15639

Szczegóły
Tytuł 15639
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15639 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15639 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15639 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Zimniak STARE ŚWIATY Soleman miewał wciąż takie same sny: widział wybrzuszone porcelanowe misy, spiralnie skręcone twory ze szklistej substancji, mlecznosine owale o brzegach lekko zabarwionych jakby delikatnym muśnięciem pędzla. Budził się podniecony, mnąc pościel i spazmatycznie łapiąc oddech. Budził się, lecz obrazy nie znikały; na tle ściany widniały muszle, a właściwie ledwie zarysy gruszkowych konch wypełnionych różowym prześwitem. Soleman nie dziwił się, bo już dawno przestał dziwić się czemukolwiek. Rejestrował świat, czasami wpadał w nastrój kontemplacyjny, częściej — bał się. Nie był to ostry neurotyczny lęk, lecz raczej strach delikatnie wypełniający całe ciało, spowalniający ruchy, odbierający jasność myśli. Niespecjalnie nieprzyjemny, nie. Soleman przyzwyczaił się do niego jak do porannego łupania w kościach. Ostrożnie, na czworakach, pełzł do naznaczonej ściany. Gdy wyciągał rękę, muszla była już blada, obraz przesiąkał przez biel farby, nikł nawet zarys opalizujących brzegów. Przesuwał dłonią po szorstkim murze. Na nic. Wtedy zwykle klął w myśli. Nie żeby był zawiedziony czy zły. Ot, tak sobie, może z przyzwyczajenia. Wstawał energicznie, zamiatając brzegiem kołdry po podłodze. Baranki kurzu rozbiegały się na wszystkie strony, jakby przestraszone gwałtownością ruchu. Z kranu ciurkała żółtawa woda, ze ścian odłaziła farba, posadzka jeszcze przed laty pokryła się szarym nalotem. Soleman nie dostrzegał nic. Dla niego była to po prostu woda, ściany, posadzka. Nawet lubił obserwować zadrapania i nierówności na obnażonym tynku, układające się w zarysy kobiecych piersi, karykaturalne kształty pojazdów lub dziwnych wodnych zwierząt. Niekiedy kilka obrazów zlewało się i Soleman dostrzegał rybę. Wyciągał rękę i zaraz cofał ją. Wydawało mu się, że kształt pod palcami wykonuje niecierpliwe ruchy. Ryba należała do drapieżnych: pysk szczelnie załadowany zębami, ze zrogowaciałej skóry sterczały ościane wyrostki. Soleman uśmiechał się i odstępował. Obraz ryby rozpadał się na dobrze znane kobiece biusty, dziwne pojazdy i wodne zwierzęta. Po lekkim śniadaniu wychodził. Ulica napełniona była blaskiem: słońce odbijało się w kałużach i rozlanych mydlinach, lśniło na puszkach po sardynkach, wnikało w utrącone szyjki butelek. Jak zwykle. Tylko powietrze od pewnego czasu wydawało się jakieś inne, w znacznej mierze pozbawione przegniłego odoru śmietników, zapachu mydła i benzyny, takie zimne i świeże. Jakby wiatr przygnał je z wysokich gór albo znad oceanu. Dawno, wiele lat temu, Soleman spędził kilka dni nad morzem. Pochylony, tak aby zrównoważyć napór silnej bryzy, ze stopami zanurzonymi w piasku, stał i patrzał na ryczące, pędzące ku niemu fale. Przypominały stada rozwścieczonych potworów z obnażonymi kłami, gnających ku brzegowi, aby rozszarpać i zmiażdżyć masą swych cielsk wszystko co żywe lub martwe. W pewnej chwili wyobraził sobie, że odległy widnokrąg uniósł się, wybrzuszył i masy morskich wód rwą ku niemu monstrualną rzeką. Sugestia była tak silna, że zasłonił oczy, jakby ten infantylny gest mógł pomóc. Mijały sekundy, podczas których ocean głucho bił w brzeg, lecz odstępował po każdym uderzeniu. Jak długo jeszcze? pytał siebie Soleman. I właśnie od tego czasu zaczęły nawiedzać go lęki. Nie lubił tych wspomnień. Ilekroć przypominała mu się plaża, wzruszał ramionami i przyspieszał kroku. Mijali go ludzie o załzawionych oczach, z piętnem smutku i zmęczenia na twarzach. Nie widział tego, dla niego byli zwykłymi ludźmi, jak on sam. Każdy przecież ma swoje problemy, a skóra nie blacha, pozostają na niej zmarszczki, żłobią ją rozmaicie, zależnie od tego, czy ktoś częściej płacze, czy się śmieje. Soleman nigdy nie zastanawiał się, czy ktoś mógłby