11275
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11275 |
Rozszerzenie: |
11275 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11275 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11275 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11275 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Krzysztof Rutkowski
KSIĄŻĘ
BEZDOMNY
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
„Próbowałem nieraz to wszystko stępić [...]
tak jak się przytępia nóż o kamień.
Żeby było łatwiej żyć.
Bo to jest jednak cholernie męczące. [...]
Ale nic z tego”.
Edward Stachura, Cała jaskrawość
5
1.
„Zimorodka samica,
Miłość, lotna Syrena,
Znają groźne dla życia
Kantyleny cierpienia.
Unikajcie tych ptaków,
Anielskich patrzcie znaków”.
Apollinaire,
Zwierzyniec albo świta Orfeusza.
Przełożył Artur Międzyrzecki
Opowiem o Stachurze z największą ostrożnością, na jaką mnie stać. W moim życiu odegrał on
rolę ogromną. Oczywiście nie tylko w moim. Wiem, ale mogę mówić wyłącznie o osobistych
doświadczeniach, choć podejrzewam, że podobne stały się udziałem bardzo wielu.
Widziałem go tylko trzykrotnie, ale wiadomo, że nie ilość spotkań się liczy, lecz ich intesywność.
Od Stachury zaczęło się moje szukanie „czegoś” i „kogoś”, dzięki niemu udało mi
się, mimo potknięć i wpadek, zachować wierność sobie. Dzięki Całej jaskrawości i Siekierezadzie
trafiłem – przez Grotowskiego – na Mickiewicza, z którym rozstawałem się długo. Stachura
naprowadził mnie na trop „poezji czynnej”, którą staram się uprawiać i opisywać w rozlicznych
jej przejawach.
O Stachurze pamiętam stale. Im jestem starszy, tym wyraźniej widzę, jak wiele mu zawdzięczam.
I muszę dodać, że coraz mocniej rozumiem, o co mu chodziło, ponieważ z perspektywy
ćwierćwiecza – zetknąłem się z jego książkami około roku 1972 – widzę, że nasze
spotkanie nie było przypadkowe.
Z książki Mariana Buchowskiego Stachura. biografia i legenda (Opole 1992, II wydanie:
Opole 1993) dowiedziałem się, że podobno z mojego powodu nie odbyła się telewizyjna
„Wielka gra” poświęcona Stachurze, ponieważ wyjechałem do Francji, a mnie uznano za
„specjalistę od”. Wiadomość ta, uzyskana po latach, nieco mnie zirytowała, ponieważ „bycie
specjalistą” od kogokolwiek uważam za niemożliwe i absurdalne. Pomiędzy osobami o podobnej
wrażliwości zdarza się wspólmyślenie, współodczuwanie, niezależne choć i nieprzypadkowe
podążanie w podobnym kierunku. Ktoś jak Stachura „poezję czynną” uprawiał na
swój sposób. Inny ktoś, jak ja, mówił o jego poezji uprawianiu, ale moje mówienie nie potrafiło
przybrać kształtu „obiektywnej wypowiedzi badacza”. Szukałem jak on, choć posługiwałem
się innymi środkami. Chciałem zrozumieć, dlaczego nieznana siła ciągnie nas w podobną
stronę. I później zrozumiałem, że wiszą nad nami podobne niebezpieczeństwa.
Dlatego pozostawiam na stronie rozważania o zasadności lub bezsasadności utożsamiania
bohaterów i narratorów jego pisania z nim samym. W tej kwestii wylano, od czasu debiutu
Stachury aż do końca lat dziewięćdziesiątych, czyli w ciągu blisko trzydziestu pięciu lat, morze
atramentu i żadnych przekonujących wniosków sformułować się nie udało. Pewnie dlatego,
że w wypadku mistyków oraz poetów, dla których ciało staje się słowem, stawianie pytań
o zależność twórczości i biografii w kategoriach akademickiej poetyki i teorii literatury musi
prowadzić na manowce.
W książce Mariana Buchowskiego znalazły się dwa nie publikowane zapiski z dziennika:
„4 II 76. Międzygórze. - Czy kocham, czy sobie to tylko wmawiam, żeby odpętać się z tamtej
miłości? - zapytywał siebie Michał Kątny.
6
5 II 76. Międzygórze. Michał Kątny rozmyślał o zazdrości. Myślał o sobie z tej epoki, kiedy
zazdrość torturowała go na wszelkie najokrutniejsze, najwymyślniejsze sposoby, kiedy
płakał i konał z zadrości, inaczej, zupełnie inaczej, ale tak samo rozdzierająco jak kiedy płakał
i konał z żalu, żalu niewymownego”.
Fragment debiutanckiego opowiadania Stachury Piękna przygoda wydrukowanego na łamach
„Sztandaru Ludu” z 7 listopada 1958 roku: „Siedzę w poczekalni dworcowej – oparty
łokciem o stolik. Przed chwilą przyjechałem do tego nie znanego mi miasta. Jest dokładnie
czwarta godzina nad ranem. Muszę poczekać tutaj do świtu. Potem wyruszę na poszukiwanie
kobiety, którą spotkałem tego lata na jeziorach...”
Ze wspomnień Macieja Zegarowskiego (opublikowanych w książce Buchowskiego): „W
klasie było kilka takich dziewczyn, do których my wszyscy gremialnie podwalaliśmy się. Była
taka Hanka Krukowska, która śpiewała w chórze, była Wileńska, chyba Alina, była Ola Zalewska,
była Narożna – takie najszykowniejsze, wyrożniały się ubiorem, pochodziły – jak to
sie wtedy mawiało – z lepszych domów. Edek nie należał do tych podwalających się. Był poza,
ponad. To one, te dziewczyny, też go traktowały z góry”.
Ze wspomnień Mirosława Dereckiego: „Jego lubelska legenda rodziła się początkowo na
gruncie uniwersyteckim. Najpierw – jako pozornie prowincjonalnego prostaczka, co to nagle...
potrafił zapędzić w kozi róg asystentów i wykładowców na romanistyce płynną, bogatą francuszczyzną,
następnie – jako »nieobliczalnego« kontestatora, nieledwie chuligana, pokerzysty
i w ogóle »złego ducha«, parającego się, tylko dodatkowo, poezją. Sted, rozwalony na ławce
na środku KUL-owskiego dziedzińca, z nogami wyciągniętymi przez całą szerokość alejki,
pluł »niechcący« pod nogi przechodzącym studentkom, warcząc cicho: »Te k-kurewskie d-drobnomieszczanki
« [...] Do ówczesnego obrazu Edwarda Stachury trzeba dorzucić jeszcze
kilka innych szczegółów. Po pierwsze fakt, że nigdy nie widziano go z dziewczyną: nie słyszano,
aby z którąś z nich umawiał się na randkę, by z kimś »chodził«. Nawet żadnej nie prosił
do tańca na zabawach studenckich czy na dancingach w kawiarniach. Najchętniej siedział
gdzieś na boku, przy stoliku, popijając wino. Jakby kobiety dla niego nie istniały. Jakby nic
nie istniało poza pisaniem. Kiedy w 1961 r. ukazały się w »Twórczości« pełne żaru i tęsknoty
Listy do Olgi były one dla wielu, znających Steda, prawdziwym zaskoczeniem”.
