pewno ma rację w wielu sprawach, ale niektórzy Anglicy wcale nie są tacy źli... — 543 — 97 Następne zabójstwo całkowicie odmieniło nastrój przygody, który mimo wszystko towarzyszył polowaniu. Wielebny Benjamin Ayrton był białym filarem brytyjskiej społeczności w okręgu. Wierni zgadzali się, że jego kazania mogłyby być ciekawsze i krótsze, lecz w gruncie rzeczy jego brak zdolności krasomówczych nikomu nie przeszkadzał. Od dwudziestu lat częścią rytuału niedzielnego poranka w Pulimed było odgadywanie, o czym właściwie mówił pastor. Wiele osób chętnie robiło zakłady, jak długo staruszek zdoła wytrwać przy wybranym temacie, zanim znowu zatopi sens kazania w niezliczonych dygresjach. Rekord wynosił czterdzieści pięć sekund. Zamordowanego znaleziono obok kępy sosen między kościołem a plebanią. Do zakrwawionej sutanny przyczepiona była kartka z napisem: „Biały okupant jest groźniejszy od tygrysów! Opuśćcie Indie, biali, bo wszyscy tu umrzecie!". Niżej widniał podpis: „Tygrysy Rewolucji". Służący pastora nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Mieszkańcy okręgu byli w szoku. Nie dość, że plantatorzy musieli poradzić sobie z tygrysem ludojadem, to jeszcze przyszło im stawić czoło terrorystom. Biali domagali się skutecznego działania, czyli akcji, do której miejscowy posterunek policji w Pulimed, dotąd rozstrzygający jedynie nieskomplikowane spory i pijackie burdy między kulisami, był zupełnie nieprzygotowany. Wysłano depeszę do brytyjskiego rezydenta w Travancore oraz delegację na spotkanie z gubernatorem do Madrasu. Czyżby od początku wszystkiemu winni byli terroryści? Zarządcy wraz z rodzinami zaszyli się w bungalowach, drżąc na każdy niespodziewany dźwięk, bacznie obserwując służbę i modląc się, aby rząd jak najszybciej przysłał żołnierzy, którzy osłonią ich przed niebezpieczeństwem. Niestety, prośba o pomoc spotkała się z odmową. Wojna wciąż trwała, a chociaż — 544 — większość przywódców indyjskiego ruchu narodowościowego siedziała w więzieniu, sytuacja w pozostałej części kraju także była dość skomplikowana. Plantatorzy musieli sami zadbać o swoje bezpieczeństwo. Dziesięć dni po pogrzebie wielebnego Ayrtona tygrys zaatakował jednego z Hindusów, pracujących na plantacji na stanowisku nadzorcy, gdy zszedł z pola, aby zapalić beedi. Żaden z pielących zagony robotników nie usłyszał krzyku. Wszystko wskazywało na to, że zwierzę skradało się za ofiarą i jednym skokiem powaliło ją na ziemię, rozszarpując jej gardło. Mężczyzna zmarł natychmiast. Następnie tygrys poszarpał ubranie na zwłokach i za kark wlókł je prawie trzy kilometry. Grupa poszukiwawcza znalazła ciało wśród eukaliptusów. Zabójca wyszarpał część lewego pośladka ofiary, poza tym pozostawiając zwłoki nietknięte. Przerażeni mieszkańcy plantacji, biali i brązowoskórzy, zabarykadowali się w domach, wychodząc tylko za dnia, w dużych i hałaśliwych grupach. Zwołano spotkanie wszystkich plantatorów z Pulimed i okolicznych miejscowości, na którym wypracowano plan pozbycia się przerażającej bestii. Dzień przed zebraniem wynikł nowy problem — kulisi zastrajkowali, odmawiając przychodzenia do pracy, dopóki plantatorzy nie zapewnią im uzbrojonej ochrony lub nie zabiją tygrysa. 98 Przez całe popołudnie samochody i motocykle z rykiem i stękaniem silników wjeżdżały na strome wzniesienie, na którym znajdował się klub w Pulimed. Po raz pierwszy od otwarcia tej instytucji do klubowego baru zaproszono.także i panie. Zony plantatorów, które do tej pory zamawiały drinki przez okienko, teraz z wielkim zainteresowaniem rozglądały się dookoła. Nawet pani Stevenson była odrobinę podekscytowana możli- — 545 — wością przekroczenia progu jedynego miejsca w swym królestwie, do którego wcześniej nie miała wstępu, chociaż naturalnie starała się tego nie okazywać. Kiedy jednak początkowe podniecenie opadło, pojawiło się nieuchronne uczucie rozczarowania: i tak wygląda bar? To wszystko? Cała tajemnica? W ten sposób tygrys raz na zawsze odmienił jeszcze jeden aspekt życia towarzyskiego w Pulimed. Prezes Stowarzyszenia Plantatorów uciszył zebranych. Bar był za mały, by pomieścić wszystkich zaproszonych, otwarto więc drzwi do biblioteki i sali gier, gdzie służba pośpiesznie rozstawiła krzesła. Prezes poprosił, aby zabierający głos mówili głośno i wyraźnie, ponieważ osoby siedzące poza barem także chciały uczestniczyć w dyskusji. Freddie rozejrzał się dookoła i ze zdziwieniem stwierdził, że Kannan nie przyjechał. Pochylił się w stronę Michaela i zapytał go, czy nie wie, co się stało, ale Fraser przecząco pokręcił głową. Spotkanie rozpoczęło się i plantatorzy wstawali, przedstawiając najrozmaitsze sugestie skutecznego pozbycia się tygrysa, wkrótce okazało się jednak, że większość propozycji została już wcześniej wypróbowana. - Zróbmy zbiórkę pieniędzy i sprowadźmy tutaj tego Cor-betta! - zawołał plantator z Periyar. - Facet ma doświadczenie w polowaniu na tygrysy widma! Zebrani roześmiali się nerwowo, lecz prezes szybko ich uciszył. - Jestem pewien, że szanowny członek zdaje sobie sprawę, iż nasza delegacja, która odwiedziła gubernatora, usiłowała również za jego pośrednictwem pozyskać usługi pułkownika Corbetta. Wysłano wiadomość do pułkownika, lecz on odmówił, twierdząc, że jest już za stary, aby polować na tygrysy ludo-jady. - I nie ma nikogo innego, kto mógłby przyjść nam z pomocą?! - wykrzyknął ten sam plantator. — 546 — - Może Harrison? - odezwał się głos z kąta biblioteki. -Ten z pewnością nadal poluje! - Chyba pan żartuje! - odparł plantator z Periyar. - Nikt nie widział tego starego pijusa od ponad dziesięciu lat! Poza tym nie mamy ochoty włazić pod sari jakiejś kuliski, żeby go znaleźć! Nagle uświadomił sobie, że na zebraniu obecne są kobiety, i z zażenowaniem wybąkał przeprosiny. Był to krępy mężczyzna z grzywą brudnych, brunatnych włosów i gęstymi wąsami. Freddie odwrócił się na krześle, żeby mu się przyjrzeć. Doszedł do wniosku, że wąsy tego człowieka zdecydowanie mu się nie podobają, i pomyślał, że rosnące na twarzy włosy w ogóle rzadko robią dobre wrażenie. Dlaczego mężczyźni z uporem godnym lepszej sprawy zapuszczają wąsy i baki? W większości przypadków wygląda to nieciekawie... Gdzie jest Kannan? Nie miał zwyczaju się spóźniać... Może zatrzymali go strajkujący robotnicy... Freddie przypomniał sobie, jak pierwszy raz musiał poradzić sobie ze strajkiem. Trzystu strajkujących na jednego, którym oczywiście był on sam... Zatrzymali go na drodze do fabryki. W jednej chwili znalazł się w środku tłumu wrzeszczących, gestykulujących ludzi, uzbrojonych w kije i noże do przycinania krzewów. Przeraził się, ale mniej więcej po półgodzinie dotarło do niego, że protestujący nie mają zamiaru wyrządzić mu krzywdy, oczywiście jeżeli nie zrobi czegoś głupiego. Cała sytuacja przypominała starannie opracowany pod względem choreograficznym balet - robotnicy wrzaskiem domagali się spełnienia swoich żądań i groźnie wymachiwali kijami i nożami, potem zaś ich wściekłość słabła, aby po krótkiej przerwie znowu przybrać na sile. Kiedy w końcu pozwolili mu przejechać, Freddie pognał prosto do Michaela i powiadomił go z dumą, że właśnie przeżył swój pierwszy strajk. Wkrótce odkrył, że był to doroczny rytuał - robotnicy co roku strajkowali przez dzień lub dwa, zwykle żądając wyższej płacy, i zarząd co roku ustępował z ostentacyjną niechęcią. Stało się to — 547 — stałym aspektem życia na plantacji, lecz tym razem głównym impulsem do protestu był strach. Kto wie, do czego mogą być zdolni przerażeni kulisi? Freddie miał nadzieję, że Kannan jakoś z tego wybrnie. Kiedy wrócił do rzeczywistości, przemawiał właśnie plantator z Peermade. Mówił, że kwestię strajku trzeba jak najszybciej rozwiązać. Zbiór herbaty należy kontynuować, przetwórnie nie mogą stać bezczynnie. — Jeżeli pozwolimy, aby strajk trwał, kulisi zaczną odchodzić i bardzo trudno będzie namówić ich do powrotu. Kto wie, jak długo to zwierzę będzie krążyć po okolicy? Za parę miesięcy zaczną padać deszcze i drogi staną się nieprzejezdne... -Mężczyzna bezradnie wzruszył ramionami. — Może należałoby wydać nadzorcom broń — podjął po chwili. — Mogliby pilnować bezpieczeństwa pracujących na polach... Przynajmniej tyle... — Cholernie zły pomysł — odezwał się chudy, żylasty plantator, którego Freddie nie znał. - Nie można teraz ufać Hindusom. Zapomnieliście, co się stało z pastorem? — Bzdury! - Freddie zerwał się na równe nogi. - Nie wolno nam zakładać, że wszyscy Hindusi są źli! Przecież to oni ginęli tysiącami w kampanii birmańskiej, głównie po to, aby nasze życie mogło toczyć się dalej. W końcowym raporcie Slim stwierdził, że 14 Armia nie odniosłaby tak spektakularnego zwycięstwa bez hinduskich oddziałów i oficerów! W odpowiedzi na wybuch Freddiego kilku plantatorów z aprobatą pokiwało głowami, lecz większość nie zareagowała w ogóle. — Nie twierdzę, że żaden Hindus nie jest godzien zaufania -powiedział chudy mężczyzna. — Chodzi mi tylko o to, że czasy są naprawdę trudne i... - Trudne nie tylko dla nas, ale i dla Hindusów - przerwał mu Fraser. - Jestem pewien, że moi hinduscy koledzy zgodzą się z tą oceną... — 548 — Michael usiadł i rozejrzał się w poszukiwaniu Kannana oraz hinduskiego plantatora z Peermade, lecz na sali nie było ani jednego Hindusa, jeśli nie liczyć kelnerów w białych marynarkach i spodniach. - Panie prezesie, dopiero teraz się zorientowałem, że nie ma wśród nas hinduskich plantatorów, do diabła! - Freddie znowu się podniósł, nie kryjąc gniewu. - Czyżby z rozmysłem nie zaproszono ich na zebranie? - Panie Hamilton, tę decyzję podjęto w najlepiej pojętym interesie nas wszystkich, także naszych hinduskich kolegów, wyłącznie po to, abyśmy mogli pomówić otwarcie i podjąć odpowiednie decyzje - spokojnie odparł prezes. Freddie miał ochotę rzucić się na niego z pięściami. - Niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę, że gdyby nie lojalność hinduskich zarządców oraz zdecydowanej większości Hindusów w ogóle, nie siedzielibyśmy dziś w naszych wygodnych bungalowach - rzekł, gdy udało mu się wydobyć głos z gardła. - Postępowanie, jakie pan dziś zaprezentował, zniechęca do nas pochodzących z tego kraju przyjaciół. To fatalne posunięcie, do cholery! W tej samej chwili do Freddiego dotarło nagle, co próbuje zrobić. On, Freddie Hamilton, młodszy zarządca w Pulimed Tea Company, publicznie zarzuca głupotę prezesowi Stowarzyszenia Plantatorów, i w dodatku czyni to, posługując się językiem, jaki nieczęsto słyszano na tego rodzaju zebraniach. Gniew opuścił go równie nagle, jak się pojawił, i Freddie rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu poparcia. Michael i Belinda Fraserowie patrzyli na niego ze zrozumieniem, ale wyraz twarzy innych plantatorów świadczył o zupełnie odmiennych uczuciach. Pani Stevenson była wyraźnie wściekła, major siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. Dobry Boże, pomyślał Freddie, co ja najlepszego zrobiłem... Skrzypnęło krzesło i Michael Fraser powoli podniósł się i wyprostował. — 549 — - Panie prezesie, nie pochwalam języka, jakiego użył mój młodszy kolega, ale w całej rozciągłości popieram jego punkt widzenia w kwestii wykluczenia z zebrania hinduskich plantatorów — powiedział. W sali zaszumiało. Major Stevenson nie oderwał oczu od podłogi. Wiedział, że będzie musiał udzielić Freddiemu nagany. Nie obejdzie się bez sceny, podczas której stanie wobec konieczności wyjaśnienia młodemu człowiekowi czegoś, co było w oczywisty sposób niesprawiedliwe. Co zrobi, jeżeli Freddie złoży wypowiedzenie? I Kannan? Jak poradzi sobie z pracą, jeżeli zabraknie dwóch zarządców? Dlaczego wszystko jest tak potwornie skomplikowane, na miłość boską?! 