15619
Szczegóły |
Tytuł |
15619 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15619 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15619 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15619 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Ziemiański
SPADEK
Mecenas Gordecki wyraźnie się zasapał już na trzecim piętrze w przeciwieństwie do
dzielnicowego, który parł do góry, jakby chciał zdobyć Mount Everest w stylu ekspresowym.
— Ta winda zawsze się psuje, a ósme piętro to ho, ho… — policjant z wyraźną niechęcią
zerknął na zdyszanego adwokata, zły, że go oderwali od papierkowej roboty na komisariacie. —
Jeszcze nie widziałem, żeby działała prawidłowo.
— Taaaa… — Brzeziński, jak mecenas, również miał problemy z oddychaniem. — Byłem tu
kilka razy. Nigdy nie udało mi się trafić na sprawną windę.
Gordecki chciał coś powiedzieć, pewnie rzewną opowieść o tym, co mają zrobić staruszki
mieszkające samotnie na jedenastym, ale jego twarz przyjęła czerwoną barwę i zrezygnował.
Tylko machnął ręką. Sądząc po odgłosach wydobywających się z jego płuc, miał zaawansowaną
astmę.
— No bo, wie pan — ciągnął dzielnicowy, prąc do przodu jak czołg albo przynajmniej ratrak na
śnieżystym stoku — te szczeniaki to ciągle psują. Tego się już opanować nie da — zupełnie nie był
zdyszany — wsiada jeden z drugim chuligan do windy, przypala trawkę, zatrzymuje między
piętrami, a potem naprawiaj… miesiącami.
— Czy moglibyśmy wspinać się trochę wolniej? — wysapał Gordecki.
— Ci co ją zabili, też musieli tędy wejść — mruknął dzielnicowy. — Szli bardzo powoli.
— Skąd pan wie? — spytał Brzeziński.
— Wpuściła ich.
— A skąd niby ta pewność? — mecenas zaprzestał na chwilę walki z astmą przy pomocy
inhalatora, żeby zadać pytanie.
— To proste — policjant zerknął na niego z lekkim uśmiechem. — Pańska ciotka — teraz
dopiero spojrzał na Brzezińskiego — była bardzo samotna. A taki człowiek lgnie do innych. Jak
przychodził inkasent czy listonosz, zawsze usiłowała porozmawiać choć przez parę chwil. Robiła
herbatę, częstowała ciastem. Mordercy zadzwonili z dołu. Powiedzieli „poczta” czy coś tam. No i
starsza pani nastawiła herbatę, wyjęła ciasto i kuchenny nóż, którym ją potem zabito. Wpuściła
morderców do mieszkania. Nie ma śladów włamania.
— Panowie. Chwila przerwy — Gordecki zatrzymał się na półpiętrze, usiłując odzyskać
oddech. — Skąd pan wie, że to byli „oni”?
— W tym samym dniu banda młokosów pobiła jedną dziewczynę na osiedlu, zabrali jej
portmonetkę. Dalszy ciąg wydarzeń jest dość jasny. Upili się, postanowili zdobyć więcej kasy,
domofon, „poczta, pilny przekaz, proszę otworzyć”. Winda jak zwykle była zepsuta, więc wspinali
się powoli na ósme piętro, starsza pani zdążyła zrobić herbatę, postawiła na stole ciasto i ten
pechowy nóż. Otworzyła im. Szczeniaki pewnie nawet nie wiedziały czego tak naprawdę chcą.
Jakaś głupia szamotanina i któryś szczyl nie wytrzymał. Chwycił nóż i…
— Ale przecież niczego nie zrabowano.
— Spanikowali, jak zobaczyli krew — policjant popatrzył z politowaniem. — To zwykłe
dzieci, proszę pana. To naprawdę tylko dzieci — powtórzył. — Choć, jak to się dzisiaj mówi,
trochę pokręcone. Za dużo telewizji, za dużo reklam, za dużo prochów i piwa, a za mało
rodziców… — machnął ręką. — Idziemy?
Gordecki, choć z trudem, kiwnął głową. Pozostały im zaledwie dwa piętra. Przebyli je w
milczeniu, jeśli nie liczyć rzężącego oddechu adwokata.