Ze wspomnień Bogdana Dworka: „Mieszkałem wtedy na Kickiego w Warszawie. Jeden z
moich przyjaciół, z którymi dzieliłem pokój, miał narzeczoną. Imieniny obchodziła pod koniec
kwietnia. Do tych imienin w akademiku przygotowywaliśmy się dość uroczyście. Przyjęcie
wydawał chłopak tej dziewczyny w naszym pokoju. Z samego rana powiedział jednak: –
»Niestety, tym razem imienin nie będzie«.
Wieczorem mój współmieszkaniec odchylił firankę i powiedział: – »Spójrz, tam stoi Zyta,
a ten obok niej to nowy narzeczony«. Wyglądał niezbyt atrakcyjnie, powiedziałbym wręcz
niechlujnie. Spytałem mojego przyjaciela: – »Czy już zupełnie nie masz szans?« – »Nie. Powiedziała
mi, że żadnych i że to jest jakiś student Politechniki«.
Ponieważ studiowaliśmy polonistykę, byliśmy przekonani, że tylko my potrafimy być
amantami. Począwszy od poezji, skończywszy na bardzo intymnych przeżyciach, wzorowanych
na najlepszych literaturach. Dlatego wydało mi się wprost nieprawdopodobne, żeby tę
dziewczynę, studiującą filozofię, mógł »zerwać« jakiś chłopak z Politechniki. Potem okazało
się, że to nie student Politechniki, ale poeta, który przyjechał kontynuować studia na Uniwersytecie
Warszawskim. Był to Edward Stachura. [...] Zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak
też wygląda ich życie na co dzień. [...] Zyta była dziewczyną bardzo popularną na Uniwersytecie
i miała bardzo wielu starających się o jej względy. Dlatego też trudno mi było zrozumieć,
że Stachura, autor poematu Przystępuję do Ciebie, właśnie w tak konkretny sposób przystąpił
do Zyty, zostając jej mężem”.
Fragment dziennika Stachury: „26 VIII 1970 r. Po ataku. Trzy, cztery razy dziennie napadało
mnie straszliwie, żeby skończyć. Ale walczyłem, walczyłem, chwytałem się powietrza,
7
walczyłem o życie, oczywiście nie dla siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie
i bałem się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze przez to właśnie,
że ja formalnie skończę moje od dawna, od wielu miesięcy, zakończone życie.
Mam zawsze pamiętać, że była dla mnie cudnym aniołem i mam nigdy nie zapomnieć, że
była dla mnie straszliwym potworem [...].
19/20 IX 70 r. Dzisiejszej nocy zobaczyłem jak nigdy dotąd, że życie może doprowadzić
człowieka do takiego stanu, że samobójstwo jest jak cudowne wyzwolenie, jak jasna cała w
kwiatach polana w ciemnym ponurym [wyraz nieczytelny] dusznym lesie. Zobaczyłem też,
jak nigdy dotąd, że każde samobójstwo, każdy sposób popełnienia go – jest jednakowo dobry,
najlepszy”. [...] A teraz? Teraz, odtrącony, reszta mojego życia musi polegać na oddalaniu się
od niej, jak najdalej, tak jak przedtem coraz bliżej...
22 I 1971. Czwarty dzień duszenia się. Podanie napisane i tylko je zanieść na Schody [tak
w Warszawie określa się gmach sądów na Lesznie]. Jutro może, da Bóg, że zaniosę. Wszystko,
co robię ostatnio, wydaje mi się absolutnie bez sensu. Dopiero kiedy to podanie napisałem,
to czułem, że coś robię, co ma sens, coś co ma ręce i nogi i głowę, w głowie rozum”.
Ze wspomnień Bogusława Żurakowskiego: „Mniej więcej po roku 1971, chyba od czasu
spełnienia się marzenia Steda, tzn. od wyjazdu do Meksyku, Edek jakby się zmienił. Jakby się
stopniowo zaczął zmieniać. [...] Jakby staje się bardziej gorączkowy w tym, co robi. [...] Spotkał
go cios, jakim był rozwód. To był dnia niego wielki cios. O tym nie chciałbym bliżej mówić,
ale sygnalizuję jednym zdaniem”.
Ze wspomnień Jana Potiszila: „W Meksyku, jak wiem, bardzo oszczędzał. Żeby zafundować
podróż dla Zyty. I ona tam przyjechała. Ale kto wie, czy to nie był finał końca. Jego ofiara
oszczędzania na nic się zdała”.
Marian Buchowski: „27 września 1972 r. małżeństwo Stachury zostaje rozwiązane mocą
wyroku sądowego [...].
W grudniu 1972 r. umiera Stachurze ojciec”.
W miłości niespełnionej, a raczej niespełnialnej, należy szukać klucza do Stachurowej tajemnicy.
Stachurę zmógł gigantyczny miłosny deficyt.
Jeśli to prawda, to dlaczego tak się stało? Czy przypadkiem jego ciągłe „bycie w drodze”
nie stanowiło ucieczki od „zimorodki samicy”?
W roku 1988 zasiadłem na Uniwersytecie Lille III w komisji oceniającej pierwszą część
pracy doktorskiej pani Zofii Kozimor, która pod kierunkiem profesora Daniela Beauvois napisała
pracę Entre le voyage et l'exil. Etude des premiéres oeuvres d'Edward Stachura („Między
podróżą o wygnaniem. Studium o pierwszym utworach Edwarda Stachury”).
Zofia Kozimor zwróciła uwagę, że komentatorzy Siekierezady prezentowali tę powieść
również jako jako hymn miłosny do Gałązki Jabłoni. Na przykład Tadeusz Nyczek: „Siekierezada
[...] jest – musi być – hymnem miłości. Jest nim nie tylko wobec biologicznej radości
istnienia i twórczej radości pisania; to także śpiew o miłości do kobiety. Tu nazywa się ona
Gałązką Jabłoni – imieniem godnym Stachury-poety. Nie sposób podjąć w recenzji najkrótszego
opisu tego wątku”.
Zofia Kozimor pytała, dlaczego Gałązka Jabłoni, obiekt tak intesywnych uczuć, nie pojawia
się u Stachury ani razu. Gałązka Jabłoni jest zawsze nieobecna. Podobnie w innych utworach:
ukochanej brak. Jeśli kobiety pojawiają się, to jedynie jako wrogowie lub osoby wywołujące
agresję, odrazę lub wstręt, przed którymi należy się bronić, których trzeba unikać. Na
przykład w Całej jaskrawości: „Kobiety w za małych albo za dużych roboczych kombinezonach
sunęły do baraku złożyć narzędzia, przebrać się [...]. Mieliśmy z Witkiem duże u nich
powodzenie. Kiedy przebierały się [...] machały nam przed oczami różową bielizną jak torreadorki.