99 Freddie docisnął pedał gazu motocykla, czując, jak gniew rozpala się w nim potężnym płomieniem. Zażenowanie i zaskoczenie własną impertynencją zniknęły, a ich miejsce zajęło głębokie oburzenie. Dzień był cudowny, lecz Freddie nawet tego nie widział. Czy jest możliwe, aby zarząd firmy zwolnił go za wystąpienie w klubie? Jedno było jasne - młodszy zarządca nie powinien był publicznie atakować starszego plantatora. Więc co? Freddie zrozumiał, że nie bardzo go to obchodzi. Jeżeli jego dalsza praca ma zależeć od ślepego posłuszeństwa, to lepiej będzie od razu poszukać zajęcia gdzie indziej. Pochłonięty myślami, o mały włos nie przegapił podjazdu do bungalowu Mor-ningfall. Zwolnił i zatrzymał się przy dzikiej gujawie, w której liściach głośno szczebiotały szpaki. Chwilę obserwował ptaki. Jeszcze parę sekund wcześniej był przekonany, że musi powiedzieć Kannanowi o upokorzeniu, jakie przeżył, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy dobrze robi. Może powinien pojechać do domu... Kannan tak czy inaczej dowie się o zebraniu Stowarzyszenia Plantatorów i prawdopodobnie przez jakiś czas będzie — 550 — miał żal do białych kolegów, ale cóż, takie rzeczy często zdarzały się w brytyjskich Indiach... Wcześniej czy później Kannan jakoś się z tym pogodzi... Nagle Freddie przypomniał sobie, jak jego przyjaciel próbował przywabić tygrysa, i znowu ogarnął go gniew. Głupi, nadęci dranie! Jak mogli pomyśleć, że Kannan nie zasługuje na pełne zaufanie? Freddie mocno kopnął pedał i popędził pod górę podjazdem. Lokaj wprowadził go do salonu. - Witaj, Freddie - Kannan przywitał przyjaciela. - Sprawiłeś mi miłą niespodziankę! Zastanawiałem się właśnie, czy nie pojechać do klubu, może na jakiś mecz tenisa, bo przecież szkoda marnować taki piękny dzień, ale w końcu poddałem się lenistwu. Wiesz, jak to jest... Napijesz się piwa? - Nie, nie, dziękuję. Może herbaty, jeżeli nie zrobi ci to kłopotu. Kannan kazał służącemu przynieść herbatę. Freddie nie bardzo wiedział, jak zacząć rozmowę, zwłaszcza że temat naprawdę nie należał do łatwych. Przedłużające się milczenie przerwał Kannan. - Co zrobimy ze strajkiem? - zapytał. - Długo o tym myślałem i szczerze mówiąc, nie mam żadnego pomysłu, poza tym, żeby dać nadzorcom broń. Obawiam się, że jeżeli tego nie zrobimy, kulisi nie wrócą do pracy. Prezes Stowarzyszenia Plantatorów powinien zwołać zebranie... Służący przyniósł herbatę i Kannan napełnił nią filiżanki. Powinienem powiedzieć mu teraz, pomyślał Freddie. Tylko jak powiedzieć dumnemu i przekonanemu o własnej wartości człowiekowi, że w oczach swoich kolegów jest kimś gorszym, niż dotąd sądził... - Należy przedyskutować tę sprawę i wypracować rozwiązanie, zanim sytuacja zupełnie wymknie się spod kontroli — oświadczył Kannan. — Stowarzyszenie Plantatorów... - Stowarzyszenie Plantatorów nie poprze twojej propozycji. - Jak to? — 551 — - Właśnie dlatego tu przyjechałem. Dziś odbyło się zebranie Stowarzyszenia, na które celowo nie zaproszono hinduskich plantatorów. Obaj z Michaelem jesteśmy tym oburzeni, zaprotestowałem w trakcie dyskusji i... I dlatego tu jestem... — niezręcznie dokończył Freddie. - Ach, tak... - powoli powiedział Kannan. - Pamiętasz mojego przyjaciela Murthy'ego? - zapytał po chwili. — Oczywiście, że pamiętam. Bardzo poważny facet... - Tak, poważny. I mądry. Powiedział mi, że moja chęć wykazania się, udowodnienia swojej wartości w świecie białych jest sztuczna, wynika z niewłaściwych pobudek i do niczego nie prowadzi. W ostatecznym rozrachunku biali i tak nie docenią moich osiągnięć, twierdził. Miał słuszność. Zapadło długie milczenie. — Naprawdę cieszę się, że stanąłeś w mojej obronie — odezwał się w końcu Kannan. — To nic takiego... - Przepraszam cię, ale chciałbym przemyśleć kilka spraw... — Naturalnie... - Freddie zerwał się, w pośpiechu o mało nie upuszczając filiżanki. Jakiś czas po wyjściu przyjaciela Kannan postanowił się przejść. Koło południa znalazł się wysoko wśród wzgórz górujących nad bungalowem. Miał przed sobą widok podobny do tego, jaki urzekł go zaraz po przybyciu do Pulimed, lecz teraz, oślepiony gniewem, nie był w stanie docenić jego urody. Co takiego masz przeciwko mnie, Boże, że rzucasz mi kłody pod nogi na każdym etapie życia, że niszczysz każdy mój bezpieczny port, buntował się. Najpierw appa, potem Helen, teraz to... Objął spojrzeniem rozświetloną słońcem panoramę, która rysowała się przed nim. Oto był świat, do którego uciekł, w którym szukał schronienia... Oto fundament, na którym chciał zbudować życie... Fundament, który okazał się kruchy jak skorupka jajka... — 552 — Nagle przypomniał sobie coś, co niedawno usłyszał z ust Murthy'ego. Kiedy jesteśmy młodzi, mówił Murthy, prawdy, które poznajemy i przyswajamy, są niewinne i czyste, bo nie mogą być inne. Wiara, jaką pokładamy w naszych bohaterach, opiniach i przekonaniach, naznaczona jest namiętnością i pasją, jakich nigdy później już nie doświadczymy. Kiedy ta wiara podupada, przeżywamy najgłębsze rozczarowanie. Reagujemy gniewem tak silnym i rzeczywistym, że nie ma w nas miejsca na inne uczucia. Wiek średni to czas zmęczenia, dlatego stajemy się tolerancyjni. Młodość to czas, kiedy słuchamy dyktatu serca, odrzucamy obawy, ostrożność i mądre rady i jesteśmy gotowi wiele poświęcić, żeby stać się takimi, jakimi pragniemy być. Murthy miał rację, pomyślał Kannan, który w tej chwili gotowy był zrobić wszystko, aby odzyskać poczucie własnej wartości. Ale co właściwie powinien zrobić? Do kogo zwrócić się o radę? O wsparcie? Helen była już poza granicami jego świata, podobnie jak Daniel. Freddie był biały... Kannan wstydził się tej myśli, lecz taka była prawda. Był biały, a więc był wrogiem, któremu nie można ufać. Chcąc oczyścić się z gniewu i frustracji, Kannan ruszył przed siebie szybkim krokiem. Godzinę później, zmęczony i spokojniejszy, podjął decyzję. Odszuka i zabije Tygrysa z Pulimed, tym samym zada kłam podejrzeniom, które zrodziły się w sercach jego kolegów. A potem pokaże im, co to znaczy narazić się komuś z rodziny Dorai... Złoży wypowiedzenie i pomoże swoim rodakom wyrzucić niewdzięcznych Brytyjczyków. Hindusi wypchną białych z Indii jak wielka, potężna brunatna fala... Okupanci staną się podobni do kłaczków piany na powierzchni wzbierającej rzeki. — 553 100 Następnego ranka Kannan wysłał do Stevensona i Frasera wiadomość, że źle się czuje i wróci do pracy dopiero za dwa dni. Potem zamknął się w małym gabinecie obok salonu i zaczął pić. Ponieważ zawsze miał słabą głowę, wkrótce stracił przytomność. Wieczorem lokaj znalazł go bezwładnie opartego o biurko i natychmiast przyniósł mu dzbanek świeżo zaparzonej kawy. Kannan długą chwilę przyglądał się ponuro poczynaniom Mani-ckama. Gdy służący postawił dzbanek na biurku, Kannan chwycił naczynie i wyrzucił je przez okno. Całkowicie zbity z tropu i zaskoczony Manickam upuścił tacę na ziemię. Kannan kazał mu posprzątać i zataczając się, wyszedł z gabinetu. Gwałtowny wybuch poprawił jego samopoczucie, lecz zaraz zrobiło mu się niedobrze. Z trudem dotarł do łazienki, zwymiotował i poszedł spać. Rano znowu sięgnął po butelkę. Przez cały dzień i wieczór leczył rany gniewem i żalem. Wszystkie niepowodzenia, porażki i upokorzenia, jakich doznał w życiu, wróciły do niego, przygnębiając, podważając i niszcząc sens dalszego działania. Dopiero późno w nocy, kiedy rozwiały się opary wściekłości, bólu i goryczy, Kannan zrozumiał, w jaki sposób powinien zrealizować swój plan. Rankiem trzeciego dnia, zmęczony i skacowany, usiłował przełknąć kilka łyżek owsianki, kiedy z podjazdu dobiegł go odgłos silnika motycykla. Po chwili do jadalni wszedł Freddie. Jeżeli nawet zdziwił go wygląd zwykle schludnego i dbającego o strój przyjaciela, nie dał tego po sobie poznać. - Słyszałem, że jesteś chory, więc postanowiłem wpaść po kościele. - Dręczy mnie diabeł z butelki, stary - powiedział Kannan z kwaśnym uśmiechem. - Poza tym nic mi nie dolega. I co teraz? Mam stanąć przed sądem, oskarżony o siedem, nie, zaraz... Osiem zabójstw? — 554 — Freddie zmierzył go ostrym spojrzeniem. - Nie jest aż tak źle, Cannon. - Może nie dla ciebie, ale ty jesteś biały. Ja właśnie odkryłem, że mam brązową skórę, której nie wybieli żadna ilość mydła... - Spokojnie, spokojnie, stary. Przy mnie nie musisz uderzać w ten ton... - Pamiętam, jak Belinda powiedziała kiedyś: „Był najbielszym Anglikiem, jakiego znałam". Może zresztą powiedział to Michael, tak czy inaczej dotyczyło to Joe Wilsona. Biały, Freddie... Takiego określenia używa się w stosunku do odwagi, heroizmu, uczciwości... Brązowy, czarny, żółty — oto słowa, które przychodzą na myśl, gdy mówimy o ohydnych istotach, wypełzających z wilgotnej ciemności... - Daj spokój, Cannon, przesadzasz... - Nie mogę dać sobie spokoju, Freddie. Po prostu nie mogę. Ciekawe, co będzie, kiedy pewnego dnia wszyscy obudzimy się zbyt zmęczeni, żeby dać sobie spokój... - Posłuchaj, Cannon, myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi... - Mam nadzieję, że rzeczywiście tak jest... Co ci się stało? -Kannan wskazał lekkie zgrubienie w dolnej części szczęki Freddiego, które dopiero teraz zauważył. - Jakaś bójka? - Nie, nic z tych rzeczy, to dzieło niezgrabnego Freddiego o dwóch lewych stopach. Poślizgnąłem się, wychodząc z kąpieli, i walnąłem o brzeg wanny. Pójdę już, Cannon. Do zobaczenia jutro w pracy. - Marny z ciebie łgarz, Freddie. Powiedz, co się naprawdę stało. Powoli i cierpliwie Kannan wydobył z Freddiego prawdę. W ciągu ostatnich dwóch dni, gdy Kannan dochodził do siebie w domu, na drzewach i ścianach budynku w okręgu pojawiły się wypisane prymitywnymi literami plakaty w języku ta-milskim, domagające się opuszczenia Indii przez białych. Policja aresztowała dwóch robotników, lecz emocje wywołane za- — 555 — bójstwem wielebnego Ayrtona jeszcze nie opadły i plantatorzy nadal gubili się w najrozmaitszych podejrzeniach. Freddie jak zwykle w sobotę przyjechał do klubu i po lunchu znalazł się w grupie podpitych plantatorów, którzy zastanawiali się nad zupełnie nową teorią: jak to się stało, zapytał jeden z młodszych zarządców, że żadnego z zabójstw, z wyjątkiem pierwszego, nie dokonano na plantacjach należących do Pulimed Tea Company? Czyżby dlatego, że w Pulimed Tea pracuje Kannan? I dlaczego plakaty pojawiły się w czasie, gdy Kannan jakoby chorował? Czy obecni wiedzą, ciągnął tenże Anglik, że stryj Kannana został skazany na wiele lat więzienia za udział w akcjach terrorystycznych? - Cholerny kłamca! - Freddie ukrył twarz w dłoniach. -Doskonale wiedział, że jestem twoim przyjacielem! Starał się mnie sprowokować, i tyle! - Nie wiem, jak dowiedział się o Aaronie-chithappa, czyli moim stryju Aaronie - powiedział Kannan. - Jest prawdą, że Aaron spędził kilka lat w więzieniu i był jednym z pierwszych bojowników o niepodległość. Żałuję, że go nie znałem. - Taylor wyraźnie próbował zasugerować, że twój stryj był przestępcą! - Na pewno nie był kryminalistą. - No, właśnie! - prychnął Freddie. - Zresztą nawet nie przyszło mi to do głowy. - I wobec tego postanowiłeś przyłożyć nieszczęśnikowi. -Kannan uśmiechnął się lekko. - Szkoda, że go nie widziałeś po walce - ożywił się Freddie. - Trzeba przyznać, że był dużo bardziej pijany ode mnie, ale mimo wszystko... - dodał skromnie. - Tak czy inaczej, to paskudna historia... - Dziękuję, Freddie, to, co zrobiłeś, dużo dla mnie znaczy -powiedział Kannan, odprowadzając przyjaciela do motocykla. - Zaraz, zaraz, z tego wszystkiego zapomniałem o czymś ważnym! - Freddie uderzył się w czoło otwartą dłonią. - Policja — 556 — zatrzymała podejrzanego o zamordowanie pastora, byłego zakrystiana, którego wielebny wylał za kradzież. Podobno ten facet groził, że się zemści, i wiele wskazuje na to, że rzeczywiście mógł być do tego zdolny, zwłaszcza pod wpływem alkoholu... - Ale plantator, z którym biłeś się wczoraj, i wielu innych wolałoby, żebym to ja pozostał głównym podejrzanym, prawda? Boże, jak oni muszą mnie nienawidzić... - Pozbawieni zasad idioci, stary. Nie przejmuj się nimi. Słuchaj, w przyszłym tygodniu jadę do Madrasu. - Szczęściarz z ciebie. Wiedziałem, że masz zaległy urlop, ale jak udało ci się przekonać Michaela, żeby cię puścił? - To chyba przez strajk - rzekł Freddie. - Michael doszedł do wniosku, że lepiej, żebym pojechał teraz niż później, kiedy robota znowu ruszy pełną parą. - Jak długo cię nie będzie? - Dwa tygodnie, dokładnie szesnaście dni. Załatwić ci coś w Madrasie? • - Nie - odparł Kannan. - Nic nie przychodzi mi do głowy. - Może wpadłbyś na drinka w sobotę, co? Wyjeżdżam wcześnie rano w poniedziałek. - Jasne, chętnie przyjadę. Po odjeździe przyjaciela Kannan poszedł do swojego pokoju, wykąpał się i przebrał. Wiadomość, że jest tematem plotek, bynajmniej go nie zaskoczyła i tylko umocniła w powziętym postanowieniu. Świat popycha nas raz, potem drugi i trzeci, ale w końcu oddajemy cios, nawet jeżeli robimy to niezbyt umiejętnie, pomyślał. Tego samego dnia wieczorem, wbrew ustalonym regułom, udał się do bungalowu dyrektora generalnego, chociaż wcześniej nie umówił się na spotkanie. Kiedy przyjechał, Stevenso-nowie pili herbatę. Kannan podziękował za poczęstunek i poprosił o rozmowę z majorem na osobności. Pani Stevenson nie była zachwycona i przybrała wyniosły wyraz twarzy, lecz na Kannanie nie zrobiło to wielkiego wrażenia. — 557 — Podczas krótkiej przechadzki przed bungalowem Kannan, nie nawiązując do wydarzeń ostatnich dni, poprosił Stevenso-na, aby w razie następnego zabójstwa dał mu tydzień urlopu na wytropienie mordercy. Zażądał także gwarancji, aby nikt inny nie wtrącał się do tej sprawy. Stevenson milczał chwilę, pogrążony w zamyśleniu, lecz w końcu skinął głową. Najwyraźniej uznał, że rozsądniej będzie nie zadawać żadnych pytań. Od tego dnia co rano przed wyjściem do pracy Kannan, który nigdy wcześniej nie przywiązywał wagi do religii, modlił się żarliwie, aby zabójca jeszcze raz zaatakował. Dziewięć dni później jego modlitwy zostały wysłuchane. 