15509
Szczegóły |
Tytuł |
15509 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15509 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15509 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15509 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Rogoziński, Wiktor Żwikiewicz
W CIENIU SFINKSA
Stara kobieta siedzi w oknie, łokciami wsparta o parapet, wychylona tam, gdzie zaczyna się
inny świat.
— Gdy byłam małą dziewczynką — mówi — dużo było takich kobiet jak ja dzisiaj.
Wysiadywały w oknach i patrzyły. Całymi dniami. Zawsze mnie ciekawiło, na co one tak patrzą,
co widzą… Bo siedziały nawet wtedy, gdy nic się nie działo… Jak teraz. Czasami kucałam pod ich
oknami i też patrzyłam. Z tego samego miejsca — na to samo. I nic ciekawego nie widziałam.
Szybko się nudziłam i wolałam odejść do swoich spraw. A one siedziały jeszcze wiele godzin. I
patrzyły przed siebie. Może też na coś czekały?
— Możliwe, ale już zamknij okno.
On siedział w wytartym skórzanym fotelu. Bardzo do siebie pasowali — on, ona i ten fotel,
rzeźbiony stolik na pałąkowatych nóżkach, starannie nakryty serwetą z ręcznie robionej koronki.
W pokoju był jeszcze drewniany kufer w kącie i tapczan — stary grat, skrzywiony, jakby mu boki
oklapły smętnie i aż dziwne, że nie słychać, jak żałośnie popiskuje rdzawymi sprężynami.
— Zaczekaj… — stara kobieta potrząsnęła głową. — Zauważyłeś, jaki dziś dziwny dzień?
Prawie bezwietrzny. Kasztany czerwienieją, liście niedługo opadną, a w dolinie mgła. To nowe
miasto takie dalekie i nierealne.
— Może wybierzemy się kiedyś? — zaproponował nie podnosząc głowy znad rozpostartej
gazety.
— Po co? — wzruszyła ramionami.
— Rozejrzymy się trochę. Zobaczymy, jak ludzie żyją.
— Za późno. Rok, dwa lata temu… Dzisiaj już nie. Dla za późno. A tobie wystarczą gazety.
— Pewnie masz rację… Gazety sprzed roku.
Siedział zgarbiony, ubrany w sweter robiony na drutach, z czarnymi łatkami na łokciach.
Śmiesznie wysoko sterczały jego cienkie kolana — też wypychały spodnie przetarte do bieli. Na
stopy miał włożone płaskie kapcie na filcowej podeszwie.
— Posłuchaj, jaka cisza — odezwała się znowu od okna. — Cisza, a jednak coś wisi w
powietrzu. Wiesz, czuję, że dzisiaj przyjdzie.
— Kto?
— No wiesz…
— Skąd ci to przyszło do głowy? — zdziwił się unosząc do góry białe brwi.
— Czuję to… Słyszałeś?
— Co?
— Te kroki na ulicy.
— Zwykłe kroki — powiedział.
— Przystanął!
Aż się cofnęła za pożółkłą firankę.
— Zdaje ci się — mruknął obojętnie.
— Erneście, ja mam przeczucie. On idzie do nas.
— Nie, przeszedł.
— Wróci, zobaczysz. Człowiek, który dotarł na takie odludzie, tylko do nas może mieć sprawę.
A jeśli to Ralf?
Roześmiał się sucho.
— Na pewno nie on.
— Wraca!
— Rzeczywiście, do nas — zgodził się i ze zmarszczoną brwią nasłuchiwał odgłosów
dochodzących z zewnątrz.
— Dziwny trochę — zauważyła patrząc przez szparę w rozchylonych firankach.
— Widzisz go? — zapytał.
— Taki… mały człowieczek. Zgarbiony i niepozorny. Aż dziw bierze, że któryś z nich chce być
takim. Coś ma pod pachą.
Przed chwilą jeszcze ciche kroki zgrzytnęły teraz na wycieraczce przed schodkami z ogródka do
domu. Zatrzymały się za drzwiami. Bardzo długo nic się nie działo. Cisza zupełna. Czekali
wstrzymując oddechy. Wreszcie ostry dzwonek.
— Jest! — szepnęła.
— Zostań, ja otworzę.
Stękając, podniósł się z fotela. Gazeta ześliznęła się na podłogę. Szurając kapciami poszedł do
przedpokoju. Zgrzytnął zamek. Słychać było przygłuszoną rozmowę. Mówili przez drzwi
uchylone tylko na szerokość zabezpieczających łańcuchów.
— Słucham.
— Przychodzę ze szpitala — gość przy każdym słowie pociągał nosem, jakby go męczył katar.
— O co chodzi?
— Mam tutaj resztę garderoby pana Ernesta Boita.
— Tak, dziękuję. — Znów brzęknął łańcuch i drzwi zaskrzypiały otwierane na oścież. — Dość
długo trwało.
— Niewiele tego.
— Bielizna — gość znowu pociągnął nosem. — Właściciel miał w sumie niewielkie potrzeby.
Pan wie, był tylko sobą.
— No właśnie… To dla pana.
Brzęk drobnych monet.
— O, dziękuję! Do widzenia. Kłaniam się… Aha! I proszę przyjąć wyrazy współczucia… Pan
jest bratem? Bardzo podobny…
— Tak, tak, w porządku — uciął szybko, zatrzasnął drzwi i westchnął z ulgą. — Poszedł
wreszcie.
Powłócząc nogami wrócił do pokoju.
— Czego chciał? — zapytała stara kobieta.
— Ze szpitala. Rzeczy przyniósł.
— Co on tam gadał, jakby składał kondolencje… Znałeś go?
— Nie — zaprzeczył. — Zresztą mógł się zmienić. A co mówił? Nie zwróciłem uwagi.