— Złapiemy ich — powiedział dzielnicowy, zrywając policyjne pieczęcie z drzwi. — Prędzej
czy później. Złapiemy ich. To zwykłe szczyle.
Dał klucze Brzezińskiemu.
— Teraz chyba są pańskie? — zerknął na Gordeckiego, ale ten tylko zdołał skinąć
potwierdzająco głową.
— No to ja się odmeldowuję — dzielnicowy odruchowo przyłożył palce do czapki. Odwrócił
się, ale po ułamku sekundy zatrzymał się jednak. — Tam w środku jest… — nie wiedział jak to
powiedzieć — jest… w miarę sprzątnięte. Spokojnie.
Zrobił następny krok i zatrzymał się znowu.
— Ci z zakładu pogrzebowego zrobili trochę porządku, ale… — zawahał się. — No zresztą,
policja nie jest od sprzątania.
Tym razem ruszył bez wahania z powrotem w kierunku klatki schodowej. Gordecki usiłując
opanować oddech otworzył drzwi. Najpierw chciał przepuścić Brzezińskiego przodem, ale po
sekundzie namysłu sam wszedł pierwszy.
— Proszę — wykonał uspokajający gest. — Nie będziemy stać na korytarzu.
Brzeziński spodziewał się Bóg wie, czego. Obrysowanej kredą sylwetki na dywanie, plam krwi,
potrzaskanych przedmiotów… Ale niczego takiego nie było. Zauważył tylko dwie szklanki z
herbatą na stole pod oknem, obie obficie posypane proszkiem pomocnym do ściągania odcisków.
Widział wyraźnie miejsca, gdzie do szkła przyklejono plastry identyfikujące. Niestety. Szklanek
dotykała tylko jego ciotka. Tak jak i patery z ciastem — to był ten słodkawy zapach, który uderzył
go przy wejściu. Noża nie było. W plastikowym worku tkwił teraz gdzieś w przepastnych
archiwach policji. Z tego co wiedział, na nim również nie było obcych odcisków. Wiadomo, zima.
Każdy miał rękawiczki. Wewnątrz malutkiego mieszkania właściwie nic się nie zmieniło. No
może tylko poza urwaną firanką, smętnie zwisającą z połamanego karnisza i niedomkniętych
drzwi szaf, na co, za życia, jego ciotka nigdy by sobie nie pozwoliła.
Gordecki usiadł na jednym z krzeseł przy stole. Wyjmując papiery z teczki, usiłował za żadne
skarby nie dotknąć popaćkanych na biało szklanek ani patery ze zgniłym ciastem.
— Pańska ciocia nie miała żadnych spadkobierców, poza panem. Zresztą testament, który
sporządziła, mniej więcej, dwa lata przed… hm… tragiczną śmiercią, stwierdza jasno, że
wszystkie ruchomości i ta nieruchomość — odruchowo rozejrzał się po ścianach — przypadną
właśnie panu. Oczywiście nie obędzie się bez rozprawy sądowej. Ale to żaden problem.
Prowadziłem interesy starszej pani od czasu jej rozprawy ze spółdzielnią mieszkaniową…
Brzeziński po dłuższej chwili wahania zajął drugie krzesło przy stole. Znał to krzesło. Siedział
na nim wiele razy. Tylko teraz było jakoś tak głupio. Odruchowo zdjął czapkę i położył na stole.
— Proszę tu podpisać — mecenas podsunął mu małą kartę odbitą na jakimś zdezelowanym
ksero. — Tym samym ustanowi mnie pan w sprawie i stanie się moim mandantem. O tutaj, proszę
— podał mu długopis. — Nie przewiduję żadnych kłopotów. To potrwa miesiąc czy dwa. Ale
postaram się przyspieszyć bieg spraw. Proszę — obejrzał podpisany formularz. — Tu są zapasowe
klucze do mieszkania. Może się pan już uważać za prawnego właściciela — trajkotał bez przerwy.
Astma wyraźnie poluzowała, kiedy właściciel chorego organizmu poczuł konkretne pieniądze w
zasięgu ręki. — Tu jeszcze upoważnienie i zobowiązanie do pokrycia kosztów. Bardzo się cieszę z
naszej współpracy. Reprezentowałem interesy pańskiej cioci i zdążyłem ją poznać jako bardzo
szacowną, starszą panią i…
— Co z zawartością szaf? — przerwał mu Brzeziński.