Śmiały się przy tym [...]. Jedne podnosiły wysoko w górę nogi i przebierały nimi w
powietrzu, inne tupały o podłogę [...]. Rzuciwszy przedtem szpadle do kąta, wybiegaliśmy z
ciasnej areny na dwór ścigani ujadaniem kobiet”.
8
Pojawienie się kobiet oznacza walkę i skłania do ucieczki. Kobiety ujadają.
U Stachury każda erotyczna gra, a nawet myśl o niej, pojmowana jest jako zdrada prawdziwej
miłości. Miłość to nieobecność zbliżenia. Miłość wyklucza seks. Prawdziwa miłość
polega na tęsknocie do miłości: „w ogóle, która to potrafi, że kamień drży jak listek figowy na
wietrze” (Cała jaskrawość).
Miłość przybiera kształt tęsknoty, straszliwej tęsknoty. Do kogoś, kogo ciągle brak. Miłość
to czysta negatywność: „Postawiłem piwo i zamknąłem na chwilę oczy. Tęsknota, rzewność
straszliwa i wielka jak niezmierzone równiny spadła na mnie i objęła mi głowę, ręce i kibić.
Zanuciłem coś cicho. [...] Atak mi wolno przechodził i ból w brzuchu, ale jeszcze kruchy byłem
od tego”.(Pragnienie w: Falując na wietrze).
Miłość trawi ciało, wyczerpuje fizycznie, eksploduje, wywołuje cierpienia, wzmacnia
wszelkie doświadczenia, ale nie dotyczy konkretnej osoby. Miłość to ból.
Już Listy do Olgi świadczą, że z miłości można umrzeć, ale z kobietą nie można się kochać.
Listy kierowane są do nieistniejącej. Przestrzeń wypowiedzi wypełnia nie Olga, lecz jej nieobecność.
Nieobecność podnieca najbardziej.
Dziewczyna wyjechała na kilka dni, o czym opowiadający nie wiedział. Zastaje zamknięte
drzwi. Wybucha w nim niesamowita tęsknota, ale nie pożądanie. Żal, ból i miłosne uniesienia.
Już by się miało spełnić, ale się nie spełnia, bo jej nie ma, ale na wiadomość, że Olga wraca –
opowiadający ucieka: „Za długo czekałem. Za długo wędrowałem i szukałem: tysiąc dni i tysiąc
nocy, to dosyć. Nie będę czekać jeszcze jedną noc. To za dużo”.
W dodatku Listy do Olgi – jak najsłuszniej przypomina Zofia Kozimor – „tworzące jeden z
najpiękniejszych zapisów miłosnych cierpień”, kończą się niesłychanie okrutnym wyznaniem,
które powinno podnosić czytelnikowi włosy na głowie: „I to byłoby też niesprawiedliwe, bo
Ty nie jesteś, Ty nie jesteś Olga”. Do spotkania nie dochodzi, co gorsza ostatnie słowa przekreślają
jednym cięciem wszelkie dotychczasowe miłosne deklaracje.
Gdyby Olga się pojawiła, to nastąpiłby koniec świata. Albo śmierć. Nieobecność Olgi
symbolizuje ideał miłosny, oczywiście w formie negatywnej. Miłość do kobiety jest cierpieniem,
jest bólem, jest tęsknotą, jest treścią życia i obroną przed samobójstwem, ale może występować
tylko jako niespełniona obietnica. Słowa adresowane do Gałązki Jabłoni dyszą tęsknotą
i sprawiają wrażenie miłosnych wyznań, ponieważ tęskniący wie, że ani Olga, ani Gałązka
Jabłoni nigdy się naprawdę nie pojawią. Tęsknota i miłość do kobiety oznacza jednoczesne
jej odrzucenie.
Oto sen z Listów do Olgi, który jest przecież snem o śmierci: „Nie pamiętam początku snu i
jak dostaliśmy się do gór, w których byliśmy, w dolinie u podnóża zbocza, w trawach wysokich
bardzo, bo widziałem tylko głowę Twoją – siwe włosy. Całkiem białe włosy miałaś. Boże.
Byłaś przede mną, w trawach, jakieś dwadzieścia kroków oddalona i szłaś wolno, poziomo
do zbocza. Ja szedłem za Tobą, dwadzieścia kroków oddalony, nie próbując wcale zrównać
się z Tobą, jakbym wiedział, że nie doścignę Ciebie, choć szłaś wolno, prosto głowę trzymałaś,
całkiem siwe włosy. Boże. Potem odwróciłaś się i zobaczyłem Twoją młodą twarz, młodszą
jeszcze, bardzo dokładnie widziałem, jak na dwadzieścia kroków, piętnaście może, bardzo
dokładnie jak na oczy moje słabe, zatroskane. »Co ja ci zrobiłam?« – powiedziałaś.
O, nie. Nie. Wtedy się zbudziłem zaraz natychmiast, bo usłyszałem jęk, który wydobył mi
się z gardła, ciężki niewymownie, taki spod ziemi jęk przywalonego górami wszystkimi
świata. Jakie to było ciężkie. Jak on dobywał się z krtani, ten jęk piekielny, narodzony w śnie
jeszcze, a umierający na jawie już; ten jęk trwający krótką chwilę, a jakże przeciągała się ta
chwila krótka, czułem, słyszałem wyraźnie każdą sekundę, każdą nieskończoność tej chwili
krótkiej, która mostem była między snem a jawą, łączyła więc wszystko, bo czym jest wszystko,
gdzie jest wszystko, jeśli nie między tym a tamtym. Wtedy właśnie się zbudziłem, bo musiałem
uczynić jakiś ruch nadludzki, coś unieść chciałem nadmiernego, przerwać coś, przejść
9
niemożliwość, dwadzieścia kroków, piętnaście może i wtedy dobyłem ten jęk zza świata prawie.
Białe włosy twoje. Boże”.
Śmierć jest kobietą o białych włosach. Przez spalone łąki, przez czarny las sunęła Biała
Lokomotywa. Opowiadający o miłości nie kocha ani Olgi, ani Gałązki Jabłoni, ani żadnej innej
kobiety, ale swój własny ból i tęsknotę za kimś lub za czymś, co z kobietą się nie łączy.
„Kocha” – to złe słowo: lęka się plugawego ptaka nocy, „zimorodki samicy”. Orfeusz innych
szuka znaków, by wydostać się z piekła.
Do kobiety zbliżyć się nie można, granicy nie da się przekroczyć, a w marzeniu o tym, co
by się stało, gdyby wreszcie kobieta się zjawiła, tkwi wyznanie absolutnej niemocy: „Gdzie
jesteś Olga? Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w trawach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy,
niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a
ja włosy Twoje lekko, słoneczne, białe włosy twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź.
Przyjdź. Dziewczynko”.
Słońce pieści ciała, bo ciała wzajemnie kochać się nie mogą, nie chcą i nie potrafią. Powtarzam:
opowiadający o miłości nie kocha ani Olgi, ani Gałązki Jabłoni, ani żadnej innej kobiety,
ale swój własny ból i tęsknotę za kimś lub za czymś, co z kobietą się nie łączy.