— Dla mnie każdy człowiek stamtąd nosi maskę — powiedziała stara kobieta i poprawiła
chustę na ramionach. — Co pod spodem: Bóg raczy wiedzieć.
— Ludzie jak ludzie — westchnął.
— Może dla ciebie. Wsadzisz nos w gazety i tylko: „Ciekawe rzeczy się dzieją…”
— Co w tym dziwnego?
— Ty jesteś dziwny. Poglądy ci przeszczepili w tej klinice?
— Nie dawałem zlecenia na taki zabieg — uśmiechnął się oczami jasnymi, otoczonymi
siateczką zmarszczek.
— Zlecenia — gderała dalej. — Albo to zapytają.
— Świat idzie do przodu.
— Daleko zaszedł.
— Nie złość się — próbował ją udobruchać. — I co nam to pomoże? Wybraliśmy boczny tor.
Siedzimy sobie cichutko, spokojnie. A oni — niech się bawią.
— A co jeszcze będzie z tej zabawy? Popatrz.
— Co znowu?
— Chodź szybko — ponagliła.
Kręcąc głową zbliżył się do okna.
— No? — zapytał.
— Tam ktoś jest. Widziałam coś czerwonego.
— Może ten sam co wczoraj rudy kundel?
— Nie. Teraz widać to wyraźnie. Tam, gdzie te drzewa. Czerwona sukienka… Jakaś
dziewczyna. Odsuń się, patrzy.
Ukrył się za nią i chwilę tak stali, oboje zgarbieni, przykurzeni jakby, głowa przy głowie — jego
białe włosy przyczesane starannie i jej siwy kok zebrany na tyle głowy spięty kościaną szpilką.
— No i co z tą dziewczyną? — zapytał wreszcie.
— Nic. Stoi. Ale ma coś takiego w twarzy… sam zobacz tylko trzymaj się z tyłu.
— Nie widzę nic specjalnego — powiedział nagle zmienionym głosem.
— A jak chcesz zobaczyć bez okularów?
— A prawda — rozejrzał się bezradnie i rękami pomacał po piersi, jakby szukał nie istniejących
kieszeni.
— I czytałeś bez okularów? — spytała.
— Jak, bez okularów? — sapnął zmieszany. — Zdjąłem przed chwilą.
— No to włóż szybko i popatrz…
Podreptał do stolika.
— Gdzie one… Aha — znalazł je na siedzeniu fotela. Cienkie druciki zawinął na uszy i mrucząc
coś pod nosem wrócił do okna. Chwilę stał i patrzył w milczeniu.
— No jak? — zapytała.
— Ładna dziewczyna — westchnął cicho.
— Z rana też była. Kręci się tutaj jak ten rudy pies. I patrzy ciągle. Masz rację — bardzo ładna
dziewczyna. Bardzo… Tylko ta twarz… Ona wie chyba, że jesteśmy tutaj.
Wzruszył ramionami. Odwrócił się i z powrotem poszedł do stołu. Sapiąc usiadł w fotelu i
dłonią przygładził białe włosy na skroni.
— Zastanów się — powiedział. — Co ty…
— A może to on? — obejrzała się za nim wielkimi oczami. — Dla nich żadna różnica — on czy
ona.
Z irytacją sięgnął po gazetę.
— Już lepiej zamknij okno — mruknął.
— Może i racja — zgodziła się niechętnie. — Niech sobie stoi—— Erneście, a jeśli ona też
czeka na niego?
— A niby po co?
— Tak mi się zdaje, że on jest gdzieś w pobliżu. Bo ja wiem… Zresztą…
— Daj spokój. Zostaw to okno i chodź tutaj. Lepiej posłuchaj, co w gazetach.
— Zawsze ten sam bałagan.
— Co chcesz, gazety sprzed roku. Ale ciekawe. I jakie tytuły: GANGSTER CZY GANG? Nie
czytaliśmy tego. Pamiętasz, Ralf mówił, że na początku będą kłopoty z przestępczością.
Ociągając się jednak odeszła od okna. Chwilę stała z ręką na oparciu fotela, w którym
mężczyzna zapadł się głęboko i ledwie go było widać spoza rozpostartej gazety. Postała, potem
usiadła na swoim krześle. Obok stał koszyk z kłębkiem wełny i robótka na drutach, leżała
poduszka pod stopy.
— Nie czytaj wieczorem takich rzeczy — powiedziała.
— Tak, tak. Ale posłuchaj tylko: „Po ostatniej fali grabieży dyrekcja Muzeum Sztuki Sakralnej
została zmuszona do zainstalowania dodatkowych systemów alarmowych. Mimo to już wczoraj,
dwie godziny po otwarciu Muzeum…”
— Wczoraj — parsknęła.
— „Dwie godziny po otwarciu — ciągnął — stwierdzono brak w gablocie słynnej kolekcji
Andrieja Rublowa. Relacje świadków są sprzeczne…’
— Nic dziwnego — wtrąciła.
— „Osoby obecne w tym czasie na sali twierdzą, że kolekcję wkładał do torby mężczyzna w
uniformie pracownika Muzeum. Strażnik z hallu twierdzi, że widział młodą, ekstrawagancką damę
z czarnym sakwojażem. Portier natomiast pomagał starszemu, łysemu jegomościowi umieścić ją w
bagażniku mikrobusu. Sprzedawczyni w kiosku z gazetami zwróciła uwagę na emblemat
eurazjatyckiego korpusu dyplomatycznego. Przed policją śledcza nie po raz pierwszy staje pytanie:
kto dokonał grabieży — gangster czy gang?”