— Mmmmmm… No, nie wiem — mecenas zmieszał się wyraźnie. — Nie sądzę, żeby to miało
jakąś wartość handlową. Niestety… — zawiesił głos. — Będzie sam pan musiał sobie z tym
poradzić. Szczególnie z tą dziwną rzeczą.
— Jaką dziwną rzeczą?
— Nie wie pan? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Noooooo… starsza pani pisała
pamiętnik.
— A co w tym dziwnego?
— Eeeeee… Hmmmmm… Ona… zapisywała każdą dosłownie chwilę swojego życia. Jest tego
parę tysięcy zeszytów. Mmmmmm… Ja tam na wartościach literackich zupełnie się nie znam —
zastrzegł się od razu, chowając papiery do eleganckiej teczki. — No cóż. Lecę. Czas to pieniądz,
proszę pana. Proszę się już uważać za prawnego właściciela mieszkania. Pozostały nam tylko
prawne drobiazgi. Drobiazgi powtarzam. Czas to pieniądz i ja będę dbał o pańskie pieniądze.
Gordecki wstał szybko, wyciągając rękę. Najwyraźniej nie miał zamiaru przebywać w tym
domu ani chwili dłużej, niż to było konieczne. Brzeziński podał mu dłoń, przyjął wizytówkę, którą
od razu ukrył w kieszeni i odprowadził do drzwi. Dopiero kiedy został sam, zdjął ciepły płaszcz,
czapkę i rękawiczki. Jakoś głupio było tak siadać przy stole pod oknem samemu. Przez chwilę stał
na środku pomieszczenia namyślając się, potem otworzył jedną z szaf. Jezu! Ubrania starszej
pani… Nie zamierzał w tym grzebać. Odnalazł książkę telefoniczną (na szczęście aparat nie był
wyłączony) i połączył się z Polskim Czerwonym Krzyżem. Wyśmiano go, delikatnie mówiąc.
Zadzwonił do Caritasu. Tam odmówiono mu bardziej oględnie, sugerując, żeby stare ubrania
wrzucił do jednego z pojemników ustawionych w różnych punktach miasta. Dłuższą chwilę
siedział patrząc bezmyślnie w okno. Teoretycznie mógłby to wszystko wrzucić hurtem do
śmietnika ale nie miał najmniejszej ochoty oglądać później, jak sztajmesi rozwloką wszystkie
szmaty po podwórku w poszukiwaniu puszek po piwie. Dalej wertował książkę telefoniczną. Po
dłuższym czasie dodzwonił się do jakiegoś zgromadzenia sióstr zakonnych, które zobowiązały się
wziąć pościel, ubrania i naczynia dla biednych. Powiedziały, że przyjadą, jeszcze dzisiaj i wezmą
wszystko na własny koszt. Przynajmniej jedna sprawa z głowy.
Chciało mu się pić. Poszedł do kuchni, wylał starą wodę z czajnika, potem płukał go długo, aż
wreszcie nalał świeżej i postawił na gazie. Wziął z szafki czystą szklankę, też płukał ją długo,
dopiero potem zdecydował się na wsypanie herbaty z paczki, która stała, ciągle otwarta na blacie
przy zlewie.
Wrócił do dużego pokoju. Usiłował nie patrzeć na szklanki posypane białym proszkiem. Znowu
otworzył pierwszą z szaf, żeby mieć jakąś orientację co zawiera, kiedy przyjdą siostry. Ciotka nie
miała niczego cennego. Ale dla niego, wyplutego z pieniędzy po długim leczeniu w szpitalu, sam
spadek był bardzo cenny. Za mieszkanie w centrum, nawet takie małe, mógł dostać stary miliard.
Prawdę powiedziawszy, nie wiedział jeszcze czy będzie sprzedawał, czy wynajmował. W każdym
razie samotna, stara kobieta, dokładnie w chwili kiedy znajdował się na dnie finansowego upadku,
rzuciła mu koło ratunkowe uplecione z banknotów o dużych nominałach. Głupio było się cieszyć,
zważywszy na okoliczności, ale to był ostatni moment. Ostatnia chwila, która, jeśliby nie nastąpiła,
to nic już nie uratowałoby mu tyłka. Bezdomny śpiący na dworcu? I tak mogło się skończyć…
Otworzył drugą szafę. Znowu ubrania, idealnie poukładane warstwy wykrochmalonej pościeli.