Pokocham ją siłą woli z tomu Się. We śnie pojawia się dziewczyna oświadczająca się śniącemu,
który po przebudzeniu przypomina sobie, że kiedyś na pytanie, że to chyba nieprawda,
że: „śpi pan zawsze sam” odpowiedział, że śpi zawsze z nożem na podorędziu: „...i tak nie
mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ
WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką, i wolną
miłością wolnej mej woli. Skąd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede mną, prawie na wyciągnięcie
ręki, ona, co jest taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca
tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego... [...] – Czy chciałbyś być
tym mężczyzną? [...] i... gdzieś wtedy, gdzieś wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem,
a może jeszcze ułamek sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed następnym ułamkiem sekundy,
kiedy już mieliśmy się dotknąć... rozległ się głośny trzask”.
Teksty Stachury i jego czyny czytam jako błaganie o litość. O zmiłowanie nad nim samym.
Jako modlitwę o wielką miłość. Spełnioną, co jeszcze wcale nie znaczy że szczęśliwą, ale na
pewno o miłość wzajemną: silną, cielesną, erotyczną. Im obraz miłości w jego tekstach bardziej
uduchowiony i odcieleśniony, tym jej brak silniejszy, prowadzący do samounictwienia,
do utraty nadziei i chęci na życie. Do całkowitej bezdomności, bezradności wobec świata i
bliźnich.
Edward Stachura pochodzi z Książąt Bezdomnych. Przypomina mi Ryszarda Cieślaka w
Księciu Niezłomnym Calderona-Słowackiego, wyreżyserowanym przez Jerzego Grotowskiego
w Teatrze Laboratorium, skazanego na męki.
Nie do wytrzymania.
Nie do zniesienia.
Nie do udźwignięcia przez żadnego ze śmiertelnych.
Apollinaire do fragmentu Orfeusza o zimorodku i Syrenach sporządził następujący przypis:
„Żeglarze, słysząc śpiew samicy zimorodka, gotowali się na śmierć, z wyjątkiem jednak połowy
grudnia, kiedy ptaki te budują gniazda i sądzi się, że morze będzie spokojne. Skoro zaś o
Miłości mowa i o Syrenach: cudowne te ptaki śpiewają tak harmonijnie, że nawet życie słuchającego
nie jest zapłatą zbyt wygórowaną za muzykę tego rodzaju”.
Chciałbym się mylić i uwierzyć, że Edwarda Stachurę przeniknęły jeszcze inne siły, że
„ciągnął za sobą cały ogon ludzkości”, jak mawiał Jung, że przemówiła przez niego „pamięć
gatunku”, która syci zdumieniem, trwogą i radością, lecz jeśli wymknie się spod kontroli –
zabija. Wiem, że był Orfeuszem. Nie wiem jeszcze, jaka towarzyszyła mu świta.
10
„Śmierć jest żywotem.”
Książę niezłomny według Calderona-Słowackiego
„Dla Grotowskiego aktorstwo jest wehikułem, który ma
prowadzić do dalekiego celu”.
Peter Brook o Jerzym Grotowskim
11
2.
Georges Banu, tłumacz Grotowskiego na francuski, przypomniał, że Grotowski życzył sobie,
by w przekładach zachować ślady żywej mowy: „Oto podstawowa zasada postępowania:
uciekać przed językiem poprawnym (znormalizowanym), starać się go de-komponować, żeby
czytelnik zastanawiał się, zatrzymywał. To wyostrza uwagę i zmusza do bardziej uważnej
lektury. Grotowski szukał oparcia dla swych opinii wśród pisarzy mu bliskich i wyjątkowych:
u Villona lub Artauda z ostatniego okresu. Odważyć się na przekraczanie językowych granic
za cenę przemocy na regułach; z tą przemocą później mowa się godzi: oto zasada moralności
mowy. W imię tej zasady Grotowski prosił, by pozostawić termin taki jak »actuant« (czyniący)”*.
Banu zwrócił uwagę na pilność, z jaką Grotowski eliminował słowa wartościujące, „zawsze
bezwzględne i ślepe”, słowa z siebie zadowolone, sugerujące, że już „chwyciło się Pana Boga
za nogi”. Nie rezygnował z precyzji, nie szukał jednak zbyt łatwej jasności. Najpełniejsze zaangażowanie
w grę lub w pisanie nie może narażać na niebezpieczeństwo. Słowa, podobnie
jak czyny, jeśli są celne, są skuteczne, ale nie mogą okazywać się groźne dla aktora lub mówiącego.
Jerzy Grotowski: „Kiedy myślę o Ryszardzie Cieślaku, myślę o aktorze twórcy. Wydaje mi
się, że był on wcieleniem aktora grającego, tak jak poeta pisze lub jak Van Gogh maluje. Nie
można powiedzieć, że był kimś, kto grał narzucone role, postacie już ukształtowane, przynajmniej
z literackiego punktu widzenia, ponieważ chociaż on zachowywał skrupulatności
wobec tekstu pisanego, stwarzał jakość całkowicie nową. [...]. Bardzo rzadko się zdarza, by
więź pomiędzy tak zwanym reżyserem i tak zwanym aktorem przekraczała granice techniki,
filozofii lub zwykłych przyzwyczajeń. To sięgnęło takiej głębi, że trudno powiedzieć, czy pracowały
dwie osoby, czy też osoba podwojona. [...]. Nie wolno go było ani popychać, ani przestraszyć.
Jak dzikie zwierzę, które wyzbyło się strachu, mógłbym powiedzieć: swojego zamknięcia,
wstydu, że będzie widziane, mógł rozwijać się miesiącami z otwartością, w wolności całkowitej,
wyzwalając się z wszystkiego, co nas blokuje w życiu i jeszcze bardziej w pracy aktorskiej.
Ta otwartość była jak nadzwyczajne zaufanie. I kiedy pracował w ten sposób miesiącami
tylko z reżyserem, później mógł pojawić się w obecności kolegów, innych aktorów i jeszcze
później w przytomności widzów; wszedł już bowiem w strukturę, dzięki skrupulatności,
która zapewniała mu bezpieczeństwo” .
Zbigniew Osiński zauważył, że Ryszard Cieślak w Księciu Niezłomnym i w Apocalypsis
cum figuris najdosłowniej wcielał się w obraz Chrystusa jako pośrednika między przeciwieństwami,
to znaczy, że dokonywało się w nim „wcielenie archetypu Jaźni”. Przypomniał też, że
greckie wyrażenie „heauton ekénosen” znaczy: opróżnić się, obnażyć, ogołocić, wyzuć się,
wyniszczyć się. Cieślak stawał się żywym wcieleniem „aktora ogołoconego” i klasycznym już
przykładem „aktora całkowitego” lub – mówiąc w terminach psychologii Jungowskiej – aktorem
zmierzającym ku odkryciu i objawieniu archetypu człowieka.
* Jeśli nazwiska tłumacza brak, to znaczy, że cytaty przełożył autor.