— Kolekcja Rublowa — westchnęła kobieta. — Kiedy byłam młoda, wycinało się z książek
barwne reprodukcje bizantyjskich ikon, naklejało się je na kawałki desek, brzegi podsmalało nad
ogniem, a z wierzchu pociągało lakierem. Trochę starania i święci patrzyli ze ściany ogromnymi
oczami… Teraz też pewnie patrzą na tego rabusia.
— Nie wiadomo, czy był sam.
— Na pewno — stwierdziła sięgając po swoją robótkę. — Om to teraz potrafią.
Stary człowiek zaszeleścił gazetą.
— O! Tego posłuchaj: BĘDĘ CIĘ KOCHAĆ, GDY BĘDZIESZ DZIEWCZYNĄ! „Pewien
mężczyzna zakochał się, jak pisze, do szaleństwa i z wzajemnością w młodej i ślicznej
dziewczynie. Pech jego polega na tym, że ona wybrała społeczny status mężczyzny. Czytelnik
pyta, jak ma postąpić. Wydaje nam się, że nie wolno nakłaniać dziewczyny do zmiany decyzji. To
jej sprawa. A poza tym, jak mówi stare przysłowie: uczucie się liczy, a nie płeć”.
— Chciałabym wiedzieć, jak to naprawdę między nimi wygląda — powiedziała kobieta robiąc
na drutach kolejne oczko.
— Każda rewolucja rodzi swoje problemy: społeczne, techniczne czy biologiczne — zauważył
mężczyzna. — Ale z biegiem czasu wszystko się reguluje.
— A ja ci mówię, że tym razem to się tak dobrze nie skończy.
— Kto wie? — przekartkował gazetę. — O, jest: STRAJKI OKUPACYJNE NA TERENACH
COLLEGE’ÓW. „Ścisłe przestrzeganie przez służbę bezpieczeństwa ograniczeń polimorficznej
dojrzałości młodocianych już po raz trzeci w ostatnim pięćdziesięcioleciu doprowadziło do ostrych
wystąpień młodzieży domagającej się prawa do samostanowienia formy”.
— Jeden wymyślił, a reszta… byłe nie zostać z tyłu — powiedziała z wyraźnym
niezadowoleniem. — Grzebiesz w gazetach pozbieranych z tylu lat, a w każdej ten sam temat dnia.
Fanatycy segregacji rasowej żądają ograniczeń, a niedorostki — wolności wyboru. Tylko im
pozwolić. W pieluchach zostawiasz oseska, nad ranem…
Roześmiał się głośno.
— Żartujesz. Z tym żaden kłopot. O wyborze decyduje dojrzałość psychiczna — poprawił na
nosie okularki, spojrzał w dół strony i spoważniał. — Zobacz, co tutaj wypisują! GRANICE
TRANSFORMACJI. Artykuł jakiegoś profesora Holberga — pierwszy raz słyszę. „Istnieje realne
niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska znanego jako «zmęczenie materiału». Jest ono związane
z częstotliwością przekształceń i długością trwania określonych nacisków na organiczny budulec.
Gwałtowne zmiany organicznych funkcji powodują również zwyrodnienie makrocząsteczek,
przede wszystkim kwasów nukleinowych. Jak dotąd, z procesu przeobrażeń obronną ręką
wychodzą jedynie wodne roztwory i biologiczne koloidy, właściwie również będące cieczą, choć o
wysokiej lepkości. Tak więc wystarczająco plastycznym elementem naszych ciał są jedynie płyny.
Nie wolno jednak zapominać, że człowiek nie jest amebą…”
— O… o właśnie. Nareszcie coś rozsądnego — podchwyciła. — Nie jest amebą.
— Przecież to bzdura! — aż się zatrząsł ze złości. — Ten Holberg nie ma zielonego pojęcia o
właściwym mechanizmie biologicznym transformacji!
— Erneście, a ty masz pojęcie? — popatrzyła na niego z pobłażliwym uśmieszkiem. —
Sądziłam, że potrafisz zachować zdrowy rozsądek.
— Zdrowy rozsądek — przedrzeźnił ją. Ralf by to nazwał: dwa stare, cudem ocalałe dinozaury.
Drzemią w nasłonecznionej lagunie i przez myśl im nie przejdzie, jak im niewiele zostało.
— Żałujesz czegoś? — zapytała poważnie.
Coś tylko odburknął w odpowiedzi.
— Wiem — przytaknęła. — To podtrzymuje na duchu, że nie jest człowiek sam.
— Daj spokój — bąknął pod nosem.
— Gdybyś wiedział, Erneście, co to znaczy siedzieć tutaj samotnie i czekać na wiadomość z
kliniki. W każdej chwili ktoś mógł zadzwonić i powiedzieć, że nie przyjdziesz nigdy.
— Prawda, telefon!
Z niespodziewana energią skoczył z fotela i podreptał do przedpokoju. Słychać było, jak
podnosi słuchawkę, próbuje wykręcić jakiś numer, coś manipuluje, wreszcie ze złością rzuca
słuchawkę na widełki.
— Nic? — zapytała, gdy wrócił i z powrotem zanurzył się w ciepłe gniazdko swojego fotela.
— Nic — odparł.
— Dobrze, że ty jesteś.
Siedział z głową zwieszoną na piersi.
— Heleno, nie mówmy o tym — poprosił.
Milczeli długo. Patrzyła na niego znad swojej robótki rozłożonej na kolanach, lecz nie podniósł
wzroku. Znowu zaczął pilnie studiować gazetę.
— A to nawet zabawne — odezwał się po dłuższej chwili— Ogłoszenie na pół strony: DAWID
MADSON — MESJASZ ZOOMORFIZMU.
— Czego? — nie zrozumiała.