Otworzył trzecią szafę.
Jezu!
To jest to, o czym mówił adwokat. Boże… Tysiące zeszytów. Odruchowo rozejrzał się, czy nikt
go nie obserwuje. Wyciągnął pierwszy lepszy, gdzieś z połowy stosu. Otworzył na pierwszej
lepszej stronie.
„4 maja 1964 roku. Dzień bardzo pochmurny. Wstałam już po siódmej. Zjadłam skromne
śniadanie — dwa jajka sadzone bez chleba. Wypiłam herbatę. Spóźniłam się na tramwaj do pracy,
ale szef nie zauważył…”
Brzeziński odłożył zeszyt. O rany… Niezły pamiętnik. To po prostu zapis wszystkich chwil
życia ciotki.
Wziął następny, w tanich, niebieskich okładkach. Jak poprzedni, wypełniony był równym,
odręcznym pismem.
„12 październik 1971 roku. Pogoda pod psem. Ciągle pada. Obudziłam się bardzo późno. Boli
mnie głowa. Miał przyjść K. Ale nie przyszedł. Pewnie deszcz go odstraszył. Dzień bardzo dziwny.
Na śniadanie zjadłam kromkę chleba z dżemem, popiłam herbatą. Przeczytałam „Przekrój” od
deski do deski. Czuję się strasznie sama. O czwartej zrobiłam sobie obiad. Barszcz ukraiński i
kotlet z ziemniakami. Niestety, nie zajęło mi to za dużo czasu. Z trudem dotrwałam do chwili, aż
zacznie się program w telewizji. Najpierw audycja rolnicza. Wróciłam do starych książek. Byleby
coś robić, czymś się zająć. Czytałam „Robinsona Crusoe”, potem „Radę Pierejesławską”.
Okropne. Dziennik oderwał mnie od tych wszystkich myśli.”
Brzeziński odłożył zeszyt z powrotem na miejsce. Pobiegł do kuchni gdzie czajnik o mało nie
rozgrzał się do czerwoności. Ciotka nie miała modelu z gwizdkiem. Brzeziński zalał herbatę,
posłodził i nagle zainteresowany wrócił do szafy z zeszytami. Ktoś w niej najwyraźniej grzebał.
Ciekawe. Policja? Czego tu mogli szukać? Zeszyty były poukładane datami. Kogoś interesowały
zapiski dotyczącej każdej chwili życia anonimowej kobiety? Wyjął znowu zeszyt na chybił trafił.
„30 styczeń 1998. — przebiegał oczami idealnie równe linijki odręcznego pisma — 18:30
oglądałam serial w telewizji. 19:00 zrobiłam sobie podwieczorek — grzankę z masłem, serem,
cebulą i czosnkiem. Nikt już nie przyjdzie, to mogę nie pachnąć zbyt ładnie. 19:30 oglądałam
Wiadomości. Nic ciekawego. O 20:05 zacznie się film, nie wiem jaki, bo zapomniałam kupić
gazety. Zrobiłam sobie herbatę…”
Brzeziński usiadł na krześle. Jezu! Jezuuuuuuu… Ona zapisywała naprawdę wszystko.
Wszystko…
„20 września 1999 — na śniadanie zrobiłam sobie jajka na szynce. Zrobiłam sobie herbatę.
Zadzwoniłam do K. Telefon nie odpowiada…”
Gorączkowo szukał w poukładanych równo zeszytach. Wreszcie znalazł coś, co mógł
porównać.
„20 września 1961 — na śniadanie zrobiłam sobie jajka na szynce. Zrobiłam sobie herbatę.
Muszę biec do pracy. A szkoda. Podobno mają zakładać telefony w naszym bloku. Podobno
wszystkim, bona dole mieszka pierwszy sekretarz dzielnicowego komitetu…”
Gorączkowo przewracał zeszyty. Na szczęście były idealnie oznaczone datami, doskonale
poukładane według czytelnego klucza.
„20 września 1980… Czekam na Dziennik. Co nowego w sprawie Solidarności? Utrzymają się?