101 Tuż przy północnej granicy posiadłości Morningfall w ziemi utworzyła się ostra rozpadlina, po której dnie płynął niewielki strumyk. Dalej znajdowało się ciekawie ukształtowane wzgórze, w połowie szerokości rozdzielone, jakby dwugarbne. Pod pewnym kątem bliźniacze wzgórki przypominały ludzkie twarze i dlatego nadano im nazwę Annan-Thambi. Dolina między nimi była gęsto zalesiona, a linia drzew wybiegała daleko za podnóże wzgórz. Dżunglę przecinała ścieżka. Pracujący na plantacjach skracali sobie tędy drogę do miasta Pulimed, leżącego po drugiej stronie wzgórza Annan-Thambi. Po pierwszym ataku krwiożerczego tygrysa kulisi przestali korzystać z tego szlaku, chyba że w drogę wyruszała duża grupa. Ostatni z zabitych popełnił jednak fatalny błąd, decydując się na samotną wyprawę. Jego żona dostała wysokiej gorączki, pomyślał więc, że uda mu się dotrzeć do małej apteki w mieście i wrócić do domu jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Niestety, nie wziął pod uwagę faktu, że tygrys ludojad, wyzbywszy się wrodzonego strachu przed człowiekiem, poluje w dzień i w nocy. Zwierzę skoczyło na niego tuż za zakrę- — 558 — tem ścieżki. Potem tygrys zawlókł zabitą ofiarę na niewielką polankę, tam zjadł prawie połowę ciała, a resztę zostawił. Kiedy mężczyzna nie zjawił się w mieście i nie wrócił do domu, jego żona i sąsiedzi podnieśli alarm. Kannan znalazł się na miejscu zdarzenia już po paru godzinach. Towarzyszył mu miejscowy kłusownik, pełniący tym razem funkcję przewodnika, oraz dwóch jego własnych ludzi. Kłusownik zinterpretował przebieg tragedii dość dokładnie, tylko z niewielką przesadą. Szukając odpowiedniego miejsca, w którym mogliby się zaczaić, wybrali w końcu średniej wielkości drzewo, otoczone gęstymi krzewami. Kannan kazał swoim ludziom wybudować osłoniętą gałęziami platformę na wysokości mniej więcej sześciu metrów i odszedł. Wcześniej poinformował o wszystkim Stevensona. Dyrektor generalny Pulimed Tea Company udzielił mu tygodniowego urlopu i rozpuścił wiadomość, że nikt nie powinien przeszkadzać Kannanowi w polowaniu. Kannan żałował, że przed wyjazdem Freddiego nie pożyczył od przyjaciela potężnej strzelby do polowania na słonie, ale teraz nic nie mógł już na to poradzić. Wsiadł na motocykl i pojechał do kwater kulisów w posiadłości Connemara, dużej plantacji należącej do firmy McCracken Tea Company, której tereny rozciągały się aż do granicy posiadłości Głenclare. Od czasu, gdy zaraz po przybyciu do Pulimed pokazano mu kwatery kulisów, Kannan nigdy tam nie był. Podobnie jak wtedy, tak i teraz widok szeregów długich, niskich, krytych cynową blachą lepianek bardzo go przygnębił. W jednym budynku mieszkało tu po dwanaście rodzin, upchniętych w pojedynczych, niewielkich pomieszczeniach. Obdarte dzieci o buziach umazanych smarkami i błotem bawiły się na ubitej ziemi przed domami. Widząc Kannana, dzieciarnia rozbiegła się z krzykiem, a kobiety pośpiesznie ponakrywały głowy stanowiącymi część sari zawojami. Większość mężczyzn wróciła już — 559 — do pracy, przynajmniej na pewien czas. Ochraniali ich teraz uzbrojeni zarządcy lub najęci w tym celu kłusownicy. Kannan podszedł do jakiejś starej kobiety i zapytał, gdzie może znaleźć Harrisona. Staruszka pochyliła głowę i wskazała mały domek na niewielkim wzniesieniu w pobliżu kwater kulisów. Gdy Kannan zbliżył się do domu, zorientował się, że zbudowano go dokładnie tak samo jak inne tutejsze budynki. Jedyną różnicą był dach - dom Harrisona pokryto dachówką. Na zakurzonym podwórku wokół domu bawiło się czworo dzieci w wieku od czterech do piętnastu lat. Wszystkie miały jasnobrązową skórę mieszańców. Potwornie gruba kobieta, ubrana w jaskraworóżowe sari, ze złotymi ozdobami w nosie i bransoletami na przegubach dłoni, ucierała ziarno w kamiennym moździerzu, nie zwracając najmniejszej uwagi na wrzaski uganiających się dookoła niej dzieci. Na widok Kannana dzieci ucichły, a ich matka podniosła wzrok znad moździerza i zmierzyła gościa zaciekawionym spojrzeniem. - Czy pani Harrison? - zapytał Kannan. - Chciałbym zobaczyć się z pani mężem. — Harrison nie ożenił się ze mną, ale tak, jest tutaj. Zaraz go poszukam. Przerwała pracę, dźwignęła się na nogi, przy czym sari rozchyliło się na moment, odsłaniając ogromne, baloniaste piersi, i kolebiąc biodrami, ruszyła do domu. Na progu odwróciła się i krzyknęła na dzieci, aby zajęły się zabawą. Kannan czekał na jej powrót, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o Richardzie Harrisonie. Nie było tego wiele. Dwadzieścia lat temu Harrison zdecydował się porzucić życie białego człowieka. Wyrzucony z pracy za pijaństwo i awantury z robotnikami, spakował cały swój majątek do dwóch metalowych kanistrów po nafcie i zamieszkał z kuliską, z którą wtedy sypiał. Od tej pory nikt go nie widywał. Kannanowi styl życia i postępowanie Harrisona były — 560 — najzupełniej obojętne. Zależało mu wyłącznie na tym, aby dawny wielki shikari zgodził się mu pomóc. Otyła kobieta wyszła na ganek i zaprosiła Kannana do środka. Kiedy wchodził po schodkach, znowu usłyszał rytmiczne uderzenia tłuczka od moździerza. Gdy przekroczył próg domu, natychmiast ogarnął go gęsty odór niemytych ciał, zepsutej żywności i sfermentowanego alkoholu, dymu z krowich placków, którymi najpewniej palono tu pod kuchnią, oraz moczu. Potem jego oczy przywykły do marnego światła, przedostającego się do wnętrza przez jedyne, zakurzone i zadymione okno, i zobaczył wychudzonego starego mężczyznę w lunhgi, siedzącego na plecionym łóżku. Uwagę zwracała szczególnie jego głowa, nieproporcjonalnie wielka w stosunku do reszty ciała, całkowicie łysa i pokryta wątrobia-nymi plamami. Kannan zdał sobie sprawę, że gapi się na mężczyznę, i pośpiesznie odwrócił wzrok, w gruncie rzeczy niepotrzebnie, ponieważ Harrison wydawał się nie zauważać obecności obcego i spokojnie sączył jakiś napój z mosiężnego kubka. Kannan rozejrzał się po pomieszczeniu. Z wbitych w niewy-równane ściany haków zwisały garnki i rondle, a także sari i inne części ubrania. W jednym kącie widać było kłąb niedbale zwiniętych mat do spania, obok stała metalowa skrzynia i kilka kanistrów po nafcie. Harrison nadal ignorował przybysza, więc Kannan odchrząknął i zaczął mówić, szybko i z przejęciem. - Potrzebuję pomocy, panie Harrison. Po plantacjach włóczy się tygrys ludojad i mam nadzieję, że pomoże mi pan się go pozbyć. Ta bestia terroryzuje cały okręg i... - Dlaczego ja? - Głos Harrisona był zaskakująco głęboki, o przyjemnym brzmieniu. - Pomyślałem sobie, że... Harrison nie pozwolił mu dokończyć. - Dlaczego nie zbierze pan kilku z tych cholernych plantatorów z drogimi strzelbami, panie Dorai? To raczej oni powinni pomóc panu w rozwiązaniu tego problemu. — 561 — Kannan nie potrafił ukryć zdumienia, że Harrison zna jego nazwisko. Stary człowiek roześmiał się i pociągnął duży łyk z kubka. - Słyszałem, że jest pan jednym z najlepszych myśliwych w tym okręgu... - A także pijakiem, który sypia z kolorową kobietą. O nie, mój panie, musisz wymyślić coś dużo lepszego! Harrison znowu wybuchnął śmiechem, który brzmiał zbyt głośno w małym pomieszczeniu, a potem rozkasłał się na tak długo, że Kannan nie wiedział, czy powinien spróbować mu pomóc, czy może po prostu uciec. Kiedy kaszel ustał, Harrison otarł twarz brudną szmatą. - Powiedzieć panu, dlaczego pan tu przyszedł, panie Do-rai? - odezwał się. - Dlatego, że biali mają pana za sprawcę wszystkich tych zabójstw, pan zaś chce dowieść im swojej niewinności, zabijając niewidzialnego tygrysa z Pulimed. Kannan milczał. - Musi pan wiedzieć, Dorai, że w takich miejscach jak to plotki rozchodzą się bardzo szybko. Nie pomogę panu. Nie mam ochoty pomagać ani panu, ani pańskim mocodawcom. Gdy Kannan przemówił, usłyszał w swoim głosie błagalną nutę, co napełniło go obrzydzeniem do samego siebie. Mimo to nie przerwał. - Wynagrodzę panu wszelkie trudy, panie Harrison, proszę... Niezależnie od tego, czy dopadniemy tygrysa, czy nie, zapłacę panu sto rupii, nie, nie sto, dwieście... Była to ponad połowa miesięcznej pensji Kannana. Stary człowiek nie odpowiadał i można było odnieść wrażenie, że zapomniał o swoim rozmówcy. Kannan odwrócił się już, żeby wyjść, kiedy w progu zatrzymał go głos myśliwego. - Nie interesują mnie twoje pieniądze, Dorai. Tym razem Harrison popadł w milczenie, które wskazywało, że nie ma Kannanowi nic więcej do powiedzenia. Kannan był już prawie przy motocyklu, gdy jedno ze star- — 562 — szych dzieci, które wcześniej bawiły się pod domem Harrisona, zawołało go po tamilsku. Wiadomość, jaką miał do przekazania chłopiec, była krótka: jego ojciec życzy sobie, aby Kannan ponownie odwiedził go wieczorem, a wtedy pozna jego ostateczną decyzję. Kannan nie miał pojęcia, dlaczego Harrison postanowił przemyśleć propozycję, ale nagle poczuł się mniej osamotniony. 102 Kiedy Kannan i Harrison dotarli do miejsca ostatniego zabójstwa, do zachodu słońca pozostało jeszcze parę godzin. Harrison niósł starą strzelbę Rigby 275. Broń była w świetnym stanie, jej metalowe części, starannie naoliwione, lśniły, a drewniana kolba również robiła wrażenie wypolerowanej i zadbanej. Kannan zabrał swojego mannlichera. - Jest pan pewien, że to dzieło tygrysa? - zapytał Kannan, gdy stanęli nad szczątkami ofiary. - Chodzi mi o to, że wprawdzie te zwłoki są poszarpane i częściowo pożarte, ale inne były praktycznie nietknięte. Poza tym żaden shikari nie widział tego tygrysa, nie mówiąc już o tym, by ktoś miał okazję do niego strzelić. - Słyszałem o tym - sucho odrzekł Harrison. - Ale na miejscu szanującego się tygrysa nie pokazałbym się bandzie idiotów, biegających po dżungli z armatami na słonie, do cholery... Podszedł do platformy i obejrzał ją z wyraźnym zadowoleniem. - Rozejrzę się trochę po okolicy, zobaczę, co uda mi się znaleźć - dodał. - Mamy jeszcze ze dwie godziny do zapadnięcia ciemności. Jedź do domu i przywieź dwa koce i solidną pochodnię. Wróć za godzinę, nie później. Jeżeli nie będzie mnie w pobliżu, wejdź na platformę i czekaj. Nie sądzę, żeby tygrys — 563 — już teraz krążył tutaj, ale jeżeli ma się pokazać, to nie chcę, żeby cokolwiek go wystraszyło. Kannan odwrócił się i posłusznie ruszył w stronę motocykla. — Przywieź też butelkę brandy — wydał ostatnie polecenie Harrison. O wpół do szóstej Kannan był przy platformie. Zdążył się na niej usadowić, gdy zobaczył zmierzającego w jego stronę Harri-sona. Przyszło mu do głowy, że być może stary myśliwy obserwował go z oddali, niewykluczone nawet, że trzymał na muszce. Nagle poczuł się trochę nieswojo. Postanowił nie spuszczać Harrisona z oka i nie dać się zaskoczyć. Harrison kiwnął mu głową i wdrapał się na platformę. Nie zamienili ani słowa, dopóki starszy mężczyzna nie zapytał Kannana, czy przywiózł brandy. Kannan podał mu butelkę. Harrison pociągnął spory łyk, wetknął korek w szyjkę i zajął wygodniejszą pozycję. Gdy z zasnutego chmurami nieba przestało sączyć się światło, dżungla wokół nich ożyła bogactwem dźwięków. Cykady grały, ptaki świergotały, śpiewały i szeleściły liśćmi drzew, a raz usłyszeli odgłosy towarzyszące przedzieraniu się przez krzewy dużego zwierzęcia. Niedługo potem dobiegł ich męski głos, śpiewający jakąś piosenkę. Kiedy zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, usłyszeli dźwięk podobny do mocnego stukania w drewno. - Jeleń zdziera korę z drzewa - odezwał się cicho Harrison. -Tygrys idzie przez dżunglę... W tym kierunku. Kannana ogarnęła fala wielkiego podniecenia. Zapomniał o przykrych przeżyciach ostatnich dni. Tygrys ludojad, najbardziej niebezpieczne zwierzę na świecie, zmierzał ku nim... Jeleń przestał korować pień. Nagle zapadła noc i Kannan powoli się uspokoił. - Tygrys nadal jest w pobliżu? - szepnął. - Ani słowa! — odszepnął ze złością stary myśliwy. — Tak to właśnie wygląda, kiedy zabiera się na polowanie cholernych amatorów... — 564 — - Zaraz, zaraz, panie Harrison, to nie jest moje pierwsze polowanie... — Jeszcze jedno słowo i rezygnuję z udziału w tej zabawie, zrozumiano?! — syknął Harrison. Kannan stłumił gniewną odpowiedź, jaka cisnęła mu się na usta, i pogrążył się w pełnym urazy milczeniu. Po wzejściu księżyca dżunglę rozjaśnił srebrzysty blask. Harrison siedział bez ruchu, wydawało się, że przestał nawet oddychać, i Kannan zastanawiał się, czy stary w ogóle jeszcze żyje. Twarda platforma uwierała go w nogi, ale nie śmiał zmienić pozycji w obawie przed następnym wybuchem Harrisona. Przechylił głowę, żeby zerknąć na zegarek. Siedzieli tu już prawie dwie godziny. Boże, jakże niewygodnie... Nogi od kolan w dół miał zupełnie zdrętwiałe. Bzyczenie komarów przybierało na sile, Kannan poczuł, że kilka usiadło mu na twarzy. Miał ochotę rozgnieść je uderzeniem otwartej dłoni, lecz bał się Harrisona. Czas mijał. Napięcie i uczucie dyskomfortu narastały, pobudzając Kannana do gniewu. Co ja tutaj robię, do diabła, pomyślał. To miejsce w sam raz dla oszalałych tygrysów, zdegenero-wanych Anglików i przeklętych moskitów, nie dla normalnych ludzi... Kilka razy napiął i rozluźnił mięśnie ud i spróbował nie zwracać uwagi na komary. Gniew wyciekł z niego stopniowo, a jego miejsce zajęła rezygnacja. Kannan zaczął się zastanawiać, czy powinien powiadomić Helen o swojej decyzji o porzuceniu pracy w Pulimed. Czy wywarłoby to jakiś wpływ na ich przyszłość? Prawdopodobnie nie. Teraz przede wszystkim zależało mu na tym, żeby pokazać tym przeklętym białym plantatorom, gdzie ich miejsce. Po wyjeździe z Pulimed spróbuje skontaktować się z Murthym i działać razem z przyjacielem. Chciał mieć swój udział w działaniach Gandhiego i odesłać Brytyjczyków na te ich wiecznie deszczowe wyspy. Ciekawe, co zrobiłby ktoś taki jak Harrison, gdyby jego rodacy zostali wygnani z Indii... Chyba nic. Nadal mieszkałby w chacie ze swoją tłustą kuliską i zapijał się na — 565 — śmierć arakiem. Dobry Boże, byle tylko staremu pijakowi udało się trafić tygrysa... Oczywiście zakładając, że tygrys istnieje... A jeżeli okaże się, że to duch? Harrison umrze ze strachu... Kannan z trudem powstrzymał chichot. W tej samej chwili Harrison ostrzegawczym gestem położył rękę na jego kolanie. Księżyc ukrył się za chmurą i Kannan nie widział nic poza tym, że stary przyciska kolbę strzelby do ramienia. Teraz nawet jego nieprzywykłe do czujnego nasłuchiwania uszy wychwyciły odgłos ostrożnych kroków czegoś, co skradało się w ich kierunku. Księżyc znowu ukazał się na niebie i Kannan wyraźnie zobaczył ciemny kształt potężnego cielska tuż obok zwłok. Huk wystrzału rozdarł nocną ciszę. Wielki tygrys w ułamku sekundy poderwał się i skoczył w krzaki. - Nie jestem pewien, czy go trafiłem, ale chyba tak - spokojnie powiedział Harrison. - Wspaniale się ustawił, zresztą zwykle nie chybiam z trzydziestu metrów. Cóż, teraz przynajmniej wiemy, że rzeczywiście mamy do czynienia z tygrysem. Odpocznij trochę. Rano pójdziemy jego tropem. W głosie Harrisona brzmiało wyraźne zadowolenie, co dodało Kannanowi odwagi. Nieznośne napięcie i podniecenie, które go ogarnęły na widok tygrysa, zaczęły opadać i znowu czuł nocny chłód oraz nieprzyjemne mrowienie w nogach. Irytacja i zniecierpliwienie zniknęły bez śladu. Kannan ostrożnie położył strzelbę na platformie, przeciągnął się, podrapał z satysfakcją i otulił kocem. Kiedy zasypiał, usłyszał, jak Harrison odkorkowuje butelkę. 