— Jeszcze jeden prorok i manifest jego nowej wiary. Posłuchaj: Jesteśmy skazani na
połowiczność doznań, na minimalizm percepcji świata. Wobec doskonałości ewolucyjnych
rozwiązań, jakimi Natura obdarzyła przedstawicieli fauny i flory — człowiek jest pół ślepy i pół
głuchy, jest kaleką zdegenerowanych zmysłów. Dlatego wolność formy nie może ograniczać się
do kręgu homo sapiens! BĄDŹ PTAKIEM. WILKIEM LUB RYBĄ — JAK BOGOWIE
PIRAMID, BOGOWIE Z GŁOWAMI ORŁÓW I BYKÓW! Tylko taką może być postać
WŁADCY WSZECHŚWIATA! Bądź jednym z nas — idea zoomorfizmu da ci prawdziwą
wolność i wyzwolenie z norm gatunku! KAŻDY Z NAS JEST TYLKO LARWĄ
SKRZYDLATEGO SFINKSA!”
Umilkł. Długą chwilę oddychał ciężko.
— Przecież… — jęknął wreszcie. — Oni powariowali!
— Znowu Ralf?
— Nie — zaprotestował szybko. — On jest wierny swoim ideałom.
— Spodziewam się, że nam trochę też.
Trzymała na piersi kłębek wełny jak małego, zwiniętego kotka, patrzyła przed siebie bladymi
oczami i uśmiechała się trochę ciepło, trochę smutno.
— Tak — powiedział twardo. — Wierny jak pies.
— Nie mów tak. Może go krzywdzisz — umilkła nagle. — Ts! Tam ktoś jest…
— Gdzie? — zdziwił się.
— Za drzwiami. Podsłuchiwał.
— Znowu coś ci się przywidziało — machnął ręką. — Słyszałam szmer.
— Pójdę i zobaczę — zaczął się podnosić i wkładać nogi w odsunięte kapcie.
— Nie! Nie! — szepnęła zalękniona.
— Więc przestań sobie byle czym zwracać głowę. Pewnie znowu ten pies. Błąka się od
tygodnia.
— Erneście, posłuchaj. A jeżeli… zastygła z palcem uniesionym przed wargi i owiniętym
wełnianą nitką. — Bo już przedtem myślałam… Wiesz, pewnego razu siedziałam w oknie i ten
pies przebiegał chodnikiem. Nagle zatrzymał się i spojrzał na mnie. Akurat stałam w oknie. Może
to śmieszne, ale wiem na pewno, że patrzył właśnie na mnie.
— Trzeba go było zawołać — odparł obojętnie. Miejsca w domu wystarczy…
— Nigdy! Może to jeden z tych… Ktoś od tego proroka? Roześmiał się do reszty rozbawiony.
— Nowe wcielenie pół psa, pół boga? — zapytał mrużąc jedno oko.
— Ja poważnie — odparła. — Spójrz na datę tej gazety. No? Papier zaczyna żółknąć. Ostatnią
przynieśli przed rokiem. Wiele musiało się zmienić. Teraz może ich być bardzo wielu.
— I wysłali jednego, żeby nas podglądał — śmiał się jeszcze, ale już nie tak pewnie. — Para
takich jak my to ciekawy obiekt. Dwa archaiczne jaszczury. Więc wyznawcy zoomorfizmu na
resztę dni przydzielili nam swego kapłana.
Wzięła to widać na poważnie, gdyż poznać było, że przestraszyła się nie na żarty.
— O czym ty mówisz?
Złożył gazetę i odchylił się na oparcie fotela.
— Czasami mam wrażenie, że jest w tym ukryty jakiś głębszy sens — powiedział w
zamyśleniu.
— Bezsens raczej — zauważyła.
— Tak nie wolno, Heleno. Jesteśmy wierni naszym protoplastom. Za bardzo. Co bowiem, jeśli
to tylko dziecinny upór?
— Ralf też kiedyś powiedział, że to dziecinny upór.
— Bo w tym coś jest — przytaknął. — Oni praktycznie są nieśmiertelni. Ogranicza ich tylko
bariera psychicznego zmęczenia, znużenia życiem. Ale z tym zawsze dłużej pociągniesz. Nawet
tysiąc lat.
— To bardzo dużo — powiedziała tak cicho, że ledwie dosłyszał.
— No widzisz — podchwycił. — Dokonał tego twój syn, a my przezwaliśmy go molochem.
— Erneście, zawsze kochałam Ralfa i wierzę, że kiedyś do nas przyjdzie… Ale jednego mu nie
wybaczę.
— Czego?
— Popatrz w okno — powiedziała. — Czy kiedyś przedtem widziałeś takie wielkie i dziwne
ptaki?
— Wydaje ci się — w jego jasnych, jakby zielonkawych oczach przez mgnienie trwał obraz
pochwycony poza pionową szczeliną rozchylonych firanek. — To wina zmierzchu i chmur. Są
niskie, jak przed burzą.
— Nie, Erneście — spokojnie nawlekała kolejne oczko. — Nie musisz mnie oszukiwać. To nie
są ptaki. Tak samo jak ten rudy, węszący wkoło pies. Nigdy nie daruję Rafowi tego, co zrobił z tym
światem.
— Czy to grzech, jeśli chce się podarować ludziom prawdziwą wolność — twardo podniósł do
góry podbródek ze śladem siwego zarostu. Wystarczyła tylko nieznaczna ingerencja w genetykę i
w mechanizm hormonalnej metamorfozy organizmu. Poza tym kilka radykalnych cięć w
strukturze przysadki mózgowej i gruczołu tarczycowego. Organizm człowieka był już
przygotowany na dokonanie tej operacji.
— Przygotowany? — zapytała machinalnie.
— Tak właśnie! Widzisz, Heleno, dzisiaj każdy z nich może być, kim zechce. Wolność kształtu
i płci. Wystarczy głęboka koncentracja na metabolizmie organizmu — człowiek popada w rodzaj
letargu i budzi się w innej postaci.