Kraj ogarnia jakieś szaleństwo…”
„20 września 1982… Stan wojenny jest straszny. Już nie mogę wytrzymać. W sklepach nic nie
ma. Ludzie biją się na ulicach. Miejcie umiar! Jezus. Wypuśćcie z więzień choćby kobiety i
dzieci…”
„20 września 1989… ile razy już to pisałam? Doczekałam się demokracji. To już drugi raz w
moim życiu. Ciekawe, jak to się rozwinie? Choć to pytanie zapisuję już nieskończoną ilość razy,
ciągle nic nie wskazuje na odpowiedź, która mnie by satysfakcjonowała. Na śniadanie zjadłam
dwie kromki chleba z serem i cieniutko pokrojoną cebulą…”
Brzeziński zamknął zeszyt. A szlag z tymi samymi datami. Usiłował powstrzymać ciekawość,
ale z góry wiedział, że przegra. Zaczął szukać dat, z którymi mógł być związany. Ciekawe, co
ciocia o nim sądziła.
„21 marzec 1967 rok. Dziś urodził się Jureczek. Zostałam zaproszona na chrzciny. Nie mogę,
niestety, odwiedzić Ali w szpitalu, ciężka grypa trzyma mnie już przez cały tydzień. Nie mam prawa
narażać dziecka.”.
„30 grudzień 1971 roku. Nie mogłam nic przełknąć na śniadanie…”
Jezu, z tym drobiazgowym zapisem. Brzeziński przeskakiwał po wierszach z nieistotnymi
informacjami. Jest!
„…16:25. Przyszła Ala z Jureczkiem. Jaki to piękny chłopczyk. Miał dzisiaj swój pierwszy bal w
przedszkolu. Ala wygląda pięknie. Rozmawiałyśmy dwie godziny. Zrobiłam podwieczorek, ale
Jureczek nie chciał nic jeść. Typowy chłopczyk — niejadek, grymasił przez cały wieczór. Bawił się
świątecznymi pocztówkami, przez cały czas. Na szczęście jest za mały, żeby rozpoznać, że karty
pocztowe pochodzą wyłącznie z ubiegłych łat. Ala też nie zauważyła.”
Brzeziński zapalił papierosa. Wypił łyk herbaty. Jeszcze za gorąca. A tak strasznie chciało mu
się pić. Może zrobić od razu drugą? I jak znaleźć zapiski, które mogły jego dotyczyć? Człowiek
zawsze jest ciekawy, jak go widzą inni. Wciągnął go ten cholerny pamiętnik. Jezu, zapis
wszystkich chwili życia starszej kobiety. Jak to możliwe, że o tym nie wiedział? Przecież spotykali
się w miarę często. Ach… Ta cholerna amnezja. Za długo był w szpitalu. Te cholerne leki prawie
go wykończyły.
Przerzucał zeszyty jeden po drugim. Te wszystkie samotne śniadania, obiady, kolacje, z
dokładnie opisanym, niezbyt wyrafinowanym jadłospisem, lista codziennych zakupów, oglądane
w telewizji dzienniki i brazylijskie seriale, przeczytane gazety i książki. Tak naprawdę to
zmieniały się tylko daty i dolegliwości dręczące twórczynię megapamiętnika. Zapisywała
dosłownie wszystko, co zdarzyło jej się w życiu. Każdą chwilę. Boże, w tej szafie kryła się tona
makulatury albo coś, co badacze za tysiąc lat będą wyrywać sobie z rąk. Niezwykle drobiazgowy
zapis życia kobiety z przełomu wieków.
„…17:15, po obejrzeniu Teleekspresu umyłam sobie ręce. Zrobiłam grzankę z drobniutko
posiekanym serem na patelni, niestety wyszła za twarda. 17:40, zadzwoniłam na zegarynkę,
właściwie po nic. Chyba tylko po to, żeby coś zrobić i usłyszeć ludzki głos. Nastawiłam wszystkie
zegary w domu. Trochę chyba zaniedbałam porządki. 17:50, zaczęłam wycierać kurze…”
Brzeziński podniósł do ust szklankę z herbatą. Co najmniej trzy razy sprawdzał, czy
przypadkiem nie wziął jednej z tych popaćkanych policyjnym, białym proszkiem. Nagle doznał
jakiegoś irracjonalnego przeczucia, że w tym kryje się jakaś tajemnica. I może… Może jest o krok
od jej rozwiązaniu. To nie były żadne przemyślenia, ani dedukcja — nic z tych rzeczy. Po prostu
czuł, że dotknął czegoś tajemniczego i że klucz do rozwiązania jest gdzieś niedaleko. Być może w
zasięgu ręki.