103 Ranny tygrys ludojad jest najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem w całej dżungli. Podczas gdy normalnie zachowujący się drapieżnik nigdy nie zaatakowałby tropiącego go myśliwego nazajutrz po otrzymaniu rany, zwłaszcza powierzchownej, wy- — 566 — wołującej stosunkowo niewielki ból, postępowania ludojada po prostu nie sposób przewidzieć. Jest wysoce prawdopodobne, że zwierzę zaczai się i rzuci na myśliwego. Pamiętając o tym, Harrison i Kannan bardzo powoli szli tropem Tygrysa z Pulimed. Tuż przed świtem byli już w miejscu, gdzie widzieli tygrysa. Stary myśliwy od razu zauważył kępki krótkiej sierści i plamy krwi, które wyraźnie wskazywały, że jego strzał był celny. Polecił, aby Kannan przyniósł mu kapelusz, kanapki, kawę i kilka innych niezbędnych rzeczy, po czym zabrał się do badania tropów. Natychmiast po powrocie Kannana ruszyli w drogę. Początkowo posuwali się z wolna, sprawdzając każdy głaz, krzew lub naturalne wzniesienie, za którymi mógł ukrywać się ranny tygrys. Tam gdzie szlak przecinał gęsty las, Harrison wysyłał przodem Kannana, ponieważ atak od przodu nie leży w naturze wielkich kotów. Szli krok za krokiem, wypatrując wszelkich możliwych sygnałów niebezpieczeństwa. Kannan był bardzo podekscytowany, brakowało mu jednak wiedzy i doświadczenia, z jakim Harrison odczytywał znaki dżungli, dlatego widział tygrysa dosłownie wszędzie - w kępie usianej słonecznymi punkcikami trawy, za krzakiem lantany, skradającego się po dywanie wyschniętych liści. Ta nieustanna czujność szybko go zmęczyła. Po godzinie rozbolała go głowa i wszystkie napięte mięśnie. Nie zauważył w porę sterczącego nad ścieżką korzenia, potknął się i upadł. Na szczęście zachował dość przytomności umysłu, aby w ostatniej chwili daleko wysunąć rękę, w której trzymał strzelbę. Idący przodem Harrison natychmiast zawrócił. — Cholerny niezdarny amator... —wymamrotał. Nie próbując nawet pomóc Kannanowi podnieść się z ziemi, chwycił strzelbę towarzysza, rozładował ją i oddał. — Dlaczego pan to zrobił? — Bo wolę z gołymi rękami rzucić się na tygrysa ludojada niż ryzykować, że jakiś przeklęty idiota strzeli mi w plecy. Kannan z trudem powstrzymał gniew. Obiecał sobie, że bę- — 567 — dzie nad sobą panował, bo doskonale wiedział, że bez Harriso-na nie da sobie rady. Zmęczony, dźwignął się na nogi i poszedł za shikarim. Starał się otrząsnąć z uczucia zniechęcenia, nie mógł przecież ustać w drodze. Nie miał cienia wątpliwości, że gdyby Harrison doszedł do wniosku, iż bez niego będzie posuwał się szybciej, bez chwili wahania zostawiłby go na szlaku. Jakiś czas później plamy krwi zniknęły. Na pierwszym postoju Kannan zapytał, czy znaczy to, że rana się zasklepia. Harrison pokręcił głową i chyba wbrew swojej naturze pośpieszył z wyjaśnieniem. Wytłumaczył młodemu człowiekowi, że futro pokrywa ciało zwierzęcia dość luźną warstwą, a rana w skórze i ta głębsza niekoniecznie muszą się pokrywać. W rezultacie podczas marszu lub biegu ranny tygrys traci niewiele krwi, która wypływa obficiej dopiero wtedy, gdy przystaje. Piętnaście minut później Harrison dowiódł słuszności swojej teorii, wskazując dużą plamę krwi w miejscu, gdzie zwierzę zatrzymało się na odpoczynek. - To nie jest śmiertelna rana, ale też i nie płytka... - powiedział do siebie. Nagle czujnie podniósł głowę. Po lewej stadko długoogonia-stych małp o czarnych pyszczkach, które dotąd spokojnie przeżuwały owoce, zaczęło wydawać pełne podniecenia dźwięki. Khok, khok, khok, khokorrorr... - Widziały tygrysa - rzucił Harrison. - Jest gdzieś blisko. Lepiej chodźmy już. Kannan, który siedział na ziemi, trzymając strzelbę między kolanami, niechętnie wstał. Bolały go łydki, uda, nawet mięśnie pośladków. Słońce wzniosło się już dość wysoko i ciało Kannana spływało potem, co jeszcze zwiększało uczucie dyskomfortu. Sądząc po tempie, jakie narzucił Harrison, tygrys posuwał się teraz znacznie szybciej. Szli dalej, godzina po godzinie, w palącym słońcu, przedzierając się przez krzewy herbaciane i eukaliptusy i wspinając się na strome wzniesienia. Kannan le- — 568 — dwo trzymał się na nogach, strzelba potwornie mu ciążyła, plecak wydawał się pełen kamieni, mięśnie wręcz krzyczały z bólu. Harrison nie zwalniał kroku. Przed południem zatrzymali się nad wąskim górskim strumieniem. Czysta, zimna woda utworzyła rozlewisko w obrośniętej paprociami i mchami grocie. Kannan z westchnieniem ulgi osunął się na ziemię. Harrison ostrożnie położył broń, potem zdjął kapelusz i ochlapał twarz i ramiona orzeźwiającą wodą. Kannan w milczeniu przyglądał się małym srebrzystym i niebieskim rybkom, które w panice umykały spod dłoni starego myśliwego. — Sądzi pan, że w końcu go dopadniemy? - zapytał Kannan. Harrison nie odpowiadał. Kannan chciał powtórzyć pytanie, kiedy shikari podniósł głowę i obrzucił go przelotnym spojrzeniem. — Rana wcale mu nie przeszkadza — oznajmił. — Będę musiał spróbować czegoś innego. Dokończyli kanapki i kawę i znowu ruszyli przed siebie. Koło czwartej zmęczenie niespodziewanie opuściło Kannana, ustępując miejsca wielkiemu przerażeniu. Dookoła nich nie działo się nic niezwykłego, lecz Kannan był głęboko przekonany, że wśród krzewów kryje się coś okropnego. Harrison stanął jak wryty, podniósł strzelbę i wymierzył lufę w zarośla. Minuty mijały powoli. Nagle spośród krzaków zabrzmiał mrożący krew w żyłach ryk. Kannan poderwał broń do ramienia, zaraz jednak przypomniał sobie, że magazynek jest pusty, i wpadł w panikę. Co będzie, jeżeli stary spudłuje lub zostanie zabity? Czy powinien wyjąć naboje z plecaka i załadować, czy może byłoby to nierozsądne? Harrison nie dał mu żadnych wskazówek. Echo wściekłości tygrysa niosło się po dżungli, aż wreszcie umilkło. — Czekał na nas — odezwał się stary. — Mam załadować strzelbę? — 569 — - Nie. - Wiem, że chodzi panu o bezpieczeństwo, panie Harrison, ale jeśli tygrys znowu się na nas zaczai... - Nie, powiedziałem przecież wyraźnie. Obiecałeś spełniać moje polecenia, więc nie dyskutuj! Chodźmy dalej. Pół godziny później natrafili na niewielką polankę. Słońce przeświecało między gałęziami wysokich drzew, obwieszonych długowłosymi mchami oraz pnączami. Piękny dywan gęstej, miękkiej trawy przecinała równa linia strumienia, który spokojnie płynął po wyściełających dno gładko zaokrąglonych kamykach. Ptaki, których Kannan nie potrafiłby nawet zidentyfikować, cicho świergotały w przesyconym zielenią świetle, w poszyciu szeleściły długonogie drozdy. Harrison przystanął na chwilę, żeby uważnie rozejrzeć się dookoła, i podszedł do piaszczystej łachy. - Mamy do czynienia z wygłodniałą bestią - zauważył, przywołując Kannana ruchem dłoni. — Tutaj zaczaił się na łanię, skoczył i chybił. Po tych śladach dokładnie widać, w jaki sposób udało jej się umknąć... — Przerwał na chwilę. — Bardzo zależy ci na tym tygrysie? - Bardzo - odparł Kannan bez wahania. - Mam plan, który może zadziałać, ale musisz ze mną współpracować, zrozumiano? - Tak. Co to za plan? - Powiem ci później. Teraz chcę tylko wiedzieć, czy będziesz mi całkowicie posłuszny. Kannan skinął głową. Stary człowiek przyglądał mu się długą chwilę. - Mamy niecałe dwie godziny dobrego światła — rzekł. -Zęby go zastrzelić, będziemy musieli zrobić coś niezwykłego. O ile pamiętam, stąd aż do Kallan biegnie szlak łowiecki, który potem ciągnie się równolegle do Dużych Skał, aż do rzeki Periyar. Wydaje mi się, że nasz tygrys właśnie tędy wróci na swoje terytorium. Za Kallan znajduje się duże jezioro, gdzie do — 570 — wodopoju przychodzi mnóstwo zwierząt. Tygrys spróbuje tam coś upolować, a później zejdzie nad rzekę. Obejdziemy jezioro dookoła i spróbujemy zastawić na niego pułapkę. Kiedyś, chyba w 1924 roku, zrobiłem coś podobnego... Podjąwszy decyzję, Harrison ruszył naprzód w tempie, które zupełnie zaskoczyło Kannana. Skąd ten stary opój czerpał energię? Kannan wlókł się z tyłu, dopóki Harrison ostrym tonem nie kazał mu przyśpieszyć kroku. Gdy dotarli na miejsce, słońce chyliło się już ku zachodowi. Uciążliwy popołudniowy upał znacznie zelżał. Szli przez mieszany las, składający się głównie z drzew tekowych oraz iglastych, który kończył się wielką rozpadliną. Zbocze było gęsto porośnięte krzewami, które przerzedzały się, w miarę jak podłoże stawało się coraz bardziej skaliste. Na dnie spływający kaskadami strumień utworzył głębokie rozlewisko. Kiedy podeszli bliżej, zauważyli, że piasek usiany jest odciskami ptasich i zwierzęcych łapek. Przeciwległe zbocze było znacznie łagodniejsze od tego, po którym schodzili, miejscami porośnięte lan-taną i innymi krzewami. Prawdziwy las zaczynał się dopiero na pewnej wysokości. Nad szeroko rozlany strumień prowadził najwyraźniej cieszący się dużą popularnością szlak łowiecki. Trochę dalej teren opadał ostro, tworząc bezdenną dolinę, wypełnioną mgłą, z której wynurzały się dwa przykuwające uwagę wzniesienia — potężne kamienne kolumny o podstawach spowitych białoszarymi obłokami. Kannan nigdy wcześniej nie widział Równoległych Skał i teraz nie mógł oderwać od nich wzroku. Z zamyślenia wyrwał go głos Harrisona. - Chodź, mamy mnóstwo roboty - powiedział stary shika-ri. - Usiądę na tym głazie. - Wskazał wielki kamień w kształcie herbatnika, zwieńczony skalną półką, z której roztaczał się wspaniały widok na dolinę. - Stąd mogę strzelać do wszystkiego, co pojawi się w polu widzenia. Chcę, żebyś powoli przeszedł od brzegu lasu aż na brzeg, cały czas głośno mówiąc. Będę cię przez cały czas krył, ani na chwilę nie spuszczę cię z oka. — 571 — Kannan dopiero po chwili pojął znaczenie słów Harrisona. - Mam zostać żywą przynętą dla tygrysa ludojada? - wykrztusił przez ściśnięte gardło. - Tak - spokojnie odpowiedział Harrison. - Pan chyba oszalał! Ta bestia zabiła prawie tuzin ludzi, a pan prosi mnie, żebym... Żebym zgodził się odegrać rolę ofiary, prawda? - Prawda. - Nie zrobię tego. O nie, nie ma o czym mówić, w żadnym razie! Zdecydowanie odmawiam! - W porządku, w takim razie wracamy. - Harrison podniósł się bez pośpiechu. Nawet protestując, Kannan wiedział, że wykona polecenie starego. Możliwość zadania śmierci Tygrysowi z Pulimed miała dla niego ogromne znaczenie. Plan Harrisona był wyjątkowo mało skomplikowany. Shika-ri przewidywał, że odgłosy dżungli ostrzegą go o pojawieniu się tygrysa, on zaś wpakuje mu kulkę, kiedy tylko go zobaczy. - Pamiętaj, z przodu nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo, a za plecami masz mnie. Jeżeli tygrys nie pojawi się za pierwszym twoim przejściem, spróbujemy jeszcze raz, dopóki nie zrobi się ciemno. Idź powoli, gadaj bardzo głośno i zwracaj uwagę na wszystko, za czym może ukryć się duże zwierzę. Załaduj strzelbę i przygotuj się. Jeśli usłyszysz wystrzał, zaczekaj tam, gdzie się zatrzymasz, aż cię zawołam. Postanowili, że po półgodzinie zakończą akcję. Harrison usadowił się wygodnie, a Kannan wolnym krokiem ruszył ścieżką w kierunku wodopoju. Nigdy w życiu nie bał się aż tak bardzo. W oczach ćmiło mu się z napięcia, w głowie miał kompletną pustkę ze strachu. Co ma mówić, co ma mówić, na miłość boską? Jak ogarnąć to wszystko, jak iść przed siebie, zachowując najwyższą czujność, a jednocześnie pamiętać o tym, żeby mówić i śpiewać? Pięć kroków, siedem, dziewięć, dwanaście... Nagle przypomniał sobie kołysankę, którą śpiewała mu — 572 — Charity, kiedy spacerowali po sadzie mangowym, i zaczął wykrzykiwać ją na cały głos, zupełnie jakby talizman z dzieciństwa mógł osłonić go przed wszystkimi okropnościami dorosłego życia. Saapudu kannu saapudu Neela mangavai saapudu Onaku enna kavalai... Piosenka o mango otworzyła jakąś blokadę w jego umyśle. Śpiewał fragmenty piosenek z okresu początków znajomości z Helen, układał przemowy skierowane do Freddiego, ojca i żony, z zapałem i satysfakcją obrzucał wyzwiskami Harrisona i recytował wierszyki dla dzieci, które często czytywał małemu Andrew Fraserowi. Potem przerażenie znowu chwyciło go w szpony i przesłoniło pamięć. Kannan zamilkł, zaraz jednak przypomniał sobie polecenie Harrisona i drżącym głosem wy-wrzeszczał pierwsze słowa, jaka przyszły mu do głowy: Jack i JUl poszli na wzgórze, zaczerpnąć wody do cebrzyka. Jack potknął się i potoczył po zboczu, a Jill upadla zaraz po nim... ) Zostawił za sobą otwarty teren i dotarł do miejsca, gdzie ścieżka biegła między gęstą roślinnością. Światło było tu zielonkawe, ponure i Kannan przystanął, obezwładniony przerażeniem. Skąd Harrison wie, że tygrysy nigdy nie atakują ofiary od przodu? Lepiej nie zgaduj teraz, jak zachowują się tygrysy i myśliwi, to nie twoje zadanie, skarcił się szybko. Masz tylko posuwać się krok za krokiem i hałasować. Zmusił się, by znowu ruszyć przed siebie, ale jego umysł nie funkcjonował normalnie. Teraz nie mógł sobie przypomnieć nawet babcinej piosenki o mango. Z ogromnym wysiłkiem przywołał z pamię- — 573 — ci obraz kościoła w Pulimed i odetchnął z ulgą, ponieważ z jego ust niespodziewanie popłynęły słowa kolędy. Cicha noc, święta noc... Przyjrzyj się tym krzakom i tamtej skale... Co za dziwny kształt... Nieważne, wszystko nieważne... Zaraz, zaraz, czy to nie kawałek sierści w pomarańczowo-czarne pasy? Nie, to sucha gałąź... Kannanowi zupełnie zaschło w gardle. Następne słowa kolędy wyleciały mu z głowy, więc zaczął śpiewać kolejną. Dzwonią dzwonki, dzwonią, Piękna, jasna noc... Był już w połowie drogi do wodopoju, tuż przed nim ścieżka zakręcała. A jeżeli tygrys skoczy na niego zza zakrętu? Uświadomił sobie, że nie śpiewa, więc zanucił kolejną pieśń. 0, mak miasteczko Betlejem... Gruchnął strzał, zagłuszając wszystkie inne dźwięki, potem drugi, po paru sekundach trzeci. Kannan usłyszał, że Harrison go woła, poczuł, że nogi nie są w stanie utrzymać ciężaru ciała, i bezwładnie osunął się na ziemię. 