— Tamten złodziej ikon — wtrąciła. — Nie potrzebował nawet zasypiać.
— A widzisz! Kwestia wprawy. Nikt nie wie przecież, do jakiego stopnia można wydoskonalić
władzę nad własnym ciałem. Jest ci obojętne, czy przyszedłeś na świat jako człowiek cherlawy,
ułomny lub kobieta, która dawniej oddałaby pół życia za prawdziwą urodę i wdzięk. Teraz
wszystko zależy od twojej psychiki, od inwencji. O zewnętrznym kształcie decyduje bogactwo
duszy. I to jest sprawiedliwe.
— Potrafimy obejść się bez tego — zauważyła.
— Bo nie mieliśmy innego wyjścia! A czy to takie potworne być jednego dnia kobietą, innego
mężczyzną? Albo kimś trzecim? Może nie ma nic strasznego w tym nawet, że jakiś prorok czeka
na objawienie nowego sfinksa?
Chwilę jeszcze oddychał szybko i oczy płonęły mu niezwykłą energią. Potem oklapł nagle i
ukrył twarz w dłoniach.
— Erneście… — szepnęła.
— Słucham? — mruknął nie podnosząc głowy.
— Tak dziwnie mówisz.
— Bo chcę o tym powiedzieć — głos mu drżał, gdy wyrzucał z siebie każde kolejne słowo.
Przecież zawsze byłaś mądrzejsza od wielu innych kobiet, powinnaś zrozumieć. Oni istnieją
niezależnie do tego, czy nam się to podoba. Może nie są ludźmi w naszym tego słowa znaczeniu,
lecz to właśnie oni stanowią o przyszłości gatunku, którego ogniwem my byliśmy.
— Nie są już ludźmi — powiedziała z uporem.
— Stereotyp rozumowania. Kto to jest: człowiek? A jeśli to, czego dokonał Ralf i jego
współpracownicy, nie było szaleństwem wynaturzonej nauki albo udanym, choć obłąkanym
eksperymentem?
— Co jeszcze zostało?
— Ewolucyjna konieczność.
— Nie rozumiem — przyznała.
— Widzisz, człowiek taki jak my nie zmienił się od dziesiątków tysięcy lat, kiedy gatunek nasz
reprezentowały rasy Cro–Magnon, Chancelade, Grimaldi i inne. Między paleolitem wczesnym a
późnym homo sapiens podlegał gwałtownym przemianom. Przebył drogę od pitekantropa do
człowieka współczesnego. Lecz od późnego paleolitu nastąpiła stagnacja fizycznej ewolucji. Czy
znaczy to, że człowiek, do jakiego przywykliśmy, stanowi ukoronowanie ewolucji, że jest czymś
ostatecznym? Nonsens. Byłoby zarozumialstwem tak twierdzić. A więc skąd to zahamowanie
trwające dziesiątki tysięcy lat?
— Nie mogę tego wiedzieć — powiedziała tak, jakby myślała już o czymś zupełnie innym.
Cienkie druty w jej palcach migały szybko, wiązały szereg wymyślnych supełków — zupełnie jak
telegraf: duża kropka, mała, duża, duża — kropka, kreska…
— A ja wiem! — zawołał.
— Erneście…
— Zaczekaj. Powiem ci, dlaczego przestaliśmy się rozwijać. Wyczerpały się możliwości
natury! Dłużej nie była w stanie popychać naszej ewolucji. Gatunek homo sapiens czekał. I nie
sądzę, że sprowadziliśmy naszą cywilizację na niewłaściwy tor. To tylko jakościowy przeskok.
Metamorfoza przewidziana i dobrze wpasowana w tryby ewolucji. Od homo sapiens do homo
creator — w pełnym tego słowa znaczeniu, odnośnie świata i samego siebie. To nie szaleństwo,
lecz konieczność wyższego rzędu!
— Erneście — powiedziała z naganą. — Jeszcze niedawno myśleliśmy tak samo.
— Jesteśmy razem bardziej niż kiedyś — tłumaczył szybko, jakby się bał, że ktoś mu przerwie
i nie zdąży dokończyć czegoś bardzo ważnego, co musiał jej powiedzieć. — Zrozum, zostaliśmy
na poboczu głównego ciągu ewolucji. Jak dinozaury. Jak neandertalczyk.
Przestała nawlekać swoje supełki.
— Erneście — patrzyła na niego uważnie. — Niewiele zrozumiałam z tego. Wybacz.
Słuchałam raczej, jak mówisz. Jesteście bardzo do siebie podobni. Ty i Ralf.
Zapadła cisza. Siedzieli patrząc na siebie z dwóch różnych kątów małego pokoiku. Kufer,
tapczan, stół, fotel i krzesło, na ścianie zdjęcie w pozłacanej ramce — z czasów, kiedy byli młodzi;
obok wiszący zegar — nawet nie słychać tykania—pewnie stanął w nocy, może wczoraj albo
jeszcze dawniej. W ciszy rozległo się nagle przeraźliwie bliskie ujadanie psa. Zachłysnęło się
wysoką nutą, a potem już tylko żałosne wycie oddalało się powoli, jakby pies uciekał z
podkulonym ogonem.
Ostry dźwięk dzwonka u drzwi.
— Och! — krzyknęła. Kłębek wełny spadł z jej kolan i potoczył się do okna.
— Do nas? — zdziwił się stary mężczyzna. — Kto znowu?
— Nie otwieraj — szepnęła.
Wstał z pobłażliwym uśmieszkiem i szurając kapciami poszedł do korytarza. Zgrzyt zamka i
odgłos otwieranych drzwi.