12
Osiński cytował jeszcze fragmenty artykułu Leszka Kolankiewicza, które i ja za nim przytaczam:
„Najistotniejszą treścią przedstawień Grotowskiego była [...] ofiara, dzięki której
miało dokonywać się objawienie archetypu człowieka. Rozwijając swą koncepcję »teatru ubogiego
« Grotowski w istocie rozwijał mit chrześcijański – jeśli się nie mylę w duchu gnostyckim.
I dlatego centralną postacią najważniejszych przedstawień Teatru Laboratorium, a szczególnie
dwóch ostatnich: Księcia Niezłomnego i Apokalypsis cum figuris, była postać archetypowa
– chrześcijański »Chrystus in nobis« (Chrystus w nas) czy gnostycki »ho archantropos«
(człowiek archetypowy)”.
Jerzy Grotowski: „Weźmy księcia niezłomnego Ryszarda Cieślaka w Teatrze Laboratorium.
Podczas pracy nad rolą, przed spotkaniem swych partnerów w przedstawieniu, Cieślak –
przez długie miesiące – pracował tylko ze mną. Nic w jego pracy nie łączyło się z męczeństwem,
które w dramacie Calderona-Słowackiego stanowi istotę księcia niezłomnego. Strumień
życia w aktorze wiązał się ze wspomnieniem bardzo odległym od wszelkiej ciemności,
wszelkiego cierpienia. Jego długie monologi wiązały się z najmniejszymi akcjami, impulsami
fizycznymi i wokalnymi odpominanej chwili. Chwili szczególnej: kiedy był młodzieńcem,
przeżywał pierwsze wielkie, niesłychane doświadczenie miłosne [...] obejmujące całą wrażliwość,
całą cielesność, ale jednocześnie coś poza tym, co jest całkowicie inne, co nie jest cielesne
lub jest cielesne, ale w inny sposób, co znacznie bardziej przypomina modlitwę. Jakby
pomiędzy tymi dwoma przęsłami tworzył się most, który jest cielesną modlitwą. Zatem chwila,
o której mówię, pozostawała poza wszelkimi konotacjami mrocznymi, to było tak, jakby
ten uobecniony pamięcią młodzieniec wyzwalał się swym ciałem z ciała, jakby się wyzwalał –
krok po kroku – z ciężaru ciała, ze wszystkiego, co boli. I na tę rzekę najdrobniejszych impulsów
i akcji powiązanych z pamięcią, aktor puścił z prądem monologi księcia niezłomnego”.
Grotowski mówił w ostatnim okresie swych poszukiwań, że przedstawienie jest jak wielka
winda, w której aktor połączony jest z windziarzem. W windzie znajdują się widzowie –
przedstawienie przewozi ich od jednego wydarzenia do drugiego. Jeśli winda dla widzów
funkcjonuje, to znaczy, że montaż został dobrze zrobiony: „Sztuka jako wehikuł jest jak winda
bardzo prymitywna: to wielki koszyk, który podciąga się samemu za pomocą liny w stronę
energii bardziej subtelnej, by zjechać wraz z nią do ciała. To jest obiektywność rytuału.
Jeśli sztuka jako wehikuł działa, ta obiektywność istnieje i koszyk przemieszcza się z jednego
poziomu na drugi dla tych, którzy czynią Akcję. [...] Kiedy mówię o obrazie windy, najważniejszym
w sztuce jako wehikule, odwołuję się do wertykalności. Wertykalność – to fenomen
energetyczny powiązany z energiami ciężkimi, lecz organicznymi (związanymi z siłami
witalnymi, z instynktami, ze zmysłowością) oraz innymi energiami, bardziej wzniosłymi.
Sprawa wertykalności oznacza przechodzenie z poziomu tak zwanego pospolitego – w pewien
sposób możemy powiedzieć w cudzysłowie »codziennego« – na poziom energetyczny bardziej
subtelny (wzniosły), a nawet w stronę wysokiej łączności.
W tym stadium powiedzieć więcej – nie byłoby słuszne, wskazuję jedynie na pasaż, na kierunek.
Tu odkrywa się również jeszcze inny pasaż: kiedy zbliżamy się do wysokiej łączności –
to znaczy, w kategoriach energetycznych, jeśli zbliżamy się do energii znacznie bardziej
wzniosłej (przezroczystej) – pojawia się jeszcze pytanie, w jaki sposób zejść, zabierając tę
rzecz wzniosłą (przezroczystą) do rzeczywistości najbardziej powszedniej, związanej z »gęstością
« ciała.
Nie idzie o wyrzeczenie się części naszej natury: wszystko powinno zajmować swe naturalne
miejsce: ciało, serce, głowa, coś, co znajduje się »pod naszymi stopami« i coś, co znajduje
się »ponad naszą głową«. To wszystko jest jak linia pionowa i ta wertykalność powinna
być rozpięta pomiędzy organicznością i the awareness. Awareness oznacza świadomość, która
nie wiąże się z językiem (jako maszyną do myślenia) lecz z Obecnością.
13
To można porównać do drabiny Jakubowej. Biblia opowiada historię Jakuba, który usnął z
głową opartą o kamień i doznał wizji: zobaczył stojącą, opartą o ziemię wielką drabinę i postrzegł
siły lub, jeśli wolicie, anioły: wchodzące i schodzące anioły”.
Mickiewicz mówiłby w żargonie towianistycznym zamiast o drabinie Jakubowej, chociaż o
drabinie Jakubowej też mówił wprost, o „szczeblowaniu”, o „pochwyceniu „tonu”, o oczyszczaniu
ducha z „ziemi”, powtarzałby, że „niższe prze na wyższe”. Zamiast o „pasażu” mówiłby
o „przebijaniu”.
Towianistyczna mowa Mickiewicza i mowa Grotowskiego czytają się nawzajem, deszyfrują,
oświetlają lub intensywnie mrocznieją, co równie pożyteczne jak z ich rozjaśnianie.
Słowa inne, ale sens bliźniaczy i cele działania podobne.
Podobieństwa dotyczą spraw najbardziej podstawowych, najprostszych, najbardziej oczywistych,
a przez to trudno uchwytnych w języku „maszyny do myślenia” – jak powiada Grotowski
lub przez „rozumkowanie” – jakby rzekł Mickiewicz.
Podobieństwa dotyczą stosunku do mowy, do ciała, do ducha, do świętości, do sztuki: poetyckiej
i teatralnej, czyli do „akcji fizycznych”, które pojawiły się jako ostatnie ogniwo poezji
uprawianej przez Mickiewicza i ostatnie ogniwo działalności Grotowskiego.
14
„Kto przekazuje wiadomość o śmierci, wydaje się sobie bardzo
ważny.Ma poczucie – wbrew wszelkiemu zgoła rozsądkowi – że jest
wysłannikiem królestwa zmarłych. Wspólnota wszystkich zmarłych
jest bowiem tak potężna, że nawet ten, kto tylko zawiadamia o śmierci,
odczuwa to. Ad plures ire znaczyło u Rzymian »umierać«”.
Walter Benjamin, Ulica jednokierunkowa. Przełożył Andrzej Kopacki
15
3.