104 Tygrys z Pulimed był imponujący nawet po śmierci. Kannan w milczeniu podziwiał wspaniale umięśnione łapy, masywne szczęki. I pomyśleć, że sam, z własnej woli, stanął na ścieżce takiej bestii... Krew pozlepiała białą sierść na podbrzuszu zwierzęcia. Harrison pokazał Kannanowi lewy bok tygrysa i miejsce, gdzie poprzedniego dnia otarła się kula, która ostatecznie — 574 — utkwiła w przedniej łapie. Trzy strzały, które myśliwy oddał przed paroma chwilami, wymierzone były w serce. Kannan z podziwem pokręcił głową. Nie ulegało wątpliwości, że Harrison jest wyborowym strzelcem. - Nic ci nie groziło - powiedział shikari. - Dostrzegłem go w chwili, gdy wyszedł z lasu, ale pozwoliłem mu podejść bliżej, żeby na pewno nie spudłować. - Co za ulga! Tak czy inaczej, nigdy więcej nie podejmę takiego ryzyka! - Potwornie fałszujesz - zauważył Harrison. Kannan rzucił mu zaskoczone spojrzenie. Czyżby stary trochę go polubił? Ale Harrison właśnie pochylił się nad tygrysem, skutecznie ukrywając twarz. - O właśnie... - mruknął. - Tak przypuszczałem... Podniósł prawą przednią łapę potężnego zwierzęcia i skinął na Kannana. - Wyskubał zębami całą sierść w tych miejscach, widzisz? I te dziury w skórze... Założę się, że tkwią tam kolce jeżozwie-rza. Biedak musiał bardzo cierpieć, nic dziwnego, że nie był już w stanie polować jak zwykle... Kannan kiwnął głową. - Masz przy sobie nóż? - zapytał Harrison. - Tak, w plecaku. - Daj mi go, zaraz pokażę ci, o co mi chodzi... Harrison zrobił głębokie nacięcie. Kiedy skóra i tkanka rozstąpiły się, wskazał wyraźnie widoczne czarne punkty. - Widzisz? Połamane kolce, których nie mógł wyrwać. Wydłubał nożem kilka oblepionych krwią, grubych jak ołówek fragmentów i podsunął je Kannanowi. - Na pewno bardzo mu to dokuczało. Poza tym nic mu nie dolegało, więc to ta pokłuta łapa zmusiła go do zapolowania na mniejszą i łatwiejszą zwierzynę... Harrison rzucił kawałki kolców na ziemię i oddał nóż Kannanowi. — 575 — — Utnij mniej więcej trzymetrowy kawał bambusa z tamtej kępy — polecił, wskazując drzewa rosnące na zboczu. — Po co? Nie chce pan chyba przytroczyć tygrysa do bambusa i zanieść go do Pulimed? We dwóch nie damy rady udźwignąć tego cielska... — Nie zapominaj, że obiecałeś robić to, co powiem — warknął shikari. Kannan pomyślał, że może wcześniej tylko wydawało mu się, że słyszy cieplejszy ton w głosie starego. Wzruszył ramionami, oparł strzelbę o skałę i podszedł do kępy drzew. Wybrał solidną gałąź i zaczął ją nacinać. Słońce nie grzało już tak mocno jak wcześniej, ale była to ciężka praca i po twarzy Kannana popłynął pot. Zwariowany staruch! Dobrze chociaż, że upolował tygrysa... Kannan już wyobrażał sobie twarze Stevenso-nów i tego drania Taylora, kiedy zobaczą zabitą bestię. Harrison w pełni zasługiwał na miano wielkiego shikariego. Kto inny potrafiłby przewidzieć trasę wędrówki tygrysa? Kannan przerwał na chwilę, zerknął przez ramię, chcąc sprawdzić, co robi Harrison, i nagle zamarł. Staruch podniósł strzelbę Kannana, stanął na krawędzi stromego zbocza i spokojnie rzucił broń w dół, w spowitą mgłą przepaścistą dolinę. Kannan rzucił się ku niemu. — Co ty wyprawiasz, stary głupcze?! Co, do diabła... — Ani kroku dalej, chyba że chcesz dostać kulkę — przerwał mu chłodno Harrison. Jego zimny, spokojny głos natychmiast otrzeźwił Kannana, który dopiero teraz zauważył, że lufa strzelby Harrisona wycelowana jest prosto w jego brzuch. Kannan zatrzymał się i opuścił nóż. — Dlaczego to zrobiłeś, do cholery?! — wybuchnął. — Oszalałeś do reszty czy co?! — Żadnych pytań, już mówiłem. Masz tylko wykonywać moje polecenia. — Gadaj sobie zdrów, ty zwariowany pijaku! Zmusiłeś mnie, — 576 — żebym został przynętą dla tygrysa ludojada, a teraz wyrzuciłeś moją strzelbę! Co chcesz ze mną zrobić?! - Nic, oczywiście jeżeli będziesz mi posłuszny. - Dlaczego miałbym słuchać szaleńca?! - Zapewniam cię, że nie jestem szalony, ale jeśli nie przyniesiesz mi tego bambusa, zastrzelę cię i rzucę twoje zwłoki w przepaść. Jest mi najzupełniej obojętne, czy będziesz żył, czy umrzesz. - Nie mam co do tego cienia wątpliwości... - Tnij dalej. Muszę skończyć to, co zacząłem. Kannan poczuł, że szalejący w nim gniew ustępuje miejsca przestrachowi. - Co zamierzasz? - zapytał. - Wkrótce się dowiesz, na razie tnij - powiedział ostro Harrison. Kannan spojrzał myśliwemu prosto w oczy, lecz nic nie zdołał z nich wyczytać. Odwrócił się i po chwili przyniósł giętką gałąź na krawędź zbocza. - Teraz chwyć tygrysa za tylne nogi i przyciągnij go do bambusa — rozkazał Harrison. - Dlaczego pan to robi? Proszę mi powiedzieć... - Kannan z wściekłością zmieszaną ze strachem spełniał polecenia człowieka, którego uważał za niebezpiecznego szaleńca. - Nie chcę, żeby ktokolwiek dowiedział się, że tygrys nie żyje. - Co?! - krzyknął Kannan, zapominając o przerażeniu. -Co takiego?! - Przecież słyszałeś. Bierz się do roboty. - O nie, nie licz na to, łajdaku! Naprawdę spodziewasz się, że po wszystkim, co przeszedłem, spokojnie wrócę do Pulimed i powiem, że nie mam pojęcia, co z tygrysem?! Nie, Harrison! Pójdę prosto na policję i zgłoszę, że mi groziłeś, a potem zabiorę stąd tygrysa! Posunąłeś się za daleko, stary idioto! Odwrócił się i ruszył prosto przed siebie, lecz głos Harrisona zatrzymał go w pół kroku. — 577 — - Przykro mi, mój drogi, ale lepiej dokładnie to sobie przemyśl. Nic nie powstrzyma mnie przed wrzuceniem tygrysa w przepaść, zabiciem ciebie, a na końcu siebie. Nie mam po co żyć. Pomyśl o tym... Kannan odwrócił się i spojrzał staremu w twarz. - Dlaczego? — zapytał. Harrison nie odpowiadał. - Dlaczego, dlaczego? Dlaczego, na Boga?! - Kannan był bliski histerii. I nagle spłynęło na niego olśnienie. Zrozumiał, o co chodzi Harrisonowi. - Powiem ci, dlaczego, zgorzkniały stary opoju! Chcesz, żeby wszyscy ci nadęci, zadowoleni z siebie idioci pocili się ze strachu za to, co ci zrobili! Mam rację, prawda? Ale jak podtrzymasz tę fikcję, kiedy zabraknie następnych ofiar? Kannan obserwował go z obojętnym spokojem, nie opuszczając broni. - Sam będziesz teraz zabijał, zabijał i zabijał, tak?! To ty rozlepiłeś te plakaty, ty zabiłeś pastora! Przyznaj się! Przyznaj się, do cholery! Dźwięki lasu wypełniły ciszę między nimi. Kiedy Kannan znowu przemówił, głos miał już znacznie spokojniejszy. - Chcesz mnie zabić, prawda? - zapytał. - Nie, jeżeli zrobisz, co powiem - odparł Harrison. - Co to znaczy? I dlaczego miałbym ci ufać? - Jeszcze parę minut temu miałeś do mnie zaufanie... Kannan nie był pewien, czy mu się tylko zdawało, czy słowa Harrisona rzeczywiście zabarwione były lekką drwiną. Znowu wezbrała w nim fala gniewu. - Jeżeli nie puścisz mnie wolno, naprawdę pójdę na policję... - zaczął, lecz natychmiast sobie uświadomił, że powtarzanie tej groźby nie ma najmniejszego sensu. Przez chwilę zastanawiał się, czy może udałoby mu się dosięgnąć Harrisona, zanim ten zdąży oddać strzał. — 578 — - Nawet o tym nie myśl - powiedział cicho shikari. - Zabiję cię, zanim zrobisz dwa kroki. Pytam po raz ostatni: będziesz spełniał moje polecenia? Kannan kiwnął głową, całkowicie zrezygnowany i wyczerpany. Stanął nad tygrysem, chwycił go za tylne łapy i zaczął ciągnąć, powoli, z trudem, ponieważ grunt był tu kamienisty. Bijący z ciała zwierzęcia odór uderzył go w nozdrza, ale Kannan zobojętniał już na wszystko. Krok za krokiem zmierzał w kierunku krawędzi zbocza, gdy nagle w głowie zaświtała mu nowa myśl. Zrobi o jeden krok za dużo, prosto w przepaść... Nikt nie będzie go już dręczył i nękał... Nigdy nie zrobi tego, co planował, będzie tęsknił za Helen i matką, ale teraz nic na to nie poradzi... Nigdy więcej nie zobaczy Doraipuram, nigdy nie weźmie do ust błękitnego mango, nigdy nie usiądzie na brzegu Chevatharu... - Wystarczy! - warknął Harrison. - Weź drąg i zepchnij tygrysa w przepaść. Kannan zignorował rozkaz. Szedł dalej, wlokąc za sobą ciało zwierzęcia. Suchy trzask wystrzału i skowyt kuli, która przeleciała tuż nad jego stopami, nałożyły się na siebie i w ułamku sekundy wyrwały go z odrętwienia. - Wystarczy, powiedziałem! Jeszcze jeden taki numer i kula w brzuch, pamiętaj! Kannan podniósł drąg, wsunął go pod cielsko i zaczął je podważać. Nagle przerwał. - Dlaczego nie pozwoliłeś mi spaść? Nie chcesz wyrzec się satysfakcji, jaką da ci zabicie także i mnie? - Jeżeli mnie posłuchasz, odejdziesz stąd zdrowy i żywy -rzekł Harrison. - Dopilnuję, żeby cię złapali. - Nie zrobisz tego. - Harrison uśmiechnął się lekko. - Nie doniesiesz na mnie. Widzę, że już zaczynasz rozumieć, iż możesz ich przestraszyć, trzymać ich w szachu, zemścić się na białych. I nie mów, że nie mam racji. — 579 — - Nie wiem, o czym mówisz. - Naprawdę? Odkąd to jesteś przyjacielem białych? - Spotkałem wśród nich wielu dobrych, porządnych ludzi i nie dam sobie wmówić, że wszyscy są źli — oświadczył Kannan. - Co ty powiesz? Na pewno zaraz mnie oświecisz, że Anglicy są odważni, sprawiedliwi, uczciwi i biali... Głupcze, nie widzisz, że to tylko mity, tworzone po to, aby trzymać na krótkiej smyczy was, biednych tubylców? - Zamknij się, Harrison. - Uważaj, jak się do mnie zwracasz, szczeniaku! Może nie starasz się dopasować do reguł i zasad, sformułowanych przez białych, co? Wyglądasz mi na całkiem rozsądnego faceta, więc musiało ci z tym być naprawdę ciężko. Popatrz tylko na siebie, posłuchaj, jak starannie wymawiasz trudne słowa, jak polerujesz swoje angielskie maniery, jak poddajesz się rękom tych, którzy chcą cię zgnieść, tak, zgnieść i uformować od nowa. Dlaczego tak się starasz? Nie znam żadnego Anglika, który umiałby poprawnie wymówić jakiekolwiek słowo w twoim języku, a ty? Dlaczego nie spluwasz publicznie, skoro każdy biały wydmuchuje nos tak głośno, że można skonać ze strachu? Naprawdę myślisz, że angielski dąb jest twardszy od banianu, drozd śpiewa piękniej niż perski słowik, a lotos pod jakimś względem ustępuje róży? Czy angielski jest w czymś lepszy od tamilskiego? Dlaczego znosisz to tak pokornie? Kannan uśmiechnął się niechętnie. Słowa Harrisona równie dobrze mogłyby paść z ust jego najlepszego przyjaciela Mur-thy'ego. - Bo w przeciwieństwie do ciebie nie jestem zgorzkniałym staruchem — mruknął. - Wybaczanie jest dobre dla ptaszków. One mogą pozwolić sobie na to, żeby żyć w myśl idei: przebacz i zapomnij. Człowiek zawsze musi szukać zemsty, to trzyma nas przy życiu. - Jesteś szalony, Harrison. Nie pójdę twoją ścieżką. — 580 — - Ależ tak, pójdziesz, jeżeli chcesz zachować tożsamość i wykorzystać drzemiące w tobie możliwości. Odrzuć wszystko, czego się tu nauczyłeś, bo do niczego ci się to nie przyda. Nigdy nie będziesz biały i dobrze o tym wiesz, więc po co tracić czas? Wzbudź w sobie nadzieję, że uda ci się wyrwać z kręgu zaklęć, które na ciebie rzucili, pozwól, żeby białych porwała rycząca brązowa fala... — Ciekawe, że właśnie tak to ująłeś... — Co? — zapytał Harrison. — Ze powinniśmy wymieść stąd białych jak wezbrana rzeka... Kiedyś miałem podobną myśl... — A więc nosisz w sobie gniew i rozgoryczenie! Zycie to nie mecz tenisa. Nikt nie gra fair, nie ma zwycięzców ani przegranych. Twoi wrogowie będą z tobą, twoje demony będą cię prześladować do końca życia, nie zapominaj o tym. Przeżyjesz tylko wtedy, jeżeli będziesz wykorzystywał takie możliwości jak ta. Wspomnienie tego, co teraz zrobimy, będzie rozgrzewało moje serce przez marną resztę moich dni. Zepchnij tygrysa. Kannan schylił się już, aby spełnić polecenie myśliwego, gdy nagle coś przyszło mu do głowy. - Ale dlaczego zabijasz kulisów? Przecież to Hindusi. Nie wyrządzili ci żadnej krzywdy... - Nikogo nie zabiłem, to tylko twoje podejrzenia. Kannan chwycił bambusowy drąg i zaczął pchać. Tygrys powoli zsuwał się w pustkę przepaści. W ostatniej chwili Kannan wyprostował się, puścił koniec kija i zwrócił się twarzą do swego dręczyciela. - Nie ufam ci, Harrison, i sądzę, że zamierzasz mnie zabić, ale zanim strzelisz, odpowiedz mi na jeszcze jedno pytanie — dlaczego zgodziłeś się mi towarzyszyć? - Chciałem sprawdzić, czy powiedzie mi się to, co nie udało się tylu innym draniom. Bawiło mnie to... — I powiodło ci się, nie rozumiesz? — ożywił się Kannan, — 581 — w którego sercu znowu obudziła się nadzieja. -Jesteś teraz bohaterem. Możesz wrócić do dawnego życia, złe dni już się skończyły... - Złe dni nigdy się nie kończą, młody głupcze. Moi rodacy nigdy nie powitają mnie z otwartymi ramionami, bo musieliby zaakceptować sposób postępowania, który podważa wszystko, co wydaje im się niepodważalne. Zresztą nawet gdyby to zrobili, co z tego? Miałbym przed sobą kilka miesięcy, może rok życia w aurze podziwu i szacunku, a później wrócilibyśmy do tego, co było... Dosyć już! - Głos Harrisona zabrzmiał stalową nutą. - Zrzuć tę bestię, no! Kannan ponownie chwycił drąg i popchnął z całej siły. Ciało drgnęło, przesunęło się. Jeszcze metr, najwyżej dwa i będzie po wszystkim. Widział teraz tę scenę z perspektywy, zupełnie jakby oglądał ją z wysoka: dwóch mężczyzn (jeden nisko schylony nad martwym tygrysem) w niewielkim, skalistym amfiteatrze, a za nimi przepaść o dnie ukrytym pod ruchliwym woalem mgły, rozświetlonej szkarłatem i ciemnym fioletem przez promienie zachodzącego słońca. Jeszcze jedno pchnięcie i potężne cielsko zaczęło samo zsuwać się po ostrej krawędzi. Mgła podniosła się, aby je pochłonąć, i wreszcie ogromna czarno--żółta masa poleciała w dół z nieoczekiwaną gracją. Kannan osunął się na kolana. Nie widział obłoków mgły, kłębiących się przed jego oczami, czekał na odgłos strzału, który oznajmi mu koniec. Ciekawe, czy będzie bolało, pomyślał. Minuty mijały. Kannan odwrócił się powoli, ze zmęczeniem, i poszukał wzrokiem prześladowcy. Harrison szybkim krokiem szedł w kierunku podnóża gór. Nie zatrzymał się i nie obejrzał. Zaczął się wspinać na wzniesienie i po chwili zniknął w gęstniejącym zmroku. — 582 — 105 Zanim Kannan dotarł do Morningfall, decyzja, którą jeszcze rozważał, dojrzała w jego sercu - postanowił opuścić Pulimed. Nie był tylko do końca pewny, co powinien zrobić - przyłączyć się do walczących o wolność, czy pomóc matce i wujowi w zarządzaniu Doraipuram. To drugie rozwiązanie wydawało mu się w jakiś sposób bardziej odpowiednie, wiedział jednak, że ma jeszcze sporo czasu na podjęcie ostatecznych kroków. Na razie czuł, że musi jak najszybciej wyjechać z Pulimed. Kiedy wręczył rezygnację Michaelowi, ten usiłował go nakłonić, aby został, lecz gdy się zorientował, że decyzja Kanna-na nie narodziła się pod wpływem chwilowego złego nastroju, przestał nalegać. Ustalili, że Kannan przepracuje jeszcze tydzień i wyjedzie. Kannan musiał wziąć udział w obowiązkowych przyjęciach pożegnalnych, na szczęście tylko dwóch. Jedno, wydane przez Stevensonów, odbyło się w wyjątkowo sztywnej atmosferze, drugie, wydane w klubie przez Michaela, okazało się znacznie przyjemniejsze, chociaż Kannanowi bardzo brakowało Fred-diego, który miał wrócić dopiero w następnym tygodniu. Kannan wymijająco odpowiadał na wszystkie pytania na temat polowania i był zadowolony, że nikt nie zdradzał chęci drążenia tej kwestii. Większość osób z góry przyjęła, że próba zastrzelenia tygrysa musi się zakończyć niepowodzeniem. Gdyby Freddie był w Pulimed, Kannan na pewno wyznałby mu całą prawdę, nie było jednak nikogo innego, komu chciałby się zwierzyć. Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć o Harrisonie Michaelowi, lecz w końcu nie zdecydował się na to. Szczególną satysfakcję sprawiła mu odpowiedź, jakiej udzielił majorowi Stevensono-wi, kiedy wychodził z jego gabinetu w dniu złożenia wypowiedzenia. - Niech pan mi zdradzi, czy udało się panu strzelić do tygrysa, Dorai — powiedział major. — 583 — Kannan odczekał dłuższą chwilę. — Byłoby najlepiej, gdyby zapytał pan o to pana Harrisona, majorze — odrzekł w końcu. Rankiem w dniu wyjazdu Kannan pojechał do domu swego szefa, aby oddać klucze do bungalowu. Michael zaproponował mu filiżankę herbaty. Spędzili pół godziny na miłej rozmowie. Bełinda, zmęczona i zirytowana po rozmowie ze stolarzem, który robił nowe meble do pokoju gościnnego, zajrzała do nich na moment, żeby się pożegnać. Michael odprowadził Kannana do wyjścia. — Myślisz, że praca w rodzinnej osadzie zaspokoi twoje ambicje? - zapytał, ściskając dłoń młodszego mężczyzny. — Tak sądzę. Moja matka i wuj mają pełne ręce roboty i najwyższy czas, żebym im pomógł. — Ale czy to na pewno jest zajęcie, na jakim ci zależy? Wiem, że nie było ci tu łatwo, ale jesteś dobrym plantatorem, Cannon. Z czasem zaszedłbyś daleko... — Też tak mi się wydawało, ale czasami odsuwamy od siebie to, czego nie da się uniknąć, chociaż podświadomie zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy już dawno temu podjęliśmy decyzję — powiedział Kannan. — Takie postanowienia dojrzewają w nas przez dłuższy czas, lecz zwykle okazują się słuszne. — Zagiąłeś mnie, Cannon. Więc o wszystkim decyduje przeznaczenie, karma, jak to nazywacie? — Całkiem nieźle. — Kannan się uśmiechnął. — Nigdy dotąd nie wydawałeś się w takim stopniu Hindusem jak teraz, wiesz? — odezwał się Michael. — I o to właśnie chodzi. Jestem Hindusem, chociaż na krótko o tym zapomnieliśmy. Pożegnawszy się z Michaelem, poszedł poszukać małego Andrew. Znalazł chłopca na trawniku za domem. Andrew zajęty był rzucaniem piłki ?i?i?, należącemu do rodziny foksterierowi. Na widok Kannana przerwał zabawę, żeby mu pomachać. Kannan zawołał go. — 584 — - Mam coś dla ciebie - powiedział. - Chcę, żebyś miał po mnie jakąś pamiątkę. - Dokąd pan wyjeżdża, panie Dorai? - zapytał chłopiec. - Daleko, daleko stąd, Andrew. Mam do wykonania ważną pracę. Za długo to odkładałem... Zorientował się, że chłopiec ma ochotę wrócić do zabawy z psem, który niecierpliwie podskakiwał dookoła, wsunął więc rękę do kieszeni, wyjął pazur tygrysa, który wyciął po odejściu Harrisona, i podał go Andrew. - Proszę bardzo - rzekł. - Pilnuj tego, to najprawdziwszy w świecie tygrysi pazur. - Jejku, panie Dorai... Naprawdę? Pazur prawdziwego tygrysa? - Tak jest. - Skąd pan go ma? - To długa historia, więc opowiem ci ją innym razem. — Kannan żartobliwie potargał chłopcu włosy i podszedł do motocykla. Kiedy kopnął pedał i ruszył z miejsca, kątem oka dostrzegł, jak Andrew pędzi do domu, trzymając tygrysi pazur w wysoko uniesionej ręce. Pies, dysząc i poszczekując, biegł za nim. Przed wyjazdem na dworzec została mu do zrobienia jeszcze jedna rzecz. Skierował swego nortona ku fabryce na terenie posiadłości Empress. Dzień był mglisty i Kannan poczuł, jak jego serce wypełnia zachwyt. Wiedział, że na równinach będzie mu brakowało takiej pogody. Zwolnił trochę, aby dłużej cieszyć się dotykiem mgły. Drobiny wilgoci otoczyły go zwartą aurą, osiadając na twarzy maleńkimi kropelkami. Kannan chłonął wyłaniające się z mlecznobiałych obłoków widoki, prawie zupełnie pewny, że na zawsze opuszcza świat plantacji herbaty. Wreszcie znalazł się na miejscu. Miał przed sobą stary, sre- — 585 — brzysty dąb, zwany w okolicy drzewem „nie-do-wyminięcia". Mgła podnosiła się z wolna. Drzewo stało na ostrym zakręcie drogi wiodącej do posiadłości Empress, podobne do samotnego strażnika. Tuż za nim zbocze opadało bardzo stromo w dół. Dębowi nadano tę dziwaczną nazwę, ponieważ był prawdziwym wyzwaniem dla każdego głupca, który próbowałby go wyminąć. Zwykle niebezpieczny zakręt pokonywano powoli i z rozwagą, lecz pewnej nocy mocno podpity Joe Wilson skierował motocykl wprost na pień drzewa i jakimś cudem je ominął. Sztuka ta nie udała się nikomu poza nim — inni motocykliści tchórzyli w ostatniej chwili. Kannan zahamował tuż przed dębem, a następnie powoli go objechał. Potem zawrócił na poprzednie miejsce. Zepchnął w głąb podświadomości myśl o konsekwencjach ewentualnego niepowodzenia i długą chwilę siedział nieruchomo, delikatnie zwalniając i naciskając pedał gazu. W końcu przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił wsteczny, zahamował i ruszył naprzód. Drzewo zbliżało się z każdym ułamkiem sekundy, potężny motor ryczał na wysokich obrotach. Kannan przywołał całą wściekłość i frustrację ostatnich miesięcy, zadzierzgnął te uczucia w palący węzeł i wykonał ostry skręt. Maszyna zaczęła sunąć w kierunku krawędzi zbocza. Kannan walczył teraz z siłą ciążenia. Przeżył moment paniki, gdy spojrzał prosto w głęboką skalną rozpadlinę, lecz wtedy motocykl wreszcie zareagował i przednie koło zatoczyło ostry łuk. Napięcie i gniew eksplodowały w sercu Kan-nana i odpłynęły wielką falą, uwalniając go spod swojej władzy. Pokonał zakręt, wrócił na drogę i przyspieszył. 106 Na Boże Narodzenie 1946 roku do Doraipuram zjechało tylu bliższych i dalszych krewnych, że zabrakło miejsc do spania w pokojach gościnnych. W Neelam Illum Lily, Ramdoss — 586 — i Kannan otworzyli pokoje, które od lat były zamknięte. We wszystkich domach w osadzie rozkładano polowe łóżka i maty, a niektórzy goście musieli nocować w kościele, gdzie ławki przesunięto daleko pod ściany, aby zrobić miejsce dla kuzynów i pociotków ze wszystkich zakątków świata. W Doraipuram nie widziano tak licznego zgromadzenia od nabożeństwa żałobnego w intencji Daniela. Nikt nie wiedział, dlaczego wszyscy zaproszeni zdecydowali się przybyć, a razem z nimi wielu, którzy wcale nie otrzymali zaproszenia. Być może stało się tak dlatego, że wojna wreszcie naprawdę dobiegła końca, a może ludzie przybywali do Doraipuram, zwabieni obietnicą wolności. Niewykluczone też, że przyjechali, ponieważ dwudziesta piąta rocznica założenia kolonii przypadała już w następnym roku, i chcieli nawiązać kontakt z rodzinami zamieszkałymi w Doraipuram, bo kto wie, co przyniesie następne ćwierćwiecze... Tak więc zjechali się wszyscy: ci, którzy zawsze nosili w sercach obraz Doraipuram, oraz ci, którzy nigdy nie widzieli kolonii, zmanierowani amerykańscy krewniacy z Metuchen i Mississauga, mówiący z dziwnym akcentem brytyjscy Hindusi z Kensington i Birmingham, a także jedna rodzina z dalekiego Napier. Wszyscy ściągnęli do osady na brzegu Chevatharu. Już po paru dniach od przyjazdu rodzinna osada przytuliła ich do serca. Zagraniczni kuzyni szybko stracili pretensjonalne maniery i obcy akcent i zaczęli cieszyć się życiem w Doraipuram. Zanurzyli bose stopy w czerwonym chevatharskim pyle i dosiedli rowerów, które sprawiały wrażenie wyprodukowanych co najmniej kilkadziesiąt lat wcześniej. Z podziwem gapili się na studnię, którą przeskoczył Aaron, i oglądali ruiny twierdzy Kulli Marudu, zakłócając spokój starej kobry, teraz prawie białej i oślepłej ze starości. Pływali w morzu i w rzece, odgrywali bitwę Salomona Dorai na plaży i spacerowali w mangowych sadach z zupełnie nieuzasadnioną nadzieją, że któreś drzewo wyda owoce poza sezonem. Energia i cierpliwość osiemdziesięciorga trojga stałych mieszkańców Doraipu- — 587 — ram wystawione były na ciężką próbę, ponieważ przybyszów było dwukrotnie więcej, lecz nikt nie mógł skarżyć się na brak gościnności. Dla Kannana były to drugie święta Bożego Narodzenia w osadzie, licząc od powrotu. Szybko zdał sobie sprawę, że wreszcie czuje się integralną częścią wszystkiego, co dzieje się dokoła, i sprawiło mu to niemałą satysfakcję. Cieszył się ze spotkania z wieloma dawnymi przyjaciółmi, chociaż ci najbliżsi, Albert i Shekhar, którzy wyjechali do Vancouver i San Die-go, nie mogli przybyć na święta do Doraipuram. Bonda, obecnie pracownik banku w Melur, przyjechał jako jeden z pierwszych gości i obaj z Kannanem całymi godzinami wspominali wspólne dzieciństwo. W całej osadzie odnawiano stare przyjaźnie i nawiązywano nowe. Wielka rodzina Dorai radowała się z licznego i hałaśliwego zjazdu. Dzień Bożego Narodzenia, kulminacyjny moment długich przygotowań, zaczął się wcześnie. Już przed siódmą rano kościół zapełnił się ludźmi. Ponad połowa wiernych spała najwyżej dwie godziny, ponieważ prawie cała noc upłynęła im na wspólnym śpiewaniu kolęd, pakowaniu prezentów oraz pochłanianiu gargantuicznych ilości jedzenia i picia, przygotowanych przez matki, ciotki i służbę. W chwili gdy ksiądz skończył kazanie, grupa nastolatków pod wodzą Daniela, teraz ucznia ostatniej klasy państwowej szkoły średniej, wyjęła gitary i marakasy i kościół wypełniły dźwięki z entuzjazmem śpiewanych i granych kolęd. Postarzałe w staropanieństwie ciotki i nie najmłodsi wujowie zgodnie klaskali w ręce, i nawet zgorzkniały, stary Karunakaran przytupywał w rytm muzyki. Kannan głośno śpiewał kolędy i rozglądał się dookoła. Patrzył na matkę, Ramdossa, na swoich siostrzeńców i siostrzenice, na całe to mrowie kochanych, bliskich twarzy, rozjaśnionych radością płynącą z przebywania razem. Dopóki potrafimy podtrzymać w sobie tego ducha, marzenie mojego ojca nie zginie, pomyślał Kannan. Na chwilę ogarnął go smutek, ponie- — 588 — waż u jego boku nie było Helen, lecz optymizm, jaki niosła ta szczególna chwila, kazał mu wierzyć, że i tę bolesną kwestię uda się rozwiązać. Następną Gwiazdkę spędzę w Doraipuram razem z żoną, obiecał sobie. Wnętrze kościoła rozbrzmiewało pięknymi melodiami. Daniel śpiewał teraz „odmłodzoną" wersję kolędy Słuchajcie głosów aniołów pańskich. Kannan był zachwycony, że chłopiec, który prawdopodobnie mógł zrobić naprawdę dużą karierę w dowolnym miejscu na świecie, zdecydował się wrócić do Doraipuram i miejscowej przychodni zaraz po ukończeniu studiów medycznych. Razem wyprowadzimy osadę na równą drogę, cieszył się Kannan. Zaraz po nabożeństwie młodzi ludzie pobiegli na boisko obok Centrum Kolonii, aby uczestniczyć w następnym ważnym wydarzeniu tego dnia - meczu hokeja na trawie między drużynami Żonatych i Nieżonatych. Oczywiście jak zwykle wygrali młodsi, chociaż Kannan, najszybszy zawodnik Żonatych, był bardzo zadowolony z bramki, którą udało mu się strzelić. I tak mijały godziny, a członkowie rodziny Dorai, zapomniawszy o zmartwieniach, nieporozumieniach, przyszłości i przeszłości, zgodnie cieszyli się każdą chwilą tego niezwykłego dnia. Na targu Daniel wygrał gumową kaczkę o nieco dziwnym wyglądzie; mało brakowało, a zdobyłby i drugie trofeum za celne strzały — puszkę cukierków firmy Parry. Zaraz po konkursie przyszła pora na lunch. Na czele komitetu organizacyjnego, który zajął się przygotowaniem wspólnych posiłków, stanęła ciotka Poochie. Tym razem wydała ucztę, o której opowiadano sobie jeszcze przez kilka następnych lat. Podano trzy gatunki ryżu, dwa rodzaje mięsa (kurczęta i baraninę) oraz rybę, sambhar i rasam, dwa pachidi (boondi oraz z cebulą), pięć rodzajów pikli (limonki, nellikai, mango, chilli i brinjal), dwa rodzaje kootu (z kapustą i ziemniakami), mnóstwo appalam — 589 — i wreszcie, jako zwieńczenie dzieła, kilkanaście wiader paruppu payasam. Wszyscy jedli, śpiewali i grali. Po zaspokojeniu głodu starsi przedstawiciele rodu udali się na odpoczynek przed wieczornymi zajęciami, natomiast dzieci niestrudzenie uganiały się wśród drzew mango i na brzegu rzeki, usiłując zarazić swoją niewyczerpaną energią nawet pogrążone w głębokim śnie skały i ruiny dawnych budowli. Wieczór był wypełniony rozmaitymi rozrywkami — konkursami sportowymi, wspólną herbatką, quizem wiedzy o Biblii oraz najważniejszym z ważnych wydarzeń — odsłonięciem świątecznego drzewka w Centrum Kolonii. Była to raczej niewyda-rzona gałąź kazuaryny, niezbyt ładnie przybrana ozdobami z kolorowego papieru i balonikami, ale nikomu to nie przeszkadzało, zwłaszcza dzieciom, których uwaga natychmiast skupiła się na barwnej górze podarunków pod drzewkiem. — Appa byłby bardzo szczęśliwy — powiedział do Ramdossa Kannan, obserwując, jak