— Dobry wieczór — głos młodej dziewczyny.
Stara kobieta siedziała nasłuchując przygłuszonych odgłosów dochodzących z drugiego końca
przedpokoju.
— A–a tak… dobry…
— Szukam matki Ralfa Boita.
— Ach tak. Moja żona jest w pokoju.
— Pańska żona?
— Nazywam się Ernest Boit.
— Przecież… Myślałam, że pan…
— Proszę wejść. Na lewo.
Do pokoju weszła wysoka, ciemnowłosa dziewczyna w czerwonej sukience. Szczupła i
zgrabna. Na nogach różowe pończochy i buciki jakby z masy perłowej. Przez ramię miała
przewieszoną torebkę.
— Dóbr)’ wieczór pani — powiedziała i spojrzała na starą kobietę swoimi wielkimi, smutnymi
oczami.
— Dobry wieczór — odparła.
— Nie będę przeszkadzał — mruknął mężczyzna. — Wyjdę do ogrodu. Popatrzę. Chmurzy się,
pewnie będzie deszcz.
— Nie, nie — jakby z przestrachem zaprotestowała kobieta. — Zostań.
— Jak uważasz.
Podszedł do swojego fotela i przepadł za rozpostartą gazetą.
— Tak… A więc to pani… — stara kobieta bezradnie zaciskała w dłoniach kawałek wełnianej
materii. — Proszę usiąść… Nie bardzo gdzie… O tak, tam najlepiej.
Dziewczyna przysiadła na brzegu tapczanu.
— A więc… Szuka pani matki Ralfa? Jestem jego matką. Czy mogę w czymś pomóc?
— Pani powinna wiedzieć, gdzie on jest — odparła dziewczyna.
— Ja? — kobieta spojrzała na nią ze zdumieniem.
— Oczywiście.
Staruszka niespokojnie poruszyła się na krześle.
— Widzi pani, Ralf od dawna nie był tutaj — odezwała się z wahaniem. — Proszę raczej
zapytać kogoś spośród jego nowych przyjaciół. Ale ja nawet nie wiem, kim są i gdzie mieszkają.
To pani powinna wiedzieć. Ich proszę zapytać.
— Pytałam.
— No i co?
— Może nie chcą powiedzieć.
— Dlaczegóż by nie chcieli?… Tak. A właściwie czemu pani go szuka?
— Niedługo będę matką.
— Ach! — stara kobieta zmieszała się. — Nie zauważyłam…
— Ale jeszcze nie wiem, czy urodzę dziecko — powiedziała dziewczyna.
— Zaraz… — kobieta zmarszczyła brwi. — Czemu pani nie wie?
— Jeżeli Ralf nie wróci… Zależy od niego.
— Więc to on?!
— Tak.
— On wie?
— Nie. Zniknął nagle.
— Dziwne — zamyśliła się stara kobieta.
— A pani nie próbowała go szukać? — spytała dziewczyna.
— Dom i ogród to cały mój świat. Dawno nie wychodziłam poza te granice. Mąż był w szpitalu,
a ja…
Dziewczyna patrzyła w podłogę ogromnymi, podkrążonymi oczami.
— A ja szukałam — powiedziała. — Niepotrzebnie. Jeśli on sam nie zechce — nikt go nie
znajdzie. Nigdy.
— Sądzi pani, że on… — z trwogą zapytała kobieta.
— Dom państwa jest ostatnim miejscem, gdzie o niego pytam. Jutro ja też odejdę.
— Dokąd?
— Jeśli on się zdecydował, i ja zostanę kimś innym. Szkoda, kiedy myślałam, że potrafimy być
ze sobą dłużej.
— A dziecko?
— Dlatego właśnie zwlekałam. Może łatwiej byłoby mi odnaleźć Ralfa, gdybym nie była
podobna do siebie. Ale to by znaczyło koniec dla dziecka. No nic. Jutro zostanę inną kobietą. Może
piękniejszą, od której taki człowiek jak Ralf nie odszedłby nigdy. Albo będę mężczyzną, który
stara się odebrać serce jakiejś innej kobiecie… Życie mamy zawsze przed sobą. Nie jedno, to
drugie.
Oczy jej zrobiły się jeszcze większe, błyszczące i wilgotne. Nawet nie sięgnęła do torebki, żeby
poszukać chusteczki i otrzeć policzek. Powoli podniosła się tapczanu.
— Pójdę już — powiedziała.
— Ależ… niech pani poczeka! — zawołała stara kobieta. — Tak nie można przecież!
— Co mi innego zostało? Do widzenia pani. A raczej — żegnam, bo chyba nie zobaczymy się
nigdy.
Zmierzając do drzwi zatrzymała się przy starym człowieku całkowicie pochłoniętym lekturą
gazety.
— Z panem też się pożegnam — powiedziała. — To dobrze, że pan jest. Wydawało mi się, że
Ralf wspominał kiedyś o zdrowotnych kłopotach swojego ojca. Ale, jak widać, wyszedł pan z tego.
To dobrze, razem zawsze łatwiej…
— T—tak — bąknął opuszczając gazetę na kolana.
— Niech państwo nie wstają — zaprotestowała dziewczyna, gdy oboje ruszyli się, żeby ją
odprowadzić do wyjścia.
— A jeśli Ralf… zjawi się jednak? — niepewnie zapytała kobieta.
— Po co? — dziewczyna roześmiała się smutno i potrząsnęła długimi włosami. — Miłość jest
dobra wtedy, kiedy jest. Dzisiaj ja sama przypominam sobie tylko drobiazgi. Choćby jego oczy,
zawsze o czymś innym myślące, smutne i zielone. Mówił, że ma je po matce, ale widzę, że i mąż
pani ma takie same.