Rodzice obumarli mnie młodo. Za młodo. Nie byłem gotowy ani do własnego życia, ani do
śmierci osób bliskich. Nie potrafiłem stawić czoła zgonom, wyrywałem się, uciekałem. Po
latach wiem, że jeśli śmierć rodziców atakuje w młodości, to nie daje żadnych szans, wypala
piętno na duszy tego, kto nie pojmuje sensu żałoby.
Śmierć zwichnęła mi życie. Na długo. Tylko pozornie młody wiek pozwala o niej szybciej
zapomnieć: młodość znieczula miejscowo, ale zadane zgonani rany ropieją. Z wiekiem boli
jeszcze bardziej.
Przez wiele lat nie rozumiałem tej prawdy. Inaczej: rozumiałem, lecz nie potrafiłem jej wypowiedzieć.
Słowa znalazły się same, napłynęły nieoczekiwanie w październiku 1997 roku,
gdy szedłem w Sopocie po molu, pod słońce. Po raz pierwszy (i jedyny) wyznałem wtedy, że
zbyt wczesny atak śmierci przypuszczony na rodziców może zniszczyć życie równie skutecznie,
jak matczyna nadczułość rozciągnięta na wiek męski.
Benjamin: „Kiedy niespodziewanie buchnie ogień albo jak grom z jasnego niebia spadnie
wiadomość o śmierci, w pierwszej chwili niemego przerażenia pojawia się poczucie winy,
bezkształtny wyrzut: Czy w istocie nie wiedziałeś? Czy imię zmarłego, kiedy mówiłeś je
ostatnim razem, nie zabrzmiało w twoich ustach inaczej? Czy spośród płomieni nie kłania ci
się wczorajszy wieczór, którego język dopiero teraz rozumiesz? A jeśli zginął drogi ci przedmiot
– czy już wiele godzin i dni przedtem nie zdradzało go coś, co go otaczało: szyderstwo
bądź żałoba? (Ulica jednokierunkowa. Przełożył Andrzej Kopacki. Dalsze cytaty w tym rozdziale
pochodzą z tego samego przekładu).
Ojciec umarł na raka mózgu. Męczył się przez dwa miesiące, a ja nie potrafiłem sprostać
jego cierpieniu. Nie wierzyłem, że ciało mężczyzny ledwie po sześćdziesiątce, trawione złowrogą
siłą, może znikać tak szybko i bezlitośnie. Chciałem mu ulżyć, choć wiedziałem, że
pomóc nie potrafię. Nie umiałem towarzyszyć odchodzeniu, więc starałem się umknąć. Wbiłem
sobie do głowy, że choroba się cofnie, że jest lepiej i nawet wyjechałem w góry na kilka
dni, czego nie umiem sobie wybaczyć.
Matka odeszła niespełna trzy lata później. Nagle. Nieoczekiwanie. W marcowe przedpołudnie.
W warszawskim mieszkaniu na Konopczyńskiego. Poczuła się źle, przyjechało pogotowie,
zaaplikowało zastrzyk, przed którym się broniła. Zgon nastąpił natychmiast, na moich
oczach.
Benjamin: „Wspomnienie niczym promienie ultrafioletowe pokazuje każdemu w księdze
życia pismo, które niewidzialne, jako profecja, komentowało na marginesie tekst. Ale nie bezkarnie
zamienia się intencje, wydaje niejawność życia na pastwę kart, duchów, gwiazd, które
w mig je przeżywają i wykorzystują do cna, by zbezczeszczone znów nam odstawić; nie bezkarnie
okpiwa się ciało, pozbawiając je mocy mierzenia się z losem na własnym polu i – zwyciężania”.
Nie odczuwałem ani przerażenia, ani trwogi, ani rozpaczy. Nie odczuwałem niczego. Zlodowaciały
i drewniany: zawisły w czasie, który zmartwiał. Dorosły i wtórnie zdziecinniały.
Zachłyśnięty i przerażony za wczesną wolnością, narażony na wszelką pokusę.
Tamto przedpołudnie rzeczywiście pachniało inaczej. Bezwiednie, w oczekiwaniu na nieoczekiwane,
mówiliśmy do siebie uroczyście i spokojniej, bez napięcia i bez złośliwości, któ
16
rych sobie nawzajem nie szczędziliśmy. Matka była o mnie zazdrosna i starała chronić przed
wszelkimi kobietami. Broniłem się zaciekle i na przekór, również sobie.
Nie potrafiłem odczytywać znaków. Teraz wiem, że ostrzegał mnie postawiony na podwórku
w poprzek kontener na śmieci. Z uchylonego na trzecim piętrze okna machała firanka,
a szafkę z pledami i torbą podróżną porządkowałem rano na mocy zapisanych już wcześniej
wyroków.
W kuchni pachniało wanilią.
Benjamin: „Chwila jest kaudyńskim jarzmem, pod którym ugina się przeznaczenie. Grozę
przyszłości zamienić w spełniające się teraz – ten jedyny pożądany cud telepatyczny jest
dziełem wcielonej przytomności umysłu. W czasach pierwotnych, kiedy takie zachowanie
należało do systemu codziennego funkcjonowania człowieka, miał on w nagim ciele najpewniejszy
instrument odgadywania przyszłości. Jeszcze czasom antycznym nieobca była praktyka
z prawdziwego zdarzenia: Scypio, który, potykając się, staje na ziemi Kartaginy, wykrzykuje
z rozpostartymi w upadku ramionami słowa zwycięzcy: Teneo te, Terra Africana! To, co
miało stać się znakiem grozy, obrazem nieszczęścia, łączy on cieleśnie z daną sekundą i samego
siebie czyni totumfackim własnego ciała. Tu właśnie, z dawien dawna, święciły swe
największe tryumfy stare ascetyczne ćwiczenia w przestrzeganiu postu, dochowywaniu czystości,
czuwaniu”.
Miałem 22 lata. Popełniałem głupstwo za głupstwem. Śmierć bliskich skutecznie zamroziła
we mnie dojrzewanie. Oczywiście nie fizyczne i nie intelektualne, lecz najbardziej pierwotne,
związane z intuicyjnym rozróżnianiem prawdy od fałszu, przede wszystkim w sferze uczuć.
Doświadczenie śmierci nie mogło mnie jeszcze do niczego przekonać, ani niczego nauczyć, w
ogóle nie pojawiło się jako doświadczenie, tylko jako brak absolutny, wyrwa w istnieniu.
Gangrena.
Rozpoczęło się błądzenie. Chodzenie na opak, któremu towarzyszyła iluzja, że przecież życie
rozwija się we mnie prawidłowo i zmierza w dobrym kierunku. Ale pamięć o zapachu wanilli
tliła mi się wokół twarzy i nie potrafiłem zdać sobie sprawy, że zupełnie nie potrafię wybierać.
Skazany na pozory decyzji, wmawiający w siebie, że postępuję słusznie i zgodnie z
sumieniem, odważnie i mądrze, chociaż gesty i słowa, postępki i uczucia kierowały mnie,
prawie bezwiednie, w stronę śmierci, której bałem się, ale która pociągała swą niewytłumaczalną
mocą.