dzieciarnia wyrywa sobie prezenty. — Po to założył Doraipuram... — Masz rację — przytaknął Ramdoss. — Nie ma to jak duża rodzina. Mam nadzieję, że Daniel-anna patrzy na nas z góry. Drzewko runęło pod naporem fali dzieci, lecz uszczęśliwiony tłum nawet nie zwrócił na to uwagi. Po rozpakowaniu ostatniego prezentu przyszła pora na następne punkty programu. Odegrano kilka krótkich sztuk, przyjętych równie dobrze jak wcześniejsze występy. Potem wszyscy razem odmówili krótką modlitwę, dziękując Panu za założyciela Doraipuram, i wyszli na dziedziniec, gdzie długie stoły jęczały pod pełnymi jedzenia misami. Kolacja była trochę skromniejsza od wspaniałego lunchu, lecz potrawy okazały się równie smakowite i sycące. I nagle, kiedy wydawało się, że spracowani organizatorzy świątecznych obchodów nie wytrzymają zmęczenia i napięcia, dzień Bożego Narodzenia dobiegł końca. Ostatni goście podnieśli się z ław, bekając z zadowoleniem, pogaszono lampy i pa- — 590 — leniska. Zwołując dzieci, które także ledwo trzymały się już na nogach, znużone ciotki, wujowie i kuzyni powoli ruszyli do domów pod usianym gwiazdami niebem. Idąc w kierunku Neelam Illum, zmęczony, lecz zadowolony Kannan z przyjemnością myślał o minionym dniu. Nigdy dotąd w takim stopniu nie czuł się częścią Doraipuram. Jakie to niezwykłe, że ten kawałek ziemi nad rzeką wciąż przytula do siebie kolejne pokolenia, pomyślał. Żył tu jego dziadek, ojciec, stryj, on sam... W takich chwilach nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie, podejmując decyzję o powrocie do Doraipuram. To jest ziemia mojej rodziny, uświadomił sobie. Stanowi naszą własność. Nasączyliśmy tę twardą czerwoną glebę swoimi klęskami i triumfami, krwią i śmiechem. Cieszę się, że jestem tutaj, w miejscu, które wybrało moje serce. EPILOG Czas teraz na ostatnią opowieść, której bohaterką jest Auvai-yar, ciesząca się ogromną czcią tamilska poetka i świątobliwa osoba, żyjąca w bliżej nieokreślonym okresie między XII i XIV wiekiem. Pewnego dnia staruszka zauważyła siedzącego na rosnącym przy drodze drzewie nava pastuszka. Chłopiec z zapałem zrywał i jadł ciemne owoce, których sok plamił jego dziąsła na fioletowo. Auvaiyar była głodna, poprosiła więc podrostka, żeby rzucił jej parę owoców. Chłopak, który w rzeczywistości był bogiem Subrahmanią, zapytał: „Wolisz gorące czy zimne?". Świątobliwa Auvaiyar spojrzała na niego z zaskoczeniem i irytacją. „Jak to gorące czy zimne? Przecież owoce mogą być tylko zimne! Rzuć mi kilka, łobuziaku, bo kiszki marsza mi grają". Pastuszek roześmiał się głośno. „Dobrze, paatima, oto twoje owoce", odparł, zerwał garść owoców i rzucił je na ziemię. Poetka podniosła je i dmuchnęła na nie raz i drugi, aby oczyścić je z kurzu. „Skoro owoce są zimne, to dlaczego na nie dmuchasz?", zawołał chłopiec. Jak widzimy rzeczywistość? Każda postrzegana jest inaczej, w zależności od tego, kto ją postrzega, dlatego najlepiej, żebyśmy sami sprawdzili, co uda nam się zobaczyć. Pójdźmy drogą, która zaprowadzi nas dość głęboko w przeszłość, do okresu, kie- — 593 — dy prekursorzy Kompanii przybyli do Indii, aby prowadzić tu handel, i postanowili zostać na stałe. Droga ta ma wiele zakrętów i miejscami zablokowana jest brudem po wielu bitwach oraz skupiskami niespokojnych duchów ludzi wielkich i dobrych, lecz teraz dobiega już końca. Trzeba będzie wyrąbać z przyszłości nową drogę, a narzędzia do jej budowy znajdują się w rękach milionów. Przywódcy tychże milionów wypatrują nowej drogi, każdy na swój sposób: Mahatma ze smutkiem, ponieważ rozlew krwi w Noakhali i innych miejscach źle wróży na przyszłość; Jin-nah twardo i nieugięcie — chce zyskać pewność, że dostanie swój Pakistan, zanim zabije go drzemiąca w jego krwi choroba; Mountbatten, ostatni wicekról, z poczuciem winy, ponieważ wie, że misja, jaką został obarczony - pokojowe przekazanie władzy — zakończy się kosztowną porażką i śmiercią lub przesiedleniem wielu milionów ludzi... Tylko Nehru, samotny pośród wielkich, patrzy w przyszłość z nadzieją, chociaż i z ciężkim sercem. To właśnie on 15 sierpnia 1947 roku wypowie nieśmiertelne słowa, których indyjskie dzieci będą uczyć się na pamięć tak długo, jak długo będzie istniała nasza ojczyzna: „Wiele lat temu zawarliśmy układ z przeznaczeniem i oto teraz nadchodzi czas spełnienia obietnicy... Kiedy ostatnie uderzenie zegara obwieści północ i świat zaśnie, Indie obudzą się wolne...". A ludzie? Co będą czuli, idąc drogą ku niepodległości, co zobaczą? Krocząc przed siebie, w kierunku przeciwnym do tych, którzy za jakiś czas przejmą ich zadania, niektórzy śpiewać będą pieśń I pułku Szkockich Górali, rasistów do samego końca: Kraino gówna, brudu i robactwa, Biegunki, syfa, trypra i ospy, Jesteś' rajem paniuś i piekłem żołnierzy. Indie, niechże was piekło pochłonie. Na szczęście w słowach tych zawiera się punkt widzenia mniejszości, nawet wśród Brytyjczyków. Większość tych ostat- — 594 — nich czuje rozczarowanie, smutek i lęk, lecz przede wszystkim ulgę, że lata niepewności i moralnych dwuznaczności wreszcie się kończą. Dla milionów Hindusów horror podziału stanie się jedyną, przygnębiającą rzeczywistością. Wolność stanie się dla nich synonimem rozpaczy, nienawiści, straty i przesiedlenia. Dla równie wielkiej grupy, złożonej z najuboższych przedstawicieli narodu, niepodległość nie będzie powodem do radości, ponieważ ich życie w niczym się nie zmieni. A co z naszymi dziadkami, rodzicami, wujami i ciotkami, tymi, którzy wyrwali losowi wielką nagrodę dzięki swojemu idealizmowi, odwadze i zdolnościom? Jak oni przyjmą tę wielką zmianę? Niezależnie od tego, kim są i jaką pozycję zajmują, bogaci czy biedni, zwyczajni czy wybitni, wysoko czy nisko urodzeni, patrzą w przyszłość z radością i nadzieją. Tak czy inaczej, pod warstwą euforii kryje się morze pytań, bo przecież żadne zwycięstwo nie jest absolutnym triumfem. Co właściwie przyniesie wolność? Czy towarzysząca wolności fala optymizmu oczyści kraj z oparów podziałów kastowych i komunalizmu? Czy za walutę wolności będzie można kupić chleb, nadzieję i równość dla ubogich i upośledzonych? Krótko mówiąc - czy kraj sprosta wyzwaniom, jakie stawia wolność... Koniec kwietnia 1947 roku Wczesny ranek. Wkrótce zrobi się bardzo gorąco, bo do Dorai-puram zawitało lato. Domy przywdziały już zielone szaty -ciemnozielony płaszcz mango i drzewa chlebowego, żywą zieleń tamaryszku, jaśniejszą liści neem i aśoka, prawie czarną palmy winnej, butelkową kazuaryny - i otuliły się nimi ciasno, pragnąc się osłonić przed piekielnym upałem. Pogrążony w zamyśleniu Kannan powoli schodzi nad rzekę. Źle spał i ma nadzieję, że chłód poranka orzeźwi go i natchnie energią, dzięki której spokojnie stawi czoło czekającym go za- — 595 — daniom. Osada przygotowuje się do obchodów święta niepodległości, a trzy miesiące później członkowie rodziny Dorai obchodzić będą dwudziestopięciolecie założenia Doraipuram. Przez cały ostatni tydzień Kannan uczestniczył w obradach rozmaitych komitetów, zajmujących się koordynacją i organizacją przygotowań do obu okazji. W gruncie rzeczy było to całkiem przyjemne, ponieważ kolonia obchodzić będzie nie tylko własne święto, ale także to znacznie ważniejsze. Kannan nie myśli jednak teraz o zbliżających się wielkich dniach. Wie, że kiedy goście rozjadą się do domów, on znowu stanie przed tymi samymi problemami, które nękały osadę dotychczas. Ciotka Miriam i jej synowie dogadali się z Karunaka-ranem i odgrażają się, że sprzedadzą swoje działki firmie budowlanej, która chce wybudować na wykupionych terenach domki plażowe. Młodzi powoli, lecz nieustannie opuszczają osadę i wyjeżdżają do odległych miast i krajów w poszukiwaniu pracy oraz innych możliwości. Założycielskie rody, pomne na marzenia Daniela, starzeją się z roku na rok. Czy Doraipuram z czasem stanie się tylko wspomnieniem? Kannan nie jest pewien, czy zdoła zapewnić osadzie kolejne dwadzieścia pięć lat istnienia. Łatwiej stworzyć wspaniałą wizję, niż ją zrealizować i utrzymać przy życiu, myśli, lecz zaraz marszczy brwi, zniecierpliwiony własną słabością. Każde pokolenie ma swoje kłopoty. Daniel i inni założyciele musieli radzić sobie z innymi trudnościami, my musimy stawiać czoło nowym, na tyle, na ile pozwalają nam nasze umiejętności, pasja, wyobraźnia i zdecydowanie. Za dużo się martwię, myśli Kannan. Nie ulega wątpliwości, że Doraipuram przetrwa i zakwitnie od nowa, ponieważ fundamentem kolonii jest miłość i nadzieja, a to najważniejsze i najpotężniejsze impulsy, które pomagają nam żyć. Kannan dotarł już do sadu mangowego i stoi wśród szeregów drzew o krzepkich, prostych pniach pokrytych spękaną czarną korą. Liście w kształcie strzałek są z wierzchu ciemnozielone, od spodu jaśniejsze. Leżą gęsto na gałęziach i skutecz- — 596 — nie wchłaniają upał, kurz oraz światło, zapewniając sadowi ciszę, którą zakłóca jedynie szelest suchych liści pod stopami. Mango neelam są naprawdę piękne - błękitne na tle intensywnej zieleni liści... Ciężkie jak kobiece piersi owoce zasługują na pieszczotliwe, zmysłowe dotknięcia tych, którzy spacerują po sadzie. Ich zapach przesyca powietrze. Kannan podnosi rękę, muska palcami skórkę błękitnego mango i lekko pociąga. Owoc zostaje w jego dłoni. Kannan instynktownie robi coś, czego nauczył się od ojca, a ten z kolei od swojego ojca... Oczyszcza umysł i koncentruje się na postrzeganiu zmysłowym. Chwilę przygląda się zerwanemu owocowi, potem zaś podnosi go do nosa i wącha koniec z dziurką pośrodku. Głęboko wciąga powietrze. Bukiet aromatów eksploduje gwałtownie - jest tam słodycz wzbogacona nutą świeżości, lekkości, słońca i błękitu, zestawiona z głęboką, wibrującą melodią tracącego zgnilizną piżma. Kannan wstrzymuje oddech, pozwala, aby wysokie i niskie nuty przeniknęły wszystkie aspekty jego istoty. Jego serce staje się lekkie, wolne od wszelkich ciężarów. NOTA OD AUTORA Czytelnik dostaje do ręki powieść, do której stosuje się zwyczajowa formuła — wszystkie imiona i nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są owocem wyobraźni autora, a więc są fikcyjne; ewentualne podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone. Powiedziawszy to, co powiedzieć należało, mogę wreszcie wyjaśnić kilka kwestii. Książkę tę napisałem między innymi dlatego, aby odnaleźć i zachować wspomnienia idyllicznego dzieciństwa, spędzonego w miejscach takich jak górskie plantacje herbaty w Peermade, gdzie pracował mój ojciec, oraz w domach moich dziadków w Nagercoil i Padappai. Dziadek ze strony ojca, Ambrose, założył osadę, co wydawało mi się tak wielkim osiągnięciem, że uczyniłem to wydarzenie główną osią akcji powieści. Mimo to wydarzenia przedstawione w Domu błękitnych mango są najzupełniej fikcyjne. Nie jest to powieść autobiograficzna ani tym bardziej faktyczna historia rodzinna ukryta pod maską fikcji. Salomon, Daniel, Aaron, Kannan i inni przedstawiciele rodu Dorai zostali stworzeni w mojej wyobraźni i nie przypominają żadnej ze znanych mi osób. To samo dotyczy Doraipuram, Chevatharu, okręgów Pulimed i Kilanad. Na użytek czytelników zainteresowanych dokładniejszymi mformacjami na temat tych miejsc mogę jedynie przytoczyć — 598 — notatki, które robiłem w okresie ich tworzenia. Kilanad to najmniejszy okręg prowincji Madras, tak mały, że w 1899 roku składał się tylko z dwóch podokręgów podatkowych, czyli taluk (o jeden więcej, czyli trzy, miał drugi podobny okręg, Nil-giris). Z kształtu podobny do naciętego grotu strzały, okręg Kilanad od północy graniczy z okręgiem Tinnevelly (dziś Tiru-nelveli), od zachodu ze stanem Travancore (dziś Kerala), od wschodu z Zatoką Bengalską, jego południowa granica zaś przebiega w odległości mniej więcej dwóch kilometrów od przylądka Komoryn (dziś Kanyakumari). Rzeka Chevathar, nieistniejący dopływ potężnej Tamraparani, przecina okręg, a następnie uchodzi do Zatoki Bengalskiej w pobliżu wioski noszącej tę samą nazwę. A oto inne dane okręgu Kilanad. Jego powierzchnia to mniej więcej 650 kilometrów kwadratowych, maksymalna szerokość - 95 kilometrów, długość - 130. W okręgu znajdują się trzy miasta i czterdzieści osiem wiosek, liczba ludności sięga 153 tysięcy. Największym miastem jest osiemdziesięcio-tysięczny Melur. Wzdłuż drogi Nanguneri-Nagercoil mieszka dziewiętnaście tysięcy ludzi. W Melur znajduje się urząd podatkowy oraz duża świątynia Mariammana; dwa razy w roku odbywają się tam także targi bydła. Drugie pod względem wielkości miasto, Ranivoor (15 250 mieszkańców), stolica drugiej z dwóch taluk, znajduje się w połowie drogi między stolicą okręgu i trzecim miastem, leżącym na wybrzeżu Meenak-shikoil. Ranivoor słynie na cały okręg z kościoła pod wezwaniem św. Łukasza, gdzie podobno odprawia się skuteczne eg-zorcyzmy. Meenakshikoil, które stało się stolicą taluki o tej samej nazwie na początku dwudziestego wieku, chlubi się też osiemnastowieczną świątynią bogini Meenakshi, wzniesioną przez Kullę Marudu, ostatniego feudalnego władcę w tej okolicy. Jeszcze starsza jest mała świątynia Muruhana w wiosce Chevathar na przeciwnym brzegu rzeki. Cały okręg jest dość rzadko zaludniony, dlatego sumy zbie- — 599 — ranę tu z podatków należą do najniższych w prowincji. Uprawia się tu bawełnę (na północy) oraz palmy, z których wytwarza się kosze, maty, arak i cukier. Tutejsze maty i kosze cieszą się wielkim popytem w całej prowincji. 0 Pulimed, położonym po drugiej stronie granicy wśród wzgórz środkowego Travancore, powiedzieć mogę niewiele więcej, chyba tylko tyle, że jest to fikcyjny region uprawy herbaty między Peermade i Vandiperiyar. 