odczytać strach z jego twarzy. Park wyglądał jak olbrzymia kępa zielska zawieszona w zgęstniałym powietrzu wbrew sile ciążenia, falująca w rytmie powolnych podmuchów wiatru. Pośród wiechci gałęzi uwijały się czarne węże podobne do kijanek. Soleman przecierał oczy: to były jednak zwykłe rosochate drzewa i stadła żałobnych gawronów. Chociaż… nigdy nie czuł się przekonany do końca. Bo skąd w surowym miąższu drewna parkanowych sztachet, zawinięte w zalążki sęków, biorą się ostroczube muszelki? Kiedyś od srebrzystego lustra nieba oderwał się ciemny punkt i spadł kołyszącym ruchem; po kilku sekundach przybrał kształt pręgowanego wrzeciona. Drapieżna ryba, pomyślał Soleman i poczuł ostrzejsze niż zwykle ukłucie lęku. Lecz nie była to ryba — obiekt rozwinął się i zafalował jak spłacheć szarej bibuły i powoli opadł na ziemię. Spomiędzy mięsistych warstw ochronnych wyszedł młody mężczyzna lub raczej wyrośnięty chłopak. Nienaturalnie rumianą, pucołowatą twarz wykrzywiał uśmiech, uniesiona warga odsłaniała garnitur wielkich zębów, lecz bladoniebieskie oczy uważnie patrzyły zza szyby maski głębinowego nurka. Poruszał ustami, jakby coś mówił, natomiast do Solemana nie docierał najcichszy nawet dźwięk. Wtedy obcy, nie przestając się uśmiechać, wyjął z worka na piersiach jakiś przedmiot przypominający muszlę małża i przykleił go sobie pod brodą. Jak wiele innych rzeczy przedtem, maska okazała się złudzeniem; obcy nosił jedynie przyciemnione szkła. — Przybyłem po ciebie, chodź ze mną. — Chłopak wyciągnął ramiona w szarych rękawach skafandra. Kształt jego słów nie pasował do ruchu warg. Soleman cofnął się. Potknął się na grudzie błota, lecz zaraz odzyskał równowagę. — Ty jeden masz szansę, bo jesteś świadomy. Przyszedłem cię uratować, czy to rozumiesz, stary człowieku? Obcy postąpił dwa kroki, lecz Soleman znów się cofnął. Nie bał się tego młodego mężczyzny, choć niepojęte zagrożenie paraliżowało mu myśli i nie pozwalało wykrztusić słowa. — Zabiorę cię na powierzchnię świata, który będzie tutaj jutro, pojutrze, za miesiąc. Chłopak gestykulował chaotycznie. Na jego twarzy na mgnienie oka znów pojawiła się podwodna maska, lecz znikła, gdy Soleman usiłował przyjrzeć się jej uważniej. — Z tego wszystkiego nic nie zostanie. — Machnął ręką. — To właściwie już jest tylko podkładem nowej rzeczywistości. Przecież nie nasza wina — dodał tonem usprawiedliwienia, wzruszając ramionami. — Przybyłem specjalnie po to, żeby cię uratować… Gdy Soleman odstąpił jeszcze dalej, młody mężczyzna nie potrafił ukryć zawodu. Przypominał teraz małego, skrzywdzonego chłopca. — Mieliśmy dzisiaj wieczorem wystąpić w spektaklu informacyjnym. Zarezerwowano czas antenowy. — Ten śmieszny argument brzmiał jak skarga. — Poczekam tu jeszcze, namyśl się! To twoja ostatnia szansa! — krzyknął za odchodzącym. Soleman oddalił się i stanął za pryzmą starych desek okrytych kawałkami papy. Czuł zapach zbutwiałego drewna i smoły. Z trudem łapał powietrze, jak co noc, gdy nawiedzały go senne majaki. Stał po kostki w zimnym błocie, lecz nie poruszył się, dopóki obcy nie znikł w mięsistym brzuchu swojego pojazdu i nie uniósł się szybując jak pęcherzyk powietrza ku lustrzanej powierzchni wody. Dopiero gdy ciemny punkt wtopił się w niebo, stary człowiek wyszedł zza sterty desek i odetchnął głęboko. Odwrócił się i poczłapał rozkisłą gliną drogi w kierunku miasteczka. Nie bał się, po raz pierwszy od tygodni był zupełnie wolny od lęku. Tylko wezbrał w nim obezwładniający żal, a pod lewą łopatką poczuł dotyk zimnego ostrza. Coś działo się za odległymi pagórkami, sploty szarych wężów pojawiały się i zaraz nikły w wycięciach dolin, a nad zielonymi kopcami wzgórz powoli, jak na zwolnionym filmie, wykwitały welony przejrzystej piany. Soleman przetarł oczy, lecz powieki łzawiły i obraz rozpływał się, falował, podsiąkał barwami tęczy. Być może znów obserwował tylko jeden z miraży, wywołany przez zawirowanie powietrza w ciepłym świetle zachodu. sierpień–wrzesień 1986