Stary człowiek przesunął palcem spuszczone na koniec nosa okulary w drucianej oprawie.
— No, to już żegnam — dziewczyna uśmiechnęła się do starej kobiety. — I proszę nie
odprowadzać.
Odwróciła się i odeszła szybko. Jeszcze chwilę słychać było stukot wysokich obcasów w
korytarzu. Potem trzask drzwi. Kroki na chodniku. Wreszcie zapanowała zupełna cisza. Tylk0
gdzieś daleko odezwało się żałosne wycie psa.
— Erneście… — cicho powiedziała kobieta.
— Tak?
— Co to znaczy? — spytała.
— No… nic — burknął. — Nie wspominałem o tym. Po ostatnim ataku, kiedy i tak leżałem w
klinice, poprosiłem, żeby mi dali nowe dobre oczy. Zielone, jak twoje. Dla nich to żaden kłopot.
— Erneście, to nie jest prawda.
— Zapewniam cię.
— Ty cały jesteś inny. Widzę to. Czuję. Nawet mówisz inaczej. Kim ty… Kto ty jesteś?
— A kim mogę być? — zapytał bezradnie.
Zdjął okulary i mrużąc oczy potarł palcami u nasady nosa. Chciał coś powiedzieć, podniósł
wzrok i napotkał spojrzenie starej kobiety. Okulary stuknęły o podłogę.
Skulił się nagle i ukrył twarz w dłoniach.
Siedział tak długo, a ona patrzyła na drżenie jego ramion i też nie potrafiła wykrztusić słowa..
Wreszcie on pierwszy się odezwał, ale był to już inny, zupełnie inny głos.
— Wybacz… mamo — powiedział.
— Ralf?!
Podniosła się tak gwałtownie, że odtrącone krzesło z łoskotem upadło na podłogę. Z jej kolan
osunęła się na dywan nie dokończona robótka na drutach.
— Dlaczego?! — patrzyła na niego wyblakłymi, niegdyś zielonymi oczami. — Przecież
Ernest… Ralf, co to ma znaczyć?!
— Musiałem — jęknął.
— Dlaczego?!
— Ojciec… to był ostatni atak.
Zatoczyła się i byłaby upadła, lecz ręką dosięgła ściany. Nawet nie zauważył tego, wciąż
siedział z głową zwieszoną do kolan.
— Przeczuwałam… — szepnęła ledwie poruszając wargami.
— Przeczuwałam to wtedy, w nocy. Dokoła nie było nikogo j wiedziałam, że nigdzie nie ma.
Ale o świcie przyszedłeś i powiedziałeś, że wszystko w porządku, że minęło. Byłam szczęśliwa i
zapomniałam o nocy… Dlaczego to zrobiłeś?!
— Byliście… zawsze razem — powiedział zduszonym głosem.
— Ralf!
— Chciałem, żebyś została. Chociaż ty.
Stała pod ścianą z oczami jak przedtem oczy dziewczyny w czerwonej sukience — wielkie, a
jednocześnie zapadnięte głęboko. I łza nie stoczyła się po jej policzku, szybko wsiąkła w skórę
pokrytą siateczką suchych zmarszczek.
— Tak nie wolno, Ralf — powiedziała. — Ten, kto odchodzi, powinien odejść. W spokoju. Sam
mówiłeś: jak dinozaury. A ty już należysz do innych ludzi.
— Mamo! — zadrżał jeszcze bardziej.
— Jeśli chciałeś być ze mną, to trzeba było przyjść jako Ralf. Wiem, że chciałeś jak najlepiej…
Dlatego będę czekała. Przyjdź taki, jakim jest mój syn. Ale nie wracaj sam…
Za oknem odezwał się daleki pomruk, jakby za horyzontem przetoczył się grzmot.
— Widzisz, zbiera się na burzę, a tamta dziewczyna pewnie nie doszła jeszcze do miasta.
Musisz ją dogonić. Teraz należysz do niej i do tego dziecka. Nie powinieneś o tym zapominać. Ono
musi się urodzić. Przecież dla niego stworzyłeś ten nowy — z goryczą skinęła głową — wspaniały
świat.
Podeszła do niego i położyła dłonie na jego siwej bieluteńkiej głowie.
— Ten świat nie jest zły, mamo! — załkał i przytulił się do niej.
— Być może — powiedziała. — Nie wiem. Ale właśnie dlatego biegnij za tą dziewczyną. Tylko
wtedy uwierzę, że twój świat jest piękny, może dobry nawet, jeśli będziesz miał odwagę dać mu
własne dziecko. Idź.
Podniósł się posłusznie. Twarz miał szarą, siną, jak niebo za oknem, gdzie chmury wisiały nisko
i pierwsze krople deszczu szumiały w liściach drzew przed domem, poczynały bębnić o blaszany
parapet.
— Zaczyna padać — powiedział. — Zamknę okno.
— Deszcz? — jakby ocknęła się z zamyślenia. — Słyszysz… dziwny szmer…
— Już dobrze, wszystko dobrze — pogładził ją po trzymanej w dłoni suchej, ciepłej ręce.
— Nie, głos jakiś…
— Wydaje ci się. To tylko deszcz — podszedł do okna i odetchnął całą piersią. — Podejdź tutaj
i zobacz, jakie wielkie krople.
Stanęła przy nim, nagle zupełnie maleńka, zgarbiona, jakby on urósł nieco, wyprostował zgięte
tak długo plecy. Przed nimi był świat zatopiony we mgle i w półmroku. Z odgłosów potężniejącej
ulewy wyłączył się jakiś inny cichy szelest, zanikał i odzywał się znowu, jakby coś pełzło w suchej
trawie, wtórem lekkich kroków naśladowało uderzenie kropel, ciągnęło za sobą gwar urywanych
głosów.