Wielkie głupstwa, podobnie jak zło, mogą przybierać powabne kształty i smakować sukcesem.
Wspinanie się po szczeblach tak zwanej kariery, które jest wstępowaniem do ciemnicy,
krzątanina wokół większych lub mniejszych przedmiotów i coraz bardziej natarczywe przekonanie,
że innej drogi nie ma i nigdy nie będzie – zabija powoli, lecz skuteczniej niż alkohol,
tytoń lub narkotyki.
Życie nie całkiem, życie na niby, czasami trwa przez całe życie i można z takim życiem
żyć, nie wierząc, że pewnego poranka, w pasażu pomiędzy snem i jawą, obudzisz się do nowego
życia, które różni się od poprzedniego tylko jednym zbawiennym szczegółem.
Benjamin: „Dzień kładzie każdy poranek na naszym łożu niczym czystą koszulę; ta nieporównanie
delikatna, nieporównanie gęsta tkanina czystej wieszczby leży na nas jak ulał.
Szczęście najbliższych dwudziestu czterech godzin zależy od tego, abyśmy budząc się umieli
po nią sięgnąć”.
W Paryżu, na Sourdiere, piłem whisky. Następnego dnia sięgnąłem o świcie po czystą koszulę,
którą na pościeli złożyła dobra noc.
Benjamin: „Praca nad dobrą prozą składa się z trzech stopni: muzycznego, na którym jest
komponowana, architektonicznego, na którym jest budowana, wreszcie tekstylnego, na którym
się ją wysnuwa”.
17
Zbudził tych, którzy spali,
przywrócił pamięć tym, którzy zapomnieli,
obdarował światłem oczy sprawiedliwych.
Psalmy Tomasza 7, 27-28. Motto do Ody antropologicznej Leszka
Kolankiewicza w jego eseju Samba z bogami.
Warszawa 1995, Wyd. K.R., s. 175
18
4.
„Zdobyliśmy Bastylię!” – okrzyk na Polach Elizejskich w nocy z 12 na 13 lipca 1998 roku
po zwycięstwie Francji w Mondialu.
Tadeusz Zieliński uważał, że orgiazm dionizyjski stał się dla Greków objawieniem nieśmiertelności
i wiekuistego szczęścia duszy, szerzył się w Grecji w ósmym i w siódmym wieku
przed Chrystusem, zdobywając wyznawców przebojem „śród szalonego tańca” i cytował
opis rekonstrukcji tajemnych obrzędów dionizyjskich z Psyche Erwina Rohdego: „Hałaśliwa
rozlega się muzyka, przenikliwe brzmienia talerzy mosiężnych, głuchy hurkot wielkich litaurów
ręcznych, przeplatany wabiącym do szału współdźwiękiem piszczących fletów, których
duszę zbudzili dopiero pieśniarze frygijscy. Podniecony tą dziką muzyką, wiruje w tańcu tłum
świąteczny, wydając krzyki upojenia. Śpiewu nie słychać – wichura tańca gasi pieśń”.
Tour de France jako epopeja – to tytuł przypowieści mitologicznej Rolanda Barthesa napisanej
czterdzieści cztery lata temu. Barthes twierdził, że „Tour de France” to „najlepszy, nigdzie
indziej nie spotykany przykład mitu totalnego”, ponieważ „wyrażał rzeczywisty stan duszy
Francuzów i jednocześnie zaspokajał ich zapotrzebowanie na utopię” (przekład Jana Błońskiego).
„Tour de France” budził w narodowej pamięci wspomnienie o Pieśni o Rolandzie, o Rycerzach
Okrągłego Stołu, zaspokajał potrzebę epopei w życiu codziennym i jednocześnie objawiał
się jako utopia, w której stosunki pomiędzy Człowiekiem i Naturą oraz relacje między
ludźmi uzyskiwaly formę rywalizacji herosów. Podobnie jak w epopei klasycznej, do Tour de
France wtrącali się bogowie, duchy dobre lub złe. „Tour de France” jest nowożytną epopeją –
jak napisał Roland Barthes - „zmiennym konfliktem niezmiennych wartości”.
Barthes zwrócił uwagę, że w „Tour de France” Natura się uczłowieczała, a człowiek stawał
częścią Natury. Poszczególne etapy przemieniały się w próby egzystencjalne, którym zdołali
podołać tylko prawdziwi herosi. Każdy etap to pasaż inicjacyjny, wyprawa krzyżowa, droga
przez mękę, podróż do Itaki, szukanie Graala.
Przed półwieczem, kiedy Barthes pisał swój esej, epicentrum epopei stanowiło podejście
pod górę Ventoux, której łysy szczyt i nagie zbocza stanowiły syntezę Molocha, Szatana i Zła.
Góra łysa i brzydka upodabniała się do smoka, którego zwyciężał Święty Jerzy i jednocześnie
owa wspinaczka ustanawiała kontakt pomiędzy Ziemią i Gwiazdami.
Po drodze ostre podejścia „wydzierały” z zawodników ostatnie tchnienia, „torturowały”
mięśnie, „topiły” koła w rozmiękłym od upału asfalcie, czasami ulewy „chłostały” nieszczęsnych,
wiatry „spychały” herosów z szosy itd. Ożywiona natura atakowała człowieka, który do
natury na czas próby powracał: musiał pić, jeść i wydalać prawidłowo, żeby dobrze kręcić
pedałami i rozumnie pokonywać przeszkody. Reszta zależała od sił, które go przekraczały: od
bogów, od szczęścia, od wstawiennictwa Matek.
„Tour de France” zastępował Francuzom obrzędy religijne, odsłaniał na ponad dwa tygodnie
sacrum w życiu codziennym.
W nocy 12 lipca 1998 roku grupa roztańczonych orgiastycznych korybantów w trójkolowych
kostiumach zamiast czapek frygijskich, kapłanów Rei Kybele i potomków kreteńskich
kuretów pod przewodnictwem Zizou z Marsylii wprawiła w trans miliony Francuzów.
19
I nastąpiło apokatastasis. Tym terminem, zaczerpniętym z traktatów Gallena, zwał święty
Łukasz, dobry medyk, całkowite (choć chwilowe) ozdrowienie.
Owej nocy tęsknota do sacrum wygnała na Pola Elizejskie półtora miliona osób i spowodowała,
że pijana kobieta, poszukująca odnowienia, wjechała samochodem w tłum, raniąc
osiemdziesięciu sześciu innych orgiastów. Mondial rozbłysnął misteriami, Tour de France
kurcząc do kantyczki. Od roku 1944, od czasu Wyzwolenia, Francja nie przeżywała tak wielkiej
euforii.
Dzięki piłce nożnej Francja w ciągu jednej nocy przeskoczyła samą siebie. I oczyściło się
paryskie powietrze.