1 jeszcze słowo o grupach kastowych, przedstawionych w powieści. Andavarowie (bez żadnego związku ze współczesnymi zwolennikami Andavana Swamigala), Veharowie (nie mylić z Vedarami, Vetanami, Veduvarami itd.) oraz Marudaro-wie nie są wymienieni wśród setek kast i podkast, wyczerpująco opisanych w Antropologicznych badaniach Indii i narodów zamieszkujących Indie przez K.S. Singha (Oxford University Press, 1997, w 13 tomach). Wymyśliłem trzy nowe kasty, ponieważ nie chciałem dolewać oliwy do kastowych kontrowersji i nieporozumień, trwających od wieków, oraz wywoływać pretensji i niezadowolenia w tamilskich stanach Nadu i Kerala, które stały się przedmiotem mojego zainteresowania. Mogę jedynie dodać, że wymienione trzy kasty są pod wieloma względami podobne do niektórych niebramińskich kast na Południu. Większość wydarzeń i osobistości historycznych, o których wspomina się w opowieści, jest doskonale znana i nie wymaga dodatkowych opisów. Pozostało mi jedynie krótko skomentować zamordowanie Roberta Williama d'Escourta Ashe'a, które jest historycznie udokumentowanym faktem. Wśród skazanych za morderstwo znaleźli się Neelakantha Brahmachari i Vanchi Iyer, natomiast nie było wśród nich Aarona Dorai. Na koniec chciałbym wyjaśnić, że starałem się stosować pisownię z okresu, w którym rozgrywa się akcja powieści, dlatego posługuję się takimi nazwami jak Tinnevelly (dziś Tirunel-veli), Madura (Madurai), Madras (Chennai) i tak dalej. — 600 — SŁOWNIK NAZWISK I POJĘĆ Od tłumaczki: wyjaśnienia pojęć oraz informacje dotyczące postaci historycznych, pojawiających się na kartach powieści, zostały zaczerpnięte z następujących źródeł: Historia Indii Jana Kieniewicza, wydanie drugie poprawione, Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich, Wydawnictwo, 1985; Mały słownik klasycznej myśli indyjskiej Tadeusza Herrmanna, Joanny Jurewicz, Bogusława Jana Koca i Andrzeja Ługowskiego, wyd. Semper, Warszawa 1992; Mity starożytnych Indii Władimira Ermana i Eduarda Tiomkina, wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1987. AWATARA — wcielenie istoty boskiej Aurobindo Ghosh (1872-1954) - przywódca ekstremistów bengalskich baba — mędrzec BAL GANGADHAR TlLAK (1856-1920) - radykalny działacz społeczny i polityczny Besant Annie — działaczka Towarzystwa Teozoficznego, organizacji na rzecz tworzenia się świadomości narodowej Hindusów BHAGAWADGITA — Pieśń Pana, poemat filozoficzno-religijny, powstały w okresie między II w. p.n.e.-II w. n.e. Treścią Bhagawadgity są pouczenia Kryszny, wcielenia boga Wisznu — 601 — dharma - cnota, prawość Dhanwantari - bóg medycyny i zdrowia Muruhan (w tamilskim) — syn Siwy (Subrahmanja), bóg wojny, młodości i piękna Panczajat - sąd wioskowy, zgromadzenie POOFA - świątynia, miejsce kultu bóstwa POOJARJ - kapłan RISZI - legendarni mędrcy, protoplaści braminów SABHA — zgromadzenie przedstawicieli ludności SIDDHA — obdarzony cudowną mocą; także metoda leczenia, polegająca przede wszystkim na przywróceniu równowagi między poszczególnymi elementami w organizmie chorego swadeśj, RUCH - bojkot produktów zagranicznych, głównie tkanin, oraz poparcie dla wyrobów krajowych, organizowane przez ruch narodowy TAHSILDAR — naczelnik okręgu podatkowego TALLUKI I TAHSILE — administracyjne jednostki policyjne i podatkowe THALAIVAR — naczelnik wioski Upaniszady - utwory powstałe przypuszczalnie między VII a VI w. p.n.e., zrodzone z potrzeby nowego zrozumienia Wed (tekstów zawierających objawienia) Wamana (Karzeł) - jedno ze wcieleń Wisznu Wedy - nazwa używana na oznaczenie wielkiego zbioru tekstów sakralnych, stanowiących najstarsze zabytki kultury słownej dawnych Indii — 602 — WIBHUTI - moc, potęga ZAMINDAR - posiadacz ziemski, podobnie: mirasidar Od redakcji: pisownia nazw geograficznych większych miejscowości zgodnie z Nowym słownikiem ortograficznym PWN, Warszawa 1998, pozostałych w wersji angielskiej, wobec braku jednoznacznych ustaleń, dotyczących nazewnictwa geograficznego według transkrypcji fonetycznej. I PODZIĘKOWANIA Chociaż książka ta jest powieścią, starałem się jak najdogłębniej i najstaranniej zbadać historyczne i społeczne tło jej wątków oraz zagadnienia techniczne. Z kilkudziesięciu książek, które posłużyły mi pomocą, chciałbym wymienić następujące tytuły: W sprawach życia na wsi: M.N. Srinivas, The Remembered Villa-ge, (Oxford University Press, 1976); E. Valentine Daniel ,Fluid Sigm: Being a Person the Tamil Way (University of California Press, 1984) — w tej książce po raz pierwszy zetknąłem się z interesującą wersją teorii „syna ziemi", Karin Kapadia, Swa & her Sisters (OUP, 1996) — ze wspaniałymi opisami rytualnego wypędzania demonów. Jeśli chodzi o historyczne i społeczne aspekty życia w południowych Indiach: David Ludden, Peasant History of South India (OUP, 1989), Christopher John Baker, The Politks of South India, 1920-1937, (Vikas, 1976), Eugene F. Irschick, Politics and Social Conflict in South India, (OUP, 1969), Robert L. Hardgrave, Jr., The Nadars of Tamilnad (OUP, 1969) - wyjątkowo dobre źródło opisów i analizy konfliktów kastowych, oraz Dharma Kumar, Land and Caste in South India (Manohar, 1992). Bardzo pomocna okazała się też książka Rahmohana Gandhi, The Rajaji Story, 1937-1972 (Bharatiya Vidya Bhavan, 1984), natomiast w kwe- — 604 — stii ruchu ekstremistów i zabójstwa Williama Ashe korzystałem z opracowania N.Rajendran, National Movement in Tamil Nadu, 1905-1914 (OUP, 1994). W sprawach obecności Brytyjczyków w Indiach: za najlepsze źródła uważam ??? Britannica (Faber, 1968), Heaven's Command (Faber, 1973) oraz Farewell the Trumpets (Faber, 1978), mimo że wszystkie zostały opublikowane mniej więcej ćwierć wieku temu. Interesującym opracowaniem historycznym w tej dziedzinie są także Lawrence James, Raj (Little Brown, 1997) i Charles Allen, Plain Tales from the Raj (Abacus, 1975), wspaniały, choć nieco plotkarski opis tamtej epoki. W sprawach urzędniczo-dyplomatycznej służby Brytyjczyków w Indiach: Philip Mason, The Men Who Ruled India (Jonathan Cape, 2 tomy, 1953, 1954) jest ogólnie uznanym klasycznym opracowaniem, natomiast książka, z której korzystałem w największym stopniu, straciła niestety okładkę oraz stronę tytułową, nie mam więc możliwości sprawdzenia nazwiska autora i nazwy wydawnictwa. Tak czy inaczej, opracowanie zatytułowane The District Officer in India okazało się nieocenionym źródłem odniesień. W kwestii medycyny siddha: dr Paul Joseph Thottam, Siddha Medicine (Penguin, 2000) — zdecydowanie najlepsza książka na ten temat. W sprawach indyjskiego ruchu narodowościowego: opierałem się głównie na książce Bipan Chandra, lndia's Struggle for Indepen-dence, 1857-1947 i innych autorów (Viking, 1988). Jeśli chodzi o opisy flory, szczególnie na plantacjach: Heather Lovatt i Peter de Jong, Above the Heron's Pool (Basca, 1993), S. Muthiaha, A Planting Century (East-West, 1993). Jeśli chodzi o tygrysy-ludożerców: w tej kwestii istnieje tylko jeden autorytet — niezrównany Jim Corbett. Polecam wszystkie jego książki. Tłumaczenia: korzystałem z kilku tłumaczeń Bhagavad Gita. Fragment, który pojawia się w niniejszej powieści, pochodzi z wersji opublikowanej przez wydawnictwo Gita Press. I wreszcie: skok Aarona przez studnię to fikcyjna wersja praw- — 605 — dziwego dokonania w tej dyscyplinie, opisanego przez Amy Car-michel w książce Raj, Brigand Chief (Seeley, Service&Co.Limited, 1927). Chciałbym podziękować w tym miejscu mojemu ojcu, który zwrócił mi uwagę na to źródło. * Moi wydawcy wraz ze mną dziękują za pozwolenie na dokonanie przedruku wcześniej opublikowanych materiałów: Oxford University Press (OUP), New Delhi: wyjątki z The Principal Upanishads, S. Radhakrishnan (OUP, 1953) oraz Man-Eaters ofKumaon Jima Corbetta (OUP, 1944); The Anvil Press oraz Alanowi Marshfieldowi za Poemat 705 Rufinusa, a także Anvill Press za Poemat 807 Paulosa, wydane w tomie The Greek Anthology (Penguin Classics, 1973); The Hindu za fragment z The Hindu Century (Kasturi & Sons, 1976); Little, Brown and Company za fragment z Raj Lawrence Jamesa (Little, Brown and Company, 1997); The Sri Aurobindo Ashram Trust za fragment z utworu Auro-bindo Gosha, wydanego w tomie Sri Aurobindo Karmayogin; The Navajivan Trust za fragment z The Collected Works of Ma-hatma Gandhi tom 76, autorstwa M.K. Gandhiego. Podjęliśmy wysiłki, aby odnaleźć wszystkich właścicieli praw autorskich i uzyskać ich pozwolenie, niestety nie we wszystkich przypadkach okazało się to możliwe. Wszelkie braki zostaną uzupełnione w przyszłych wydaniach powieści. * Chciałbym oświadczyć, że przede wszystkim jestem dłużnikiem mojej żony Rachny, która stale okazywała mi wsparcie oraz cierpliwość i dała wiele dobrych rad — bez jej pomocy ta książka nigdy nie zostałaby napisana. Jestem także niezmiernie wdzięczny Vikramowi Seth, który nieustannie zachęcał mnie do ukończenia manuskryptu — spełnił rolę katalizatora wydarzeń, a następnie — 606 — przeczytał i skomentował książkę. Takiej serdeczności się nie zapomina. Dziękuję moim agentom i wydawcom, najlepszym, o jakich mógłby marzyć każdy autor. Są to: David Godwin i Katie Levell z Londynu, Nicole Aragi, która poleciła książkę wydawnictwom w Nowym Jorku, Cathy Hemming, Terry Karten, Lisa Miller i Andrew Proctor z wydawnictwa HarperCollins w Stanach Zjednoczonych oraz Maggie Mckernan, Geoff Duffield, Katie White i Alice Chasey z wydawnictwa Orion w Wielkiej Brytanii, których entuzjazm i wsparcie tchnęły życie w mój manuskrypt i pokierowały nim w czasie procesu publikacji. Im wszystkim dziękuję z całego serca. Dziękuję także moim błyskotliwym kolegom z wydawnictwa Penguin India. W porządku zaistnienia w życiu mojej książki są to: Rajesh Sharma, Aparajita Pant, Ravi Singh, VK. Karthika, Hema-li Sodhi, Bena Sareen, Philip Koshy, Sayoni Basu i RM. Sukumar. Wszyscy oni dołożyli starań, aby książka ukazała się we właściwym kształcie i w odpowiednim czasie. Dziękuję im serdecznie. Dziękuję też Davidowi Wan, Peterowi Field i Aveekowi Sarkar, którzy wspierali mnie na każdym kroku tworzenia książki. Są także inni, którzy poświęcili wiele czasu i wysiłku mojej książce. Należą do nich: mój ojciec Eddie Davidar, którego wiedza o plantacjach herbaty jest po prostu niezrównana; mój stryj Reggie Davidar, który podzielił się ze mną wieloma rodzinnymi historiami; Kamazh i Kenaz Solomon, którzy służyli mi radą w rozwikłaniu licznych niejasności problemów kast i tradycji (podobnie jak M.S.S. Pandian); dr Paul Thottam, który skorygował i zredagował rozdziały poświęcone medycynie siddha; dr Raj Kubba i dr N.PS. Chawla, którzy wyjaśnili mi kwestie pigmenta-cji skóry oraz cukrzycy; S. Krishnan, który przeczytał i skomentował wiele fragmentów manuskryptu; Vivek Menon, który pomógł mi ustalić pewną trudną kwestię; John Ashworth, który podsunął mi nazwy najbardziej nudnych angielskich miast; i przede wszystkim Raman Mahadevan, który cierpliwie i skrupulatnie przejrzał manuskrypt, wskazując mi wiele niedokładności, nieścisłości i błędów. — 607 — Chcę wymienić także przyjaciół i członków rodziny, chętnie wspierających i podtrzymujących mnie na duchu. Są to: Dee Al-drich, Rupayan Bhattacharya, Urvashi Butalia, Vikram Chandra, Harry Davidar, Ruth Davidar, Nirmala Lakshman, Vijit i Divya Malik, Suketu Mehta, „Mooma", Bipin Nayak, Aggie Perilli, Monisha Shah, KD Sigh i Nini Singh, Pia i Mallika Singh oraz Pavan Varma. * Dziękuję Prabuddha Das Gupta za wykonanie zdjęcia na okładkę, Dinesh Khanna za zdjęcia drzew mango, Tanthoni za jego fotografie błękitnych mango oraz Sunita Kohli za odnalezienie właścicieli białych bungalowów w Delhi. Wspaniała mapa okręgów Kilanad i Pulimed na początku książki jest dziełem Uma Bhattacharya, R Arun i Benu Joshi - niniejszym składam im tu serdeczne podziękowania. Pragnę podziękować Nasir i Parul Prakash za gościnę w ich domu w Peermade, mojej ciotce Shakuntali i Erikowi Carlquistowi za oddanie do naszej dyspozycji domu w Puthalam, Aradhana Bisht za zwrócenie mojej uwagi na wiersz oraz Gillian Wright za utrzymywanie mnie w przekonaniu, że szpaki różowe wracają na dzikie guawy. I wreszcie, z całego serca, najserdeczniej dziękuję mojej matce Sushili, która niestety nie dożyła chwili, gdy niniejsza książka ukazała się drukiem. Była ona najlepszą pisarką w naszej rodzinie, a jej opowieści i uwagi od najwcześniejszego dzieciństwa były częścią mojego życia i kształtowały moją wyobraźnię. Mogę jedynie mieć nadzieję, że Dom błękitnych mango nie sprawiłby jej zawodu. Oby ta książka okazała się godna jej pamięci. Pełna namiętności, poruszająca powieść, w której triumfy i tragedie doskonale nakreślonych postaci obserwujemy na tle wydarzeń historycznych o wielkim znaczeniu. „Waterstone's Books Quaterly" Wciągająca powieść, łącząca wątki osobiste i polityczne, dzieje jednostki i narodu. Doskonała książka. „New York Times Book Review" Saga chrześcijańskiej indyjskiej rodziny Dorai obejmuje pięćdziesiąt lat burzliwej historii indii w pierwszej potowie dwudziestego wieku, splatając się nierozerwalnie z dramatycznymi wydarzeniami ruchów wolnościowych. Świat pędzi naprzód, wstrząsają nim kolejno dwie wielkie wojny, Indie pragną się wyzwolić spod panowania Brytyjczyków, a rodzina Dorai z pokolenia na pokolenie walczy o utrzymanie założonej przez ich dziada wioski. Historia Solomona Dorai, jego synów i wnuków jest bogata w porywające szczegóły, narracja tryska dowcipem i sarkastycznym humorem, a autor zadziwia mnogością olśniewających wątków, które wywołują w wyobraźni czytelnika wręcz namacalne wrażenie obcowania z widokami, dźwiękami i aromatami typowymi dla południowych Indii. David Davidar zaczął karierę jako dziennikarz. Dom Błękitnych Mango to jego olśniewający debiut. Jest żonaty, mieszka w Delhi. www. swiatksiazki. pi Cena 24,90 zt Nr 4188 9788373910218