— Posłuchaj znowu — szepnęła z przejęciem. — Musisz szybko dogonić tę dziewczynę.
— Tak — powiedział. — Idę zaraz.
Już chciał odejść do drzwi, gdy chwyciła go za ramię.
— Zaczekaj! — mrużąc blade oczy starała się dojrzeć coś za firanką porywaną pierwszymi
podmuchami wiatru. — Ralf, widzisz? Dokąd biegnie ten pies?
— Ucieka przed deszczem.
— Ale on biegnie tutaj.
— Coraz ciemniej, a to jedyny dom na tym pustkowiu.
— Ralf! Ta dziewczyna! Ona też, biegnie tu!
— Przecież to tylko deszcz — zdziwił się. — Czemu tak się śpieszy?
— Ralf, idź szybko — ponagliła go stara kobieta. — Otwórz drzwi.
— Otwarte. Ona wychodziła ostatnio, więc zamknęła tylko z zewnątrz.
Gdzieś, pewnie na progu domu, zaskowyczał pies. Na chodniku przed schodkami zastukały
wysokie obcasy. Gwałtowny łomot do drzwi. Znowu grzmot, tym razem bliżej — nasilający się
wiatr i dziwny, coraz wyraźniejszy odgłos zdaje się płynąć nad ziemią niczym fala niewidzialnej
powodzi.
Łomot do drzwi.
— Otwarte! — krzyknął. Sam skoczył do przedpokoju.
— Już, już, spokojnie.
Szarpnął klamkę. Drzwi otworzyły się ze wzmożonym świstem wiatru wdzierającego się na
korytarz. Błyskawica od nieba do ziemi. W upiornym świetle blada twarz o ogromnych oczach.
Pod nogami przeciska się skulony, mokry kształt. Zdyszany oddech dziewczyny i skomlenie psa.
— Stało się coś? — zapytał.
Dziewczyna mokrą twarzą przypadła do jego piersi i oddychała ciężko.
— Tam… — z trudem dobyła z siebie głos. — Od miasta…
— Co? — nie rozumiał.
— N–nie wiem… — załkała. — Noc. I taki dziwny chrzęst. Zbliża się. Nie widać nic. Tylko ten
dźwięk — straszny.. Zaczęłam biec… z powrotem… Po drodze ten pies… i razem..
— Chodźcie tutaj! — zawołała z pokoju kobieta.
— Co znowu? — zapytał prowadząc dziewczynę.
— Od strony miasta — drżącym głosem powiedziała stara kobieta. — To jest ciemniejsze niż
noc.
— Wychodzi z miasta — szepnęła dziewczyna.
— Kto? — nie rozumiał jeszcze.
Raptem jęknął i zatoczył się do przodu, dłońmi wsparł o parapet okna.
— Nie — stęknął i głowę znów wtulił w ramiona. — To niemożliwe…
— Mów…
— Nie wolno było zagrzebywać się tutaj… Tak, tak, ciągle od nowa czytałem gazety sprzed
roku… Zostać w miejscu, znaczy cofać się. Jaki frazes może być prawdziwy! Tak, teraz wiem…
To, czego dokonaliśmy, było zaledwie początkiem przebudowy gatunku… preludium
metamorfozy…
— O czym ty, Ralf?! — zapytała stara kobieta.
— Ralf?! — krzyknęła dziewczyna.
Otoczył ją ramieniem.
— Zostaliśmy daleko, kochane moje — w oczach miał łzy. — Ty, mamo, ja i ty, nawet ten
pies… A tam dokonał się nowy przełom. I dzisiaj nawet ja nie potrafię wyobrazić sobie, kim lub
czym są teraz ludzie. Zobaczcie, ta czarna fala… coraz bliżej. Niedługo ogarnie nas.
— Boję się — szepnęła dziewczyna.
— Nie trzeba — uśmiechnął się niepewnie. — To przecież wyszło z domów… W czasie burzy
na deszcz i pod odkryte niebo… Deszcz przemywa rany, spłukuje cały brud.
— Co to może być. Ralf? — drżącym głosem spytała kobieta.
— N–nie wiem — odparł. — Nie wiem nic… Ale już niedługo. Może dowiemy się, kiedy każdy
atom naszych ciał zleje się z tą falą… Dziwne uczucie… sięga tak głęboko… Może tam zupełnie
nie będzie ważny kształt… i samotność? Popatrzcie! O tam, na grzbiecie tej fali… Jakie lśnienie…
Sfinks… Miliardy źrenic widzących na wskroś… A my… Jakie dziwne uczucie… Dokąd… Gdzie
jesteście? O–och… tak głęboko… i lekko… znowu razem… czy to już?
— Dziwny, nieważki świat.
Jeszcze przed chwilą obcy dźwięk narasta ciężkim pulsem i słychać równy, miarowy krok, obok
tupot biegnących nóg, obutych i bosych, skowyt psa, w trzaskach radiowych zakłóceń słychać
trzepot skrzydeł, głosy ptaków i kobiecy śmiech, gwar głosów zmieszanych z miarowym
oddechem zielonych, szeleszczących listowiem płuc, rozbrzmiewa fragment muzyki, jakiś szept i
pomruk gardłowy, zwierzęcy, chrap przechodzi w warkot motorów, mechaniczny zgrzyt i tętent
kopyt, znowu śmiech, jakiś brzęk — strun — szkła — sprężyn nakręcanego zegara, odgłosy
zmieszane, raz za razem suchy strzał, tętno — w wypełniającym całą przestrzeń kardiogramie puls
gigantycznej aorty… Nagle cisza. Zupełna. Czasami jeszcze z próżni w próżnię pada ostatnia
kropla deszczu i słuchać oddalający się grzmot…