Martwiłem się i narzekałem. Że wokół pięknych dzielnic zaciska się pętla przedmieść, że
podziały między ludźmi zamieniły się w przepaście i że już nie można jeździć na rowerze bez
broni. Że na zawsze we Francji zapanowała kultura maski, cynizmu i niechęci do obcych, kamuflowana
układnością i administracyjnymi przepisami. Że nie widać wyjścia z kryzysu, że w
kraju, w którym ponad 25% dorosłych obywateli głosuje na imbecylów spod czerwonego
sztandaru i na imbecylów spod trójkolorowego sztandaru potrząsanego łapami lepenistów,
dojdzie do takiego skurczu, że wybuchnie rewolucja. Że blacki i beursy rzucą się na białych, a
biali – na nich. Że rozpada się Republika. I – na szczęście – nie pomyliłem się – myląc jednocześnie
srodze.
Nie pomyliłem się, bo do rewolucji doszło, lecz bezkrwawej. Do wstrząsu o zbawiennych –
bez przesady – konsekwencjach.
Po raz pierwszy widziałem niedzielnej nocy, jak młodzi ludzie nadciągali z przedmieść nie
po to, by niszczyć, mordować i podpalać, lecz po to, by tańczyć i radować się szczerze.
Po raz pierwszy widziałem, jak młodzi Arabowie i Murzyni z przedmieść tańczyli wspólnie
z białymi, nieustannie rycząc Marsyliankę w niebogłosy.
W ciągu jednej nocy patriotyzm Francuzów, zawłaszczany i splugawiany przez Front Narodowy,
obudził się i przemówił pełnym głosem. Również pośród Francuzów, którzy czuli się
Francuzami gorszymi lub nie czuli się związani z żadną ziemią: ani z afrykańską, ani z azjatycką,
ani z francuską, którzy nie chcieli pamiętać o swych przodkach i starali zapomnieć o
sobie samych, bo utracili nadzieję.
We francuskiej reprezentacji grali piłkarze o różnych odcieniach skóry. Okazało się, że po
zwycięskim meczu z Chorwacją, w którym czarny jak smoła Lilian Thuram strzelił zwycięską
bramkę, do merów w kilku miastach Francji zgłosili się szczęśliwi rodzice pragnący nadać
noworodkom imię Thuram. Rodzice nie pochodzili – jak pomocnik francuskiej drużyny – z
Wysp Kreolskich, lecz z centralnych departamentów Heksagonii, z dziada pradziada.
Zidane zwany Zizou. Beur z najuboższego przedmieścia Marsylii, z Castellane. To on został
przewodnikiem misteriów i jego elektroniczny portret zabłysnął w nocy na Łuku Triumfalnym.
W ciągu jednej nocy miliony ludzi odzyskały sens życia, ale – niestety – na krótko.
Myślałem, że nie wytrzymam, ale wytrzymałem. Pewno dlatego, że odpowiadam za eksperymenty,
które sobie aplikuję. Dotyczą one odporności na cierpienia i obejmują ciało i ducha.
Poza tym widzę, bezsilny, z jaką godnością znósł ból człowiek mi bliski i choć niewiele mogłem
mu pomóc, to jednak jego zwycięskie zmagania dodały mi sił.
Nie trzeba się bać: moje doświadczenia dotyczą technik ekstatycznych i ulotnych gatunków
mowy. Przeprowadzać je muszę, żeby nie kłamać sobie i bliskim: skoro doszedłem do wniosku,
że wiara, nadzieja i miłość zależą od przemiany ciała w słowo, to muszę sprawdzić, na
czym owa przemiana polega. To trudne. Zadanie domowe.
Dom wybuduję.
I znalazłem się w środku karnawału. Szalonej nocy z 12 na 13 lipca, kiedy Francja wygrała
mecz z Brazylią. Paryż wpadł w szał, w orgiastyczne uniesienie, które wstąpiło natychmiast
we mnie, choć nie wiedziałem jasno, czy mój stan duszy projektuje napięcie, czy też natężenie
20
panujące wśród półtoramilionowego tłumu na Polach Elizejskich rezonuje we mnie szczególną
struną.
Ostatni mecz rozegrałem dwadzieścia lat temu na Mokotowie. Grałem źle, ale z poświęceniem,
na lewym skrzydle, ponieważ biegałem szybko. Starałem się centrować z lewej nogi,
żeby technicznie lepsi ode mnie koledzy strzelili bramkę. W pełnym biegu kopnąłem piłkę i
po chwili gryzłem trawę z bólu. Łękotka. Do tej pory świadomie nie zoperowana. Za wiele
komplikacji. Nadal mogę biegać, jeździć na rowerze i pływać. Z piłką pożegnałem się na zawsze.
Łękotka, od czasu do czasu, drga we mnie, płomeniście.
Na mecze nie chodziłem z powodu awersji do tłumu. Uczestnictwa w kameralniejszych
zgromadzeniach również nie trawię. To moja wada, a może raczej odmiana klaustrofobii: na
przyjęciach lub koktajlach udaje mi się wytrwać najwyżej kilkanaście minut. Potem boli.
Bliźni mylnie zarzucają mi egotyzm.
Tamtej nocy, kwadrans po ostatnim gwizdku sędziego, posłyszałem za oknami szum morza.
Przypływ. Szarża dźwięków narastających crescendo. Niepowstrzymane nadciąganie nieprzewidywalnego.
Po raz pierwszy w życiu uderzył mnie pomruk tak silny. Nie wywołał lęku,
lecz pędził ku drzwiom.
Zmusił do uczestnictwa, wbrew mej wiedzy, zgodzie i doświadczeniu. Szum dosłownie
wymiótł mnie z mieszkania. Po chwili znalazłem się w tłumie. Przemienionym i zaskakująco
indywidualnym. Tłumie karnawałowym, o jakim marzył Bachtin pisząc książkę o Rabelais.
Ani jednego wymuszonego uśmiechu, żadnej fałszywej nuty. Radość życia w stanie czystym.
Setki osób taplających się w fontannach. Nieskończenie długi łańcuch kankana przez
całą szerokość Placu Concorde. Na latarniach – nie jednej, lecz wielu – Murzyni, Arabowie i
biali mieszkańcy „pięknych dzielnic” wymachują trójkolorowymi sztandarami. Obok francuskich
– flagi algierskie, tunezyjskie, marokańskie.
Restauracje i bistra pełne: kelnerzy wynoszą jadło, wina i szampany nie tylko na tarasy, ale
i na ulice: częstują wszystkich, którzy mają ochotę jeść i pić. Za darmo!
Znikły – na chwilę – bariery, podziały, uprzedzenia, niechęci, sztywności i animozje. Naprawdę.
Interpretatorzy biegli w sztuce podejrzeń zaprotestują: to złuda, gorączka jednej niedzielnej
nocy, po tygodniu minął szał uniesień i Francja pogrążyła się w codziennych troskach.
Bezrobocie, skandale, walka o władzę. Karnawał zasmakował postem. Młodzi Arabowie
z przedmieść znowu biją się z policją i skaczą sobie wzajemnie do gardeł, afera krwi zarażonej
wirusem HIV powróciła wraz z oskarżeniami byłych ministrów o nieumyślne spowodowanie
zabójstwa