Zaczął sprawdzać ostatnie zeszyty.
„16:45, Jureczek przyszedł mnie odwiedzić” — tylko tak mógł czegoś dowiedzieć się o tym, jak
widziała go ciotka. Wcześniejszych dat nie pamiętał, a wertowanie dziesiątków tysięcy kartek było
po prostu fizycznie niemożliwe. — „Biedny chłopak. Większą część roku spędza w szpitalu. Te
napady amnezji po prostu go wykańczają. Nie chcą go w żadnej pracy z powodu tych długich
okresów leczenia. Biedny, samotny chłopak. Ma jednak jakiś przedziwny dar przekonywania ludzi.
Zawsze po wyjściu ze szpitala potrafi zagadać kogoś tak, że dostanie jakiś ochłap.”
Brzeziński przygryzł wargi. Zaczął przerzucać kartki.
„10:12, Jureczek przyjechał w dobrym nastroju, ma mi pomóc kupić nową pralkę. Stara już się
do niczego nie nadaje. Pojechaliśmy tramwajem do sklepu. Chciałam kupić najtańszą, za 650
złotych, najlepiej na raty, ale Jureczek tak zagadał sprzedawcę, że dostaliśmy model, który
normalnie kosztuje 980 złotych w promocji, płacąc jedynie pięćset w dwóch nieoprocentowanych
ratach. Boże, jaki ten chłopak ma talent.”
Brzeziński dopił herbatę uważając, żeby nie dotknąć tamtych dwóch szklanek. No i czego się
dowie o sobie samym z tego pamiętnika? Szeleścił kartkami.
„13:10, byłam u Jureczka w szpitalu. Znowu remisja choroby. Wygląda bardzo źle. Ale mimo
amnezji potrafił się wymknąć ze szpitala. Wzięłam go do kawiarni, żeby przynajmniej popatrzył na
zwykłych ludzi. Dałam mu sto złotych. Bardzo się krygował. W końcu wziął rumieniąc się na
twarzy. Niestety choroba postępuje. Już po chwili nie bardzo pamiętał, o czym rozmawialiśmy i kim
ja, tak właściwie, dla niego jestem. Odprowadziłam go z powrotem do szpitala.”
Nowy zeszyt. Ostatni.
„12:01, przyszedł Jureczek. Zrobiłam mu herbatę. Jest bez pracy. Bardzo się wstydził, przez pół
godziny lawirował wokół tematu. W końcu jednak poprosił o pieniądze. Dałam mu sto złotych.
Ciekawe, z czego zapłacę rachunek za telefon? Ach, będę się martwić jak przyjdzie rachunek.”
Brzeziński, zaciekawiony nagle, zerknął na ostatnią kartkę. Data, mniej więcej sprzed trzech
tygodni.
„6:05 (rano), nie mogłam spać. Ale podjęłam decyzję. Skoro Jureczek tak bardzo potrzebuje
pieniędzy to zamienię swoje mieszkanie na garsonierę. A różnicę mu po prostu dam. Niech chłopak
ma jakieś zabezpieczenie albo, choćby możliwość jakiegoś startu. Powiedziałam już wcześniej o
tym pomyśle mecenasowi Gordeckiemu, który tak dzielnie mnie bronił przed spółdzielnią
mieszkaniową. Uważa to za bardzo rozsądne rozwiązanie. Przecież mi nie jest potrzebna aż taka
przestrzeń. Pamiątki zmieszczą się na jednej półce w szafie, a tych wszystkich starych ubrań i tak
już nigdy nie włożę. Lepiej wyrzucić. 6:15 zrobiłam sobie jajecznicę z cebulką i szczypiorkiem na
śniadanie. 6:32, oglądałam „Kawę czy herbatę” w telewizji — wyjątkowo nudna audycja.”
Zrozumiał nagle, czego szukała tu policja. Ostatniego zeszytu. Oni, oficerowie prowadzący
śledztwo, mieli nadzieję, że starsza pani zanotowała jeszcze coś po odebraniu domofonu od
morderców. Skoro zapisywała wszystko… Może zapisała, co powiedzieli. Może naskrobała, jakie
mieli głosy, ilu ich było. Przecież mordercy szli powoli, wspinając się po schodach na ósme piętro.
Miała dużo czasu! Herbata i ciasto to sekunda jak się ma przygotowaną wodę. A oni musieli się
wlec noga za nogą na piechotę. Ciotka miała wystarczająco dużo czasu, żeby coś zanotować. Tylko
gdzie jest ostatni zeszyt? Dlaczego policjanci go nie znaleźli?
Brzeziński zapalił papierosa. Właściwie to już zerwał z nałogiem, głównie z powodu kosztów, z
którymi nie mógł sobie poradzić, ale od czasu do czasu łamał się, mimo tragicznego braku
pieniędzy.
On wiedział, gdzie jest ostatni zeszyt, którego nie znalazła policja. Wiedział, gdzie ciotka
chowała szczególnie cenne rzeczy. Często tu bywał.
Zaciągając się dymem przeszedł do kuchni i wyciągnął spore zawiniątko zza gazówki.
Plastikowa torba zawierająca jakieś sto dwadzieścia złotych w drobnych banknotach, nędzną
biżuterię sprzed lat i… i ostatni zeszyt ciotki.
„20:40, sąsiadka powiedziała mi, że właśnie pobito i obrabowano jakąś dziewczynę na osiedlu.
Podobno młodzi chuligani…”
Nie, to nie to. Szukał ostatniego zapisu.
„21:35, właśnie zadzwonił domofon. To Jureczek…”
— Nieeeeeeeeeeeeeeeee!!! — wrzasnął Brzeziński. Jakieś komórki w jego popieprzonej
pamięci właśnie zaczęły się otwierać.
„…zrobiłam herbatę, postawiłam ciasto na stół. Biedny chłopak, musi się wspinać po schodach
bez windy. Winda ciągle jest nieczynna. Pewnie się ucieszy, że chcę zamienić mieszkanie, żeby dać
mu trochę pieniędzy. Jest w tragicznej sytuacji finansowej, a to zawsze będzie jakaś pomoc.
Wyjęłam z kredensu nóż do ciasta. Muszę kończyć. Jureczek już puka, pewnie zdyszany, biedny…”
— Nie!!! Nie, nie, nie… — Brzeziński opadł na fotel. — Nie. Niech to nie będzie prawda,
proszę! Nie…
Nie wiedział jak długo siedział, patrząc na ostatni zapis. Potem odruchowo przewrócił kartkę.
Litery? Słowa? Zdania? Jezu… coś tam jeszcze było.
„Jureczek w stadium remisji choroby. Zdjął czapkę i położył na stole. Nawet nie zdjął
rękawiczek”.
Zaraz. Żyła jak wszedł. No, musiała przecież, skoro to później zanotowała. Z niewyobrażalną
ulgą opadł na oparcie. Jak mógł siebie podejrzewać aż o takie aberracje umysłowe. Choć fakt.
Samej wizyty zupełnie nie pamiętał.
„…siedział zupełnie załamany. Nawet nie tknął herbaty. Chyba nie słyszał, co do niego
mówiłam. Nic nie mówił. Nawet nie wiem czy mnie widział. Boże jak dziwne mogą być choroby
psychiczne. Chciałam go odprowadzić, ale, już w drzwiach, zaczął wyglądać znacznie lepiej. Jakby
wracała mu przytomność.”
Szybko notuję. Podjęłam już decyzję i…
„22:10 znowu usłyszałam sygnał domofonu. Schowam zeszyt i idę otworzyć”.
Brzeziński otarł pot z czoła. To był morderca. Ten drugi domofon.
Musiał wyjść z tego mieszkania. Choć na chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Wziął czapkę
ze stołu i ruszył do drzwi.
Czapka… zatrzymał się nagle. A jeśli wtedy, w dzień śmierci ciotki… Czapka. A jeśli wtedy po
prostu zapomniał czapki?